nowyczas2015/218/009

Page 1

04

22

34

Nadchodzi nowy czas Tymi słowami w noc wyborczą prezes Jarosław Kaczyński skomentował wstępne wyniki wyborów powszechnych 2015

Janina Baranowska The recent exhibition at the POSK Gallery: a retrospective of Janina Baranowska’s work was organised by the Polish Library

Liban znaczy biały

2015 FREE ISSN 1752-0339

[09/218]

Podobno Bóg, gdy stwarzał świat, zszedł na ziemię i osobiście sadził cedry na górach Libanu. Król Babilonii Nabuchodonozor własno ręcznie wycinał je na drzwi swej świątyni.

nowy czas LONDON

nowyczas.co.uk

Jean Jullien, Peace for Paris

[10]


09 (218) 2015 | nowy czas

Z nap rawdę wiel kich, po siada my tyl ko jed ne go wro ga – czas. Joseph Conrad

»6

» 21

Sławomir Orwat

Posmakujcue Podkarpacia » 22-23

Nie gniewaj się na mnie Polsko »7 Teresa Halikowska-Smith

Szlak nadziei

>1 Jean Jullien jest studentem grafiki w Londynie. Jego spontaniczny rysunek po paryskich zamachach, zamieszczony na stronie społecznościowej trafił do setek tysięcy internautów. Przedrukowała go prasa codzienna. Prosty i wymowny. Wieża Eiffla wpisana w symbol pokoju. Nadzieja w godzinie grozy.

Walking down the street with Janina Baranowska » 24 Adam Dąbrowsk

Adam Dąbrowski

Futerkowy wróg Hitlera

Pierwszy Bond, który krwawi » 25

»9

Wojciech A. Sobczyński

Małgorzata Bugaj-Martynowska

Mobile Calderat

Nie zmarnujcie niepodległości

Maria Kaletai

Małgorzata Bugaj-Martynowska

W numerze

Potencjał drzemie w nas

»3

» 11

Bogdan Dobosz

Joanna Ciechanowska

»8

» 10

Michał Siewniak

> 33

Oxford Street » 26-27 Mateusz Augustyniak Jacek Ozaist

Koncert HEY Cezrwony Tulipan » 28 Ewa Stepan

Nadchodzi nowy czas… »5

Z Welwyn Hatfield do Świdnika » 12-14 Felietony i komentarze » 15

Wieczór pamięci » 29 Zaduszki Jazzowe Polonia według Katy Carr » 30

Zuzanna Przybył

Ewa Stepan

Drugi brzeg

Do następnego… strzału » 16-18 Listy do i od redakcji » 19

Jacek Ozaist

Wyborczy wieczór w Londynie

Andrzej Ciechanowiecki Karol Colonna Czosnowski Czesław Kiszczak » 32

Funeral Plan

Roman Waldca

Anna Ryland

Na śmietniku historii…

Anna Maria Mickiewicz

Tel.: 0207 639 8507, redakcja@nowyczas.co.uk, listy@nowyczas.co.uk

To miał być spokojny lot » 20

» 33

REdaktoR NaczELNy: Grzegorz Małkiewicz (g.malkiewicz@nowyczas.co.uk)

Zosia » 38-39

Roman Waldca

Włodzimierz Fenrych

Sara Komaiszko

Postscriptum

Indiańskie maski

Co się dzieje

To jest wojna »4 Grzegorz Małkiewicz

nowy czas 63 King’s Grove, London SE15 2NA

REdakcJa: Teresa Bazarnik (t.bazarnik@nowyczas.co.uk), Sara Komaiszko, Jacek Ozaist, Roman Waldca

> 24-25

Renata Chmielewska: Song » 34 sprzątaczki Marcin Kołpanowicz

Liban znaczy biały

» 36 » 37 Irena Falcone

Pan Zenobiusz. Rzymski nos

WSPÓŁPRACA REDAKCYJNA: Joanna Ciechanowska, Krystyna Cywińska, Adam Dąbrowski, Irena Falcone, Włodzimierz Fenrych, Maria Kaleta, Marcin Kołpanowicz, Daniel Kowalski, Andrzej Krauze, Andrzej Lichota, Wacław Lewandowski, Anna Maria Mickiewicz, Sławomir Orwat, Janusz PIerzchała, Anna Ryland, Wojciech A. Sobczyński, Dawid Skrzypczak, Jacek Stachowiak, Ewa Stepan

dział MaRkEtiNgu: 0779 158 2949 marketing@nowyczas.co.uk WydaWca: CZAS Publishers Ltd © nowyczas Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść zamieszczanych reklam i ogłoszeń oraz zastrzega sobie prawo do niezamieszczenia ogłoszenia.

Delegacja powiatu Welwyn Hatfield gościła w Świdniku > 11


nowy czas | 09 (218) 2015

To jest wojna Masakra w Paryżu może doprowadzić do przełomu w myśleniu europejskich elit. Zwłaszcza jeśli nasz kontynent nie chce popełnić zbiorowego samobójstwa lub przejść pod prawo szariatu.

Bogdan Dobosz

Z

anim przejdę do kilku pisanych na gorąco uwag po zamachach w Paryżu, zatrzymajmy się na stacji przesiadkowej Calais, bo sytuacja w tym mieście dobrze oddaje zamieszanie wokół zjawiska emigracji. Od wielu miesięcy koczują tam setki emigrantów, którzy pragną nielegalnie przekroczyć granicę i dostać się do Wielkiej Brytanii. Władze co pewien czas selekcjonują emigrantów, proponują im pobyt we Francji, nawet odsyłają, ale liczba koczujących po każdej akcji i tak rośnie. Niektórzy z emigrantów założyli nawet w koczowiskach swoje „biznesy”. Są tu restauracje, fryzjerzy, sklepy z akcesoriami do telefonów komórkowych etc. Pomimo zwiększenia kontroli przy wjazdach na prom liczba kandydatów do brytyjskiego azylu ciągle rośnie. We wrześniu wzrosła z 3000 do 6000. Desperaci atakują kierowców ciężarówek, a nawet próbują forsować tunel pod kanałem La Manche na… piechotę. Cierpi też miasto Calais, którego spokojne życie zostało przez falę emigracji zdewastowane. Co pewien czas wybuchają tu zamieszki. Nielegalni emigranci atakują służby porządkowe, rzucają kamieniami, zatrzymują i blokują ciężarówki. Policja odpowiada użyciem gazu łzawiącego, gumowymi kulami. Wielu funkcjonariuszy zostało rannych. Sytuacja staje się nie do zniesienia dla mieszkańców Calais. Część z nich opuściła domy znajdujące się w pobliżu „dżungli” – jak powszechnie określa się to miejsce – i przeniosła do centrum miasta. Zdesperowani protestują pod hasłami: Ocalić Calais!. Nikt na dobrą sprawę nie wie, co z tym fantem zrobić. Ściągnięcie do Calais 1800 dodatkowych policjantów nie zatrzymało zamieszek, a sytuacja grozi nowym wybuchem w każdej chwili. Rzecz wydaje się prosta. Legalni emigranci powinni zostać skierowani na przykład do ośrodków azylowych i otrzymać pomoc, nielegalnych natomiast należałoby wyrzucić. Tymczasem policja, która tak dobrze potrafi rozpędzać choćby przeciwników „małżeństw dla wszystkich”, tutaj okazuje się bezradna. Deputowany Eryk Ciotti z partii republikańskiej oskarżył rząd o „wycofanie państwa” i utworzenie strefy bezprawia. Zwrócił uwagę, że istnieje nawet ryzyko powstania partyzantki, która powoli instaluje się w tej strefie wyjętej spod prawa, by stawiać czoło siłom porządkowym uniemożliwiającym przedostanie się do Wielkiej Brytanii. Sytuacja w Calais wpisuje się zresztą w całą sieć różnych zamieszek, które od wielu tygodni przewalają się przez francuskie miasta, i to już niekoniecznie tylko na przedmieściach tych wielkich. I tak oto, w XXI wieku, w dobrze zorganizowanym dużym kraju europejskim problem imigracji okazuje się zjawiskiem nie do opanowania. W dzienniku „Le Figaro” ukazał się niedawno

wywiad z prof. Alexisem Théasem, prawnikiem i specjalistą od imigracji. Jako na winowajcę obecnej sytuacji wskazał on jednoznacznie na Komisję Europejską, której celem ma być „przyspieszenie imigracji”. Zdaniem Théase’a „pod naciskiem KE otwarto granice dla imigrantów, co Komisja traktuje jako zjawisko korzystne w aspektach demograficznych, ekonomicznych, cywilizacyjnych, moralnych i humanitarnych”. Popieranie inwazji ma przynieść korzyści w postaci „odrodzenia snu europejskiego” i likwidacji resztek instynktów narodowych. Masowy napływ migracyjny dzięki wpływowi odmiennych kultur i nowego sposobu życia ma dać podstawę do stworzenia „nowego człowieka”, bez skazy narodowych sentymentów, otwartego na zróżnicowanie kultur, religii, na różnorodność. Skutki spełnienia tego typu marzeń mogą się jednak okazać tragiczne, a być może paryskie zamachy zapoczątkują koniec tej kolejnej utopii. Najwyższa pora, by europejska lewica i wszystkie środowiska uświadomiły sobie, że akty terroru w Paryżu to rodzaj wojny wydanej europejskiej cywilizacji. Cywilizacji rozbrojonej latami poprawności politycznej, a ostatnio także na przykład politycznymi ambicjami Angeli Merkel i lewaków z całego naszego kontynentu, którzy zapragnęli przemodelować starą Europę, wpuszczając do jej krwiobiegu „świeżą krew” muzułmańską. Tej transfuzji pacjent może nie przetrzymać. Po zamachach na początku roku Francja odreagowywała traumę marszami milczenia i słynnym hasłem Je suis Charlie. Teraz mamy tego efekt. Skoro wszyscy jesteśmy owymi „Karolkami”, to też islamiści atakują wszystkich. Prezydent François Hollande obecnie używa mocnych słów, straszy i grzmi. Mało kogo jednak przestrasza, bo jednocześnie nie zamierza się wycofywać z lewicowego projektu prób asymilacji imigrantów i multikulturalizmu w republikańskim wydaniu. Tymczasem Francja kręciła ów powróz na swoją szyję od dziesiątek lat. Każda próba powstrzymania masowej imigracji spotykała się z kontrakcją, z oskarżeniami o ksenofobię, rasizm itp. Jednocześnie latami podkopywano fundamenty własnej kultury i cywilizacji. Elity wyraźnie nie chcą dostrzegać związku między islamem a terroryzmem. Idea niełączenia zamachów z problemem islamu i imigrantów pobrzmiewa do dziś. Pierwsze informacje po zamachach w Paryżu mówiły, że wśród terrorystów są zarówno nowi imigranci, jak i zasiedziali od lat we Francji wyznawcy islamu. Nastawiona negatywnie do państwa i nieintegrująca się od lat mniejszość islamska to naturalne zaplecze terroryzmu. Mętny staw, w którym można łowić z coraz większą łatwością kandydatów na islamskich kamikadze. Dlatego kolejne ataki tego typu wydają się dość oczywiste i dlatego, w przypadku małych grup, służby specjalne okazują się bezradne. Kiedy dochodzi do konfliktu w krajach arabskich z

udziałem Francji, zawsze można liczyć się z kontratakiem. Islam jest w stanie wojny z Europą, tyle że problem polega na tym, iż Europa nie zdaje sobie po prostu z tego sprawy. Obecność wyznawców islamu w danym kraju zapewnia akcjom terrorystów z tego kręgu naturalne oparcie. Wyobraźmy sobie takiego terrorystę na przykład w Polsce. Nie zna prawdopodobnie języka, kultury, obyczajów. Nie ma w notesie setek adresów. Nie będzie mu łatwo kupić środki do skonstruowania bomby, o dostępności kałasznikowa nie wspominając. Kolor jego skóry wywoła podejrzliwe spojrzenia na ulicy, w taksówce, tramwaju. Rzecz jasna, możliwe jest zwerbowanie jakiegoś świeżo „nawróconego” na islam Polaka, tak jak możliwe są pojedyncze zamachy, ale akcja zorganizowanego komanda na wzór paryski już nie. Dlatego też nawoływania do otwierania granic przed imigrantami czy wprowadzania wielokulturowości należy traktować jako zagrożenie dla państwa. Bezpieczeństwo Polski to między innymi tak potępiana ksenofobia. Kraje Zachodu chciałyby się zaś dzielić piwem, którego sobie przez lata nawarzyły. W tym przypadku trzeba jednak preferować rodzime gatunki. I właśnie ksenofobię wytknął między innymi Polsce dziennik „Le Monde”. W tym samym czasie ambasador Francji w Polsce Pierre Buhler, wzruszony naszą solidarnością z Paryżem, mówił: „Chciałbym powiedzieć wszystkim Polakom: jesteście wspaniali. Widziałem dziś najbardziej szlachetne cechy narodu polskiego”. Z polskiego punktu widzenia najważniejszy wydaje się polski interes. Cieszy też, że przedstawiciele nowego rządu w Polsce taki właśnie punkt widzenia reprezentują. Zapowiedzieli niemal od razu rewizję unijnego pomysłu podziału kwot imigrantów, tak by zapewnić Polsce suwerenne prawo podejmowania decyzji, kogo przyjmie, i kontrolowania kandydatów do pobytu w kraju (może to oznaczać na przykład zielone światło dla imigrantów wyznających chrześcijaństwo). Witold Waszczykowski, nowo mianowany minister spraw zagranicznych, podkreślał na przykład, że Polska nie może ryzykować bezpieczeństwa swoich obywateli w kontekście kryzysu migracyjnego, a kryterium osiedlania się tych ludzi jest nasze bezpieczeństwo. „Nie ma takiego kompromisu, który mielibyśmy zawrzeć kosztem bezpieczeństwa Polaków” – mówił Waszczykowski i dodawał, że „musimy wyciągnąć wnioski z negatywnych doświadczeń innych krajów. „Nie mieliśmy kolonii, ci ludzie nie znają naszych zwyczajów, więc będą jeszcze mniej skłonni, by wejść w nasz system wartości”. Król Jan III Sobieski jest w Polsce ciągle postacią cenioną, natomiast w historii Francji Karol Młot do postaci popularnych już od dawna nie należy. I oby tylko polscy ksenofobi nie musieli kiedyś udzielać azylu emigrującym z Francji ostatnim Francuzom...


4| wybory 2015

Nadchodzi nowy czas… Tymi słowami w noc wyborczą prezes Jarosław Kaczyński skomentował wstępne wyniki wyborów powszechnych 2015. Wygrał wszystko, ale walczy o więcej. Grzegorz Małkiewicz

P

o raz pierwszy od 1989 roku powstał w Polsce samodzielny rząd z wystarczającą przewagą parlamentarną potrzebną do skutecznego sprawowania władzy. Prawo i Sprawiedliwość uzyskało w wyborach powszechnych 37,58 proc. głosów, co dało partii Jarosława Kaczyńskiego 235 mandatów. Do Sejmu weszły ponadto: PO – 138 mandatów, PSL – 16 mandatów, Kukiz’15 – 42 mandaty, Nowoczesna – 28 mandatów, Mniejszość Niemiecka – 1 mandat. Podobnie było z wyborami do Senatu. PiS ma 61 senatorów, 34 z Platformy, jeden z PSL oraz startujący z poparciem własnych komitetów wyborczych: Lidia Staroń, Marek Borowski, Grzegorz Bierecki i Jarosław Obremski. Nie obyło się bez niespodzianek – w Senacie zabraknie takich polityków jak: Roman Giertych, Waldemar Pawlak czy Zbigniew Girzyński. Do Senatu nie dostała się też córka generała Andersa, Anna Maria Anders (z wynikiem 154 746), przegrała z Barbarą Borys-Damięcką (PO) – 164 796. Anna Maria Anders przegrała, ale uzyskała jeden z najlepszych wyników w skali kraju. Prawo i Sprawiedliwość zdobyło zdecydowaną przewagę w Sejmie, ale nawet głównodowodzący nie spodziewał się takiego wyniku. Jarosław Kaczyński powtarzał wprawdzie w czasie kampanii wyborczej, że jego formacja walczy o samodzielną większość, co z punktu widzenia wyborczej strategii było zrozumiałe, ale sam chyba w taki rezultat nie wierzył. Większość parlamentarna pozwoliła na stworzenie samodzielnego rządu bez przystawek (Jarosław Gowin i Zbigniew Ziobro, chociaż z innych partii, weszli do Sejmu i rządu z listy PiS). PiS uniknął trudnej sytuacji rządzenia z koalicjantami, jak było poprzednio, tracenia energii i czasu na zawieranie kompromisów. Nie do uniknięcia jest natomiast nieustanna krytyka rządu przez wrogo nastawione media, które podkreślają, że PiS zbyt długo nie utrzyma swojej władzy, a partia Jarosława Kaczyńskiego lepsza jest w opozycji.

Gra o więcej

W ramach istniejącego prawa i obowiązujących zapisów konstytucyjnych nowy rząd podejmie działalność ustawodawczą, ale w tym zakresie reforma państwa nie będzie możliwa. Co najwyżej zapewnienie „ciepłej wody w kranie”, realizacja wyborczych obietnic. Ambicje prezesa są jednak większe, chodzi przede wszystkim o zmiany konstytucyjne usprawniające rządzenie i modernizowanie państwa. Do tego potrzebna jest jednak większość konstytucyjna, czyli 3/4 Sejmu. Plan zbyt ambitny i nie do zrealizowania w obecnym rozdaniu. Większość konstytucyjna to 345 posłów, nawet sojusz z Kukizem i PSL nie daje takiego wyniku. Jedynie realizacja starego pomysłu na POPiS daje taką przewagę (373). Niemożliwe? Tak by się wydawało, ale w polityce, o czym prezes doskonale wie, możliwe jest też i niemożliwe. Największą porażkę poniosło PSL i SLD starujący w bloku Zjednoczonej Lewicy. Po raz pierwszy od 1989 roku w Sejmie nie będzie partii wywodzącej się bezpośrednio z PRL, gdzie jej poprzedniczka, PZPR, sprawowała kierowniczą rolę ludu

pracującego. Upadła wyborcza kalkulacja PO na stworzenie antypisowskiej koalicji. Nieubłagana artmetyka, nic się nie ułożyło w spójną całość.

Roszady w PO

W kilka dni po wyborach w rządzącej od ośmiu lat Platformie Obywatelskiej doszło do chaotycznych posunięć. Była premier traci swoją pozycję w partii szybciej niż przypuszczano. Nie pomogła jej mało elegancka odmowa w udziale w szczycie europejskim na Malcie (o co Ewa Kopacz oskarżała prezydenta). Ewidentne było, że nie chciała wyjeżdżać, kiedy partia miała zdecydować, kto będzie szefem klubu parlamentarnego. Powstał szum medialny, a w wyborach, pomimo obecności w Warszawie, była premier przegrała ze Sławomirem Neumannem. To był pierwszy test jej pozycji w partii. Było mało prawdopodobne, że w tej sytuacji Ewa Kopacz będzie w stanie odroczyć wewnątrzpartyjne wybory lidera. Zrozumiała to już następnego dnia ogłaszając, że zrezygnowała z ubiegania się o pozycję przewodniczącej partii. Jeśli zostanie nim marginalizowany od lat, przede wszystkim przez Donalda Tuska, Grzegorz Schetyna, otwartość PO na współpracę z PiS radykalnie się zmieni. Taki scenariusz pojawia się nawet w oficjalnych wypowiedziach niektórych działaczy PiS, którzy wprawdzie nie mówią o nim wprost, ale ich wyrażane uznanie dla tego polityka może być motywowane takim scenariuszem. Zwycięstwo Schetyny może też oznaczać powrót partii do początkowej orientacji centroprawicowej, wycofanie się ze skrętu lewicowego (bardziej obyczajowego, np. związki partnerskie, niż gospodarczego). W tym znaczeniu dojdzie do programowego zbliżenia z PiS i wzmocnienie centrowej pozycji, na zajęcie której liczył Ryszard Petru i jego ugrupowanie Nowoczesna. Inną szansą na powstanie większości konstytucyjnej może być masowa migracja rozczarowanych posłów dawnego obozu władzy. Jest to przede wszystkim grupa dawnych kolegów partyjnych Jarosława Gowina, chociaż grupa ta została skutecznie zmniejszona przez Ewę Kopacz, która świadomie pozbawiła tych posłów pierwszych miejsc na listach wyborczych. Zwycięstwo Ewy Kopacz w rywalizacji partyjnej oznaczałoby przesunięcie Platformy bardziej na lewo, tym bardziej pod nieobecność lewicy w Sejmie. Niejasna sytuacja w Sejmie, wewnętrzna walka w Platformie to okoliczności sprzyjające nowemu rządowi, czyli sytuacja bardzo niepokojąca dla mediów. Proponowany rząd PiS-u jeszcze przed zaprzysiężeniem rozliczany był z niespełnionych obietnic wyborczych [tej specyficznej konfrontacji poświęca swój felieton Wacław Lewandowski, str12].

Pierwsze ataki

Krajowe media robią wszystko, żeby zdemaskować na wstępie nowy układ polityczny. Wspierają je media zachodnie, w tym przede wszystkim niemieckie („Polski gabinet grozy” – tytułuje atykuł jedna z gazet), mediom wtóruje była pani premier. Z codziennych doniesień wyłania się obraz makiawelicznego prezesa pociągającego za sznurki z ukrycia. Do tego chóru nie dołączył jednak były prezydent Aleksander Kwaśniewski. Zapytany przez dziennikarzy co sądzi o niekonstytucyjnej manipulacji na polskiej scenie politycznej odpowiedział, że nic niekonstytucyjnego w takim układzie nie widzi. Dodał też, że takie rozwiązanie było już w Polsce obecne, kiedy władzę nieformalnie sprawował Marszałek Piłsudski. Analizy kto kim rządzi niewiele wnoszą do tematu. Beata Szydło nie musi być politykiem tak wyrazistym jak Donald Tusk, a porów-

Jarosław Kaczyński i Beata Szydło podają skład nowego rządu

nania z Ewą Kopacz niczego nie wprowadzają. Ewa Kopacz miała uratować Platformę po wyborze synekury (trudno to inaczej nazwać) przez Donalda Tuska. Wybory przegrała, i traci swoją pozycję w partii. Powrót Donalda Tuska z dobrze płatnej posady unijnej na polską scenę polityczną przekracza, co widać już teraz, możliwości nawet tak zręcznego politycznego gracza. W tym medialnym zgiełku politycznym zdrowym rozsądkiem wykazał się też niezbyt życzliwy obozowi PiS były prezydent Lech Wałęsa. W charakterystycznym dla siebie stylu powiedział: – Gdybym miał oceniać za przeszłość, to powiedziałbym, że okropna rzecz się stała. Ale ponieważ ja wierzę w przyszłość, wierzę, że PiS wyciągnęło wnioski z tej złej przeszłości. Dziś mogą zrobić dużo dobrego dla Polski. Dlatego na początku mówię: „Dajmy im szanse, a zobaczymy co będą robić”. Prezydent Wałęsa zazdrości nowej władzy zwycięstwa pozwalającego na skuteczne rządzenie. – Ja dążyłem do tego, aby mieć takie moce twórcze. Oni wyczekali, stare układy się powykańczały i teraz, przy tym doświadczeniu, mogą rzeczywiście poprawić to, co nam się wcześniej nie udawało. Patrzę na ten rząd z nadzieją. Życzę im dobrze, bo życzę dobrze Polsce – mówił były prezydent. Na razie tej szansy krajowe media nowej władzy nie dają. Jak można było się spodziewać w polu rażenia znalazł się nominowany w nowym rządzie na stanowisko ministra obrony narodowej Antoni Macierewicz, odpowiedzialny w poprzednim rządzie PiS za zlikwidowanie wojskowej agentury WSI. Wraca do tego samego resortu, żeby dokończyć dzieło? Antoni Macierewicz dostał nie tylko trudną rolę ministerialną, to on będzie uosobieniem tego „gabinetu grozy”, odium dla mediów, z czego skorzysta prezes i cały rząd. Już teraz to właśnie jego kandydatura jest najczęściej omawiana z podkreślaniem, że Beata Szydło publicznie typowała na szefa resortu obrony Jarosława Gowina.

Kontrowersje

Prezes, niewątpliwie główny architekt powyborczej układanki, musiał zdawać sobie sprawę z takich zarzutów, a jednak nie wycofał się z rozwiązań najbardziej kontrowersyjnych. Wysyła wyraźny sygnał: ani słupki, ani media nie będą ingerowały w tworzenie polityki tego rządu. Zadanie ma trudne, a rezultat nieprzewidywalny. Arbitrem będzie elektorat a nie media. Elektorat po wygranych wyborach jest po stronie rządu. W przeprowadzanych ankietach przeważa opinia, że wyłoniony obecnie Sejm będzie o wiele sprawniejszy od poprzednich. Polacy oczekują radykalnych zmian i spełnienia


wybory 2015 |5

Wyborczy wieczór w Londynie

W

wyborczych obietnic, ale chyba nie wierzą, że już jutro będą żyli w innej Polsce. Elektorat jest sfrustrowany, ale też pragmatyczny. Te same ostrzeżenia i zagrożenia słyszał w kampanii wyborczej, a jednak oddał głos na formację, która przedstawiała, jak twierdzili przeciwnicy, program nierealny. Z tej strony przez długi czas nie będzie żadnego zagrożenia, pod warunkiem że nowy rząd przystąpi do reformowania państwa zgodnie z zapowiedzią wyborczą. Nikt nie oczakuje zmiany w dniu zaprzysiężenia. I nikt chyba z głosujących na PiS nie oburzył się na prezesa, że ułożył skład rządu zanim takie zadanie dostała od prezydenta Dudy nominowana na premiera Beata Szydło. Do nowego rządu PiS nie wszedł, wydawało się jeden z faworytów powyborczych spekulacji, Piotr Naimski, zasłużony opozycjonista z lat 70., bliski przyjaciel i współpracownik Antoniego Macierewicza, typowany wcześniej na ministra energetyki. Był w pierwszym rządzie PiS-u. Czy dostał inną rolę? Może w MON, gdzie Macierewicz będzie potrzebował oddanych i lojalnych współpracowników? Nowym resortem pokieruje Krzysztof Tchórzewski, który w latach 1997-2001 był sekretarzem stanu w Ministerstwie Transportu i Gospodarki Morskiej, a w 2007 roku sekretarzem stanu w Ministerstwie Gospodarki. Utworzenie Ministerstwa Energetyki wymaga jednak ustawy. Do tego czasu nowy minister może być bez teki i organizować ten resort. W nowym rządzie znalazły się też inne nazwiska, które od lat budzą duże kontrowersje w mediach. To przede wszystkim Zbigniew Ziobro (Ministerstwo Sprawiedliwości) i Mariusz Kamiński (służby), czyli minister z wyrokiem, jak pogardliwie nazywają go mniej życzliwi dziennikarze. Co na to młodzież – lamentowali zatroskani o dobre wychowanie najmłodszego pokolenia Polaków dziennikarze. Nazwiska tych polityków i Antoniego Macierewicza dowodzą, że to nie media dyktują, który z polityków powinien otrzymać ministerialne stanowisko. Inauguracyjne posiedzenie Sejmu VIII kadencji otworzył marszałek senior Kornel Morawiecki (z partii Kukiz’15) powołany przez prezydenta spośród najstarszych wiekiem posłów. W trakcie inauguracji prezydent Andrzej Duda zapowiedział, że obecność jego urzędu na Wiejskiej nie będzie się ograniczała do okazjonalnych wystąpień. – Chciałbym jako prezydent być blisko pracy sejmowej, dlatego podjąłem decyzję, w porozumieniu z moimi współpracownikami, że korzystając z gabinetu prezydenta w siedzibie Sejmu będziemy prowadzili swoiste dyżury prezydenckie. Będą to dyżury moich współpracowników, ministrów w mojej kancelarii, przede wszystkim tych, którzy mają duże doświadczenie parlamentarne – powiedział prezydent.

barze Topolski odbył się wieczór wyborczy zorganizowany przez Ambasadę RP w Londynie we współpracy z PolesinUK, PON UJ oraz Federacją Polskich Stowarzyszeń Studenckich w Wielkiej Brytanii, gdzie sondażowe wyniki wyborów komentowali: Edward Lucas („The Economist”), dr Katya Kocourek (Stroz Friedberg, wcześniej The Economist Intelligence Unit), prof. Aleks Szczerbiak (University of Sussex) oraz prof. Arkady Rzegocki (Uniwersytet Jagielloński). Wszyscy komentatorzy przewidywali przełom w polskiej polityce. PO, partia która rządziła od ośmiu lat, została uznana za największego przegranego tych wyborów. Edward Lucas zauważył, że każda partia przy takim wzroście ekonomicznym za swoich rządów zostałaby wybrana ponownie. Jednakże Alex Szczerbiak podkreślił, że PO stało się ostatnimi laty cyniczną, odsuniętą od rzeczywistości kawiorową partią, co potwierdziły afery taśmowe i liczne skandale. Ludzie przestali wierzyć w kreowaną przez PO wizję Polski jako „zielonej wyspy”, na której żyje się cudownie, podczas gdy młodzi ludzie muszą masowo wyjeżdżać za granicę, bo w kraju nie ma dla nich perspektyw. Możliwość emigracji, która paradoksalnie miała być wielką korzyścią z wejścia Polski do UE, stała się porażką, zważywszy na liczbę osób, które są zmuszone pracować poniżej swoich kwalifikacji za granicą. PO z partii o liberalnej ideologii, stając się partią rządzącą bez żadnej strategii i mimo licznych zmian w sektorze finansowym od 2009 roku – jak konsolidacja sektora bankowego, stymulacja monetarna – straciła 16 proc. poparcia. PiS krytykowany w mediach, tym bardziej zaskoczył wysokim wynikiem. Paneliści nie podzielali nadmiernie obaw związanych ze zmianą władzy w Polsce, podkreślając, że nadeszła w momencie, który będzie motywował rząd do ciężkiej pracy. Dr Katya Kocurek podkreśliła, że PiS nie może teraz spocząć na laurach, tylko musi wykorzystać swoją szansę, podając przykład czeski, gdzie w ostatnich wyborach zwyciężyła antyestablishmentowa, wywodząca się z ruchów obywatelskich partia Sprawy Publiczne, która po wyborach zawiodła elektorat brakiem inicjatywy. Prof. Arkady Rzegocki zauważył, że ludzie zaczynają myśleć w kategoWieczór wyborczy U Topolskiego: na pierwszym planie Edward Lucas i prof. Arkady Rzegocki

riach republikańskich tradycji, gdzie społeczeństwo ma wpływ na rzeczywistość demokratyczną i oczekuje rządu, który wsłucha się w głos wyborców. Do sukcesu PiS przyczyniły się obietnice wsparcia małych i średnich przedsiębiorstw, które są jednym z głównych problemów państw rozwijających się, takich jak Polska. Te postulaty powinny być stanowczo wdrażane przez PiS. Zaskakująco niski wynik lewicy również zapowiada nową erę w polskiej polityce. Do Sejmu nie dostała się Zjednoczona Lewica ani Partia Razem, jedynie udało się to PSL dzięki swojemu stałemu elektoratowi, który dla prof. Alexa Szczerbiaka jest ciekawym fenomenem. PiS przejął część lewicowego elektoratu dzięki swojej prosocjalnej polityce ekonomicznej. W kwestii polityki zagranicznej po nowym rządzie możemy spodziewać się eurosceptycznego etapu, którego największą trudnością może stać się antyniemiecka retoryka, podczas gdy Niemcy są naszym największym partnerem gospodarczym. Natomiast jest szansa na zaciśnięcie więzi z Wielką Brytanią, która ma podobne podejście do spraw budżetowych i energetycznych UE, a także do sprawy rosyjskiej. Polska powinna również skupić się na polepszaniu więzi z Grupą Wyszehradzką, co może być utrudnione zważywszy na odmienne zdanie wobec Czechów, Słowacji czy Węgier w kwestii zagrożenia Rosji, powiedział Edward Lucas. Obserwujemy największą zmianę polityczną od czasów Okrągłego Stołu. Te wybory pokazały, że Polacy byli wyraźnie zmęczeni rządami tak zwanego salonu i rozrastającego się urzędniczego balonu. Ciekawie będzie obserwować co stanie się z PO – czy się odrodzi, czy odejdzie w niepamięć jak SLD – oraz jaką strategię obierze PiS, które po raz pierwszy w historii ma pełną szansę na realizację swojego programu. Zuzanna Przybył Wyniki na Wyspach: Paweł Kukiz 24 proc.; PiS 22,89 proc.; KORWiN 20 proc.; PO 14,95 proc.; Nowoczesna 7,94 proc.; Razem 5,32 proc.; Zjednoczona Lewica 4,30 proc. Głosowało 54 460 osób


