nowyczas2016/224/007

Page 1

12

24

31

Szkoła jak ogień do petardy Małgorzata Librowska od ponad 18 lat mieszka w Anglii Jest jedną z 24 osób, które we wrześniu uczestniczyły w programie Szkoły Liderów Polonijnych w Warszawie.

Leonard Cohen Zmarł w wieku 82 lat. Ostatnią płytę You Want It Darker nagrywał jako już mocno schorowany człowiek. Doskonała płyta, która jest formalnym zamknięciem jego życia i twórczości.

Professor John Żarnecki For me, when I was a small child, Poland was a distant, even mythical place that existed only in the stories of my father. The only contact was a much anticipated, once-a-year phone call around Christmas.

November 2016

no 224 FREE Since 2006 ISSN 1752-0339

nowy czas LONDON

nowyczas.co.uk

Czy Brexitowa Brytania dogada się z Trumpowymi Stanami? > 3-4


nowy czas | listopad 2016 (nr 224)

Z naprawdę wielkich, posiadamy tylko jednego wroga – czas. Joseph Conrad

12

24

31

Szkoła jak ogień do petardy Małgorzata Librowska od ponad 18 lat mieszka w Anglii Jest jedną z 24 osób, które we wrześniu uczestniczyły w programie Szkoły Liderów Polonijnych w Warszawie.

Leonard Cohen Zmarł w wieku 82 lat. Ostatnią płytę You Want It Darker nagrywał jako już mocno schorowany człowiek. Doskonała płyta, która jest formalnym zamknięciem jego życia i twórczości.

Professor John Żarnecki For me, when I was a small child, Poland was a distant, even mythical place that existed only in the stories of my father. The only contact was a much anticipated, once-a-year phone call around Christmas.

November 2016

no 224 FREE Since 2006 ISSN 1752-0339

nowy czas LONDON

» 12-13

» 22

Teresa Halikowska-Smith

Wojciech A. Sobczyński

Szkoła jak ogień do petardy

I znów przyszła jesień…

» 14

» 23

Grzegorz Małkiewicz

Teresa Bazarnik

Populizm i demokracja

Rewers

» 15

» 24

Ewa Stepan

Grzegorz Małkiewicz

Opadł liść

Drugi: brzeg: Leonard Cohen

Wacław Lewandowski

» 25

Bez żalu

Monika S. Jakubowska

» 16

Nie najłatwiejszy sposób na życie

nowyczas.co.uk

Czy Brexitowa Brytania dogada się z Trumpowymi Stanami? > 3-4

Andrzej Lichota

Piórem i pazurem

» 26

V.Valdi

Teresa Bazarnik

W numerze:

Dwie kobiety…

Co by było, gdyby…

» 3-4

» 17

» 27

Adam Dąbrowski

Dawid Skrzypczak

Lucy Miller Murray

Brexit Plus

Od dekonstrukcji ideowej do materialnej

The Górecki Chamber Orchestra at St. Martin-in-the-Fields

» 6-7 Bogdan Dobosz

» 18

„Listopad – niebezpieczna dla Polaków pora”

Listy do i od redakcji

» 8-9

» 19

» 28

Teraz Azja!

Maja Cybulska

» 36-37

Coś

Teresa Bazarnik

Święto Niepodległości w Ambasadzie RP

» 10-11 Małgorzata Bugaj-Martynowska

Praca marzeń

» 20

» 31

Ze szkicownika Marii Kalety

Wojciech A. Sobczyński

Albert Memorial

Professor John Żarnecki Doctor Honoris Causa

Grzegorz Małkiewicz

Powrót do pędzla

» 30 Bernard Nowak

» 32-34

» 21

Gdzie jest ten Lwów?

Włodziemierz Fenrych

Andrzej Lichota

Joanna Ciechanowska

Australia, Iran, La Gomera

Artful Face

Ucieczka przed ubeckim helikopterem…

Polska jest nam bliska

nowy czas

» 29

63 King’s Grove, London SE15 2NA

» 35

Tel.: 0207 6398507

Włodziemierz Fenrych

REDAKTOR NACZELNY: Grzegorz Małkiewicz (g.malkiewicz@nowyczas.co.uk)

Pytania obieżyświata

» 36-37

REDAKCJA: Teresa Bazarnik (t.bazarnik@nowyczas.co.uk), Jacek Ozaist, Roman Waldca; WSPÓŁPRACA: Małgorzata Bugaj-Martynowska, Joanna Ciechanowska, Krystyna Cywińska, Adam Dąbrowski, Irena Falcone, Włodzimierz Fenrych, Maria Kaleta, Marcin Kołpanowicz, Andrzej Krauze, Andrzej Lichota, Wacław Lewandowski, Anna Maria Mickiewicz, Sławomir Orwat, Janusz Pierzchała, Zuzanna Przybył, Anna Ryland, Alex Sławiński, Wojciech A. Sobczyński, Dawid Skrzypczak, Ewa Stepan

Roman Waldca

Teraz Azja!

» xx Jacek Ozaist

xx

DZIAŁ MARKETINGU: 0779 158 2949 marketing@nowyczas.co.uk

» 38 Irena Falcone

WYDAWCA: CZAS Publishers Ltd © nowyczas Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść zamieszczanych reklam i ogłoszeń oraz zastrzega sobie prawo do niezamieszczenia ogłoszenia.

Pan Zenobiusz Rozmowa z gitarzystą Maćkiem Pyszem » 25

Lidia Krawiec-Aleksandrowicz

Barwy życia


wielka brytania•świat |3

nowy czas | listopad 2016 (nr 224)

Brexit Plus Czy Brexitowej Brytanii uda się dogadać z Trumpowymi Stanami?

Adam Dąbrowski

L

ider rasistowskiego Ku-Klux-Klanu deklaruje: „To najpiękniejszy dzień w moim życiu”, i organizuje paradę zwycięstwa. „Powieście ją!” – takie okrzyki rozbrzmiewają o Hilary Clinton, gdy Donald Trump oficjalnie ogłasza swoje zwycięstwo wyborcze. W noc wyborczą państwowa linia pomocy samobójcom notuje rekordowe obłożenie. „Zbudujemy mur!” – krzyczą dzieci w szkole podstawowej w kierunku dzieci pochodzenia meksykańskiego. „Biała siła!” – taki z kolei okrzyk wydają nastolatkowie w liceum w York County, niosąc protrumpowskie transparenty. „Ameryka tylko dla Białych” – to napisy ze szkoły w Minessocie. Biały suprematysta zostaje kluczowym doradcą prezydenta. Cieszy się z tego redaktor naczelny strony Stormer (nawiązanie do „Sturmera”, pisma SS wydawanego w III Rzeszy). Na ulicach wielu miast – antytrumpowe protesty, które nierzadko zamieniają się w zamieszki i zwykłe plądrowanie. Aresztowania. Policja używa gazu łzawiącego. Rosyjski parlament na wieść o zwycięstwie Trumpa reaguje owacją. Triumfuje Marine Le Pen, szefowa francuskiego skrajnie prawicowego Ruchu Narodowego (kobieta, która opisała Władimira Putina jako obrońcę chrześcijańskiego dziedzictwa i europejskiej cywilizacji). Witajcie w Stanach Zjednoczonych AD 2016.

Świat postprawdy Nigel Farage, były lider UKiP, cały w skowronkach. „Myślałem, że Brexit to było coś dużego. Ale TO jest nieporównywalnie większe!”. Tuż przed wyborami Donald Trump wieszczył, że zafunduje Amerykanom Brexit Plus. I zafundował. Tyle że wśród komentarzy – od lewa do prawa – niełatwo jest znaleźć entuzjazm na miarę radości Farage’a. I trudno się dziwić. Prezydentem został człowiek, który przyznał, że nie płaci w Stanach podatków i że jest z tego dumny. Człowiek, który rozpętał teorię spiskową mówiącą, że Obama urodził się w Kenii, a nie w USA. A w kampanii ogłosił, że… dzięki niemu udało się te nieprawdziwe plotki obalić. Człowiek, który mówił, że bezrobocie w USA to 42 proc. (w rzeczywistości 5 proc.). Człowiek, który ogłosił, że globalne ocieplenie zostało wymyślone przez Chińczyków, którzy chcą prześcignąć dzięki temu konkurencję. Kto założył Państwo Islamskie? Odpowiedź jest prosta: Barack Obama. – W sensie metaforycznym? – dopytywał w sierpniu gospodarz prawicowego radiowego talk-show Hugh Hewitt. – Nie. On naprawdę założył ISIS – odparł prezydent elekt.

„Znam Putina bardzo dobrze”. „Rozmawialiśmy wielokrotnie – pośrednio i bezpośrednio”. „Nie wiem o Putinie nic”. „Nigdy nie rozmawiałem z Putinem”. Wszystkie (sic!) te zdania Trump wypowiedział w kampanii. – Nie sądzę, by w swoim dorosłym życiu przeczytał jakąkolwiek książkę – opowiada Tony Schwartz, jego niedoszły biograf. Najpotężniejszy dziś człowiek świata nie potrafi skupić się na jednej książce przez więcej niż 30 sekund. Według badań niezależnego serwisu PolitiFact 15 proc. kampanijnych twierdzeń Trumpa było prawdą. W przypadku Clinton – arcyestablishmentowej, sztywnej, niemedialnej i zamieszanej choćby w aferę mailową – współczynnik ten wyniósł 52 proc. Post Truth World – to tytuł z okładki jednego z amerykańskich tygodników, który używany był wielokrotnie, by opisać kampanię brexitową na Wyspach. W tym miesiącu Oxford Dictionary uznał to słowo za słowo roku. – Autodestrukcja świata Zachodu postępuje – komentuje szef niemieckiego Commerzbanku. W domyśle: pierwszym rozdziałem był właśnie Brexit.

W pustce nadzieja? W pierwszych dniach po wyborach w Stanach Zjednoczonych brytyjskie gazety – od lewa do prawa – mogły się w gruncie rzeczy powymieniać tekstami. Prawicowy „Sunday Times”: „Rosja otwiera szampana, Chiny mają nadzieję, a europejskie elity drążą”. Lewicowy „Observer”: „Zachód przeżywa największe od pokoleń zagrożenie dla swego bezpieczeństwa”. Konserwatywny „Daily Telegraph”: „Dyplomaci obawiają się globalnego paktu Trump-Putin”. Większość komentatorów operuje w pustce. „Wypowiedział wiele oburzających rzeczy, ale jednocześnie sporo z

tego jest ze sobą sprzecznych. Kampanijne przemowy Clinton uginały się od detali proponowanych przez nią rozwiązań. A rozwiązania Trumpa? To tajemnica. Tu chodziło o emocje, nie o politykę” – pisze korespondent „Sunday Times” w Stanach Zjednoczonych. Pustka ta może być jednak powodem do optymizmu. Kwiecień minionego roku. Barack Obama przyjeżdża do Londynu. Witany jak celebryta – jego globalny obraz był w ostatnich latach lepszy niż obraz wewnątrz kraju – wygłasza słynne ostrzeżenie: „Jeśli Wielka Brytania zdecyduje się na opuszczenie Unii, wyląduje na końcu kolejki w negocjacjach handlowych z Waszyngtonem”. Mocne słowa, które obóz Davida Camerona uznał za ważne punkty w kampanii referendalnej. Hilary Clinton była kandydatką kontynuacji. Jej kurs w tej sprawie byłby podobny. Tymczasem Donald Trump obiecywał radykalne zerwanie z tą polityką. Jeśli wciśnie klawisz z napisem reset, klimat nieprzyjazny brexitowej Brytanii może zostać zastąpiony otwartością. Zwłaszcza że nad obydwoma krajami wieją teraz wiatry antyestablishmentowe, a sam Trump określa się mianem anglofila. – Trump będzie musiał pokazać, że z kimś się dogaduje. Theresa May, w przeciwieństwie do Camerona, nie krytykowała go w czasie kampanii. Myślę, że postara się ustanowić z nią dobre relacje – przewiduje w BBC Lord Renwick, weteran brytyjskiej dyplomacji. Są jednak dwa „ale”. – To prawda, Donald Trump sugerował raczej, że będziemy na początku kolejki. Ale dziś brytyjskie królestwo jest związane obligacjami wynikającymi z członkostwa [w UE]. Nie ma prawa dogadywać się jeśli chodzi o umowy bilateralne. Poza tym każdy kraj, w tym USA, najpierw będzie chciał wiedzieć, jakie relacje

ciąg dalszy > 4


4| wielka brytania • świat

Brexit Plus ciąg dalszy ze str. 3

po Brexicie Londyn będzie miał z Unią – mówi nam Jacquline Minor, ambasador unijna w Wielkiej Brytanii. Theresa May zapowiedziała uruchomienie artykułu 50 Traktatu Lizbońskiego najpóźniej w marcu 2017 roku. Teoretycznie negocjacje wyjściowe mają potrwać dwa lata. A wykuwanie umów handlowych to proces żmudny. Ustalanie warunków traktatu Unia Europejska–Kanada (CETA) trwało siedem lat i omal nie skończyło się fiaskiem, po tym jak zakwestionował ją lokalny parlament belgijskiej Walonii. A drugie „ale”? Ze strzępków deklaracji prezydenta elekta można wyłowić konsekwentną obietnicę podnoszenia ceł, budowania barier dla wolnego handlu. Barier, które doprowadziły jego zdaniem do deindustrializacji i zaniku miejsc pracy. Diagnozę tę podziela zresztą wiele osób: od socjaldemokraty Bernie Sandersa po liberalnych komentatorów „New York Timesa” czy „Washington Post”. Ale z punktu widzenia Londynu w Białym Domu zasiada człowiek, który chce raczej stawiać bariery i rozbrajać dotychczasowe układy (vide NAFTA) niż tworzyć nowe. A nowych akurat Londyn desperacko będzie potrzebował. Biorąc pod uwagę dotychczasowe chłodne sygnały napływające ze Wspólnoty Europejskiej, możliwa jest więc sytuacja, że Londyn będzie pomiędzy cłami i barierami made in Europe a barierami made in the US.

nowy czas | listopad 2016 (nr 224)

na jak długo. Niemieckie wybory w przyszłym roku. Dla Kremla – kolejna szansa. A Syria? Trump zapowiedział już po wyborze, że przestanie wspierać buntowników sprzeciwiających się krwawemu reżimowi Assada. W dzień po rozmowie telefonicznej z amerykańskim przywódcą Putin przypuszcza ofensywę w Syrii. „Jego poglądy są w rażącym kontraście do poglądów Theresy May, która powtarza, że przyszłość Syrii musi być przyszłością bez Assada” – pisze konserwatywny „Daily Telegraph”. I przypomina, że Boris Johnson, szef brytyjskiej dyplomacji, oskarżał Moskwę sprzymierzoną z Assadem o zbrodnie wojenne. „Przedwyborcze deklaracje Trumpa były często niejasne lub sprzeczne, ale akurat jego wypowiedzi na temat Rosji były konsekwentne i spójne. Uważa on Putina za silnego przywódcę, godnego podziwu i chce radykalnej poprawy w stosunkach amerykańsko-rosyjskich” – pisze w „Financial Times” główny komentator międzynarodowy Gideon Rachman. Na Wyspach niepokój. Ale i odrobina nadziei. „Telegraph” donosi, że wysoko postawieni członkowie brytyjskiej

Osiem powodów, dla których wygrał Donald Trump 1. Za Clinton ciągnęła się jej establishmento wość.

Kto chce umierać za przedmieścia Sankt Petersburga? Stawką jest tu liberalny, międzynarodowy porządek, w którym wszyscy się wychowaliśmy. Pytanie, czy Trump potwierdzi przywiązanie do NATO. Potwierdzi zobowiązanie do obrony na przykład krajów bałtyckich. Czy w pośredni sposób udzieli gwarancji Ukraińcom – ostrzegał w BBC Chrispin Blunt, szef komisji ds. spraw zagranicznych. I zwolennik Brexitu. Szef NATO Jens Stoltenberg dodaje: – Nasze bezpieczeństwo globalne jest najbardziej zagrożone od pokoleń. Doradca Trumpa określił Estonię przedmieściami Sankt Petersburga. A sam prezydent elekt zasugerował, że Waszyngton nie przyjdzie automatycznie z pomocą zaatakowanemu krajowi Sojuszu. To podważenie podstawowej zasady, która dotąd kształtowała nasz system bezpieczeństwa międzynarodowego w NATO – jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Brytyjscy generałowie obawiają się, że zobaczymy pakt między Waszyngtonem a Moskwą, rodzaj podziału strefy wpływów. Podziału, w którym Moskwie przypaść może Syria. I Ukraina. I kraje bałtyckie. Bliska zagranica. „Globalna oś przesuwa się. A nad krajami bałtyckimi wieje zimny wiatr” – pisze reporterka „Observera” wysłana na Litwę. I rozmawia z twórcą graffiti, na którym Trump całuje się z Putinem: – Na początku chcieliśmy pokazać po prostu dwóch drani całujących się, gdzieś na granicy między Wschodem a Zachodem. Ale teraz to symbol tego, że nasze najczarniejsze koszmary mogą się spełnić – opowiada Mindaugas Bonanu. Kto chciałby umierać za przedmieścia Sankt Petersburga? Dotychczas Wielka Brytania należała do krajów, które chciały stosować w stosunku do Putina i najazdu na Krym twarde podejście. Inaczej niż bardziej miękki Paryż, jeszcze łagodniejszy Madryt czy – zwłaszcza – Budapeszt. Teraz, gdy najważniejszy gracz wydaje się wycofywać, liczba jastrzębi spada. Londyn ma u boku Angelę Merkel. Pytanie,

Zgodnie z son dażami lu dzie chcieli zmian, a po dwóch kaden cjach demo kratów była ona kan dydat ką kontynuacji.

2. Demokraci skupili się na mobilizowaniu mniejszości etnicznych. Przeważyły tymczasem głosy zignorowanych przez nich białych członków klasy pracującej.

3. Przeciwko lewicy zbuntował się między innymi elektorat tzw. Pasa Rdzy, gwałtownie zdeintrustrializowanych, poszkodowanych przez globalizację stanów, zwykle raczej lewicowych, czujących jednak, że wielkomiejska lewica ich ignorowała. Trump również przejął tych ludzi, sprzeciwiając się konserwatywnej ortodoksji i obiecując ochronę wielu świadczeń socjalnych.

4. Zdołał zmobilizować za możniejszych lu dzi klasy pracującej, którzy czu li się wy alienowani przez dyskur sy równościowe (mniejszości raso we, seksu alne, feminizm) wszech obec ne w retoryce lewi cy wiel komiejskiej.

5. Trump trafnie wyczuł, że tematem numer jeden jest imigracja, i odpowiedział na obawy zwłaszcza klasy pracującej. Skierował komunikat do klasy średniej i małych przedsiębiorców, od dekad ulegających pauperyzacji (również w wyniku polityki jego republikańskich poprzedników).

6. Clinton brakowało charyzmy Obamy: była niemedialna, publicznie wypadała sztucznie, mówiła językiem waszyngtońskiego insidera.

7. Część „milenialsówˮ, którzy dali zwycięstwo Obamie, rozgoryczona odpadnięciem z wyścigu bardziej radykalnie lewicowego Berniego Sandersa nie poszła do urn lub oddała głos protestu.

8. Trump zmobilizował nieaktywną dotąd radykalną część elektoratu o poglądach rasistowskich i antymuzułmańskich.

armii chcą w najbliższych miesiącach przypuścić dyplomatyczną ofensywę, żeby przekonać administrację Trumpa w obu tych kwestiach. By Stany Zjednoczone nie zamknęły się we własnej skorupie. – Premier May ma doskonałą pozycję, aby przekonywać pana Trumpa, że zobowiązania [wynikające z członkostwa w NATO – przyp. red], zwłaszcza w kontekście ewentualnej destabilizacji państw bałtyckich, są kluczowe – mówi w BBC Michael Rifkind, były szef dyplomacji na Wyspach. I przypomina, że podobny – pozytywny – wpływ miała w latach osiemdziesiątych Margaret Thatcher na prezydenta Reagana.

Dialektyka zwycięzcy Dialektyka, która rządzi światem postprawdy jest jednak źródłem nadziei. W pięć dni po wyborze Trumpa widzowie sieci CBS News oglądają wywiad z prezydentem elektem. I mogą się mocno zdziwić. A jego zwolennicy – zawieść. Oto nagle okazuje się bowiem, że system ochrony zdrowia Obama Care, który Trump miał zlikwidować pierwszego dnia prezydentury, nie jest wcale taki zły. Zamiast jego kasowania ma być poprawianie. Nagle też okazuje się, że fundament polityki imigracyjnej (deportujemy nie wszystkich nielegalnych imigrantów, lecz tylko tych, którzy popełnili przestępstwo) jest identyczny z tą prowadzoną przez… Baracka Obamę. „Będzie piękny, lśniący i niemożliwy do spenetrowania” – obiecywał Trump, mówiąc o murze, który postawi między Meksykiem a USA. A teraz? Na wielu odcinkach „wystarczy siatka”. Obecna oczywiście już dziś. „Nie ulegajmy liberalnej histerii” – apeluje historyk Michael Burleigh w „Sunday Mail”. „Musimy wyłamać się z kolektywnego lamentu. To dla naszego kraju szansa” – dodaje szef dyplomacji Boris Johnson. Ten sam, który jeszcze w tym roku mówił, że Trump „stracił zmysły” i „nie nadaje się na stanowisko prezydenta”. W podobne tony uderza publicysta Matt Ridley w „The Times”. I wylicza: z wielu księżycowych obietnic Trump się wycofa, tak jak już zdążył się wycofać z likwidacji Obama Care („Co by się stało z tymi 20 milionami ludzi, którzy uzyskali ubezpieczenie?” – pytał odchodzący prezydent Obama). Poza tym „republikańska większość w Senacie jest minimalna. W dodatku składają się na nią tacy ludzie, jak John McCain, którzy nie znoszą Trumpa i nic mu nie zawdzięczają” – pisze Ridley, wyciągając z tego wniosek, że prezydent będzie blokowany przez legislaturę. Wreszcie przekonuje, że „koszmarne podejście Trumpa do kobiet i mniejszości rasowych i seksualnych” w praktyce nie odbije się jednak na ich sytuacji, bo w tych sferach więcej mają do powiedzenia instytucje stanowe. Słowem – bussines as usual w większym stopniu niż mogłoby się wydawać. Tymczasem na Wyspach pojawiają się pomysły, by specjalista od Brexitu zajął się Brexitem Plus. Nigel Farage był pierwszym politykiem, którego nowo wybrany Trump przyjął na krótkim spotkaniu. Pierwsze strony gazet obiegło zdjęcie dwóch roześmianych polityków na tle... ociekających złotem drzwi w rezydencji miliardera (który ze szczególnie dobrego smaku nie słynie). Na razie Downing Street zaprzecza, by taki plan miał wejść w życie, Zdecydowane no mówi Theresa May. Ale podobno w jej gabinecie zdania na ten temat są podzielone: „W wyjątkowych czasach trzeba czasem sięgać po wyjątkowe środki” – głosi argument zwolenników porozumienia z liderem UKIP. Jedno jest jednak pewne: dziś na Wyspach mało kto chce sobie robić wrogów. Pytania, nad którymi dziś pracują dyplomaci w Westminsterze, są dwa. Po pierwsze, czy w świecie postprawdy da się zyskać przyjaciół? Po drugie, za jaką cenę? Adam Dąbrowski



6|polska

nowy czas | listopad 2016 (nr 224)

„Listopad – niebezpieczna dla Polaków pora” Jesień znosimy coraz lepiej i oby słowa Wyspiańskiego się nie sprawdzały. W tym roku pojawiły się jedynie spory o samo świętowanie dnia niepodległości. Rozeszło się jednak po kościach, wyjątkowo spokojnie, bez zadym i bijatyk.

Bogdan Dobosz

W

ychodzi na to, że jeśli policja nie prowokuje, to środowiska narodowe i straż Marszu Niepodległości panują nad sytuacją. Wynik meczu na marszokilometry 11 listopada to 75:10 dla środowisk narodowych. KOD w najlepszym momencie zgromadzić miał 10 tys. osób. Trzeci większy marsz, środowisk lewicy, liczył już tylko około tysiąca „antyfaszystów” (było to dość specyficzne świętowanie z hasłami w rodzaju: „Bób, humus, włoszczyzna!”). Partia rządząca, wraz ze swoim przywódcą, poza obchodami oficjalnymi w stolicy, na ten dzień przeniosła się do Krakowa do sali tamtejszego Sokoła. Niemal wszędzie było spokojnie, godnie, uroczyście.

Od Komendanta do Witosa Przy okazji ciekawostka. Prawo i Sprawiedliwość uważane jest od dawna, zwłaszcza przez środowiska narodowe, za spadkobierców Józefa Piłsudskiego i sanacji. Przenoszenie po 100 latach sporu między narodowcami i sanacją może wydawać się dziwne, ale chyba jest coś na rzeczy. Rankiem 11 listopada delegacja partii rządzącej składała wieńce pod pomnikami twórców niepodległości. Pod monumentem Romana Dmowskiego czekała już grupka tzw.

Stronnictwa Narodowego na czele z odzianym w paramilitarny mundur samozwańczym pułkownikiem Ludwikiem Wasiakiem. Kiedy Jarosław Kaczyński zbliżył się do pomnika, płk Wasiak strzelił obcasami i wyrecytował: „Panie Naczelniku, melduję Plac na Rozdrożu gotowy do ceremonii złożenia wieńca”… „Naczelnik” Kaczyński był trochę skonsternowany, ale wieniec złożył i przy tej „egotycznej” asyście narodowców pokłonił się Dmowskiemu. Jeśli jednak PiS jest spadkobiercą piłsudczyków, to najwyraźniej obóz swój poszerza i to ahistorycznie. Już nie tylko o Dmowskiego, ale i Wincentego Witosa. PSL było dość zadowolone, kiedy pod pomnik Witosa przybył także prezydent Andrzej Duda i zaśpiewał z delegacją tej partii „Rotę”. Kilka dni później ludowcy mogli już jednak zazgrzytać zębami. PiS bowiem zorganizował Kongres Rolny w samych Wierzchosławicach i Witosa im niemal… ukradł. Na Kongresie premier Beata Szydło i prezes Kaczyński przekonywali, że to ich partia najlepiej reprezentuje interesy polskiej wsi i jest Witosa... spadkobiercą. PSL, które coś tam marudziło o braku rehabilitacji przedwojennego premiera skazanego w procesie brzeskim (przez sanację, jak by nie było), zostało zapędzone w kozi róg. Tymczasem PiS pokazuje, jak można łączyć nawet skłócone historyczne tradycje. Na marginesie obchodów 11 Listopada pojawiła się inicjatywa prezydenta Andrzeja Dudy o znalezienie formy wspólnego dla wszystkich uczczenia tego święta za dwa lata, w setną rocznicę odzyskania niepodległości. Na razie inicjatywa krytykowana jest z prawa i lewa. Lewica nie pójdzie w towarzystwie zielonych flag i symboli ONR, prawica nie chce maszerować ze „zdrajcami” i np. spadkobiercami kolaborantów czerwonej zarazy. Publicysta Stanisław Janecki, nie bez racji, wzywa: „nie dajmy się zwariować poprawnościowemu terrorowi Frontu Jedności Narodu”. Pomijając motywowane bieżącą polityką skłócenie różnych środowisk, prezydent ze swą ideą ma wyraźnie pod górkę. Warto też się zastanowić, czy próby całkowitego upaństwowienia tego święta mają sens?

Święto Niepodległości we współczesnej historii Po 1989 roku święto 11 Listopada było dość martwe. Ożywił go dopiero pomysł środowisk narodowych zorganizowania Marszu Niepodległości. Po kilku latach były to już największe tego typu manifestacje patriotyczne w Polsce. Ideę mógł zrealizować każdy. Jednak kiedy pomysł wypalił, usiłowano go przez lata dyskredytować. Jeszcze parę lat temu środowisko związane z „Gazetą Wyborczą” wymyślało kontr-happeningi z osobami przebranymi w oświęcimskie pasiaki i blokujące marsz. Zaproszano „antyfaszystów”, którzy zaatakowali akurat członka grupy rekonstrukcyjnej. Rozdawano gwizdki, które miały zagłuszać mówców, organizowano prowokacje, itd., itp. Później przyszła żałosna próba kontr-pochodu zorganizowanego przez prezydenta Bronisława Komorowskiego. Marsz „urzędników” usiłowano ożywić słynnym czekoladowym orłem, różowymi okularami. I nic się nie udawało. W tym roku rząd postanowił włączyć się w obchody. Zorganizowano ich dziesiątki, ale znowu wygrał spontaniczny, autentyczny i oddolny Marsz Niepodległości zorganizowany przez środowiska narodowe (i to chyba najbardziej kłuje niektórych w oczy). Nic dziwnego, że inicjatywa prezydenta Dudy może być odbierana jako kolejna próba odebrania tym środowiskom „marszu” i pewien rodzaj jego „pacyfikacji”. Jednak instytucjonalizacja tego wydarzenia to śmierć pomysłu. Czy jednak można znaleźć choćby najmniejszy wspólny mianownik w obchodach tego święta? Myślę, że tak. Na 100-lecie proponowałbym „marsz gwiaździsty”! Każdy idzie w „swoim” pochodzie, z różnych miejsc, ze swoimi hasłami, ale do tego samego celu (np. w okolice pomników twórców naszej niepodległości). Tam niech zostaną złożone jedynie wieńce, bez bieżącej polityki i przemówień (lub tylko z głosem Prezydenta). To taki, mój


polska |7

nowy czas | listopad 2016 (nr 224)

autorski pomysł symbolicznego połączenia się, ale i zachowania autonomii marszów i postaw... Mniej konsyliacyjne stanowisko prezentuje „Gazeta Wyborcza”. Środowisko to chętnie zarzuca innym tzw. „mowę nienawiści”. Warto więc zacytować „mowę miłości” w wykonaniu dziennikarza tegoż organu Pawła Wrońskiego. Rzecz także dotyczy okolic 11 Listopada. Wroński pisze: „w mediach społecznościowych symbol biało-czerwonej flagi czy orła to prawie nieomylny znak – że musisz się mieć na baczności. Budzi graniczące z pewnością podejrzenie, że masz do czynienia z osobą wulgarną, agresywną, homofobem, radosnym burakiem”. I rzeczywiście, jakiegokolwiek wspólnego świętowania może się odechcieć...

Pełniący Obowiązki Polaka Inną ciekawą informację przyniosło śledztwo dziennikarzy TVP Info. Ujawniło ono przeszłość jednego z ważniejszych działaczy Komitetu Obrony Demokracji, Tadeusza Korablina. Był oficerem Wojskowych Służb Informacyjnych, a po rozwiązaniu tej służby zaangażował się z gen. Dukaczewskim w Stowarzyszenie „Sowa”. Korablin to także czołowy aktywista KOD w Warszawie, który brał czynny udział m.in. w proteście przed Kancelarią Premiera. Na początku lat 80. ukończył Wojskową Akademię Techniczną, a w roku 1999 Aleksander Kwaśniewski oznaczył go Brązowym Krzyżem Zasługi. Do kraju wrócił też zdymisjonowany Ambasador RP w Waszyngtonie Ryszard Schnepf i choćby z racji wyborów w USA stał się nagle gwiazdą niektórych mediów. Przy okazji warto też przypomnieć i jego życiorys. Jego ojciec Maksymilian Sznepf był żołnierzem wojskowej bezpieki, matka Alicja – funkcjonariuszem Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, zwalczającym podziemie niepodległościowe, a inny krewny Oswald Sznepf jako sędzia wojskowy wydał co najmniej kilkanaście wyroków śmierci na Żołnierzy Wyklętych. Nikt z rodziny Sznepfów nie został ukarany za walkę z uczestnikami podziemia. Prof. Sławomir Cenckiewicz, szef Wojskowego Biura Historycznego, odkopał w archiwach kartotekę liczącą około 20 tys. kart ewidencyjnych sowieckich funkcjonariuszy skierowanych do służby w polskich formacjach po II wojnie. Niektóre tomy zawierają nawet fotografie tzw. POP-ów, czyli „pełniących obowiązki Polaka”. Pracownicy Biura znaleźli m. in. akta osobowe pułkownika Nikanora Gołośnickiego, pseudonim „Ożga”, pierwszego po wojnie szefa wywiadu wojskowego PRL. Jak informuje Wojskowe Biuro Historyczne, kierowniczą obsadę w tej formacji stanowili w stu procentach Sowieci, zaś wspomniany oficer GRU utworzył dla nich lektorat języka polskiego. Najciekawszym elementem jest jednak fakt, że nie wszyscy z POP-ów wyjechali z Polski po 1956 roku. Niektórzy pozostali nad Wisłą z rodzinami, dziećmi... Czasami mam wrażenie, że w Polsce żyją obok siebie dwa obce plemiona ludzi, o różnym kodzie wartości, stosunku do Ojczyzny, do historii. Jedno z nich to z pewnością spadkobiercy owych sowieckich aparatczyków „pełniących obowiązki Polaka”. Tego typu ludzie, razem z potomkami tysięcy funkcjonariuszy UB, SB, kacykami PZPR czy agentami komunistycznych służb nie rozpłynęli się przecież po 1989 roku we mgle. Ich wybory bywały różne, ale jedno jest pewne, że większość z nich 11 listopada najchętniej maszerowałaby pod flagą czerwoną.

Przypadki „demokratów” Komitet Obrony Demokracji gubi się coraz bardziej. Na lewo przerasta go powoli radykalny ruch feministek wzbudzony próbą poprawek ustawy o ochronie życia. Na prawo partie takie jak choćby Platforma Obywatelska mają już

dość konkurencji. Liczebność manifestacji KOD maleje, a próby wzbudzania atmosfery z dwuletniego okresu rządów PiS, Samoobrony i LPR nie sprawdzają się. Sam Mateusz Kijowski też brnie w dziwne konstrukcje. Ostatnio stwierdził: – Jesteśmy inwigilowani! A pytany o dowody, odpowiedział: – Nie mamy dowodów. I nie potrzebujemy ich! KOD opuścił już nawet Lech Wałęsa, który najpierw przeszedł do Platformy Obywatelskiej, by ostatnio kibicować połączeniu się Europejskiej Demokracji (Kamiński, Niesiołowski, Protasiewicz) z resztówką dawnej Unii Wolności, czyli Demokratami.pl. Swoją drogą to ciekawe, że dawni działacze ZChN łączą się z UW. W sumie ED-ki (skrót taki sobie...) połączyły się z Demokratami w Partię Europejskich Demokratów. W Partii Europejskich Demokratów mógłby i wylądować choćby usunięty z Platformy Obywatelskiej były minister Sławomir Nowak. Ten zapewnił sobie jednak lepszy los. Będzie nadzorował realizację kredytu w wysokości 85 mln euro, udzielonego przez Polskę Ukrainie jeszcze za czasów premier Kopacz na rozwój infrastruktury.