6| czas na wyspie

Nie gniewaj się na mnie Polsko

P

onad 25 lat temu skończył się PRL. Czy rzeczywiście jednak się skończył? Trudno mówić, że nastąpił w naszych umysłach koniec systemu, w którym przyszliśmy na świat i w którym spędziliśmy większość naszego życia. Na szczęście wyrosło już nowe pokolenie, które o kolejkach, kartkach na mięso, Poznaniu’56, Grudniu’70 czy stanie wojennym słyszało tylko od rodziców lub nauczycieli. Ale mentalnie PRL jest w nas nieustannie: chociażby takie podsuwanie dowodów wdzięczności lekarzowi czy urzędnikowi jest niczym innym jak atawizmem systemu, który pozornie już odszedł. Cóż to jednak jest 25 lat? Polski nie było na mapie aż 123 lata. Wyrosło w tym czasie pięć pokoleń i w pewnym momencie nie było już nikogo, kto brał udział w Insurekcji Kościuszkowskiej lub pamiętał z autopsji gest Rejtana. Dlaczego więc przetrwaliśmy? Przetrwaliśmy dzięki tym, którzy pomimo braku państwowości uparcie mówili do swoich dzieci po polsku, przetrwaliśmy dzięki tym, którzy pisali książki w języku narodu, którego braku istnienia na mapie Europy nie uznała jedynie tocząca z nami w XVII wieku wojny Turcja. Był też oczywiście opór zbrojny. Najczęściej nieudany, ale martyrologia ma to do siebie, że synowie mają przynajmniej za co nienawidzić oprawców swoich ojców i matek. Były więc zastępy Kordianów, ale na szczęście były też całe dywizje Siłaczek i Doktorów Judymów. Dwa skrzydła – zbrojne i racjonalne wyniosły nas w końcu na niepodległość i nie bez powodu dziś się uważa, że być może obok Józefa Piłsudskiego i Legionów to Henryk Sienkiewicz pisaniem powieści przygodowych z narodową historią w tle mógł być tym, który w pewnym momencie zrobił najwięcej. I jeszcze jedno. W Stanach Zjednoczonych czy w Wielkiej Brytanii narodowe barwy i godła są praktycznie wszędzie. Są na samochodach, koszulkach,

kubkach, w oknach, a nawet – co Polakom chyba by nigdy do głowy nie przyszło – na bieliźnie, i nikt w tych krajach nie uważa, że jest to jakieś nadużycie. W Polsce natomiast od kilkunastu lat funkcjonuje w pewnych kręgach chora propaganda, która usiłuje wmówić obywatelom, że oflagowanie domu czy samochodu i mówienie o patriotyzmie jest niepoprawne politycznie, że przecież jest Unia Europejska, że robienie filmów o czasach germanizacji może zaszkodzić naszym relacjom z Niemcami. Z tego samego powodu za wstydliwe uznaje się wznawianie kolejnych wydań Placówki Prusa lub mówienie o Drzymale, no bo jak tu pisać o tym, że jakiś prosty chłop wolał zamieszkać w wozie cyrkowym, niż ziemię Niemcowi oddać, skoro dziś wyprzedaje się w Polsce jakże często za bezcen nie tylko Niemcowi i nie tylko ziemię, i co więcej… próbuje się nam wmówić, że musimy być przecież otwarci. Niewielu jednak ma odwagę wyjaśniać społeczeństwu, jakie są efekty takiej otwartości. Nie mówi się głośno także tego, że u nas z klucza jeden poseł mniejszości niemieckiej ma zagwarantowane miejsce w Sejmie, podczas gdy w Niemczech od lat władze państwowe nie wyrażają zgody na oficjalne zarejestrowanie polskiej mniejszości, która jest tam zdecydowanie liczniejsza, niż mniejszość niemiecka u nas. Myśląc dziś o Polsce, najlepiej zrobić jednak własny rachunek sumienia i zapytać samego siebie: jak bardzo doceniam fakt, że po latach zaborów i okupacji Hitlera i Stalina mam Polskę? Jaką ma dla mnie wartość to, że pomiędzy Bugiem a Odrą przetrwał język, w jakim wyrosłem i że jest narodowa kultura, którą mogę współtworzyć? Czy zawsze wszystko w moich relacjach z Polską było OK? Pewnie nie wszystko. Nie gniewaj się więc dziś na mnie Polsko, że w ciągu ostatnich lat żyję z dala od Ciebie. Obiecuję, że postaram się wrócić, zgaszę światło i będę szukał w ciemnościach Ciebie, a Ty poprowadzisz mnie wtedy za rękę. Wszak Matka wszystko potrafi wybaczyć. Sławomir Orwat

Semper fidelis – zawsze wierni

P

rzedziwnym zbiegiem okoliczności powszechnie znanym mottem – Semper fidelis kierują się dwa odległe od siebie miasta – Exeter i Lwów. Nic więc dziwnego, że przyjął je również uformowany w sierpniu 1940 roku polski dywizjon myśliwski 307 Lwowskich Puchaczy. Włączony pod skrzydła RAF-u wyspecjalizował się w trudnych, nocnych lotach, a od kwietnia 1941 roku miał swoją bazę w mieście położonym w południowej części hrabstwa Devon nad rzeką Exe. Z tej to lotniczej bazy podczas nalotów niemieckich bronił mieszkańców zabytkowego angielskiego miasta i jego malowniczych okolic. Może właśnie dlatego na wyjątkowej uroczystości, która odbyła się 15 listopada 1942 roku, przed XI-wieczną anglikańską katedrą pw. św. Piotra w Exeter, wręczono miastu polską flagę. W 75 rocznicę Bitwy o Wielką Brytanię, w niedzielę 15 listopada (73 lat później), staraniem brytyjsko-polskiej grupy 307 Squadron Project, powstałej w ramach historycznych badań nad rolą Lwowskich Puchaczy, zorganizowano uroczystość dla uczczenia tych, którzy służyli w tym dywizjonie, broniąc pięknej, gotyckiej katedry we wspaniałym, zabytkowym mieście Exeter. Listopadową uroczystość rozpoczął anglikański pastor Paul Morrell, kapelan burmistrza Exeter, minutą ciszy poświęconą pamięci tych, którzy zginęli

lub zostali ranni w terrorystycznym ataku w Paryżu, 13 listopada. W obecności licznie zebranych przedstawicieli brytyjskich i polskich organizacji przybyłych na rocznicową uroczystość – dygnitarzy, wojskowych kadetów stacjonujących w Exeter, lokalnych mediów, przedstawicieli Związku Lotników, rodziny lotników oraz mieszkańców miasta, pastor znakiem krzyża pobłogosławił polską flagę, ucałował ją z godnością i przekazał do wciągnięcia na maszt ratuszu, by tam, na jego szczycie, obok brytyjskiej flagi Union Jack, łopotała na wietrze. Po odegraniu przez orkiestrę polskiego hymnu narodowego radna miasta, reprezentująca burmistrza i mieszkańców Exeter, pani Lesley Robson powitała zebranych przed ratuszem, przypominając im o długu wdzięczności, jaki ma Exeter wobec polskich lotników z Dywizjonu 307, którzy ofiarnie, nie szczędząc własnego życia, bronili miasta i wybrzeży Wielkiej Brytanii, walcząc z niemieckim najeźdzcą. W ciepłych słowach powitała Ambasadora RP w Wielkiej Brytanii Witolda Sobkowa, który przybył z Londynu na tę ważną uroczystość. Ambasador w swoim wystąpieniu również podkreślił ważną rolę polskich lotników biorących udział w Bitwie o Wielką Brytanię i polsko-brytyjskie zwycięstwo nad wspólnym wrogiem. Po uroczystym otwarciu i rocznicowych przemówieniach dostojni goście i mieszkańcy miasta, którzy przybyli na uroczystość, mogli obejrzeć wystawę


czas na wyspie

Polska msza w Westminster Cathedral

9 listopada w Westminster Cathedral z okazji 75 rocznicy Bitwy o Wielką Brytanię oraz 70 rocznicy zakończenia II wojny światowej odbyła się msza św. celebrowana przez biskupa polowego Józefa Guzdka, który przybył specjalnie na tę uroczystość z Polski. Licznie zebraną polską społeczność powitał w gościnnej Katedrze Westminster Ambasador RP w Wielkiej Brytanii Witold Sobków, po czym wystąpił prof. Andrzej Kunert, sekretarz Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa, który podkreślił waleczność i bohaterstwo polskiego żołnierza na wszystkich frontach i rozczarowanie, jakie go spotkało po zakończeniu II wojny światowej. „…8 maja 1945 roku pierwszy i najwierniejszy członek zwycięskiej koalicji mógł świętować tylko bardzo gorzkie zwycięstwo. Było już bowiem po Jałcie i rozpoczęciu konferencji założycielskiej Organizacji Narodów Zjednoczonych w San Francisco, gdzie zabrakło polskiej flagi, a fotel dla przedstawiciela Polski był jedynym fotelem pustym (to wówczas dający tam koncert Artur Rubinstein widząc brak polskiej flagi i ten pusty fotel zagrał nasz hymn narodowy)”. Zabrakło też polskich żołnierzy na Paradzie Zwycięstwa w Londynie. O męstwie polskich żołnierzy, które do dzisiaj nie zawsze jest doceniane w poprawnej politycznie Europie mówił też w swoim kazaniu bp Guzdek. Musimy przede wszystkim sami dbać o naszą pamięć narodową i prawdę historyczną. Msza św. odprawiona została również w intencji oddanych Polakom poza granicami kraju kapłanów – abp Józefa Gawliny i kard. Władysława Rubina. Mszę uświetnił śpiewem chór Ave Verum, niezwykle oddany w pielęgnowaniu polskich tradycji, tutaj na Wyspach. Uroczystość w Westminster Cathedral zorganizowała Polska Misja Katolicka oraz Ambasada RP w Wielkiej Brytanii.

|7

Szlak nadziei

C

The Devonshire and Dorset Regiment, Exeter

307 Squadron Project, przygotowaną przez Andrzeja Michalskiego, Michael Parrot i Marcina Piórkowskiego. Wystawa dotyczyła wszystkich aspektów historii Dywizjonu Lwowskich Puchaczy oraz przeżyć poszczególnych pilotów. Można było obejrzeć na niej wiele ciekawych, historycznych fotografii, film z lat 40. ubiegłego wieku, dzieła artystyczne związane z polskim lotnictwem oraz różne pamiątki i kurtkę lotniczą pracownika służby radarowej. W późniejszych godzinach w jednej z ratuszowych sal z okolicznościowym przemówieniem wystąpił obecny prezes Związku Lotników Polskich, syn lotniczych rodziców – Artur Bildziuk. Mówił o polskim lotnictwie, historii Dywizjonu 307, planowaniu nocnych lotów, o Boulton Paul Defiant Turrent fighter oraz Beaufighters, a także o późniejszych, dziś znanych Mosquitoes.

Warto podkreślić, że wśród dostojnych gości na rocznicowym spotkaniu byli obecni: Lord Lieutenant Devonu David Fursdon, przedstawiciel Ministerstwa Obrony Narodowej Lt. Col. Piotr Pacek – Attaché Lotnictwa i Marynarki, Rachel Lyons, Lady Devon – żona księcia Devon, honorowego członka 307 Squadron Project, przedstawiciele RAF z Northolt, wieloletni poseł do parlamentu brytyjskiego Mark Łazarowicz – syn polskiego, zasłużonego lotnika, oraz reprezentanci Komitetu Pamięci Polskich Lotników. Uroczystość zakończyło nabożeństwo w katedrze poświęcone polskiemu Dywizjonowi 307, akcentujące wartość hasła Za waszą i naszą wolność. W licznym gronie obecnych na tej podniosłej uroczystości była także trzyosobowa reprezentacja Ogniska Polskiego – The Polish Hearth, która

przypomniała o powiązaniach polskiego lotnictwa z polskim klubem w Londynie, trwających od samego początku istnienia klubu. Jeden z założycieli Ogniska, gen. bryg. Władysław Kalkus, stał na czele Polskiego Lotnictwa podczas Bitwy o Wielką Brytanię. Również pierwszymi członkami Ogniska byli przedstawiciele PAF – The Polish Air Force of Great Britain, którzy pozostali mu wierni nawet wtedy, kiedy lotnicy mieli już własny klub na Collingham Gardens, w Earls Court. Nie przypadkiem więc zbiegły się uroczystości i jubileusze75 rocznicy Bitwy o Wielką Brytanię oraz 75 rocznica powstania Ogniska Polskiego. Ukazują one ich długie i piękne powiązanie oraz trwałą wierność. Opracowanie: 307 Squadron Project

zekaliśmy na tę książkę wiele lat – w środowiskach polonijnych w tym kraju, zwłaszcza tych, którzy mają swe korzenie na terenach wschodnich regionów II Rzeczypospolitej, prawie nie ma osoby, której bliższa lub dalsza rodzina nie byłaby w jakiś sposób częścią tej wielkiej historycznej epopei II wojny światowej. Najnowsza, monumentalna praca prof. Normana Daviesa, której tytuł w polskim wydaniu brzmi: Szlakiem nadziei. Armia Andersa. Marsz przez trzy kontynenty, w angielskim zaś: Trail of Hope.The Anders Army. An Odyssey across Three Continents (obie wersje wyjątkowo starannie wydane przez polskie wydawnictwo albumowe Rosikon Press, 2015), jest przywołaniem pamięci o tym dramatycznym epizodzie polskiej historii wojennej, która w ciągu ponad 70 lat, dzielących nas od tych czasów, urosła do rangi mitu. Jest to historia na prawdziwie epicką skalę; jej tematem są masowe deportacje setek tysięcy polskich ofiar stalinowskiego terroru w głąb olbrzymich przestrzeni ZSSR i heroicznego wysiłku, jakiego wymagała ewakuacja dużej części tych rozproszonych we wszystkich zakątkach potężnego sowieckiego Imperium rzesz ludzkich (wśród nich kobiet i dzieci) z domu niewoli do wolnego świata. Następnym zaś kolosalnym wyzwaniem dla opatrznościowego człowieka, jakim się stał general Władysław Anders, było przekształcenie tych niedobitków ludzkich w efektywną armię oraz zapewnienie godziwych warunków przetrwania i, co więcej, edukacji tysiącom osób cywilnych, wśród których duży procent stanowili nieletni. Historia, zdawałoby się, dobrze nam znana, ale tym razem opowiedziana, w całości i w całej jej geograficznej rozciągłości (którą autor ocenia na 12,500 km!) , od pierwszego dnia deportacji do momentu demobilizacji w 1946 i angielskich obozów przesiedleńczych (resettlement camps) dla tych, którzy nie mieli gdzie wracać albo też nie chcieli jechać do kraju. Co więcej, jest ona opowiedziana – w dużej części – z punktu widzenia oraz własnymi słowami uczestników i świadków (książka jest kolażem niezliczonej liczby pamiętników i wspomnień, a także dodatkowo uzupełniona paroma setkami zdjęć z prywatnych archiwów, nigdy dotąd niepublikowanych).

Teresa Halikowska-Smith Informacje na temat spotkań autorskich na str. 39


09 (218) 2015 | nowy czas

7Pomnik Wojtka stoi w najpiękniejszym ogrodzie Edynburga, przy Princess Street Gardens

Futerkowy wróg Hitlera Potrójne: Hip, hip, hurra! Przemowa burmistrza Edynburga, list prezydenta Polski odczytany przez ambasadora RP. A wszystko to dla... niedźwiedzia. Ale nie byle jakiego.

Adam Dąbrowski

stanęli przed wyborem: zostawić misia w Egipcie albo go zastrzelić. Wtedy żołnierze wpadli na trzecie rozwiązanie: „Zróbmy z Wojtka żołnierza”. Nadali mu imię, stopień i numer. Władze portu papierów nie zakwestionowały i wojak miś ruszył dalej. Wieczorami brał udział w zapasach z kumplami z kompanii. Niezmiennie wygrywał. Podczas bitwy o Monte Cassino nosił skrzynie z amunicją. Żadnej nie upuścił.

Miś idzie na emeryturę

W

ojtek, miś, który poszedł na wojnę wraz z żołnierzami Armii gen. Andersa i pomagał podczas bitwy o Monte Cassino nosić kule, ma od wczoraj swój pomnik w centrum Edynburga. – Miejsce jest doskonale widoczne – mówi Krystyna Szumelakowa z organizacji Wojtek Memorial Trust, która zbierała pieniądze na statuę. – Jest w najpiękniejszym ogrodzie Edynburga, przy Princess Street Gardens. Przechodzą tędy miliony ludzi. To miejsce na liście dziedzictwa UNESCO, pod ochroną. Pomnik widać ze wzgórz Edynburga i z przejeżdżających nieopodal autobusów – cieszy się pani Krystyna, która na Wyspy trafiła jako małe dziecko.

Miś zostaje żołnierzem

Gdy polscy żołnierze, po ewakuacji ze Związku Radzieckiego, znaleźli Wojtka na terenie dzisiejszego Iranu, miś był maleńki. Trzeba go było karmić skondensowanym mlekiem z butelki, która kiedyś służyła za pojemnik na wódkę. Ale niedźwiedź szybko wydoroślał stając się dziarskim młodzieńcem. Mleko zamienił na piwo, nie pogardzał też papierosami (choć częściej je zjadał, niż wypalał). Był fanem muzyki skrzypcowej. Lubił podróże „na pace” ciężarówki, choć najbardziej podobało mu się w szoferce. Był moment, gdy wydawało się, że jego podróż dobiegła końca. Po przebyciu drogi z dzisiejszego Iranu, przez Syrię i Palestynę, włochatemu kompanowi naszych dzielnych wojaków „stop” powiedziały służby celne w Aleksandrii. Żołnierze gen. Andersa

Emeryturę spędził w stolicy Szkocji, gdzie część naszych żołnierzy zakończyła swoją wojenną tułaczkę. Mieszkał w tutejszym ZOO aż do 1963 roku. I zyskał sobie mnóstwo wielbicieli. Pośród nich była Aileen Orr, która potem napisze o misiu książkę. – Zobaczyłam go w ZOO, gdy miałam osiem lat. Byłam z polskojęzyczną przyjaciółką. Przepchnęłyśmy się do przodu, a ona zaczęła mówić do niego po polsku. Z wrażenia aż usiadł! A dla mnie to była miłość od pierwszego wejrzenia! – opowiada autorka książki Wojtek the Bear: Polish War Hero.

Tuż przed wielką odsłoną

Dziadek Aileen Orr był żołnierzem, spotkał się na froncie z naszymi żołnierzami, a miś Wojtek odgrywał w jego opowieściach o wojnie kluczową rolę – Nie mówił mi o swoich doświadczeniach wojennych bezpośrednio. Opowiadał wszystko poprzez misia. Mówił: „Niedźwiedź zrobił to czy tamto, odwiedziliśmy Palestynę…”. Opowiadał o Bagdadzie, opowiadając o misiu. Ale teraz już wiem, że chciał mi przekazać coś bardzo ważnego. Powtarzał: „Zawsze pamiętaj, co Polacy dla ciebie zrobili” – wspomina nasza rozmówczyni. Emerytura w Edynburgu była dla naszego bohatera bardzo pogodna. Byli towarzysze broni odwiedzali Wojtka, rzucali mu papierosy i słodycze albo przychodzili po prostu na pogaduszki. A sam miś miał poczucie, że jest misiem wyjątkowym. Bo nie z każdym mieszkańcem ZOO opiekunowie regularnie jedzą lunch. Z drugiej strony trzeba jednak przyznać, że wszystko to sprawiało, iż woda sodowa uderzała mu czasem do głowy. – Nie wiedział dokładnie, kim jest. Nie zapadał w sen, jak inne niedźwiedzie. Myślę, że miał poczucie, że jest człowiekiem. Wielu ludzi mówiło mi, że patrzył z góry na inne zwierzęta w ZOO. Uważał, że jest lepszy – relacjonuje Aileen Orr.

Przyjaźń na całe życie

Teraz futerkowy wróg Hitlera ma swój pomnik, a jak mówi burmistrz Edynburga Donald Wilson, jego historia jest ważna i dziś. – Miś pozwala użyć tej historii do tego, by wydobyć na światło dzienne wkład polskich żołnierzy w wysiłek wojenny. A poza tym mówi wiele o relacjach między Edynburgiem i Polską. Ponadto to kolejna nić łącząca nasze miasto z żyjącymi tu emigrantami znad Wisły – wylicza burmistrz. Dla starego druha przyleciał z Edynburga znad Wisły towarzysz broni – profesor Wojciech Narębski, który z Wojtkiem spędził dwa lata. – Całą kampanię włoską, od Palestyny do Bolonii – wspomina profesor. A jaki był ten miś, dla którego dziewięćdziesięcioletni staruszek poruszający się na wózku inwalidzkim przebył tak długą drogę? – Był wspaniały! To był nasz wielki przyjaciel, który poprawiał morale żołnierza. Zastępował nam rodzinę – mówi profesor Narębski. I już wiadomo, że przyjechał do Edynburga u ze względu na ten rodzaj przyjaźni, która trwa całe życie.

MIŚ POZWALA UŻYĆ TEJ HISTORII DO TEGO, BY WYDOBYĆ NA SWIATŁO DZIENNE WKŁAD POLSKICH ŻOŁNIERZY W WYSIŁEK WOJENNY


czas na wyspie |9

nowy czas |09 (218) 2015

Nie zmarnujcie niepodległości

A Witold Sobków, Ambasador RP, przed portretem prezydenta Edwarda Raczyńskiego

– Miałem zaszczyt poznać Pana Prezydenta w kwietniu 1993 roku. Był to mąż stanu najwyższej klasy. Podczas naszego spotkania, pan prezydent wygłosił wspaniałe prawie 30-minutowe przemówienie. Nie słyszałem wcześniej takiego przemówienia i pewnie już nie usłyszę. Pan prezydent był wieloletnim ambasadorem w Londynie i bez wątpienia najwybitniejszym dyplomatą na tym stanowisku – powiedział Witold Sobków, Ambasador RP w Londynie podczas premiery filmu dokumentalnego w londyńskiej ambasadzie na temat Edwarda Raczyńskiego – dyplomaty, arystokraty, działacza emigracyjnego, ministra spraw zagranicznych, ambasadora RP w Londynie, a także najstarszego oraz najdłużej żyjącego prezydenta RP w Londynie.

mbasador RP w Londynie Witold Sobków przypomniał również, że wieczór w ambasadzie był inauguracją obchodów rocznicowych związanych z działalnością władz emigracyjnych, okazją do obejrzenia filmu biograficznego o Raczyńskim oraz nadania imienia prezydenta Raczyńskiego jednej z sal ambasadzkich, dotychczas znanej jako chińska. Wśród zaproszonych gości znaleźli się twórcy dokumentu – pracownicy MZS oraz dwie córki Raczyńskiego – Katarzyna i Viridianna. Cieszy, że MSZ dba o upamiętniane dorobku władz emigracyjnych, szczególnie władz z okresu II wojny światowej oraz lat powojennych. Działalność rządu na uchodźstwie oraz dorobek kulturalny polskiego Londynu to są karty historii nie do końca poznane. Prezentowany film jest jednym z czterech na temat dyplomatów rządu na uchodźstwie. Przez najbliższe dwa miesiące pod szyldem projektu Rzeczpospolita Londyńska odbędzie się kilka wydarzeń upamiętniających działalność rządu, a towarzyszyć im będzie akcja promocyjna. W ubiegłym roku wyprodukowaliśmy serię pięciu filmów dokumentalnych opowiadających historię władz RP na uchodźstwie. Natomiast do końca br. zrealizujemy produkcję kilku kolejnych video-wywiadów ze świadkami historii rządu, a w grudniu uruchomimy portal emigracyjny ukazujący w przystępny sposób całość zgromadzonych przez nas materiałów zarówno archiwalnych, jak i tych nowo nagrywanych. Będzie to materiał edukacyjny dla młodych ludzi w Polsce i zagranicą – podsumował Sobków. Edward Raczyński to czołowa postać powojennej emigracji, niezłomny działacz na rzecz dążeń do polskiej wolności i demokracji, uczestnik i świadek najważniejszych wydarzeń politycznych związanych z Polską, jeden z architektów polsko-brytyjskiego układu o wzajemnej pomocy z sierpnia 1939 roku, Członek Rady Trzech, obok gen. Andersa i premiera Arciszewskiego, stanowiąc trzon kolonialnego organu władzy rządu RP na Obczyźnie. Twórcy obrazu biograficznego na temat Raczyńskiego mówiąc o jego postaci i działalności dyplomatycznej, przedstawili go jako działacza na rzecz polskich żołnierzy i polskich instytucji w Wielkiej Brytanii, który wspierał kontakty polskich środowisk z przedstawicielami władz angielskich, odwiedzał polskie jednostki wojskowe i brytyjskie zakłady zbrojeniowe, przyczynił się do rozpowszechniania informacji o Holokauście i któremu swoją misję przyszło pełnić w wyjątkowych okolicznościach. Dokument pokaWitold Sobków, Ambasador RP, z córkami prezydenta Edwarda Raczyńskiego

zuje Raczyńskiego, dla którego sprawą nadrzędną było uczestnictwo w życiu polskiej społeczności w Londynie oraz jego dążenia mające na celu przywrócenie wolności i niezależności. Z tego też powodu włączył się on w akcję informacyjną dla społeczeństwa polskiego prowadzoną na falach rozgłośni BBC od września 1939 roku. W archiwalnym nagraniu mogliśmy usłyszeć jego przemowę do narodu polskiego an emigracji, podczas której podkreślał, że „Polska napadnięta przez wroga stawia bohaterski opór budząc podziw i najgłębsze uczucia sympatii całego świata”. W innych z kolei okolicznościach zapewniał, że „Naród polski nigdy nie zrezygnuje ze swojego prawa do niepodległego bytu i o to prawo będzie niezłomnie walczył ”. Prezydent Edward Raczyński zmarł 30 lipca 1993 roku w Londynie. Ze względu na wiek nigdy nie przyjechał do wolnej Polski. Został pochowany w rodzinnej kaplicy, a nad jego grobem umieszczono napis „Nie zmarnujcie niepodległości”. Wiele lat później dzięki uprzejmości córek Raczyńskiego, które udostępniły zbiór pamiątek po nim, w bliskim mu pałacu w Rogalinie, w celu uczenia jego pamięci, wiernie odtworzono jego londyński gabinet. Niezwykle skromny, wyposażony jedynie w niezbędne sprzęty, wiernie odzwierciedlający warunki, w których przez lata pracował i żył.

Tekst i zdjęcia: Małgorzata Bugaj-Martynowska


10| czas na wyspie

Potencjał drzemie w nas

Małgorzata Bugaj-Martynowska Małgorzata Zienkiewicz-Wiliams podzieliła się z uczestnikami konferencji wiedzą na temat możliwości szukania zatrudnienia przez nauczycieli z polskimi kwalifikacjami na brytyjskim rynku pracy

Z

byt mało jest takich przedsięwzięć i profesjonalnej, specjalistycznej pomocy adresowanej do osób pracujących w polskich szkołach sobotnich na Wyspach. A szkół przybywa i nie są to placówki otwierane tylko przez ludzi z doświadczeniem, ale również przez osoby, które takiego doświadczenia, a czasami nawet i wykształcenia nie mają. To dobrze, że podejmują inicjatywę, jednak aby to wszystko mogło funkcjonować i przynosić rezultaty, musi mieć profesjonalne i rzetelne wsparcie, ponieważ nie możemy zapominać o tym, że to te placówki ponoszą odpowiedzialność nie tylko za poziom edukacji uczniów w języku polskim, ale również za budowanie ich narodowej tożsamości, patriotyzmu, zakorzeniania w naszej tradycji – mówili uczestnicy konferencji Polskiej Macierzy Szkolnej i Wydziału Konsularnego Ambasady RP w Londynie, która odbyła się 31 października w Polskim Ośrodku Społeczno-Kulturalnym. Pracownicy szkół podkreślali, że często sami w swojej pracy poszukują, co przypomina poruszanie się po omacku, ponieważ w szkołach brakuje specjalistów, szkoleń i konferencji, a różnorodna tematyka nawarstwia się z roku na rok.

trzeba czekać rok Kolejną burzę mózgów wśród dyrektorów i nauczycieli polskich szkół uzupełniających mamy już za sobą. Stało się to za sprawą corocznej konferencji dla nauczycieli polskich szkół sobotnich, w której wzięło udział ponad 100 dyrektorów i nauczycieli z placówek rozproszonych na Wyspach. Po całym dniu warsztatów i wykładów uczestnicy przedsięwzięcia opuszczali POSK wyposażeni w nowe doświadczenia i wiedzę oraz publikacje i pomoce naukowe zakupione w księgarni PMS. – W konferencjach Polskiej Macierzy Szkolnej bierzemy udział od kilku lat, ponieważ zawsze wracamy stąd z głowami pełnymi pomysłów, inspiracjami, których na próżno szukać w internecie. Uzyskujemy konkretne odpowiedzi na postawione przez nas pytania, a zajęcia warsztatowe i rozmowy z pracownikami innych szkół pozwalają na wymianę doświadczeń. Każda szkoła sobotnia jest inna, każda funkcjonuje w odmienny sposób, jednak problemy są bardzo podobne. Mamy też podobne wyzwania, chcemy, aby nasza szkoła miała najlepszą ofertę na rynku – mówili uczestnicy konferencji, na której w tym roku była poruszana między innymi tematyka budowania kariery przez polskiego nauczyciela na Wyspach, dwujęzyczności, kształtowanie wśród uczniów motywacji do nauki historii oraz strategii rozwijających kompetencje językowe u młodszych uczniów dwujęzycznych. Nie zabrakło propozycji innowacyjnych metod nauczania, a także informacji skierowanych na rozwój zawodowy nauczyciela i możliwości odnalezienia się przez niego na brytyjskim rynku pracy. Nie pominięto również zagadnień związanych z egzaminem A-Level, w którego obronie kilka miesięcy temu integrowała się polska społeczność na Wyspach. Podczas konferencji zwrócono uwagę na błędy popełniane przez uczniów podczas składania przez nich tego egzaminu z języka polskiego w formie pisemnej.

Jak można ich uniknąć oraz jak przygotować młodzież, by otrzymała wysokie noty, mogli się przekonać nauczyciele odpowiedzialni za ten etap edukacji w polskich szkołach sobotnic.

jak zacząć? Małgorzata Zienkiewicz-Wiliams, EAL Co-ordinator and MFL Teacher z Catholic School and Language College, podzieliła się z uczestnikami konferencji wiedzą na temat możliwości szukania zatrudnienia przez nauczycieli z polskimi kwalifikacjami na brytyjskim rynku pracy. – Polacy mają odpowiednie kompetencje, ale pracują poniżej swoich kwalifikacji, a 70 proc. z nich zarabia mniej, niż wynosi średnia krajowa – mówiła Zienkiewicz-Williams. Namawiała nauczycieli do tego, aby inwestowali w siebie i uczyli się języka angielskiego, otwierając samym sobie furtkę do lepszej przyszłości. – Mamy dobrych specjalistów, ale problem polega na tym, że wielu polskich nauczycieli wciąż nie pracuje w swoim zawodzie. Problem tkwi w języku – przekonywała, mówiąc, że nie chodzi tutaj o mówienie z akcentem, lecz o komunikatywność i kompetentność. – Przyjechałam do Anglii, mając 24 lata, moja szczęka była już wówczas ukształtowana, dotychczas nie wyzbyłam się polskiego akcentu, ale nauczyłam się języka. Powinniśmy dla siebie znaleźć czas, aby pracować nad angielskim. Jest wiele możliwości, a kursy to inwestycja w życie i karierę zawodową – podsumowała. Zienkiewicz-Williams podjęła również temat wykwalifikowania kadry nauczycielskiej w brytyjskich szkołach. Zwróciła uwagę na fakt, że jest ona często niewystarczająco przygotowana do nauczania konkretnego przedmiotu i na danym poziomie oraz że w tych placówkach brakuje specjalistów, a jeden nauczyciel

konferencji Polskiej Macierzy szkolnej i Wydziału konsularnego aMbasady rPWzięło udział Ponad 100 dyrektoróW i nauczycieli Polskich szkół sobotnich

może uczyć kilku przedmiotów. Proponowała, aby polscy nauczyciele rozpoczynali swoją karierę od szukania posad asystentów brytyjskich nauczycieli i aby nie zniechęcali się odmowami. Jej zdaniem nie bez znaczenia dla brytyjskich placówek jest doświadczenie pracy nauczyciela w szkołach uzupełniających, gdzie można zdobyć doświadczenie i referencje, które będą stanowiły wartość dla brytyjskiego pracodawcy. Zachęcała również do pracy wolontaryjnej oraz przygotowania własnej oferty prowadzenia zajęć, które są intratnymi propozycjami dla dyrekcji szkół brytyjskich.

jest nas zbyt dużo... Przyczyny podejmowania zatrudnienia poniżej kwalifikacji należy również szukać w podłożu liczebności Polaków na Wyspach. – Jest nas tutaj zbyt dużo – padło stwierdzenie na jednym z wykładów, a liczebność przekłada się na rynek pracy, który jest ograniczony i kieruje się własnymi zasadami. Pierwszą z nich są kwalifikacje uznane przez instytucje brytyjskie. Inne sprowadzają się do posiadania przez kandydata dokumentacji potwierdzającej zawodowe przystosowanie do pracy na Wyspach, czyli między innymi świadectwo o niekaralności czy dyplomy potwierdzające uzyskanie wykształcenia na Wyspach umożliwiającego pracę z dziećmi. To jednak nie koniec wymagań. Brytyjski pracodawca chętnie zatrudni nauczyciela nie tylko z misją, ale z innowacyjnymi pomysłami, inspiracjami, kreatywnego i gotowego do podejmowania wyzwań. Aby tego dowieść, ważny jest wolontariat, czyli gotowość do dzielenia się swoim czasem, a tym samym do pomocy oraz tego, co najważniejsze – uczenia się rzeczy nowych. Nie należy zapominać również o tym, że zapyta o referencje, najchętniej te pochodzące z instytucji brytyjskich. To, co w nich wyczyta, może być kluczowe w podjęciu decyzji o powierzeniu polskiemu nauczycielowi posady w brytyjskiej szkole. Zatem budując karierę zawodową na Wyspach, warto na początek pytać o możliwość podjęcia współpracy z polskimi szkołami uzupełniającymi i to nie tylko jako osoba zatrudniona, ale także jako wolontariusz. W zamian będziemy mieć satysfakcję, otrzymamy możliwość stałej pracy w polskiej placówce w przyszłości, poznamy system działania polskiej szkoły sobotniej, a na koniec pracodawca wystawi nam świadectwo, które w karierze niejednego nauczyciela z Polski może stanowić przysłowiową marchewkę w drodze po sukces na brytyjskim rynku pracy. Trzeba jednak pamiętać o spełnieniu podstawowych warunków, do których oprócz wykształcenia i kwalifikacji zalicza się sumienność, punktualność, rzetelność, odpowiedzialność, a przede wszystkim chęć do pracy. Pamiętajmy również o tym, że polskie szkoły mają charakter społeczny, a w takich instytucjach nie zarabia się pieniędzy. Pracownicy mogą jedynie liczyć na zwrot kosztów podróży do miejsca pracy. Zatem wiedzę, na jakich zasadach funkcjonują na Wyspach instytucje o charakterze społecznym, też warto mieć. Jeżeli więc chcemy rozpocząć budowanie swojej kariery od pytania: „Za ile oraz po jakim czasie otrzymamy podwyżkę?”, to znaczy, że albo nie w pełni zrozumieliśmy misję, jaką kierują się szkoły, albo to nie jest zajęcie dla nas. Pytajmy więc o pracę i o wolontariat pod innym adresem, mając na uwadze to, że nie wszystko można i powinno się przeliczać na pieniądze.


|11

nowy czas | 09 (218) 2015

Z Welwyn Hatfield do Świdnika W dniach 13-15 października w Świdniku gościła – z panią burmistrz Lynne Sparks na czele – delegacja angielskiego powiatu Welwyn Hatfield (położonego niedaleko Londynu). Brytyjscy goście przyjechali na zaproszenie władz samorządowych Świdnika.

I

nicjatorem wizyty i nawiązania wzajemnych kontaktów był Michał Siewniak, zasiadający w lokalnej Radzie Miasta, na którego wcześniejsze zaproszenie przybył do Anglii Tomasz Szydło, wiceburmistrz Świdnika. Powiat Welwyn Hatfield jest zamieszkany przez ponad dwutysięczną polską społeczność. Podobnie jak Świdnik ma tradycje lotnicze. Wizyta w Polsce, gdzie pani burmistrz Lynne Sparks była po raz pierwszy, miała na celu pokazanie angielskim gościom naszego kraju oraz przeprowadzenie rozmów na temat możliwości współpracy. Pobyt brytyjskich gości na Lubelszczyźnie, trwający trzy dni, można uznać za bardzo udany. Czas ten był spędzony intensywnie. Odbyło się spotkanie z władzami samorządowymi, była wizyta w ośrodku dla osób niepełnosprawnych oraz w domu opieki społecznej, a także w lokalnym (nowym, pięknym i zmodernizowanym) Miejskim Ośrodku Kultury. Spotkaliśmy się również z dyrekcjami lokalnego przedszkola, szkoły podstawowej i klubu piłkarskiego – Avia Świdnik. Z naszej wyprawy przywieźliśmy wiele miłych wrażeń. Zobaczyliśmy też, że lokalna społeczność działa prężnie, a Świdnik tętni życiem. Każde z odbytych spotkań było inspirujące, dzięki czemu mamy wiele nowych pomysłów na dalszą współpracę.

Lynne Sparks zauważyła i doceniła, że w Świdniku jest piękny port lotniczy dysponujący świetną technologią, znakomicie funkcjonujący ośrodek kultury, a także są tam doskonale wyposażone szkoły. To wszystko zrobiło na niej ogromne wrażenie. Jak podkreśliła, była nawet trochę zdziwiona, że tak dużo udało się zrobić w tak krótkim czasie. Warto też podkreślić, że już w trakcie pobytu w Polsce udało się porozmawiać na temat współpracy w przyszłości. Jedną z podjętych inicjatyw jest na przykład udział w Festiwalu Miast Partnerskich. Mimo że nie podpisaliśmy formalnej umowy, jesteśmy pewni, że władze Welwyn Hatfield poprą ten projekt. Natomiast bardzo owocne spotkanie z przedstawicielami Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego stwarza szansę współpracy na płaszczyźnie edukacyjno-akademickiej. W Hatfield jest uniwersytet, w którym kwitnie nie tylko życie naukowe, ale także kulturalne. Muszę przyznać, że jako Polak mieszkający w Anglii byłem niesamowicie dumny z faktu, że pochodzę z Polski. Mam nadzieję, że wizyta ta będzie miała pozytywny oddźwięk wśród lokalnej społeczności i przyczyni się do tego, by nasze narody kontynuowały budowanie relacji pogłębiających wzajemną integrację.

Michał Siewniak

Łowiczanka zaprasza na smaczny obiad Set Menu: poniedziałek – piątek £12.00 sobota – niedziela £16.00

Godziny otwarcia: PONIEDZIAŁEK: 18.30-23.00 WTOREK – PIĄTEK: 12.30-15.30; 18.30-23.00 SOBOTA: 12.30-15.30; 18.30-01.00 NIEDZIELA : 12.30 -21.00

Restauracja Łowiczanka POSK, 1 piętro 238-246 King Street London W6 0RF TEL: 0208 741 3225 Organizujemy: wesela, chrzty, komunie, konferencje, catering, urodziny i inne imprezy okolicznosciowe. Brytyjscy goście w Świdniku


12|

09 (218) 2015 | nowy czas

Jak będzie, zobaczymy Grzegorz Małkiewicz

Zaprzysiężenie nowego rządu w Polsce zbiegło się w czasie z tragicznymi wydarzeniami w Paryżu, które zajmują pierwsze strony gazet i większość czasu antenowego. Trudno się dziwić, zamachy terrorystyczne to już otwarta wojna. Coraz mniej miejsca na kompromis, Europa musi się zjednoczyć, odrzucając dotychczasową poprawność polityczną. Nasz nowy rząd, jak wynika z wypowiedzi ministrów i premier Szydło, takie wyzwanie rozumie.

Sytuacja w Europie otworzyła exposé nowej premier. Mówiła o konieczności solidarnej postawy, ale jednocześnie podkreśliła, że polski rząd przede wszystkim jest odpowiedzialny za bezpieczeństwo swoich obywateli. Wyraźne przesunięcie priorytetów, choć opozycja nie chciała tego zauważyć, koncentrując się raczej na tym, ile czasu Beata Szydło poświęciła sprawom europejskim. Zdaniem opozycji – niewiele. Głównym jednak wyzwaniem nowego rządu są sprawy krajowe. Premier zapowiadała pokorę, skuteczność i słuchanie obywateli, bo w jej ocenie głównym nadużyciem ostatnich lat była arogancja władzy. Z trybuny sejmowej padły konkretne obietnice załatwienia najważniejszych spraw: dodatek na dziecko w wysokości 500 zł; przywrócenie wieku przechodzenia na emerytury – 65 lat dla mężczyzn, 60 lat dla kobiet; podniesienie najniższej stawki godzinowej do 12 zł; podniesienie kwoty wolnej od podatku do 8 tys. zł; darmowe leki dla ludzi po 75 roku życia. Nie będzie to łatwe, bo jak sama premier przyznała, nowa ekipa nie ma pełnego rozeznania stanu państwa. Taki audyt ma być przygotowany w najbliższym czasie. Oby się tylko nie okazało, że nie ma możliwości budżetowych na przykład na pomoc dla rodzin wielodzietnych czy na płacę minimalną. Opozycja i wielu ekspertów sceptycznie oceniają deklaracje rządu wymagające w realizacji dużych środków finansowych. Może opozycja wie, co mówi, bo ma więcej informacji na temat stanu państwa. Rozpoznanie problemów i szczere chęci ich rozwiązania mogą nie wystarczyć. Jesteśmy w strukturach unijnych i w wielu sprawach, przede wszystkim gospodarczych, obowiązują nas umowy międzynarodowe. Państwo nie może też (i całe szczęście) pozwolić sobie na niczym niekontrolowaną politykę fiskalną. Nie może przekroczyć w budżecie progu zadłużenia, a

budżet pozostawiła poprzednia ekipa. Czy powiodą się te wszystkie manewry, o których mówiła w exposé premier, przy zachowaniu wyraźnie określonych granic zadłużenia i przy uwzględnieniu zmieniających się warunków ekonomicznych? Po czynach ich poznacie. Rząd zgodnie z wyborczymi zapowiedziami wyznaczył sobie bardzo ambitne cele. Przedstawił program całościowy – ani z lewa, ani z prawa. Zabezpieczenia dla najbiedniejszych, żłobki, szkoły, uczelnie to postulat, którymi zwykle epatuje tradycyjna lewica. Zapowiedź powstania nowych ministerstw, w tym przede wszystkim Ministerstwa Energii i Ministerstwa Infrastruktury to wpływ szybko zmieniającej się struktury państwa i dbanie rządu o gospodarczy rozwój kraju w skali perspektywicznej. Program rządu Beaty Szydło bierze też w obronę drobną przedsiębiorczość dzięki planowanym zmianom prawnym mającym wyeliminować z życia gospodarczego największą patologię przewlekłych procesów, które nie przeszkadzają dużym, często międzynarodowym korporacjom, ale skutecznie eliminują mniejszych graczy, a to oni najbardziej wpływają na rozwój gospodarczy kraju. Ciekawą inicjatywą, niewymagającą zbyt dużych inwestycji, a jedynie dobrej woli rządzących, jest zapowiedź sprzedaży państwowych gruntów na korzystnych warunkach pod zabudowę indywidualną, z włączeniem w takie przedsięwzięcia finansowej pomocy ze strony banków, z gwarancjami udzielanymi przez rząd. To też jeden z elementów polityki prorodzinnej i konkretne zachęcenie Polaków pracujących za granicą do powrotów. Polaków mieszkających poza krajem powinien też ucieszyć projekt współpracy sejmu, senatu i rządu w sprawach ich dotyczących, czyli pozbawienie Ministerstwa Spraw Zagranicznych wyłączności w udzielaniu pomocy Polonii.


felietony |13

nowy czas |09 (218) 2015

Czy podzielimy los starożytnych rzymian?

Krystyna Cywińska

Historia się powtarza. Żadne zaklęcia tego nie zmienią. Żadne uczone analizy, żadne naukowe traktaty ani polityczne zabiegi biegu historii nie powstrzymają. Zrobi swoje najgorsze. Co gorsze, w imię doktryny intelektualnej czy religijnej. Co gorsze, w imię ideologii. Przyczyna leży w nas. W ludzkich genach, odczuciach i wierzeniach. Doktryny są bożyszczami ludzi głodnych mitów i intelektualnych wierzeń, i zabobonów. Zapewne lekko przynudzam. Proszę mi darować. Ale jestem dogłębnie znudzona i do granic wytrzymałości wkurzona. Wkurzona tym, co od dawna słyszę i obserwuję. Wkurzona zalewem bezmyślności, bezradności i głupoty lewacko-pseudotolerancyjnej. Wszystko to już przerabialiśmy. Kolejne pokolenia tego doświadczały.

Wacław Lewandowski

Piękna perspektywa Dziennikarze większości polskich mediów zachowują się zgodnie z regułą prezentowaną w popularnym dowcipie, w myśl którego dziennikarską reakcją na wynik ostatnich wyborów było uroczyste postanowienie: „Przed wyborami krytykowaliśmy opozycję, teraz dla odmiany będziemy krytykować rząd!”. Jednym słowem – zawsze PiS. Nowy rząd jeszcze nie został zaprzysiężony, jeszcze nie za-

Najazdy, podjazdy, wojny, gwałty, zniewolenia. Morderstwa i grabieże. Niszczenie dorobku, zabytków kultury i postępów cywilizacji. Zawsze pod hasłami ideałów przewrotnych doktryn dyktowanych rzekomo wiarą w lepsze jutro. Więc się nie dziwię żadnym atakom terrorystycznym. Żadnym! Tej nowej formie wojny, która toczy się już od dawna. Trzeba ataku na Paryż, żeby świat rządzących nami polityków to sobie teraz uzmysłowił. Jesteśmy rządzeni przez grupę ludzi w globalnym świecie. Ludzi nie zawsze z wizją. Niekoniecznie politycznie odważnych. Często nieodpowiedzialnych. Często kierujących się interesami partyjnymi czy narodowo-partykularnymi. Nie stać nas widocznie obecnie na wielkich mężów stanu. Takich, którzy rozumieją potencjalne zło pod osłoną tolerancji i wyrozumiałości. Jesteśmy ich globalnymi ofiarami. Prowadzą nas od klęski do klęski. Od katastrofy społecznej do katastrofy politycznej. I to wszystko w oparach dymiących słów, nawoływań i zaklęć. Czy ta wojna, która się teraz toczy, może być wygrana? Pewnie kiedyś wykrwawi się do końca, jak wszystkie inne wojny, ze skutkiem dla nas nieprzewidywalnym. Barbarzyńcy znowu stanęli u naszych bram. Tak jak kiedyś u bram Rzymu. Pisał o tym Edward Gibbon w słynnym dziele The History of the Decline and Fall of the Roman Empire. Pisał o podbojach, potędze, kulturze i cywilizacji rzymskiej. Analizował rzymskie najazdy, grabieże, bezprawie, zniewalanie ludów podbitych oraz o nadużyciach władzy, rozpuście i przeroście pewności o własnej potędze. Pisał i o tym, jak ta potęga runęła bezpowrotnie. Czy i nas to czeka? W tym naszym dekadenckim, rozbuchanym dobrobytem świecie nierówności, reklam, świateł i żądzy pieniądza. Czy i nas czeka zagłada? Tych naszych pięknych i podłych wartości? Kiedy wybuchła wiosna ludów arabskich, nie miałam żadnych złudzeń. Z niedowierzaniem słuchałam i czytałam słowa uniesień i wiwatów na cześć zwycięstwa demokracji. Demokracji w świecie arabskim? W świecie przywiązanym do rządów totalitarnych? W świecie żyjącym własnymi odrębnymi tradycjami, religią i kulturą? Polityczna naiwność zachodnich polityków oraz wywody niektórych publicystów i psychologów przerażały mnie. W Stanach Zjednoczonych po ataku Zachodu na Irak wylewano do rynsztoków francuskie wino. Wyrzucano do śmieci francuskie frytki. Bo przewrotny prezydent Francji i jego rząd

odmówili udziału w tym szaleństwie. Dziś wszyscy Amerykanie – i nie tylko – śpiewają Marsyliankę. Terroryści uderzyli w serce Francji mimo jej ówczesnej postawy. Dlaczego? Za winy jej kolonialnej historii? Czy dlatego, że Francja okazała się dla Arabów macochą? Ostatni atak na Paryż to wojna o kalifat w Europie. Ci, którzy wygrywają wojny na większą lub mniejszą skalę, prawie nigdy nie potrafią zaprowadzić sprawiedliwego pokoju. A ci, którzy potrafią zaprowadzić sprawiedliwy pokój, nigdy nie wygrywają wojen. Nie ja to wymyśliłam, ale Winston Churchill. Głęboko współczuję Francji, boli mnie jej ból. Ale przewrotnie pamiętam, jak z początkiem II wojny światowej Francuzi uciekali z Linii Maginota, jak się poddawali Niemcom i jak z Niemcami kolaborowali. Czy jest sens przypominać to właśnie teraz? I czy jest sens wyciągać z tego jakieś wnioski? Chyba nie. Chociaż nie wiem. A patrząc na te nieludzko potraktowane przez wojnę w Syrii i nierówności społeczne tłumy bezdomnych uchodźców, przypominam sobie nasz polski exodus po atakach niemieckich. Nie hitlerowskich, nie nazistowskich– jak się teraz to nazywa – ale niemieckich. I rozpamiętuję wszystkie krzywdy, morderstwa, okrucieństwa i wysyłki zadane mojemu narodowi. Przez Niemców i przez Sowietów, w imię ideologii i doktryn. Te dwa określenia – doktryna i ideologia – straszą mnie po nocach. Ale jak nazwać reguły, które dawałyby nam poczucie sprawiedliwości społecznej i bezpieczeństwa? Może społeczną równością? Niedościgłe marzenie. Ta nasza nierówność społeczna, brak dobrobytu powszechnego, ta nasza uboga Polska, może się jednak na razie ostanie fali obcych kulturowo przybyszy. Czego jej życzę. I mam nadzieję, że się temu oprze nasz nowy rząd. I to mimo i wbrew różnym w kraju i Europie naciskom. Oprze się, rozumiejąc sytuację w Szwecji, Niemczech, Wielkiej Brytanii i we Francji, rozumiejąc zagrożenie, mimo najlepszej woli, współżycia obcych sobie kultur i religii. Podła jest ta nasza ludzkość. Nieludzka i nieprzewidywalna. Gorzko tego żałuję. A szatani w nas są odporni na wszelkie egzorcyzmy. Szczęśliwi ci, którzy wierzą w wielką moc aniołów. Ja też bym chciała. W każdej wojnie mniej liczy się słuszność, o jaką walczymy. Liczy się tylko zwycięstwo. George Orwell napisał: „Wojna to pokój. Wolność to zniewolenie. Siłą jest ignorancja”. A nie mówiłam? Mówiąc o ignorancji naszych przywódców?

czął pracować, tymczasem w gazetach i telewizyjnych programach powiało katastrofizmem. Zewsząd słychać, że pod takim rządem Polska straci wszelkie międzynarodowe znaczenie, płynność finansową, zniechęci do siebie inwestorów, stanie się państwem religijnym i zaściankowym oraz pośmiewiskiem Europy. Właściwie media przestały informować o tym, co się wydarzyło, a zaczęły straszyć czymś, co ich zdaniem może się wydarzyć w przyszłości. Jest to działanie pedagogiczne – po prostu elity polskiego dziennikarstwa chcą wychowywać społeczeństwo, które w ich przekonaniu wybrało złą większość parlamentarną i tym samym dało władzę nie tym, którym powinno. Teraz więc „głupie” społeczeństwo ma się przerazić możliwymi skutkami swego nieodpowiedzialnego wyboru. – Głupio wybrałeś Polaku – zdają się mówić – to teraz żyj w lęku i czekaj, aż PiS doprowadzi do katastrofy finansów państwa, oddzieli Polskę od Unii Europejskiej i w dodatku pozostawi ją bezbronną, bo przecież minister Macierewicz z całą pewnością zlikwiduje armię. Tyle o dziennikarzach. Tymczasem z ulicy płyną inne głosy. Dwa dni po ogłoszeniu wyniku wyborów czytałem w lokalnej gazecie prezentowane tam wyjątki z listów czytelników. Zdenerwowany starzec pisał, że stał w długiej kolejce do lekarza w przychodni, a przecież miało być tak, że jeśli wygra PiS, kolejek nie będzie. Inny czytelnik, głowa wielodzietnej rodziny, narzekał, że PiS już ma władzę, a jemu nikt jeszcze nie powiedział, kiedy dostanie 500 złotych zasiłku na każde dziecko. A przecież obie-

cywali! I on, który na PiS głosował, czuje się zawiedziony i oszukany. Rząd Zjednoczonej Prawicy rozpocznie więc działalność w wyjątkowo niekorzystnej atmosferze – musi bowiem stawić czoło z jednej strony mediom, które życzą mu jak najgorzej, z drugiej zaś – tej części elektoratu, która uwierzyła, że „dobre zmiany” dokonają się natychmiast po wyborach, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. W tej powyborczej atmosferze większości rodaków umyka rysująca się przed nami piękna perspektywa. Oto Sebastian Cole, szef IAAF, czyli Międzynarodowego Stowarzyszenia Federacji Lekkoatletycznych, dał Rosji tygodniowe ultimatum na złożenie wyjaśnień w sprawie działalności rosyjskiego oddziału WADA, to znaczy Światowej Organizacji do spraw Walki z Dopingiem. Wygląda bowiem na to, że rosyjskie laboratorium WADA celowo podmieniało próbki, by „ulepszać” wyniki badań antydopingowych rosyjskich lekkoatletów. A ponieważ w dzisiejszym świecie takie manipulacje trudno jest ukryć, Rosjanie po prostu dawali milionowe łapówki ludziom z nadzoru IAAF. Jeden z nich, Lamine Diack, już ma za to francuski akt oskarżenia. Rosyjskie władze, jak zawsze, zaprzeczają, jednakże szef rosyjskiej agencji antydopingowej Grigorij Radczenkow już podał się do dymisji, a minister sportu dymisję przyjął. Wygląda więc na to, że Rosji grozi wykluczenie z IAAF, co skutkowałoby brakiem rosyjskiej ekipy na najbliższych igrzyskach olimpijskich. Biorąc pod uwagę, jak potężny byłby to cios dla Putina, takie właśnie zakończenie afery nazwałbym piękną perspektywą.


14| felietony i opinie

09 (218) 2015 | nowy czas

Andrzej Lichota

PIÓREM

PAZUREM: Szok. Przerażenie. Bezradność...

2015

To, co wydarzyło się w Paryżu 13 listopada, obezwładnia. Felieton do obecnego wydania miałem już napisany, jednak najnowszych wydarzeń nie sposób pominąć. Tekst ilustruję rysunkiem wykonanym równo 10 lat temu, bo w 2005 roku, niedługo po tragicznych zamachach w Londynie. Rysunek jest jak najbardziej aktualny i bezwzględnie wymowny – już wtedy uważałem, że napływ mieszkańców Bliskiego Wschodu do Europy przypomina desant. Ostatnie wydarzenia jedynie to potwierdzają. Można to podsumować określeniem: „uchodźcy” właśnie się zweryfikowali. Przez ostatnie miesiące, w związku z napływającą falą niekontrolowanych „uchodźców”, przecierałem oczy ze zdumienia. Kraje o jasno określonych granicach, stanowiących zewnętrzne granice Unii Europejskiej, pozwalają na ich przekraczanie tłumom ludzi, niemal bez kontroli. Towarzyszy temu nacisk mediów i bezkrytyczna solidarność z przybyszami. Nie udzielono skutecznej, a właściwie żadnej pomocy Węgrom i Grecji – przez granice tych państw „uchodźcy” szli lawą, taranując barykady, zrywając kordony policyjne i niosąc swoje dzieci na pierwszej linii, aby światowe media mogły się rozczulać nad ich losem. Bezczelność „uchodźców” była nawet większa niż ich liczebność. Zdecydowane działania przeciwko – takie jak budowa ogrodzenia wzdłuż granicy węgierskiej – były piętnowane przez europejskie media. Niewiele miejsca na łamach prasy i czasu w programach telewizyjnych poświęcono, aby przedstawić faktyczne pobudki tego exodusu z Syrii, Iraku, Libii, Erytrei i innych państw islamskich. Przypomnę, tylko od początku 2015 roku to już kilkaset tysięcy… Co więcej, granicę mogli przekraczać ludzie, którzy nie mieli dokumentów, a jedynie oświadczali, że pochodzą z Syrii i uciekają przed wojną. Nie trafiali oni jednak do ośrodków, gdzie można by zweryfikować ich tożsamość, by dopiero po tym zezwolić na pobyt w Unii lub deportować do deklarowanego kraju pochodzenia. Zresztą naiwnością byłoby sądzić, że terroryści związani z ISIS nie są na to przygotowani i nie dys-

ponują wystarczająco dobrze sfałszowanymi paszportami lub nawet zupełnie legalnymi. Co, jak się okazuje z kolejnych doniesień z Paryża, widać czarno na białym. Zadaję zatem pytanie: jak to się stało, że politycy Unii w świetle znanych zagrożeń i równie znanej retoryki Państwa Islamskiego nie reagowali przytomnie i na czas? Jak to możliwe, że najbogatsze kraje nie wsparły Grecji, Węgier, Chorwacji w uszczelnieniu granic i – jeśli to okazałoby się konieczne – w odprawieniu imigrantów, bo tak ich należy nazywać, do krajów pochodzenia? Czyż te koszty nie byłyby wielokrotnie niższe od tych, jakie przyjdzie nam płacić teraz? I, w końcu, dlaczego przywódcami krajów europejskich są tak krótkowzroczni, słabi wobec siły mediów wasale? To, co się wydarzyło w Paryżu, stało się na życzenie europejskich polityków i większości mediów. Fiasko stanowiska kanclerz Merkel właśnie uzyskało wielką kropkę nad i. To polityka skrajnie nieodpowiedzialna, wręcz po prostu głupia. Cechująca się zupełnym brakiem zrozumienia różnic mentalnych między islamistami a Europejczykami. Byłem w krajach arabskich czterokrotnie, nie tylko wypoczynkowo, ale także zawodowo. Miałem okazję zobaczyć ich nędzę i bogactwo, upokorzenie i dumę. To narody o historii kilkakrotnie dłuższej niż europejska i bardzo chcące znów grać pierwsze skrzypce w świecie. Doskonale zdają sobie sprawę ze swojej ekonomicznej wartości: ropa, gaz, inne surowce eksploatowane przez zagraniczne koncerny często z nikłą korzyścią dla rdzennej ludności. Z tych międzynarodowych układów korzystają jedynie rządzące reżimy. To dodatkowo podsyca nienawiść do Europejczyków i fundamentalizm. Polityka Angeli Merkel nie zmieniła się po doniesieniach, że nawet 90 proc. „uchodźców” to młodzi mężczyźni, bez żon i dzieci. Z ekonomicznego punktu widzenia Niemiec to było akurat dobre. Nieznaczna modyfikacja stanowiska nastąpiła wtedy, gdy landy zaczęły się buntować, a liczba chętnych do osiedlenia się w Niemczech sięgnęła kilkuset tysięcy. Cóż, można jedynie ubolewać, że otrzeźwienie przyszło za późno.

Niestety, cenę za ślepą ideologię polityków – a może to tylko szyld dla ekonomicznych kalkulacji Angeli Merkel i François Hollande’a oraz im podobnych – zapłacimy wszyscy. Oby nie była to cena życia.

Minuta ciszy Nigdy nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak ważna jest minuta ciszy. Aż do poniedziałkowego poranka, kiedy nagle na minutę stanęła cała Europa, by oddać hołd ofiarom ataku terrorystów w Paryżu, w piątek 13 listopada.Wydawać by się mogło, że minuta to w sumie dość niewiele. Jedynie 60 sekund. Drobny ułamek dnia. Chwileczka. Krótki moment, w którym możemy się zatrzymać, błyskawicznie wyciszyć, by w ten prosty i symboliczny sposób oddać hołd tym, którzy zginęli. W piątkowy wieczór, już po obejrzeniu nocnego filmu, z przyzwyczajenia zajrzałem na strony z wiadomościami. Był to bardziej rutynowy odruch niż chęć dowiedzenia się, co właśnie dzieje się na świecie. Wówczas powiedziano jedynie o 26 ofiarach. Nikt jeszcze nie używał słowa terroryści. Wpatrywałem się w relację na żywo przeprowadzaną przez CNN i nie mogłem wypowiedzieć słowa. Czy było to niedowierzanie, że znowu Paryż, że znowu giną ludzie? A może była to złość? Może bezsilność? Albo niepokój, że następnego ranka może wydarzyć się coś podobnego w Londynie? To była cisza. Minuta ciszy. Jak się z tym pogodzić... Następnego dnia w pracy też było cicho. Niby ludzie ze sobą rozmawiali, ale jakby ciszej. Nagle mię-

dzy pracującymi ze sobą od wielu lat osobami pojawiły się ciche, niewidoczne bariery. W Paryżu mówiono o islamskich terrorystach. W mojej pracy ludzie nie wiedzieli, jak o tym rozmawiać. Czy zapytać kolegę, który jest muzułmaninem, jaki jest jego stosunek do tego, co się wydarzyło, czy nie? Czy koleżanka, która zawsze chowa włosy zawinięte w czarną chustę, jest za czy przeciw? A może dyskretnie popiera ISIS? A może też boi się, że to ona będzie przypadkową ofiarą następnym razem? Pojawiały się tysiące pytań, których jednak nikt nie zadawał. Może nie wiedzieli, jak pytać. Albo bali się, iż mogą kogoś obrazić. Albo że odpowiedź może nie być taka, jakiej oczekiwali. Wiele osób, z którymi pracowałem, następnego dnia po zamachach wybrało ciszę. Woleli milczeć, niż powiedzieć coś nie tak. Minuta ciszy. Albo strach? W poniedziałek było wiadomo, że cała Europa zatrzyma się na minutę, dokładnie w południe – w Paryżu (jedenasta w Londynie) i w ten sposób zamanifestuje swoją solidarność oraz odda hołd tym, który stali się ofiarami. Przypadkowymi ofiarami, tylko dlatego, że mieli pecha znaleźć się w niewłaściwym czasie w niewłaściwym miejscu. Każdego z nas może to spotkać. Minuta ciszy pozwoli nam poczuć się le-

piej, pokonać strach i zamknąć temat, przejść do porządku dziennego. Bo tutaj przecież jest bezpiecznie. Nic nam nie grozi, prawda? Trzeba zrobić zakupy, pogadać z koleżanką przez telefon o bzdurach. W poniedziałkowy ranek, dokładnie 10 sekund przed jedenastą stanęła przede mną klientka, która chciała coś powiedzieć, gdy głos z głośnika zagłuszył ją: – Jest jedenasta. Ogłaszamy minutę ciszy, składając hołd ofiarom ataków w Paryżu – oznajmił męski głoś z głośników. Kiedy skończył, zapadła głęboka cisza. A moja klientka, jakby nigdy nic, zaczęła dalej coś szczebiotać do mnie. Nie słuchałem, wierząc, że za chwilę się zamknie. 5 sekund, 10 sekund, 15... a ona ciągle gada. Nie wytrzymałem i szeptem rzekłem ze złością prawie: – Please, shut up and show some respect. There is nothing more important than that right now. Minuta ciszy. Która w poniedziałek uświadomiła mi, jak ważne jest poczucie przynależności. Że jeszcze jesteśmy w stanie przeżywać razem. Albo cierpieć. Ale przede wszystkim, że nigdy nie wolno ukrywać swoich emocji. Nawet jeśli jest to złość. Albo bezsilność.