Zemsta za Wołyń? Wraz z premierą filmu Wojciecha Smarzowskiego Wołyń powróciła w kraju sprawa historycznych relacji polsko-ukraińskich. Trochę na marginesie wzajemnych relacji pojawiła się też informacja o tym, że nowym szefem Państwowej Agencji Dróg Ukrainy (Ukrawtodor), odpowiednika polskiej Generalnej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad (GDDKiA) został właśnie były minister transportu w rządzie Platformy Obywatelskiej Sławomir Nowak. Przypomnijmy, że Nowak to jeden z najbliższych współpracowników byłego premiera Donalda Tuska, były szef gabinetu politycznego premiera, członek Kancelarii Prezydenta Bronisława Komorowskiego, ale przede wszystkim, w latach 2011-2013 minister transportu, odpowiedzialny m.in. za budowę autostrad i plajtę wielu krajowych podwykonawców. W 2013 roku ujawniono z kolei wnioski z wewnętrznego audytu spółki Polskie Koleje Państwowe, z których wynikało, że w firmie dochodziło do nieprawidłowości przy ogłaszaniu przetargów. Zakupując systemy bezpieczeństwa

Polskie Koleje Państwowe przepłaciły 50-krotnie. Nowak był też bohaterem nagrań knajpianych rozmów wysokich urzędników rządu Donalda Tuska. O działalności PKP mówił m.in.: „W PKP trzydzieści baniek to nie jest wielki pieniądz. […] Tam rozmowa zaczyna się od stu” i śmiał się ze złodziejstwa w spółce. Na „taśmach prawdy” nagranych w resaturacji Sowa i Przyjaciele jest też rozmowa Sławomira Nowaka z Andrzejem Parafianowiczem, byłym wiceministrem finansów, któremu Nowak skarży się, że „skarbówka trzepie jego żonę”. Parafianowicz miał odpowiedzieć: „Zablokowałem to”. Ostatecznie Nowaka zgubiła miłość do drogich zegarków. W listopadzie 2014 roku został skazany przez sąd za „zatajenie w oświadczeniu majątkowym posiadania zegarka o wartości powyżej 10 tys. złotych”. Teraz „Zegarmistrz” jedzie na fuchę do Kijowa. Oficjalnie zarobi miesięcznie równowartość około 1700 zł. Powierzenie tak ważnego dla przyszłości ukraińskiej infrastruktury drogowej stanowiska Nowakowi władze tego kraju tłumaczą tym, że „budową dróg zajmować się będzie osoba bezstronna, niepodatna na lokalne wpływy i lobbing”. Wystarczy, że tamtejsi lobbyści zainteresują się modą zegarmistrzowską i sprawy jakoś ruszą… Na Ukrainie doradzają już m.in. Leszek Balcerowicz i były minister Spraw Wewnętrznych i Administracji w rządzie PO Jerzy Miller. I niech ktoś mnie przekona, że Polacy nie potrafią się za Wołyń… zemścić.

Kronika kryminalna Opinia informatyków pracujących dla prokuratury wykazała, że sędzia Łączewski, który w marcu ub. roku przewodniczył składowi Sądu Rejonowego Warszawa-Śródmieście (skład ten skazał na kary więzienia Mariusza Kamińskiego i byłych członków kierownictwa Centralnego Biura Antykorupcyjnego – ułaskawił ich później prezydent Andrzej Duda) mijał się z prawdą twierdząc, iż włamano się do jego komputera. Przypomnijmy, że sędzia zgłosił chęć pomocy red. Lisowi w dokopaniu PiS-owi. Internetowy Lis okazał się jednak innym „lisem” i zaangażowanie sędziego Łączkowskiego w politykę stało się oczywiste. Argument o tym, że ktoś włamał się na jego konto legł w gruzach.


Ambasador Arkady Rzegocki i minister Alan Duncan

Święto Niepodległości w Ambasadzie RP 11 listopada, jak zwykle co roku, Ambasada RP wypełnia się gośmi z różnych zakątków Wielkiej Brytanii, z różnych fal emigracji, by wspólnie świętować jedną z najważniejszych dat w naszej historii. Nowo mianowany ambasador wprowadził w tym roku zwyczaj w Polsce dość już powszechny – wspólnego śpiewania pieśni patriotycznych. Po krótkich wystąpieniach ambasadora Arkadego Rzegockiego oraz gościa brytyjskiego – ministra Alana Duncana śpiewano w salonie na parterze i na piętrze. Wspomagał śpiewających niezmordowany akordeonista, znakomicie wyćwiczony w repertuarze pieśni patriotycznych. Poniżej zamieszczamy wystąpienia ambasadora Rzegockiego i ministra Duncana.

>

J.E. Arkady Rzegocki Ambasador RP w Wielkiej Brytanii:

Święto Niepodległości w Ambasadzie RP. Od lewej: Jan Stan Gryciuk – lotnik Dywizjonu 303, Zuzanna Przybył – współpracowniczka „Nowego Czasu”, Ireneusz Gałka, Teresa Bazarnik oraz Otton Hulacki – działacz społeczny, który najważniejsze uroczystości przyjeżdża do Londynu z Isle of White

Są takie dni w roku, gdy w sposób szczególny przeszłość łączy się z teraźniejszością i przyszłością. Dni, które pozwalają na zadumę, a także szukanie inspiracji do naszych wspólnych działań. Taką szczególną datą jest 11 listopada – rocznica odzyskania niepodległego państwa, rocznica przywrócenia nie tylko Polakom, ale i Europie Państwa Polskiego. To jedna z najważniejszych rocznic w dziejach Polski: 11 listopada 1918 roku nasza Ojczyzna odrodziła się na nowo, stała się na powrót wolnym i niepodległym państwem. W rocznicę tamtego wydarzenia winniśmy oddać hołd wszystkim bohaterom i patriotom, dzięki którym możemy dzisiaj czuć się w pełni wolnym narodem. W 1795 roku trzy potęgi środkowoeuropejskie dokonały rozbioru ogromnego, historycznego Państwa, które nigdy nie zaznało absolutyzmu, które stworzyło ustrój konstytucyjny gwarantujący wolności różnym religiom i różnym nacjom. Dzięki dalekowzroczności Piastów, Jagiellonów, obywateli Rzeczypospolitej udało się stworzyć u schyłku średniowiecza ustrój polityczny, którego zasadą była wolność, ograniczona władza króla, kluczowa rola parlamentu, sejmików, miejskich samorządów, niezależna władza sądownicza. To nie przez przypadek Erazm z Rotterdamu pisał w 1524 roku w liście do arcybiskupa Canterbury, Williama Warhama: Polonia mea est – Polska jest moja.

Gdy pod koniec XVIII wieku Rzeczpospolita znikała z mapy Europy, Edmund Burke – uznawany za twórcę nowożytnego konserwatyzmu – grzmiał w Izbie Gmin w Londynie. Dowodził, że jest to zbrodnia absolutyzmów, zbrodnia, w której państwa chrześcijańskie unicestwiają inne państwo chrześcijańskie. Burke dostrzegał kluczową rolę Polski w Europie Środkowej i Wschodniej i przestrzegał, że ten akt gwałtu na stosunkach międzynarodowych będzie miał jak najgorsze konsekwencje dla Europy. W 1918 roku Polska odrodziła się nawiązując do wielu chlubnych tradycji, od razu przyznając prawo głosu i umożliwiając uczestnictwo w wolnych wyborach wszystkim obywatelom bez względu na płeć, pochodzenie, religię. Dziś wspominając tamtą niezwykłą datę warto pamiętać o trzech ideach, które wydają się kluczowe dla zrozumienia polskiej żywotności i polskiej historii. O idei wolności – bez której nie sposób zrozumieć polskości. O idei Rzeczypospolitej – o idei państwa rozumianego jako wspólnota wolnych obywateli. Wreszcie o idei niepodległości – o konieczności stanowienia o sobie bez obcej ingerencji. Dziś w szczególny sposób pamiętamy o tych, którzy swoje życie poświecili pracy i walce o wolność Polski, ale także Wielkiej Brytanii i Europy. Pamiętamy o Polskiej Emigracji Niepodległościowej, o polskim Londynie i Polakach z Wielkiej Brytanii, którzy zachowali ciągłość z II Rzeczpospolitą. Pamiętamy o Polskim Rządzie na Obczyźnie, o Radzie Narodowej, o polskich instytucjach, książkach, szkołach, parafiach, kościołach, drużynach harcerskich. Państwo tę miłość do Ojczyzny przenieśli poza jej granicę, nić więzi i ciągłości nie została zerwana mimo odległości i często niemożności powrotu. To tu, w Londynie idee niepodległościowe jednoczyły kolejne pokolenia emigrantów w służbie dla kraju i rodaków. To również Państwu zawdzięczamy odrodzenie Polski współczesnej: silnej i nowoczesnej. Dziś naszym wspólnym zadaniem jest jeszcze aktywniejsza działalność prowadząca do zwiększenia wiedzy o Polsce i polskim wkładzie w kulturę i gospodarkę Wielkiej Brytanii. Każdy z nas reprezentuje Polskę, współdziałając możemy osiągnąć naprawdę wiele. Nasza historia liczy ponad tysiąc lat, w tym roku obchodziliśmy 1050. rocznicę chrztu, który zadecydował o ukształtowaniu się Narodu Polskiego, o jego identyfikacji religijnej, politycznej i narodowej. Polska w tym czasie przechodziła różne koleje losu. Okresy potęgi i wielkości, przeplatane były wojnami, niewolą i upadkiem, ale poświęcenie i miłość do Ojczyzny uczyniły nas narodem, który zna swoją wartość, zna cenę wolności i honoru. I z tą świadomością budujmy naszą przyszłość. Zawsze pamiętajmy, że łączy nas Polska, łączy nas Najjaśniejsza Rzeczpospolita!


czas na wyspie |9

nowy czas | listopad 2016 (nr 224)

>

Wieczór lwowski

Sir Alan Duncan, Minister of State, Foreign and Commonwealth Office I am delighted to be here today to celebrate Poland’s Independence Day; to highlight the strong ties between our two countries; and, to recognise the important contribution the Polish community makes to the UK. Poland is a major European country and strategic ally for the UK. Our partnership is vibrant, deep rooted and diverse. We share a common set of values, of democracy, freedom and enterprise, and a commitment to work together to advance our shared interests and overcome our shared challenges. We stand together in the NATO alliance, working to keep NATO at the heart of European defence. We collaborate around the world to promote our shared foreign and security policy interests, including by colocating our Embassies in Baghdad to ensure an effective response to Daesh. We work hard together to build our trade and business ties so that both our countries can continue to prosper. We are achieving a lot together already. But our joint prosperity and security demands even more. This is why our Governments are determined to take the relationship from good to great. As Minister for Europe, I look forward to working closely with Ambassador Rzegocki to ensure we achieve that shared ambition. On this important Day of Remembrance, I want to take a moment to remember the many thousands of men and women from Poland and other parts of Central Europe who fought in the British armed forces in the Second World War. Za naszą wolność i waszą. For our freedom and yours. We have the utmost gratitude for the exceptional courage of the Polish Patriots who fought shoulder-toshoulder with the Allies in defence of freedom and democracy across Europe, including those Polish Pilots who braved the skies alongside us during the Battle of Britain and who fought with us at Monte Cassino. Their sacrifices will never be forgotten. They, like so many standing here today, have made an immense contribution to the UK. In the wake of the recent despicable and shameful attacks against Polish and other European communities in the UK, let me make absolutely clear that your contribution continues to be highly valued and that the police will pursue any such acts of criminality vigorously. Those found guilty will feel the full force of the law. The Polish community is welcome here, and will continue to be welcome here. As the Prime Minister and Foreign Secretary have made clear, there is no place for hate crime and xenophobia in UK society. Britain has a long and proud history of being an open and tolerant country and we will continue to be one. We have one of the strongest legislative frameworks in the world to protect communities from hostility, violence and bigotry. The Government is determined to build a Britain that works for everyone. We must stand together and ensure hate crime is stamped out in all its forms. The UK may be leaving the EU but we are not leaving Europe. We will continue to play an active role in protecting the security of our continent, as a leading member of NATO, as a permanent member of the UN Security Council and by spending 2% of our GDP on defence – and I welcome that Poland will do the same – and 0.7% of our GDP on development. UK values and our commitment to work with our friends and allies in Europe remains undiminished and a strong UK/Poland partnership remains more important than ever.

T Pieśni patriotyczne śpiewano w salonie na parterze i na piętrze

100 biegów w 100 miastach na 100-lecie odzyskania przez Polskę niepodległości 100 biegów w 100 miastach 11 listopada 2018 roku z udziałem 100 tys. osób to jeden ze sportowych elementów projektu na 100lecie odzyskania przez Polskę niepodległości. Dotychczas zgłosiło się 60 miejscowości. Inicjatorzy projektu mają też nadzieję, że za dwa lata imprezy biegowe z tej okazji zorganizowane będą również przez Polonię w Wielkiej Brytanii. Wyjątkowość tego przedsięwzięcia, to: • wszystkie biegi odbędą się 11 listopada 2018 roku na dystansie 10 km ze startem o godz. 11:11; • wszystkie osoby pobiegną w jednakowych koszulkach (białych i czerwonych); • wszystkie osoby, niezależnie od miasta w którym pokonywać będą 10 km, otrzymają na mecie jednakowe medale i dyplomy, a zwycięzcy - jednakowe nagrody. Okres jaki pozostał do 100-lecia odzyskania przez Polskę niepodległości inicjatorzy przedsięwzięcia chcą wykorzystać także do upowszechniania zdrowego stylu życia i aktywności fizycznej, jak również do edukacji poprzez sport. Stąd też w tym roku zorganizowano w kwietniu w Warszawie Bieg 1050-lecia Chrztu Polski, a w maju we współpracy z włoskim partnerem Bieg Monte Cassino. Projekt na 100-lecie odzyskania przez Polskę niepodległości zawiera również część zagraniczną pod szyldem Polskie Himalaje 2018, składającą się z trzech elementów: supermaratonu pamięci polskich himalaistów (tygodniowy bieg w stolicy Nepalu Katmandu w połowie października 2018), trekkingu z Lukli do bazy pod Everestem (5364 m n.p.m.) oraz wyprawy na najwyższy szczyt Ziemi, z którego zakopiańczyk Andrzej Bargiel zamierza jako pierwszy na świecie zjechać na nartach. Rejestracja na tę część projektu została zakończona w ubiegłym roku na poziomie blisko 2000 chętnych. W wyniku selekcji liczbę zmniejszono do tysiąca osób. Obecnie trwa drugi etap, który zakończy się 30 listopada. Ze względów logistycznych docelowa liczba uczestników nie będzie mogła przekroczyć 500 osób. W tej grupie jest kilkunastu Polaków mieszkających obecnie w Wielkiej Brytanii. Trwają przygotowania do supermaratonu w Katmandu. W tym biegu będzie mógł wziąć udział każdy, bez względu na miejsce zamieszkania oraz narodowość. Janusz Kalinowski Rzecznik Komitetu Organizacyjnego

radycyjnie raz do roku w Sali Malinowej POSK-u spotykają się członkowie Koła Lwowian i ich przyjaciele. Do tych spotkań dochodzi dzięki oddanejpracy i zapobiegliwości prezesa Ryszarda Żółtanieckiego, jego żony oraz przyjaciół. Cały dochód z biletów co roku przeznaczany jest na cele charytatywne dla Polaków we Lwowie (szkół, harcerzy, domów dziecka). Spotkania te utrzymane są w atmosferze miłości do tego ważnego i pięknego kiedyś polskiego miasta. Na radosną atmosferę wpływ mają niewątpliwie sponsorzy dostarczający wyborny alkohol, czyli producenci wódek Baczewski. Częstym gościem spotkań jest dziennikarz i producent filmowy Sławomir Gowin, który tym razem opowiadał o pracy nad filmem poświęconym lwowianinowi Stanisławowi Lemowi (kuzynowi Mariana Hemara). A także o lwowskim kabarecie, do którego muzykę i teksty napisano w Warszawie, a ukraińscy aktorzy nauczyli się w krótkim czasie polskiego i przedstawili go w restauracji Baczewski we Lwowie. O wznowionej dzięki staraniom Ryszarda Żółtanieckiego książce Stefana Mękarskiego opowiadał wydawca Bernard Nowak (A gdzie ten Lwów?, str. 30). Poniżej wiersz poświęcony Marianowi Hemarowi z lwowskiego kabaretu. (tb)

APOSTROFKA DO MARIANA HEMARA Czasem we Lwowie, w serdecznym barze, zamawiam wódkę, kumpelkę marzeń, i znad kieliszka patrzę jak świta, piję, a później cichutko pytam: Co tam u ciebie, bracie Marianie, jak ci tam w niebie idzie pisanie? A może w piekle, wśród czarcich dymów, szukasz diabelnie zręcznego rymu? U nas tu teraz wszystko inaczej! – Czy pan się śmieje, czy może płacze? Wszystkie kawały dla nich za stare! Stare jest piękne! To jest kabaret! Tak mój Marianie, niedługo w niebie, zagramy sztukę tylko dla siebie, ja ci opowiem genialny szmonces, ty coś napiszesz znów o Ordonce. A tutaj niech się co chce to dzieje! Jeden niech płacze, drugi się śmieje. Bijcie nam głośno ostatnie brawa, to wam na koniec zrobimy kawał! Chcecie się pośmiać na tym padole? Chętnym rozdamy najlepsze role! Nic tak nie śmieszy jak Polak i Żyd, kto chce być którym? No jak to...? Co? Nikt?! No to już sami najlepiej wiecie, jak chorobliwie poważniejecie! Ci państwo... pani... i w tamtym rzędzie! Przez pana również – śmieszniej nie będzie! Znudzeni zasną, uprzejmi klasną, cisza zapadnie, światła pogasną! Nic już nie będzie jak w kabarecie. No, może kiedyś... na tamtym świecie! Słowa: Sławomir Gowin Muzyka: Stanisław Wielanek


10| czas na wyspie

nowy czas | listopad 2016 (nr 224)

Polska jest nam bliska Uczymy patriotyzmu, szacunku do ojczyzny, a tym samym do siebie i innych ludzi już od najmłodszych lat i dziękujemy, że podają nam w tym swoją pomocną dłoń rodzice.

Katarzyna Majewicz

O

tym, że miłość do kraju jest pielęgnowana w sercach i umysłach społeczności polskiej zgromadzonej wokół Polskiej Szkoły Przedmiotów Ojczystych im. Heleny Modrzejewskiej w Londynie, nikogo przekonywać nie trzeba. Wychowanie uczniów w duchu i szacunku do polskości na stałe wpisało się w misję szkoły, a słowa zawarte w szkolnym motto: Bóg, Honor, Ojczyzna, znajdują swoje odzwierciedlenie w podejmowanych przez dyrekcję i zarząd szkoły inicjatywach, w uczestnictwie uczniów w licznych przedsięwzięciach, za którymi stoją organizacje społeczne i patriotyczne w Wielkiej Brytanii i Polsce. Uczniowie brali udział w lekcjach historii organizowanych przez Instytut i Muzeum Józefa Piłsudskiego w Londynie, co roku uczestniczą w szkolnym Konkursie Piosenki Patriotycznej, który jest hołdem składanym ku pamięci i czci Żołnierzy Niezłomnych, a także brali udział w spotkaniach ze Świadkami Historii, którzy wraz z armią gen. Andersa ponad 70 lat temu zawędrowali na Wyspy. Zaszczytem było gościć Danutę Pniewską, Irenę Godyń czy Zygmunta Sobolewskiego. Niewątpliwie ogromnym wyróżnieniem była również wizyta ministra Adama Kwiatkowskiego – szefa Gabinetu Prezydenta RP – w październiku przy okazji Dnia Nauczyciela. Ministrowi towarzyszyła Monika Kusztelak – pracownik Biura do spraw kontaktów z Polonią oraz Michał Mazurek – wówczas pełniący obowiązki konsula generalnego w Londynie. Były przemówienia, podziękowania, kwiaty. Uroczystość rozpoczęto modlitwą, którą poprowadził ksiądz Wacław Pokrzywnicki, opiekun duchowy z polskiej parafii pw. Najświętszej Marii Panny Matki Kościoła na Ealingu, z którą szkoła ściśle współpracuje.

Nauczycielom – słowa uznania – To bardzo ważne, że poznajecie polską kulturę i tradycję. Cieszę się, że młoda szkoła tak prężnie się rozwija. Słyszałem i gratuluję, że co roku odbywa się w szkole Konkurs Piosenki Patriotycznej poświęcony naszym bohaterom, Żołnierzom Niezłomnym. To ważne, żeby znać swoją historię i być z niej dumnym. Cieszę się, że jestem tutaj z wami, i chciałbym poinformować, iż trwają rozmowy, aby polski parlament przychylił się do decyzji ustawodawczej skierowanej przez pana prezydenta Andrzeja Dudę dotyczącą legitymacji dla uczniów polskich szkół za granicą. Wszystko wskazuje na to, że ustawa ta wejdzie w życie i będziecie wkrótce traktowani w Polsce, jak wasi rówieśnicy. Będziecie mogli korzystać z tych samych przy-

wilejów. Inicjatywa ta cieszy podwójnie, bo wyszła od Polaków mieszkających w Wielkiej Brytanii. Pan prezydent prosił mnie o podziękowanie za to wszystko, co robicie, a także o odczytanie listu skierowanego do nauczycieli i rodziców Polskiej Szkoły im. Heleny Modrzejewskiej – mówił Adam Kwiatkowski. „Praca nauczyciela w polskiej szkole za granicą jest szczególną misją i wyzwaniem. Oprócz głębokiej wiedzy i wszechstronnych umiejętności wymaga pełnego zaangażowania w realizację celów i kształtowania ducha młodego pokolenia, często urodzonego i wychowanego poza Polską. Niesie wiele wyrzeczeń. Wymaga poświęcenia. Patriotyczną postawą służy ojczystemu krajowi, dlatego nauczycielom należą się słowa najwyższego uznania i wdzięczności” – oto co przekazała w swym liście odczytanym przez ministra Kwiatkowskiego, a skierowanym do grona pedagogicznego szkoły, para prezydencka. – To są chwile, które na stałe zostaną uwiecznione na kartach historii szkoły – podkreślają nauczyciele. – Był to dla nas wyjątkowy dzień w życiu szkoły. Mogliśmy podzielić się z członkami rządu i pracownikami Ambasady RP (która również wspiera nasze działania) tym wszystkim, co wspólnie z całą społecznością w szkole tworzymy. Mamy za co dziękować i z czego być dumni. Przede wszystkim z naszych wychowanków, ich rodziców, którzy nas wspierają i grona pedagogicznego, fundamentalnego trzonu szkoły. Kreatywności i chęci do pracy nauczycieli zawdzięczamy poziom nauczania i zaprezentowania talentów naszych uczniów chociażby poprzez tę wystawę, na którą złożyło się ponad 200 portretów naszych wychowawców. Każdy uczeń szkoły zilustrował swojego nauczyciela. Wszystkie prace wzruszają i zachwycają, ale przede wszystkim utwierdzają nas w przekonaniu, że to, co robimy wspólnym wysiłkiem dla tych naszych polskich dzieci, ma sens i znajdzie przełożenie w przyszłości. Chcieliśmy podzielić się z naszymi gośćmi cząstką polskości, którą zaszczepiamy w sercach naszych wychowanków, i jestem przekonana, że tak właśnie się stało – powiedziała dyrektor szkoły. Spotkanie odbyło się tydzień przed wyjazdem uczniów na szkolną wycieczkę do Warszawy. Dzięki uprzejmości ministra Kwiatkowskiego uczniowie wraz ze swoimi opiekunami: Katarzyną Wierciszewską – wicedyrektorem Polskiej Szkoły im. Heleny Modrzejewskiej w Londynie – oraz Julią Niemcunowicz – szkolnym logopedą i zarazem wychowawcą klasy czwartej – mogli odwiedzić Pałac Prezydencki.

Uczniowie z Polskiej Szkoły Przedmiotów Ojczystych im. Heleny Modrzejewskiej w Londynie na wycieczce w Warszawie. Z lewej Julia Niemcunowicz, nauczycielka i opiekun wycieczki

znał, że do nauki namówiła go mama, ale on szybko polubił szkołę. – Nie wiedziałem, że będę miał aż tak wielu polskich kolegów i dowiem się tyle o kraju, z którego przyjechała moja mama, zanim się urodziłem. W szkole jest trochę tak, jak na wakacjach u dziadków. I jak urosnę to też pojadę z moją klasą do Warszawy – mówił ośmiolatek. – To dla nas bardzo ważne, aby nasi uczniowie wiedzieli o swoich korzeniach, znali historię ojczyzny swoich rodziców. To najistotniejszy element budowania tożsamości, która stanowi kulturowy fundament na całe życie. Lekcje

Serce na Wyspach i w Polsce Goście uczestniczyli w części oficjalnej, którą była akademia dla nauczycieli z okazji ich święta, a następnie w kuluarach rozmawiano o sytuacji szkolnictwa polskiego na Wyspach. W szkole został nakręcony przez TV Polonia materiał dokumentujący również dzień dwujęzyczności na świecie. – Uczę się języka polskiego, żeby znać więcej słów, móc rozmawiać z rodziną w Polsce i dlatego, że jestem Polką – wyjaśniała sześcioletnia Maja. Jej kolega Maksymilian wy-

Minister Adam Kwiatkowski nawiązał z uczniami z Londynu świetny kontakt oprowadzając ich po Pałacu Prezydenckim


czas na wyspie |11

nowy czas | listopad 2016 (nr 224)

historii, patriotyzmu, poprzez spotkania z żywymi świadkami historii, zesłańcami z Sybiru, spotkania w londyńskim Instytucie Józefa Piłsudskiego, udział uczniów w narodowym Czytaniu Literatury Polskiej – konkursie organizowanym przez Ambasadę RP – czy wyjazd na wycieczkę do Polski. Jej założyciele i pracownicy stawiają sobie za cel nadrzędny wychowanie swoich podopiecznych w duchu polskości oraz miłości i szacunku do Polski – powiedziała Katarzyna Wierciszewska, wicedyrektor szkoły i koordynator wycieczki do Polski.

Dyrektor placówki podkreślała, że wszyscy pracownicy oraz rodzice szkoły wspólnie pracują na sukces i to dzięki wszystkim osobom zaangażowanym w życie szkoły jest możliwa realizacja wyznaczonych celów. – Doceniamy konstruktywny dialog z rodzicami, ich niezastąpione wsparcie. Rodzice pracowali nad zaaranżowaniem wystawy, w listopadzie będą pomagali zorganizować Pasowanie Pierwszoklasistów, w grudniu – Spotkanie Opłatkowe. Za kilka tygodni w tej auli ponad 500 osób będzie wspólnie kolędować i łamać się opłatkiem, w myśl naszej tradycji składając sobie świąteczne życzenia. Nauczyciele już opracowali scenariusze nadchodzących wydarzeń. Pracuję z wyjątkowymi, wspaniałymi osobami, które mają mnóstwo pomysłów i są oddane całym sercem tej szkole – wszyscy, począwszy od nauczycieli w przedszkolu po klasę gimnazjalną. Nic nie udałoby się zrobić, gdyby nie praca Zarządu Szkoły. To duży komfort otaczać się ambasadorami polskości – mówiła Małgorzata Bugaj-Martynowska, dyrektor szkoły, dodając, że pod skrzydłami Heleny Modrzejewskiej uczniowie, oprócz nauki języka polskiego, poszerzają pojęcie polskości, co stanowi składową część budowania ich tożsamości. Date xxxx – W naszej szkole liczącej teraz ponad 240 uczniów od początku jej istnienia co roku obywa sięDear Konkurs Pio senki XXX XX Patriotycznej, który jest hołdem składanym Żołnierzom Niezłomnym i Wyklętym. W konkursie bierze udział cała szkolna społeczność, a w jury zasiadają świadkowie historii, również ci, którzy wraz z Armią gen. Andersa przebyli drogę na Wyspy Brytyjskie. Pieśni patriotyczne śpiewają nawet cunku do trzy- i czterolatkowie. Uczymy patriotyzmu, sza ojczyzny, a tym samym do siebie i innych ludzi już od najmłodszych lat i dziękujemy, że podają nam w tym swoją pomocną dłoń rodzice – podsumowała dyrektor szkoły.

Ja chcę tu mieszkać – Jestem trochę podekscytowana. Dotychczas byłam podekscytowana tylko wyjazdem do Warszawy, ale teraz jeszcze wizytą w Pałacu Prezydenckim. Zaprosił nas pan minister Adam Kwiatkowski podczas wizyty w naszej szkole. Na pewno zrobimy sobie pamiątkowe zdjęcie. To takie dziwne uczucie, bo nigdy nie byłam w takim miejscu, w którym pracuje najważniejszy człowiek w państwie i w dodatku najważniejszy człowiek w Polsce – mówi Martyna, uczennica klasy GCSE w Polskiej Szkole Przedmiotów Ojczystych im. Heleny Modrzejewskiej, która razem z koleżanką Wiktorią, uczennicą klasy piątej, udzieliły wywiadu na temat edukacji w szkole dla TVP Polonia. – Ja chcę tu mieszkać. Jak tu pięknie. Co trzeba zrobić, żeby móc zamieszkać w tym miejscu? – pytała ministra Kwiatkowskiego Michalina Klimek, uczennica szkoły w Hanwell, podczas spotkania w Pałacu Prezydenckim. We wtorek 25 października, przed południem, uczniowie Polskiej Szkoły im. Heleny Modrzejewskiej w Londynie odwiedzili Pałac Prezydencki. Wizyta była częścią programu patriotyczno-edukacyjnego, jaki szkoła realizowała podczas wizyty swoich podopiecznych w stolicy Polski. W programie uczestniczyło dziewięcioro uczniów, którzy podczas trzydniowej wycieczki odwiedzili najważniejsze atrakcje w stolicy. W plan wizyty wpisano również lekcję historii w Muzeum Powstania Warszawskiego. – Uczniowie zwiedzali Warszawę pod opieką pracowników Kancelarii Prezydenta. Towarzyszyła nam telewizja, było fantastycznie – powiedziała Julia Niemcunowicz, nauczycielka i opiekun wycieczki. Podczas trzydniowej wizyty mali Polacy z Londynu odwiedzili m.in. Izbę Pamięci gen. Kuklińskiego, Pałac na Wodzie, Muzeum Powstania Warszawskiego, Łazienki, Pałac Kultury i Nauki, zostali też zabrani na spacer po Starówce. Projekt udało się zrealizować dzięki wsparciu Stowarszyszenia „Wspólnota Polska” i sponsorów oraz pomocy rodziców.

Date xx xx Szafirowy

Jubileusz w hotelu Dear XXXXX Sheraton Grand London w sobotę 28 stycznia 2017 Po wielkim sukcesie ubiegłorocznej edycji Balu, w tym roku goście będą bawić się w odnowionej sali Grand Ballroom. Jest ona zaliczana do najznamienitszych przykładów architektury art deco.

Bal organizowany jest przy wsparciu Zjednoczenia Polskiego w Wielkiej Brytanii. Patronat honorowy objął JE Ambasador RP dr hab. Arkady Józef Rzegocki. Będzie okazją do uczczenia wielkiego polskiego bohatera narodowego Tadeusza Kościuszki, w 200. rocznicę jego śmierci.

W programie wiele atrakcji służących zebraniu funduszy na działania charytatywne (budowę nowego internatu dla 100 uczniów Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi w Laskach oraz na ulotki po polsku dla Stroke Association – Projekt Polonia). Ograniczona liczba biletów w cenie £165 od osoby wciąż do nabycia

info@balpolski.org.uk

W cenie biletu trzydaniowa kolacja, herbata, kawa i pół butelki wina na osobę do posiłku oraz lampka szampana na powitanie.


nowy czas | listopad 2016 (nr 224)

Czym jest Szkoła Liderów?

– Została powołana w roku 1994 przez prof. Zbigniewa Pełczyńskiego, wówczas wykładowcy PPE (Philosophy, Politics, Economics) na Oxford University. Jej misją było kształcenie i wspieranie liderów działających w sektorze publicznym oraz pozarządowym, w samorządach terytorialnych oraz w partiach politycznych. Od 2014 roku organizacja istnieje już pod nazwą Fundacja Szkoła Liderów, kontynuując swoje szczytne cele. Owocem dwudziestoletniej działalności Szkoły Liderów jest rosnąca liczba absolwentów rozsianych po ponad 40 krajach świata. Niektórzy z nich zasiadają w Europarlamencie, Sejmie RP, w organach samorządów terytorialnych, inni zaś pełnią kierownicze funkcje w inicjatywach społecznych. W jaki sposób znalazłaś się wśród uczestników tegorocznych warsztatów szkoleniowych dla kandydatów na liderów polonijnych?

szkoła jak ogień do petardy

– O Szkole Liderów Polonijnych dowiedziałam się z mediów społecznościowych. Zależało mi na poszerzeniu wiedzy z zakresu umiejętności liderskich, pomocnych w scalaniu społeczności wielonarodowych, ale również naszej, polskiej, która ma tendencje do fragmentaryzacji, a często nie ma ochoty do podejmowania działań na rzecz popularyzacji wartości narodowych. Kilka lat temu ukończyłam studia podyplomowe w Polskim Ośrodku Naukowym UJ w Londynie, kierowanym przez obecnego ambasadora RP w Londynie, prof. Arkadego Rzegockiego. Była to wspaniała wyrzutnia do działań na rzecz Polski i kultury polskiej, które są bardzo bliskie mojemu sercu. Motywem przewodnim tego kursu było poszerzenie wiedzy o partnerstwie polsko-brytyjskim w Unii Europejskiej i NATO, a także wzbudzenie w nas poczucia wiary, że wszyscy jesteśmy na swój sposób ambasadorami Polski. Szkoła Liderów Polonijnych opiera się na fundamentach tych wartości, wzmacniając kompetencje przywódcze, dając możliwości nawiązania kontaktów z liderami i organizacjami w Polsce oraz praktyczną wiedzę na temat, jak angażować lokalną społeczność w działania na rzecz Polski. Oferuje także coś niezmiernie ważnego – jednoczy ludzi wszystkich opcji politycznych, zapewniając platfomę do porozumienia i współpracy oraz, co za tym idzie, umożliwia trwałe kontakty z innymi liderami polonijnymi. Jest to szansa na poznanie fantastycznej ekipy niestrudzonych zapaleńców – wizjonerów z różnych stron świata! Co było warunkiem uczestnictwa?

Małgorzata Librowska od ponad 18 lat mieszka w anglii, od pięciu w szczególnym miejscu, kojarzonym z szekspirem – stratford upon avon. Jest jedną z 24 osób, które we wrześniu tego roku uczestniczyły w programie szkoły Liderów Polonijnych w warszawie. było to dla niej bardzo ciekawe doświadczenie. w rozmowie z teresą Halikowską mówi sposobach inspirowania młodych ludzi pragnących zaangażować się w pracę społeczną na rzecz zbiorowości polskiej na obczyźnie.

– Kryteria naboru różnią się w zależności od tego, do ko-

Uczestnicy tegorocznej edycji Szkoły Liderów

go jest skierowany konkretny program szkoleń. O miejsce w VIII Szkole Liderów Europy Zachodniej mogły się ubiegać osoby pochodzenia polskiego w przedziale wieku od 20 do 40 lat, które na stałe mieszkają na terenie jednego z krajów Europy Zachodniej i są zaangażowane w działania na rzecz środowisk polskich lub promocję Polski od co najmniej dwóch lat. Ile osób zostało wybranych?

– Do tegorocznej edycji zostały zaproszone 24 osoby z Austrii, Włoch, Niemiec, Wielkiej Brytanii, Irlandii, Norwegii, Hiszpanii, Francji i Holandii. Były to osoby o bardzo zróżnicowanym profilu i dorobku, których łączy jedna silna idea – miłość do ojczyzny i pragnienie działania na rzecz swojej społeczności oraz opowiadania o Polsce i jej kulturze za granicami kraju. Jaki był główny cel tego zjazdu działaczy polonijnych?

– Szkoła stawia sobie za cel wspieranie rozwoju młodych liderów poprzez różnego rodzaju programy edukacyjne. Działaniom szkoły przyświecają słowa jej założyciela, prof. Zbigniewa Pełczyńskiego: „Potencjalni liderzy są wszędzie, a my potrafimy ich odnaleźć i wesprzeć”. Na ile organizatorzy wywiązali się w osiągnięciu swoich celów tym razem?

– Kiedy ostrzegano nas, że będziemy pracować od rana do późnej nocy, myślałam, że to tylko żart. Tymczasem okazało się, iż organizatorzy nie zmarnowali ani minuty przeznaczonego dla nas czasu – zajęcia zaczynały się o godzinie 8 rano, a kończyły często po 22. Poziom przygotowania zjazdu oceniam bardzo wysoko, otrzymaliśmy profesjonalny koktail warsztatów, na których poznawaliśmy metody prowadzenia debat, budowania i motywowania zespołu oraz pozyskiwania środków na rozwijanie działalności społecznej. Fantastycznym elementem były wizyty studyjne, podczas których poznawaliśmy współczesne oblicze kraju – poczynając od odwiedzin w Zagrodzie Ojrzanów, wizytę w Wodnej Osadzie Grzegorzewice, w domu kultury w Żabiej Woli i w Ochotniczej Straży pożarnej Skuły. Spotkania z lokalnymi liderami ośrodków miały na celu pokazanie dobrych praktyk, przykładów współpracy w projektach i lokalnych sposobów na przedsiębiorczość. Równie wartościową częścią programu tegorocznych warsztatów była wizyta w Łodzi, gdzie odwiedziliśmy Polski Związek Głuchych – dowiedzieliśmy się o problemach angażowania osób głuchych w sprawy publiczne i umożliwia-


czas na rozmowę |13

nowy czas | listopad 2016 (nr 224)

niu pełnego funkcjonowania w języku mniejszości, co w istotny sposób przekłada się na naszą działalność za granicą. Spotkaliśmy się też z łódzkimi politykami w Urzędzie Miasta oraz z przedstawicielami organizacji pozarządowych, zaangażowanych w promocję partycypacji społecznej. Niezwykle inspirującym elementem był wyjazd do Warszawy, a tam spotkanie z dyrektorem Instytutu Adama Mickiewicza, a nastepnie wizyta w MSZ i udział w panelu dyskusyjnym z sekretarzem stanu Janem Dziedziczakiem na temat współpracy Polonii i Polaków za granicą. Tego dnia odwiedziliśmy również Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN, a także wzięliśmy udział w spotkaniach z przedstawicielami organizacji wspierających działania III sektora. Wysłuchaliśmy również ciekawego wykładu na temat budowania marki narodowej. Ostatnim punktem tego bogatego w wydarzenia programu była dyskusja z udziałem dr Małgorzaty Bonikowskiej i dr Małgorzaty Kaczorowskiej pt. „Brexit – Konsekwencje dla Europy i polskiej polityki zagranicznejˮ zorganizowana w kawiarni Czytelnik w Warszawie.

pracownicy, ale także ludzie o pięknych i bogatych tradycjach. Pracuję także jako sekretarz oraz nauczyciel w Polskiej Szkole w Redditch, która właśnie świętowała swoją okrągłą rocznicę powstania. Doświadczenia wyniesione ze szkoły liderów to m.in. możliwość zdystansowanego spojrzenia na swoje działania i rzeczowa ocena tego, co moglibyśmy zrobić lepiej. Dzięki doświadczeniom poznanych kolegów i koleżanek już wiem, że warto sięgać po większe projekty – marzy mi się zorganizowanie festiwalu filmów polskich, ale do tego potrzeba gruntownego planowania, wsparcia ludzi i dużo czasu. Jestem szczęśliwa, że w tym roku, dzięki serdecznym relacjom, jakie udało nam się nawiązać z twórcami filmu Secret Sharer, będziemy ponownie gościć w miescie Szekspira Piotra i Henriettę Fudakowskich. Możliwość nawiązania znajomości z osobami zaanga-

żowanymi w prowadzenie polskich szkół sobotnich, jaką uzyskałam dzięki Szkole Liderów Polonijnych to osobne źródło inspiracji. Innowacyjne sposoby organizacji zajęć, pomysł na wspólne szkolenia, wymiana doświadczeń – to bezcenna wiedza dla naszej małej, ale prężnie prosperującej, Polskiej Szkoły Sobotniej w Redditch. Szkoła Liderów niezmiennie podkreślała potrzebę budowania dobrych relacji oraz – co równie ważne– współpracy z innymi organizacjami. Kiedy jest nas więcej, jesteśmy w stanie również więcej zdziałać, zwłaszcza na szczeblu lokalnym. Serdecznie dziękuję organizatorom za możliwość uczestnictwa i gorąco zachęcam zainteresowanych do aplikowania na kolejne edycje Szkoły Liderów Polonijnych. Jeśli chcesz działać na rzecz Polski – ta szkoła da ci ogień do petardy twoich marzeń i ambicji!

Co szczególnie pozostanie Ci w pamięci?

– Cudowni ludzie – pasjonaci, których miałam okazję poznać. Jest to zarówno grono niezwykle profesjonalnych, oddanych i pracujących ponad podziałami organizatorów, jak i wspaniałych i inspirujących kolegów i koleżanek z innych części Europy Zachodniej. Jestem pod głębokim wrażeniem ogromu pracy, jaki wkładają w działania na rzecz Polaków za granicą, docierając do nich poprzez struktury publiczne, pozarządowe i polityczne. Równie niezapomniane będą wizyty studyjne: wczesnojesienna przechadzka z przewodnikiem po Łodzi, malownicze krajobrazy podwarszawskich wsi czy spacer po zalanych wrześniowym słońcem ulicach Warszawy; szczególne miejsca i ciekawi ludzie, których poznaliśmy – wszystko to wzmocniło moje poczucie więzi z Polską i dodało skrzydeł. Na jakiego typu praktyczną pomoc mogą liczyć uczestnicy takich zjazdów po powrocie do domu?

– Już podczas samych zajęć mobilizowano nas silnie do refleksji nad dalszymi działaniami i sposobami wzajemnej współpracy. Fakt, iż przebywaliśmy razem przez 10 dni, skupieni wyłącznie na wypracowywaniu najlepszych praktyk naszej działalności, pozwolił nam postawić sobie odważne cele i siegać wysoko! Po ukończeniu kursu uczestniczy otrzymują status absolwentów, a to włącza ich w rozciągniętą na obszarze pięciu kontynentów sieć wsparcia i wzajemnej inspiracji. Dostępne są kursy internetowe i szkolenia specjalistyczne, odbywają się zjazdy absolwenckie czy akcje pt. Przenocuj lidera. Intrygujące – co to dokładnie znaczy?

– Jest to akcja zachęcająca do osobistych kontaktów; wzajemnego odwiedzania się celem wymiany doświadczeń i dyskusji nad lokalnymi problemami. Myślę, że to znakomita idea i mam nadzieję, że się przyjmie, nawet jeśli wymaga od nas dodatkowego nakładu czasu. Jak doświadczenia zdobyte w Szkole Liderów przekładają się na Twoje działania.

– Staram się być aktywna tu, gdzie mieszkam, w Stratford upon Avon. Działam tutaj jako tłumaczwolontariusz, współpracując z lokalnym Citizen Advice Bureau i pomagając Polakom, którzy zgłaszają się do biura z wszelakiego typu problemami. W Stratford również współtworzę Dziecięcy Festiwal Kolęd, który 15 stycznia będzie świętował swoje trzecie urodziny. Marek Wąs, nasz dyrektor muzyczny, dokłada wszelkich starań, aby nadać mu jeszcze piękniejszą oprawę. Chcemy, aby koncert łączył ludzi bez względu na język i pochodzenie. Nasze wyjątkowe położenie, w miejscu, które jest kolebką Szekspira, przyciągającym entuzjastów kultury z całego globu, również zobowiązuje – moim pragnieniem jest, aby Polacy byli znani w regionie nie tylko jako zaradni i sumienni

doc ch h o d n a M e d i ca cal Aid For Poland Fund


14|

nowy czas | listopad 2016 (nr 224)

rysuje Andrzej Krauze

Populizm i demokracja Grzegorz Małkiewicz

Zalewa nas fala populizmu, biadolą media. Najpierw Brexit, potem Trump, w swoją szansę uwierzyła pani Le Pen. Poważnie potraktowali jej wzmacniającą się pozycję wyborcy obozu republikańskiego i w rekordowej liczbie (2,5 mln) wzięli udział w pierwszej rundzie prawyborów, wyłaniając swojego kandydata. Świat radykalnie skręca w prawo, unoszony na falach populizmu? Podobno Polska już znalazła się po drugiej stronie barykady, razem z Węgrami.

Demokracja to nie jest najlepszy system – powtarzał Churchill – ale lepszego nie znamy. Demokratyczne Ateny są odległym wzorem i niewiele mają wspólnego z nowożytną wersją obowiązującą w systemach politycznych, w których postęp zaorał różnice społeczne i upodmiotowił masy wyborców. Mamy elektoraty ludzi wolnych, ale bardzo jakościowo zróżnicowanych. Tych różnic w elitarnym społeczeństwie Aten było mniej, jednolitą warstwę wolnych wyborców stanowili też obywatele uprawnieni do głosowania w republikańskiej Polsce. Czy populizm jest zagrożeniem dla demokracji? Pytanie źle postawione. Populizm to demokracja, czyli rządy z woli wyborców wyłonione w wyborach powszechnych. Konstytucja Rzeczypospolitej Polskiej stanowi, iż „wybory do Sejmu są powszechne, równe, bezpośrednie i proporcjonalne oraz odbywają się w głosowaniu tajnym”. Podobnie jest w innych nowożytnych demokracjach. Skoro nie ma lepszego systemu, trzeba sobie radzić w tym za ciasnym już garniturze, zwłaszcza wtedy, kiedy obszary zarządzania tak bardzo się poszerzyły i skomplikowały. Skuteczne rządy wymagają ogromnej wiedzy i doświadczenia, którymi dysponują nie politycy, lecz sprawni doradcy i specjaliści w danych dziedzinach, stanowiąc trzon każdego rządu odpowiedzialny za najważniejsze decyzje. Taka klasa istnieje w Stanach Zjednoczonych i Zjednoczonym Królestwie.

Dlatego w Wielkiej Brytanii niepokój wzbudza bezradność klasy urzędniczej wobec brexitowych wyzwań. Urzędników jest podobno za mało. Rozpoczęła się rekrutacja nowych i szacuje się, że potrzebnych jest około 30 tys. nowych stanowisk (nie licząc obecnych?). Czyli pogardzanych biurokratów w Brukseli (33 tys. urzędników na 500 mln obywateli UE) liczebnością i proporcją już wkrótce Brytyjczycy przebiją. Tymczasem Theresa May nadal nie ma nic więcej do powiedzenia poza nieodłącznym już Brexit means Brexit. Żadnych szczegółów poza odległymi datami początku tajnych negocjacji (dla ich dobra). Nie wiemy nawet, dlaczego poglądy pani May tak bardzo się zmieniły. W kampanii referendalnej opowiadała się za Remain. Chciałbym wierzyć, że to decydujący głos ludu wpłynął na radykalną zmianę wcześniejszej oceny sytuacji brytyjskiej premier. Dla osoby myślącej sytuacja nie do zaakceptowania. Ilość (liczba) nie może przerodzić się w jakość. A jednak myślenie przegrało ze statystyką. Pani May stanęła po stronie większości (wcale nie tak zdecydowanej) myślącej inaczej. Wszystkie wątpliwości w przestrzeni publicznej premier ucina swoją mantrą. Nawet relacje z zagranicznych wizyt, które mają przygotować dogodne warunki rozwodowe, sprowadzają się do lakonicznych relacji i sakramentalnego Brexit means Brexit. Chwała na wysokości, a na ziemi pokój. A my dalej w las, już bez drogowskazu.


felietony i opinie |15

nowy czas | listopad 2016 (nr 224)

Opadł liść Ewa Stepan

Nie lubię listopada, bo kojarzy mi się z umieraniem. Jesień ze złotej zmienia się na słotną. Robi się ciemno, mokro i zimno. Przyroda umiera lub zasypia. Przypinam czerwony mak do klapy i robi mi się jeszcze smutniej. Remembrance Day – dzień pamięci o tych, co polegli w Wielkiej Wojnie, która zmieniła porządek świata. Dzień pamięci o tych, którzy zginęli w innych wojnach, które człowiek toczył i toczy przeciwko drugiemu.

Wacław Lewandowski

Bez żalu Pożegnalna podróż Baracka Obamy do Europy to przede wszystkim odwiedziny u Angeli Merkel, głównej i ulubionej współpracownicy ustępującego prezydenta. Prasa zachodnia, ale i polska, leje łzy żałości, pisząc o końcu kadencji Obamy i perspektywie rozpoczęcia urzędowania w Białym Domu przez Donalda Trumpa. Powściągliwe są właściwie tylko dzienniki brytyjskie, bo Wielka Brytania z ulgą konstatuje, że oto kończy się czas najbardziej antybrytyjskiego prezydenta USA po II wojnie światowej. Niechęć Obamy do Brytyjczyków była podszyta, podejrzewam, uprzedzeniem ideologicznym. Pierwszy nie biały lokator Białego Domu widział w Brytyjczykach przede wszystkim potomków kolonizatorów i tych, którzy kolonialny porządek utrwalali aż do rozpadu Imperium. Wydaje się także, że lewicowy umysł Obamy

Sto lat temu nad Sommą tylko pierwszego dnia bitwy zginęło blisko 20 tys. żołnierzy brytyjskich. Wojna ta pochłonęła największą liczbę tych, którzy świadomie szli walczyć. Na skrzyżowaniu dróg Europy, między Zachodem i Wschodem, Północą i Południem, brat walczył przeciwko bratu, tylko dlatego, że członkowie tej samej rodziny znaleźli się w różnych zaborach. Nikt nie policzył tych, co zginęli pomiędzy Wisłą, Bugiem i Dunajem. Ofiary wyścieliły drogę do niepodległości. 11 listopada 1918 roku w wagonie kolejowym niedaleko Compiegne pod Paryżem Niemcy podpisały rozejm, a nad Wisłą Józef Piłsudski został zwierzchnikiem polskiego wojska. Polska wróciła na mapy. Z trzech różnych systemów prawnych, z trzech systemów rządzenia, z trzech kultur grawerowanych w świadomości przez prawie 200 lat powstała Rzeczpospolita Polska. Radość z odzyskanego śmietnika – jak określał tę sytuację Julian Kaden Bandrowski – wystarczyła do stworzenia w krótkim czasie nowego systemu politycznego, gospodarczego, bankowego, prawnego, edukacyjnego etc. W ciągu 20 lat udało się też zabić prezydenta, doskonale poróżnić, pokłócić, no i dokonać przewrotu. Potem wjechały czołgi i wszystko zamieniły w gruz. Od upadku komunizmu i ponownie odzyskanej niepodległości minęło ponad 25 lat. Mamy autostrady, kasę z Unii, przepaść polityczną, społeczną i światopoglądową. Zginęło dwóch prezydentów i 94 czołowych postaci życia politycznego, gospodarczego i społecznego. Dzień Niepodległości stał się dniem demonstracji podziałów politycznych, prowokowanych bójek i rozruchów. Oficjalne defilady prezentują historyczne stroje wojskowe i militaria. Stojąc na baczność, śpiewamy: „dał nam przykład Bonaparte, jak zwyciężać mamy”, nie bardzo zdając sobie sprawę, co znaczą te słowa. Napoleon przecież nie zwyciężył, a w międzyczasie wytracił masę ludzi i mam nadzieję, że daleko nam od napoleońskiej idei Europy. Mam również wątpliwości, w jakiej mierze Polska mia-

łaby stać się „bastionem Europy”, co podkreślano w tym roku podczas obchodów Święta Niepodległości. Europa jest w wieku „listopadowym”. Wiatr dziejów może zdmuchnąć to, co wyhodowali Jej Ojcowie, a o co synowie nie dbają, nie rozumiejąc i nie znajdując wyjścia dla wyzwań wędrówki ludów w poszukiwaniu swojego Jeruzalem. Brexit to wyłom w całej strukturze europejskiej budowli. Nikt nie wie, jakie będzie miał skutki. To, że kraj od lat promujący wielokulturowość, otwarty na świat i ludzi spod każdej szerokości geograficznej, którzy stanowią istotną część jego gospodarczej tkanki, nagle protestuje przeciwko obecności obcokrajowców, jest paradoksem. W lokalnym kościele podczas międzynarodowej mszy modlitwa czytana była w 29 językach. Pod ołtarzem wieniec z czerwonych maków. W każdym z tych krajów żołnierze polegli, walcząc o wolność lub jakąś ideę. W wielu giną dalej. Konflikty są wpisane w ludzką kondycję, w życie. Można nabrać do tego zjawiska dystansu. Czasem trzeba stanąć po jakiejś stronie i zapłacić cenę. Czasami najwyższą. Obyśmy nigdy nie musieli składać najwyższej ofiary.

miał kłopot z akceptacją istnienia formy ustrojowej, jaką jest monarchia, nawet konstytucyjna. Barack Obama był prezydentem, który od początku urzędowania miał znakomitą prasę i przychylność całej europejskiej lewicy intelektualnej. Pośpieszne przyznanie mu pokojowej nagrody Nobla za „wysiłki w celu ograniczenia światowych arsenałów nuklearnych i utrzymania pokoju na świecie” było widomym znakiem owej przychylności. Przypomnę, że termin zgłaszania kandydatów do tej nagrody upływał 1 lutego 2009 roku, Obama zaś został zaprzysiężony 20 stycznia 2009 – zatem wnioskodawcy w momencie składania wniosku nie mogli wiedzieć, jakim prezydentem Obama będzie, i swoje poparcie mogli motywować jedynie wiarą w szczerość deklaracji składanych przez niego w trakcie kampanii wyborczej. Już jako laureat pokojowej nagrody Obama odrzucił traktat ottawski, którego przyjęcie oznaczałoby zobowiązanie się przez Stany Zjednoczone do niestosowania min przeciwpiechotnych, pokazując, że jego pacyfizm ma swoje wyraźne granice. To posunięcie nie odebrało mu, zresztą, sympatii mediów – świetnie przygotowany do wystąpień publicznych, sympatyczny, przystojny i nienapuszony, a przede wszystkim nierepublikański prezydent nadal podobał się wszystkim czcicielom posępu i antykonserwatystom. Nie wytykano mu, że nie rozumie Europy Środkowo-Wschodniej i jej obaw przed zagrożeniem rosyjskim, przeciwnie – chwalono, że przyczynia się do odprężenia,

świetnie dogadując się z Miedwiedwiewem. Trzeba było dopiero powrotu Putina na moskiewski tron, zajęcia Krymu, agresji na Ukrainę, by Obama zrozumiał, że w polityce wobec Rosji kierował się złudzeniami. Dopiero wtedy wrócił do koncepcji tarczy antyrakietowej, którą przekreślił zaraz na początku pierwszej kadencji, jak też do rozmów o obecności wojskowej NATO w Polsce i krajach bałtyckich. Owszem, lepiej późno niż wcale, ale straconego czasu nikt nie przywróci. Największym jednak błędem Obamy i jego administracji było poparcie opozycji syryjskiej i wiara, że ta dąży do obalenia dyktatora oraz zaprowadzenia demokracji. Ten błąd zemścił się, owocując powstaniem ISIS i chaosem w regionie, którego wynikiem jest między innymi kryzys imigracyjny. Ale Obama nadal nie rozumie, że popełnił błąd, skoro przestrzega Trumpa, by ten nie ulegał Rosji – w domyśle: nie pozwalał jej na wsparcie syryjskiej dyktatury i ostateczne zniszczenie sił rebelianckich, z ISIS włącznie. Lewicowa wiara, że każda rewolucja przynosi dobro, nie pozwala Obamie ujrzeć szkodliwości jego polityki, w czym podobny jest bardzo do swej ulubienicy – kanclerz Merkel, która nadal nie może pojąć, że jej stanowisko w sprawie fali uchodźców było szkodliwe. Dziękują więc sobie za strategiczną współpracę, wymieniając uśmiechy i komplementy, nie mając pojęcia, że przyczynili się oboje do kryzysu na Bliskim Wschodzie i kryzysu w Europie. Dlatego żegnam Obamę bez żalu i z nadzieją, że wkrótce będziemy mogli pożegnać także Merkel.

• Dziękuję wszystkim przeszłym i teraźniejszym redaktorom za to, że byli dla mnie wyrozumiali i drukowali moje felietony. Dziękuję dawnemu niepodległościowemu „Dziennikowi Polskiemu i Dziennikowi Żołnierza” za to, że przez tyle lat udzielał mi swych łam. A przede wszystkim dziękuję Teresie i Grzegorzowi Małkiewiczom za to, że po mojej śmierci zawodowej na łamach „Dziennika” podnieśli mnie z martwych i przywrócili do dziennikarskiego życia. Niektórym dawnym dyrektorom Polskiej Fundacji Kulturalnej nie dziękuję. Tymczasem pozdro i dozo… Nie żegnam się z Wami na zawsze, o nie. Biorę krótki urlop na wzmocnienie.

Krystyna Cywińska


16| felietony i opinie

nowy czas | listopad 2016 (nr 224)

Andrzej Lichota

PIÓREM

PAZUREM

2016

Im dalej idzie się w obrazy, tym trudniej formułować słowa, z prozaicznej przyczyny – słowo za obrazem nie nadąża. Ale zdarza się, że do obrazu inspiruje, porusza wyobraźnię i podobnie jak muzyka może stać się nośnikiem idei twórczej. Nośnikiem mniej emocjonalnym, nazwanym, przez co bardziej zrozumiałym i komunikatywnym. Naszym pierwszym językiem były obrazy i dźwięki, później przypisano im znaczenia w próbie opisania różnorodności obserwowanych zjawisk. Można to porównać do ewolucji albo nazwać postępem. Jednakże każdy postęp jest ewolucją, ale nie każda ewolucja to postęp. I właśnie, czy pojęcie „postęp” w kontekście sztuki – a myślę tu zwłaszcza o sztukach plastycznych i muzyce – ma w ogóle uzasadnienie? Cóż to jest postęp? Definiując najprościej, to wznosząca krzywa rozwoju. Jeśli przyjmiemy za punkt odniesienia możliwość pokonywania odległości czy moc obliczeniową, jakież one były w czasach Sumerów, egipskiego Starego Państwa czy w Średniowieczu albo jeszcze sto lat temu w porównaniu z obecnymi? Okrutnie nieznaczne. W tym rozumieniu „postęp” dokonał się ogromny. Ale czy w sztuce także? Dzieła Persów, Egipcjan, Greków lub Rzymian w swej doskonałości technicznej i wymowie niczym nie ustępują renesansowym czy współczesnym. A często wręcz te współczesne przerastając. W sztukę zaangażowane są emocje, intuicja, siły duchowe. W postęp technologiczny – logika i intelekt. Te pierwsze nie tak łatwo poddać przemianom, to pierwotne, organiczne elementy struktury człowieka. Zmiany w nich zachodzą nie przez dziesięciolecia czy wieki nawet, ale przez dziesiątki tysięcy lat. I tak jak krzywa postępu w naukach i technice jest łatwa do zaobserwowania na przestrzeni wieków w tendencji wzrostowej, tak w sztuce jest to raczej fala wzlotów i upadków.

Tak jak tysiące lat temu zajmujące dla artystów było przedstawianie postaci, portret, ilustracja zwierząt czy kompozycje figur z otoczenia, tak robi się i dziś. Jeżeli mamy przy okazji do czynienia z twórczymi wpływami, nie jest źle – to naturalny element rozwoju artysty. Inaczej rzecz się ma, jeśli jest to naśladowanie, powielanie form przeszłych – wtedy sztuka umiera. I tu chciałbym dotknąć takiego oto sformułowania, na które natknąłem się niedawno przy lekturze w Londynie: „Cóż leży u podstaw tendencji abstrakcyjnych w sztuce? – Wiara, że twórczy duch człowieka jest w stanie budować własną rzeczywistość wizualną, że jedynym równaniem jednostek i zespołów ludzkich, które odpowiada sensowi sztuki, jest równanie w górę, a nigdy w dół”. W abstrakcji dochodzi do skumulowania czysto twórczej energii. Jeśli gdzieś można zaobserwować prawdziwą emanację życia, witalności, sił twórczych, to właśnie w niej. Abstrakcją rządzi intuicja i bezkompromisowość, i zdumiewa mnie, jak wielu ludzi, także zajmujących się sztuką, jest zamkniętych na przeżywanie obrazu, którego w prosty sposób nie potrafią nazwać. Doznanie sztuki w tych wypadkach często kończy się na elemencie estetycznym i rozpoznaniu form. Brakuje już podróży za myślą artysty, jego emocjami, brakuje otwartości na kolor i strukturę. Wielu z nas zamyka się w dobrze znanym pudełku z napisem All inclusive i rzadko wychodzi poza granice wypełnionego przyjemnością basenu dobrze, zdawałoby się, rozpoznanej rzeczywistości. Dążymy do cywilizacyjnych udoskonaleń, coraz szybciej konsumujemy materię techniczną, a jednocześnie w sensie duchowym pozostajemy niemowlętami. I stąd, tak sadzę, bierze się również źródło chaosu ideologicznego, jaki ogarnia dzisiejszy świat.

Andrzej Lichota, fragment tryptyku Australia, cz. 3, olej na płótnie, 170x145

Dwie kobiety, dwa scenariusze „Życie to jest teatr, mówisz, ciągle opowiadasz, maski coraz inne, coraz mylne się nakłada. Życie to zabawa, życie to jest taka gra” – pisał przez wieloma laty Edward Stachura. Przyglądając się temu, co dzieje się w światowej polityce, nietrudno przyznać rację poecie. Jeszcze przed paroma miesiącami świat w napięciu przyglądał się, jak za Oceanem tworzy się historia. Scenariusz był prosty: po pierwszym czarnym prezydencie przyszedł czas na pierwszą kobietę. Nikt nie wyobrażał sobie, iż może być inaczej. Tymczasem okazało się, że – podobnie jak w przypadku Brexitu – życie ma inne plany. Amerykanie wybrali Donalda i niemal na wszystkich padł blady strach. Co to teraz będzie? Wbrew temu, co można usłyszeć w mediach, wiadomo, co będzie. Donald został kolejnym prezydentem Stanów Zjednoczonych bez względu na to, czy się to komuś podoba, czy nie. Może być tak, że będzie dobrym szefem w Białym Domu, może być również tak, że będzie beznadziejnym prezydentem. W sumie nie ma to specjalnego znaczenia. Wszyscy powinniśmy się martwić raczej tym, co dzieje się w tej chwili na Starym Kontynencie, w domu, w Europie. Nigdy wcześniej w ciągu mojego

czterdziestoletniego życia przyszłość naszego kontynentu nie była tak niepewna, jak dzisiaj. Dosłownie strach się bać. Wydarzyć może się wszystko. Jeszcze kilka miesięcy temu myśleliśmy, że najgorsze, co się może wydarzyć, to Brexit. Dzisiaj to nie jest już najważniejsze, czy do niego dojdzie, czy nie. To, co istotne, to integracja całego kontynentu. Z Brytyjczykami lub bez nich. Stawka jest znacznie większa niż tylko animozje i obawy mieszkańców jednego kraju. Wiadomo jest jedno – to, co w najbliższych tygodniach i miesiącach wydarzy się w Europie, będzie zależeć od jednej kobiety. To w jej rękach znajduje się nie tylko przyszłość kraju, z którego pochodzi, ale całej europejskiej wspólnoty, może nawet Unii Europejskiej. To ona wyznaczy, chcąc nie chcąc, przyszłość. Kandydatki są dwie, żadną z nich nie jest brytyjska premier Theresa May, która już dawno straciła na wiarygodności. Po niedawnym publicznym wystąpieniu została określona filozofem, a ktoś taki nie może przecież decydować o przyszłości całego kontynentu. Ostatnio zatrudniła swojego męża, milionera, by doradzał rządowi.

Zupełnie innego kalibru politykami są Marine Le Pen oraz Angela Merkel. To jedna z nich trzyma w dłoni przyszłość – od tego, która z nich wygra w przyszłorocznych wyborach, zależy nie tylko przyszłość Niemiec czy Francji, ale Europy, jako wspólnego projektu. I europejskich wartości, które jeszcze do niedawna były tak oczywiste, że ich istnienia nikt nie ważył się kwestionować. W ciągu ostatnich lat Europa z jednej rodziny zmienia się w miejsce, w którym ksenofobia, rasizm, nacjonalizm niepokojąco szybko stają się głównymi nurtami życia społecznego. Nie trzeba mieć doskonałej pamięci, by wiedzieć, czym takie zapędy wcześniej kończyły się w Europie. Brexit oraz wygrana Donalda Trumpa pokazały, że w polityce nie ma rzeczy przewidywalnych i wszystko jest możliwe. Do tej pory mogliśmy się temu przyglądać z boku, w przyszłym roku już tak łatwo nie będzie. Któraś z nich wygra. Jedne wartości przeciwko drugim. To już nawet nie o moją przyszłość w tym wszystkim chodzi. Ale o tych, którzy dopiero dzisiaj przychodzą na świat.

V.Valdi


takie czasy |17

nowy czas | listopad 2016 (nr 224)

Od dekonstrukcji ideowej do materialnej Nastąpiło wyraźne przesunięcia środka ciężkości w lewicowym planie „dekonstrukcji” rzeczywistości. Do tej pory był on nastawiony na niszczenie niematerialnych podstaw cywilizacji zachodniej – wartości moralnych i idei (np. prawda czy sprawiedliwość), symboli (np. hymn czy godło) oraz instytucji społecznych (np. rodzina, kościół). Wszystko to, co należy do sfery sacrum, trzeba było sprowadzić do sfery profanum. Wszystko to, co prezentowało dla członków cywilizacji zachodniej jakąś wartość metafizyczną, należało obedrzeć ze świętości, obrzydzić i zohydzić. Wszystko to, co było bezcenne, powinno zostać wycenione.

Dawid Skrzypczak

E

uropejska (r)ewolucja kulturalna, będąca powolnym marszem przez instytucje społeczne zapoczątkowanym pół wieku temu, wkroczyła w nową fazę. Będzie się ona charakteryzowała nasileniem fizycznej dewastacji materialnych podwalin naszej cywilizacji, zaczynając od miejsc kultu i pamięci poprzez zwykłą zabudowę miejską, a na żywej tkance społecznej kończąc. Będzie to zalew zniszczenia i barbarzyństwa, w którym utoną kraje Europy Zachodniej. Przypadek Francji, obok Szwecji, doskonale obrazuje, jak w praktyce będzie wyglądać ta faza (r)ewolucji. Francja posiada duży odsetek obcej kulturowo ludności napływowej, która zdaje się główną siłą wykorzystywaną w walce z cywilizacją zachodnią. Spektakularne fiasko integracji obcych kulturowo imigrantów miało bezpośredni wpływ na powstanie na terytorium Francji stref „no go”, w których państwo nie jest w stanie w pełni sprawować władzy. Mimo iż władze francuskie oficjalnie temu zaprzeczają, imigranci zawłaszczają coraz większe obszary Paryża, głównie jego przedmieścia, oraz innych dużych ośrodków miejskich (np. północna Marsylia), w których wprowadzają swoje porządki. Tubylcy, zwłaszcza przedstawiciele władzy, są niemile widziani! Niedawno głośno było o ataku na czterech policjantów z użyciem koktajlu Mołotowa. Doszło do niego na La Grande Borne w Viry-Châtillon, na południe od Paryża, gdzie większość mieszkańców to imigranci z Afryki Północnej. Policjanci doznali poważnych obrażeń, ale na szczęście przeżyli. Warto także nadmienić, że w 2015 roku prawie 6 tysięcy funkcjonariuszy francuskiej policji i żandarmerii zostało rannych w czasie służby. Jest to, aż 25-procentowy wzrost w stosunku do roku 2010. Nie powinno dziwić więc, że francuscy policjanci boją się zapuszczać w dzielnice Paryża, w których rządzą gangi imigrantów. Miejsca opanowane przez „uchodźców syryjskich”, będących awangardą (r)ewolucji, swoistą gwardią rewolucyjną, są dewastowane i przeistaczane w prawdziwe strefy wojenne. Już sama nazwa obozu dla uchodźców w Calais – „dżungla” – mówi wiele o sposobie ubogacania kulturalnego, jakim „ludzie demolka” uraczają Europejczyków. Od 2014 roku „zdesperowani” imigranci w poszukiwaniu

drogi do „brytyjskiego raju” regularnie napadają na ciężarówki dojeżdżające do portu w Calais. Mają oni za nic ludzkie życie czy przewożone mienie, które rozkradają i dewastują. Zastanawiająca jest postawa policji, która mimo iż doskonale wie o tym procederze, nie uczyniła nic, aby go ukrócić. Ach, ci dzielni Francuzi! Zaskoczeniem nie powinien być także gwałt na tłumaczce pomagającej przygotować reportaż o nielegalnych imigrantach w Calais. Kolejne zniszczone życie daje przedsmak gehenny, na jaką zostały skazane Europejki. Akcja usunięcia obozu w Calais nie mogła obejść się bez zajść między jego mieszkańcami a stróżami prawa. Zbuntowana gwardia (r)ewolucyjna podpaliła swoje siedlisko, a strażaków, którzy próbowali ugasić pożar „kulturalnie” obrzuciła kamieniami. Wydaje się, że (r)ewolucyjna gwardia szykuje dla społeczeństwa francuskiego remake filmu „Niekończącą się opowieść”. Obawy burmistrza Calais, Natachy Bouchart, że w niedługim czasie obozowisko zostanie odtworzone, ziściły się w dość przewrotny sposób. Krótko po odtrąbionym sukcesie w miejsce usuniętych imigrantów zaczęli pojawiać się nowi. Jednak jeszcze większym zaskoczeniem dla francuskich notabli był fakt, że zlikwidowana „dżungla” w Calais przeniosła się na ulice Paryża. Po jej wybu-

rzeniu zaś zaobserwowano znaczący wzrost liczby imigrantów nocujących na ulicach stolicy Francji. Koczowisko przy Placu Bitwy pod Stalingradem zostało zasiedlone przez około 1000 gwardzistów w znaczącej części pochodzących właśnie z „dżungli” w Calais. Przewiduje się, że obecnie może tam przebywać nawet do 3 tysięcy imigrantów. Kilka miesięcy temu media społecznościowe obiegł krótki film zrobiony ukrytą kamerą przez jednego z Francuzów ukazujący zdewastowane przez imigrantów centrum i przedmieścia Paryża. Obraz, który ukazał się oczom widzów, mógł przyprawić o mdłości: imigranci otoczeni morzem śmieci i odpadów, koczujący na materacach, w namiotach i prowizorycznych budach, rozłożeni na tych samych chodnikach, na których zaspokajali swoje potrzeby fizjologiczne. Kulturalna dekonstrukcja zafundowana przez (r)ewolucyjnych koczowników przeistoczyła Paryż w europejską stolicę brudu i śmieci. Władze tej niegdysiejszej potęgi kolonialnej i kulturalnego pępka świata wydają się bezradne w walce z „najeźdźcą”. Policja francuska wielokrotnie próbowała zlikwidować obozowiska „syryjskich uchodźców” w Paryżu. Bezskutecznie. Za każdym razem uchodźcy wracali na swoje miejsce. Często też dochodziło do starć między uchodźcami a interweniującą policją. Regularne walki toczą się także między różnymi grupami „syryjskich uchodźców”, czy między „uchodźcami” w ogóle, a miejscową ludnością. Kilka miesięcy temu doszło do spektakularnej bitwy między koczującymi imigrantami a ochotnikami z samozwańczej obrony obywatelskiej zwanej Brygadą Antykryminalną. Kilkuset walczących mężczyzn uzbrojonych w pałki, żelazne rury, łomy i deski zaczęło demolować wszystko, co napotkało na swojej drodze. Dopiero oddziały policji zaprowadziły porządek. Na początku listopada było podobnie. Po kolejnej nieudanej próbie wyburzenia obozowiska oraz skontrolowania tożsamości koczowników przy Placu Bitwy pod Stalingradem doszło do starcia na pałki między imigrantami z Afganistanu i Erytrei. „Na deser” coś o bezczeszczeniu sfery sacrum. Coraz częściej pojawiają się głosy dobiegające znad Sekwany informujące o przypadkach profanacji miejsc kultu i cmentarzy. W przeważającej większości dotyczy to obiektów chrześcijańskich. O występki te głównie oskarża się muzułmanów, ale także grupy satanistyczne i skrajnie lewicowe. Wystarczy wspomnieć przypadek młodego muzułmanina, który w kwietniu 2015 roku zniszczył ponad 200 grobów na cmentarzu katolickim w Saint-Roch de Castres, czy niedawne brutalne zabójstwo księdza katolickiego dokonane przez dwóch dżihadystów. Skłoniło to rząd Francji do zapewnia ochrony 178 katolickim kościołom na terenie całego kraju. Na koniec przenieśmy się trochę bardziej na południe. Tak, wiem! Włochy to nie Francja, ale przypadek imigranta z Ghany, który zdewastował kilka rzymskich bazylik, przewracając figury przedstawiające świętych i niszcząc krucyfiksy, świetnie obrazuje klimat kolejnego etapu (r)ewolucji.