V. Valdi


|15

nowy czas |09 (218) 2015

Do następnego… strzału

Ewa Stepan

Z

aczęłam pisać artykuł do „Nowego Czasu” w przeddzień krwawej masakry w Paryżu. Miało być o kobietach w tajnej armii Churchilla, czyli Special Operations Executive (SOE). Dwadzieścia lat po I wojnie światowej, wiedząc, że kolejna będzie zupełnie inna, Churchill nie ufał regularnemu wywiadowi, wiedział, że potrzebuje wywiad specjalny, partyzantkę i ludzi gotowych na wszystko. Jaki wywiad, i co potrzebujemy dziś, by przeciwstawić się temu, co nadchodzi z falą islamizacji? Współczujemy ofiarom wojny, wszystkim, którzy stracili bliskich i domy i są zmuszeni do emigrowania z własnego kraju. Jednak wśród nich są również tacy, których zadaniem jest islamizacja Europy. Prezydent Francji, François Hollande, nazwał ostatni atak islamistów w Paryżu acte de guerre. Teraz oficjalnie wiadomo, że jesteśmy w stanie wojny. Od momentu pojawienia się na granicach Europy imigrantów z Syrii wiadomo było, że konflikt globalny wisi w powietrzu. Wśród tego tłumu od czasu do czasu pojawia się jakaś rodzina. Media karmią nas zdjęciami przepełnionych łodzi, ofiarami dzieci i uciekającymi kalekami. Te obrazy łamią nasze serca. Oczywiście, że poszkodowanym należy pomóc. Sytuacja nie jest jednak czarno-biała. W samych obozach uchodźcy zaczynają walczyć ze sobą. Chrześcijanie domagają się odosobnienia i specjalnej ochrony, a muzułmanie coraz śmielej wygrażają. Emigracje i ucieczki z własnego kraju są wpisane w naszą historię. W 1939 roku przed bombami uciekały całe rodziny, z tym, co zdołały ze sobą zabrać. Nad ranem, w dzień wprowadzenia stanu wojennego, 13 grudnia 1981 roku, ze statku u wybrzeży Hamburga w zimne fale Bałtyku skakali ojcowie i matki z małymi dziećmi. Świat nam pomógł. Ale wówczas w obozach dla uchodźców nikomu nie śniło się prosić o taksówki, hotele, a co dopiero żądać prostytutek i wybrzydzać na jedzenie. To byli emigranci, których los pozbawił dachu nad głową, istniało zagrożenie ich życia, ale sami nie byli dla nikogo zagrożeniem. Dziś wraz z podobnymi ofiarami wojny w Syrii przybywają tłumy wyznawców Allaha w imię Świętej Wojny. Przybywają do demokratycznej Europy, rządzonej demokratycznymi prawami, gdzie siła tkwi w większości. Mają tego całkowitą świadomość i pewni są swojego zwycięstwa. Od piątku 13 listopada w Paryżu już oficjalnie wiadomo, że wśród imigrantów są animatorzy islamskiego ekstremizmu. Widać to było wyraźnie w obozach, kiedy uchodźcy odmawiali przyjęcia pomocy z Czerwonego Krzyża, po agresywnych zachowaniach w pociągach i w miejscach publicznych, po transparentach wieszanych w niemieckich miastach z groźbami, że nasze córki i wnuczki będą muzułmankami, po demonstracjach i aktach przemocy w wielu miastach w Niemczech, Danii, Francji. Dla społeczeństw żyjących w świecie globalnym i na pół wirtualnym ta wojna stwarza wyzwania, na które nie znaleziono jeszcze odpowiedzi. Tymczasem Europa wydawała się tkwić w letargu, kiedy Syria stawała się fabryką terroryzmu, jakiego świat jeszcze nie widział. Czy Europa zdoła przeciwstawić się tej nawałnicy gwałtu i terroru? Czy zamknięcie granic rozwiąże problem? Jak walczyć z wrogiem, którego

nie widać? W jaki sposób będziemy bronić naszej demokracji, naszych praw wywalczonych przez naszych przodków? Czy rzeczywiście lata walki o demokrację, w tym o prawa dla kobiet, mogą zostać przekreślone? Na tle masakry paryskiej, toczącej się bijatyki w Calais, rozruchów w wielu miastach w Niemczech, Danii i Szwecji, jakże romantycznie brzmiał mój wcześniejszy tekst o kobietach w tajnej armii Churchilla, zdeterminowanych, zdyscyplinowanych szpiegach, gotowych ponosić wszelkie ryzyko i ogromne konsekwencje swojego aktywnego uczestnictwa w działaniach bojowych. Ich odwaga i działalność często pozostawały niedocenione, bo nie mieściły się w kanonie zachowań, bo burzyły odwieczny obraz miejsca kobiety w społeczeństwie. Przez lata opowieści właśnie tych kobiet pozwalały zrozumieć koszmar wojny, ale nie pozwoliły zapomnieć o tych, którzy polegli, i o tych, którzy odeszli. Z okazji 70 rocznicy zakończenia II wojny prezydent Andrzej Duda podczas swojej wizyty w Londynie, w Instytucie Polskim i Muzeum im. gen. Sikorskiego, wręczył awanse na wyższe stopnie oficerskie uczestniczkom Powstania Warszawskiego mieszkającym w Wielkiej Brytanii. W British Library odbyło się spotkanie na temat kobiet w SOE, potocznie zwanej Churchill’s Army of Thugs. Była obecna Clare Mulley, autorka książki The Spy Who Loved: The Secrets and Lives of Christine Granville, o barwnym życiu Krystyny Skarbek, prawdopodobnie najodważniejszej agentki alianckiego wywiadu. Podobno Ian Fleming wzorował postać Vesper Lynd, niebezpiecznie pięknej agentki w pierwszej historii Bonda, Casino Royale (1953), właśnie na tej „polskiej Mata Hari”. Była też Noreen Riols, jedna z niewielu żyjących członków Special Operations Executive do działań specjalnych na terenie Francji, która swoją książkę zatytułowała: The Secret Ministry of Agriculture and Fish, jej rodzice do końca życia nie wiedzieli bowiem, co robiła naprawdę, i zmarli ze świadomością, że pracowała w Ministerstwie Rolnictwa i Rybołówstwa. Zarówno kobiety te, jak i wszyscy członkowie SOE mieli świadomość olbrzymiego ryzyka, jakie świadomie podjęli. Żyli od aresztowania do ucieczki, od strzału do strzału, licząc na szczęście. Swietlana Aleksijewicz została nagrodzona Noblem między innymi (lub przede wszystkim) za reportaże o białoruskich kobietach w czasie II wojny światowej zebrane w książce: Wojna nie ma w sobie nic z kobiety. To wyznania sanitariuszek, lekarek, wyborowych strzelczyń, telefonistek, kucharek, praczek, snajperek, zwiadowczyń i takich, które dowodziły plutonem saperów. Wyznania kobiet żyjących od strzału do strzału. Nasze mamy, babcie i prababcie walczyły z widocznym wrogiem, ryzykując życie, upominając się o prawo do życia w wolności, w godności. Jeszcze wcześniej sufrażystki walczyły o prawa dla kobiet. Dzięki pokoleniom naszych przodków żyjemy w demokratycznym świecie dostatku i tolerancji. Ale ten świat jest zagrożony. Opowieści, że nie ma wojującego islamu, można włożyć między bajki. Całkiem niedawno w środku Europy, na Bałkanach, ci, którzy żyli ze sobą w zgodzie przez dziesiątki lat, obok siebie chrześcijanie i muzułmanie, kochali się jak mąż z żoną, brat z bratem, nagle skoczyli sobie do gardeł. Europa przymknęła oczy i uszy, by poniewczasie skupić się na retoryce ludobójstwa. Od wielu lat żyjemy od wybuchu do wybuchu, od masakry do masakry. Opłakujemy ofiary zamachów, modlimy się za ich dusze, palimy świeczki, składamy wieńce, demonstrujemy nasz sprzeciw wobec terroru. Nie potrafimy zrozumieć, co się dzieje. Wiemy, że wróg istnieje, ale nie wiemy, gdzie. To jest III wojna światowa w erze globalizmu i internetu. We Francji liberté, égalité, fraternité jest atakowane w ciemnych ulicach, blokowiskach, gdzie policja boi się wejść. Patrzymy na krew, na masakry, na podrzynane gardła, słuchamy pogróżek, ale chcemy też bronić naszych wartości w imię demokracji i tolerancji. Nie chcemy uwierzyć, że żyjemy tylko do… następnego strzału.

The restaurant is open for Lunch and dinner 7 days a week serving Polish and eastern European cuisine, while you can also get light snacks,teas and cakes in the bar from 11am til midnight. We offer a members menu at £15 for 2 courses and can cater for larger parties with a range of Set menus. We look forward to seeing you at Ognisko

Ognisko Restaurant 55 Exhibition road London SW7 2PN 020 7589 0101 www.ogniskorestaurant.co.uk info@ogniskorestaurant.co.uk


16| listy do i od redakcj

Z odległości Londynu Szanowni Państwo, Jestem Waszym dosyć wiernym czytelnikiem brytyjskim – już druga generacja w Wielkiej Brytanii i baby boomer. Mam pytanie, skoro znacie sytuację Polski obecnej o wiele lepiej niż ja, zresztą skłania mnie do tego ciekawa analiza w artykule Pana Grzegorza Małkiewicza o „Granicach rozsądku” w ostatnim mumerze „Nowego Czasu” (nr 8/217): Dlaczego polskie MSZ wydaje w tym momencie książkę pisaną dokładnie 130 lat temu po francusku przez zapomnianego Polaka z Mazowsza? (http://www.msz.gov.pl/pl/ministerstwo/publikacje/biblioteka_jed nosci_europejskiej/przyszlosc_europy_w_zakresie_gospodarczy m__spolecznym_i_politycznym__l_avenir_economique__social ___politique_en_europe) Nie gram zupełnie naiwnej, bo przyczyniłam się do jej wydania przez wyszukanie i dostarczenie o autorze ciekawostek z odległości Londynu. Nie mam żadnych przywilejów oprócz spuścizny ustnej i internetu. autor, Teodor Korwin-Szymanowski, jest bowiem moim pradziadem. Dotychczas nie zostało zbadane, czy jego myśli trafiły do nurtu europejskiego, chociaz zostały opublikowane w Paryżu w 1888 roku przez H. Marot, editeur. Wiemy, że prowadził korespondencję z czynikami rzadowymi we Francji i jednocześnie w Petersburgu. Nie mówi jednak do kogo pisywał, bo był ostrożny z uwagi na wzrok namiestnika. Drugi powód, niedzielony przez innych, to jest sposób utraty rodzinnego majątku, ok. 1885 roku, niby za długi, ale wiemy, że wkrótce potem dwór został rozebrany, ziemie zlicytowane (wszystko pod nadzorem pewnego generała rosyjskiego) i gmina przestał istnieć. Parafia została „przeniesiona” do następnej wsi, mimo że kościół dalej stał na starytm miejscu, tylko znienili nazwę miejsca!

09 (218) 2015 | nowy czas

Źródłem informacji jest dla mnie moja Matka (rówieśnica Waszej wspaniałej Pani Cywińskiej), której ojciec był świadkiem tej traumy w latach chłopięcych i przekazał jej te nigdzie nie spisane fakty. O piśmiennictwie pradziada nikt w rodzinie nie wiedział, a był również poetą, jak się okazało. Dopiero dzięki poszukiwaniom na ancestry Board w internecie, powiadomiono nas, przez niemieckiego historyka, siedem lat lat temu, że coś takiego istnieje. Potem zwrócił się do mnie polski historyk (po angielsku), na początku zeszłego roku, z zapytaniem, co wiem(y) o naszym przodku. Praktycznie nic; oprócz tego, że w rodzinie się go miało za marnotrawcę, który skończył w biedzie na Ukrainie i został pochowany w Kijowie, tak daleko od ukochanych rodzinnych stron. Dla mnie, patrząc z daleka, znaczyło to tylko jedno: wygnanie za przeszłe grzechy polityczne – osobiste i ojca jego. Takie informacje ukazały się na francuskiej Wikipedii, a wkrótce potem na polskiej, pod hasłem: „Theodore de Korwin Szymanowski”, oraz angielskiej pod haslem: „Cygow”. Drugie i ostatnie pytanie: czy to jest historia dla Państwa publikacji? W zeszłą sobotę dostałam z MSZ piękne wydanie (hardback) oraz suplement ze zdjęciami rodzinnymi, dotąd nieznanymi dla mnie. Z poważaniem aNN(a) KUTeK Od redakcji: Szanowna Pani, dziekujemy za niezwykle ciekawy list i słowa uznania. Jesteśmy bardzo zainteresowani tym tematem i z pewnością do niego powrócimy, pod warunkiem że uda nam się zdobyć książkę Pani pradziada, w czym, mamy nadzieję, pomoże nam ambasada RP w Londynie.

Ludzie mierni i mizerni Szanowny Panie Redaktorze, 11 Listopada to nasze narodowe Święto Niepodległości, jak co roku oczekiwane, ale w tym roku specyficzne – doniosłe i z budzące nową nadzieję. Dwa dni później, 13 listopada, oglądałam, nie wiem po raz który z kolei, film Kochaj albo rzuć – przygody rodziny Pawlaków i Karguli. Zawsze z sentymentem oglądam filmy o przygodach tych rodzin, To takie polskie, takie ponadczasowe i takie prawdziwe. Pawlak mówi, że Polacy nie dzielą się na tutejszych i zagranicznych, tylko na mądrych i głupich. Sytuacja, w której się znalazłam w polskim domu prawie dwa lata temu przypomina historię z tego filmu, czyli otwarcie domu polskiego, domu dla wszystkich Polaków na emigracji. W Londynie jest taki dom. To POSK! – Polski Ośrodek Społeczno-Kulturalny. Duma i marzenie zrealizowane przez emigrację Niepodległościową.

Dzisiaj, kiedy w Wielkiej Brytanii jest nas, Polaków, tak dużo, musimy walczyć o ten dom, polski dom. Grupa ludzi zwanych Zarządem POSK-u i grupki im towarzyszące z zaciekłą konsekwencją niszczy polskie dziedzictwo. Jestem w Londynie od siedemnastu lat, jeszcze tak niedawno było tyle polskich obiektów, które zaczęły znikać za sprawą polskich księży, (o ironio!), polskich kombatantów i różnych prezesów. Dzieje się to za sprawą grup, którym na polskości nie zależy. Mają Honor i Ojczyznę na ustach, ale ich uczynki i fakty mówią coś zupełnie innego. Najbardziej zdumiewa mnie obojętność polskiego środowiska, które to widzi, ale tak, jakby nie widziało. Brak reakcji, brak konsekwencji, brak odwagi jest przerażający. Mimo licznych publikacji w „Nowym Czasie” reakcja jest raczej jedynie plotkarska, pokątna. Brak jest stanowczych działań, żeby powiedzieć STOP! DOSYĆ! Ludzie mierni i mizerni trzymają się swoich stołków i z fałszywym uśmiechem mówią, że ich działania są dla dobra Polonii! Smutna jest polska rzeczywistość i przerażające jest to, że my wszyscy, którym nasze dziedzictwo leży na sercu, na to pozwalamy. Słowa Pawlaka wypowiedziane w tamtym czasie są prawdą: dzielimy się tylko na mądrych i głupich. Zastanówcie się Państwo nad tymi słowami, zanim nie będzie za późno. Z poważaniem ReNaTa CYPaRSKa

Straszny dwór Szanowny Panie Redaktorze, cieszymy się bardzo, że Pani Henryka Woźniczka miała przyjemność oglądania opery Stanisława Moniuszki Straszny dwór, wystawionej przez POSK w Sali Teatralnej 3 i 4 października, i że podobała jej się ta produkcja. Dziwi nas tylko stwierdzenie, że nie było żadnej reklamy. Informacje na temat nadchodzącej produkcji ukazały się w różnych organach prasy polskiej, w których wydrukowany był również wywiad z inspiratorem i dyrygentem spektaklu Stephenem ellery. Dalsze informacje na tygodnie wcześniej ukazały się na stronie internetowej POSK-u www.posk.org, a plakaty i ulotki widniały w holu POSK-u przez długi okres czasu. To, że Pani Woźniczka tego nie dostrzegła, napawa nas smutkiem, jakkolwiek cieszymy się, że udało jej się jednak zdobyć bilet. Był to jeden z niewielu zwrotów do kasy w ostatnim momencie, ponieważ oba przedstawienia były praktycznie wyprzedane. KRYSTYNa BeLL Komisja Kultury POSK-u Od redakcji: Szanowna Pani, dziękujemy za wyjaśnienie. Nasuwa się jednak pytanie, czy Polacy na Wyspach powinni czytać wszystkie dostępne tu pisma polskojęzyczne? „Nowy Czas”

Polak potrafi! Aż strach pomyśleć, co będzie się działo, jeśli nowy rząd zwiększy możliwości rozwoju drobnej przedsiębiorczości. Zarówno prezydent Andrzej Duda, jak i przedstawiciele zwycięskiej w ostatnich wyborach partii podkreślają, że zostaną stworzone warunki takiego rozwoju. Rozwijajmy przedsiębiorczość z rozwagą!


listy do i od redakcji |17

09 (218) 2015 | nowy czas

ma swoich czytelników, i z pewnością informacja o wystawianiu Strasznego dworu nie została przez organizatorów przekazana naszej redakcji. Redakcja nie została też zaproszona na premierę, co jest powszechną praktyką organizatorów wszelkich wydarzeń artystycznych. To, że premiera Strasznego dworu w Sali Teatralnej Polskiego Ośrodka Społeczno-Kulturalnego została na naszych łamach odnotowana, zawdzięczamy listowi do redakcji p. Henryki Woźniczki, za co dziękujemy. Co do liczby wolnych miejsc na sali, niech ocenią uczestnicy, szczególnie spektaklu niedzielnego, 4 października.

W co warto inwestować? Szanowny Panie Redaktorze, artykuł Włodzimierza Fenrycha Czy możemy się czegoś nauczyć od Aborygenów? w ostatnim wydaniu „Nowego Czasu”(nr 8/217) kazał mi jeszcze raz popatrzyć z niedowierzaniem na nieduży, dziwnego formatu obraz w brązowych kolorach w kropki, wiszący u mnie na ścianie, który kupiłam dawno temu w Australii. Pamiętam, że uparłam się, aby wejść do niedużej galerii w Brisbane z wrzeszczącym synkiem i podnoszącym oczy do nieba mężem, aby obejrzeć obrazy, które wyglądały na aborygeńskie. Parę tygodni przedtem, w Hong Kongu, byłam na dużej wystawie malarstwa twórców z Australii, na której wszyscy kupujący rzucali się na malarzy australijskich w stylu tradycyjnym: realistyczne pejzaże, krajobrazy, sceny z życia. Kilka wystawionych aborygeńskich obrazów było ignorowane. Właściciel galerii w Brisbane zapewniał mnie, że młodzi twórcy, których obrazy wiszą na ścianach, mają dyplomy uczelni artystycznych. – A czy ma pan prawdziwych Aborygenów? – zapytałam. – Ahaaa… – odpowiedział, otworzył mały schowek w kącie galerii i zaczął rozwijać luźne płótna na podłodze. – To jest John Mosquito. Ten już jest stary. I robi się sławny (£600). – A ten? – pytam, pokazując na pokaźną rozmiarami jaszczurkę w kropki. – To jest Turkey Tolson Tjupurrula. Najmłodszy z tej grupy malarzy z plemienia Pintupi. Ale ten drogi, (około £400). Widzę, że mój mąż kręci głową z niedowierzaniem, i puka

się w czoło. – Czy nie mamy dosyć obrazów na ścianach, opanuj się, nie ma gdzie wieszać i jak my to będziemy przewozić? Dziecko wrzeszczy, ale ja nie daje za wygraną: – A może ten? Tańszy? To też Turkey Tolson? – wskazuję na podłużne, małe płótno, na którym jest pięć kółek w kropki. – Ten tańszy. (£80). To jest pięć kobiet idących po wodę. Turkey Tolson jeszcze młody, nie taki sławny ale… pije. Zapakowałam zwinięte kółka w kropki do walizki. Lata całe i pół życia później w Londynie z osłupieniem zobaczyłam jaszczurkę w kropki w „Evening Standard”, przed którą stał Prince Harry, który przygotowywał się do egzaminu A-level ze sztuki, wzorując się na malarstwie Aborygynów. Jaszczurka została sprzedana na aukcji za blisko ćwierć miliona funtów! W zeszłym roku w Royal Academy of Arts na Piccadilly, była wystawa australijskiego malarstwa, na której zobaczyłam olbrzymi rozmiarami obraz w brązowe kropki. Artysta? Turkey Tolson Tjupurrula, zmarły w wieku 63 lat. Wracając z RA wstąpiłam do galerii obok, sprzedającej aborygeńską sztukę za poważne sumy. – Turkey Tolson? Bardzo chętnie zrobię z tobą interes. Myślę, że się możemy dogadać – zaczął gawędzić ze mną galerzysta, podając dla orientacji pięciocyfrową sumę jako wartość podłużnego obrazka z pięcioma kółkami w kropki. Warto inwestować w sztukę? JOANNA CIECHANOWSKA

Niedowierzanie i śmiech?

prezesów, powierników i kierowników ośrodków społecznych, zwłaszcza POSK-u i Kolbe House oraz duchownych z zachodniego Londynu. Znali go od wielu lat i nawet promowali, jak przeczytałam w „Nowym Czasie”. Wiem, że wiedzieli o poczynaniach pana Janka od dawna. I nikt nie reagował. O czym to świadczy – pytam? Nawet jak został bankrutem [17 sierpnia 2011 r. patrz London Gazet - do 15 sierpnia 2017 r. patrz: bankruptcy-insolvency-register] i zarząd z prezesem POSK-u został o tym poinformowany, pozwolono panu Jankowi nadal zaopatrywać i prowadzić bar w Jazz Cafe aż do września 2013 roku! – oczywiście bez kasy fiskalnej. O czym to świadczy – pytam? Szanowni prezesi, powiernicy i kierownicy tego społecznego ośrodka czy nie pamiętacie, co jest zapisane w statucie tego ośrodka? Dlaczego nie dopełniliście statutowych wymogów i nie skreśliliście z listy członków POSK-u natychmiast bankruta pana Janka? O czym to świadczy – pytam? O czym to świadczy – pytam, że jeden z powierników POSK-u i długoletni kolega pana Janka zostaje także powiernikiem Kolbe House? Czy zapomniał powiadomić szanowne grono powierników oraz prezesa domu opieki dla starszych osób o bankructwie pana Janka?

ciąg dalszy > 18

z rodzinnego albumu

Szanowny Panie Redaktorze, chcę przede wszystkim podziękować panu, jako autorowi, w imieniu swoim oraz mojej rodziny i bliskich za napisanie fantastycznego artykułu pt. Bankructwo nie musi być bolesne, który ukazał się w październikowym wydaniu „Nowego Czasu”. Zapewne wielu czytelników zareagowało z niedowierzaniem i śmiechem czytając humorystyczną opowieść o działalności pana Janka w Londynie. Prawdopodobnie ja też bym tak zareagowała, gdybym nie znała osobiście osoby poszkodowanej przez niego. I zapewniam pana, i wszystkich czytelników, że pan Janek potrafi zafundować piekło na ziemi. Przyznam, że najbardziej jestem rozczarowana postawą

Trzypunktowy program rozwoju Polski Mieszkając za granicą trochę inaczej patrzymy na Polskę. Widzimy, jak zorganizowane są inne państwa i analizujemy powody ich sukcesu. Stąd pomysł na dyskusję, co trzeba zrobić, żeby Polska mogła szybciej dołączyć do państw wysoko rozwiniętych.

Inwestycje w pozostałych krajach nie powinny przekroczyć 150 mld czyli, całość 200 mld. Jest to kwota drobna. Grecja w latach 2010-15 dostała ponad 250 mld pożyczek. Pieniądze na inwestycje drogowe należy pożyczyć, ale także starać się o dofinansowanie z UE.

1. Polska głównym skrzyżowaniem Europy Największym bogactwem naturalnym Polski jest jej centralne położenie i zbliżony do kwadratu kształt. Aby czerpać z tego korzyści, należy w szybkim tempie (do 10 lat) wybudować sieć dróg. Dwie autostrady wschód–zachód i dwie autostrady północ–południe. Autostrady z założenia mają być bezpłatne i przechodzić przez tereny o słabszym stopniu rozwoju gospodarczego. Równolegle do tych autostrad należy jednocześnie wybudować porządne drogi jednopasmowe, aby skutecznie zniechęcić rządzących do wprowadzenia w przyszłości opłat za przejazd autostradami. Dodatkowo należy wybudować mosty na Wiśle. Należy porozumieć się z innymi państwami dawnego bloku komunistycznego i zadbać o to, aby również tam powstały drogi i połączenia z systemem dróg europejskich. Mowa o republikach nadbałtyckich, Czechach, Słowacji, Węgrzech, Rumunii, Bułgarii, a także Białorusi i Ukrainie. Przy założeniu (biorąc pod uwagę stopień korupcji w Polsce), że kilometr autostrady kosztuje 10 mln euro to wybudowanie około 2500 km = 25 mld euro plus drogi jednopasmowe około 8 mld plus mosty – cały program na terenie Polski zamyka się kwotą zdecydowanie poniżej 50 mld euro.

2. Systemy łączności telefonicznej i internet Ceny połączeń telefonicznych i koszty utrzymania telefonu komórkowego w Polsce są haniebne. Powodem głównym jest faktyczny monopol TP SA i wynikający z tego brak konkurencji. Także dostęp do internetu jest zdecydowanie niewystarczający. Nie podajemy tutaj szczegółów inwestycji na rynku łączności, ale niewątpliwie pierwszym krokiem musi być likwidacja TP SA w obecnym kształcie i kreowanie konkurencji, a także poważne inwestycje państwa w infrastrukturę. 3. Wspieranie eksportu Eksport kształtuje dobrobyt kraju, dlatego państwo musi wspierać eksporterów. Należy wprowadzić przepis o bardzo szybkich procedurach sądowych (podobnych do trybu wyborczego w sądach) jeśli strona w rozprawie jest firmą, która eksportuje za cenę powyżej np. 10 tys. dolarów rocznie. Wywoła to dwa skutki – po pierwsze firmy będą lepiej chronione przed korupcją, a po drugie będzie dużo chętnych firm, żeby kwalifikować się do programu szybkich rozpraw, co spowoduje zwiększenie eksportu. RADoSłAW HUGET

Czas płynie nieubłagalnie... Nawet dla współpracowników „Nowego Czasu”. Niektórzy od tak dawna nic nie napisali, że pokryła ich pajęczyna, jak na przykład Aleksandrę Ptasińską, która przez pewien czas towarzyszyła nam z dużym oddaniem. Mamy nadzieję, że w dogodnym czasie pozbędzie się pająków i wróci na łamy „Nowego Czasu”.


18| listy do i od redakcji

Natomiast czy powiernicy Kolbe house sprawdzili na policji czy pan Janek może tam pracować i zatrudniać osoby do prac budowlano-remontowych tego tez nie wiem. Ale wiem, że dużo się zmieni w polskim Londynie i nie tylko w Londynie jak odtajnione zostaną zastrzeżone zbiory akt w iPN – czego życzę. Z poważaniem, K. S. PS. Szanowny Panie redaktorze, jak już wspomniałam, jestem siostrą jednej z wielu poszkodowanych przez pana Janka. Z uwagi na bardzo przykre doświadczenia bardzo proszę nie zamieszczać mojego pełnego nazwiska, które (jak również mój adres) znane są redakcji.

Kolbe House is self-funded dear Sir We write in response to an article by you, the editor, on page 10 of the October 2015 edition of „Nowy Czas”. This article is littered with inaccuracies with regard to the management of Kolbe house. Kolbe house Society is a not-for-profit charitable institution which is regularly audited and inspected by the appropriate UK authorities. inspections by the Care Quality Commission have consistently given Kolbe house excellent ratings for its maintenance of standards of care, hygiene, food safety, data protection & governance and administration. We comply with all aspects of employment law and commission any additional works in accordance with Charity Commission guidelines. Any improvements made to the home’s facilities are essential and often recommended by inspecting authorities. Works carried out have absolutely no financial implications for either level of staffing or purchases for residents’ well-being and comfort. Kolbe house is self-funded from fees and carries out no fund raising within the Polish Community. it has, very occasionally, never more than twice a year, received gifts from Polish institutions (see c.c. below) which are allocated to comforts for the residents. Other gifts have come from grateful families of residents. (NB ‘residents’, not ‘patients’; Kolbe house is not a nursing home.) We surmise that you were either misinformed, in which case you should have checked and verified the facts, or you wrote with malicious intent, regardless of veracity. in either case, your actions reflect neither responsible nor professional journalism and merely serve to cause unnecessary anxiety to residents and their families. yours faithfully, Kolbe house Committee of Management c.c. The Polish embassy Polish Women’s Benevolent Association Od redakcji: W moim artykule Bankructwo nie musi być bolesne podmiotem nie była zacna instytucja Kolbe house, lecz Jan Serafin i jego tam niepokojąca aktywność. Nic o tym w liście od powierników. dlaczego? To, że bohater znalazł się w Kolbe house, to czysty przypadek. równie dobrze mógł się znaleźć w innej polskiej instytucji. A że znalazł się tam, gdzie ludzie starsi i często niesprawni, dlatego trzeba informować o takich zjawiskach, w interesie społeczności, nas wszystkich. Zastanawia też stwierdzenie: „Kolbe House is self-funded from fees and carries out no fund raising within the Polish Community”. Może teraz nie otrzymuje funduszy z innych polskich organizacji, ale do niedawna np. Zjednoczenie Polek przekazywało pieniądze choćby w postaci darów rzeczowych (np. odbiornik telewizyjny z szerokim ekranem w cenie ok. 1000 funtów). Nie należy też zapominać, choć wydaje się, że obecna rada powierników o tym zapomina, że Kolbe house powstał dzięki finansowej pomocy społecznych organizacji emigracji Niepodległościowej: Zjednoczenia Polek oraz Towarzysta Przyjaciół Polskich Pacjentów, które w 1967 roku przejęły tytuł własności Kolbe house (tytuł ten wcześniej

09 (218) 2015 | nowy czas

należał do British Council for Aid to refugees). W wydawanym przez Zjednoczenie Polek piśmie „Głos Kobiet” czytamy: „Po przeszło dwuletnich staraniach Zjednoczenie Polek na emigracji zrealizowało swe plany, dzięki wydatnej pomocy organizacji polskich i brytyjskich”. Zarejestrowany jako Kolbe house Society 31 września 1968 roku, został 1 stycznia 1992 usunięty z rejestru Charity Commission. do kogo należy teraz Kolbe house? Grzegorz Małkiewicz

Społeczny – na ustach Szanowny Panie redaktorze! dziękuję za świetny artykuł i zdjęcie w październikowym wydaniu „Nowego Czasu” pod tytułem Bankructwo nie musi być bolesne. działalność pana Janka była wielokrotnie opisywana na łamach „Nowego Czasu”. Ja również wysłałem w tej sprawie list, ale mimo że ludzie czytali, ekscytowali się tematem przez chwilę, nic z tego nie wynikało. Ten ostatni artykuł naruszył stan ludzkiej obojętności. Zwłaszcza że pan Janek jest doskonale znany w światku bilderów i w światku POSK-u, który przez wiele lat traktował jak swój dom, a może teraz też traktuje, tylko z ukrycia. Panu Jankowi, Panie redaktorze, jakoś nie wierzę. Pan Janek był osobą tak zwanego zaufania publicznego i do tego pobożny jak mało kto, zawsze na froncie kościoła. Tylko jego uczynki nie szły w parze z działaniami, do których się wkręcił. Zawsze na pierwszym miejscu ma interes własny, a co? A na ustach „społeczny”, bo to dobra przykrywka. Zawsze szeroko reklamowana uczciwość, ale tylko w słowach. Mimo że bankrut, ale w ambasadzie w komisji wyborczej dalej działał. Z rozmachem, w swoim stylu. Mimo że otrzymał wyrok nakazujący zwrot moich pieniędzy, na salę sądową wkroczył po odwołaniu z miną pewniaka, zwycięzcy, a wyszedł z podkulonym ogonem. Jak go nakryto na jednym przekręcie, to znikał i wypływał w glorii gdzie indziej, tak jak ma to miejsce w Kolbe house. Teren działania pana Janka mały, ale że ludzi w Londynie dużo i mimo że nawet księża wiedzą kim tak naprawdę jest – pan Janek działa i działa. Zastanawia mnie, na ile świństw, przekrętów i oszustw mu jeszcze pozwolimy! WALdeMAr WĘGrZyNOWSKi

rewers czyli widziane z drugiej strony Teresa Bazarnik

Cytowanie Czerwonego Tulipana Zobaczyłem w „Nowym Czasie”ogłoszenie, że Czerwony Tulipan ma mieć koncert w Londynie. Pomyślałem, że koniecznie trzeba nań pójść. Chciałbym pójść z Marysią – ona bardzo lubiła Czerwony Tulipan i na pewno by ze mną poszła, gdyby jeszcze żyła. Niestety, odeszła już trzy lata temu…. Poszedłem więc sam, bo przecież trzeba czasem chodzić na koncerty. Że zacytuję Czerwonego Tulipana: Czy życie osła musi być zawsze ośle? Warto cytować te piosenki. Cytaty podkładają się same, niektórymi można się zauroczyć. Ja sam się zauroczyłem bodaj dwadzieścia lat temu… No bo jak inaczej zareagować na coś takiego: Ja mam rzekomo trochę wdzięku, ty masz jaskrawo smutne oczy, znajdzie się zatem jakiś powód, żeby się sobą zauroczyć... Ale te teksty są nie tylko urocze, są też mądre. Niektóre człowiek zapamięta na całe życie, bo właśnie samo życie jest w nich odzwierciedlone: …a potem sam się znajdzie powód, by wątpić, czy to się opłaca, znajdzie się powód, by odchodzić i sto powodów, żeby wracać... Wśród piosenek Czerwonego Tulipana są takie życiowo mądre, niekiczowato romantyczne i niewulgarnie erotyczne, ale są też prześmiewcze, czasem wręcz pajacujące. Taka mieszanka kontrastów. Jeszcze do tego dobra, flamenkowo brzmiąca gitara. Ciekaw byłem, jak to wygląda na żywo. W pewnym momencie Krysia Świątecka zaczęła śpiewać do smutno brzmiącej gitary: Kiedy umrę, kochanie, gdy się z życiem rozstanę, czy mnie wtedy przygarniesz, ramionami ogarniesz, i naprawisz co zepsuł los okrutny? Jak to usłyszałem, to mnie obeszły ciarki. Jak to jest, czy Marysi naprawdę tu nie ma? Może jednak w jakiś sposób jest obecna? Pomyślałem sobie, że po koncercie muszę podejść do artystki i jej o tym powiedzieć. Co zrobiłem. – To jest wiersz Aliny Poświatowskiej – powiedziała mi Krysia. – Ona wiedziała, że wkrótce umrze, i takie smutne wiersze pisała. No tak, w sumie wszyscy to wiemy, tyle że to „wkrótce” bywa różnej długości. Ale czy to znaczy, że wszystko jest smutne? Może niekoniecznie. Może trzeba po prostu zacytować jeszcze jedną piosenkę Czerwonego Tulipana: Czyści jak łzy płyniemy po policzkach ziemi, aż kiedyś w niej zginiemy, czyści jak łza...

Kilka lat temu, w czasach rozszalałej multikulti zadzwonił do redakcji pracownik naszej lokalnej rady dzielnicy proponując spotkanie z Polakami. – Świetny pomysł – zareagowałam. – Zorganizujmy wystawę polskich artystów mieszkających, pracujących lub studiujących w okolicy. Jest ich tu naprawdę dużo. Przyciągniemy w ten sposób i innych. Wtedy będziecie mogli nas zidentyfikować Chodziło właśnie o tę identyfikację – no bo jesteśmy biali, niczym szczególnym się nie wyróżniamy, nie mamy w tej dzielnicy polskiego kościoła (urzędnicy dzielnicy Islington, gdzie do polskiego kościoła na Devonii maszerują tłumy, z taką identyfikacją z pewnością nie mają żadnego problemu). Wystawa była znakomita, koncert też, przyszła cała masa ludzi, głównie Polaków, o co urzędnikom chodziło. Byli zachwyceni. Fantastic community development – wpisali się do książki pamiątkowej. Zachwyceni byli nie tylko urzędnicy, ale wszyscy, którzy wzięli udział w tym spontanicznym przedsięwzięciu. Zachwycony był nawet ksiądz z lokalnego anglikańskiego kościoła, który zaprosił nas do swoich krypt.

WŁOdeK FeNryCh

I tak narodziła się ARTeria „Nowego Czasu”. Urzędnicy obiecali dofinansować koszty wynajęcia sali. Przyszli na ARTerię, byli zachwyceni i znów wpisali peany do księgi pamiątkowej. Polish community is thriving. And what a creativity! Kiedy kolejnym razem zwróciliśmy się o pomoc w dofinansowaniu, usłyszeliśmy, że niestety nie podpadamy pod żadną z kategorii, które z funduszów dzielnicy są wspierane. Nie jesteśmy deprived Black community, nie jesteśmy stowarzyszeniem Muslim women. Nie pomogły tłumaczenia, że nasi artyści to ciężko pracujący ludzie, którzy tym bardziej powinni być w grupie wsparcia, bo w dzień harują jako ogrodnicy, stolarze, piekarze i ekspedienci, a nocami pracują twórczo. Dla urzędników sektora państwowego, którzy muszą wypełniać słupki zgodnie z wszechobecną poprawnością polityczną jesteśmy grupą nijaką. Tacy nie potrzebują długotrwałego wsparcia. Teraz, po ostatnich wydarzeniach, szczególnie widać tę ślepotę i bezduszność. Sami sobie zgotowaliście ten los – można by zacytować gorzkie słowa pisarza.


To miał być spokojny lot do domu Roman Waldca

K

iedy pasażerowie rosyjskiego samolotu przygotowywali się do startu, wszystko przebiegało normalnie. Po zamknięciu drzwi na pokład obsługa poprosiła o uwagę w trakcie prezentacji dotyczącej bezpieczeństwa w czasie lotu. To standardowa procedura, bez której jednak samolot nie otrzyma zgody na start. W Egipcie był środek nocy, kto by sobie zawracał głowę takimi szczegółami. Chwilę potem samolot dostał zgodę na kołowanie. Po kilku minutach stał gotowy do lotu na początku długiego pasa startowego. Wszystko przebiegało zgodnie z planem. Jeszcze tylko kilka godzin lotu i wszyscy będą w domu, w zimnym o tej porze roku Sankt Petersburgu. Po wakacjach w słonecznym kurorcie pozostaną jedynie wspomnienia oraz zdjęcia. Setki zdjęć. Start był spokojny. Pogoda świetna, prawie bez wiatru. Jedynie lekkie przeciążenie w chwili, gdy maszyna odrywała się od ziemi i spokojnie zaczęła wznosić na wysokość przelotową. Trwało to jakieś 20 minut. Tymczasem stewardesy zaczęły już przygotowania do serwisu – po kilku godzinach na lotnisku zmęczonym oczekiwaniem na lot pasażerom należy się coś do picia. I poczęstunek. Wszystko przebiega rutynowo, w kabinie pilot włączył już autopilota i jedynie monitoruje pracę skomplikowanych systemów komputerowych. Kierowanie samolotem przejmie dopiero przed lądowaniem. No, chyba że wydarzy się coś nieoczekiwanego. Ale nie powinno. Prognoza pogody jest dobra, przed nimi czyste niebo, zapowiada się spokojny lot. Komunikacja z wieżą lotniczą również przebiega normalnie. Nikt ze znajdujących się w samolocie 224 osób nie ma najmniejszego pojęcia, że za kilkadziesiąt sekund wszyscy znajdujący się na pokładzie zginą w tragicznych okolicznościach. Już nikt i nic nie jest w stanie ich uratować. Późniejsza analiza czarnych skrzynek wykaże, że tuż przed końcem nagrania słychać huk, który specjaliści porównają do wybuchu bomby. To ona spowodowała, jak obecnie ustalono, że niewykazujący żadnych usterek technicznych samolot nagle rozleci się na kawałki. Wszystko na wysokości ponad 10 kilometrów i prędkości przelotowej ponad 750 kilometrów na godzinę. Nikt nie miał najmniejszych szans na przeżycie. Wśród ofiar są głównie Rosjanie, w tym 20 dzieci. Tragedia rosyjskiego samolotu nie mogła wydarzyć się w gorszym momencie. Egipski prezydent właśnie przygotowywał się do swojej pierwszej oficjalnej wizyty w Wielkiej Brytanii. Miała ona zapoczątkować nowy etap stosunków między tymi dwoma krajami, które po przejęciu władzy przez Abdeala Fattah El Sisi w typowo egipski sposób, czyli poprzez wojskowy zamach stanu, uległy nagłemu ochłodzeniu. Nie była to również dobra wiado-

mość dla rosyjskiego prezydenta Władimira Putina, który od tygodni był zaangażowany w akcję militarną w Syrii. Ale w dniu, w którym wydarzyła się ta katastrofa, nikt nie mówi o tym, iż jest to akt terrorystyczny, wierząc, że być może jest to kolejny przykład beznadziejnego stanu rosyjskiego lotnictwa. Szybko jednak okazuje się, że zarówno oględziny miejsca katastrofy, jak i pierwsze przesłuchania zapisów czarnych skrzynek wykazują, iż w tym przypadku samolot był nie tylko w dobrym stanie, ale też absolutnie nic nie wskazywało, że do wypadku doszło z powodów usterek technicznych maszyny lub błędów pilota. Co więcej, pojawiające się nowe wiadomości wskazywały tylko na jedno – kolejny udany zamach terrorystyczny na cywilny samolot pasażerski. To bardzo zła wiadomość nie tylko dla egipskiej gospodarki, która jest uzależniona od dochodów z turystyki. To również zła wiadomość dla nas wszystkich, podróżujących samolotami. Prawie trzy tygodnie po katastrofie ciągle nie było jednoznacznej odpowiedzi na podstawowe pytanie: co takiego spowodowało, że jeden z najbardziej nowoczesnych samolotów pasażerskich na świecie, Airbus A321, nagle spadł z nieba. I to w momencie uznawanym przez specjalistów za najbardziej bezpieczną fazę lotu, kiedy samolot jest kierowany przez autopilota i po prostu sunie szybko do przodu na przyznanej mu wysokości przelotowej. Zaraz po tragedii trwała polityczna wymiana słów między egipską administracją a zachodnimi rządami. Egipcjanie starają się zachować twarz w świetle coraz poważniejszych oskarżeń o zaniedbania w procedurach bezpieczeństwa na lotnisku nie tylko tym, z którego wystartował rosyjski samolot, ale również na innych, licznie odwiedzanych przez turystów. W tym samym czasie Brytyjczycy powołują się na doniesienia wywiadu, które potwierdzają tezę o zamachu terrorystycznym. I zawieszają wszystkie loty do egipskiego kurortu nad Morzem Czerwonym. Egipcjanie skarżą się, że nikt nie dzieli się z nimi wiadomościami, o których oni dowiadują się z mediów. W ślad za Brytyjczykami poszły nie tylko pozostałe kraje Europy Zachodniej, ale nawet Rosjanie, którzy w końcu sami zaczęli przyznawać, choć co prawda opornie, iż to zamach terrorystyczny jest najbardziej prawdopodobną przyczyną katastrofy. Rosjanie, podobnie jak reszta Europy, zawieszają loty i nakazują swoim obywatelom jak najszybszy powrót do domu. Początek listopada to także początek sezonu w tej części Egiptu. Strona rosyjska mówi, że na powrót oczekuje ponad 80 tys. Rosjan. W Rosji jest zimno i mokro, a tymczasem w Egipcie jest słonecznie, gorąco i tłoczno na plażach. Co roku wypoczywało tam ponad dwa miliony Rosjan. A także setki tysięcy Brytyjczyków i Niemców. Licznie przybywali również Francuzi czy Skandynawowie. Teraz wszyscy oczekują na jak najszybszy powrót do domu. Egipskie wakacje w tym roku skończyły się, zanim na dobre zdążyły się rozpocząć. Po kilku tygodniach zwłoki na podstawie przeprowadzonych badań eksperci uznali, że katastrofę spowodowała bomba (prawdopodobnie umieszczona w samolocie w ostatniej minu-

cie przez kogoś na lotnisku). Jest to kolejny przypadek w historii lotnictwa cywilnego, w którym samolot pasażerski został zniszczony w wyniku zamachu terrorystycznego. Najgłośniejszym z nich był startujący z Heathrow jumbo jet linii PanAm, który spadł na szkocką wioskę Lockerbie w grudniu 1988 roku. Wówczas bomba była umieszczona w bagażu, który odleciał w samolocie bez pasażera. Katastrofa ta przyczyniła się do zmiany procedur bezpieczeństwa na lotniskach na całym świecie. Od tamtego czasu żaden bagaż nie poleci, jeśli jego właściciel nie znajdzie się na pokładzie maszyny. Zaostrzenie procedur bezpieczeństwa okazało się jednak niewystarczające i nie przeszkodziło w zamachach, do których doszło w Nowym Jorku (i kilku innych miejscach w Stanach Zjednoczonych) 11 września 2001 roku. Wówczas zamachowcami byli terroryści-samobójcy. Po tych tragediach po raz kolejny zaostrzono procedury bezpieczeństwa. Katastrofa rosyjskiej maszyny nad pustynią Synaj bez wątpienia przyczyniła się do tego, że o procedurach bezpieczeństwa panujących na lotniskach mówi się znów głośno. Już wydawało się, że jest na tyle dobrze, że latanie jest bezpieczne, teraz okazuje się, że co prawda standardy są, tyle że nieprzestrzegane. Albo – ostrożnie mówiąc – różnie rozumiane przez rozmaite kraje na świecie. Brytyjski rząd już ogłosił, że przygotuje listę lotnisk, na których standardy te nie są przestrzegane, a także nowych dodatkowych zaostrzeń. Pod lupą znalazły się procedury zatrudniania ludzi pracujących na lotniskach i mających bezpośredni dostęp do samolotu. Okazuje się, że w egipskim kurorcie dojście do stojącego na płycie lotniska samolotu miały osoby, które w żaden sposób nie były nadzorowane oraz sprawdzane. Prasa donosi o tym, że system kamer CCTV często nie był przez nikogo nadzorowany oraz, że wiele kamer po prostu nie działało. Należy spodziewać się drastycznych konsekwencji, również finansowych. Zaostrzenie i tak ostrych procedur kosztuje, i to dużo. Koszty te bez wątpienia zostaną przeniesione na pasażerów, którzy będą płacili o wiele więcej za to, że w miarę możliwości zagwarantuje się im bezpieczny lot. Przyczyną katastrofy rosyjskiej maszyny wiozącej turystów znad Morza Czerwonego, był – jak się w końcu okazało – atak terrorystyczny. Komisja badająca tę sprawę jednoznacznie wskazała na przyczyny wypadku, co również potwierdził prezydent Putin, który oświadczył, że zbrodnia ta nie ulegnie przedawnieniu, a rosyjskie służby znajdą sprawców. Nadzieja, że zawiniła jakaś niewykryta przez systemy komputerowe samolotu usterka, która spowodowała, że kadłub po prostu rozleciał się na kawałki, straciła wszelkie zasadne podstawy. Branża turystyczna nie tylko w Egipcie, ale także w całej Afryce Północnej jest poddana strasznej presji. Niedawna strzelanina na plaży w Tunezji doprowadziła do upadku turystyki w tym kraju. Teraz to samo zaczyna się dziać w Egipcie. Islamscy terroryści spowodowali panikę, która może mieć znacznie większe reperkusje i przynieść o wiele więcej ofiar niż 224 osoby lecące z wakacji do Sankt Petersburga.


20|

09 (218) 2015 | nowy czas

postscriptum Roman Waldca o tym, o cZym WaRto – alE nIEKonIEcZnIE tRZEBa – WIEdZIEĆ | lIstopad

Mieszkania, mieszkania O tym, że nie jest dobrze na rynku mieszkaniowym, piszemy niemal od początku istnienia naszego tytułu. Zwłaszcza w Londynie sytuacja jest na tyle dramatyczna, iż ludzie są zmuszeni nie tylko na wynajmowanie pokoju (zamiast całego mieszkania), ale również skazani są na częste przeprowadzki. Na kupno stać coraz mniej osób, bo ceny rosną tak szybko, że mało kto jest w stanie za nimi podążyć. Do słownika na stałe weszło już określenie generation rent. Teraz okazuje się, że jest jeszcze jeden powód do niepokoju. Według speców ze szwajcarskiego banku USB ceny nieruchomości w Londynie są najbardziej over-valued of any big city in the world and are in »bubble-risk territory«. Innymi słowy, cena przeciętnej nieruchomości w stolicy przekroczyła już pół miliona funtów. I nadal będzie rosła, bo mieszkańców przybywa, a dostępnych lokali nie.

10 mln w ciągu 25 lat

LOT rozwija skrzydła Polskie Linie Lotnicze LOT, które jeszcze do niedawna były na skraju upadku, wracają do gry i to z impetem. Mało kto wie, że polski przewoźnik jest jedną z najstarszych na świecie linii lotniczych, które działają nieprzerwanie od chwili założenia w 1929 roku. Co prawda, przez ostatnie kilka lat nie było łatwo – pojawienie się na rynku tanich linii lotniczych spowodowało, że wiele narodowych firm nie wytrzymało konkurencji i padło. Stało się tak chociażby z węgierskim Malevem czy belgijską Sabeną. Lot przez wiele lat był w poważnych kłopotach finansowych i praktycznie na skraju bankructwa. Pomoc państwa okazała się konieczna. I – jak wynika z najnowszych danych – uratowała firmę, która po raz pierwszy od wielu lat nie tylko zanotowała przychód dochodów oraz wypracowała zysk, ale również ambitnie przygo-

towuje się do gwałtownego rozwoju. Nowym szefem firmy został Marcin Celejewski, któremu udało się wyprowadzić na prostą PKP Intercity. Teraz będzie on próbował swoich sił w liniach lotniczych. Plany ma ambitne – w ciągu następnych pięciu lat ma zamiar podwoić liczbę pasażerów oraz powrócić na utracone wcześniej połączenia do Tokio, Bangkoku i Seulu. Planuje też powiększenie istniejącej floty o zakup nowych samolotów latających na średnich i długich trasach. LOT ma wszelkie szansę powodzenia oraz wykorzystania wszystkich atutów centralnego położenia Warszawy (jako lotniska przesiadkowego) ma mapie centralno-wschodniej Europy. Aby do tego jednak doszło, potrzebuje poważnego inwestora, który uwierzy, że polski przewoźnik jest w stanie odzyskać dawną świetność.

Przynajmniej o tyle wzrośnie liczba mieszkańców Wielkiej Brytanii. Jeśli nie więcej. O tym, że liczba ludzi mieszkających na naszej planecie się zwiększa, wiadomo było od dawna, nigdy wcześniej jednak wzrost ten nie był aż tak szybki i gwałtowny jak obecnie. Tylko w Wielkiej Brytanii w ciągu jednej dekady (10 lat) przybędzie ponad 4,4 miliona ludzi. Według tutejszego urzędu statystycznego, który dane te opublikował, aż 68 procent wzrostu tej liczby będzie wynikiem przyszłych migracji ludzi. Co ciekawe, wzrost ten będzie wynosił 7,5 procenta w Anglii, 5,3 procenta w Irlandii Północnej oraz jedynie 3,1 procenta w Szkocji.

Teraz Polska

Akademia Dulax Wielka Brytania znana jest ze swoich uniwersytetów, teraz okazuje się, że może do listy będzie mogła dopisać swoje akademie. Przynajmniej jedna z nich ma szansę na powodzenie. Szefowie firmy produkującej farby do malowania mieszkań Dulux doszli do wniosku, że co prawda księgowych, ekonomistów i wszelkiej maści super wykształconych ludzi przybywa, lecz zaczyna brakować tych, którzy mogliby wykonywać mniej ambitne, ale za to bardzo potrzebne i całkiem nieźle płatne prace, takie jak na przykład malowanie mieszkań. Sytuacja jest bardzo zła. Jedynie w Londynie i południowo-wschodniej części UK brakuje ponad 33 tysiące malarzy i dekoratorów wnętrz. Jest tak źle, że aż dwie trzecie firm budowlanych musiały odmówić przyjęcia zlecenia z powodu braku wykwalifikowanej kadry. Teraz szansę na nowy zawód znajdzie od 3 do 4 tysięcy osób, które do nowego zawodu będą się przygotowywać w nowo utworzonej akademii w Slough. Każdy absolwent otrzyma na końcu certyfikat potwierdzający jego zdolności wydany przez City&Guilds Institute. Firma, niestety, nie podaje, jak będą wyglądały zajęcia z malowania ściany oraz jak długo będzie trwało szkolnie. A szkoda, bo nie z samych intelektualistów jest ten kraj zbudowany. I dobrze.

BT kupuje EE Zła wiadomość dla korzystających z internetu lub telefonu komórkowego. British Telecom (BT) dostał zgodę na kupno EE – największego pod względem użytkowników operatora sieci komórkowych w Wielkiej Brytanii. Koszt zakupu to ponad 12,5 mld funtów. BT już zaciera ręce, bo do swojego portfolio w końcu będzie mogła dodać ofertę mobilną, w tym bardzo szybko rosnące na popularności 4G. Jednakże poza BT mało kto ma powody to radości. Od kilku lat na rynku można zaobserwować konsolidację firm, przez co zmniejsza się liczba operatorów, to zaś niesie za sobą mniejszą konkurencję, a tym samym gorsze oferty dla klientów. EE powstało kilka lat temu z połączenia Orange oraz T-Mobile, teraz firma zostanie przejęta przez BT i należy się spodziewać, że z czasem również zmieni swoją nazwę. Podwyżki cen są już tylko kwestią czasu, ktoś przecież za ten nowy zakup brytyjskiego monopolisty musi zapłacić.

Wśród 10 wyróżnionych krajów (w tym dwóch położonych w Europie), do odwiedzenia których namawia turystów Lonely Planet, wydawca przewodników turystycznych, po raz pierwszy znalazła się Polska. Eksperci opracowujący listę najciekawszych kierunków turystycznych nadchodzącego roku zdecydowali, że Polska w pełni zasłużyła na nagrodę Best in Travel 2016. Wśród atrakcji turystycznych naszego kraju został wyróżniony Wrocław, który szykuje się do roli Europejskiej Stolicy Kultury 2016, Kraków jako miejsce światowego spotkania młodzieży katolickiej, Wieliczka, Łódź, Szczecin, pola golfowe w Zachodniopomorskiem i Białowieża. Jako wschodzącą atrakcję Polski wymieniono również festiwale muzyczne i ciekawą scenę heavymetalową.


promocja |21

nowy czas | 09 (218) 2015

Przedstawiciele Podkarpacia w Londynie

Posmakuj Podkarpacia!

W

Londynie zakończyły się światowe targi turystyki World Travel Market 2015, na których Polska została zaliczona przez fachowców do Top Trendy 2016 w turystyce. Podczas imprez i wydarzeń związanych z targami nie zabrakło również reprezentacji Podkarpacia. 5 listopada Podkarpacka Regionalna Organizacja Turystyczna, Województwo Podkarpackie oraz miasto Rzeszów zaprezentowały swój region w Londynie. Podczas wieczoru Taste Subcarpathia zaproszeni goście mogli poznać uroki podkarpackiego krajobrazu, tradycji i nowoczesności, kultury oraz kuchni. Województwo podkarpackie to jeden z najpiękniejszych i najbardziej atrakcyjnych turystycznie regionów Polski. W ostatnich latach, głównie dzięki środkom unijnym, znacznie poprawiła się jakość infrastruktury turystycznej. Przybyło sporo nowych hoteli, pensjonatów i ośrodków wypoczynkowych o wysokim standardzie. Dzięki rozbudowie międzynarodowego portu lotniczego w Rzeszowie Podkarpacie staje się coraz bardziej atrakcyjne również dla turystów zagranicznych – codziennie odlatują stąd samoloty na sześć lotnisk w Wielkiej Brytanii i Irlandii oraz do wielu innych krajów. Alicja Wosik, prezes Zarządu Podkarpackiej Regionalnej Organizacji Turystycznej, komentuje: – Brytyjczycy i Polonusi są ogromnie zaskoczeni pozytywnymi zmianami, jakie zaszły w naszym regionie. Podczas prezentacji zachwyty wzbudzała regionalna kuchnia. Podkarpacie to region pozwalający aktywnie spędzać czas na lądzie, wodzie i w powietrzu. Jest tu największy w Polsce sztuczny akwen – Jezioro Solińskie oraz karpackie góry, które pozwalają na uprawianie każdego rodzaju turystyki. Atutem regionu jest też różnorodność oferty wypoczynkowej, dostępnej dla każdego portfela. Bieszczady są synonimem dzikiego krajobrazu, wyciszenia i spokoju, a infrastruktura hotelowa jest na światowym poziomie. Goście mogą korzystać między innymi z usług hotelu Hilton w Rzeszowie czy zamkowych apartamentów w Baranowie Sandomierskim i Krasiczynie. W regionie jest 14 hoteli cztero- i pięciogwiazdkowych. Oferta uzdrowisk: usług zdrowotnych, welness&Spa jest również bardzo bogata i przystępna. Podkarpacie to region bogaty w pamiątki poprzednich epok. Turystów urzekają drewniane wschodnie świątynie, rozległy kompleks pałacowo-parkowy w Łańcucie czy najstarsza na świecie kopalnia ropy naftowej w Bóbrce. Atrakcją dla wszystkich jest na pewno skansen w Sanoku, a dla dzieci Muzeum Dobranocek w Rzeszowie.

Wśród smakołyków kuchni regionalnej warte wspomnienia są bundz (ser z mleka owczego), ziemniaki pieczone, proziaki z miodem, zupa borowikowa, zupa z dyni oraz oczywiście pierogi. Proponowane są też znakomite regionalne wina, nalewki i miody. Region słynie z wyrobów wędliniarskich oraz przetworów owocowych. We wrześniu 2009 roku powidła śliwkowe Koła Gospodyń Wiejskich z Krzeszowa otrzymały najwyższe krajowe wyróżnienie w dziedzinie produktu lokalnego. Stolica Podkarpacia Rzeszów słynie z przemysłu lotniczego oraz informatyki. Mieści się tam centrala firmy Asseco, giganta branży IT. W tegorocznej edycji Fundacji Schumana Rzeszów

PodkarPacie to region Pozwalający aktywnie sPędzać czas na lądzie, wodzie i w Powietrzu.

Bieszczady są synonimem dzikiego krajobrazu, wyciszenia i spokoju

jest na czele innowacyjnych miast, ustępując tylko naszej stolicy. To także świetne miejsce dla turystów biznesowych i krótkich wypadów typu city break. Goście przybyli na prezentację, która odbyła się w londyńskiej restauracji First League w Hammersmith, byli zachwyceni tym, co Rzeszów i cały region ma do zaproponowania. Chwalono dobre przedstawienie atrakcji turystycznych. Delektowano się pysznym jedzeniem i napojami, m.in. sokami i winem z podkarpackich winnic. Przy przygotowaniu wydarzeń promocyjnych w Londynie współpracowały następujące organizacje: Urząd Marszałkowski Województwa Podkarpackiego, Urząd Miasta Rzeszowa, Stowarzyszenie „Polska Ekologia” oraz agencja All4Comms. Fundatorami nagród dla uczestników wieczoru podkarpackiego byli: Hotel Hilton Garden Inn Rzeszów, Hotel Krasiczyn oraz linie lotnicze Ryanair. Z prowadzonego na stronie internetowej „Nowej Czasu” sondażu, na który odpowiedziało ponad 13 tys. respondentów, wynika, że 81 proc. Polaków mieszkających w Wielkiej Brytanii wyjeżdża na wakacje do Polski. Mamy nadzieję, że wielu z nich odkryje też uroki Podkarpacia. Polecamy!


Janina Baranowska in her room

Walking down the street with Janina Baranowska

Joanna Ciechanowska

O

ne day I was walking down the street, passing people, shops. Something caught my eye in the window of a small gallery, a painting hanging inside, behind the glass. The sun flickered at the windowpane and suddenly I saw the reflection of the street behind me in the glass, the shop on the other side of the road, and as I gazed closer and deeper, I saw a woman sitting on a chair in that shop, doing something. All reflected in the glass, breaking up into small fragments, colours, shapes interacting with each other. I ran home and did my first sketches.’ That’s how Janina Baranowska first described her ‘reflections’ paintings to me. That is a fragment of a conversation I had with Janina, and one of many later shared at POSK – The Polish Social and Cultural Association in Hammersmith, London. I had just come back to England from Hong Kong and was asked by a couple of seasoned POSK members if I wouldn’t mind assisting Janina Baranowska with running the POSK Gallery. She was over 80 at the time and needed some help. I said I’d help for three months. That was eight years ago. Many conversations have passed since then. We discussed the painting techniques of David Bomberg, and Marian Bohusz-Szyszko, both of whom taught her, gossiped about artists, people and the peculiar habits of cats. We also talked about the war. Born in Grodno, daughter of a Polish army officer, and fourteen at the beginning of the Second World War, she was arrested with her mother and

sister by the Soviet NKVD, put into prison and subsequently sent to Kazakhstan. After two years and the signing of the Sikorski-Mayski Agreement, according to which the Soviets agreed to free thousands of illegally imprisoned Polish citizens, Janina, lying about her age, was allowed to join in Jangi-Jul, in Kazakhstan, the newly formed General Anders Polish Army. She then travelled by train to Persia and then, further still, to Palestine. Her mother died on that train to freedom. She never saw her father again. After the war, Janina, like many Poles from Anders Army was allowed to settle in Britain. Her home town Grodno, after the Yalta Conference, became a part of the Sovet Union. She finished her high school education in Edinburgh and then studied art, between 1947 and 1951, at London Borough Polytechnic, in London, under David Bomberg. What was studying under David Bomberg like? What did he teach her? Baranowska once said that Bomberg taught her how to use form and composition, but she attributes her use of colour technique to Marian Bohusz-Szyszko, a Polish painter who was married to Dame Cicely Saunders, the founder of St. Christopher’s Hospice. I had the privilege of meeting Bohusz-Szyszko when I first visited London. He was present at one of the grand Polish émigré dinner parties, and on hearing that I was an art student in Warsaw at the Academy of Fine Arts, he simply ‘commanded’ that he would pick me up in his car the next day to show me something. “Too complicated and too far for you to find it on your own”, he said. We arrived at St. Christopher’s Hospice in South London, and he took me through its corridors, rooms and the hospice chapel where many of his paintings hung. Marian Bohusz-Szyszko taught Janina Baranowska after she graduated from Borough Polytechnic, at his School of Easel Painting (Szkoła Malarstwa Sztalugowego), which he founded in London in 1947. Bohusz-Szyszko and Baranowska shared a very similar background; both were born and lived in the Eastern part of Poland, before it was annexed by the Soviets at the beginning of WWII, both were imprisoned and endured years of hardship before arriving in England after the war, and both shared Christian worship.

However, at David Bomberg’s Study for Sappers at Work: A Canadian Tunneling Company, Hill 60, St Eloi, which is in the Tate Modern collection in London, I can’t help wondering whether Baranowska’s work, with her vivid use of blues and greens, accented with occasional yellow and ochre, and the

Janina Baranowska, Cat and Canary


kultura |23

nowy czas | 09 (218) 2015

geometrical style evident in many of her works are not in fact the influences of Bomberg, rather than anybody else’s. And it might just be that it is her very own art. My own view is that to some extent an artist can learn how to use composition and define the form on canvas from art schools and teachers, but it is not so easy with colour. It is almost similar to learning music; I once heard from a distinguished music teacher that while it is possible to teach or improve the ‘musical ear’ of a pupil, it is impossible to teach a sense of rhythm. You either have it or you don’t. And so it is with colour; it is something possible to influence but virtually impossible to teach, since the rules do not exist, or are so ingrained in the artist’s individuality and his own sensitivity to colour. .

T

he recent exhibition at the POSK Gallery: a retrospective of Janina Baranowska’s work was organised by the Polish Library, based at POSK, with the assistance of The Association of Polish Artists in the UK. It featured a lot of archive material about her early life accompanied by a catalogue compiled by Dr. Dobrosława Platt, the Library’s present director, also a curator of this exhibition. As she explained, the exhibition was organised from a historical angle and aimed to show the artist’s personal life and her journey to England, as well as the history of her education and artistic achievements. It also showed Baranowska’s early oil paintings, ink drawings, etchings and later watercolour guaches, in her signature blue ‘reflections’ style. There was also a selection of her later oil works depicting figures in landscape and interior. The exhibition of Baranowska’s works makes such a magnificent impression when seen in that number that I found it difficult to distance myself from her paintings and try to analyze the style; she is so well known in the Polish community in the UK and admired by many. In her time she held many solo exhibitions and took part in numerous shows around the world. She is also one of

Janina Baranowska at PV with members of The Association of Polish Artists in Great Britain: (from left) Marek Jakubowski, Maryla Podarewska-Jakubowski, Andrzej Dawidowski

very few women that made their mark as painters of her generation, and she is a painter, who, apart from the many works that were sold through galleries and privately, still has a considerable body of work stacked in her studio, waiting to be discovered. Recently, there was an exhibition of works by prominent pupils of Bomberg at one of the established galleries near Piccadilly. There were works by Leon Kossoff there, selling for hundreds of thousands of pounds. He was also a Bomberg pupil. I promised to drop off the catalogue of Baranowska’s work there, except that it is available only in Polish. It is about time that the work of this talented artist be recognised by a wider audience. Or rather, rediscovered again by a younger generation.

Artful Faces

Joanna Ciechanowska

Say others: Janina Baranowska is one of the finest painters of her generation. Born in Grodno, arrested by the Soviets at the beginning of the WWII and deported to Kazakhstan. Two years later she joined the Polish Army in its march to the Middle East. Came to Britain after the war and studied under David Bomberg 1947-51. She was on the Board of the National Society of Painters and Sculptors, and from 1980, Chair of the Association of Polish Artists in GB. Her paintings are in many national and private collections. Says I: “Pani Janina, please tell me what to do in POSK Gallery. You were the Director here for many years. You have experience. I’ve just shouted at some artist and feel ghastly. Maybe I shouldn’t have done.” Say she: “Don’t worry. Artists should be shouted at sometimes. It does them a lot of good. Nice colours you are wearing today, by the way. I like that blue. I need to go home and finish a painting, I have another ten inches to do.” Bottom line: Gentle smile hides a tough, brush-wielding lady so don’t step on her toes. National Treasure. Text & graphics by Joanna Ciechanowska Janina Baranowska, Petrushka


09 (218) 2015 | nowy czas

To także fantazja geopolityczna. W filmie jeszcze w latach 90. los ludzkości spoczywa w rękach Brytyjczyków, a przecież seria książkowa zaczęła się wtedy, gdy Imperium było już w rozkładzie.

– Tak. Fleming zaczął pisać mniej więcej w czasach kryzysu sueskiego, który pokazał, że Wielka Brytania nie jest już potęgą. Imperium chyliło się ku upadkowi. W tym sensie również i filmy to projekcja fantazji. Udają, że Imperium istnieje, mimo że w rzeczywistości już dawno nie ma po nim śladu. Czasem zresztą twórcy traktują to z dystansem. W Die Another Day mówi się w pewnym momencie o Bondzie, który odzyskać może dla korony Hong Kong, dawną kolonię. To oczywiście żart, ale znaczący. Kolejne fantazje, to fantazje na temat męskości. To dość delikatne ujęcie. Powiedzmy sobie wprost: Bond to szowinista!