18| listy od i do rekakcji

nowy czas | listopad 2016 (nr 224)

News of the World approach Szanowny Panie redaktorze re: Artykul Pani bugaj Martynowski – Jesteśmy a wami już dziesięć lat! Przepraszam z góry, że będę pisać po angielsku, ale jest mi łatwiej. First of all congratulations on achieving Nowy Czas’s 10th birthday. I have always found the paper well designed and with many interesting articles of high quality. What I always found unacceptable in a paper of such high literary quality is the tendency the paper has to allow it to be used as an attacking medium for many Polish Community organisations and people that serve in them. over time, I have noticed the fervour of your campaigns but have never seen any documented proof for the various allegations being made. So I do think that this 'News of the World' approach in some of the editorial could be the reason that few people would consider supporting the publication financially. Attacking people without evidence is not a way to breaking barriers between the various parts of the Community you state you wish to achieve. CoLIN hArDING Ja sam nie wiem, czy ja liryk, Czy piosenkarz, czy satyryk, Czy poeta, czy kupleciarz, Tyle wiem, żem KABARECIARZ Szanowna redakcjo, Tak pisał o sobie Marian hemar. My wiemy, że był nie tylko poetą, satyrykiem, komediopisarzem, dramaturgiem, tłumaczem poezji i autorem tekstów piosenek. Pisał również reportaże, felietony, eseje, ale przede wszystkim był wielkim patriotą. Tęsknił za Lwowem, gdzie się urodził, tęsknił za wolną Polską i walczył piórem – głównie satyrą polityczną – z ustrojem politycznym w kraju po 1945 roku. jego teksty do dzisiaj nie tylko bawią, ale są nadal bardzo aktualne, jak chociażby: kto rządzi światem (zachęcam do przeczytania). za swoje osiągnięcia za życia był uhonorowany na emigracji wieloma wyróżnieniami i nagrodami. został także odznaczony przez władze emigracyjne krzyżem oficerskim, krzyżem komandorskim orderu Polonia restituta, a w budynku ogniska Polskiego znajduje się tablica poświęcona jego pamięci, a także Sala hemara, gdzie do lat 70. ubiegłego stulecia regularnie odbywały się bardzo popularne przedstawienia teatru/kabaretu hemara. bardzo ucieszyła mnie wiadomość, którą usłyszałam na spotkaniu koła Lwowian, które odbyło się w niedzielę 4 listopada w PoSk-u, że prezes p. ryszard Żółtaniecki wystąpił do rządu w Polsce z poparciem przyznania pośmiertnie Marianowi hemarowi najwyższego odznaczenia państwowego, czyli orderu orla białego. za co bardzo serdecznie dziękuję i zapewne nie tylko ja. jak wiemy, niedawno spełniło się życzenie hemara. Podczas przepięknie przygotowanej uroczystości w Coldharbour – w malowniczej miejscowości niedaleko Dorking, gdzie mieszkał hemar (kto nie był, gorąco polecam!), którą uświetnił chór Ave Verum (opisanej w poprzednim wydaniu „Nowego Czasu”), nastąpiło złożenie urny z polską ziemią na grobie hemara na przykościelnym cmentarzyku. jest to dowód na to, że życzenia się spełniają, czasami wcześniej, czasami później. Czy hemar marzył o kolejnym odznaczeniu? Tego nie wiemy. Ale jest to bardzo piękny gest uhonorowania wybitnego artysty – zarówno lwowskiego, warszawskiego i emigracyjnego, żydowskiego pochodzenia z polskim sercem w jednej osobie za zasługi dla pożytku rzeczypospolitej. Cześć jego pamięci! heNrykA WoźNICzkA

Od redakcji: Szanowny Panie, odpowiemy po polsku, skoro czyta Pan naszą gazetę. odwołanie do artykułu Małgorzaty bugaj-Matynowskiej „jesteśmy już z wami dziesięć lat” sugeruje – jak rozumiemy – że pytanie autorki w świetle tego co Pan napisał, było bezzasadne. Przypomnijmy je: Czy „Nowy Czas” nie zasługuje, podobnie jak dzisiaj „Tydzień Polski” będący kontynuacją „Dziennika Polskiego i Dziennika Żołnierza”, na wsparcie innych podmiotów? Wsparcie tej samej rangi, które regularnie jest przyznawane redakcji „Tygodnia”? Pan uważa, że nie, ale inni może będą uważać inaczej. Miejmy nadzieję! Chcielibyśmy również nadminić, że swoich artykułach opieramy się o materiały, które każdy może sprawdzić korzystając z wyszukiwarki internetowej, przeglądając dokumenty np. w Companies house, London Gazette, Instytucie Pamięci Narodowej lub w bibliotece w PoSku czy wnikliwie czytając sprawozdania finansowe.

Prawda czyni nas wolnymi

sto zapomnianych rodaków. jakże dobrze jest zapalić znicze na grobie tych, na których grób rodzina już nie przyjdzie... Wielu Polaków zgromadziło się w tym roku na angielsko-polskich cmentarzach. Mamy cmentarze bardzo zadbane i do takich na pewno należy Gunnersbury Cemetery w zachodnim Londynie. Niedaleko jednak, w centrum Londynu, blisko West brompton Station, znajduje się przepiękny cmentarz, przypominający nasze stare Powązki, brompton Cemetery. jednakże cmentarz ten jest zaniedbany i groby Polaków tam pochowanych niszczeją powoli też. Dzięki wolontariuszom łatwo było polskie groby zidentyfikować, ponieważ tylko na nich palił się znicz, biały lub czerwony. Chwała im za to. Co jednak boli, to stan tychże pomników, nie tak przecież starych, bardziej nam współczesnych niż niejeden grób na Starych Powązkach. Wśród nich odnalazłam grób generała broni Michała Tadeusza Tokarzewskiego-karaszewicza (czy karaszewicz-Tokarzewski). I na szczątkach tego grobu postawiono czerwony znicz. zabolał mnie stan grobu. owszem, urnę z prochami Generała przeniesiono na Cmentarz Powązkowski w 1992 roku, ale nigdy z jakiegoś nieznanego mi powodu nie zajęto się jego grobem. Nie każdy wie, że tam nie ma prochów Generała, ale każdego chyba zastanawia stan tego pomnika. Może należałoby wyremontować to miejsce i postawić tablicę poświęconą pamięci naszego rodaka? Nie może być tak, aby zwiedzający cmentarz Polacy zastanawiali się, dlaczego jeden z polskich generałów ma rozpadający się pomnik? Nie każdemu przyjdzie na myśl, aby sprawdzić, jaka może być przyczyna takiego stanu rzeczy. Też warto by się dowiedzieć, dlaczego wykopano urnę i zostawiono resztę pomnika ot, tak sobie, w takim okropnym stanie. Pamiętajmy o grobach naszych rodaków, stawiajmy im znicze. Spotkałam grupę Anglików zwiedzających cmentarz i zaciekawiło ich, dlaczego na grobach Polaków są znicze. Poszli po poradę do dr Google. Mam nadzieję, że nie zadali sobie trudu i nie sprawdzili, kim był na przykład generał Tokarzewski-karaszewicz. jakże byłoby to upokarzające, gdyby stwierdzili, że Polacy nie zadali sobie trudu i nie zadbali o grób jednego ze swoich ważnych przywódców wojskowych. Chwała wszystkim tym, którzy poświęcili swój sobotni wolny dzień i przyłączyli się do akcji sprzątania grobów nieżyjących Polaków. Mam nadzieję, że w przyszłym roku będzie nas jeszcze więcej i że uda się zadbać o groby naszych rodaków na wielu innych cmentarzach. z poważaniem ANeTTA oGroDNIk

Szanowna redakcjo bardzo żałuję, że nie mogłam podzielić się radością, jaką jest dla mnie Państwa sukces redagowania i wydawania „Nowego Czasu”. rozchodzi się jak przysłowiowe ciepłe bułki i polowanie na nowy numer zawsze trwa. jest to czasopismo, które docieka prawdy i nią się kieruje w prezentowaniu zdarzeń w Polsce i Wielkiej brytanii. bardzo to rzadkie w obecnych czasach. Prawda naprawdę czyni nas wolnymi, i to przypominają Państwo w swoim czasopiśmie. różnorodność reportaży, artykułów zawsze zapewnia interesującą lekturę, pobudza do przemyśleń i refleksji. Przesyłam gratulacje płynące z głębi serca, i jeszcze raz przepraszam i żałuję, że nie byłam z Państwem w tym tak ważnym dla społeczności polskiej w Wielkiej brytanii wydarzeniu, jakim były obchody 10-lecia „Nowego Czasu”. z wyrazami szacunku i serdecznymi pozdrowieniami. beATA hoWe

Rozpadający się pomnik Szanowna redakcjo, listopad to czas, kiedy nawiedzamy cmentarze, albo pochylamy się nad grobami swoich bliskich, albo jak my, emigranci, podziwiamy pomniki, poznajemy historię Polaków na ziemi angielskiej czy też sprzątamy groby naszych nieżyjących i czę-

Dear Nowy Czas, [9 November 2016] it is s black day for the free world. I hope it is not a beginning of a global turmoil, a threat to peace and another factor in instability which we do experience already. From very rainy London WojCIeCh SobCzyńSkI


czas na rozmowę |19

nowy czas | listopad 2016 (nr 224)

Praca marzeń

Te osoby mają wyrobione kontakty od wielu lat i nie trzeba wydeptywać nowych ścieżek, by zorganizować z brytyjską instytucją jakieś wydarzenie. Dzieje się to dzięki tym właśnie bezpośrednim kontaktom osób, które zajmują się poszczególnymi dziedzinami sztuki i wiedzą, co się dzieje, jakie są dominujące nurty, gdzie są szanse zaproponowania czegoś z naszej strony, co spotka się z zainteresowaniem tutejszego odbiorcy.

Londyn. Bo warto walczyć o dobre kontakty z takim ośrodkami, jak choćby Barbican czy Southbank Centre, z którymi rzeczywiście mamy bardzo dobre relacje. Czyli w Londynie kontynuacja wcześniej zapoczątkowanych działań?

– Tak. Choć oczywiście będzie to zależało od budżetu. Musimy dywersyfikować nasze działania, bo wszystkiego nie da się zrobić, dysponując ograniczonymi środkami.

Nie jest to zatem nominacja partyjna?

– Moja poprzedniczka, Anna Godlewska, przeszła do Instytutu Kultury Polskiej w Sztokholmie. Pracowała w Londynie pięć lat, najpierw na stanowisku zastępcy dyrektora, a potem dyrektora. Nasze kontrakty trwają zwykle cztery lata. Opiera Pan swoją pracę na stałym zespole, który zna dobrze rynek, na jakim działacie i zamierzacie kontynuować większość swoich flagowych projektów. Jednak w komunikacie prasowym, który informował o przejęciu przez Pana stanowiska dyrektora IKP, mówił Pan o pewnej zmianie, o pewnego rodzaju przesunięciu głównych priorytetów, jeśli chodzi o promowanie polskiej sztuki i kultury.

Instytut Kultury Polskiej w Londynie ma od niedawna nowego dyrektora. Z RobeRtem SZanIawSKIm rozmawia teresa bazarnik

W Londynie zawodowo nie jest Pan po raz pierwszy. Pracował Pan już w Ambasadzie RP. Czy dobrze czuje się Pan w nowej roli?

– Stanowisko, które teraz objąłem, jest zgodne z moim wykształceniem i moimi zainteresowaniami. Mam za sobą studia humanistyczne, zaczynałem jako dziennikarz i krytyk literacki, zajmowałem się też marketingiem (skończyłem studia podyplomowe w tym zakresie), zanim zacząłem pracę w MSZ pracowałem w sektorze prywatnym i publicznym. Stanowisko dyrektora Instytutu Kultury Polskiej jest więc powrotem do korzeni i muszę powiedzieć, że jest to dla mnie praca marzeń. Jest to dość specyficzna działka jak na MSZ.

– Tak, bo MSZ to zwykle sprawy zagraniczne, wielka polityka, nie każdy ma odpowiednie przygotowanie do pracy w instytucji zajmującej się szeroko pojętą kulturą. Dlatego też na takich stanowiskach często są zatrudniani ludzie z zewnątrz, spoza MSZ. Wcześniej zajmowałem się pośrednio tego typu działalnością, pracując na stanowisku tzw. prasowca Ambasady RP w Londynie. W rzeczywistości tej właśnie pracy poświęcałem mniej więcej 5-10 proc. swojego czasu, większość to było organizowanie różnego typu wydarzeń, konferencje naukowe, działania okolicznościowe, promocje. Czuję się zatem przygotowywany do takiej pracy, jaką będę wykonywał. Ponadto mamy tu specjalistów: od filmu, teatru, muzyki, sztuk wizualnych, literatury, więc nie muszę się opierać wyłącznie na swojej znajomości poszczególnych dziedzin sztuki. Mamy także osobę od promocji. To zespół niezwykle wykwalifikowany, pracujący tu już od dłuższego czasu. I to jest właściwie klucz do sukcesu.

– Do całego zestawu wcześniej podejmowanych działań chcemy dołożyć jeszcze jedną cegiełkę, którą można określić – ogólnie rzecz ujmując – mianem polityki historycznej. Goethe Institut w Londynie przy okazji rocznic obchodzonych przez Niemcy bodaj w ubiegłym roku zaproponował wielką wystawę przekrojową pokazującą cały obszar historyczny setek lat obecności kultury niemieckiej. Myślimy więc o tym, by poza proponowaniem odbiorcy brytyjskiemu tego, co jest najświeższe w naszej sztuce, pokazywać również bogactwo naszego dziedzictwa kulturowego. Wiedza nawet wykształconego Brytyjczyka często sprowadza się do Bitwy o Anglię. I wtedy już się cieszymy, bo ta osoba wie, że Polacy nie przyjechali tu w 2004 roku, wie prawdopodobnie o tym, że była tutaj dość silna polska emigracja i że Brytyjczycy coś są dłużni Polakom. Ale często wiedza ta (jeśli w ogóle jest) nie jest wystarczająco pogłębiona – i mówię tu o ludziach wykształconych, którzy nie do końca potrafią połączyć Bitwę o Anglię z jakimiś innymi faktami: dlaczego Polacy się tu znaleźli, jak to się stało, że walczyli w brytyjskich mundurach, nie znają historii związanej z uchodźstwem polskim i wkładem Polaków w porządek współczesnej Europy. Byliśmy przedmiotem tych zmian, w wyniku Jałty znaleźliśmy się za żelazną kurtyną, ale wcześniej przyczyniliśmy się do zwycięstwa w II wojnie światowej. Chodzi o to, by pokazać coś więcej na temat Polski. Bo to się przekłada na zwykłych ludzi, na Polaków mieszkających tutaj, którzy mogliby się poczuć dumni, że są Polakami. Czy są pomysły, jak to robić?

– Pracujemy nad tym. Do placówki przybędzie dodatkowa osoba, prawdopodobnie w styczniu lub lutym, która zajmie się tymi sprawami. Będzie to moja zastępczyni. A ja będę się mógł zająć nawiązywaniem szerszych kontaktów. Jest pomysł, by wejść w bliższe relacje z władzami lokalnymi w Wielkiej Brytanii, organizacjami współpracującymi z mniejszościami etnicznymi, ale też z tymi, które zajmują się promocją sztuki, organizacjami pozarządowymi i instytucjami kultury. Coś, co może nie do końca jest możliwe w samym Londynie, gdzie mamy natłok wydarzeń z całego świata i nieprawdopodobnie wysokie stawki, może się udać w mniejszych aglomeracjach. Postaramy się nawiązywać tam szersze kontakty.

Czy znaczy to, że środki są mniejsze niż były kiedyś?

– Trzeba wziąć pod uwagę, iż mieliśmy takie wydarzenie, jak Polska Year, kiedy środki przeznaczone na promocję polskiej sztuki były rekordowe. Teraz są znacznie mniejsze. Pewnie wiele będzie zależało od tego, jak się ułoży nasza współpraca na przykład z Instytutem Adama Mickiewicza, który działa, dysponując często ogromnymi środkami. IAM traktuje Londyn jako jeden ze swych najważniejszych celów, dzięki czemu był w stanie pewne kontakty udrożnić. Ale miało to też swój negatywny kontekst. Taki mianowicie, że te instytucje spodziewają się teraz od nas takich samych pieniędzy. Jak wiadomo, instytucje kultury w Wielkiej Brytanii nie są nadmiernie rozpieszczane. Tutaj podstawowa działalność managerów instytucji kultury polega głównie na zbieraniu środków na konkretne wydarzenia. Kwestie budżetu to jeden z podstawowych elementów naszego działania, kiedy nawiązujemy kontakty. Mam nadzieję, że Instytut Adama Mickiewicza w nowym wydaniu będzie z nami lepiej współpracował. Przeciętnemu odbiorcy kultury wydaje się, że są to podporządkowane sobie instytucje, że Instytut Adama Mickiewicza poniekąd kieruje waszymi działaniami.

– Instytut Adama Mickiewicza podlega Ministerstwu Kultury i Dziedzictwa Narodowego, a my – Ministerstwu Spraw Zagranicznych. Z tym, że pracownicy MSZ to kierownik placówki i jego zastępca. Pozostali pracownicy to osoby wynajęte tu na miejscu, w Londynie, które nie mają statusu dyplomatycznego. Podporządkowanie Instytutu Kultury Polskiej MSZ być może nie jest szczególnie istotne w Londynie, ale na wschodzie, w takich krajach, jak np. Federacja Rosyjska, ma to kluczowe znaczenie. Rosjanie byli w stanie zamknąć British Council z dnia na dzień, przedstawiając wyssane z palca zarzuty. Gdyby była to instytucja dyplomatyczna, nie udałoby się tego zrobić. Kilka lat temu Instytut Kultury Polskiej wyprowadził się z pięknego ogromnego budynku przy New Cavendish Road. Jesteście teraz przywiązani do biurek, nie macie możliwości pełnienia funkcji salonu artystycznego, jakim był Instytut w starej siedzibie.

– Wtedy zamienilibyśmy się w jedną z tysiąca galerii, która pochłonęłaby multum energii, by wypromować to miejsce. To, że działamy trochę jak agencja, ma swoje plusy, bo koncentrujemy się na współpracy z najważniejszymi. Gdyby mieć prężnego partnera w postaci polskich instytucji, tu na miejscu, wtedy moglibyśmy korzystać z ich pomieszczeń, by po trosze promować te miejsca, po trosze umieszczać tam część naszych działań. Próbujemy nawiązać kontakty, bo nie wykluczamy takiej współpracy. Oczywiście, odpada nam w takim przypadku problem miejsca, ale pojawia się dylemat pomiędzy istnieniem w głównym nurcie obiegu kultury w Wielkiej Brytanii a koncentrowaniem się na organizowaniu wydarzeń własnymi siłami.

To trochę taka praca u podstaw.

Wydaje się, że takie rzeczy są do pogodzenia, bo można zorganizować wielki koncert w Royal Festival Hall czy wystawę wybitnego polskiego artysty w Tate Modern, a niezależnie promocję książki, monodram czy projekcję filmu w POSK-u czy Ognisku Polskim.

– Nawiązywanie sieci kontaktów i tworzenie relacji, których może przedtem trochę brakowało. Trzeba jednak wziąć pod uwagę, że pracujemy tutaj, mając ograniczone środki i siłą rzeczy polem naszych działań jest głównie

– Teoretycznie tak. Wszystko zależy od tego, jak taka współpraca będzie się układać. Oczywiście, byłoby idealnie, gdyby to się udało i żeby ta współpraca nie sprowadzała się jedynie do promowania tych instytucji.


nowy czas | listopad 2016 (nr 224)

Andrzej Lichota. Obok jego prace malarskie: Abstrakcja nr 23 i nr 30 oraz jeden z rysunków

Powrót do pędzla

M

atematyk cyfry ma w głowie i wzory. Poeta metafory, malarz kolory i grę światłem. U wszystkich jest też jakieś pojęcie abstrakcji, inaczej obecnej, na co wpływ mają środki wyrazu. Andrzej Lichota, który uprawia różne gatunki sztuki, wrócił do malarstwa po kilkunastu latach przerwy i odnalazł w nim przede wszystkim formę czystą, bez zbędnej narracji. Paradoksalnie na rozwój malarstwa wpłynął postęp technologiczny. Artysta malarz został zwolniony z bycia portrecistą i kronikarzem. Taka kolej rzeczy w sztukach pięknych wpłynęła również na artystyczny rozwój Andrzeja. – Świat się skomplikował. Nie obejmujemy już całości rzeczy, jesteśmy skazani na postępującą fragmentaryczność – uzasadnia wybór formy Andrzej Lichota. Jego ostatnia wystawa to swego rodzaju reportaż z odbytych dalekich podróży. Reportaż pozbawiony narracji, ale rejestrujący odczucia estetyczne w zderzeniu z niezna-

nym wcześniej krajobrazem. W listopadowym szarym Krakowie wystawa zorganizowana na kilku piętrach ogromnego, nowoczesnego biurowca, którego skrzydła są połączone szklanym dachem, przenosi odbiorcę w świat kolorów i światła. Podpisy pod obrazami trochę pomagają, bardziej jednak porządkują chronologię, ale w gruncie rzeczy mogło by ich nie być. W pustym holu (sobota) chodzę i zadzieram głowę, bo duże prace wiszą poza linią wzroku. Ten dystans przestrzenny też jest ważny. Inne kompozycje, mniejsze, wiszą na wyciągnięcie ręki. Widać fakturę i pewne prawidłowości wszystkich kompozycji. Ponad głowami statyczność nabiera dynamiki. Tym prostym zabiegiem artysta przekazał niezwykłość estetycznego przeżycia człowieka wychowanego w wymiarach kameralnych. W sportretowanym przez Lichotę świecie wszystko jest inne: inne kolory, światło, inne wymiary przestrzenne. – Moja pierwsza wystawa w Krakowie – mówi Andrzej Lichota – odbyła się wkrótce po dyplomie w Akademii Sztuk Pięknych i miała miejsce w Galerii „Na Pięterku”, niemal równo 18 lat temu. Obecna, to pierw-

sza tak obszerna wystawa od tamtego czasu i również od dramatycznego wydarzenia, jakim był pożar w mojej pracowni w 2002 roku, który spowodował, że na wiele lat odszedłem od praktyki malowania. Jednakże chodząc po irańskiej pustyni, ruinach Persepolis, lecąc nad białym pasmem Elbursu, w który niemal wcina się turkusem Morze Kaspijskie, czy patrząc na bezkres Gór Błękitnych – ogromne obszary wrzeszczącej papugami dżungli, czerwony lub rdzawy ląd – nie wiedziałem, że zamieni się to w serię obrazów. Przeczuwałem jednak, że coś na pewno się wydarzy. Zanim jednak się wydarzyło, Andrzej Lichota udowodnił, że jest człowiekiem Renesansu na miarę XXI wieku. Opublikował kilka książek i albumów z własnymi rysunkami (Rysunki przyczynowo-skutkowe, Chichoty, Rysunki satyryczne). Publikował swoje rysunki w najważniejszych polskich tygodnikach i dziennikach: w „Przekroju”, „Polska The Times”, „Polityce”, „Rzeczpospolitej”, we „Wprost”, w krakowskim „Dzienniku Polskim” i naszym londyńskim „Nowym Czasie”, gdzie ma również swoją stałą kolumnę zatytułowaną Piórem i pazurem. Stworzył kultową postać Teda, który przygląda się rzeczywistości jednym okiem i uwierzyć nie może. Jest twórcą kilkudziesięciu filmów animowanych, z których wiele emitowano na antenie TV, a także jurorem polskich i międzynarodowych festiwali (m.in. ReAnimacja w Łodzi, ROSHD w Teheranie, CINEWEST w Sydney). Zrealizował grę komputerową Gang Boom Bang, która w 2015 roku była nominowana do brytyjskiej nagrody BAFTA. Mimo że na 18 lat odszedł od malarstwa, nigdy – jak mówi – nie przestał odczuwać i patrzeć jak malarz. – Wiele z tych 18 lat upłynęło na realizacjach rysunkowych i filmowych. Te z kolei przyczyniły się do tego, że mogłem zobaczyć Australię, Iran, La Gomerę i odnaleźć potężny impuls, aby do malarstwa wrócić. Grzegorz Małkiewicz


wydarzenie |21

nowy czas | listopad 2016 (nr 224)

Australia, Iran, La Gomera

T

Trzy tematy, jak trzy poziomy lub stany świadomości. Z których najmniejszy obejmuje całą wyspę. Ale nie o poczucie przestrzeni tu oczywiście chodzi, choć są one dosyć ogromne. Raczej o unikalność powstałą w wyniku izolacji geograficznej lub politycznej. Przy wielu fundamentalnych różnicach to akurat cecha wspólna. Te miejsca wyróżniają się na tle wszystkich innych kulturą, fauną, florą lub historią. Lasy na La Gomerze, małej wysepce na Oceanie Atlantyckim, to jedyne tak wielkie skupisko wawrzynów sięgających 8 metrów i pamiętających czasy dinozaurów. Zapach, intensywna i różnorodna zieleń, często wyłaniająca się z mgły i przetykana światłem. Spokój sprzyjający stanom wyciszenia i kontemplacji, a także przedziwny język gwizdany, którym ludzie porozumiewają się tam od wieków – górzysty charakter wyspy poprzecinanej licznymi wąwozami utrudniał poruszanie się, więc powstał taki „wynalazek”. Do tego niezwykły element historyczny – ta wyspa to ostatni przystanek Kolumba przed jego podróżą do Indii, czyli odkryciem Ameryki. Australia: światło, struktura, ruch, bezmiar, dynamika, energia, niebezpieczeństwo i pasja życia. Plac zabaw dla żywiołów, barw i wiatru. Skazańcy. Bezkresne dusze Aborygenów, których zostało już tylko 200 tys., a wielu przymusowo asymilowano. Ale także codzienna walka z niezwykle silną i groźną naturą – to w Australii żyje najwięcej jadowitych gadów, pająków, a do tego rekiny, krokodyle, węże wodne, śmiercionośne ślimaki, meduzy i ośmiorniczki. W Australii krzyżuje się świat człowieka pierwotnego i współczesnego. Imponująca architektura i wyobrażenie o dobrym życiu z całym ogromem dzikiej i nieokiełznanej natury. Obrazy z tego cyklu mają dużą dawkę dramatyzmu. Czasem zderzałem ze sobą intensywność żółcieni z fakturą niemal pozbawioną barwy. W innych przypadkach dochodziło do eksplozji kolorów. W trakcie pracy nad tym cyklem zdarzyło się coś ciekawego – odblokowała się moja wrażliwość na czerwień. Wcześniej niemal wcale jej nie używałem. Iran to z kolei przy bliższym poznaniu prostota w okowach reżimu, lecz również delikatność i intelektualna subtelność. Trud. Poezja i transcendentność. Ogromne kontrasty. Nigdzie dotąd nie widziałem, by tak wielu młodych ludzi czytało poezję w cieniu drzew, nawet późną nocą, jak przy mauzoleach perskich poetów sprzed kilku czy nawet kilkunastu wieków. Może to forma ucieczki przed reżimem? Wielu bliżej poznanych Irańczyków deklarowało zupełnie odmienne poglądy polityczne od tych oficjalnie obowiązujących. Uważali, że Persja jest pod okupacją obcego języka i ideologii. Pierwszy raz w Iranie byłem w 2005 roku, kiedy jeszcze trwała okupacja w pobliskim Iraku, a o wojnie wiele roz-

Andrzej Lichota przed wejściem do Archetury, gdzie do marca będą prezentowane jego obrazy

mawiało się podczas spotkań i na ulicach. Wielkie wrażenie wywarła na mnie porażająca pustka na lotnisku w Teheranie i ciemność. Sześć lat później całkowicie się to zmieniło. Dobrze zapamiętałem ogromne zaskoczenie, jakim było na nowo otwarte Muzeum Sztuki Współczesnej z jednym z największych zbiorów na świecie. Najważniejsze poza Stanami Zjednoczonymi i Europą. Poznawanie nowego zawsze zbiega się z większą koncentracją i wyczuleniem na niuanse. Umysł mobilizuje się i próbuje rozkodować nieznaną rzeczywistość. Jednocześnie chłonie ją jak łakoma wilgoci gąbka. Później w procesie twórczym dochodzi do weryfikacji i dokonuje się synteza. W swoim założeniu chciałem przy użyciu środków malarskich wytworzyć rodzaj komunikatu o miejscach, ludziach i atmosferze, która mnie inspirowała. Powstałe tryptyki Iran i Australia są właśnie esencją zapisanych we mnie doznań. Prezentowane cykle na pewno nie wyczerpują rozpoczętych tematów. Przede mną choćby realizacja finalnego tryptyku La Gomera. Ale w międzyczasie odnalazłem kolejne inspiracje, takie jak Corrida czy wyniosły Matternhorn. Andrzej Lichota Archetura, Kraków, ul. Cystersów 9, od poniedziałku do niedzieli w godz. 11.00-19.00. Wystawa czynna do 31 marca 2017.


nowy czas | listopad 2016 (nr 224)

I znów przyszła jesień…

Wojciech A. Sobczyński

Z

atrzymałem się o zmroku na Blackfriars Bridge. Prawdę powiedziawszy, nie miałem wyjścia, bo po kolejnych multimilionowych przeróbkach stoi się tam zawsze w ogromnym korku bez względu na porę dnia. Imponujący pomnik królowej Wiktorii powrócił znowu na swoje miejsce po długiej nieobecności. Wydaje się, że na królewskiej twarzy maluje się wyraz zadowolenia z sytuacji, która poprawiła się troszeczkę w porównaniu z tym, co zrobili planiści w poprzednim paroksyzmie ulepszania, podczas przygotowań do olimpiady. Przerobiono wówczas całe skrzyżowanie, oddając do użytku nową stację metra, a pomnik Wiktorii otoczono lasem bezsensownych świateł regulujących ruch samochodowy. Patrzę na ten pomnik na trasie moich licznych podróży po mieście i za każdym razem podziwiam kunszt rzeźbiarski artysty, który znakomicie pokazał detale królewskiego ubioru, a zwłaszcza jedwabną taftę. Królowa odsłoniła pomnik osobiście. – We are not amused – zwykła mówić z dezaprobatą Wiktoria, a ja dodam, że do tej pory nie znalazłem nazwiska rzeźbiarza, w odróżnieniu od nazwisk dostojników i dygnitarzy, które widnieją zapisane dla potomności wielkimi literami. Zachodzące słońce pozłociło osamotnioną Wiktorię i nawet plastikowe bariery otaczające pomnik wyglądały mniej odrażająco. Tłumy turystów wycelowały swoje aparaty fotograficzne na spektakularny widok. Sylwetki słynnych budynków na tle dramatycznych chmur i rozedrganej tafli wodnej wyglądały jak mistrzowska choreografia natury. Słońce ukryło się wkrótce za odległymi budynkami. Turyści schowali aparaty i odeszli. Miejsce opustoszało, a zimny wiatr przypomniał, że zbliża się koniec roku. Jesień wprowadza mnie w nastrój niepewności. Rudawe liście spadają niby kolorowy deszcz w mgliste poranki. Zbliża się zima i przed chłodem szukamy schronienia we wnętrzach domów, jednocześnie robimy symboliczny

obrachunek własnego wnętrza, myśląc o przyszłości. A przyszłość jest raczej niepewna, zwłaszcza teraz. Współczesny świat wpadł w wir przypominający akrobatyczny samolot, któremu nie udał się ryzykowny manewr. Samolot wpadł w niekontrolowany korkociąg, który zakończy się katastrofą, jeśli pilot nie opanuje sytuacji. Ale kto dzisiaj jest tym pilotem? Czy lumpenbrexitowcy pozujący na patriotów? Czy amerykańscy rednecks opowiadający się za człowiekiem nieobliczalnym na najwyższym urzędzie państwa? Czy też nacjonaliści mnożący się w wielu krajach Europy? Czy ludzie zapomnieli lekcję historii? Zbliża się zima, ale przypomina się również o wiele sroższy okres zimnej wojny. Uciekam od tego światowego zimnego wiatru i szukam schronienia w kręgach kultury, ale tam też nic pewnego. Mój wybór jest subiektywny i niekoniecznie zgodny z upodobaniami czytelnika, ale może skieruje uwagę parę osób na ciekawe wystawy. Jedną z nich jest wystawa rysunków Augusta Rodina pt. Taniec. Artysta znany jest szerszej publiczności przede wszystkim jako genialny rzeźbiarz, którego charakterystyczna twórczość nie bez powodu jest porównywana do największych mistrzów Renesansu. Mniej znane są jego rysunki i przygotowawcze szkice koncepcyjne. Wśród nich odrębną kategorię stanowią rysunki z podróży do Kambodży, wówczas kolonii francuskiej. Szkice ołówkiem wspomagane akwarelami przedstawiają tancerki. Rodin był zafascynowany pięknem tych subtelnych i delikatnych kobiet, ich ruchem i niezwykłą gracją. Artysta przywiózł z tej podróży ogromne portfolio prac, których wielka liczba znajduje się w specjalnym aneksie Muzeum Rodina w Paryżu. Wystawa Taniec jest prezentowana w Courtauld Gallery, której stała kolekcja zawiera przepiękne dzieła impresjonistów i postimpresjonistów. W ubiegłym numerze „Nowego Czasu” polecałem gorąco wystawę poświęconą amerykańskiemu ekspresjonizmowi abstrakcyjnemu w Royal Academy. Widziałem ją już cztery razy, zabierając tam gości z zagranicy i przyjaciół. W przeciwieństwie do wystawy Rodina, oddziałującej po prostu na nasze zmysły, Amerykanie wymagają od widza większej uwagi, wobec czego zalecam taką estetyczną przygodę tylko tym, którzy chcą tego doświadczyć i poszerzyć swoje horyzonty. Jednym z najlepszych artystów tej ekspozycji jest Robert Motherwell. Jego indywidualną wystawę można zobaczyć w Bernard Jacobsen Gallery, usytuowanej vis-à-vis Royal Academy w sąsiadującej Duke Street. Wystawionych jest tam wiele prac z jego kluczowych wątków, między innymi z cyklu Elegy to the Spanish Republic. Znajduje się tam też jego ostatni obraz Blue Guitar, tworzony tuż przed śmiercią artysty w 1991 roku, będący jakby skinieniem w stronę Pabla Picassa i jego niewątpliwego wpływu na artystów tego okresu XX wieku. Ekspozycja ta jest pięknym dodatkiem uzupełniającym prace tegoż autora prezentowane w Royal Academy. W Whitechapel Gallery polecam wystawę poświęconą Williamowi Kentridge. Ten ciekawy artysta, pochodzący z Afryki Południowej, wybił się na arenę międzynarodową swoimi rysunkami, głównie wykonywanymi czarnym tuszem, pełnymi tajemniczych kształtów, przedstawiających równie tajemnicze ceremonie przypominające teatr cieni. Whitechapel pokazuje film Kentridge’a. Widziałem ten film na ostatniej Documenta (13) w Kassel w 2012 roku. Projekcja polegała na jednoczesnym pokazie wielu ekranów tworzących rotundę. Na ekranach trwała procesja będąca kolażem animowanego rysunku z dokumentalnym filmem wzbogaconym ciekawym dźwiękiem. Całość zrobiła na mnie wielkie i niezapomniane wrażenie. W galerii l'etrangere można zobaczyć wystawę Francisz-