(śmiech) – Ależ oczywiście, że on jest szowinistą! Jego podejście do kobiet było nie na czasie, nawet w książkach. Nowsze filmy próbują sobie z tym jakoś radzić i wprowadzają do scenariusza kobiety silniejsze, takie, które mają mu dorównać intelektualnie, ale także fizycznie. Nie zawsze się to udaje. Ale są na tym polu sukcesy. Na przykład Vesper z Casino Royal. No i Madeliaine Swann w Spectre. Ja byłem zawiedziony sposobem wykorzystania postaci Moniki Belucci. To zmarnowana szansa?

pierwszy Bond, który krwawi Znowu rozbija drogie auta, zakłada luksusowe garnitury, pije martini, uwodzi piękne kobiety, a w przerwach ratuje świat. James Bond powraca. Na ekrany brytyjskich kin wszedł Spectre – najnowsza część nieśmiertelnego cyklu. Skąd jego nieustająca popularność? Z JameSem ChapmaNem, kulturoznawcą, profesorem z Leicester University i autorem książki Licence to Thrill o fenomenie Bonda rozmawia adam Dąbrowski W jednej z korespondencji napisałeś mi, że widziałeś Spectre dwa razy i uważasz, że to jedna z najlepszych części serii. Dlaczego?

nazywasz Bondami millenijnymi. Czy to bierze się z poczucia, że w pewnym momencie wahadło za bardzo przechyliło się ku stylistyce campowej?

– Oglądając Spectre czułem się jakbym znowu miał osiem lat. Wtedy zobaczyłem mojego pierwszego Bonda. Seria znowu wywołuje podekscytowanie. Od czasu do czasu dostajemy film, który dobiera kluczowe elementy cyklu w odpowiednich proporcjach. Zawieszenie akcji, sztuczki kaskaderskie, romans, fabuła... Dla Connery to był Goldfinger. Większość krytyków zgadza się, że w przypadku Moore’a to Spy who loved me. Uważam, że dla Craiga to Spectre.

– Słusznie używasz metafory wahadła. Bondy zawsze poruszały się pomiędzy poważniejszymi obrazami a fantazjowaniem – nierzadko niemądrym. Zrealizowane w latach siedemdziesiątych On Her Majesty Secret Service było filmem bardzo realistycznym, szczególnie jeśli chodzi o psychologię postaci. Nie odniosło jednak aż takiego sukcesu komercyjnego. Dlatego odpowiedź – Diamonds are Forever – była już zupełnym campem. Po filmach z Rogerem Moorem – robionych z przymrużeniem oka – nadeszły z kolei te z poważniejszym, bardziej surowym Timothy Daltonem. Podobny mechanizm zadziałał przy końcu ery Brosnana. Die Another Day było wielkim sukcesem kasowym. Ale dla wielu fanów takie rzeczy, jak niewidzialny samochód czy Lodowy Pałac już za bardzo przechyliły serię ku czystej fantazji. Stąd decyzja, by zrobić Bonda bardziej realistycznego, z nieco głębszym wymiarem psychologicznym. Stąd w Casino Royal po raz pierwszy od On Her Majesty Secret Service James Bond zakochuje się i jest w żałobie po kobiecie. Te wątki podejmują dwa następne filmy.

To czwarta część czegoś, co można by chyba nazwać swoistą serią w serii, która rozpoczęła się od Casino Royal. Bardzo odważny ruch. Wciśnięcie klawisza „reset”. Nagłe zerwanie...

– To prawda. Bondy zawsze były współczesne, a bohater był wieczny. Bond się nie starzeje – Bond Connery’ego to ten sam facet co Bond Lazenby’ego, Daltona czy Brosnana. Mieliśmy pewne poczucie ciągłości. Ale w tym przypadku mamy do czynienia właśnie z resetem. Wracamy do jego pierwszej misji. Były po temu powody. Wytwórnia dostała wtedy prawa do Casino Royal – pierwszej powieści Fleminga. Miało to sens, by pokazać początki agenta. Po drugie w owym czasie na ekrany wchodziło wiele takich filmów, w kinie była moda na podobne powroty. A w tej mini serii postać Craiga miała być chyba postrzegana jako zupełnie nowa postać. Fakt, że pojawiają się tu Judi Dench jako M, przeniesiona z ery Brosnana, czy samochód z Goldfingera, co nie bardzo tu pasuje. Ale takie wyłomy nie są tu, rzecz jasna, zbyt istotne. Ta mini seria, która właśnie się chyba kończy, jest poważniejsza od filmów z Brosnanem, które w swojej książce

Czasem można zapomnieć, że Bondy to filmy brytyjskie, wpisują się bowiem w idiom hollywoodzki. Ale z drugiej strony seria buduje wielką fantazję na temat tego, co to znaczy być Brytyjczykiem.

– Te filmy opisać można jako produkcje międzynarodowe, ale zrobione przez Brytyjczyków. To część marki naszego kraju. Twórcy są eksporterami w podwójnym sensie. Sprzedają kopie filmu, ale jednocześnie kulturowe wyobrażenie o Wielkiej Brytanii. Szczególnie jeśli chodzi o określoną ideę arcybrytyjskiego archetypu bohaterstwa, co świetnie się sprzedaje na obcym rynku.

– Tak mi się wydaje. Wiele mówi się, że Bellucci to najstarsza dziewczyna Bonda, właściwie w jego wieku. A jej występ jest tu symboliczny, choć efektowny. Wolałbym zobaczyć jej nieco więcej. To jedyne poważne zastrzeżenie, jakie mam do filmu. Wspominasz w swojej książce, że Timothy Dalton dostawał niezłe recenzje, a po latach uważa się go za jednego z najsłabszych Bondów.

– To bardzo dobre pytanie. Jeśli Spectre to rzeczywiście ostatni film Craiga, to ma zapewnione idealne zakończenie. Pięknie napisana ostatnia scena. Z drugiej strony widzę tu wiele możliwości. Szczerze mówiąc, myślę, że producenci chcieliby, by Craig jeszcze powrócił. Będą go przekonywać, choćby wynikami finansowymi filmów. Ja przeczuwam, ze powróci. Zobaczymy. W najbliższym czasie Craiga będzie się wspominać jako kogoś, kto zupełnie zmienił kierunek serii.

– Jest twardszym Bondem. Pierwszym, który krwawi – na serio daje się zranić. Brakuje mu gładkości Moore’a czy Brosnana. Poza tym wspominać się go będzie jako jednego z najbardziej kasowych Bondów. Skyfall przekroczył magiczną liczbę miliarda dolarów zysków. Za wcześnie, by mówić o wynikach Spectre, ale już teraz film radzi sobie bardzo dobrze. Z pewnością Craig cieszy się popularnością pośród publiczności – ale też pośród krytyków.

– To fenomen. Rzadko zdarza się, by zadowoleni byli zarówno widzowie, jak i recenzenci. A dłuższa perspektywa? Mamy tu do czynienia z ciekawym zjawiskiem.

– Czymś normalnym jest swoista reakcja przeciwko poprzedniemu Bondowi. Gdy Dalton stanął w obliczu śmierci, ludzie cieszyli się, że wreszcie koniec wygłupiania i mamy do czynienia z powrotem do korzeni – postaci wykreowanej przez Fleminga. Dalton był bardzo dobrze przyjęty.

– A potem przyszedł Brosnan. I nagle zaczęło się mówić, że Dalton był zbyt poważny. Pojawiły się opinie, że Brosnan przywrócił tej postaci poczucie humoru. Fani odwrócili się nieco od niego, gdy pojawił się Craig – szczególnie po Die Another Day, postrzeganym za przesadzony – choć oczywiście to nie była jego wina, Brosnana. To jaki będzie następny 007?

– Nie sądzę, by dziś można było jeszcze bardziej utwardzić Bonda. Uważam, że teraz czeka nas raczej Bond á la Brosnan czy też Roger Moore. To z kolei może sprawić, że entuzjazm wobec Craiga opadnie. Zobaczymy. Ale ten fluktuujący trend jest interesujący. Zawsze mamy gwałtowną reakcję skierowaną przeciwko poprzedniemu aktorowi – który w swoim czasie za każdym razem był bardzo popularny.


kultura |25

nowy czas | 09 (218) 2015

Ze szkicownika Marii Kalety:

Oxford Street Mobile Caldera

Wojciech A. Sobczyński

N

ajnowsza wystawa w Tate Modern to prace genialnego amerykańskiego rzeźbiarza, który zasłynął nową kategorią form przestrzennych, nazwaną później mobilami. W dzisiejszych czasach niektórzy krytycy próbują kwalifikować Caldera jako prekursora instalacji, ale w istocie artysta ten był po prostu genialnym dadaistą. Jego sztukę zdeterminowały dwie zasadnicze przyczyny. Pierwsza to fakt, że wykształcony był jako inżynier, a druga – zetknięcie się z awangardą paryską z pierwszej połowy XX wieku. W tym okresie u szczytu popularności byli: Picasso, Braque, Matisse, Max Ernst, Hans Arp, Jean Miró. Niektórzy zachwycili Caldera swoimi prostymi i syntetycznymi kształtami. Początkowe prace Caldera tworzone ze stali, malowanej często jaskrawymi kolorami, nazwane później dla odróżnienia stabilami, stały na powierzchni w konwencjonalny sposób. W pewnym momencie jednak inżynieryjny instynkt naprowadził go do stworzenia form przestrzennych zwieszo-

nych w powietrzu, negujących wszelkie reguły grawitacji. Te przestrzenne rzeźby w intrygujący sposób balansowały wzajemnie, kontrastując wielkie kształty z małymi, tworząc bajeczne wręcz układy, zdolne do samo aranżowania się poprzez reagowanie na ruchy powietrza w galerii czy też w plenerze. Rzeźby te stały się tak popularne, że zainspirowały swoim pięknem komercyjny świat nie tylko sztuki. W ten sposób powstały mobile projektantów wnętrz, poczynając od dużych instalacji w miejscach publicznych, a kończąc na zabawkach dla dzieci. Obecnie mobile Caldera zaliczane są do kategorii sztuki kinetycznej, której był współtwórcą. Mniej znane jednak są jego prace o bardziej kameralnym charakterze: wolno stojące formy, kreowane z papieru i kartonu, kompozycje o charakterze płaskorzeźby, linearne prace z drutu, prace wykonane przy użyciu wielorakich materiałów tzw. mix media, znane pod nazwą asamblaże. Jednym z najpiękniejszych obiektów na wystawie jest ogromny mobil pt. Black widow z 1948 roku. Warto zobaczyć tę wystawę chociażby ze względu na piękno tego jednego dzieła, które zaliczyć można do kategorii dadaistycznego poematu.

Za czasów rzymskich była to peryferyjna Via Trinobantina. W średniowieczu nosiła nazwę pobliskiej rzeki Tyburn. Gdzieś w połowie osiemnastego wieku rozległe tereny wokół tej ulicy zakupił Earl of Oxford i rozpoczął budowę pierwszych budynków. Dopiero na początku XX wieku zaczęła ona zmieniać swój charakter stając się dzisiaj najbardziej rozpoznawalnym światowym centrum handlowym. Jest też jednym z bardziej zatłoczonych miejsc Londynu. Urbaniści stoją przed bardzo trudnym zadaniem usprawnienia tej ważnej arterii komunikacyjnej. Skrajne pomysły mówią o całkowitym zamknięciu jej dla ruchu kołowego, ale taki dwukilometrowy deptak musi przecież pozostać łatwo dostępny dla samochodów służb cywilnych. Zaintrygowała mnie jednak inna twarz tej ulicy. Znakomita większość kłębiących się tu tłumów nie podnosi swojego wzroku powyżej wystawowych witryn. A szkoda, bo z architektonicznego punktu widzenia Oxford Street jest równie atrakcyjna. Jak w skupiającej soczewce pokazuje charakterystyczne oblicze Londynu, wyrażające się w tej fascynującej mieszaninie dynamicznej współczesności i dostojnej tradycji (kilkanaście budynków na Oxford Street jest wpisanych do rejestru English Heritage). Jak w całym Londynie, znikają tu nagle jakieś kamienice, by pojawić się za chwilę w odmienionej postaci. Nie wszystkie nowe budynki są mi bliskie. Ten, zaczynający się na skrzyżowaniu ulic Oxford i St Audley, obły, szklany obiekt z pionowymi żebrami jest wyjęty zupełnie z kontekstu sąsiednich kamienic. Podobnie razi mnie najnowsza siedziba sklepu Zara na rogu Soho Street, z pofalowaną, szklaną elewacją. Sam budynek jest interesujący ale ponownie razi

mnie jego wyobcowanie. Taki kontrast stylów nie musi być wadą współczesnej architektury. Rzecz jednak w tym, że te nawet najbardziej wyizolowane projekty, jak słynny Walkie-Talkie, jakoś z czasem wpisują się w panoramę tego miasta. Z jednej strony zmieniają nasz gust, poszerzając naszą wyobraźnię, a z drugiej prozaicznie znikają w gąszczu pnących się już w górę nowych obiektów. Ale cóż to za pociecha dla Oxford Street, która traci swój charakter, a nobliwe siedziby Selfridges, Marks & Spencer czy House of Fraser z trudem nadążają za współczesnymi wymaganiami shopping business. Jest jednak nadzieja na zachowanie jej tradycyjnego oblicza biorąca się z obserwacji tego, co na przykład dzieje się na sąsiedniej Regent Street. Dla niewprawnego oka łatwo jest przeoczyć fakt, że w ciągu ostatnich paru lat kilka budynków przeszło tu dramatyczną transformację, skrywaną zwykle za szczelnym opakowaniem rusztowań, wznoszonych na czas budowy. Trick polega na zachowaniu frontowej elewacji, wspartej na tymczasowej stalowej konstrukcji podczas gdy cała reszta, aż do fundamentów, jest wyburzona i odbudowana od nowa, według najnowszych standardów. Przykład takiej właśnie budowy znajduje się na rogu Oxford Street i Tottenham Court Road. Z jakiegoś powodu elewacja stojącego tu kiedyś budynku nie jest jeszcze zakryta rusztowaniami, więc można z ulicy zajrzeć do głębokiego wykopu zrobionego w miejscu, gdzie jeszcze chwilę temu można było kupić płyty z muzyką całego świata. Pionowe skrzydła ścian, „zawieszone” na stalowych konstrukcjach niczym sceniczne dekoracje wpisują się doskonale w codzienny uliczny teatr tego miejsca.


26| kultura

09 (218) 2015 | nowy czas

wiersz

Maja Elżbieta Cybulska

Nieszczęścia Nawałem biegną jedne za drugimi. Laertes, siostra twoja utonęła. Wiliam Szekspir, „Hamlet”, akt IV, przełożył Józef Paszkowski

Oto wymyślona przez Szymborską Ofelia, wymyślona przez Szekspira, najbardziej pociągające w literaturze wcielenie szaleństwa, z którą identyfikowały się rzesze romantycznych heroin. Ale w Reszcie Ofelia pozostawiła uniesienia na scenie, a teraz niepokoli się o swój wygląd. Aktorka, która Ofelię odgrywa, sprawdza suknię, fryzurę, i liczy liście wyjęte z włosów. Jest wykalkulowana, zorganizowana i nietragiczna. Rozwińmy scenariusz zaproponowany przez poetkę. Ofelia czeka w garderobie na koniec piątego aktu. Wtedy wbiegnie na scenę, doskonale na ten moment przygotowana: oklaski, kwiaty, ukłony, kurtyna, potem kolacja w restauracji przy szeptach rozpoznania: oto córka pana Poloniusza, świetna odtwórczyni roli itd. Na koniec schadzka z obiecującym kandydatem. Wkraczamy w krainę pozorów. Istnieje wzór czegoś/ kogoś (mniejsza o to skąd się wziął), ale reszta jest tylko naśladownictwem, przymiarką, udawaniem, odtworzeniem, gestem aspirującym do „autentyczności”, fantazją, cieniem. Na-

pisane, namalowane, na niby. Stąd oscylowanie na pograniczu tego, co istnieje i tego, co nie istnieje, prawdy, nieprawdy, domysłu, rekonstrukcji. Ponieważ „Nic dwa razy się nie zdarzy”, skazani jesteśmy na powtórkę, pielęgnując złudzenie, że dzielimy jakąś cząstkę oryginału. W Hamlecie Królowa mówi, że Ofelia: „nie dość ostrożnie wspięła się na drzewo, Złośliwa gałąź złamała się pod nią I z kwiecistymi trofeami swymi Wpadło w toń biedne dziewczę”. Coś to wygląda na niefortunny wypadek, a nie na z góry powzięty zamiar. Ale złamana gałąź nie pobudza naszych tęsknot. Pragniermy Ofelii nieszczęśliwie zakochanej. Tak ją pokazał John Everett Millais na obrazie malowanym w latach 1851-52. Ofelia leży na wznak w wodzie, trzyma w rękach kwiatki i, zgodnie z relacją królowej Gertrudy, jeszcze śpiewa „starych piosenek urywki”. Zaraz utonie. Modelką Millaisa była pomocnica modystki i w przyszłości muza angielskich prerafaelitów Elizabeth Siddal. Malarz

włożył ją do wanny, którą podgrzewał lampami olejnymi. Woda wystygła, Lizzie się przeziębiła i pochorowała, a jej ojciec zażądał 50 funtów za koszty leczenia (kolosalna suma w owych czasach). Według syna malarza, Millais w końcu coś tam wypłacił, ale znacznie niżej żądanej kwoty. Myślę, że Szymborska doceniłaby kombinację Ofelii z wanną, rachunkiem i przeziębieniem. Zagadkowo brzmi wers „Ofelio mnie i tobie niech Dania przebaczy”. A cóż Dania miałaby Ofelii przebaczyć? Że uwiodła efektownym gestem, a życie jest przecież nieubłaganie płaskie? A poetka? Wygląda na to, że nie jest pewna. Zapowiada jednak, że sławę owszem wybierze: „zginę w skrzydłach”, co się ziściło, ale nie zginęła, tylko odeszła z tego świata. W życiu poradzi sobie doskonale i na pewno nie będzie ofiarą („pazurki”) . Na koniec zapewnia: „non omnis moriar z miłości”. Czy mamy w to wierzyć? Niecała, więc jednak trochę z tej miłości umrze. Nieodparty jest bowiem powab szaleństwa i chroni przed Poloniuszówną.

Reszta Ofelia odśpiewała szalone piosenki i wybiegła ze sceny zaniepokojona, czy suknia nie pomięła się, czy na ramiona spływały włosy tak jak trzeba. Na domiar prawdziwego, brwi za czarnej rozpaczy zmywa i – jak rodzona Poloniusza córka – liście wyjęte z włosów liczy dla pewności. Ofelio, mnie i tobie niech Dania przebaczy: zginę w skrzydłach, przeżyję w praktycznych pazurkach. Non omnis moriar z miłości.

Wisława Szymborska

Wyborowy koncert HEY w Londynie

D

zień 25 października roku pańskiego 2015 był dla sporej części Polaków przebywających na Wyspach Brytyjskich dniem niezmiernie ważnym. Bardzo urokliwa w tym roku angielska jesień puszczała oko, ciesząc piękną pogodą i zachęcając do korzystania z jej uroków. W takich oto okolicznościach ekipa redakcyjna „Polskiego Wzroku” z Bedford udała się w pełną przygód podróż do Londynu. Przygody, co prawda, ograniczały się do przeklinania na korki, które opanowały w ten dzień chyba całą południową część Wyspy, oraz na Markowych [Marek Jamroz, fotograf i recenzent – red.] próbach przekonania mnie do Lao Che. Celem naszej eskapady była londyńska Scala. Na deskach tej sceny miał się pojawić doskonały zespół Hey z charyzmatyczną Katarzyną Nosowską, dumnie wspierany przez nie mniej świetny londyński zespół Gabinet Looster.– Na miejsce dotarliśmy nieco później, niż chcieliśmy, mimo to udało się dostać na próbę dźwięku i ostatnie poprawki przed otwarciem klubu. Jeśli ktoś nie miał okazji doświadczyć przedkoncertowego napięcia panującego w takich miejscach, ten nigdy nie pojmie ogromu pracy włożonego w takie przedsięwzięcie. Otwarcie drzwi klubu mogę porównać chyba tylko do wyciągnięcia zawleczki z granatu – po tym procederze już wszystko toczy się samo, ostatnie korekty i poprawki nie są w stanie


kultura |27

nowy czas |09 (218) 2015

Lirycznosatyrycznie czyli Czerwony Tulipan na Wyspach

współpracownicy i przyjaciele ani przez moment nie dali po sobie poznać, że grają razem już ćwierć wieku. Początki formacji sięgają nawet 1972 roku, choć zwykło się przyjmować, że dopiero w 1985 roku zaczęło się wspólne granie osobliwego tercetu Brzozowski-Cichocka-Świątecka, który wspierali rozmaici muzycy, a w 1992 do składu tego doszli Andrzej Czamara (dźwięki jego gitary akustycznej pokochał każdy, kto choć raz słyszał Jedyne, co mam, to złudzenia czy Na środku nieba) oraz basista Andrzej Dondalski. Czerwony Tulipan jest klasą dla siebie, zawsze niekoniunkturalny, nie łasy na krotochwilne hity jednego sezonu, a jednak jego piosenki nuci się, jakby właśnie przebojami były. Szwagierka, Kiedy umrę kochanie, Erotyk prosty, Żeby się sobą zauroczyć, Zatańczymy na moście, Ja zwariuję, Mroźnym rankiem cię ujrzałam – można tak wymieniać bez końca. I wielka szkoda, że zespół nie był w stanie wykonać ich wszystkich. Kiedy przyszło do bisów, Stefan Brzozowski zapytał publiczność, jaką jeszcze piosenkę chciałaby usłyszeć. Ktoś w pierwszym

rzędzie, chyba mój redakcyjny kolega, Włodek Fenrych, krzyknął, że Sekret kardynała Richelieu! Ukontentowany Stefan natychmiast spełnił prośbę, ale drugi raz już nie zapytał. Kiedy grupa zniknęła w kuluarach, a nikomu z nas nie chciało się jeszcze wracać do domu, jakaś pani przytomnie zapytała: – Czy Jedyne, co mam zagrali? Pokręciłem głową. – Niemożliwe – zdziwiła się. – Przecież to ich najważniejsza piosenka! To jedyne, co znam – dodała inna. – Przez tę piosenkę tu przyszłam. Rozłożyłem bezradnie ręce. Obie panie oczywiście miały rację. Nagle uświadomiłem sobie, że nie zagrali też Znajdziesz mnie, Życie osła, A jednak po nas coś zostanie... Dziękuję pani Ewie Becli, że sprowadziła Czerwony Tulipan do Londynu. Może za następne 15 lat zagrają nam wszystko, czego sobie życzymy. Tylko czy to jeszcze możliwe?

Jacek Ozaist

T

o było niedługo po upadku komuny. Jak co niedziela, włączyłem radiową Trójkę, by posłuchać magazynu Parafonia Piotra Skuchy i Jacka Łapoty z Kabaretu Długi. Uwielbiałem tę audycję za inteligentny dowcip, jakość wykonania skeczy i wyjątkowe liryczne oraz satyryczne piosenki. Kiedy usłyszałem Czyści jak łza, a potem Jedyne, co mam, to złudzenia, od razu wiedziałem, że Czerwony Tulipan – obok Starego Dobrego Małżeństwa i Jacka Kaczmarskiego – będzie jednym z moich ulubionych wykonawców poezji śpiewanej. Podobno okazja zobaczenia tej legendarnej grupy na żywo zdarza się w Londynie raz na 15 lat, więc nie mogłem jej przegapić. W sobotni wieczór 17 października w zimnej, źle nagłośnionej sali Ealing Town Hall pojawiło się około 100 osób, by żywiołowo reagować na kolejne songi, czasem rycząc ze śmiechu, czasem ukradkowo roniąc łzę. Drobne niedogodności okazały się niczym wobec magii zespołu. Czerwony Tulipan zagrał wspaniały, dynamiczny koncert i ani się spostrzegliśmy, jak minęły prawie dwie godziny. W środku brylował oczywiście Stefan Brzozowski, bezkonkurencyjny lider o mocnym, głębokim głosie barda, po jego prawej stronie szalała jarmarczna, rozchichotana i dziwacznie przebrana Ewa Cichocka, a po lewej – stonowana, eteryczna, bardzo liryczna Krystyna Świątecka. Doskonale zharmonizowani, wieloletni

opóźnić wybuchu, który tego wieczoru odbił się echem chyba nawet na przedmieściach Babilonu. Publiczność zgromadzona tłumnie od pierwszych momentów koncertu, zaopatrzona w nieodłączne atrybuty współczesnego koncertowicza, czyli plastikowe kubki ze złocistą cieczą, numerki z szatni oraz wszelakiej maści smartfony i dumbfony, oczekiwała na posiedzenie Gabinetu Looster. Adam Szczebel, Robert Wiktorowicz, Piotr Wróbel i Rafał Wrona nie kazali na siebie długo czekać. Szybko pojawili się na scenie, ukłonili się widzom i rozpoczęła się opowieść. Pierwszy raz usłyszałem Gabinet Looster na marcowym koncert Pidżamy Porno, na którym również wystąpili jako support. Nie miałem pojęcia, czego się spodziewać po tej londyńskiej kapeli, ale muszę przyznać, że kupili mnie od razu. Byłem zaskoczony tym, co zaprezentowali, i stwierdzam, że od tej pory zdumiewają mnie cały czas, stawiając pytania, na które każdy musi sobie odpowiedzieć sam. Ich muzyka, z pozoru łatwa, prosta i przyjemna, ma drugie dno, a pod nim również i trzecie, i czwarte. Mimo że od marca widziałem ich na żywo jeszcze kilkakrotnie, za każdym razem odkrywam coraz więcej i więcej. Liryczne teksty Adama Szczebla, którym towarzyszą dźwięki gitar, poruszają i skłaniają do refleksji. I jest to możliwe, mimo – a może dzięki temu – że żywy rytm nikomu nie pozwala ustać w miejscu. Mogę śmiało stwierdzić, iż Gabinetu Looster nie da się porównać do niczego, co znam. Wróżę panom wielką karierę. Zespół zaprezentował osiem numerów, w tym nowość pod tytułem Łezka. Jeśli ktoś nie zna twórczości Gabinetu, można się z nią zapoznać, wchodząc na soundcloud – kapela wypuściła większość swoich piosenek do darmowego odsłuchu. Polecam!

Czerwony Tulipan na scenie Ealing Town Hall

Zespół Hey, czyli Katarzyna Nosowska, Paweł Krawczyk, Marcin Żabiełowicz, Robert Ligiewicz, Jacek Chrzanowski i Marcin Zabrocki, to przeszło 20 lat muzycznej działalności, 11 albumów studyjnych, dziesiątki nagród oraz wyróżnień i ugruntowana pozycja jednego z najlepszych rockowych zespołów alternatywnych na polskiej scenie. Ich muzyka nie daje się jednoznacznie skwalifikować – z płyty na płytę zespół ewoluował, szukał nowych rozwiązań, zmieniał stylistykę i eksperymentował. Rezultatem tego jest niesamowity dorobek artystyczny, a ich muzyką nie sposób się znudzić. Charyzmatyczna Katarzyna Nosowska emanuje magnetyzmem, a jej słowa wibrują w głowie jeszcze długo po występie. Na koncerty Heya, kiedy jeszcze mieszkałem w Polsce, chodziłem regularnie i wiedziałem, czego mogę się spodziewać, ale londyński występ to jeden z najlepszych koncertów, na jakich zdarzyło mi się być. Nie jestem jednak w stanie jednoznacznie stwierdzić, dlaczego tym razem było tak wyjątkowo. Może sprawił to niesamowicie dopracowany program prezentujący przekrojowo wszystkie największe hity zespołu, pozostawiający również miejsce na nowości z dwóch ostatnich płyt. Może była to publiczność – dało się bowiem odnieść wrażenie, że nikt nie znalazł się w tym miejscu przypadkowo, każdy chłonął koncert wszystkimi zmysłami, słuchając, patrząc i wręcz czując muzykę, która odbijała się echem w głowach widzów. Może w końcu dzięki samej Katarzynie Nosowskiej, jak zawsze tajemniczej i kochanej, emanującej ciepłem, przyciągającej jak magnez. Pomimo jej wręcz oszczędnego ruchu scenicznego emocje malujące się na jej twarzy podczas występu zawsze wzbudzają niesamowite poruszenie, a łezka, którą nieraz zdarza się jej uronić ze wzru-

szenia, topi lód nawet w najbardziej zatwardziałych w sercach. Jednej z fanek, a dodać trzeba, że było ich w Scali zdecydowanie więcej niż męskich koneserów twórczości zespołu Hey, udało się w trakcie koncertu gazelim skokiem pokonać dość wysoką barierkę, wskoczyć na scenę i skraść uścisk wokalistki, której ten wyczyn bardzo przypadł do gustu. Podczas występu mogliśmy usłyszeć nieśmiertelny Teksański, który pozostanie hitem chyba już na zawsze, a kolejne pokolenia będą nadal grały go na gitarach podczas ogniskowych spotkań. Nie zabrakło również Sic!, Do rycerzy…, A ty?, lirycznego Umieraj stąd, a nawet Dancing with tears in my eyes, czyli coveru brytyjskiej grupy Ultravox, bardzo popularnej w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Po koncercie grupka fanów czekająca na swojego idola mogła sobie zrobić zdjęcia z Kasią, a nawet spróbować Heyowego tortu. Mimo upływających lat zainteresowanie muzyką szczecińskiego zespołu nie słabnie, a oni sami nadal pozostają aktywni. W tym roku będzie można ich jeszcze zobaczyć na żywo – tym razem w Toruniu, gdzie wystąpią 16 grudnia na koncercie promującym nowe wydawnictwo Hey w filharmonii. Szczecin unplugged. Londyński koncert był dla mnie niemal magicznym doświadczeniem. Pozostawił po sobie satysfakcję zmieszaną jednak z uczuciem niedosytu. Na szczęście Katarzyna Nosowska powróci na Wyspy już na wiosnę – tym razem solowo – aby uświetnić swą obecnością dwudniowy Buch Fest, na który już teraz w imieniu organizatora serdecznie zapraszamy.

Mateusz Augustyniak


28| kultura

Wieczór pamięci Marka Greliaka

Helena Kaut-Howson, Joanna Kańska, Wojtek Piekarski

Janusz Kohut

R

ozdwojony pomiędzy sztuką a życiem. Kochał sztukę, kochał ludzi. Niósł spokój, uśmiech, tworzył piękno. Piękno, które wypływa z miłości do sztuki i do ludzi. Kochał jazz, poezję, teatr, malarstwo, sztukę tworzenia i tych, którzy ją tworzą. Stworzona przez niego Jazz Cafe stała się miejscem łączącym kultury, ludzi różnych narodowości i wyznań. Miejscem dialogu, domem dla artystów, domem Sceny Poetyckiej POSK. Przystanią i studiem dla artystów w drodze, dla młodych, poszukujących, którzy właśnie tam mieli swoje pierwsze koncerty, wernisaże i spektakle. Jazz Cafe wpisała się w mapę wydarzeń kulturalnych Londynu, uznana za jeden z ciekawszych ośrodków jazzowych. Tutaj grali mistrzowie, tutaj można zagrać z mistrzami. Tutaj Marek wnosił kandelabr z płonącymi świecami anonsując wieczory poezji, które przerodziły się w spektakle sztuk czytanych, a potem w unikatowy teatr, dający widzom zarówno rozrywkę, jak i intelektualną iskrę do przemyśleń. Scena Poetycka POSK zmieniła ostatnio nazwę na Scena Polska UK, bo zamiast poezji, oferuje profesjonalny teatr rodzimy, rozumiejący potrzeby, zainteresowania i mentalność rodaków na Wyspach. W Jazz Cafe spotykają się w sumie cztery pokolenia Polaków. To miejsce dla każdego, kto pragnie posłuchać dobrej muzyki, kto szuka rozrywki intelektualnej, kto przy lampce wina posłucha ciekawych opowieści, kto chce dzielić się z przyjaciółmi swoją artystyczną pasją czy wrażeniami. To miejsce, które stworzył Marek, by żyło własnym życiem sztuki, by tętniło rytmem serc otwartych na świat i ludzi i poszukujących piękna.