U góry po lewej: jesienna Tamiza; obok: pomnik królowej Victorii na Blackfriers Bridge; powyżej: Robert Motherwell, Mexican Window; na stronie obok: Franciszka Themerson, Calligramme XXIII


kultura |23

nowy czas | listopad 2016 (nr 224)

rewers czyli widziane z drugiej strony Teresa Bazarnik

W Ognisku zamieszanie wokół popiersia Chopina, które swego czasu przybyło w tajemniczej paczce bez nadawcy, podrzucone prawie jak kukułcze jajko, nasuwając natychmiast kilka zasadniczych pytań: Kto i komu zlecił wykonanie popiersia? Kto pokrył koszty jego wykonania? Kto zlecił przekazanie go Ognisku? Czy tak kosztowny dar niewiadomego pochodzenia powinien być przyjęty? Sterta pytań przysypała popiersie Chopina… Jak się w końcu okazało, cała sprawa została zainicjowana w 2012 roku przez dr. Marka Stella-Sawickiego. Z naszych ustaleń wynika, że koszt wykonania popiersia Chopina z brązu został pokryty z polskich funduszy państwowych. W „Nowym Czasie” pisaliśmy wielokrotnie o odsłanianych przez Polish Heritage Society popiersiach wielkich Polaków, a to Chopina, a to Marii Skłodowskiej-Curie, którymi obdarowywano różne instytucje, głównie brytyjskie. Przy okazji popiersia Chopina dowiedzieliśmy się, że pieniądze na nie przekazało Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego, a nie Polish Heritage Society, którego dr Marek Stella-Sawicki jest prezesem. Odkrycie ważne, bo wiemy już, iż nie trzeba będzie fundować popiersia dr. Marka Stella-Sawickiego za to, że rozdawał biusty (jak mówią Polacy tu urodzeni) na lewo i prawo. Choć z drugiej strony może i żal, bo taki „biust” z tyloma medalami mógłby pełnić również funkcję

ki Themerson, która od 1940 roku mieszkała w Londynie. Jej mąż, Stefan Themerson, dołączył do niej dwa lata później. Wystawa ta oparta jest na prywatnej kolekcji pozostawionej przez artystów w rodzinnych rękach. Przedstawiono na niej obrazy, rysunki i tak zwane calligrammy – eksperymentalne prace stanowiące dla artysty przeciwwagę do wysublimowanego rysunku, oddając się działaniu spontaniczną plamą. Robiąc to świadomie, Themerson plasowała się między rysunkami Pabla Picassa czy też Jeana Cocteau a plamami rzucanymi na płótno przez Jacksona Pollocka. Niedaleko na wschód od l'etrangere znajduje się galeria Roman Road, przy ulicy o tej samej nazwie pod numerem 69. Zaprezentowano na niej cykle fotograficzne oraz wideo polskiej artystki Natalii LL. Już od lat 70. ubiegłego wieku artystka wystawiała prace, których charakter był bezpośrednim wyzwaniem w kontekście komunistycznej Polski i nie unika kontrowersji do dzisiejszego dnia. Na fali światowego ruchu feministycznego Natalia szturmuje wszelkie przeszkody natury obyczajowej czy seksualnej. Jej zwolennicy traktują artystkę jako walczącą dywersantkę. Jej przeciwnicy natomiast zarzucają jej eksploatację właśnie tych aspektów społecznych norm, przeciwko którym artystka podjęła swoją waleczną misję. Z Bielskiej BWA wróciła do Londynu wystawa tutejszej grupy Page6. Ekspozycja powstała dzięki współpracy oraz wymianie bielsko-londyńskiej i spotkała się w Polsce z przychylnym przyjęciem medialnym – zarówno prasowym, jak i telewizyjnym. Było więc naturalne, że Kwadratura koła, bo taki ma tytuł ostatnia prezentacja grupy Page6, pokazała się w nowej aranżacji w przestrzeni Galerii POSK. Wojciech A. Sobczyński

swoistego quizu: Kto odgadnie, jakie medale zgromadził na swej piersi nasz bohater i za jakie zasługi? Myślę, że za trafną odpowiedź Jan Woroniecki byłby gotów ufundować wyborny obiad w restauracji Ogniska Polskiego. Co do „biustu” Chopina, to niech raczej wróci tam, gdzie go przechowywano do tej pory, aż doczeka się solidnego i współgrającego z estetyką rzeźby postumentu, na przykład z piaskowca. Wyjątkowo ohydna i rachityczna podstawka z granitu, na której go ustawiono, sprawia wrażenie, że biedna głowa Chopina zaraz runie na posadzkę. Oszczędźmy tego wielkiemu kompozytorowi. Wystarczy, że runął jego fortepian…


24| drugi brzeg

Leonard Cohen 1934 – 2016 „Na ostatniej płycie pożegnałeś się z nami…”, sugeruje dziennikarka w rozmowie z Leonardem Cohenem. „Nie, nie, ja mam skłonność do przerysowywania pewnych rzeczy. Nie zamierzam umierać” – odpowiedział pieśniarz. A jednak umarł (w tym samym miesiącu, 7 listopada), a w ostatnich chwilach swojego życia potwierdził swoją podwójną osobowość. I ludzką słabość. Czy można lepiej zakończyć ten melancholijny nurt twórczości Cohena? W wyborze między śmiercią i życiem staje po stronie życia. Bo śmierci by nie było, gdyby życia nie było. Nostalgia jako zewnętrzna forma, odgrywana rola, a na rewersie pogodna natura Cohena prywatnego. Leonard Cohen zmarł w wieku 82 lat. Ostatnią płytę You Want It Darker nagrywał jako już mocno schorowany człowiek, a do jej wydania doszło dzięki determinacji jego syna Adama. Doskonała płyta, która jest formalnym zamknięciem życia i twórczości Cohena. Panie, uchroń mnie od nagłej i niespodziewanej śmierci. Cohen miał z Panem dobre relacje. Wiedział, że odchodzi i szarmancko, z niewinnym uśmiechem, tradycyjnie i staroświecko zdjął jak zwykle kapelusz i pożegnał się z nami. Płytę otwiera najważniejsze przesłanie. Cohen prawie szepcze: Hineni, hineni!, słowa zaczerpnięte z Genesis 22:1. Tak zwracał się Abraham do Boga: „Oto jestem, Panie”. Oddając się woli Boga, gotowy na śmierć. Jestem gotów, mój Panie – dopowiada po angielsku Cohen. Biblia była od początku obecna w jego twórczości i nie mogło jej zabraknąć w takim momencie. Jedna z pierwszych i najbardziej znanych kompozycji Cohena, Susanne, też jest oparta na motywach biblijnych. Suzanne, rzeka, ślepa miłość, ale też rzecz najważniejsza – zaufanie. I nagła zmiana podmiotu lirycznego. Trubadur Cohen już nie śpiewa o Suzanne, ale o Chrystusie: But he himself was broken, long before the sky would open Forsaken, almost human, he sank beneath your wisdom like a stone. Bo w podróż (życiową) chcesz się udać właśnie z nim, z prorokiem, którego odrzucasz. Czyli z Suzanne. Muzą Cohena była dużo młodsza od niego Suzanne Verdal. Platoniczna miłość. Leonard Cohen urodził się w Kanadzie w rodzinie żydowskich emigrantów z terenów dawnej Rzeczpospolitej. Był muzycznym samoukiem. Interesował się literaturą, chciał zostać pisarzem. Miał bardzo udany debiut, ale honorarium ze sprzedanych książek nie wystarczało na życie. Spróbował więc kariery estradowej. Był inny i jakby nieśmiały na scenie, i to – wbrew przewidywaniom ekspertów – zdobyło Cohenowi masową publiczność. Został mistrzem nostalgii i rozpaczy, rzucał urok swym matowym, głębokim głosem. Był starszym kolegą pokolenia lat 60. Trzydziestolatek na młodzieżowej, rebelianckiej scenie zdobył swoją pozycję i uznanie. Zaliczył wzloty i upadki tych lat. Narkotyki, alkohol, Chelsea Hotel, Andy Warhol, związki z Janis Joplin i Joni Mitchell – While Suzanne holds her mirror. Wielu młodszych odpadło. Cohen pozostawał na scenie i rozwijał swój artystyczny warsztat. Ach to życie, to życie, to życie. Ale śpiewał o walcu. Ten walc, ten walc… Siła Cohena tkwiła w tej niejednoznaczności. Nawet w tym, że nie był to jego tekst, ale w kilku miejscach zmieniony wiersz, którego autorem był Garcia Lorca, ulubiony poeta Cohena. Król melancholii, a poza sceną pogodny, zrównoważony, ironiczny. Dwuznaczność ta powodowała, że cieszył się największym uznaniem wśród

tych, którzy szukali czegoś więcej. A w życiu jak w walcu. Nostalgia niesie z sobą najwięcej emocji, szczęście, jako takie, jest zawsze artystycznie kiczowate. Kilka jego utworów wykonywali inni artyści. Rekordy pobiła ballada Hallelujah – ponad 300 interpretacji, co świadczy o niezwykłej nośności tej pieśni opartej na motywach religijnych w czasach dominującego profanum. Do nadzwyczajnego jej wykonania doszło 20 listopada na Rynku Głównym w Krakowie, gdzie zgromadzeni wraz z krakowskimi artystami pod batutą wybitnego dyrygenta i kompozytora Stanisława Radwana wspólnie odśpiewali właśnie Hallelujah, paląc świeczki i znicze w hołdzie artyście, który w Polsce jest uwielbiany przez kilka pokoleń. Początki kariery Cohena zatarła jego dojrzała twórczość. Debiutował solo. Później rozbudowywanie aranżacji muzycznej, nieodłączny chór przyczyniły się do powstania Cohenowskiego teatru muzycznego, dodały artyście ciężkości i wyrazistości. Niczym demiurg, a z pewnością mistrz ceremonii, poruszał się po scenie, prawie hipnotyzując słuchaczy – przestaliśmy wyobrażać go sobie samotnego w przestrzeni scenicznej. Pod koniec swojej kariery muzycznej był najbardziej aktywnym artystą kojarzonym z młodzieżową rewoltą lat 60., chociaż nigdy nie był jej integralną częścią. Poniekąd zmusiła go do powrotu na scenę sytuacja finansowa, po tym jak wycofał się z życia i zamieszkał w buddyjskim centrum na przedmieściach Los Angeles w poszukiwaniu

– Zawsze uważałem, że cytaty z Cohena znakomicie się nadają do tego, żeby na nich ćwiczyć kaligrafię. Kaligrafia – zajęcie dość bezużyteczne – zazwyczaj albo od razu ląduje w koszu, albo schowana gdzieś w kupie papierzysk na strychu czeka na to, by wylądować w koszu po jakimś dłuższym lub krótszym czasie. No, chyba że autorem kaligrafowanych cytatów jest na przykład Leonard Cohen, który nagle umiera i wtedy autor kaligraficznych wprawek idzie na strych i wyciąga je z kupy papierzysk, ponieważ przychodzi mu do głowy, żeby je zeskanować i wysłać do znajomych. Nie są to dzieła sztuki tylko wprawki na świstkach, niektóre na zużytych kopertach z brązowego papieru. Ale co tam, również świstkami można uczcić pamięć wielkiego poety. Poety? Myślę, że to nie poezja tylko modlitwy, a modlitwa na świstku spisana nie przestaje być modlitwą. Włodzimierz Fenrych

duchowego porządku. Jego menadżerka, a wcześniej kochanka, Kelly Lynch, wydała wszystkie jego pieniądze i pozbawiła artystę praw autorskich. Sprawę sądową Cohen wygrał, ale pieniędzy nie odzyskał (9 mln dolarów). Wrócił więc na scenę. Był to drugi etap w jego karierze. Najdłuższa trasa koncertowa. W czasie (dwuletnia) i przestrzeni. Odwiedził również Polskę, gdzie po Kanadzie sprzedaje się najwięcej jego płyt. Skromny i wyciszony, przyciąga nowe pokolenia słuchaczy. Nadal śpiewa – I did my best, it wasn’t much, ale publiczność nie przyjmuje takich deklaracji, bo dla niej jest wielki. Leonard Cohen prywatny jest niewidoczny, pozostaje w cieniu osoby publicznej śpiewającej teksty odwołujące się do symboliki religijnej, ale nie o wierze samej. A sam ani wierzący, ani niewierzący, ale niezmiennie wywoływany do dialogu z transcendencją. Grzegorz Małkiewicz


rozmowa na czasie |25

nowy czas | listopad 2016 (nr 224)

Nie najłatwiejszy sposób na życie Zakończyła się właśnie 24. edycja London Jazz Festival. Wśród koncertujących w wielu miejscach znanych na mapie jazzowej Londynu artystów znajdujemy polskie akcenty, w tym naszego nowoczasowego znajomego. „The Jazz Mann”, komentując jego ostatnią płytę, napisał: „Pysz jest cichym wirtuozem, który rozwinął się w jednego z najbardziej rozpoznanawalnych gitarzystów". Z MaĆkieM PySZeM rozmawia Monika S. Jakubowska.

Minęło ponad pięć lat od Twojego debiutu na organizowanej przez „Nowy Czas” ARTerii. W tym okresie mało znany polski gitarzysta stał się znanym i cenionym w kręgach jazzowych muzykiem. Gdy patrzysz wstecz – droga do miejsca, w którym dziś jesteś, była trudna i pełna wyrzeczeń czy wręcz przeciwnie?

– Zawsze są jakieś wyrzeczenia, poświęcenia. Owszem, jest to przyjemna praca i kocham to, co robię, ale – jak sama wiesz – nie jest to najłatwiejszy sposób na życie. Mnóstwo wyborów i podejmowania niejednokrotnie trudnych decyzji. Trzeba to kochać, żeby to robić. Jeśli nie kochasz, można się łatwo poddać. Jest jednak pewna płynność, gdy patrzę na ostatnie pięć lat. Dlatego wciąż zajmuję się muzyką i z roku na rok dzieją się w moim życiu coraz ciekawsze rzeczy. Patrząc na Twój kalendarz, wydaje się, że spełniasz swoje marzenie o życiu w nieustannej trasie koncertowej – tylko w październiku i listopadzie aż dwadzieścia koncertów i cztery kraje!

– Obawiam się, że to, co widziałaś na stronie, to nie wszystkie koncerty. Powiedzmy, że pojawiają się na niej tylko te najważniejsze, najbardziej prestiżowe. Ale tak, mogę powiedzieć, że jest coraz bardziej międzynarodowo. Dużo podróżuję, zwłaszcza do Francji. Właśnie tam biorę udział w wielu projektach muzycznych i dlatego cały czas kursuję w tę i z powrotem. Gdzie teraz jest dom, bo chyba nieczęsto zdarza Ci się w nim pomieszkać?

– Przez jakiś czas mieszkałem we Włoszech, potem na południu Francji i w Paryżu. Od września dom jest znów w Londynie, ale co będzie dalej, to się okaże. Stawiam na swobodne przemieszczanie się i życie w trasie. W lutym 2013 wydałeś swój debiutancki album Insight. Czy to wgląd w siebie samego czy może w dorobek artystyczny?

– Album nagrany był w lutym, a wydany już w maju. Wiem, że to bardzo szybko, ale właśnie tak lubię. Rok wcześniej miałem nieudaną sesję nagraniową w Londynie. Za namową Asafa Sirkisa i Yuri Goloubeva zdecydowałem się nagrać materiał raz jeszcze we Włoszech. Tuż przed wejściem do studia otrzymałem finansowe wsparcie od Jazz Services. Później, w maju, mieliśmy premierę płyty – piękne wydarzenie, wielu znakomitych gości, wśród nich mój tato. W tamtym okresie poznałem też swoją obecną manager, Mary James. Album Insight został bardzo dobrze przyjęty przez krytyków i środowisko jazzowe. Rozpisywano się na temat Twojej świeżości i wyjątkowej tożsamości muzycznej. Czy album zadziałał jak magiczny klucz i zaczął otwierać zamknięte do tej pory drzwi? Posypały się ciekawe propozycje?

– Zdecydowanie tak. Wszystko zaczęło się zmieniać, gdy nawiązałem współpracę ze świetnymi muzykami – perkusistą Asafem Sirkisem i basistą Yuri Goulubevem. Na pewno ogromny wpływ miał też fakt, że nagrań dokonaliśmy w studiu Artesuono [Udine, Włochy – red.], a zarejestrowany materiał był naprawdę dobrej jakości. Wkrótce zacząłem grać więcej koncertów, stałem się bardziej rozpoznawalny. Moja kariera nabrała dość szybkiego tempa. W 2015 roku wydałeś kolejny album A Journey, tym razem w Dot Time Records. Czułeś presję typu – pierwszy album przyjęty znakomicie, więc kolejny nie może być gorszy?

– Aby uniknąć tego typu problemów, postanowiłem zaprosić do współpracy czwartego muzyka, żeby zmienić dźwięk, instrumentacje. Do zespołu dołączył Daniele di Bonaventura. Przy drugiej płycie najpierw zarezerwowałem studio, nie mając jeszcze napisanej muzyki – taką sobie zafundowałem presję i muszę przyznać, że tak pracuje się mi najlepiej! Moje życie w ciągłym biegu nie daje mi zbyt wielu możli-

wości do tworzenia. Coś komponuję, ale brakuje mi wyciszenia. Gdy zaś mam świadomość, że wkrótce wchodzę do studia, wtedy organizuję swój cały czas tak, by móc komponować jak najwięcej. Przy drugim albumie zabierasz nas w podróż. Bardziej podróż w głąb siebie czy podróż do miejsc?

– Już wtedy właśnie, między pierwszą a drugą płytą, zaczęło się poważniejsze podróżowanie, które było inspiracją do nagrania drugiego albumu. Tak jak wspomniałaś, jest to podróż zarówno z miejsca do miejsca, jak i w głąb siebie. Odkrywanie emocji, inspiracje ludźmi i różnymi doświadczeniami. Każdy tytuł ma odniesienie do czegoś, co się działo wokół lub we mnie samym. Do tria Pysz–Sirkis–Goloubev dołącza wspomniany wcześniej Bonaventura, grający na… bandoneonie. Czym jest bandoneon?

– Bandoneon jest takim małym akordeonem. Zamiast klawiszy są guziki i jest mniejszy od zwykłego akordeonu. To taka mała skrzynka, na której grał Astor Piazzolla. Dzięki temu instrumentowi narodziło się tango argentyńskie. A w jakich miejscach lubisz grać najbardziej?

– Na południu Francji. W ogóle jestem wielkim fanem Francji i dlatego w przyszłości chciałbym tam po prostu zamieszkać. Zauważyłem, że podczas koncertowania tam, nawet w tych najmniejszych miejscach, ludzie okazują wielkie zainteresowanie. Zaczyna się koncert, zalega cisza, ustają rozmowy, publiczność jest skupiona – lubię tamtejszy odbiór. Nie wiem, jak jest na przykład w Polsce, bo tak naprawdę grałem tam tylko raz, w klubie Blue Note w Poznaniu. A w Londynie? W Londynie zawsze dobrze się gra. Londyn jest naszpikowany legendarnymi jazzowymi miejscami.

ciąg dalszy > 26


26| kultura

nowy czas | listopad 2016 (nr 224)

Co by było, gdyby…

Sebastian Ryś wcielił się w rolę Jana Karskiego

dokończenie ze str. 25 „The Jazz Mann”, komentując Twoją ostatnią płytę, napisał: „Pysz jest cichym wirtuozem, który rozwinął się w jednego z najbardziej rozpoznawalnych gitarzystów".

– Po drugiej płycie zdecydowanie mocniejszy jest mój dźwięk, mam swój styl i bardziej ugruntowaną pozycję. Jest to pójście za pewnym tropem. Moim marzeniem jest mieć tak rozpoznawalny dźwięk, jak ma Pat Metheny czy Al Di Meola. Cały czas nad tym pracuję. Jesteś bardzo czynnym muzykiem, angażujesz się w różne projekty.

– Właśnie teraz jest czas, po moich dwóch płytach i dwóch trasach, na pracę przy innych projektach. Sprawia mi to wielką radość. Nie wszystko musi kręcić się wokół mnie, nie muszę mieć kontroli nad wszystkim. Dobrze jest być częścią czyjegoś projektu. Czy komponowanie nowego utworu rodzi się w głowie czy też pod palcami na gryfie?

– To się często pojawia w chwili, gdy zaczynam ćwiczyć. Jest taki moment w improwizacji, kiedy coś mi się podoba, a wtedy ten fragment powtarzam i nagrywam. Nierzadko też wracam do starszych pomysłów, które staram się rozwinąć. Albo po prostu siadam i zaczynam komponować. Obserwujesz ze sceny reakcje ludzi?

– Kiedyś często tak robiłem. Jestem dość wrażliwym człowiekiem i doskonale wyczuwam energię, z którą ludzie przychodzą. Patrzyłem na publiczność, zwracałem uwagę na ich reakcje. Czułem, gdy ktoś krzywo na mnie patrzył i miało to druzgocący wpływ na moją grę, deprymowało mnie. Z drugiej strony, gdy widziałem jak komuś

– Zupa rybna w Odessie to mój osobisty hołd oddany Janowi Karskiemu, najsłynniejszemu polskiemu emisariuszowi, który swoimi sekretnymi raportami o obozach koncentracyjnych w okupowanej Polsce dotarł do Franklina Delano Roosevelta, prezydenta Stanów Zjednoczonych. Historia Jana Karskiego jest bezpośrednio związana z historią mojej rodziny. Mój dziadek, Zbigniew Ryś, oficer i kurier Armii Krajowej, pseudonim „Fantom”, w 1940 roku był dowódcą udanej Akcji „S”, której celem było wykradzenie Jana Karskiego z nowosądeckiego szpitala. W akcję zaangażowana była również siostra mojego dziadka, Zofia. W stroju zakonnicy weszła do szpitala i nawiązała kontakt z Karskim. Po wojnie Zofia, a dokładnie – Zofia Rysiówna – była jedną z największych aktorek XX wieku w Polsce. Pomoc Karskiemu przypłaciła czteroletnim pobytem w obozie w Ravensbrück. Opowieść o losach Jana Karskiego to wspólna wędrówka bohatera spektaklu i obecnych świadków na sali. Śledząc jego losy, poznajemy też kulisy decyzji światowych mocarstw, które nie uwierzyły w tragiczną relację. W monodramie Zupa rybna w Odessie właśnie uwierzyli, a Karskiemu się udało – mówi Sebastian Ryś, aktor Teatru Dramatycznego w Płocku, który wcielił się w rolę Karskiego w Ognisku Polskim w Londynie. Monodram o słynnym kurierze jest głosem młodego pokolenia, które chce, by pamięć o bohaterach tamtych czasów przetrwała. Aktor wciela się w wiele postaci, ukazując różne aspekty prawdziwej lub do-

bardzo się podoba – cieszyłem się, co znowu mnie dekoncentrowało! Z czasem nauczyłem się wytwarzać taką niewidzialną barierę. To jest show i nie myślę o tym, co dzieje się wśród publiczności. Staram się skupić na muzyce, na tym, co dzieje się między mną a moimi muzykami. Inaczej można się pogubić. Jednak tuż po koncercie lubię porozmawiać, wysłuchać uwag, zapytać, czy podobało się. Intryguje mnie tytuł utworu Lost in London. Czujesz się zagubiony w Londynie?

– Tak. Londyn wprawia mnie w dość specyficzny nastrój… Na przykład w metrze, gdzie wszyscy pędzą i przepychają się. Każdy w swoją stronę, każdy myśli tylko o sobie. Brakuje tu indywidualności, intymności. Tak wielkie miasto, tak wielu ludzi, a samotność jest tu po prostu przytłaczająca. Całe szczęście, że tu, gdzie teraz mieszkam, jest ogród, jest cisza choć to samo centrum miasta. W Paryżu też mieszkałem w centrum, ale Paryż jest mniejszy i udało mi się go ogarnąć. Tam zdecydowanie czułem się mniej zagubiony. O czym marzy Maciek Pysz?

– Myślę, że każdy muzyk marzy o tym samym... Mieć swoją „przystań” w jakimś fajnym miejscu. W moim przypadku to dom na południu Francji, skąd jeździłbym na koncerty. Chciałbym też częściej koncertować w Polsce, a także krajach Europy. Nie lubię lotnisk i samolotów, wolę spokojne podróże samochodem, właśnie po Europie. Wszędzie tu blisko. A w trakcie podróży pociągiem mam dodatkowy czas na relaks, pracę czy czytanie książki. Eurostar jest moim drugim domem. Rozmawiała: Monika S. Jakubowska

mniemanej historii. Bo cały zamysł tego przedsięwzięcia to podstawowe pytanie: Co by było, gdyby…? Gdyby zachodni świat uwierzył w relację Jana Karskiego, że w niemieckich obozach koncentracyjnych giną miliony ludzi… Szymon Bogacz oparł swój scenariusz na wspomnieniach ojca Sebastiana, Jacka Rysia, Blizny wolności. Ale jest to opowieść w pewnym sensie a rebours. Hitler umiera w 1943, a prezydent Roosevelt przejmuje kontrolę nad światem. Dzięki Karskiemu wszyscy więźniowie zostają wypuszczeni z obozów zagłady, każde dziecko ma cukierki i każdy cieszy się z nowego porządku na świecie, a Kraski staje się superbohaterem celebrytą. Mydlana bańka optymizmu przekłuwana jest jednak bolesnymi pytaniami. Wiele z nich pozostaje bez odpowiedzi. Znakomita kreacja aktorska, duży ładunek emocjonalny i ciekawy scenariusz – teatr poniekąd w walizce, można z nim dotrzeć praktycznie wszędzie. W londyńskim Ognisku życie kulturalne zaczyna kwitnąć, propozycje są coraz ciekawsze i częstsze. Szkoda, że informacje – także i o tym spektaklu – ukazują się tak późno i właściwie wśród członków klubu, nie wychodząc z propozycją do szerszej publiczności. Widzowie nie wypełnili sali po brzegi, ale może jednak Zupą rybną w Odessie zainteresują się szkoły czy inne ośrodki kultury poza Londynem (spektakl prezentowany jest w polskiej i angielskiej wersji językowej). Naprawdę warto. Teresa Bazarnik


The Górecki Orchestra at St. Martin-in-the-Fields, London, Łukasz Filipczak – piano, Michał Ćwiżewicz, Patrycja Mynarska, Duncan Commin, Victoria Bernatg, Mario Torres, Benjamin Havas.Below: Łukasz Filipczak – piano and Piotr Gach – cello

The Górecki Chamber Orchestra at St. Martin-in-the-Fields Lucy Miller Murray

O

n October 18, I entered St. Martin-inthe-Fields next to Traphalgar Square for one of the free Lunchtime Concert Series performances knowing I would hear something good but unprepared for the magnificence of the Górecki Chamber Orchestra and its program of Polish music. Like other members of the audience, I was astounded. The Górecki Chamber Orchestra is dedicated to Polish music, past and present, and specifically to the music of Henryk Mikołaj Górecki (1933-2010) but also performs composers of other nationalities and from various periods. The group of thirteen string players and pianist that make up the GCO is relatively new on the music scene but already making its mark for the good reasons indicated by this concert. The group bears the endorsement of Górecki’s widow and is supported by the Polish Cultural Institute in London. The GCO was founded in 2015 by British/Polish violinist Michał Ćwiżewicz who teaches at the London’s Royal College of Music and pianist Łukasz Filipczak who moved to London in 2005 after winning a scholarship to study at the Guildhall School of Music and Drama.

Filipczak opened the concert with a splendid performance of Legend by the great Polish pianist and composer Ignacy Jan Paderewski. The work is the first in his Op. 16 set of seven pieces known as Miscellanea. Its gentle and melodic strength served as an excellent segue to Chopin’s Ballade in G Minor, Op. 23. Filipczak then enchanted us with Chopin’s epic Ballade in G Minor which makes special demands on the performer. The Ballade was said to have been inspired by the poem Konrad Wallenrod by Adam Mickiewicz, a fellow Polish exile living in Paris at the time of its composition in 1835. That inspiration, however, takes a back seat to the power, lyricism, and breathtaking virtuosic demands we associate with Chopin that reveal themselves so clearly in the work and which Filipczak handled so well. Cellist Piotr Gach, a 2015 graduate of the Karol Szymanowski Music Academy, then joined Filipczak for an especially fine UK premiere performance of Feliks Nowowiejski’s Fantasy for Cello and Piano, Op. 28. As the GCO indicated in its printed program, the concert was dedicated to the memory of the Polish composer, conductor, concert organist, and patriot who wrote the famous Rota (The Oath) which was once proposed to be the Polish national anthem. While cellist Gach shined in the work, he was also at one with Filipczak in a perfect meeting of mind, heart and musicality. Filipczak was offered a well-deserved break for the riveting performance of Górecki’s 1963 Three Pieces in the Old Style by the strings alone. Here the GCO could not have better served Górecki’s intention of bringing

together the old and the new. The beautiful sonorities of the work were fully realized by the GCO in its resonating performance. The GCO brought things to a stunning climax in a performance of Górecki’s Concerto for Piano and String Orchestra, Op. 40 of 1980, a work which offers a startling contrast to the earlier Three Pieces in the Old Style. The powerful and unrelenting drive of its two movements, as they were performed by the GCO and pianist Łukasz Filipczak, understandably brought down the house. Lucy Miller Murray is the founder of Market Square Concerts in Harrisburg, Pennsylvania and author of Chamber Music: An Extensive Guide for Listeners published in 2015 by Rowman & Littlefield.


wiersz

nowy czas | listopad 2016 (nr 224)

dzicielskiej, gwałtownie przerwanej więzi, powraca z nostalgiczną intensywnością. Podczas wędrówki Eneasz spotyka Andromachę, która pyta: Ale ciebie którędy poniosły wiatry i losy?

Maja Elżbieta Cybulska

Coś

B

iorąc pod uwagę krwawe młócki, które ludzie sobie sprawiają, nie od rzeczy wydaje się pytanie: dlaczego ktoś w ogóle został na ziemi? Na zdrowy rozum już od dawna nie powinno być nikogo. Planeta z pewnością by odetchnęła, zapanowałby spokój, raj dla roślin i zwierząt, powietrze oczyściłoby się z trujących pyłów i byłoby doprawdy bardzo przyjemnie. Tymczasem rozmaite masakry wcale nie zmniejszają liczby kandydatów do kolejnych morderczych popisów, lecz wręcz przeciwnie – zwiększają je. Może więc pytanie jest niewłaściwe i należałoby zainteresować się, dlaczego jeszcze istniejemy? Refleksji na ten temat szukam u Homera i Wergiliusza. W Iliadzie (podaję fragmenty w przekładzie Franciszka Ksawerego Dmochowskiego) wojownicy mordują się bez pamięci. W Eneidzie (tłumaczenie Ignacego Wieniewskiego) również, choć u Rzymianina nie o zniszczenie Troi chodzi, lecz o jej wskrzeszenie w Italii. Jednak i tu, i tam gruchoczą sobie kości, topią śmiercionośne żelastwo w sercach, szyjach, biodrach, płucach. Powstrzymać ich nie sposób. Próbuje Tersytes, ale jego odrażający wygląd i „niewyparzona gęba” tylko podniecają agresywnych Achajów. Rozsierdzony Ulisses „do grzbietu berło mu przykłada” i w ten sposób ucisza potwarcę: „Odtąd będzie ostrożny, nauczą go bóle,/ Jak niebezpieczna miotać obelgi na króle”. Jeśli zatem argumenty i rozsądek nie pomagają, to cóż jest w stanie zachować odrobinę człowieczeństwa w tym unicestwiającym chaosie? A jednak Homer coś dostrzegł. Są to rozsiane po tekście mgnienia, bez wpływu na bieg zdarzeń, ale o ogromnym emocjonalnym ładunku. Weźmy pożegnanie Hektora z Andromachą, kiedy dzielny Trojanin „wyciąga ręce do swojego syna”: Krzycząc, na mamki łonie tuli się dziecina, Ojca się kochanego przeląkłszy widoku: Tak miedź błyszcząca straszna niemowlęcia oku I pióra, co się wznoszą na wierzchu przyłbice. Uśmiechnęli się z próżnej bojaźni rodzice. Zaraz Hektor zdjął szyszak, który syna trwożył. I błyszczące pokrycie na ziemi położył. Jest to głęboko wzruszający gest poszanowania dla kruchego, lękliwego życia, nieświadomego jeszcze potworności przeznaczonych dla dorosłych. Ciekawe, że w Eneidzie motyw ro-

Jakiż to bóg cię przywiódł na obce te nasze wybrzeża? Co z Askaniuszem, twym synem? Czy przetrwał klęski i żyje? Toż jeszcze Troja istniała, gdy on się tobie urodził. Czyliż nie tęskni chłopiec boleśnie za matką straconą? Rodzic Eneasz i Hektor, waleczny wuj, czy w nim budzą Męstwo jego praojców i żądzę czynów rycerskich? W rozmowie dwojga tułaczy padają więc pytania o najbliższych, o to, jak radzi sobie dziecko pozbawione matki, co je czeka? Nawet z Olimpu matka czuwa nad swoim potomkiem. Kiedy Eneasz jest ranny i nie pomagają zabiegi medyka, „lebiodkę Wenus przyniosła” i wrzuciła do przygotowywanego leku. Skutek okazał się natychmiastowy. Wskrzeszenie pamięci o rodzinie, okazywana sobie czułość zmiękcza serca nawet najbrutalniejszych wykonawców „Marsowego zawodu”. Priam podąża do obozu Achillesa, żeby odzyskać ciało Hektora. I odzyskuje: „Masz syna, byłem twemu powolny życzeniu” – mówi najsławniejszy rycerz i ofiarowuje Priamowi gościnę. Może przypomniał sobie własną rozpacz po śmierci Patroklesa, a nie ma nic bardziej przejmującego od beznadziejności ogarniającej silnych i niezwyciężonych, kiedy odzywa się w nich nagle coś, czego istnienia przypuszczalnie nie podejrzewali, a co dowodzi uczuć silniejszych od orężnego triumfu. U Homera nie ma podziału na dobrzy – źli. Wszystko się ze sobą miesza: morderstwo syna nie przeszkadza w okazywaniu szacunku dla ojca. Człowiek jest tworem nadzwyczaj pojemnym. Mieszczą się w nim niepojęte sprzeczności. I Homer tego nie komentuje, bo przecież przesłaniem mitu jest nieuchronny upadek Troi. Zastanawia się tylko, czy są jakiekolwiek szanse, żeby złagodzić spadające na niego ciosy. Nieoczekiwane bywają relacje między bóstwami a ludźmi. Jowisz zleca Merkuremu czuwanie nad Priamem podążającym do obozu wroga i ten z nadzwyczajną delikatnością wywiązuje się z powierzonego mu zadania. Ale w „Eneidzie” ten sam Merkury unieszczęśliwia Dydonę, wypominając Eneaszowi, że ulega kobiecie zamiast dbać o przyszłość syna, któremu „pisany jest Rzym i władztwo Italii”. Eneasz wypełnia wolę bogów. Obiecuje, że gdy przybędzie nad Tyber i zobaczy, że „lud mój we własnych murach już mieszka”, dla wszystkich uczyni „jedną Troję”. Zatem co zostało zniszczone, zostanie też odbudowane, choć w innym miejscu. A będzie to budowla trwała, bo taki jest Rzym Wergiliusza za panowania potężnego Oktawiana. To jego, mimo że nie bezpośrednio, opiewa poeta w swoim utworze. W Iliadzie Trojanie są pokonani i pozostawieni samym sobie. Nikt się o nich nie zatroszczy. Jedyne, co może ich podtrzymać, to właśnie nieuchwytne coś, którego nie da się ani wymierzyć, ani podporządkować. A już na pewno nie da się uśmiercić. To coś wychodzi z pożogi nietknięte. Niby mało, a jednak bardzo, bardzo dużo. Właściwie wszystko. Trojanom całego świata życzę ufności w nieugięte coś.