Aktorzy Sceny Poetyckiej

Marek odszedł z tego świata pozostawiając to miejsce dla życia. Artyści, którzy zawdzięczają Markowi tak wiele, podziękowali mu koncertem in memoriam. Janusz Kohut, kompozytor i pianista, który wystąpił na koncercie inaugurującym działalność Jazz Cafe, dedykował mu utwór Powołanie Mojżesza. – Marek robił to co kochał, to, co do niego należało, w tym działaniu osiągnął swoją świętość, bo święty jest ten, który robi to, co do niego należy” – mówił. Swoimi kompozycjami wprowadził obecnych w stan piękna, przywołał ducha Marka kompozycją Droga nadziei, opowiadającą dźwiękami o życiu od kolebki do grobu, od narodzin pojedynczych tonów, poprzez ich dychotomię do symfonii, świadomych, klasycznych wariacji. Artysta mówił o Marka

opanowaniu, umiłowaniu ludzi, podkreślił jego wybitną zdolność negocjacji, mediacji i „czynienia dobra”. Joanna Kańska i Wojtek Piekarski pożegnali Marka słowami Wisławy Szymborskiej i księdza Twardowskiego, przypominając, że nic dwa razy się nie zdarza, i należy śpieszyć się kochać ludzi, bo tak szybko odchodzą. Aktorzy Sceny Poetyckiej pokazali fragmenty Epitafium dla frajera według tekstów Jonasza Kofty. Teresa Greliak pożegnała nie tylko męża, ale także aktorka, mentora i menedżera. Słowa piosenki Jonasza Kofty: „Pamiętajcie o ogrodach, przecież stamtąd przyszliście” zabrzmiały szczególnie w tym prywatnym, jak i publicznym pożegnaniu. Pamiętajmy o pięknie. Pamiętajmy o Marku. Ewa Stepan


nowy czas |09 (218) 2015

Zaduszki Jazzowe na Devonii

Z

aduszki Jazzowe to znana w Polsce od lat tradycja. Od pięciu lat niestrudzenie wprowadza ją na grunt londyński saksofonista Leszek Kulaszewicz. Zawsze w kryptach polskiego kościoła na Devonii. I każdego roku przychodzi na to wieczorne muzykowanie coraz więcej miłośników jazzu i muzyków chętnych do jamowania. W tegorocznej odsłonie nie dla wszystkich starczyło miejsc siedzących. Pierwszą część wypełnił Big Band Theory Jamesa Lawrence’a, z którym Leszek dość często w niedalekiej przeszłości grał, a na zaduszkowym wieczorze wystąpił gościnnie. Duszą Big Bandu jest oczywiście jego założyciel, grający na puzonie James Lawrence. Widzi wszystko i słyszy wszystko, co w kameralnych warunkach krypt, w przeciwieństwie do dużej sceny, mógł podziwiać każdy uczestnik koncertu. Chociaż do wspólnego grania muzycy doszli po długich, męczących próbach i licznych koncertach, dominowało wrażenie powstającej właśnie muzyki, tak jak w improwizacjach jazzowych. Słychać było podawane tematy przez jedną sekcję bądź solistę i podejmowane przez pozostałych muzyków. A nad całością niepodzielnie panował muzycznie i fizycznie James. Fizycznie angażował się do tego stopnia, że niejeden ze słuchaczy z troską pomyślał czy puzonista wytrzyma do końca. Nie tylko że wytrzymał, to jeszcze z instrumentalisty dowodzącego orkiestrą, a wielokrotnie też i solisty, przeszedł do roli wokalisty. Jak sam żartował (co podobno nie było żartem, a faktem) ma przygotowanie operowe i z takim bagażem trafił do jazzu. Natomiast Leszek Kulaszewicz zagrał tak, jakby nigdy tego zespołu nie opuszczał. Świet-

nie wpisywał się w partie zespołowe i jakby niecierpliwie czekał na swój czas. Na sygnał Jamesa podrywał saksofon do góry i wypełniał salę wariacjami wokół głównego tematu. A tematy zaprezentowane przez zespół pochodziły z najwyższej półki – najbardziej znane standardy światowego jazzu i utwory z okolic jazzu, jak choćby przeboje Franka Sinatry. Śpiewał nie tylko James. Zapraszał na scenę obecne na koncercie polskie wokalistki jazzowe mieszkające w Londynie: Martę Carillion i Anitę Łozińską, które znakomicie wpisały się w bigbandowe aranżacje znanych jazzowych standardów. Po przerwie przyszła kolej na prawdziwy jam session. Jak się okazało, na sali obecni byli muzycy gotowi wesprzeć dotychczasowe wysiłki bandu. Znany polskiej publiczności saksofonista Marek Tomaszewski podjął się roli lidera i prowokatora, które to role oddawał kolejno pozostałym muzykom. W taki scenariusz wpisał się doskonale młody, kilkunastoletni perkusista, który na koncert przyszedł z ojcem, przejmujący co jakiś czas inicjatywę, zmieniając rytm i tempo wspólnego muzykowania. Były też atrakcje pozamuzyczne, czyli symultaniczne działania artystyczne, niestety w bocznej sali. Jazz przeważył, przykuwając uwagę licznie przybyłych miłośników tego gatunku muzyki. Była też loteria. Bilety wstępu (niezwykle tanie, jak na taką ucztę) uczestnicy wrzucili do jednego kapelusza licząc na szczęśliwy los. Nagrody były symboliczne, ale radość duża. Jeden z uczestników wylosował bilet na przyszłoroczne Zaduszki, z czego ucieszyli się wszyscy obecni, bo taki gest organizatorów zobowiązuje, szczególnie w takim miejscu. Słowo się rzekło. Do zobaczenia za rok. Grzegorz Małkiewicz

Leszek Kulaszewicz, animator Zaduszek Jazzowych w Londynie

Polonia według Katy Carr – koncert w Ognisku

Katy Carr w Ognisku Polskim

Koncert miał rocznicową oprawę, odbył się w Święto Niepodległości, w szczelnie wypełnionej Sali Hemarowskiej Ogniska Polskiego w Londynie. Nie mogło być lepiej, biorąc pod uwagę przewodnie motywy najnowszej płyty Katy Carr – Brytyjki z polskimi korzeniami. Artystka od lat występuje dla polskiej publiczności, ale ze swoim wydawałoby się trudnym dla cudzoziemców repertuarem odniosła też sukcesy na scenie brytyjskiej, łącznie z przyznanymi nagrodami. Z Katy Carr jest podobnie jak z duszą i ciałem. Nie wiadomo co ważniejsze, a może tylko razem, chociaż jedno przeciwne jest drugiemu. Jest tu oczywisty dysonans poznawczy, przejdźmy więc do szczegółów: DUCH: Określa go w przypadku Katy Carr jej głos. To doświadczona i perfekcyjnie przygotowana wokalistka, i jak się okazało na koncercie promującym najnowszą płytę Polonia, wyrafinowana instrumentalistka. Po raz pierwszy słyszałem Katy grającą na fortepianie. Wspomagana przez kilku muzyków odtworzyła na scenie pełne brzmienie nagrania studyjnego. Jako wokalistka pokazała swoje możliwości już wcześniej, wielokrotnie śpiewała nawet a cappella. Jej barwa głosu i swoboda w zmianie rejestrów pozwalają na umuzycznienie każdego prawie tekstu. I właśnie z tym jest często problem, bo choć tematy wielkie, w środowisku polskim często zapoznane, a w brytyjskim nieznane –

w wersji scenicznej wydają się być tylko pretekstem, a nie integralną częścią wykonywanych piosenek. Wydaje się nawet, że słowa są sztucznie doklejone do warstwy instrumentalnej, co szczególnie słychać w utworach ostatniej płyty Polonia. CIAŁO: To teksty. Związek z duchem jest widoczny, a dysonans może powstawać z powodu próby popularyzacji treści trudnych, wymagających trochę bardziej wyrafinowanego zapisu słownego. Jest to oczywiście odczucie bardzo indywidualne, a dowolne rymowanie słów pewnie służy zbożnemu celowi przywołania naszej martyrologicznej historii, odkurzeniu symboli i ponownemu umieszczeniu ich w naszym codziennym życiu – szarym i bezideowym. Jeśli w trakcie tego procesu dołączą do nas Brytyjczycy i inni cudzoziemcy, czy można liczyć na większy sukces? Wnikliwego słuchacza uproszczenia w warstwie słownej i powtarzalność wątków muzycznej mogą jednak znużyć. Ja oczywiście opowiadam się za formą czystą i dokonuję stosownego wyboru: DUCH. A więc profesjonalizm wykonania i znakomicie ustawiony głos Nierówną lirykę i niekiedy monotonię kompozycji trzeba poprawić, może dać szansę zdolnym tekściarzom i kompozytorom? Normalna kolej rzeczy, profesjonalny podział ról. Grzegorz Małkiewicz


09 (218) 2015 | nowy czas

Andrzej Ciechanowiecki 1924 – 2015 Był człowiekiem, którego trudno określić jednym słowem – historyk sztuki, mecenas kultury i kolekcjoner, antykwariusz, filantrop, założyciel Fundacji im. Ciechanowieckich na Zamku Królewskim w Warszawie. Urodził się w Warszawie w rodzinie pochodzącej z Białorusi, której majątki przepadły na skutek pokoju zawartego z bolszewikami w Rydze i znalazły się po sowieckiej stronie kordonu granicznego. Do szkoły średniej uczęszczał w Warszawie. Po wybuchu II wojny światowej wyjechał ze stolicy, uczestniczył jako ochotnik w kampanii wrześniowej. W 1940 roku wrócił do Warszawy i na tajnych kompletach kontynuował naukę. Zdał maturę i podjął działalność konspiracyjną, brał udział w Powstaniu Warszawskim, a po jego upadku działał jeszcze do kwietnia 1945 roku w organizacji Wolność i Niezawisłość. Po zakończeniu wojny nie ujawnił swojej konspiracyjnej przeszłości. Dzięki dobrej znajomości języków obcych był zatrudniany jako tłumacz, wyjechał nawet z oficjalną delegacją za granicę. W tym czasie podjął studia w Krakowie, najpierw na Akademii Handlowej (ukończonej w 1947), a następnie na Wydziale Historii Sztuki Uniwersytetu Jagiellońskiego, gdzie w 1950 uzyskał magisterium. Jesienią 1950 objął asystenturę na UJ, zakładał kluby dyskusyjne (które z czasem przekształciły się w Kluby Inteligencji Katolickiej). Jego działania oraz początek kariery naukowej przerwało nagłe aresztowanie. Został oskarżony o działalność szpiegowską, dostał 10-letni wyrok, z czego sześć lat spędził w bardzo ciężkich warunkach w więzieniach komunistycznego Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. W 1956 roku został zwolniony, a następnie zrehabilitowany. Wrócił do pisania rozpoczętej przed aresztowaniem pracy doktorskiej. W 1958 roku dzięki uzyskanemu stypendium Fundacji Forda oraz British Council wyjechał na Zachód. Wykładał w Wielkiej

After a prolonged battle against various medical complications, Andrzej Stanisław Ciechanowiecki died on the 2nd of November 2015, aged 91. To say he was a giant of a man is not an exaggeration. One day after his death, webpages have been updated, such was his legendary organisational skill during his long lifetime. I would encourage any reader to consult the material listed there as a lesson in history. Born to a noble family of diplomats, it seems his life was mapped out for him in the newly re-born Poland after WWI. Alas, it was not so. WWII followed after just two decades, taking a heavy toll in snuffed-out youth, lost dreams and extinguished lives. Sharing in the fate of his nation, Andrzej Ciechanowiecki dedicated his life, along with so many men and women, in the service to his country, at times directly (in the immediate post war period) and most of the time in exile in the United Kingdom. The list of his achievements is far too long. He was active as an historian, businessman, philanthropist, patron of the arts and a collector. I had a privilege to know him and enjoyed his patronage for over three decades and I can safely say that he had a profound impact on my life by providing a constant stream of commissions, the sources of learning and examples of excellence in everything he had instigated. Heim Gallery on Jermyn Street, St James’s, was the place where I was summoned. The gallery was famous for its exhibitions bringing sculpture to the attention of the art-loving public and placing it center-stage on a par with that of the paintings of the established masters. Heim Gallery catalogues from that period remain as a source of scholarly material today. Private views were honoured by royalty, nobility and noted in the diaries of polite society, whilst keepers and buyers of American museums made transatlantic journeys to attend. It was against that background my first encounter with the two formidable directors of the Heim Gallery took place. I admit – as an impoverished immigrant and student of sculpture in the Slade School of Art, I needed income from something better than doing odd jobs here-and-there. Heim Gallery looked like a private museum or a wing of the

Louvre given for the exclusive use of the highest authority. Paintings, Old Master drawings, Object d'Art and above all sculpture of the highest quality lined the walls and pedestals. Carefully lit and meticulously arranged, the masterpieces in marble welcomed me like Praetorian guards on the way to the office, or inner sanctum to be accurate. Inside the spacious room carefully choreographed for maximum effect, with dark green walls, mahogany furnishings, brimming with art works, and reference books, stood formidable double desks, back to back, with two giant typewriters on top. Facing me at the far end was Count Ciechanowiecki, the director. Opposite him, and with his back to me, was his deputy and the financial director John Pomian. Both immersed in work,

Brytanii, Stanach Zjednoczonych i Niemczech, gdzie obronił pracę doktorską. W tych naukowych podróżach była jeszcze Portugalia i znowu Londyn, w którym już pozostał i otworzył swoją pierwszą galerię Heim Gallery. Jego autorytet w świecie sztuki zyskał międzynarodową markę. Ciechanowiecki sprzedał jednak Heim Gallery w 1986 roku i otworzył mniejszą – również usytuowaną na Jermyn Street – Old Masters Gallery. W tym czasie powstały cieszące się dużym uznaniem katalogi wystaw do dziś uważane za wzór przez duże domy aukcyjne. Galerie prowadzone przez Andrzeja Ciechanowskiego zajmowały się szczególnie malarstwem od XVI do XIX wieku, wprowadzały też ponownie na rynek rzeźby barokowe i neoklasyczne, przede wszystkim włoskie oraz francuskie. Od początku swojej działalności Andrzej Ciechanowiecki zbierał polskie dzieła i organizował wystawy poświęcone polskiej sztuce, między innymi Treasures of the Polish Kings w Dulwich Gallery w Londynie (notabene powstałej ze zbiorów zamówionych przez króla Stanisława Augusta Poniatowskiego i nigdy nieodebranych). Najwięcej jednak czasu i własnych pieniędzy poświęcił na wsparcie odbudowanego Zamku Królewskiego w Warszawie. Powołał poświęconą temu celowi Fundację im. Ciechanowieckich, która wyposażyła Zamek w około 3000 obrazów, mebli, sreber, dywanów, miniatur oraz numizmatów. Fundacja ta przekazała także, w darze lub depozycie, cenne obiekty dla Zamku Królewskiego na Wawelu oraz dla innych muzeów w Polsce, wyposażała również w dzieła sztuki polskie ambasady, między innymi Ambasadę RP w Londynie. Andrzej Ciechanowiecki nie zapomniał o Białorusi, skąd pochodzi jego rodzina. Przyczynił się do restauracji zabytków tego kraju, przede wszystkim rezydencji Radziwiłłów w Nieświeżu. Msza św. pogrzebowa odbyła się w Brompton Oratory. (gm)

they scarcely lifted their eyes from overloaded desks. A preparation for a new show was in progress and time was precious. This was my first impression which remains vivid and undiminished until today. It was nerve-wracking occasion. My skills as a sculptor, interest in technology of materials and artistic processes were immediately recognised. The lower ground floor of the gallery was huge and contained unimaginable stock of artworks, mostly Baroque and Neoclassical Sculpture, portraiture of Popes and Cardinals, Princes and Dukes. Thus my life’s work began for which I remain deeply grateful and indebted. Thanks to that association my hands have touched and sometimes resurrected the masterpieces of Lorenzo Ghiberti, Donatello, Giovani Bandini, Rossellino, Pisani, Della Robbia, Bernini, Rodin and many more. The list of illustrious names is unending and it is on such artworks that my lifelong adventure of learning had continued through the study of technique and character of works. I recall two particular instances that are great testimonials to Andrzej Ciechanowiecki's patronage of the arts. I am using this term deliberately, because his activities went far beyond mere moneymaking, and were directly connected with his highest principals of fostering culture, tradition and heritage. Some years ago I went to New York for the first time and visited The Metropolitan Museum of Art. To my astonishment I recognised whole rooms of sculpture that I had prepared at his request. I had no idea that these works ended up in this great institution. On another occasion I went to see the collection in Warsaw Royal Castle and discovered scores of sculpture, pictures and furniture – all bequeathed by Ciechanowiecki Foundation, the very institution which became the most important strand of his patronage, hunting for and securing for the Polish nation works of art dispersed around the world. Count Ciechanowiecki did not leave an heir but his work has secured his historical legacy. Wojciech Sobczyński


drugi brzeg |31

nowy czas |09 (218) 2015

Karol Colonna Czosnowski 1921 – 2015

Do wielu moich przyjaciół, którym należą się słowa pożegnania, dołączył Karol Colonna-Czosnowski – oficer 1 Pułku Ułanów Krechowieckich, ciężko ranny uczestnik walk pod Ankoną, odznaczony Krzyżem Walecznych i wieloma innymi wysokimi odznaczeniami państwowymi. Swoje niezwykłe przeżycia opisał w książce wspomnieniowej wydanej w 1998 roku po angielsku pod tytułem Beyond the Taiga: Memoirs of a Survivor (polskie tłumaczenie Na łasce losu ukazało się w 2007). Książkę rozpoczyna opowieścią o losach swej rodziny wywodzącej się z Obór i Czosnowa na Mazowszu. Ta szlachta karmazynowa, jak wiele innych rodzin ziemiańskich, osiedliła się na Kresach, nabywając rozległe dobra na Wołyniu i łącząc się zarazem z osiadłymi tam rodami Haydów, Jaroszyńskich, Jełowickich, Małachowskich, Rudnickich, Ledóchowskich, Skarbków.

Karol Colonna-Czosnowski urodził się w Oborach na Mazowszu w lutym 1921 roku. W siedemnastym roku życia rozpoczęła się jego wojenna wędrówka, którą przedstawia w swoich wspomnieniach. Jest to fascynująca lektura. We wrześniu 1939 roku z chwilą wejścia Sowietów na Kresy postanowił przedostać się na Zachód, co, niestety, skończyło się aresztowaniem podczas próby przekroczenia granicy. Dalsze losy to pobyt w sowieckich więzieniach, przesłuchania i oskarżenia o szpiegostwo z groźbą rozstrzelania! Postawiony pod ścianą śmierci i tam pozostawiony, obudził się w karcerze. Po wyroku został zesłany na roboty w głąb Rosji. Był młodym, wysportowanym człowiekiem dzięki czemu zniósł trudy zsyłki. Po przejściu wielu obozów oraz licznych ciężkich doświadczeniach, takich jak praca przy budowie linii kolejowej, na trasach Wołody i Kotlasu, dotarł na północ, gdzie w warunkach tajgi pracował przy wyrębie lasów. Była to niezwykle trudna praca, przynosiła jednak wielkie korzyści, choćby w formie dobrego odżywiania, które przysługiwało nielicznym. Niestety, jeden z robotników, jego współpracownik, uległ śmiertelnemu wypadkowi, co spowodowało przeniesienie Karola do innego obozu. Tam nie znalazł już kogoś takiego. Przestał wyrabiać normę. Słabł na zmniejszonych racjach żywnościowych. Wygłodzony zapadał na zdrowiu, z objawami śmiertelnej choroby: cyngi – formy szkorbutu. Od śmierci wyratowała go rosyjska lekarka, przenosząc go do lokalnej izby chorych. Wspomnienia o tej niezwykłej przyjaźni, jaka wywiązała się między nimi, stanowi cały rozdział zatytułowany „Maria Aleksiejewna”. Bez wątpienia sercem Rosjanki zawładnęły uczucia głębsze niż przyjaźń wobec przystojnego zesłańca. Chcąc zapewnić mu przetrwanie, wyuczyła go zawodu lepkoma – felczera, których przydzielano do sowieckich łagrów. Karol spędził pozostały okres zesłania objąwszy funkcję lepkoma w karnym obozie dla przestępców, co wymagało wielkiego taktu i umiejętności zawierania ryzykownych przyjaźni. Jest to jeden z najciekawszych rozdziałów książki Na łasce losu – całe studium niezwykłych charakterów, z jakimi się wtedy spotkał.

Czesław Kiszczak 1925 – 2015 Szef MSW z lat 80. minionego wieku, prawomocnie skazany za wprowadzenie stanu wojennego. Był też oskarżony o przyczynienie się do śmierci dziewięciu górników z kopalni „Wujek”. Współarchitekt Okrągłego Stołu. Generał Czesław Kiszczak karierę w komunistycznym aparacie władzy zaczynał po zakończeniu II wojny światowej. W 1945 roku ukończył w Łodzi Centralną Szkołę Partyjną PPR i został skierowany do wojska w randze oficera. Wkrótce trafił do kontrwywiadu wojskowego Głównego Zarządu Informacji Wojska Polskiego. W latach 1946–1947 jako pracownik Polskiej Misji Wojskowej w Londynie zajmował się rozpracowywaniem środowiska żołnierzy Władysława Andersa. W ramach swoich obowiązków sporządził listę 54 oficerów jego zdaniem „skierowanych na robotę szpiegowsko-dywersyjną”. Brał czynny udział w przejmowaniu zasobów finansowych rządu RP. Środki te nigdy nie trafiły na oficjalne konto, a śledztwo wszczęte w latach 90. z powodu braku dowodów nie doprowadziło do wyjaśnienia tej tajemniczej sprawy. W latach 70. Kiszczak był najpierw szefem wywiadu wojskowego, później także i kontrwywiadu. Był typowym przykładem aparatczyka robiącego karierę wojskową bez stosownego wykształcenia i doświadczenia frontowego. W 1981 roku jako generał wojska został szefem MSW – jako bliski współpracownik ówczesnego premiera gen. Jaruzelskiego. Brał udział w organizowaniu stanu wojennego; był członkiem Wojskowej Rady

Ocalenia Narodowego i Biura Politycznego KC PZPR w latach 1986–1990. Był uczestnikiem rozmów w Magdalence i prac Okrągłego Stołu w 1989 roku. W rządzie Tadeusza Mazowieckiego pełnił funkcję wicepremiera i szefa MSW. 6 lipca 1990 roku wycofał się z życia politycznego. Pomimo licznych procesów i skazujących wyroków (między innymi za wprowadzenie stanu wojennego), dzięki równie licznym apelacjom nie poniósł żadnej kary za zarzucane mu czyny. W procesie z oskarżenia IPN za przekroczenie uprawnień przez utrudnianie i kierowanie na fałszywe tory śledztwa w sprawie śmiertelnego pobicia przez milicję Grzegorza Przemyka został uniewinniony z powodu przedawnienia karalności. W procesie swego byłego zastępcy w MSW, gen. Władysława Ciastonia, oskarżonego o kierowanie zabójstwem ks. Jerzego Popiełuszki w październiku 1984 roku mówił, że zabójstwo kapelana podziemnej „Solidarności” było prowokacją wymierzoną i w niego, i w gen. Jaruzelskiego. W przeciwieństwie do swojego mentora generała Wojciecha Jaruzelskiego nie spoczął na Powązkach i nie miał na pogrzebie asysty wojskowej. Wyrządzoną krzywdę podkreśliła wdowa, mówiąc nad jego grobem: – Bóg zna prawdę. Bóg zapłaci za wszystkie krzywdy, które uczynili ci niewdzięczni Polacy. „Zasługi” generała docenił Adam Michnik, nazywając go „człowiekiem honoru”.

W Sowietach zastała go wiadomość o tworzeniu się Armii gen. Andersa. Powrót pod polskie sztandary, potem szlakiem 2 Korpusu ewakuacja do Iranu, Szkoła Podchorążych, walki we Włoszech, gdzie został ciężko ranny, to dalsze opisy niezwykłych przeżyć. Karol miał lekkie pióro i pewien dystans do opisywanych sytuacji. W jego opowiadaniach widać trzeźwość wobec wojennych doświadczeń i wielkie poczucie humoru. Czytelnik przeżywa razem z autorem jego dzieje. Długi pobyt na rekonwalescencji spędzony w Rzymie, jego romanse i inne przygody kończą się ewakuacją na Wyspy Brytyjskie, gdzie po bardzo trudnych początkach rozwija powojenną karierę. W ciągu kilku lat stał się zamożnym przemysłowcem. Jego interesy wielokrotnie przerastały wszelkie próby zdobycia fortuny przez innych emigrantów. Głównym kierunkiem tej działalności handlowej były dostawy stali koncernu United States Steel Corporation do Rumunii. Po różnych wzlotach i upadkach usamodzielnił się całkowicie, poświęcając czas wolny swojej największej pasji życiowej, jaką są konie. Zakupił tereny jeździeckie i związał się z wieloma najlepszymi konnymi klubami urządzającymi polowanie za lisem. Z biegiem lat został zaproszony do słynnego w Anglii huntu The Quorn w Leicestershire, gdzie wynajął dodatkowe stajnie dla swoich ośmiu koni. Wspomnienia tego okresu, jedyne w swoim rodzaju, może tylko docenić miłośnik tego sportu, jakiemu swego czasu sam się często oddawalem. Karol opisuje różne gonitwy i ukochane wierzchowce. Jednemu z nich, Dandino, poświęca cały rozdział swojej książki. Odżywają wspomnienia młodości i rozmowy z ojcem na temat polowań par force, które także były jego pasją. Książkę Na łasce losu polecam wszystkim. Jej autora będzie mi bardzo brakowało. Karol Colonna-Czosnowski zmarł 17 października w Saddlecombe pod Londynem. Zbigniew Mieczkowski


Autorka z Leninem wśród świerkowego lasu Grutas Park

Na śmietniku historii… Anna Ryland

K

ilka kilometrów od litewskiego kurortu Druskienniki znajduje się niezwykła atrakcją turystyczna. W dwudziestohektarowym parku stoi trzynaście pomników Lenina, dwa Stalina, dwa Dzierżyńskiego i sześć Kapsukasa (przywódcy Partii Komunistycznej Litwy). W sumie znajduje się tu ponad sto rzeźb, popiersi i płaskorzeźb oraz kamieni pamiątkowych i mozaik upamiętniających prominentów komunizmu. Otwarty 2001 w roku, Grutas Park powstał z inicjatywy Viliumasa Malinauskasa, producenta i eksportera marynowanych grzybów i przetworów z runa leśnego. Malinauskas, który w młodości był przewodniczącym kołchozu i wielokrotnie zadzierał z komuną, wygrał konkurs Litewskiego Ministerstwa Kultury na najlepszy pomysł wyeksponowania zdemontowanych pomników bohaterów sowieckich, które stały kiedyś na terenie Litwy. Założyciel skansenu-muzeum do tej pory mieszka wraz z rodziną w obszernym domu na terenie parku, skąd kieruje jego rozwojem i finansuje go z prywatnych funduszy, oraz wraz z synami prowadzi spółkę Hesona eksportująca na cały świat swoje przetwory.

Związek Radziecki wyspecjalizował się w kreowaniu bohaterów, wynosząc na pomniki ludzi zasłużonych dla ustroju. Na głównych ulicach i placach prawie każdego miasta bloku wschodniego stał Lenin – wykuty w kamieniu lub odlany ze spiżu, duży lub mniejszy, w rozwianym płaszczu lub ciasno zapiętym surducie, z wyciągniętymi ramionami głoszący ideały ojców rewolucji i zasady równości społecznej. Wcześniej stali tam również Stalin i inni bohaterowie szybko zmieniającej się galerii zasłużonych dla narodu. Teraz wielu z nich stoi z tym samym zwycięskim wyrazem twarzy lub groźnie podniesioną pięścią, wśród świerkowego lasu Grutas Park. Wyjęci z kontekstu, są często komiczni w swojej wymowie. W 1990 roku kiedy Litwa odzyskała niepodległość, pomniki komunistycznych bohaterów zniknęły z ulic miast i znalazły się w różnego rodzaju magazynach. Koszty ich przechowywania przekraczały 700 tys. litów rocznie, wiec administracja publiczna chętnie pozbyła się obowiązku „opieki” nad nimi. Oprócz Lenina, Stalina, Marksa, Engelsa i Dzierżyńskiego, znajdują się w Grutas Park pomniki i popiersia innych komunistów, generałów, żołnierzy, partyzantów, przodowników pracy i nauki, kołchoźników i robotników. Najwięcej ekspresji mają twarze młodych idealistów. Większość z nich żyła intensywnie i krótko. Tablice umieszczone przy pomnikach informują, że wielu z nich zostało straconych w czasie czystek stalinowskich lub zginęło w niewyjaśnionych okolicznościach. Wiele wizerunków ma dużą siłę wyrazu – były one przecież stworzone w stylu realizmu socjalistycznego, który wymagał, aby bohaterowie wyglądali jak żywi albo lepiej…. Józef Wassarionowicz Stalin ubrany w długi żołnierski szynel, po napoleońsku trzyma rękę za pazuchą i z przymrużonym okiem przygląda się zwiedzającym. Trudno powiedzieć czy uśmiech błąkający się mu na ustach jest ostrzeżeniem tyrana-despoty czy wyrazem dobroduszności wujaszka-opiekuna narodu. Niektóre pomniki mają bardzo ciekawą historię, niezależnie od barwnych życiorysów osób, które przedstawiają. Jedną z

najbardziej zabawnych jest historia pomnika Lenin i Kapsukas w Poroninie. Gorliwy komunista Kapsukas (który odrzucił swoje litewskie nazwisko Mickevičius) był wyższy od Lenina. Kiedy ukończono pomnik, na którym Litwin patrzy z góry na wodza rewolucji, wybuchł skandal i rzeźbiarz musiał szybko wydłużyć nogi Leninowi. Towarzysze odetchnęli z ulgą dopiero wtedy, kiedy na placu w Wilnie stanął Lenin wyższy od Kapsukasa. Nieważne było, że krótkie torso Władimira Iljicza utrzymywały bocianie nogi. Na terenie parku rozrzucone są drewniane pawilony-baraki, stylem nawiązujące do czasów sowieckich. Znajduje się w nich pokaźna kolekcja artefaktów komunizmu – książek (włącznie ze zbiorem dzieł Lenina), ubrań, przedmiotów codziennego użytku oraz socio-realistycznej sztuki, upamiętniającej czasy dziarskich traktorzystek i radosnych dojarek. Położenie parku ma również wymowę polityczną. Park został stworzony na podmokłym terenie, poprzecinanym kanałami, wzdłuż których stoją drewniane wieże-strażnice, takie same jak te, które kiedyś strzegły granic państwa oraz… obozów więźniów politycznych na Syberii. Z megafonów umieszczonych na wieżach płyną dziarskie pieśni żołnierskie. Viliumas Malinauskas zgromadził w „swoim” muzeum również „pamiątki” po komunizmie o tragicznej wymowie. Przy wejściu stoi wagon-więźniarka, jakich używano do deportacji wrogów ustroju na Sybir. W okresie, kiedy Litwa była braterskim sojusznikiem Moskwy, 360 tys. Litwinów zostało zamordowanych z powodów politycznych, a 440 tys. zmuszono do emigracji lub ucieczki. Warto pamiętać, że dzisiejsza Litwa ma tylko 3,7 mln mieszkańców. Grutas Park jest niezwykłym muzeum, które pozostawia mieszane uczucia. Zwiedzający dowcipkują, a często i szydzą z pompatycznych wizerunków bohaterów ery, której wielu z nich była świadkami. Jednak pomniki z czasu pogardy zostały tu przedstawione rzeczowo, może z odrobiną ironii, ale bez pogardy. Zwiedzający mają sami wyciągnąć wnioski z tej lekcji historii.


pytania obieżyświata |33

nowy czas |09 (218) ) 2015

Dlaczego indiańskie maski pokazują jęzory?