Ze szkicownika Marii Kalety:

Albert Memorial Wiele razy łapię się na tym, jak bardzo jesteśmy nieuważni i pobieżni w naszych obserwacjach świata, który nas otacza. Weźmy na przykład pomnik księcia Alberta w Kensington Gardens. Przechodziłam tam wielokrotnie i zawsze odkrywałam nowy detal, na który nie zwróciłam przedtem uwagi. Tak było i tym razem, kiedy usiadłam kilka dni temu w jego pobliżu ze szkicownikiem w ręku. Już sama czynność rysowania zmusza do dokładniejszej obserwacji niż zwykłe turystyczne rzucenie okiem, ale nawet pamiętając o tym, byłam ponownie zaskoczona liczbą odkrywanych szczegółów. Obiekt w końcu nie jest duży jak na naszą współczesną skalę, a mimo to liczba metafor i alegorii zawartych w jego blisko 200 figuratywnych rzeźbach jest tak wielowarstwowa, że warto docenić tę ilość pracy i przemyśleń ich autorów. Bo pomimo że pomnik ten firmuje George Gilbert Scott, było to dzieło kilkunastu artystów. Sam projekt rodził się w bólach, bo mając wówczas ważne znaczenie polityczne, był kilkakrotnie zmieniany i musiał być zatwierdzony przez wysoko postawionych urzędników, by wreszcie uzyskać ostateczną aprobatę wdowy – królowej Wiktorii. Uroczyście został otwarty dopiero w 1872 roku, 11 lat po niespodziewanej śmierci księcia Alberta. A wszystko to ku wiecznej chwale nieprzeciętnego człowieka rozlicznych talentów i zasług, który zmarł w wieku 42 lat na jakąś łatwo dziś uleczalną chorobę. Oczywiście, nie mam zamiaru tych zasług podważać, a wręcz przeciwnie – wyliczę te najważniejsze. Mamy więc obowiązkową aluzję do mocarstwowości angielskiej monarchii w postaci dominujących figur byka (Europa), wielbłąda (Afryka), słonia (Azja) i bizona (Ameryka) – choć sam książę Albert urodził się w Niemczech w arystokratycznej rodzinie Saxe-Coburg Gotha. Następnie znajdujemy alegorie symbolizujące jego zainteresowania malarstwem, poezją, muzyką i architekturą. A dalej inne – dokumentujące jego aktywność na rzecz rozwoju przemysłu, handlu, rolnictwa, nauki i edukacji. Wiem, liczba osiągnięć księcia Alberta wygląda trochę podejrzanie, ale istotnie był to człowiek wyjątkowy. Najbardziej znana jest jego działalność jako przewodniczącego królewskiego komitetu do spraw związanych z organizacją wielkiej Wystawy Światowej w 1851 roku. Jej symbolem był


kultura |29

nowy czas | listopad 2016 (nr 224)

W

sĹ‚ynny KrysztaĹ‚owy PaĹ‚ac, zbudowany w Hyde Parku i przeniesiony później poza stolicÄ™, do miejsca, ktĂłre dzisiaj nazywa siÄ™ Crystal Palace i jest jednÄ… z dzielnic poĹ‚udniowego Londynu. Wbrew licznym trudnoĹ›ciom Wystawa Ĺšwiatowa okazaĹ‚a siÄ™ tak spektakularnym sukcesem, w tym rĂłwnieĹź finansowym, Ĺźe pozwoliĹ‚ on ksiÄ™ciu Albertowi i kierowanemu przez niego komitetowi kontynuować swojÄ… dziaĹ‚alność, w wyniku czego zbudowano Royal Albert Hall, Natural History Museum, Science Museum i Imperial College. Nie jest wiÄ™c przypadkiem, Ĺźe Albert Monument stoi wĹ‚aĹ›nie naprzeciwko jednej z najbardziej rozpoznawalnych sal koncertowych w Ĺ›wiecie, a zĹ‚ota postać ksiÄ™cia trzyma w rÄ™ku dokumenty zwiÄ…zane z budowÄ… Crystal Palace. Ksiąşę Albert dbaĹ‚ teĹź bardzo o finanse dworu krĂłlewskiego i jego zasĹ‚ugÄ… byĹ‚o zakupienie ulubionej rodzinnej posiadĹ‚oĹ›ci Osborne House na Isle of Wight oraz szkockiego zamku Balmoral, gdzie spÄ™dzaĹ‚ rzadkie chwile wolne od paĹ„stwowej dziaĹ‚alnoĹ›ci w towarzystwie Ĺźony i ich dziewiÄ™ciorga dzieci. PowracajÄ…c do Albert Memorial – jak taka szacowna neogotycka budowla ma siÄ™ do dzisiejszych standardĂłw upamiÄ™tniania wyjÄ…tkowych osĂłb, ktĂłre odeszĹ‚y na zawsze? Wystarczy przejść siÄ™ kilkaset metrĂłw dalej w stronÄ™ jeziorka Serpentine w Hyde Parku, by zanurzyć zmÄ™czone nogi w strumieniu wody pĹ‚ynÄ…cej wokół czegoĹ›, co nawet trudno nazwać: rzeĹşby czy swoistej fontanny. To pomnik księşnej Diany zaprojektowany przez Kathryn Gustafson, ktĂłry jest pozbawiony jakiejkolwiek dosĹ‚ownoĹ›ci, sugerujÄ…c jedynie ogromnÄ… sympatiÄ™ do uwielbianej niegdyĹ› osoby i ulotność jej egzystencji. Czy moĹźna jeszcze inaczej? Prochy mojej bliskiej znajomej rozsypane na wiatr nad Jeziorem Genewskim to przykĹ‚ad z przeciwnego koĹ„ca skali. PorĂłwnujÄ…c te trzy moĹźliwoĹ›ci poĹźegnania, zastanawiam siÄ™, na jak dĹ‚ugo zostaje wspomnienie o tych, co odeszli? Ilu z nas pamiÄ™ta, gdzie sÄ… pochowani nasi dziadkowie, nie mĂłwiÄ…c juĹź o dalszych pokoleniach? Kiedy byliĹ›my na ich grobach ostatni raz? Czy potrzebna jest gotycka budowla, by pamięć przetrwaĹ‚a? I jeĹ›li nawet przypadkiem byĹ‚o siÄ™ czĹ‚onkiem rodziny krĂłlewskiej i wdziÄ™czni poddani wysupĹ‚ali grosz na wspaniaĹ‚y pomnik, to i tak wÄ…tpiÄ™, Ĺźe cokolwiek z wiedzy o tym czĹ‚owieku przetrwaĹ‚o w pamiÄ™ci rzeszy turystĂłw podziwiajÄ…cych Albert Monument. Zapalam wiÄ™c Ĺ›wieczkÄ™ w ten listopadowy dzieĹ„ zadumy, gdziekolwiek i za wszystkich, ktĂłrych pamiÄ™tam‌

Wystawa Ĺšwiatowe Dni MĹ‚odzieĹźy KrakĂłw 2016

sobotę 19 listopada podczas specjalnego naboşeństwa Drogi Krzyşowej na zakończenie Roku Świętego w Katedrze Westminsterskiej została zainaugurowana wystawa fotograficzna Światowe Dni Młodzieşy Kraków 2016. Wystawa prezentuje zdjęcia polskiego fotografa Marcina Mazura, który specjalizuje się w tematyce religijnej, uwieczniając najwaşniejsze wydarzenia z działalności Kościoła w ostatnich latach. Na co dzień jest fotografem arcybiskupa Westminsteru, przewodniczącego Konferencji Episkopatu Anglii i Walii, kardynała Vincenta Nicholsa. Wystawa została zorganizowana przez Ambasadę RP w Londynie i Instytut Kultury Polskiej we współpracy z Episkopatem Anglii i Walii. Będzie ona prezentowana w Katedrze Westminsterskiej do 28 listopada. – Jesteśmy dumni, şe Polska była gospodarzem Światowych Dni Młodzieşy. Z ogromna radością gościliśmy setki tysięcy pielgrzymów z całego świata, którzy przeşywali podczas spotkań z papieşem Franciszkiem niezapomniane chwile zadumy, modlitwy i młodzieńczej radości z bycia razem. Mam nadzieję, şe odwiedzjący, niektórzy po raz pierwszy, kraj ojczysty Jana Pawła II, odkryli dla siebie miejsce o fascynującej historii, bogatym dorobku kulturowym i pięknych krajobrazach, a przede wszystkim miejsce pełne gościnnych i serdecznych ludzi. Mam nadzieję, ze te spotkania i przyjaźnie, jakie udało się zawiązać w Polsce pozostaną z nami na lata. Cieszę się, ze Ambasada RP i Instytut Kultury Polskej, dzięki wsparciu kardynała Nicholsa i Konferencji Biskupów moşe zaprezentować Państwu wystawę autorstwa wybitnego polskiego fotografika Marcina Mazura. Mam nadzieję, şe te pełne wymowy, bogate plastycznie zdjęcia wprowadzą Państwa chociaş po części w nastrój tamtych niezapomnianych dni.� – powiedział Arkady Rzegocki Ambasador RP w Wielkiej Brytanii.

''# *** " ! & "#" & "% ( & "# &#+ "! % , $( & # , '" ! & " " & ! "& ! ,"(% ! # "! !( % ! ' ) !' ! ! & !' '" ! & " " & ' " & %' % ! & ' + ' "! " "! "!


30| ludzie i miejsca

nowy czas | listopad 2016 (nr 224)

Gdzie jest ten lwów?

G

dy jako dziecko słuchałem podśpiewywań ojca na dobrze wszystkim znaną nutę, wtedy równie często słyszałem jedno i to samo pytanie mojej babaci spod Żuromina: – Śpiewasz tak i śpiewasz, a lepiej byś powiedział, gdzie ten Lwów jest – we świecie gdzieś czy w Polsce? Ojciec, który spędził tam lata służby wojskowej, śmiał się i śpiewał dalej, jakby nigdy nic: „Bo gdybym raz jeszcze urodzić się miał…”. Słuchałem tych śpiewów i dialogów i, dzieciak, zupełnie nie mogłem zrozumieć, co to dziwne słowo oznacza. Ten cały „Lwów”. Nie było go w radio ani w gazetach, nie było też w podręcznikach. Jakby tego nie dość, w kościele słyszałem niezrozumiałe, trochę jak z cyrku, zapewnienia, że na lwa srogiego bez obawy siędziesz. Za chwilę w tym samym kościele dodawano prośbę, aby modlili się za nami wszyscy święci, kapłani i lewici. No tak, mędrkowałem sobie po dziecięcemu, niby podobne, lecz nie to samo, bo w domu mówiono przecież: „Lwowa”, a śpiewano jeszcze dziwniej: „We Lwowie”. Nie mogłem się z tymi wszystkimi odmianami połapać. Na domiar złego ojciec, znużony ciągłym nagabywaniem babci o szczegóły, więc chyba na odczepkę, odpowiedział któregoś razu ni mniej, ni więcej tak: – Mamo, on jest i we świecie, i w Polsce. Kilka lat później, gdy byłem na etapie czytania Trylogii, dowiedziałem się, że „Lwów” to nie dopełniacz liczby mnogiej od słowa „lew”, lecz miasto, w którym król zalanej szwedzkim potopem Polski złożył był Matce Boskiej śluby. To był więc Lwów Sienkiewicza, kościół zaś, w którym uroczyste oddanie się w opiekę Najświętszej Panience miało miejsce, to katedra. Nie miałem, oczywiście, pojęcia, że tekst ślubów napisał ksiądz Andrzej Bobola. Niemniej od wtedy, właśnie dzięki Sienkiewiczowi, coś zaczęło mi się wyjaśniać. Resztę wiele lat później miało dopowiedzieć dwóch londyńczyków – Stefan Mękarski i Janusz A. Pierzchała. Dziś wiem, że Lwów to sprawa poważna. I zasadnicza. Odcięto go od Polski w Teheranie, potwierdzono amputację na konferencji w Jałcie. Przez wiele lat nie byłem świadomy, jak tragiczna w skutkach stała się wtedy rzecz. Nie rozumiałem, że nie chodzi o jedno więcej czy mniej miasto, które znalazło się lub nie w granicach powojennej Polski. Wiedziałem, że zdecydował o tym Stalin i że zdradzili nas sojusznicy – Churchill i Roosevelt. Wiedziałem, że był to postępek nikczemny. Mimo to nie docierało do mnie, co się tak naprawdę stało. Tych, którzy wspominali Lwów, byem skłonny traktować z przymrużeniem oka, nawet z pewną poblażliwością. Oto, myślałem, starsi panowie wspominają miasto młodości. Ba, nawet śmiałem się z peerelowskiego dowcipu, według którego Stalin, gdy Polacy

s y cza w o n

October 2015 FREE ISSN 1752-0339

[08/217]

o.uk

zas.c

yc now

2015 E 39 FRE 1752-03 ISSN

6]

[07/21

LO

N NDO

215

[03]

nowy czas

LONDON

nowyczas.co

.uk

s.co.uk

12

31

LOVE? or satisfaction y A physical friendship? Poetr passionate or the language of encounter, respect? of mutual

WHAT IS E

NA CZASI ków zwarcie potom Nastąpiło emigracyjnego – środowiska anie sterów spadkotwarde trzym owitych” przez „praw alność plemikalna. bierców. Ment nieprzema enna jest

FELIETON

miLiczb się statka coraz przedostać do Europy wrakami większa

FREE ISSN 1752-03 39

[03/213]

nowycza

LONDON

22 I PARAGRAF EUROPEJSK antów chcących a imigr

Stefan Mękarski, Lwów. Karta z dziejów Polski. Posłowie Janusz A. Pierzchała. Wybór materiału ilustracyjnego i podpisy Ryszard M. Żółtaniecki. Nakładem Koła Lwowian, Wydawnictwo Test, Lublin 2016.

Fot. Filip Ćwiżewicz

05-06/214-

08

stra Dwaj panowie i… orkie

domagali się zwrotu miast i ziem, miał z właściwym sobie humorem odpowiedzieć: „Lwów to sobie nałapcie, a kijów możecie dostać, ile chcecie”. Także wtedy nie przychodziło mi na myśl, że amputując Lwów, amputowano mojej ojczyźnie głowę. Dziś, gdy jestem po lekturze niewielkiej książeczki Mękalskiego, widzę to wyraźniej. Polska bez Lwowa to zupełnie inne państwo. Także inny kraj. I inni w nim ludzie. Dzięki tej małej książce jestem skłonny zgodzić się z diagnozą Zbigniewa Siemaszki, że po tej operacji – ale także po hitlerowsko-komunistycznej eliminacji elit i wprowadzeniu szkolnictwa na wzór sowieckiego – mamy dziś Polskę dokładnie taką, jaką chciał ją mieć Stalin. Potwierdzeniem takiej hipotezy jest fakt, że gdy o tym mowa, większość Polaków nie rozumie, o co właściwie chodzi. Druga część najnowszego wydania książki Stefana Mękarskiego to posłowie autorstwa Janusza A. Pierzchały. Napisane stylem odmiennym, skłaniającym się chwilami w stronę publicystyki politycznej, jest dopowiedzeniem tego, o czym S. Mękarski nie mógł jeszcze wiedzieć. Pierzchała miał prawo zmienić ton, bo wie już, że po 1939 roku Lwów nie miał na twarzy uśmiechu. Miał za sobą trzy okupacje i kilka tysięcy rozstrzelanych. Po Lwowie przetaczał się co i raz o wiele cięższy niż znany nam z Polski walec „urawniłowki”. Autor posłowia, sam wywodzący się z tzw. przesiedleńców, wie też doskonale, że słowa: „Niech inni se jadą, gdzie mogą, gdzie chcą – do Wiednia, Paryża, Londynu”, nabrały innego sensu. Stolice Europy stały się dla tych „innych” – innych niż życzyła sobie sowiecka władza – nie dobrowolnie wybranym miejscem, lecz wieloletnim przystankiem przymusowej tułaczki. Świadomość wagi Lwowa oraz wielkości straty przebijała się do Polski latami. Znikała, wracała, znów nikła. I bynajmniej ani nie była, ani nie jest powszechna. Do mnie, jak pozwoliłem to sobie wyznać, próbowała się dobić od dzieciństwa. Dziś więc, gdy przypominam sobie tamte, rzucone od niechcenia słowa ojca: „Mamo, on jest i we świecie, i w Polsce”, wiem, że miał rację. Resztę dopowiedziała mi koleżanka ze studiów. Opowiadała, jak to kiedyś we śnie, ni stąd, ni zowąd poprosiła taksówkarza, aby obrał kurs na Lwów. – Proszę pani, co też pani wymyśla… – zbeształ ją pan kierowca. – Gdzie pani ma Lwów, już go przecież nie ma!… – Lwów jest w nas – odpowiedziała mu spokojnie Ania. Chyba dorze by było, aby rzeczywiście w nasze dusze powrócił. Bernard Nowak

April 2015

nowyczas.co.uk

LONDON

s nowy cza

> 04 2015 DUS EXO 2015 FREE 39 ISSN 1752-03

nowy czas

Artful fAce

Say others: Professor John Żarnecki, an eminent space scientist of mixed Polish and English parentage. Recipient of many awards. Says he: ‘I saw the first man in space, Yuri Gagarin when he was visiting England, in Highgate cemetery as a youngster and I was hooked. In the picture in the local paper, I am standing a few feet away from him. That was a start for me…’ but I have tried three times to be an astronaut and I failed. I must be the only person in this country who failed three times.’ Say I: ‘I can see one lonely star left, the Astronomer Royal, currently Lord Martin Rees, between two, magnetic Poles: the President of the Royal Astronomical Society – John Żarnecki and the Public Astronomer at Greenwich – Marek Kukula. Copernicus would have been bursting with pride…’ Bottom line: Searching blue eyes gazing into our inner galaxies looking for random noise…We are all starry-eyes for John… Text & graphics by Joanna Ciechanowska

Nas się czyta…

Od dziesięciu lat! ŚMY W YBRALI

[03, 06, 15]

Andrzej Krauz podskakują e towarzyszy nam , na rozlany atramodebrać skakanki! W dobre i złe. Był rysun ek Jest dobrz najbardziej ent. I pomyśleć, że końcu przyszła kolej rysunek ten na kagańcem e…, był Media Stało się to, flagowym reprezenta ntem emigr ilustruje praktyki instyt spętane pióro, urodzeni i czego od dłuższego acji niezłomnej, ucji, która wychowan czasu się obaw jest i w wolnym suną się do ialiśmy, ale nieprzejednanych. nie sądziliśmy, z foyer POSKzastosowania cenzu kraju, potomkowie emigr że ludzie ry fizycznej, -u. Zamknąć tj. wyrzucenia acji niepodległościow nas jednak ej nie mogą. Do sądu iść egzemplarzy „Nowego ponie chcą. O Czasu” co chodzi?

[11]


ludzie i miejsca |31

nowy czas | listopad 2016 (nr 224)

Doctor Honoris Causa

T

he President of the Royal Astronomical Society, Professor John Żarnecki, received an honorary degree from the Polish University Abroad in London (PUNO), at the auspicious opening of the new academic year. The Rector of PUNO, Professor Halina Taborska hosted a very cordial programme of addresses in his honour. Professor Żarnecki was very touched by the honour and in his acceptance speech, acknowledged his and his father’s Polish roots. His father, George Jerzy Żarnecki (1915-2008,) had been President of the Royal Society of Antiquaries and deputy director of Courtauld Institute). The traditional speech of praise was delivered by another astronomer, also of Polish origin, Marek Kukula – Public Astronomer at the Royal Observatory, Greenwich: ‘On January 14th, 2014, the European Space Agency’s Huygens probe parachuted down onto the surface of Titan and remains there to this day – the most distant landing ever attempted by a spacecraft and the culmination of 14 years of planning and hard work by scientists and engineers from around the world. One of the leading figures in this audacious mission was Professor John Żarnecki ‘, said Marek Kukula. In contrast to his father, the art historian, John studied sciences at Queen’s College, Cambridge and gained his PhD at the Mullard Space Laboratory, University College, London. In the course of his career, he has worked at British Aerospace and the University of Kent and then at the Open University, where he is currently Professor Emeritus of Space Science. His main research interest was and continues to be the exploration of space and the furthest reaches of the universe. Much has changed since his Cambridge days, when the study of cosmic X-rays seemed one of the most advanced techniques of exploration. Today, Professor Żarnecki’s name is linked with numerous international space missions, the European Space Agency and scientific experiments of unparalleled complexity. The work involves collaborations with scientists from many different nations. Since his accession to the ranks of the Polska Akademia Umiętności (PAU), the scientific experiments have included Polish scientists, whose involvement was brought about by personal links established by Professor Żarnecki. He is also currently a director at the International Apace Science Institute in Berne, Switzerland. In 2014, he was awarded the Royal Astronomical Society’s Gold Medal. On behalf of Nowy Czas, I would like to echo the words of Professor Halina Taborska in expressing our congratulations and pride in his achievements, and extending our best wishes for the continuation of his distinguished career. Wojciech A. Sobczyński

Professor John Żarnecki at Puno

Professor John Żarnecki’s acceptance speech

I

stand before you feeling something of a pretender. Not because of what I have done in Space Science; I have indeed travelled to Mars, to Saturn, to Halley’s Comet and to other places, or at least my scientific instruments have, but because I feel I am not a real Pole. My name is indeed Jan Żarnecki – but my Polish language does not extend very much beyond, ‘Dzien dobry', ‘Jak sie masz’?, ‘Ja che kocham’ and ‘Pan kotek bil chory’. But this is because i am the offspring of a Polish father and an English mother and also a product of the Cold War era. For me, when I was a small child, Poland was a distant, even mythical place that existed only in the stories of my father. The only contact was a much anticipated, once-a-year phone call around Christmas. Of course things gradually changed over the years and eventually, we were to meet our Babcia, our four aunts and our cousins, one of whom is here tonight. When I was born, the space age simply did not exist. but I remember hearing the beep, beep, beep of Sputnik 1 on the radio news when I was six years old. A mere five years later, Yuri Gagarin made his incredible, 95-minute journey around the Earth. And just a few months later, I stood a matter of feet away from the great man in Highgate Cemetery - my fate was sealed. If we now move forward some years to the early 1990s, 25 years ago, much was changing in Poland. And at this time, I was selected by ESA (the European Space Agency) and NASA (the National Aeronautics and Space Administration of the United States) to provide a scientific instrument for one of the most ambitious missions of scientific exploration. Cassini/Huygens, which was to land on the surface of Titan, Saturn’s largest moon. The problem was that the UK funding agency would only give me about two-thirds of the money needed to do the job. And this is where Poland came to the rescue. I had had some contact already with scientists at the Space Research Centre of the Polish Academy of Sciences, notably

Zbigniew Kłos and Marek Banaszkiewicz. I should point out that at this time, Poland did have significant space experience but entirely through the Soviet space programme - this was a meaningful involvement but not entirely a collaboration of equals. Poland had never been involved in a European space project. So we struck a deal – Poland would provide the shortfall in my funding by contributing some of the design effort, would help manufacture my instrument and the Polish scientists would become full members of my team. So for the first time, Poland became part of a European, and in fact world-wide space mission. On January 14th. 2005, the Huygens probe, after a seven and a half-year journey landed on the surface of Titan, some one and a half billion kilometres from Earth. My instrument, including the Polish hardware, performed well and I like to think that we have contributed significantly to our understanding of Titan, the only Moon in the Solar System with an atmosphere, and the only place beyond Earth, with seas, not of water but of liquid methane. Since that time, Poland has become the first, former Soviet bloc country to be a full member of ESA and is now a full player in European Space Science. And my dear colleague with whom I started working 25 years ago, Prof. Marek Banaszkiewicz, is now the first Director of the Polish Space Agency. So I repeat, that though I might be a pretender as a Pole, I am not a pretender as a Space Scientist. Let me conclude with an observation. Two of the most high-profile positions in British astronomy are: the Public Astronomer at Greenwich - a position held by Marek Kukula, and the President of the Royal Astronomical Society - held by myself. I wonder if you can see a common thread here! Yes, a Polish thread; the Poles are on the march! Let me thank you most sincerely for this honour. I would like to finish by dedicating this to my father, Jerzy Żarnecki, and all those Poles, women and men of his generation who made such sacrifices, to produce on the whole, a much better Europe, in which most of us are able to live and work in peace.


32| czas przeszły teraźniiejszy

nowy czas | listopad 2016 (nr 224)

Ucieczka przed ubeckim helikopterem w towarzystw Wszyscy byli studenckimi opozycjonistami w czasach PRL: Lesław Maleszka okazał się agentem SB, Aram Rybicki zginął w katastrofie pod Smoleńskiem, Włodzimierz Fenrych na łamach „Nowego Czasu” zadaje pytania obieżyświata, Krzysztof Grzelczyk został właśnie Konsulem Generalnym w Wielkiej Brytanii. Włodzimierz Fenrych

Włodzomierz Fenrych i Krzysztof Grzelczyk, nowo mianowany Konsul Generalny w Londynie

Z

obaczcie, tamci faceci to ubecy – powiedział Lesław, wskazując głową w kierunku trzech facetów stojących przy końcu peronu. – Naprawdę? – zapytała Ela. – Łatwo sprawdzić – powiedział Włodek, capnął swój plecak i wskoczył do pociągu. Jeden z trzech facetów także wskoczył. Włodek wysiadł, facet też. – Co robimy? – spytała Ela. – Może pójdziemy spokojnie przez peron, udając, że ich ignorujemy, a jak już będziemy w budynku stacji, ruszymy biegiem, wskoczymy w taryfę i odjedziemy. Jeśli są piechotą, to może uciekniemy. Tak zrobili – najpierw spokojnie sprawdzili mapę, potem bez pośpiechu założyli plecaki, powoli przeszli peronem w kierunku stacji, podczas gdy trzej faceci stali cały czas w tym samym miejscu. W budynku ruszyli biegiem, po drugiej stronie zobaczyli Józka Barana z kimś jeszcze. – Mamy ogony, musimy ich zgubić, jedźcie za nami następną taryfą! – krzyknął Włodek, gdy pozostali ładowali się do taksówki. Było ich czworo, z plecakami ledwo się zmieścili, a i tak dobrze, że Włodek przyjechał sam. Miał być z Jurkiem Nowackim, rozmawiał z nim w jego biurze poprzedniego wieczoru. Jurek pracował wtedy w spółdzielni mieszkaniowej na Winogradach. Gdy przychodzili do niego klienci, chcąc złożyć podanie o to czy o tamto, Jurek wyjaśniał im wszystkie skomplikowane procedury, następnie otwierał szufladę i podawał im ogromne podanie do wypełnienia, i wsuwał ostatnie oświadczenie KOR-u, którego plik trzymał w tej samej szufladzie. – Oczywiście – powiedział Włodkowi – północ, dworzec kolejowy, pod tablicą informacyjną, będę na pewno. To był piątek, nie było żadnych problemów natury technicznej, ale taki był właśnie Jurek: Włodek czekał pod tablicą do wpół do pierwszej, a kiedy pojawił się pociąg, pojechał nim sam. To był pociąg pocztowy, nie dla pasażerów, ale jeśli konwojentowi dało się w łapę połowę ceny biletu, można się było zabrać. Wyspał się spokojnie w ciemnym pomieszczeniu na stosie paczek, z plecakiem pod głową. W normalnym pociągu nie miałby tej wygody – musiałby mieć szczęście, żeby znaleźć miejsce siedzące. Rano wyspany znalazł się w Stargardzie. Poszedł do głównego hallu, żeby sprawdzić pociągi do Chociwela. Poczekalnia był zatłoczona, wiadomo – poranna godzina

szczytu, ale w tłumie dostrzegł znajomą postać o tłustawych włosach do ramion, nieporządnej brodzie, z plecaczkiem na ramieniu: Lesław z Krakowa rozmawiał właśnie z innym chłopakiem, którym był Józek Baran, też z Krakowa. Rozważali właśnie, jak najlepiej dostać się do Chociwela. Józek miał już bilet na autobus, ale wyszło na to, że pociągiem jest taniej. Kiedy tak rozmawiali, usłyszeli za plecami głos: – Cześć Włodek! Obróciwszy się, zobaczyli niską dziewczynę o krótkich, ciemnych włosach.To była Ela Czuma. – Poznajcie się, to jest Krzyś Grzelczyk z Wrocławia – Ela wskazała na swego towarzysza o gęstej brodzie. Ci dwoje mieli już bilety na pociąg, wobec czego postanowiono się rozdzielić i umówić na dworcu w Chociwelu. Józek pojechał autobusem, pozostała czwórka poszła na peron, gdzie już stała ciuchcia do Chociwela. Tłoku nie było, wręcz przeciwnie, a wkrótce dał się słyszeć świst i gwizd, i powoli, ociężale ruszyła maszyna po szynach, wioząc czterech pasażerów ku następnej przygodzie...

D

la Włodka ta przygoda rozpoczęła się kilka tygodni wcześniej w Gdańsku. Był on tam na letniej praktyce w jednym z muzeów, ale większość czasu spędzał, spotykając się i zaprzyjaźniając z dysydentami z tego miasta. Spał najczęściej u Arama, jednej z głównych postaci tamtejszego podziemia. Aram mieszkał z żoną i małym synkiem w Sopocie. Miał mieszkanie w jednym z bloków zbudowanych w zielonej dolinie zwanej Brodwino – okoliczne wzgórza były porośnięte bukowym lasem, a w oddali, z dziesiątego piętra, na którym było mieszkanie Arama, widać było szarą przestrzeń Bałtyku. Za zalesionym wzgórzem, w podobnej dolinie, mieszkał Bogdan Borusewicz, członek KOR-u, a Magda Modzelewska, członek gdańskiego SKS [Studenckiego Komitetu Solidarności – red.], mieszkała na przedmieściu Gdańska graniczącym z Sopotem. Młodzi dysydenci z Gdańska różnili się od tych z Poznania. Nie było wśród nich długowłosych hipoli, nie było też dyskusji o anarchii, były natomiast dyskusje o Ojczyźnie, Niepodległości, marszałku Piłsudskim; byli oni raczej w sty-

lu dawnych Polaków katolików. Kiedy pojawiał się tam Włodek, młodzi dysydenci organizowali regularne cotygodniowe publiczne modły za Ojczyznę i o uwolnienie Błażeja Wyszkowskiego, członka SKS-u, który w owym czasie przebywał w tymczasowym areszcie. Modły te nawet robiły wrażenie – odbywały się w jednej z bocznych kaplic gdańskiego kościoła Mariackiego, pod gotyckim tryptykiem, w świetle popołudniowego słońca wpadającego przez gotyckie okno. Zaczynały się zawsze po południu, aby ludzie mogli na nie przyjść po pracy. Prowadziła je Magda oraz Bożena, siostra Arama, a wśród zgromadzonych byli zarówno robotnicy, jak i studenci, a z całą pewnością również ubecy. Bożena miała warkocz gęstych ciemnych włosów i wielkie migdałowe oczy i kiedy klęczała przed ołtarzem w swojej długiej spódnicy i deklamowała głośnym, choć spokojnym głosem: – Zdrowaś Mario, łaskiś pełna, Pan z tobą... – wyglądała niemal jak inkarnacja alegorii Polonii z jakiegoś dziewiętnastowiecznego obrazu... To tam właśnie Włodek dowiedział się o spotkaniu w Chociwelu. Aram wspomniał coś o tym spotkaniu, organizowanym przez szczeciński SKS, kiedy grupa studentów ze Szczecina zatrzymała się w Gdańsku po drodze do Świętej Anny, gdzie wybierał się również Aram z ludźmi z Gdańska. Święta Anna to wieś w pobliżu Częstochowy, jest tam klasztor sióstr Dominikanek ze wspaniałym barokowym kościołem, doskonałe miejsce na takie tygodniowe rekolekcje w zupełnym odcięciu od świata, takie właśnie rekolekcje były organizowane przez dominikanów i Aram oraz jego towarzystwo wybierali się tam co roku. Grupa ze Szczecina również tam jechała i nagle małe mieszkanko Arama zapełniło się ludźmi. Piotr i Edziówa, którzy studiowali w Poznaniu, ale mieszkali w Szczecinie, też tam byli, pojawił się także jeden z członków szczecińskiego SKS-u, który przekazał Włodkowi szczegóły do zapamiętania: punkt zborny ma być koło wsi Kamienny Most w pobliżu Chociwela, przebiega tamtędy niedokończona autostrada, którą Hitler budował z Berlina do Królewca. Nie ma nawierzchni, jest tylko nasyp porośnięty trawą i krzakami, około 2 kilometrów za Kamiennym Mostem wchodzi on w las. Ten właśnie punkt miał być miejscem spotkania.


czas przeszły teraźniejszy |33

nowy czas | listopad 2016 (nr 224)

ie Krzysztofa Grzelczyka i Lesława Maleszki

T

aksówka przejechała pod wiaduktem autostrady, na którym rosły jakieś drzewa. – Zobaczcie, z tyłu! – wykrzyknął Lesław. – To oni, mają auto. Rzeczywiście za taksówką, cały czas w tej samej odległości, jechał beżowy wartburg. – Spróbujemy ich zgubić w lesie. Czy za Kamiennym Mostem jest jakiś las? – Włodek spytał kierowcę. – Jest, zaczyna się zaraz za wsią. – Czy może pan nas gdzieś tam wysadzić? Minęli wieś, wartburg cały czas w tej samej odległości za nimi, kierowca dostał pieniądze zawczasu, bo jak tylko się zatrzymał w miejscu, gdzie z jednej strony było pole ziemniaków i w pewnej odległości nasyp autostrady, a z drugiej gęste krzaki i las, czwórka pasażerów wyskoczyła z auta i wbiegła w krzaki. Biegli jakieś 15 minut przez gęsty młody las, zataczając szeroki krąg w kierunku wsi, bardzo ostrożnie przekraczając dwie leśne drogi, w końcu zatrzymali się w gęstwie w pobliżu wiejskich sadów, za krzakami oddzielającymi ich od leśnej drogi. Co teraz robić? Trzeba znaleźć Jurka, poza tym Ela spodziewała się też jakichś ludzi z Warszawy, a także Arama i innych z Gdańska, dyskutowali więc możliwości. Józek być może został w Kamiennym Moście, ale iść tam grupą było ryzykowne. Służba Bezpieczeństwa prawdopodobnie ostrzegła lokalną milicję, a trzech długowłosych brodaczy było łatwo opisać i rozpoznać, jedynie Ela wyglądała mniej więcej jak przeciętna Polka, poszła więc do wsi sama, włożyła tylko na siebie dżinsową kurtkę Włodka na wypadek spotkania jednego z tych ogonów – mogli oni zapamiętać jej zielony sweter. Trzej długowłosi brodacze zostali w krzakach, gadając i żartując. – Przypomina mi to stare dobre czasy w WiN-ie [Wolność i Niezależność – red.] – śmiał się Lesław. Prawie zapomnieli, że była na nich obława. Nagle Krzyś syknął: – Cśśśś! I usłyszeli głosy od strony drogi. Po chwili zobaczyli dwie przechodzące postacie, jedna mówiła do trzymanego w ręce przedmiotu: – Nie, nikogo nie widzimy. Jakiś czas później dostrzegli również znajomy wartburg przejeżdżający powolutku. Ela wróciła po godzinie. Nie znalazła Jurka, natomiast na jej widok ludzie we wsi mówili: – Patrz, ta na pewno jest z tych, co ich skowry szukają. Widziała kogoś na nasypie, ale ze wsi musiałaby przejść przez otwarte pole, uznała więc, że lepiej wrócić i pójść okrężną drogą przez las. Był piękny dzień na leśne wędrowanie – słonecznie, ale niezbyt gorąco, ptaki świergotały, w oddali wołała kukułka. Nasza czwórka zarzuciła plecaki i ruszyła; musieli być bardzo ostrożni z przekraczaniem dróg, najpierw trzeba było nasłuchiwać, potem wystawić głowę, by sprawdzić, czy nic nie widać, potem przebiec szybko. Najpierw szli przez młody gęsty zagajnik, potem wyszli na wydłużoną polanę, marsz był na niej łatwiejszy, ale nagle usłyszeli helikopter, leciał nisko, tuż nad lasem. – Szybko pod drzewa! – helikopter przeleciał tuż nad ich głowami. Potem już nie wychodzili na otwarte przestrzenie, musieli jednak przekraczać drogi. Włodek szedł na przedzie, kiedy przekraczali tę ostatnią. Ta sama procedura: najpierw nasłuch – cisza, potem wystawić głowę – nic nie widać, ale kiedy znalazł się na środku drogi, zobaczył nagle policyjny gazik wyjeżdżający powoli zza zakrętu, przebiegł więc szybko, a reszta za nim, z nadzieją, że uda im się taka sama ucieczka. Tym razem jednak mieli do czynienia nie z ubekami z miasta, lecz z lokalną milicją mającą większe doświadczenie w uganianiu się za wioskowymi chuliganami po lesie, poza tym las też był inny – bez gęstych krzaków, drzewa były starsze, grube fioletowe pnie sosen stały w sporej odległości od siebie. Wkrótce więc faceci w szaroniebieskich mundurach byli za plecami czworga uciekinierów, do tego

jeszcze hałaśliwy pies, olbrzymi owczarek alzacki. – Stój albo będę strzelał! – krzyknął jeden z milicjantów. Uciekinierzy zatrzymali się, mundurowi popędzili ku nim, na czele pies, który wybrał sobie Lesława i zaczął go obszczekiwać. Lesław wyglądał na cokolwiek przerażonego. – Weź pan to bydlę! Przecież nie uciekam!

Z

łapanych skuto kajdankami, ręce z tyłu, i poprowadzono do gazika, gdzie funkcjonariusz zameldował przez radiotelefon: – Złapaliśmy trzech mężczyzn z brodami i jedną kobietę bez. Z tyłu, gdzie tych uciekinierów załadowano, rozległ się śmiech, na co funkcjonariusz zdziwiony parsknął: – Co wam tak wesoło! Gazik zawiózł ich na komisariat w Chociwelu, gdzie nikt nawet nie próbował złapanych przesłuchiwać, przeładowano ich tylko do suki z zakratowanymi oknami i przewieziono gdzieś indziej. Potem suka ta stała długi czas na jakiejś wąskiej ulicy między szarymi budynkami. Nad drzwiami jednego z nich wisiała czerwona owalna tablica z białym orłem, obok zaś inna z napisem: Komenda Okręgowa MO, Stargard Szczeciński. Dopiero po jakiejś godzinie drzwi suki otwarły się i wywołano Lesława, a po kolejnej półgodzinie Włodka; czekający na niego mężczyzna był w cywilnym ubraniu i w żadnym razie nie wyglądał na milicjanta, raczej na nożownika z portowej knajpy, miał nawet głęboką bliznę przez policzek. W przeciwieństwie do mundurowych funkcjonariuszy, którzy byli tak spięci, że nie bardzo wiedzieli, co mówili, ten był całkowicie na luzie, zdawał się być w dobrym humorze, wysławiał się grzecznie. – Proszę tędy… Poprowadził Włodka do budynku przy końcu ulicy; nad drzwiami widniał napis: Konsumy. Było to jedno z tych miejsc, gdzie niektórzy byli równiejsi, w restauracji można było dostać jesiotra drugiej świeżości, w sklepie zachodnie dżinsy, wszystko to za tanie pieniądze, choć zwykli śmiertelnicy niewiele o tym wiedzieli. Była to sieć handlowa dla okazicieli odpowiedniej legitymacji. Włodka nie prowadzono jednak ani do restauracji, ani do sklepu, tylko do pokoju z wielkim biurkiem ozdobionym kwiecistą snycerką. Uprzejmy pan ze szramą przez policzek usiadł za tym biurkiem, uprzejmie zaprosił Włodka do zajęcia krzesła stojącego przed nim, wyjął z szuflady białą kartkę papieru i z długopisem w ręce, jak gdyby był gotów do pisania, zapytał: – W jakim celu przyjechał pan do Chociwela? – Czy mógłby pan uwolnić mnie z tego żelastwa? – odpowiedział Włodek pytaniem. – Właściwie mogę, stąd pan i tak nie ucieknie. Wstał, wyjął z kieszeni klucz, rozpiął kajdanki, schował je do kieszeni razem z kluczem, usiadł z powrotem za biurkiem i zaczął znowu: – W jakim celu... – Nie mam zamiaru tego panu mówić – przerwał mu Włodek. Uprzejmy pan uśmiechnął się, otworzył inną szufladę, wyjął z niej książeczkę zatytułowaną „Kodeks postępowania karnego” i zaczął czytać coś o karach za odmowę zeznań, ale Włodek przerwał mu znowu: – Proszę pana, pan zna tę książkę, ja znam tę książkę, myślę, że ten cały rytuał to strata czasu. Ubek znów się uśmiechnął, zamknął książkę z głośnym klaśnięciem, włożył ją z powrotem do szuflady. – Jak pan uważa – wstał, otworzył drzwi i powiedział: – Proszę tędy. Po schodach na dół, z powrotem na ulicę, z powrotem do komisariatu. W jednym z pokojów dwaj milicjanci sobie gwarzyli, jeden z nich miał wiszący u pasa pęk kluczy.

– Czy mogą panowie zaopiekować się tym młodzieńcem? – spytał uprzejmie mężczyzna ze szramą. Milicjant z pękiem kluczy wstał i sprowadził Włodka po schodach na dół, gdzie była wielka stalowa krata. Brzęcząc kluczami, otworzył ją. Dalej były schody prowadzące w dół, w ciemność. – Tędy – powiedział sucho, zakluczył kratę za sobą i zeszli w dół. Potworny smród buchał z ciemności: mieszanina moczu, ludzkich ekskrementów i sproszkowanego wapna. Idziemy wpierw do pokoju przyjęć, trzeba spisać depozyt, wszystko z plecaka, każda rzecz musi być wyszczególniona na piśmie. – Śpiwór, ilość: 1; wełniany sweter, ilość: 1, kawałki chleba posmarowane masłem z plasterkami sera i plasterkami ogórka pomiędzy nimi, ilość… – Wszystko z kieszeni, pasek ze spodni, sznurówki z butów, chusteczkę do nosa wolno wziąć do celi. – Czy mogę zabrać ze sobą książkę? – Nie. Milicjant w pocie czoła spisał wszystko, dał Włodkowi do podpisania, cała jego posiadłość weszła do państwowego worka, a w worku tym na półkę do skrytki numer 5. Brzęk kluczy wzdłuż korytarza, drzwi numer 5.

ciąg dalszy > 34

PAWEŁ WĄSEK

11 November – 19 December

FACES

Private view, Saturday, 12 November, 2.00-5.30PM

The Montage 33 Dartmouth Road, SE23 3HN


34| takie czasy

– Wejść – drzwi zatrzasnęły się za plecami Włodka. Szczęk zamka… pusta cela, żadnego mebla, tylko na pół metra wysoka platforma do siedzenia pod oknem. Zakratowane okienko było otwarte, smród w celi nie był tak silny… Włodek usiadł, żeby zebrać myśli: jak długo mogą go trzymać w tej piwnicy? Dwa dni? Włodek znał tę małą książeczkę równie dobrze co mężczyzna ze szramą: ot, tak, po prostu, bez formalnej przyczyny mogą zamknąć każdego na 48 godzin. Dwa dni w tej odrapanej piwnicy? Trzeba się więc jej przyjrzeć… Zeskoczył z platformy na podłogę… Ile przestrzeni do dyspozycji?… Od platformy do drzwi jeden, dwa, trzy kroki… W poprzek celi jeden, dwa, dwa i pół… Ściany były bielone dawno temu, teraz zaledwie szarawe w najlepszych miejscach, kawałki odpadały… Jakieś wydrapane napisy: imiona, daty… Jak oni to wydrapali, skoro nic nie wolno brać do celi?… Powyżej drzwi była nisza z gołą żarówką, cały czas zapaloną. Żarówka była za metalową siatką, ale wszystko wyglądało solidnie, nic się nie da ruszyć… Uklęknął na podłodze, by się jej dobrze przyjrzeć… Była pokryta dyktą przygwożdżoną do betonu, platforma tak samo, ale gwoździ nie da się ruszyć… Zaraz, zaraz, jeden się rusza, ten w rogu… Wyciągnął gwoździk; pomyśleć tylko, mały krzywy gwoździk, a daje wolność do skrobania na ścianach… Wsadził go z powrotem. Teraz trzeba sprawdzić widoczność… Czy przez judasza da się coś zobaczyć?… Zagląda; przykrywki po drugiej stronie nie ma, ale nie widać nic oprócz ściany po tamtej stronie korytarza… A okno?… Trudno tam sięgnąć, za daleko od podłogi, a między platformą a sufitem za mało miejsca, żeby stanąć prosto, w dodatku część ściany jest pod kątem, więc żeby dostać się do okna, trzeba stać w niewygodnej pozycji, opierając się o kraty… Tak czy owak niewiele widać, okno tuż nad poziomem ziemi, czyli pokrytego żwirem podwórza. Po drugiej stronie tego podwórza szary mur, nad murem pasek nieba, nic więcej; to wszystko… I tak słabo widoczne, bo za kratami była jeszcze druciana siatka, bardzo zardzewiała… Mnóstwo pajęczyn wokół okna i pająk pilnie naprawiający jedną z nich… Pomyśleć, że to stworzenie spędziło tutaj większość swojego życia, w dodatku z wolnego wyboru, w nosie mając tych facetów na górze – i tych w mundurze, i w cywilu… Co można robić w tej pustce przez 48 godzin?… Medytować Pustkę?… Modlić się?… Układać wiersze i zapamiętywać je?… Myśleć?… Śpiewać?… Włodek siedział na betonowej platformie po turecku, całe napięcie porannej ucieczki i krycia się po krzakach minęło; był spokojny, tylko znudzony… Mógłby może spać, lecz prycza była raczej twarda… Był też głodny… Jakiś hałas na korytarzu. Podskoczył do judasza, ale nic nie było widać… Innym razem hałas pochodził z celi naprzeciwko, ktoś łupał w drzwi przez chwilę, aż milicjant zszedł i zapytał: – O co chodzi? – Do kibla! – milicjant, brzęcząc kluczami, wypuścił ich. Włodek widział trzech facetów przechodzących przed jego drzwiami, jeden z nich nie miał spodni i zakrył nogi kawałkiem materiału wyglądającego na prześcieradło; Włodek też chciał do kibla, ale milicjant wrzasnął: – Czekać! Wypuścił go dopiero wtedy, kiedy tamci wrócili do swojej celi. Toaleta była na drugim końcu korytarza, za pomieszczeniem, w którym stało kilka szaf i stół; nie miała drzwi i była nieopisanie brudna, pisuar posypany wapnem, które prawdopodobnie nigdy nie było spłukiwane i nie było już białe, lecz szarobrązowe, w powietrzu gęsty smród; była umywalka, ale wolał jej nie dotykać. Po doświadczeniu wzrokowo-węchowym z ubikacji odszedł mu apetyt, tym niemniej zapytał milicjanta o pory posiłków. – Kiedy skończą obiady w konsumach – brzmiała odpowiedź. I znów został zamknięty w celi. Przynajmniej jedna rzecz dobra w tej celi: jako tako świeże powietrze. Podskoczył do okna zaczerpnąć oddechu… W oknie pająk pracował nad swoją siecią, towarzysz celi… Słońce oświetlało dziedziniec i wypełniało celę jasnym światłem, kiedy w konsumach skończono obiady. Wpierw był hałas na korytarzu od strony pomieszczenia z szafami, po-

nowy czas | listopad 2016 (nr 224)

tem klawisze, było ich tym razem dwóch, otwierali cele i wypuszczali ludzi po kolei, po jednej celi. Włodek przez swojego judasza widział smutne dziewczę w ciemnozielonym swetrze. Ela szła powoli, trzymając w rękach metalową miskę. Jego wypuszczono razem z trzema facetami z celi naprzeciwko; wpierw do toalety… Kiedy wszedł, jeden z niech, ten z prześcieradłem zamiast spodni, kucał już nad dziurą w podłodze. Wszyscy trzej byli nieogoleni i wyglądali na obytych z więziennym życiem, wszystko robili sprawnie, w milczeniu, myli ręce w umywalce. Włodek też umył. W pomieszczeniu z szafami jeden z milicjantów stał z chochlą w ręku nad wiadrem pełnym czerwonawej cieczy, którą nalewał do metalowych misek. Łyżki i kilka kromek chleba leżało obok na stole… Każdy brał swoją porcję i szedł do celi, znów szczęk zamka… Zupa, czerwonawa ciecz z różnymi warzywami, pewnie nie smakowała źle, ale to otoczenie, wszechobecny smród, odbierało Włodkowi apetyt. Zmusił się do przełknięcia kilku łyżek, ale kiedy znalazł pływający swobodnie sznurek, przestał… Po jakimś czasie strażnik przyszedł znów pozbierać miski, niezjedzona zupa została zlana do innego wiadra; z powrotem do celi… Okno było zwrócone ku zachodowi i wpadało do niej popołudniowe słońce, jasny pokratkowany prostokąt przesuwał się po ścianie – wpierw biały, potem przechodzący w żółty, potem w pomarańczowy… Długie godziny nudy… Co robić? Nic? Śnić? Ziewać? Śpiewać?… Właśnie, można śpiewać, ale co?… Siedząc po turecku na betonowej platformie, patrząc na pozłocone słońcem kraty w oknie, zaśpiewał więzienną piosenkę dysydentów, ostatni przebój podziemia: ...i znów ten więzienny świt pokrajany szachownicą krat ten sam bezsensowny wiersz: kilka dni, kilka dni, kilka lat… Facetom z celi naprzeciwko nie bardzo się to podobało, łomotali w drzwi i wrzeszczeli, żeby ten, co śpiewa, się zamknął. Włodek przez chwilę nasłuchiwał, co to za hałas, ale kiedy się okazało, że to tylko inni więźniowie, zaczął na nowo; czym się miał w końcu przejmować? Próbowałem pamiętać co dzień, że nie tyle ważne kiedy, ile jaki wyjdę stąd… na dnie miski wyryję J.K., widzisz, chcę zostawić po sobie jakiś ślad…Właśnie, to jest myśl – zostawić jakiś ślad… Włodek zeskoczył z platformy i znalazł luźny gwóźdź… Coś wyskrobać na ścianie, ale co?… Imię i datę?… A może coś bardziej oryginalnego?… Stał z gwoździem w ręce, myśląc, kiedy nagle zdało mu się, że ktoś go woła, jakby z daleka: – Włodek! Włodek! – ledwo słyszalny głos dochodził zza okna… Wskoczył na platformę, przyłożył ucho do krat; rzeczywiście, ktoś go wołał, głos dochodził z prawej strony. – Tak? – krzyknął. – Tu Lesław, czy to ty śpiewałeś? – Tak, gdzie jesteś? – W celi numer 6, a ty? – W piątce – Wiesz, gdzie są inni? – Nie, ale widziałem Elę przez judasza w czasie obiadu, więc ona też tu musi być. – Czy możesz spróbować zawołać do innych cel? – Dobra. Włodek zwrócił się, jak tylko mógł w lewą stronę i zawołał: – Ela! Ela! Głos dziewczyny, ale nie Eli, odpowiedział: – Co? – Ty jesteś Ela? – Nie, jestem Grażyna. – Czy jest ktoś z tobą w celi? – Jest jedna dziewczyna, ale śpi. – Czy możesz ją obudzić? – Dobra, jeśli chcesz. Po chwili zawołała Ela: – Tak? – Tu mówi Włodek. Sprawdzamy, gdzie kto jest. Jesteś pod numerem 4? – Tak. – Ja jestem w piątce, Lesław w szóstce; czy wiesz, gdzie jest Krzyś? – Nie. – Ale też tu musi być. Czy możesz spróbować zawołać do trójki? Ela zawołała i Włodek słyszał, jak Krzyś odpowiada, ale zbyt słabo, by zrozumieć, co mówił; potem Ela krzyknęła Włodkowi: – On jest pod numerem 2, nie 3. – W porządku. Jak się czujesz? – Właśnie spałam. – Jak możesz spać, macie materace? – Tak, mamy materace, wy nie? – Nie, tylko goła podłoga. Lesław też ją słyszał i wtrącił się ze słowami otuchy: – Nie martw się Ela, nie sądzę, żeby to było więcej niż 48. – Co myślisz, Lesław – krzyknął Włodek – o kontynuowaniu spotkania w Poznaniu, kiedy nas wypuszczą? – Niezły pomysł, tylko mogą nas wypuszczać pojedynczo, tak że musimy ustalić miejsce. – Spotkamy się u Jerzego, nie sądzę, by miał coś naprzeciw… Trudno się rozmawiało przez te okna, więc nie gadali

dużo Po zachodzie, kiedy już było prawie ciemno, tylko kilka różowych chmur lśniło na niebie. Włodek spojrzał przez judasza i widział, jak strażnik prowadzi kogoś przed jego drzwiami. Kiedy milicjant poszedł na górę i wszystko się uspokoiło, Lesław krzyknął: – Włodek, widziałeś, kto przyszedł? – Nie. Widziałem, jak przechodzili przed moimi drzwiami, to była chyba dziewczyna. Zdaje się, że zamknęli ją po drugiej stronie korytarza. – Spróbuję się dowiedzieć – krzyknął. – Tu Lesław Maleszka z krakowskiego SKS-u, kto przyszedł?! – musiał to powtórzyć parę razy, zanim usłyszał słabiutką odpowiedź: – Teresa Chonowska... – Tereska! Ty tutaj! Jak cię złapali? – We wsi Dłusko. A byłam już nad jeziorem, wróciłam tylko do wsi, żeby coś kupić. Zwykły mundurowy mnie zatrzymał. Około dziesiątej pojawił się strażnik i kazał Włodkowi iść do celi numer 3 i przynieść sobie materac, koc i dwa prześcieradła; był to inny milicjant niż rano, robił wrażenie przyjaznego, uśmiechał się. Włodek zapytał go, czy mógłby dostać książkę, ale odpowiedź była znów: – Nie. Światło paliło się przez całą noc i nie było jak się schować przed tą okropną żarówą. Rano materac został zaniesiony do celi numer 3 i Włodek znów siedział po turecku w swej gołej celi. Kiedy tylko klawisze poszli na górę, Lesław zawołał zza okna: – Włodek! – Co? – Jak się spało? – Głód, ale kazano im czekać na posiłek. Pobudka około szóstej, ale śniadanie po dziesiątej, w dodatku obrzydliwe: kubek kawy zbożowej, okropna gorzka ciecz bez cukru, zimna, do tego trzy kawałki chleba maźnięte smalcem od strony skórki, rozsmarowanie tego wymagało nie lada akrobacji, wszystko w powietrzu, bo nie było nawet talerza. Jadł ten chleb powoli, z grymasem obrzydzenia. Głodówka w tych warunkach nie byłaby trudna. W ciągu dnia Ela znikła z celi, później również Teresa, a po południu Krzyś. Włodka wezwano na górę. Milicjant powiedział, że na przesłuchanie, ale jedyne pytanie, jakie ubek ze szramą mu zadał, było: – Gdzie pan chce jechać, kiedy pana wypuścimy? W Stargardzie pana nie chcemy. Wszystko to trwało niecałe 10 minut i Włodek wkrótce znów był w swoich odrapanych czterech ścianach z obłażącą farbą i pająkiem w oknie. Lesław też był wezwany, ale powiedział im, że nie ma pieniędzy, więc musieli mu kupić bilet przynajmniej do Poznania. Wszystko mogło znaczyć, że długo ich nie będą trzymać, ale Lesław zdawał się powoli tracić nadzieję. Kiedy tylko oni dwaj zostali wieczorem, krzyknął do Włodka: – Wiesz co? Jeśli mnie potrzymają dłużej niż 48, zadzwoń do Kuronia, że zaczynam głodówkę! – W porządku, ale dlaczego sądzisz, że akurat ty miałbyś zostać dłużej? (Wiele lat później dowiedzą się, że to właśnie Lesław Maleszka sypał, a potem tak znakomicie odgrywał rolę ofiary). W nocy wprowadzili jakiegoś gościa do Włodka celi; był to brudny i cuchnący pener z siwą brodą, mówił z silnym lwowskim akcentem i cały czas gadał, opowiadał pewnie nawet ciekawe rzeczy, ale Włodek nie słuchał, zbyt był już niecierpliwy... Ale kazali mu czekać. Dopiero tuż przed śniadaniem milicjant go wywołał i w recepcji oddał mu po kolei, zgodnie z listą, cały depozyt. Pozwolono włożyć mu pas do spodni, sznurówki do butów, spakować plecak, potem milicjant zaprowadził go na górę, gdzie za zamykaną na kłódkę kratą czekał już na niego mężczyzna ze szramą. – Dzień dobry panu, jak się spało? Za pół godziny jest pociąg do Poznania, czy ma pan dość pieniędzy na bilet? – zapytał. Poszedł z Włodkiem na stację na piechotę, było to tylko o dwie ulice dalej. Ubek stał tuż obok, kiedy Włodek kupował bilet, potem odprowadził go na peron. Czy jestem wolny? – spytał Włodek. – Tak – odpowiedział ubek. – Czy mogę w takim razie pojechać do Chociwela? – Nie, tu pana nie chcemy, jeśli pan wróci, będzie pan natychmiast aresztowany, cała lokalna milicja otrzymała pana dokładny rysopis. – I to pan nazywa wolnością?

Fragment z książki Telefon do Kuronia. Całość do nabycia w internetowej drukarni www.lulu.com


pytania obieżyświata |35

nowy czas | listopad 2016 (nr 224)

Autostrada Matki Teresy

Włodzimierz Fenrych

Ś

ciany malowanego meczetu w Tetowie wyglądają tak, jakby je kto obwiesił dywanami. Drzwi są zamknięte i nie możemy tam wejść. Meczet ten jest słynną atrakcją miasta, ale my szukamy tekke, miejsca zgromadzeń derwiszów. – Jak tam dojechać? – pytamy o drogę człowieka szukającego czegoś w koszu na śmieci. Mężczyzna nam wyjaśnia, że to tylko dwie ulice dalej. Uśmiech ma tak spokojny, jakby to on sam był derwiszem. Jedziemy dwie ulice dalej. Aneta, moja towarzyszka podróży, kiedyś już tam była, dawno temu, kiedy jeszcze istniała Jugosławia. Wtedy w tym miejscu była stylowa restauracja, którą zrobili tam komuniści, kiedy znacjonalizowali tekke (czyli odebrali je derwiszom). Teraz restauracji tam już nie ma, otoczony murem teren jest zaniedbany, trawniki niekoszone. Wszedłszy do środka, zobaczyliśmy tam grupę ludzi, wśród nich pannę młodą świetnie się prezentującą w białej sukni na tle wiosennej zieleni, harmonizującą z ośnieżonymi wierzchołkami gór. – Czy są tu gdzieś derwisze? – pytamy. – Owszem, są. Ich główny baba mieszka w tym domu – odpowiada mężczyzna o nalanej twarzy z muzułmańską brodą. – On zaraz będzie szedł do tamtego budynku, idźcie tam, to go spotkacie. Dom baby jest zbudowany z krzywych belek, wygląda jakby miał kilkaset lat. Po chwili baba w szarym ubraniu i czapeczce derwisza przychodzi we własnej osobie. Podchodzimy do niego, zagadujemy. – Co chcecie wiedzieć? – pyta. – Kim są bektaszyci? Czym się różnią od innych derwiszów? Czy można wziąć udział w medytacji? – Chodźcie. Baba prowadzi nas do budynku po drugiej stronie podwórza, sadza za stołem. Na ścianach wiszą portrety brodatych mężczyzn, zapewne derwiszów. Wśród nich zdjęcie kobiety, natychmiast rozpoznawalne – jest to najsłynniejsza w świecie Albanka, w dodatku urodzona w Skopje. – W medytacji mogą brać udział tylko ci, którzy przeszli inicjację. – mówi baba. Do zakonu Bektaszi mogą wejść i kobiety, i mężczyźni, panuje całkowita równość, tyle że kobiety nie mogą być przewodnikami. Nasz rozmуwca pokazuje na jedno ze zdjęć na ścianie. – To jest mój przewodnik duchowy, obecny dedebaba, głowa zakonu Bektaszi. Mieszka w Tiranie. Przewodnikiem całego zakonu może być tylko mężczyzna żyjący w celibacie. Ja bym nie mógł, bo mam żonę, więc moja miłość jest rozdzielona. Przewodnik całego zakonu musi mieć całą miłość skierowaną ku Bogu. Do zakonu teoretycznie może wstąpić każdy, ale tak naprawdę nie każdy. Sunnici chcą, żeby wszyscy byli sunnitami i żeby wszyscy robili to samo, ale do

Zdjęcie Matki Teresy na ścianie tekke w Tetowie

Meczet w Tetowie

bektaszytów mogą wstąpić tylko ludzie o odpowiednim charakterze. Sprawdzamy najpierw, czy ktoś ma charakter zająca, lisa czy lwa. Po trzykroć zachęcamy: przyjdź, przyjdź, przyjdź. Po trzykroć przypominamy: bądź szczery. Za czwartym razem mówimy: nie wracaj. Bez szczerości nie można być derwiszem. A nominalna religia ma drugorzędne znaczenie. Spójrzcie na to zdjęcie: Matka Teresa pośród portretów derwiszów. Ona była katoliczką, ale robiła to, co powinien robić derwisz. Jakie znaczenie ma tu zewnętrzna religia? Bóg jest jeden, a wszyscy ludzie są braćmi. – Tutejsze tekke – kontunuuje są opowieść baba derwisz – powstało w XVI wieku, kiedy przybył tu derwisz o imieniu Ali Baba, szwagier Sulejmana Wspaniałego. Jego uczniowie zbudowali to tekke i byliśmy w tym miejscu przez stulecia, dopiero komuniści nam to miejsce odebrali. Budynki są zabytkowe, więc w czasach komunizmu zrobiono tu restaurację. W Albanii było jeszcze gorzej, sam dedebaba i kilku najbardziej znanych derwiszów zostało rozstrzelanych. Ale spotkania nadal się odbywały, tylko w prywatnych domach. W czasie ceremonii udawano rodzinne przyjęcie, jeśli wchodziła policja, to na stole pojawiała się wódka i było wesele albo imieniny. Bektaszyci nie unikają alkoholu. Sunnici zakazują alkoholu zupełnie, ale bektaszyci nie, jeśli człowiek panuje nad alkoholem, to alkohol nie jest wrogiem. Może być nawet użyteczny, bo podczas picia alkoholu wychodzi na jaw prawdziwy charakter człowieka. Kiedy skończył się komunizm, odzyskaliśmy to miejsce,

ale naszymi adwersarzami są nie tylko komuniści. Niedawno skrajna grupa sunnitów weszła tu z bronią w ręku i zajęła meczet. Widzieliście tego człowieka z czarną brodą na dziedzińcu? To właśnie jest mój adwersarz. – Bektaszi to zakon derwiszów Alawi – kontunuuje nasz rozmówca – to znaczy mają oni szczególny szacunek dla Alego, zięcia Mahometa. Islam dzieli się na dwa odłamy: sunnitów i szyitów. Szyici nie uznawali władzy kalifów, dla nich przewodnikami byli imamowie, czyli w prostej linii potomkowie Alego. Sunnici też mają zakony derwiszów, na przykład zakon Mevlevi, czyli derwiszów wirujących. Twórcą tego zakonu był Mevlana Rumi, słynny poeta. Ale Rumi stał się derwiszem dopiero wtedy, kiedy spotkał na swej drodze Szamsa z Tebryzu, a ten był derwiszem bektaszytą. Twórcą naszego zakonu był żyjący w XIII wieku Hadżi Bektasz, który osiedlił się w dzisiejszej Turcji. Tam przez stulecia było centrum zakonu, ale teraz Republika Turecka nie uznaje derwiszów i centrum zakonu Bektaszi jest w Albanii. W Tiranie znajduje się World Bektashi Centre. W czasie naszej rozmowy przychodzą jacyś mężczyźni w czarnych garniturach, jeden z nich ma wielki aparat fotograficzny. Derwisz jest bardzo fotogeniczny, więc Aneta też pyta, czy parę zdjęć może zrobić. Nie ma sprawy, więc Aneta strzela zdjęcie za zdjęciem, sesja portretu podwójnego. A wspólny dla nas język? Derwisz jest Albańczykiem, ale urodzonym w Macedonii, zna więc tutejszy język. Aneta – rodowita Macedonka – może tłumaczyć. Chwilami derwisz odzywa się mocno łamaną niemczyzną. Mówi, że w latach osiemdziesiątych pracował w Niemczech i trochę się nauczył. Ja też wtedy byłem w Niemczech i też pracowałem. Byli tam wtedy jacyś Jugosłowianie (wtedy istniała jeszcze Jugosławia). Może któryś z nich był Albańczykiem? I może nawet derwiszem? Na koniec dostajemy błogosławieństwo. Nie jest to bynajmniej byle krzyżyk machnięty nad głowami. Błogosławieństwo baby derwisza trwa kilka minut, w czasie których trzyma nas za ręce, trajkocze coś po arabsku, kilkakrotnie na nas chucha i daje do zjedzenia cukiereczki. Ale jakie to jest błogosławieństwo, nie wyjaśnia. Jeszcze tego samego wieczoru jedziemy dalej na południe autostradą Matki Teresy, przez góry. Skończył się komunizm, jest wiosna, tylko na dalekich szczytach jeszcze leży śnieg. A ta Matka Teresa najwyraźniej jest popularna w Macedonii. Wprawdzie nie Macedonka, lecz Albanka, nie prawosławna, lecz katoliczka, ale czy to ważne? Jest to najsłynniejsza na świecie osoba urodzona na terenie tego kraju. Wszyscy się tu z nią identyfikują, jej imieniem nazywa się autostrady i nawet derwisze pośmiertnie włączają ją do swego grona.


nowy czas | listopad 2016 (nr 224)

Pozostałości obecności Brytyjczyków są widoczne na każdym kroku

Teraz Azja! Roman Waldca

A

po co ty tam lecisz? – zapytała mnie koleżanka w pracy. – Gdzieś nad ciepłe morze byś pojechał, a nie do dużego miasta. Co to za wakacje w mieście… Pewnie miała trochę racji. Jak można odpocząć od wielkiego miasta, jakim jest Londyn, w jeszcze większym molochu, jakim jest Hongkong? Zawsze fascynowały mnie wielkie miasta, w których można się zgubić, tylko po to, by je tak naprawdę poznać. Wielkie miasta mają bowiem to do siebie, że oprócz swoich rozmiarów i liczby mieszkańców są wręcz nieograniczoną mieszanką niemal wszystkiego, co stanowi o tym, że Londyn jest Londynem, a Hongkong – Hongkongiem. Odkrywanie tych malutkich elementów stanowiących i tworzących miasto jest dla mnie tak samo atrakcyjne i ciekawe, jak dla innych podróżowanie do miejsc, które z cywilizacją się jeszcze nie zetknęły. Ale po kolei.

Na surowo Szkoły są dwie – jedna mówi, że do każdego wyjazdu należy się jak najlepiej przygotować, by na miejscu być gotowym na każdą ewentualność. Druga szkoła mówi, że wręcz przeciwnie – należy zadbać jedynie o podstawy, a o resztę troszczyć się w ramach potrzeb na miejscu. Wszystkie swoje dotychczasowe wyjazdy przygotowywałem z dokładnością szwajcarskiego zegarmistrza: przelot, hotel, transfery – dokładnie zaplanowane co do godziny. Tym razem dałem sobie z tym spokój. Linia lotnicza Etihad nigdy nie była na liście tych, którymi chciałem latać. Jestem fanatykiem lotnictwa i zanim kupię bilet na samolot, muszę wiedzieć niemal wszystko o tym, jakimi maszynami dane linie latają, a przede wszystkim, jak wygląda kabina pasażerska. Zwłaszcza na dłuższych trasach znaczenie ma to, czy w rzędzie jest dziewięć czy dziesięć siedzeń, a przy oknach siedzi dwóch czy trzech podróżnych. W ciągu ostatniej dekady ceny biletów, co prawda, spadły drastycznie, ale także zmniejszył się komfort latania. Lata się coraz ciaśniej i mniej wygodnie. O ile z przelotem nie było problemu, to z wyborem hotelu już tak łatwo nie było. Głównie dlatego, że hoteli jest w tym mieście bardzo dużo i każdy z nich jest zupełnie inny. Do tego dochodzi lokalizacja, cena, wielkość pokoju (hotele w Hongkongu przeważnie oferują dość małe pokoje) oraz –

wszechobecne w dzisiejszych czasach – opinie ludzi z nich korzystających. Przeglądając wpisy na TripAdvisor, należy brać pod uwagę fakt, iż ludzkie podejście do tego samego tematu jest przeważnie zupełnie inne i to, co podoba się mnie, niekoniecznie będzie się podobało tobie. Innymi słowy – w większości relacji ludzi opisujących pobyt w danym hotelu brane jest pod uwagę wszystko, a nie tylko to, co oferuje hotel. Niby nic wielkiego, a jednak sprawia, że zamiast ułatwiać, czasami wręcz utrudnia dokonanie wyboru.

Bez wizy Październik jest dobrym miesiącem, aby odwiedzić Hongkong. Temperatury trochę spadają i oscylują w granicach 30 stopni, dzięki czemu po mieście da się chodzić, co ma ogromne znaczenie. Po Hongkongu chodzi się bowiem znacznie więcej niż po Londynie. To wręcz niesamowite – w większości dużych miast, które odwiedzałem, chodzenie nigdy nie było aż tak łatwe jak tam. Zresztą to jedna z zalet tego miasta – jeśli jest coś, co można zmienić i udoskonalić, aby ułatwić poruszanie się i korzystanie z miasta, to z pewnością w Hongkongu już to zrobiono. I widać to na każdym miejscu – od momentu lądowania do wylotu. Już samo lotnisko jest warte uwagi. Nie tylko dlatego, że umiejscowione na specjalnie wybudowanej w tym celu wyspie, ale przede wszystkim dlatego, że jest niezwykle przyjazne dla podróżnych. Odprawa paszportowa trwa zaledwie kilka minut (Polacy nie potrzebują wiz do Hongkongu, ale do Chin tak), na bagaże nie trzeba długo czekać, a panie w biurze turystycznym z przepięknym uśmiechem bez problemu wyjaśniają, jak za kilka dolarów można dojechać z lotniska autobusem bezpośrednio pod drzwi hotelu – co w większości lotnisk na świecie jest nie do pomyślenia, gdyż te promują szybie koleje za znacznie większe pieniądze, oczywiście. A tymczasem 45-minutowa podróż autobusem (piętrowym, takim samym, jakie jeżdżą po ulicach Londynu) była i przyjemnością, i relaksem po wielu godzinach lotu. I okazją do tego, aby przyjrzeć się przedmieściom. Co więcej, w drodze powrotnej, po opuszczeniu hotelu, możemy skorzystać z czegoś niesamowitego – oddać bagaże na dworcu kolejowym, gdzie nie tylko dostaniemy kartę pokładową, ale także gwarancję tego, że nasze bagaże znajdą się na pokładzie samolotu wraz z nami. Dzięki temu możemy dalej zwiedzać miasto bez potrzeby martwienia się, co zrobić z walizkami. A do zwiedzania jest przecież sporo.

Miasto Hongkong jest ogromy nie tylko na pocztówkach, w rzeczywistości też. Miasto jest podzielone na trzy głównie części – Hong Kong Island, mierzeję Kowloon oraz New Territories, które składa się z ponad 200 małych wysepek. To, że ma przeszło 300 wieżowców, to jedynie kawałeczek

z wielkiej układanki. Widząc setki blokowisk, ma się poczucie, że miejsce jest już przeludnione (mieszka tam 7 mln ludzi), a tysiące neonów sprawiają, iż odnosi się wrażenie, że ciągle coś się tam dzieje i zmienia. I nie jest to złudne wrażenie. Hongkong jest bowiem miastem on the move, które przechodzi niesamowitą transformację. Sporo się dzieje w podziemiach tego miasta, w których tunele łączą nie tylko sieci handlowe ze stacjami metra. Pod jednym dachem znajdziemy hotele, centrum handlowe czy bary. Miasto jest położone na wzgórzach, często, by dostać się na poszczególne poziomy, ludzie korzystają z ruchomych schodów. I to wszystko w miejscu, w którym każdy metr kwadratowy kosztuje miliony dolarów i w którym ponad 60 proc. powierzchni stanowią tropikalne tereny zielone – z parkami i lasami. Swoją międzynarodową sławę miasto zyskało jako kolonia brytyjska, którą stało się w 1842 roku po zakończeniu wojny nazywanej tam First Opium War. Początkowo miasto ograniczało się tylko do Hong Kong Island, ale z czasem zaczęło się rozrastać. Później, 150 lat po przejęciu przez Brytyjczyków kontroli nad miastem, Hongkong przeszedł w ręce Chin, stając się specjalnym regionem administracyjnym Chińskiej Republiki Ludowej. Pozostałości obecności Brytyjczyków są widoczne na każdym kroku. Piętrowe autobusy doskonale znane z ulic Londynu, angielskie nazwy ulic. Nie przez przypadek miasto nazywane jest miejscem, w którym East meets West – lokalna mieszanka chińskiej kultury i przeszłości z pozostałościami brytyjskiej kolonii. Widać to dokładnie, kiedy spaceruje się ulicami i obserwuje sposób, w jaki tradycyjne chińskie obyczaje mieszają się z szybkim życiem miasta. Z jednak strony mamy setki biurowców i banków, z drugiej – tysiące wręcz małych, rodzinnych restauracyjek i barów, w których trudno jest znaleźć miejsce w porze obiadowej. Upchane w malutkich pomieszczeniach, z kuchnią, w której nie zmieści się więcej niż jedna osoba, stanowią nieodłączną wizytówkę miasta – są bowiem na każdym kroku i rogu ulicy. I trzeba przyznać, że całkiem dobrze tam gotują. W Hongkongu każdy bowiem je na ulicy. W dosłownym i przenośnym tego słowa znaczeniu. Długie godziny pracy oraz fakt, iż większość ludzi pracujących w samym mieście do niego dojeżdża, sprawia, że mają oni niewiele czasu na gotowanie w domu. Jedzą więc na mieście, w drodze do pracy, na promie czy nawet w pociągu. A jak na Azję przystało – je się tutaj niemal wszystko. Dominuje kuchnia kantońska – głównie gotowane (przeważnie na parze) warzywa, ale również dużo potraw smażonych w oleju: wieprzowina, wołowina czy kurczak stanowią podstawę większości popularnych dań. Ale tutejsza kuchnia serwuje niemal wszystko, co nadaje się do jedzenia – są więc flaki, kurze nóżki czy kogucie grzebienie, języki z kaczek, węże czy ślimaki, wszelkiego rodzaju ryby oraz przeróżne owoce morza. . Niestety, jedzenie na ulicy nie jest w Hongkongu najtańsze. O ile w Bangkoku czy Sajgonie za porządny obiad na ulicy nie powinniśmy zapłacić więcej niż kilkanaście funtów, to w Hongkongu ceny podobne są do…. tych w londyńskich restauracjach. Obiad może kosztować nawet 100 funtów – jeśli zdecydujemy się na którąkolwiek z potraw serwowanych na wagę, gdzie waży się zazwyczaj rybę albo kraby, albo krewetki tuż przed ich ugotowaniem. Popularne wśród turystów miejsca na bazarach są tego najlepszym przykładem – ceny zaczynają się od 5 funtów za prostą zupę do prawie 60 funtów za danie. Warto czasem trochę pochodzić i po prostu poszukać. Przeważnie jest tak, że miejsca, które są popularne wśród lokalnych mieszkańców, oferują znacznie smaczniejsze (i najczęściej o wiele tańsze) dania niż te cieszące się zainteresowaniem turystów. Hongkong jest jednym z najdroższych miast na świecie i trzecim najdroższym (po Tokio i Seulu) w Azji. Koszty za wynajem mieszkania (oraz rachunki) mogą pochłonąć nawet połowę zarobków. Importowana żywność również nie należy do najtańszych – a samo miasto praktycznie nie produkuje niczego. Większość mieszkańców radzi sobie bez samochodu


podróże |37

Wyrafinowana nowoczesność

– korzystając z dobrego systemu transportu publicznego, który nie tylko jest bardzo rozbudowany, ale również tani oraz punktualny. I niezwykle łatwy w korzystaniu nawet dla turystów nieznających dobrze miasta. Fakt, iż nie ma tam praktycznie wolnych terenów, sprawia, że miejsce parkingowe może kosztować więcej niż sam samochód. Co ciekawe, wysokie koszty utrzymania nie powstrzymują ludzi od przenoszenia się tam. Miasto nie tylko ma swój urok, ale także oferuje wygodę życia – jego chińskie koncepty (takie jak na przykład feng shui) traktuje się tam bardzo poważnie: lustra bagua można spotkać niemal wszędzie (mają odbijać złe duchy), a wiele budynków nie ma czwartego piętra tylko dlatego, że wymowa czwórki w języku kantońskim jest podobna do słowa di’, czyli umrzeć. Dla jednych są to zabobony, dla innych sprawa życia i śmierci. Przeważnie życia – mieszkańcy tego miasta żyją najdłużej ze wszystkich miejsc na świecie. To może się jednak niebawem zmienić. Przeprowadzone niedawno badania pokazują, że aż 76 proc. mieszkańców tego miasta nie jest zadowolona ze swojego życia. Jeszcze przed rokiem było ich tylko 49 proc. Samobójcze nastroje miało 33 proc. badanych. Co więcej – o 10 proc. wzrosła w ciągu roku liczba osób, które nie pamiętają, kiedy ostatnio się śmiały. 35 proc. biorących udział w badaniu przyznało, że lepsza atmosfera socjalna pozwoliłaby im się poczuć lepiej. Warto pamiętać, że sytuacja polityczna w Hongkongu jest napięta i skomplikowana – Chiny próbują pokazać, że miasto należy do nich, mimo iż stanowi ono specjalną strefę administracyjną. Drugim powodem rosnącego niezadowolenia mieszkańców tego miasta są zwiększające się koszty życia oraz korupcja w sferach rządowych. Ceny mieszkań sprawiają, że mało kto może sobie tutaj pozwolić na zakup własnego. Średnie wynagrodzenie zaczyna się od 12 tys. dolarów hongkońskich (HKD).

Okna nie umyję Chodząc po ulicach, nietrudno jest oprzeć się wrażeniu, że jest to miejsce, które nieustannie się zmienia. Na każdym

rogu ulicy znajduje się sklep, gdzie sprzedaje się tylko smartfony, laptopy oraz inne technologiczne gadżety. Sieci komórkowe oferują tutaj tani i szybki dostęp do internetu bez względu na to, gdzie się znajdujemy – czy to w metrze, czy to na szczycie wieżowca – zasięg jest. I każdy z niego korzysta – od dzieciaków, które oglądają kreskówki w drodze do szkoły, po sprzątaczki z Filipin, rozmawiające przez Skype z rodziną. Sprzątaczki zasługują na specjalną uwagę nie tylko dlatego, że są ich setki tysięcy, ale również dlatego, iż tutejszy styl życia sprawia, że niemal każdy zarabiający ciut więcej niż przeciętnie może sobie na nią pozwolić. Przeważnie nawet nie chodzi o to, czy kogoś na nią stać, czy nie, lecz raczej jest to kwestia, czy bez niej można sobie poradzić. Zazwyczaj nie można, większość dnia spędza się bowiem poza domem i na takie sprawy, jak sprzątanie, gotowanie czy robienie zakupów po prostu nie ma czasu. Jak wszystko w Hongkongu, życie sprzątaczki jest tutaj bardzo dobrze zorganizowane. Oprócz tego, że mają one zagwarantowaną wolną każdą niedzielę, to jeszcze ich warunki pracy są określane nie przez zatrudniającego, a przez urząd imigracyjny, który sprawuje nad nimi opiekę. W czasie mojego pobytu doszło do nieoczekiwanego wydarzenia – zmieniono warunki kontraktów, stwierdzając, że mycie okien z zewnątrz nie należy do obowiązków sprzątaczek ze względów bezpieczeństwa. Prasę obiegły zdjęcia biednych dziewczyn wiszących na balkonach wieżowców ze ścierką w dłoni. Niestety, jedna z nich spadła, ponosząc śmierć na miejscu. Oburzony rząd Filipin zaprotestował i zmieniono warunki pracy. Teraz filipińskie sprzątaczki już nie muszą się gimnastykować na parapetach. Co ciekawe, zmiana ta nie objęła sprzątaczek z Indonezji, których tutaj również nie brakuje. Wywołała za to ogromne oburzenie nie dlatego, że zatroszczono się o zdrowie i bezpieczeństwo sprzątaczek, ale dlatego, że nikt zmiany tej z nikim nie konsultował. I co więcej, kto teraz będzie czyścił okna na 137 piętrze? Albo i wyżej?

353 atrakcje Gdy przed wyjazdem moja koleżanka pytała, dlaczego zamiast nad morze lecę do wielkiego miasta, nie wiedziałem, co jej odpowiedzieć poza banałami, że miasto to oferuje setki atrakcji (TripAdvisor poleca ponad 350 miejsc wartych obejrzenia). Wiedziałem natomiast jedno, to jest Azja, a więc miejsce, gdzie nie tylko wszystko jest inne, ale także gdzie kierują się oczy niemal całego świata. Coś w tym musi być, że to właśnie tam gospodarki rosną najszybciej. Co trzy dni w Azji ktoś zostaje miliarderem. Już nie milionerem, bo tych tylko w Chinach są miliony, ale miliarderem właśnie. W drodze na Hong Kong Island

Transformacji tej w żaden sposób nie można zrozumieć, siedząc w Londynie, oglądając brytyjską telewizję czy czytając nawet najpoważniejsze brytyjskie tytuły prasowe. Nie można tego zrozumieć także w trakcie tak krótkiego, jak mój, pobytu. Można natomiast coś innego – poczuć siłę zmian, jakie dokonują się w tych krajach i społeczeństwach, przyjrzeć się temu, jak młodzi, zamiast spędzać czas w pubach, wybierają przepełnione baseny czynne do północy. Jak, zamiast upijać się, wolą inwestować w technologie oraz uczyć się angielskiego, który dla wielu mieszkańców Hongkongu jest wyznacznikiem tego, kim będą ich dzieci w przyszłości. Nie przez przypadek wydatki ponoszone na szkolnictwo oraz edukację stanowią trzeci, najpoważniejszy koszt rodzinnych budżetów. Nigdzie indziej na świecie nie widać tego bardziej niż w Azji. Tam każde dziecko, jeśli tylko może sobie na to pozwolić, uczy się nie dlatego, że musi, ale że chce, i wie, iż jedynie w ten sposób może ułatwić sobie późniejsze życie: czy to w znalezieniu pracy, czy poradzeniu sobie na coraz bardziej zaludnionym kontynencie. Chodząc po ulicach Hongkongu uświadamiam sobie po raz kolejny, w jakich ciekawych czasach żyjemy. I jak nagle cała nasza planeta już nie wydaje się taka duża. Zaledwie kilkanaście godzin lotu i możemy być niemal wszędzie na świecie. Uświadamiam sobie, że to, czego uczono mnie w szkole, niekoniecznie ma dzisiaj znaczenie – historia i teraźniejszość mają tutaj nie tylko inne znaczenie, ale także wymiar. To, czym to miasto wręcz przytłacza każdego naiwnego turystę, jest spojrzenie w przyszłość. Na bazarze mało kto już sprzedaje tradycyjne chińskie podarunki, za to każdy ma najnowsze technologiczne zabawki. I chociaż oficjalnie sprzedawanie podróbek jest tutaj nielegalne, to bez problemu można je oficjalnie kupić. I to koniecznie targując się o cenę, bo ta przeważnie zależy od tego, jakie wrażenie zrobimy na sprzedawcy. Jeśli bez targowania zgodzimy się na proponowaną cenę, to tylko go zdenerwujemy, gdyż będzie sobie wypominał, że nie zażądał od nas więcej. Wszędzie, ale to dosłownie wszędzie, obecne sklepy z elektroniką pokazują, w jakim kierunku zmierzają teraz Chiny oraz cały kontynent. Pokazują, że nie są w tyle, a wręcz przeciwnie – większość technologicznych nowości na świecie powstaje właśnie tam, w Azji. To my, w Europie, już dawno zostaliśmy w tyle. Gdy świat przyspieszył, my trzymaliśmy ręce w kieszeniach, ciesząc się z tego, jak jest fajnie. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Moja koleżanka może nie rozumieć, dlaczego zamiast ciepłych plaż wolę betonowe ulice. Ale to właśnie tam toczy się życie – ma może bardziej skośne oczy, inaczej trochę wygląda czy ciekawiej smakuje. I dlatego warte jest każdej chwili tam spędzonej.


38| historie nie tylko zasłyszane

nowy czas | listopad 2016 (nr 224)

Samotność w Londynie, cz. 1

Jacek Ozaist

K

olejka do odprawy paszportowej wciąż była spora, więc Michał poszedł skorzystać z toalety. Nie lubił tej lotniskowej gorączki ogarniającej większość pasażerów, tego napięcia, że trzeba już teraz oddać lub odebrać bagaż, już teraz biec do odprawy, już szukać przydzielonego lub będącego dziełem przypadku siedzenia. Zawsze wchodził i wychodził z samolotu ostatni. To był jego rytuał. Czasem mierzył się wzrokiem z innym takim jak on, który z cwaniackim uśmiechem wciąż siedział w hali odlotów, choć z głośników dobiegało ostateczne wezwanie do natychmiastowego stawienia się w samolocie. Zawsze wygrywał. Wzruszał ramionami albo wychodził do toalety. Dużo podróżował, widywał różne sytuacje, lecz znał sposób pracy obsługi lotów. Nigdy bez niego nie odlecieli. Kiedy wyszedł z toalety, mógł właściwie wybierać, do którego stanowiska podejść. W budkach siedziały same umundurowane kobiety. Wybrał blondynkę o zimnym spojrzeniu i mocno zaciśniętych, wąskich ustach. Uśmiechnął się półgębkiem. Lubił obserwować jakąś kobietę i próbować rozgryźć tajemnicę, która w niej siedzi. Wydawało mu się, nie, był właściwie pewien, że zna się na kobietach. Ta musiała mieć wyjątkowo zły dzień, zbyt wcześnie wstała, nie miała udanego seksu, a może dręczył ją okres, może mąż miał kochankę albo dziecko dostało jedynkę z wyjątkowo ważnego przedmiotu. Spojrzała na niego tak, że poczuł, jakby zamknięto go na chwilę w chłodni, potem przyłożyła jego paszport do czytnika. I znów to spojrzenie, ale tym razem czujne, bardziej zawodowe. – Proszę się cofnąć – powiedziała dziwnym głosem, w którym niedowierzanie mieszało się z niewiadomego pochodzenia napięciem lub podnieceniem. – Nie rozumiem – stęknął. – Cofnąć się, powiedziałam! – Dobrze, ale o co chodzi? – Jeszcze nie wiem. Jak się dowiem, zaraz pana poinformuję. W tej chwili proszę pana o dwa kroki w tył i zachowanie odrobiny cierpliwości. Zrobił, co kazała. Czuł, jakby pod żebrami trzepotała się mu walcząca o życie ryba. Rozpaczliwie próbował przypomnieć sobie, co aż tak złego uczynił, że zatrzymują go na granicy. Spojrzenie kobiety zmieniło się z zimnego w lodowate. Podniosła słuchawkę telefonu i wydała jakąś krótką komendę. Po chwili za jego plecami stanęło dwóch rosłych mężczyzn w mundurach, dając mu do zrozumienia, że żarty i domysły się skończyły. – Proszę z nami. – Mogę przynajmniej wiedzieć dlaczego? – spytał drżącym głosem Michał. – Dowie się pan. W tej chwili wiemy tylko tyle, że system

nakazał nam zatrzymać pana do wyjaśnienia. Zapraszam... Poszedł z nimi za jakieś drzwi, po czym minął następne i jeszcze jedne. Był tak przejęty, że z pewnością nie wiedziałby którędy wrócić. Zamknęli go w jakimś małym pomieszczeniu z piętrową pryczą oraz kratą w oknie. Przez lekko uchylony lufcik sączyło się do środka chłodne powietrze i doskonale słychać było kroki pasażerów wysiadających z kolejnych autobusów. Zabrali mu wszystkie przedmioty z kieszeni, a także pasek i buty, co, jak sądził, oznaczało, że został formalnie zatrzymany. Usiadł na pryczy i przeczesał rękoma długawe już nieco włosy. Czekał. Kiedy drzwi otworzyły się znowu, prawie stanął na baczność. Jeden z oficerów, którzy przyprowadzili go tutaj, wysoki brunet z tajemniczą szramą z boku czoła i przenikliwymi, błękitnymi oczami, stanął w progu z jakąś kartką w ręku. – Podatki trzeba płacić, proszę pana – powiedział tonem początkującego nauczyciela z wiejskiej podstawówki. Michał odetchnął tak głęboko, aż coś zaświszczało mu w klatce piersiowej, jakby pękł znajdujący się tam maleńki pęcherzyk z powietrzem. – Rozumiem. – Jest pan winien Rzeczypospolitej Polskiej 3327 złotych i 13 groszy na poczet zaległych podatków oraz grzywien. Jest pan gotów uiścić tę kwotę? – W każdej chwili! – Bo jeśli nie, zostanie pan przetransportowany do najbliższej jednostki penitencjarnej celem odsiedzenia zaległej kwoty. – Jak alimenciarz... – Co proszę? – A nic. Proszę kontynuować. – Jaki zawód mam tu wpisać? – Prowadzę hotel. – Niech pan nie żartuje! – To proszę wpisać, że jestem nikim. – Napiszę: bezrobotny, dobrze? – Ok. – Dysponuje pan taką kwotą? – Tak, oczywiście. Można zapłacić kartą? – Ależ z pana żartowniś. – Czy w takim razie mogę pod eskortą uzbrojonych funkcjonariuszy Straży Granicznej skorzystać z lotniskowego bankomatu albo w kantorze wymienić funty na złotówki? Kurs pewnie jest bandycki, ale sam zawiniłem, więc niech będzie moja strata. Oficer wyglądał na takiego, który nie wie, jaką powinien podjąć decyzję, więc zbył Michała krótkim: zaraz wracam, i zamknął za sobą drzwi. Przez dłuższy czas nic się nie działo. Następna grupa rodaków wybiegła z autobusu, pośpiesznie znikając w budynku. W ciszy, jaka nagle nastała, Michał usłyszał stłumiony głos dobiegający z sąsiedniego pokoju: – Ej, Paliaki. Ja repatriant z Kazachstanu, a wy mnie jak wroga traktujecie. Mój pradziad tu żył i rolę uprawiał, dziad w młynie pracował. Uchodźców islamskich wolicie, bo Unia wam tak każe. A co z takimi jak ja? Nie mam jakichś tam papierków, ale po jakiemu ja do pani mówię? Skąd ja ten język znam? Michał słuchał jego słów z uwagą. Coraz więcej ludzi psioczyło na Unię Europejską, tęskniąc za państwami interesów narodowych i zamknięciem granic, ale dla niego otwarcie Polski na świat było raczej przywilejem niż przekleństwem. Żal mu było tego człowieka. Żył gdzieś tam na suchym stepie, pośród gór, kępek roślin i nieznośnego wiatru, aż któregoś dnia przyszło mu do głowy lub został przez kogoś namówiony, by wrócić do kraju przodków.

Michał zrobił dokładnie odwrotnie. Porzucił tak wytęsknioną przez innych ojczyznę, by – jak śpiewał Felicjan Andrzejczak wraz z Budką Suflera – „za funtem odkładać funt”. Teraz obaj siedzieli w lotniskowej izbie zatrzymań i czekali, aż o ich dalszym losie zadecydują inni. Drzwi stanęły otworem ponownie. Michał ponownie nie zerwał się na równe nogi, tylko zerknął w tamtym kierunku. Obaj oficerowie, którzy odstawili go do izolatki, znów byli razem. – Idzie pan do tego kantoru czy woli odsiedzieć swoje? – odezwał się ten ze szramą, uśmiechając się krzywo. – Tak jest, panie komendancie! – wykrzyknął Michał i wybiegł z pomieszczenia.

szczegóły str.6

Nas się czyta… …od dziesięciu lat!


nowy czas | listopad 2016 (nr 224)

historie nie tylko zasłyszane |39

Pan ZenobiuSZ Mydlana bańka Irena Falcone

Pan Zenobiusz to postać fikcyjna, jakkolwiek zdarzenia, które opisuję, miały miejsce. Są kompilacją różnych historii zasłyszanych wśród przyjaciół, niektóre zdarzenia odnoszą się do moich własnych doświadczeń.

Pierwszy raz zaczęłam podejrzewać, że z moją matką coś złego się dzieje, kiedy kilka lat temu przyjechała do nas w odwiedziny. Jechaliśmy samochodem z lotniska w Luton. Był piękny jesienny dzień, drzewa mieniły się kolorami czerwieni i złota. Moja mama poprosiła mnie, abym włączyła jakąś muzykę. Znam jej upodobania i w samochodzie zawsze mam kilka jej ulubionych płyt. Włączyłam Presleya, z głośników popłynął jego welwetowy głos. Zapytała mnie: – A kto to tak ładnie śpiewa? Co mnie zdziwiło, bo to jeden z piosenkarzy, których ona lubi. Odpowiedziałam z uśmiechem: – To twój ulubiony Elvis. Po chwili mama powiedziała: – Ach, co za piękny głos, dobrze, że on jeszcze żyje. To jego jakaś nowa piosenka. Pomyślałam, że żartuje, i odparłam: – No tak, król wiecznie żyje. – Jaki król? Co ty pleciesz, Irena? Ja mówię o Presleyu. Dobrze, że on jeszcze żyje. Zaczęłam jej tłumaczyć, że nie, że on umarł i to dawno temu. Matka była wstrząśnięta śmiercią Elvisa Presleya, że

Barwy życia Ileż kolorów jest w naszym życiu, a zatem i w języku. Barwy mają tak silne znaczenie, że czasami nie trzeba niczego tłumaczyć – określają ludzi, zjawiska i rozmaite sytuacje. Podobnie jak w anegdotycznej rozmowie ojca z synem podczas spaceru w lesie: – Tatusiu, co to jest? – pyta malec, wskazując na nieznaną mu roślinę. – To są, kochanie, czarne jagody – odpowiada ojciec. – A dlaczego te jagody są czerwone? – docieka syn. – No bo one są jeszcze zielone – wyjaśnia ojciec. I wszystko jest jasne – niedojrzałość ma barwę zieloną. Ktoś może być zielony w danej materii, kiedy się na czymś nie zna czy też dopiero zaczyna studiować arkany nieznanej mu sztuki. Żółtodziób to także określenie kogoś, kto dorasta lub jest niedoświadczony albo początkujący, kogoś, kto nie zna się na czymś, a więc jest jeszcze zielony. Można też dodać – zielony jak szczypiorek na wiosnę, aby nie było wątpliwości. Wszak wiosną wszystko się rodzi. Ktoś inny zaś nie ma o czymś zielonego pojęcia. Kolor ten jednakże ma również inne znaczenie, kiedy ktoś, na przykład, zielenieje ze złości. Może też z tej samej przyczyny stać się czerwonym jak burak albo ze strachu ? białym jak kreda.

ona nie wiedziała, że kiedy, że dlaczego nikt jej nie powiedział. Jakoś o tym później nie rozmawiałyśmy. Chyba wolałam udawać, iż to po prostu jakaś pomyłka. Może matka naprawdę nie wiedziała o śmierci Elvisa. Zenobiusz patrzy na mnie ze smutkiem i mówi cichym głosem: – Tak mi pani żal, ciężkie przed panią chwile. Moja babcia miała Alzheimera. Ona umarła z głodu. Po prostu przestała jeść. Wróciłam właśnie z Polski po kilkunastu dniach pobytu u mamy. Siedzimy jak zwykle w kuchni z Zenkiem, który odebrał mnie z lotniska. Patrzy na mnie uważnie. Widzę, że zastanawia się, czy zacząć opowiadać mi o swojej babci i jej tragicznej śmierci z głodu. – Ja od kilku lat już się oszukuję. Zachowanie mojej matki wolałam przypisywać zapominalstwu. Czasami wmawiałam sobie, że po prostu jest ekscentryczką. To była moja najlepsza wersja, a tych wersji było kilka. Jakoś ekscentryzm bardziej mi pasował do mojego wizerunku o sobie. Zenek przerywa mi i mówi: – Jak to do wizerunku o pani, jaki ma związek pani mniemanie o sobie z zachowaniami czy też chorobą pani matki? Nie rozumiem tego. – To był lęk. Lęk przed prawdą. Unikanie spojrzenia na sytuację w sposób realny. To uwalniało mnie przez wiele lat od myślenia o niej jako o chorej osobie. Uwolniło mnie od spojrzenia na nią, zobaczenia jej cierpienia i jej strachu przed tym, co się zaczęło dziać w jej głowie. Czułam tylko mój strach, mój lęk przed utratą tej mydlanej bańki – mojej rzeczywistości. W tej mojej rzeczywistości nie było chorej matki. Mogła być zapominalska matka, ekscentryczna matka idąca do sklepu na rogu po gazetę w szlafroku. Matka, która myła banany i czasami zamiast spać w łóżku spała obok niego na podłodze, bo pościel, jaką założyłam, jej się nie podobała. We Włoszech na wakacjach w wieku 75 lat nagle na plaży zdejmowała stanik, bo dochodziła do wniosku, że musi opa-

lić sobie piersi. Uważałam, iż to zabawne, że nie pamięta, jak zatyka się wannę, aby wlać do niej wodę. Przez wiele lat co jakiś czas widziałam w jej wyrazie twarzy, w jej oczach paniczny strach. Dopiero kilka lat temu postawiono jej diagnozę. Spędziłam tygodnie, torturując się wszystkimi dostępnymi w internecie informacjami na ten temat. I zaczęłam rozpatrywać i wyobrażać sobie wszystkie możliwe scenariusze. Wpadłam w totalne przerażenie po obejrzeniu kilkunastu filmów na temat Alzheimera. Potem nagle zdałam sobie sprawę, że mój punkt widzenia jest błędny, że patrzę na to wszystko z mojej własnej perspektywy. To był taki moment, kiedy zrozumiałam moją rolę, że ja po prostu jestem po to, aby towarzyszyć mamie w tej ostatniej drodze. Towarzyszyć jej i akceptować to, kim powoli się staje, bo tylko dzięki mojej akceptacji tego, co jest, mogę pomóc jej pozbyć się lęku. Mogę pomóc jej zachować jej mydlaną bańkę. Teraz mama często mnie pyta, kim jestem. I kiedy jej mówię, że jestem jej córką, bardzo się z tego cieszy, a ja cieszę się razem z nią. I wtedy się ściskamy i całujemy, jakbyśmy się dopiero co zobaczyły. Za każdym razem, kiedy wchodzę do niej do domu, jest rozpromieniona, mimo iż nie jest pewna, kim jestem. Jej radość z kontaktu z ludźmi, z faktu, że ktoś do niej przychodzi i kilkanaście razy na dzień odpowiada na te same pytania, które ona zadaje, jest radością roztaczającą się jak promienna tęcza życia. Przypomina mi małego ptaszka, który zbiera okruchy na parapecie i kręci głową to w lewo, to w prawo, aby się upewnić, czy jest bezpieczny. Bo całe jej życie nagle się rozsypało na drobne okruszki. Dopóki czuje się bezpieczna, to zbiera te okruszki i z każdego się cieszy, z każdej odrobinki, którą znajduje. Siedzimy przez dłuższy czas w milczeniu. Po chwili Zenobiusz spogląda na mnie i mówi: – Pani pamięta, mniej więcej rok temu próbowała pani kluczem od auta otworzyć drzwi wejściowe do domu?

W niektórych rodzinach są czarne owce, które z powodu swego postępowania doprowadzają krewniaków do białej gorączki lub czarnej rozpaczy. Zresztą taka czarna owca, czarna postać czy też w ogóle czarny charakter lub ktoś znajdujący się na czarnej liście zawsze może się wybielić – jeśli oczywiście znajdzie złoty środek. Praca na czarno staje się niekiedy początkiem złotego interesu. Rzecz ma się jednak różnie, gdy wykonawcy owej pracy ktoś obiecuje złote góry. Nieco inaczej jest z czarną robotą. Nikt jej nie lubi, z różnych względów – bo męcząca, bo ciężka, bo źle płatna, bo nigdy nie wiadomo, jak ją wykonać, aby osiągnąć pożądany rezultat. Czasami nawet fachowcom opadają ręce. Fachowcom tak, lecz nigdy złotej rączce. Wielu ludzi wypatruje czarnej godziny, zabezpiecza się przed nią czy też odkłada coś na nią, pisze czarne scenariusze, pesymistycznie spoglądając w przyszłość, albo narzeka na swą szarą teraźniejszość. Życie jednak może mieć inne barwy, kiedy się na nie patrzy przez różowe okulary. I gdy się ma marzenia. Myślenie o niebieskich migdałach to nie tylko próżnowanie lub nierobienie niczego, ale także – biorąc pod uwagę inne znaczenie – myślenie o rzeczach pięknych, niebieskich, czyli niebiańskich (migdał zaś w tym kontekście jest rarytasem). Warto zatem pozwolić sobie na te niebieskie migdały, a potem spełniać te swoje marzenia, ubarwiając tym samym szarą rzeczywistość. W inny sposób kolorują ją ci, którzy szukają pociechy, drogowskazu albo inspiracji w złotych myślach, gdy nad-

chodzi ich czarna godzina lub doskwiera im szarość. Nikt jednak nie musi być na szarym końcu, jeśli tylko skorzysta z zielonego światła do działania. Czasem warto także dostrzec ostrzegawcze sygnały i zatrzymać się przez chwilę na czerwonym. Jednakże na żadne światła nie zwracają uwagi niebieskie ptaki. Prą do przodu, aby osiągnąć swój cel, nie bacząc na nic. A gdy zajdzie taka potrzeba, ptak ten dla niepoznaki zmienia swe upierzenie i staje się pasożytem człowieka o złotym sercu. Kolorowy jest również świat słowa pisanego i mówionego. Podziwiamy białe kruki, złote księgi, ale też, prozaicznie, lubimy, gdy coś jest wytłumaczone czarno na białym (zwłaszcza w instrukcjach), czyli jasno i klarownie. Znane są nam także wielkie postaci, które zapisały się w czymś złotymi zgłoskami. I wprawdzie milczenie jest złotem, lecz miło jest posłuchać złotoustych. Językowe złoto znajdziemy również w złotym cielcu, złotym runie i w pięknej złotej jesieni życia. Czasami jednak kolory mogą zmylić. Szara myszka zawsze pozostaje w cieniu i nijak się ma do szarej eminencji. Nigdy też nie będzie się rządzić jak szara gęś – przestałaby być szarą myszką. Jeśli zatem ktoś narzeka, że jego życie jest takie szare lub bezbarwne, zawsze może poszukać ulubionych kolorów z tysiącem niezwykłych odcieni – wszak ich paleta jest bogata – i pomalować swój świat. Na pomarańczowo, zielono, czerwono, żółto, niebiesko, różowo… Tak aby na jego niebie zalśniła tęcza.

Lidia Krawiec-Aleksandrowicz


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.