Włodzimierz Fenrych

T

otemy stoją przed domami i mierzą goźnie przybysza wchodzącego do wsi popękanymi oczami, wyrzezanymi z tujowego drewna. Taki totem to piramida stworów siedzących jeden na drugim – orzeł na głowie niedźwiedzia, delfin balansujący na nosie. A wokoło ośnieżone turnie, wieś położona jest bowiem w dolinie rzeki otoczonej wysokimi górami. Na ich tle totemy wyglądają bardzo malowniczo. Jest to wieś Ksan należąca do Indian Gitksan, ale Indianie w niej nie mieszkają. Zbudowali ją jako atrakcję dla turystów zniecierpliwieni pytaniami typu: – Czy wy ciągle mieszkacie w wigwamach? Gitksan w wigwamach nigdy nie żyli. Dziś mieszkają w takich samych domach jak inni Kanadyjczycy, lecz dla turystów zbudowali kilka takich, w jakich ich przodkowie żyli 100 lat temu. Są to solidne domy z tujowych desek, a wchodzi się do nich przez totemy – przez rozdziawioną paszczę jakiegoś dziwnego stwora albo między jego nogami. Ta nowa-stara wieś to dziś muzeum. Zgromadzono tam przedmioty używane przez Indian w dawnych czasach. W jednym z domów jest szkoła snycerki, w której młode pokolenie uczy się, jak ich przodkowie rzezali dziwne stwory w tujowym drewnie. A jeśli młode pokolenie nie jest w danej chwili obecne, to i tak siedzi tam – w roli atrakcji turystycznej – snycerz i rzeza płaskorzeźbę do sklepu z pamiątkami. Ze snycerzem można porozmawiać, on się spodziewa pytań i po to właśnie tam siedzi, żeby zagadywać turystów. Na większość z nich ma już gotową odpowiedź, zapewne regularnie się powtarzają. Na przykład pytania o wigwamy. A ja nie lubię zadawać pytań, najciekawsze jest zawsze to, co mi ktoś powie nieindagowany. Tylko tak mogę się dowiedzieć rzeczy zupełnie niespodziewanych. Ale też jakoś trzeba zagaić rozmowę. No i chciałbym, żeby mi ktoś powiedział, co to jest potlacz. – System prawny – mówi mi snycerz. – Tak kiedyś było, podczas potlaczu były ogłaszane ważne decyzje, a kto był na potlaczu, ten był świadkiem: „Tak, byłem tam wtedy i to dostałem w prezencie”. Potlacz się wydaje na przykład wtedy, kiedy się wznosi totem. Kiedyś taki totem wznosiło się siedem dni, a w ich trakcie był czas, by zaprotestować przeciwko czemuś, czego na totemie nie powinno być. Bo mogą znajdować się na nim tylko takie symbole, do jakich jego właściciel ma prawo. Jeśli jest inaczej, to prawy właściciel danego symbolu może przyjść i zaprotestować: „Tego zwierzaka musisz zlikwidować, bo nie masz prawa do tego symbolu”. Bo to nie tylko symbole, to także prawo do użytkowania tego czy innego kawałka ziemi, do polowania w tym lesie czy łowienia ryb w tej rzece. Totem to także coś w rodzaju herbu, by wszyscy z daleka widzieli, jaki klan w danym domu mieszka. Dziś totemów przed domami się nie stawia, ale klany są nadal ważne, w czasie potlaczu każdy klan siada przy swoim stole. – Przy stole? – pytam. – To w długich domach były stoły? – Nie, nie, kiedyś było inaczej. Dziś potlacze nie są w długich domach, dziś potlacze wydaje się w miejskiej świetlicy i wszyscy siedzą przy stołach. Potlacz to jest takie dziwne słowo, które w literaturze jest używane tak, jakby wszyscy wiedzieli, o co chodzi, a jednocześnie nie można znaleźć wyjaśnienia, co to właściwie jest. Zwłaszcza

Indiańskie maski w Muzeum Antropologii w Vancouver

Totem we wsi Ksan na tle ośnieżonych turni

po polsku. Zetknąłem się z tym słowem w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku w wydanej wówczas po polsku książce Marcela Maussa. Z tekstu Maussa wynikało, że potlacz to ceremonia celebrowana przez Indian z zachodniego wybrzeża Kanady, w czasie której wódz rozdawał wszystko, co miał. No dobrze, ale co w trakcie tej ceremonii się odbywało? Z jakiej okazji była celebrowana? No i jak to – rozdawał wszystko, co miał? Czy stawał się żebrakiem jak buddyjscy mnisi? Siedząc obok snycerza i nie zadając pytań, obserwuję, jak rzeza płaskorzeźbę. Raz po raz wchodzą inni turyści i zadają py-

tania. Słucham, jak rozmawia o kompozycji. Wśród Indian zachodniego wybrzeża Kanady od stuleci kwitła sztuka rzeźby, zarówno totemów, jak i płaskorzeźby na drewnianych pudełkach. Kompozycja zawsze była tworzona z charakterystycznych obłych kształtów. Słyszę, jak snycerz wyjaśnia turystom: – My to nazywamy ovoid. Tu mi w głowie coś klika. „My”, to znaczy kto? My Indianie? My Gitskan? Przecież słowo ovoid nie pochodzi z języka Gitskan. Jest to angielski wyraz stworzony zupełnie niedawno, a w dodatku tak się składa, że ja wiem, kto go po raz pierwszy użył. Wiem to, bo trochę się do tej podróży przygotowałem. Nie znalazłem wprawdzie wiele o potlaczu, ale za to sporo na temat sztuki snycerskiej, która przykuwa uwagę turystów. Dowiedziałem się, że słowo ovoid wprowadził autor Bill Holm w książce opublikowanej w 1965 roku, a nazwał tak często w tej sztuce występujący charakterystyczny kształt, ni to owal, ni to prostokąt. Jest to termin bardzo przydatny, jeśli się o tej sztuce rozmawia tak, jak to robią krytycy sztuki. Jeżeli się robi wystawy, kupuje i sprzedaje, jeśli sztuka ta funkcjonuje tak jak w zachodniej cywilizacji. Ale czy w dawnych czasach Indianie mieli wystawy, krytyków sztuki, sklepy z pamiątkami? Snycerz jest Indianinem, ale sam własną sztukę widzi oczyma białego człowieka. Trudno się temu dziwić, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa chodził bowiem do takiej samej szkoły, co wszyscy Kanadyjczycy. Płaskorzeźba skończona, snycerz pozwala sobie z nią zrobić zdjęcie. Ale nie będzie w żaden sposób użyta do potlaczu. Wędruje od razu na półkę w sklepie z pamiątkami, który znajduje się w sąsiednim długim domu. Sugestia, że rzeźba mogłaby być wykorzystana do tego celu, wcale nie jest wyssana z palca. W Vancouver w Muzeum Antropologii jest cała wystawa masek używanych właśnie do potlaczu. Groteskowe twarze niby-ludzkie strojące przedziwne miny, pomalowane w pstrokate kolory czy też dziwaczne ptasie głowy z wielkimi dziobami kłapiącymi w czasie tańca. Wszystkie stłoczone w szklanych gablotach. Wszystko na pokaz, żeby gawiedź mogła sobie pooglądać. Ale maski te wcale nie powstały po to, by być stłoczone w muzealnej gablocie na pokaz dla gawiedzi. Z opisów wynika, że są to maski używane do potlaczu. U pierwotnych właścicieli trzymane były w ukryciu, wyjmowane tylko na czas tańca, który był dramatyzacją mitu. Nie można ich było oglądać kiedykolwiek. Podobnie jak nie można było snuć niektórych opowieści w nieodpowiednim czasie – na przykład zimowych nie opowiadano latem. Masek zaś nie pokazywano poza momentem tańca. Wśród opisów jest też wyjaśnienie, że wszystkie te maski były zgodnie z prawem kupione od wodza Jamesa Knoxa, który zarobione pieniądze przeznaczył na zbożny cel. Wygląda to trochę tak, jakby muzeum się obawiało, aby ktoś czegoś sobie nie pomyślał. Na przykład że jest coś niewłaściwego w tym, iż maski te są w tym miejscu wystawione na pokaz. I są podstawy do tych obaw. Takie kolekcje masek trafiały do muzeów w czasach, kiedy potlacz był w Kanadzie nielegalny, a Królewska Policja Konna aresztowała uczestników i konfiskowała wszelkie rekwizyty w czasie potlaczu używane. Później, kiedy prawo zakazujące potlaczu zostało cofnięte, Indianie Kwakiutl wytoczyli proces rządowi Kanady i odzyskali skonfiskowane maski. Dziś są one wystawione w Centrum Kultury U'mista w miejscowości Alert Bay, na małej wysepce na Pacyfiku u północnych wybrzeży wyspy Vancouver. Z informacji w Muzeum Antropologii wynika, że wódz James Knox zupełnie dobrowolnie sprzedał te maski do muzeum, a za zarobione pieniądze zbudował łódź. Ale dlaczego wódz zgodził się sprzedać te maski? Czy przypadkiem on sam nie zaczął ich widzieć oczyma białego człowieka, jako obiekt niejako archeologiczny, który każdy, kto chce, może sobie w dowolnej chwili obejrzeć? Drewniane oczy pomalowane na jaskrawe kolory patrzą na widza zza szkła. Niektóre patrzą na niego tak, jakby chciały mu coś powiedzieć, a on nie rozumiał. Inne chyba już dawno uznały, że widz i tak nic nie zrozumie, i tylko wybałuszają gały i pokazują mu język.


Uprawiana przez 3000 lat rabunkowa gospodarka musiała się kiedyś skończyć. Dziś niewiele pozostało po bujnych lasach, którymi słynął Liban

Liban znaczy biały

Tekst i zdjęcia: Marcin Kołpanowicz

P

odobno Bóg, gdy stwarzał świat, zszedł na ziemię i osobiście sadził cedry na górach Libanu. Król Babilonii Nabuchodonozor własnoręcznie wycinał je na drzwi swej świątyni. Dawid sprowadzał drogą morską pnie cedrów na budowę swego pałacu. Jego syn, Salomon, z tegoż drewna wzniósł Świątynię Jerozolimską. Cedrowe trociny znaleziono w grobowcach egipskich faraonów. Stara tradycja powiada, że Jezus pływał po Jeziorze Galilejskim cedrową łodzią. Grecy, Rzymianie czy Bizantyjczycy nie wyobrażali sobie swych pałaców bez stolarki wykonanej ze świętego drewna, a Turcy Osmańscy nie wahali się używać chluby Libanu na opał. Nie lepiej obchodzili się z cedrami w czasie I wojny światowej angielscy żołnierze, którzy wycinali je na podkłady kolejowe.

Nie ma, nie ma… cedrów na Libanie Uprawiana przez trzy tysiące lat rabunkowa gospodarka musiała się kiedyś skończyć. Dziś niewiele pozostało po bujnych lasach, którymi słynął Liban, mający wszak drzewo cedru w swym godle. Niedawno rząd libański wprowadził program powtórnego zalesiania, co jest o tyle skomplikowane, że młode drzewka są przysmakiem kóz, a cedr potrzebuje 40 lat, by wydawać płodne szyszki. Posadzono więc ostatnio i zabezpieczono ogrodzeniem setki tysięcy drzewek oraz wprowadzono ścisły zakaz wycinki. Jak się to ma do oferty właścicieli kramików z pamiątkami, którzy przy drodze prowadzącej do rezerwatu kuszą turystów wyrobami z „orridżinal cedarr”, trudno powiedzieć. Trudno też uwierzyć, oglądając koszmarne drzewka cedrowe wystrugane z tego cennego drewna lub przecięte pod kątem pieńki, ozdobione za pomocą wypalarki obliczem Khalila Gibrana, że cedr jest istotnie tak szlachetnym surowcem, za jaki uchodzi.

Kiedy dotarłem do rezerwatu Bsharri, okazało się, że jest on nieczynny, ponieważ po obfitych opadach śniegu poprzedniej nocy (a było to w lutym) ponad metrowe zaspy uniemożliwiają spacer po bożym lesie. Pozostało więc zadowolić się pstryknięciem selfie pod rozłożystym cedrem (prawdopodobnie tysiącletnim), który ocienia budki kramarzy, oraz zapoznać się z ich ofertą. Oprócz wspomnianych gustownych gadżetów oferują oni całą gamę cedropochodnych wyrobów, między innymi ceniony w aromaterapii olejek, który ma również tę właściwość, że wcierany w skórę odstrasza komary. Egipcjanie stosowali go, razem z żywicą cedru, do mumifikacji zmarłych. Ciemny i gęsty jak żywica jest z kolei miód cedrowy, lekko gorzkawy, za to poprawiający pamięć i obniżający poziom cholesterolu. Aromatyczne, lekkie drewno ma same zalety: jest łatwe w obróbce, nie atakują go korniki, może leżeć 100 lat w wodzie i nie butwieje – jedyną nieprzyjemną cechą cedrów jest to, że z dojrzałych, rozrośniętych osobników spadają czasami bez ostrzeżenia ważące dwie, trzy tony konary. Nie potrzeba złej pogody ani silnych wiatrów, by urwała się wyrastająca poziomo z głównego pnia gałąź, więc doceniając fakt, że nie zleciał mi na głowę obciążony śnieżną czapą konar, ruszyłem w drogę powrotną, by odkrywać tajemnice obfitującego w niebezpieczeństwa kraju cedrów.

Izrael? Nie ma takiego państwa Znajdowałem się przecież w miejscu do niedawna odradzanym przez większość biur podróży. Wprawdzie obecnie w Libanie nie toczą się walki i panuje względny spokój, ale wciąż widoczne są ślady zniszczeń spowodowanych krwawą wojną domową (19751991) i świeża jest pamięć wojny z Izraelem (2006). Wrogość rządu libańskiego do południowego sąsiada trwa do dziś, a przejawia się między innymi w tym, że turysta, który ma w swym paszporcie izraelską wizę lub choćby pieczątkę, nie zostanie wpuszczony do Libanu. Co więcej, nie istnieje telefoniczny numer kierunkowy z Libanu do Izraela, nie ma też tego państwa na wydawanych tu mapach: zamiast Izraela widnieje na nich dawna nazwa tych ziem: Palestine. Z kolei na trasie prowadzącej z Bejrutu na północny wschód, w stronę Baalbek, wojsko cały czas pilnuje bramek i rewiduje wybrane pojazdy.

Nie ma jak kamienne łoże A jednak warto pojechać tą drogą do fenickiego miasta Baalbek, choćby ze względu na znajdujący się tutaj kompleks antycznych świątyń, znanych pod nazwą Świątyni Jupitera. To jedne z najlepiej zachowanych ruin rzymskich, co może dziwić zarówno ze względu na występujące tu trzęsienia ziemi, jak i częste niszczycielskie najazdy ościennych mocarstw, nie mówiąc o nonszalancji,

Ślady niedawnej wojny

z jaką w Libanie zawsze podchodziło się do zabytków, które były cenione głównie jako tanie źródło materiałów budowlanych. Odnaleziony w dawnych kamieniołomach na przedmieściach Baalbek największy obrobiony blok skalny na świecie, zwany Hajjar al-Hibla (kamień ciężarnej kobiety), waży 1650 ton i jest zapowiedzią cyklopowych murów pobliskiego kompleksu świątyń. Nazwa kamienia wiąże się z miejscowymi wierzeniami: jeśli para cierpiąca na bezpłodność zbliży się do siebie na tym gigantycznym „łożu”, to na pewno pocznie się dziecko. Skąd taki pomysł? Podobne do Hajjar al-Hibla masywne, kamienne bloki (wykorzystane później przez Rzymian jako fundamenty ich świątyni Jupitera) służyły za ołtarz wyuzdanego i odrażającego kultu kananejskiego (czyli fenickiego) boga Baala, który łaskawym okiem patrzył na prostytucję sakralną i sodomię oraz domagał się składania ofiar z dzieci. Być może fakt, że największego bloku skalnego nie zdołano przetransportować, by mógł posłużyć za ołtarz rytualnego dzieciobójstwa, został zinterpretowany w taki sposób, że przypisano mu zgoła odmienne, życiodajne własności.

Nie zabrania się dotykać eksponatów Po podbojach Aleksandra Wielkiego nazwę Baalbek zmieniono na Heliopolis, Baala zaś przemianowano na Zeusa, którego później utożsamiono z rzymskim Jupiterem. Z jego świątyni pozostało do dzisiaj jedynie sześć arcywysokich kolumn korynckich, które wieńczą wzgórze świątynne i królują nad miastem. Za czasów Justyniana osiem innych zostało rozebranych i przetransportowanych do Konstantynopola, gdzie wstawiono je do bazyliki Hagia Sophia. Poniżej świątyni Jupitera niemal w całości ocalała świątynia Bachusa (zwana „małą”, choć jest większa od Partenonu), otoczona szpalerem kolumn. O kunszcie starożytnych budowniczych świadczy fakt, że budowla przetrwała niemal nienaruszona kilka trzęsień ziemi. Architrawy i fryzy pewnie spoczywają na korynckich kapitelach, a we wnętrzu świątyni olśniewają dwa rzędy bogato zdobionych nisz, w których niegdyś stały posągi bóstw. Nieco dalej, w miejscu wcześniejszego kultu Astarte, na podeście o kształcie podkowy wznosi się okrągła, niemal barokowa w wyrazie świątynia Wenus. Do dziś duże wrażenie robi rozmach i skala całego kompleksu, porównywalnego jedynie z ateńskim Akropolem, naukowcy zaś spierają się wciąż, jakimi metodami transportowano gigantyczne bloki skalne na tę budowę i jak się udało podnieść ważące kilkaset ton gzymsy na głowice dwudziestometrowych kolumn. Najnowocześniejsza technika nie sprostałaby temu zadaniu. Choć do tego stanowiska archeologicznego sprzedawane są bilety wstępu, nikt wewnątrz nie pilnuje zabytku. Inaczej niż na Forum Romanum czy w Pompejach, nie ma tu zamkniętych obiektów czy niedostępnych pomieszczeń. Wszędzie można zaglądać, dotykać antycznych reliefów i inskrypcji, przeskakiwać ponad roztrzaskanymi kolumnami i deptać spękane mozaiki. Można też łatwo spaść ze skarp i wałów, których nie zabezpiecza-


podróże |35

Ze świątyni Jupitera pozostało jedynie sześć arcywysokich kolumn korynckich, które wieńczą wzgórze świątynne i królują nad miastem

ją żadne barierki. Grupa żołnierzy w szaro-białych mundurach moro robi sobie fotki przy kamiennym łbie lwa wystającym z powalonego fryzu – jeden z młodzieńców podciąga się na lwiej grzywie i usiłuje wsadzić głowę do otwartej paszczy drapieżnika. Jasnowłosa Holenderka wspina się na powalony kapitel korynckiej kolumny, wysoki niemal jak ona sama, i pozuje swojemu chłopakowi do ujęcia z doliną Bekaa i górskimi szczytami w tle. Właśnie tym wiecznie ośnieżonym górom zawdzięcza Liban swą nazwę, bo semicki rdzeń lbn oznacza „biały”.

używane w dawnych wiekach przedmioty codziennego użytku wyeksponowano z typowo bliskowschodnim zmysłem chaosu. Obejrzeć tu można pierwszą na Bliskim Wschodzie prasę drukarską, przytaszczoną aż z Edynburga (na której odbijano Ewangelię arabskimi czcionkami) oraz inkrustowany diamentami i kością słoniową pastorał, ofiarowany patriarsze maronitów przez króla Francji Ludwika IX w czasie wypraw krzyżowych. To wtedy Francja objęła Liban swą kuratelą, a maronici, których kapłani mogą się żenić, przyjęli zwierzchnictwo papieża, zachowując w pełni swój starożytny wschodni obrządek.

Niezwyciężeni maronici Dolina Bekaa to ekonomiczna baza kraju i regionu, na jej żyznych i dobrze nawodnionych glebach uprawia się zboża, kukurydzę i warzywa (a także haszysz), są tu sady, winnice, stawy rybne i pastwiska. O ile Bekaa zaspokaja materialne potrzeby Libańczyków, o tyle Wadi Kadisha (Święta Dolina) od zawsze służyła im jako zaplecze duchowe. Kto raz ją zobaczył, pragnie przyjechać ponownie w jej dzikie, niedostępne, oddalone od cywilizacji wąwozy. To tutaj schronili się w IV wieku po soborze chalcedońskim syryjscy maronici przed prześladowaniami monofizytów. Później, gdy w VII wieku do Libanu dotarli islamscy „misjonarze”, zamaskowane groty pozwoliły maronitom przetrwać okres muzułmańskich prześladowań. By móc sadzić zboże i warzywa, na niedostępne skalne półki transportowali ziemię w koszach, korzystali też z pomocy miejscowej ludności, która spuszczała im żywność na linach z oślej skóry. Kościół maronitów został założony przez uczniów św. Marona, ascety i pustelnika z IV wieku, który powinien zostać obwołany patronem survivalu, bo zasłynął tym, że całe życie spędził pod gołym niebem. Modlił się, pościł i uzdrawiał, w jednym i tym samym habicie znosząc letni skwar i zimowy chłód (a zimy w górach Libanu bywają śnieżne i mroźne). Muzułmanie byli przekonani, że wycięli w pień następców św. Marona – jakież więc było ich zdziwienie, kiedy ośmieleni nadejściem Krzyżowców w XI wieku maronici ujawnili się: opuścili swoje górskie kryjówki i stanęli u boku europejskiego rycerstwa, by wesprzeć Krzyżowców w odzyskiwaniu Grobu Pańskiego. Dziś Liban to jedyny kraj arabski, w którym chrześcijanie nie tylko nie są dyskryminowani, ale mogą otwarcie wyznawać swą wiarę. Stanowią też ekonomiczną i intelektualną elitę państwa. Do urwistych skał Doliny Kadisha przykleiło się wiele klasztorów, w których przetrwał surowy duch maronickiego monastycyzmu, a w jaskiniach do dziś mieszkają pustelnicy. Niezwykłym przeżyciem jest przejazd serpentynami nad kilkusetmetrowymi przepaściami Świętej Doliny, a zagłębianie się w jej wnętrze jest jak wędrówka w przeszłość. Od drogi „państwowej” odbija inna – wąska i niebezpieczna, zbudowana przez mnichów, a kończąca się w klasztorze św. Antoniego. Można tam w chmurze kadzidła wysłuchać pięknej starożytnej liturgii śpiewanej w wymarłym języku aramejskim (którym posługiwał się Jezus) i wejść do groty św. Antoniego, dokąd pielgrzymują niepłodne chrześcijanki, do modlitwy o dziecko dołączając pusty garnek (gdy modlitwa ta zostanie wysłuchana, przychodzą ponownie i na garnku kładą przykrywkę). W klasztorze można zwiedzić także muzeum, w którym

Nie ma beznadziejnych przypadków Najpopularniejszym w Libanie świętym, którego podobizny można spotkać wszędzie: w kościołach, oknach domów, na muralach, szybach taksówek, a także na świecach, jest mnich-asceta Charbel Makhlouf. Żył w XIX wieku, lecz jego pełne ekstremalnych umartwień życie bardziej przypomina średniowieczne legendy. Najciekawsze wydarzenia zaczęły się po jego śmierci: przez 60 lat, do chwili kanonizacji dokonanej przez papieża Pawła VI, z ciała świętego wypływał przyjemnie pachnący różowawy płyn, któremu przypisuje się niezliczone uzdrowienia. Jednak najbardziej niezwykłym cudem św. Charbela była operacja tętnic szyjnych, jaką przeprowadził 25 lat temu, wraz ze św. Maronem, na Nouhad El Chami, ukazując się we śnie tej nieuleczalnie chorej, sparaliżowanej po wylewie pięćdziesięcioletniej kobiecie. Nouhad żyje do dziś, a śladem cudownej interwencji są dwie blizny na jej szyi, które co miesiąc krwawią. Sława św. Charbela, dla którego nie istnieją beznadziejne przypadki w medycynie, zatacza coraz szersze kręgi: początkowo znany był tylko na Lewancie, ale ostatnio stał się niezwykle popularny w Rosji, we Włoszech oraz – dzięki niedawno wydanym książkom – także w Polsce. Grób świętego znajduje się w klasztorze w Annaya, który stał się narodowym sanktuarium Libanu. W odróżnieniu od europejskich miejsc pielgrzymkowych, kapiących złotem i wypełnionych wspaniałymi dziełami sztuki, klasztor w Annaya jest skromny i surowy, zgodnie z ascetycznym rysem Kościoła maronickiego. Z klasztoru można wspiąć się w górę, do pustelni, w której Charbel spędził ostatnie 40 lat swego życia. Być może wspaniałe widoki otwierające się z jednej strony na szmaragdowe wody Morza Śródziemnego, z drugiej zaś na zawsze ośnieżone szczyty Libanu, nieskażona przyroda i rześkie górskie powietrze w jakiś sposób rekompensowały anachorecie ziemskie dobra, których się dobrowolnie wyrzekł.

Jechać? Nie jechać? Jechać! Charbel jest świętym ponad podziałami, uzdrawia wiernych wszystkich wyznań chrześcijańskich (a jest ich tutaj aż 17 denominacji), a także muzułmanów. Ale czy to wystarczy, by pokój, który chwilowo panuje, utrzymał się w Libanie na dłużej? Funkcjonujący tu jedyny w swoim rodzaju system polityczny, zwany konfesjonizmem, stanowi, że na prezydenta kraju wybiera się chrześcijanina-maronitę, na premiera muzułmanina-sunnitę, a

na przewodniczącego parlamentu – muzułmanina-szyitę. Dzięki temu zachowany jest społeczny spokój, ale sytuacja w kraju nie jest całkiem stabilna. Ostatnio przez góry Antylibanu przybyły do czteromilionowego Libanu setki tysięcy uchodźców z Syrii, którzy uciekają przed rosnącym tam w siłę Państwem Islamskim. Od czasu powstania państwa Izrael w Libanie wciąż znajduje się około pół miliona uchodźców palestyńskich, którzy żyją w 12 obozach i nieustannie wywołują konflikty. Wciąż zmniejsza się też proporcja populacji chrześcijańskiej w stosunku do muzułmańskiej; miejmy nadzieję, że św. Antoni łaskawym okiem spojrzy na przynoszone do niego puste garnki, bo z reguły, gdy muzułmanie osiągają w danym kraju większość, dążą do narzucenia prawa szariatu „niewiernym” i zaczynają ich prześladować. Warto wykorzystać obecny okres pokoju, którym cieszy się Liban, by wybrać się do tego niezwykłego kraju, dotknąć pnia cedru liczącego trzy tysiące lat i rzymskiej kolumny, posłuchać ciszy maronickich klasztorów w Świętej Dolinie, a także popłynąć łodzią przez czarne wody krasowych grot Jeita czy wyjechać na wzgórze Harissy kolejką linową, z której okien rozpościera się najpiękniejsza panorama na Bejrut; taka okazja może się nieprędko powtórzyć. Autor jest artystą malarzem, podróżnikiem, współpracownikiem pisma „Poznaj Świat”.


36| historie nie tylko zasłyszane

Opowieści londyńskie:

Funeral Plan

Jacek Ozaist

W

szedł na krzesło i zaczepił paskiem o hak podtrzymujący lampę. Klamra uciskała go w szyję, więc przesunął ją na bok, za to sam pasek leżał na szyi jak ulał. Czuł, że to już było i nie odkrywa żadnych nowych światów, lecz zarazem coś podszeptywało mu, iż każdy człowiek jest osobnym wszechświatem, osobną historią i każdy ma prawo opowiedzieć ją na swój sposób lub przerwać. To był szczególny czas. Polacy zaczynali coroczny rytuał krzątaniny wokół zmarłych: zamiatali, myli nagrobki, zeskrobywali resztki zeszłorocznego wosku, wymieniali kwiaty. On, w tej swojej wymarzonej Anglii, miał do dyspozycji fajerwerki z okazji Bonfire Night albo hinduskie Święto Światła. Jedno i drugie polegało na tym, że trwał niekończący się konkurs, która grupa odpali więcej fajerwerków i wkurzy więcej sąsiadów, przestraszy więcej zwierząt, narobi bardziej piekielnego hałasu. Chciał rzucić się pod pociąg, lecz od kiedy przeczytał w jednej gazecie artykuł o kolejowych samobójcach, zawstydził się i poczuł współczucie dla maszynistów. Podobno oni zawsze patrzą maszyniście w oczy, jak gdyby chcieli w jego oczach odcisnąć cały swój żal do świata, całą złość i brak wiary w porządek Boży. Rekordzista zaliczył szesbaście. Wie, że nic nie mógł zrobić. Nabrał rutyny. Włączał hamulce, zaciskał powieki i czekał. Był taki, co miał trzech w jednym tygodniu. Po trzecim posiwiał jak gołąb, odszedł z pracy i słuch po nim zaginął. Inni lądowali w zakładach psychiatrycznych albo popadali w alkoholizm. Nie zamierzał nikomu zgotować takiego losu. Pewnego dnia młody, obiecujący reżyser targnął się na

swoje życie w hotelowej łazience podczas festiwalu, na którym pokazywano jego film. Po tym wydarzeniu poczuł wyjątkowe wzmożenie nostalgiczno-filozoficzne, ten hamletyczny magnetyzm, z którym borykało się przez wieki tak wielu, a wygrało tak niewielu. Bardziej myślał o tym biednym reżyserze, niż o tym, że odeszła ukochana kobieta i został sam w pustym mieszkaniu z wypatroszonymi szafami i stertą śmieci pośrodku kuchni. Teraz skoczę – pomyślał, jakby to miało dla kogokolwiek poza nim jakieś znaczenie. I wtedy zadzwonił telefon. Zdumiało go to i zaintrygowało, dlaczego zadzwonił akurat w tym momencie. Nie wiedział, po co wciąż trzyma w domu telefon. Nikomu nie podał swojego numeru, a jednak ten przeklęty przedmiot dzwonił cztery, pięć razy dziennie i mimo grzecznie odpowiadającej automatycznej sekretarki nigdy nie nagrano ani jednej wiadomości. – Dobry wieczór, sir. Czy myślał pan już o swoim pogrzebie? Zarechotał nerwowo, co zabrzmiało niczym wycie cmentarnej strzygi albo pojękiwanie chorego pawia. – A pani o swoim? – odpowiedział rezolutnie. – Oczywiście. Nie chcę obarczać rodziny tym smutnym obowiązkiem. – Słusznie. Ja też nie chcę. – Świetnie. Zatem przedstawię panu naszą ofertę przyszłego pogrzebu. Nie ma w tym nic oburzającego ani niestosownego. Tylko wybrani planują wszystko z wyprzedzeniem. Chciałby pan do nich należeć? – Nie wiem. Chyba tak. – Świetnie. Szacuje się, że w ciągu 20 lat koszt zorganizowania pogrzebu w Wielkiej Brytanii sięgnie kwoty 14 tys. funtów. – Dobrze, ale gdybym potrzebował zorganizować go jutro, ile by to kosztowało? – Jakieś 2200 funtów, lecz proszę pana... – Kremacja? – Nieco taniej... – Bo ja, proszę pani, nie potrzebuję za 20 lat, tylko już. Chciałbym z kwartetem smyczkowym, który wykona Requiem Mozarta lub chociaż Suitę Albinoniego. Chętnie zapłacę również za trzy, cztery płaczki, aby zawodziły głośno od 20 do 30 minut, a także polskiego księdza, żeby mi zaśpiewał Dobry Jezu, a nasz Panie. Odpowiada mi pochówek na Gunnersbury lub Old Brompton pośród innych Polaków. Ile by to kosztowało? – Ja… ja tak nie mogę. Pan żartuje, prawda? – Ani przez chwilę. Można płacić kartą? Pik, pik, pik... Rozłączyła się. Natychmiast pożałował, że jej na to pozwolił. Wyciągnęła do niego rękę w najbardziej odpowiednim momencie i właściwie potraktowana mogła mu ułatwić to wszystko na odległość.

09 (218) 2015 | nowy czas

Pomyślał, że jeśli skoczy, będzie tak wisiał bez końca. Nie znajdzie go ani listonosz, ani mleczarz, ani zaniepokojony sąsiad. Stronił od ludzi. Miał tylko ją, ale skoro sobie poszła, raczej nie będzie obchodził jej los porzuconego. Wyobraził sobie, że muchy latają nad jego truchłem, a tłuste, białe robale wypadają z nogawek obsikanych spodni i zrobiło mu się głupio. Odpiął pasek i zszedł z krzesła. Z braku lepszej alternatywy postanowił staropolskim zwyczajem napić się wódki. W rozdartych kapciach i poplamionych spodniach poczłapał do monopolowego, który znajdował się tuż za rogiem. – Kurła, jak się masz? – zagadał radośnie Hindus. – Chujowo. – What?! – A nic, nic... Kupił flaszkę wyborowej i od razu wrzucił do zamrażalnika. Za oknem znów zaczęły wybuchać fajerwerki. Wciąż bez puenty – pomyślał – co ja teraz zrobię?


nowy czas | 09 (218) 2015

historie nie tylko zasłyszane |37

PAN ZENOBIUSZ. Rzymski nos Irena Falcone

Pan Zenobiusz to postać fikcyjna, jakkolwiek zdarzenia, które opisuję, miały miejsce. Są kompilacją różnych historii zasłyszanych wśród moich przyjaciół, niektóre zdarzenia odnoszą się do moich własnych doświadczeń.

– Ten Arab tutaj na rogu koło polskiego sklepu ma dobre kebaby, dobre są, bo świeże – mówi Zenek. Wpada do mnie czasami po pracy. Śmieje się, że kontrolnie, czy nie potrzebuję pomocy. Czasami zastaję go siedzącego pod drzwiami i wcinającego tego kebaba z sosem czosnkowym. Dzisiaj podjechał, bo – czuję – chce pogadać. Z torby wyciąga dwa opakowania w białym papierze. Dla pani wziąłem baraninę z ostrym sosem, ja jak zwykle mieszany z sosem czosnkowym. Siadamy w kuchni i zaczynamy jeść. Zenek wynajmuje pokój w Hatfield, małym miasteczku w Hertfordshire. Pełno tam Polaków i innych mniejszości narodowych. Zenobiusz mówi, że to miasteczko to takie zbiorowisko multi-kulti. Dzisiaj siedzi z tym kebabem z sosem czosnkowym, który cieknie mu po palcach, i mówi: – Pani Irenko, ja to nic nie mam do Arabów czy Hindusów, jedzenie mają dobre, teraz zresztą pracuje u takiego jednego. Wylewkę z cementu mu robię w ogrodzie pod jakieś zadaszenie. Duży ten dom ma, w jednej części mieszka on z rodziną, a w drugiej wynajmuje pokoje i tam mieszka chyba 12

Zosia Zosia jest uśmiechniętą, młodą, wysoką dziewczyną. Mieszka w jednym z bloków na osiedlu Czuby w Lublinie. Wprowadziła się niedawno do dwupokojowego mieszkania. Czuje się tu bardziej obco niż na Bronowicach, gdzie mieszkała z mamą, tam wszyscy się znali, panowała prawie rodzinna atmosfera. – Na szczęście – mówi Zosia – meble zdążyłam kupić, gdy ceny były inne, gdybym teraz musiała to wszystko urządzać, to nie wiem, czy bym dała radę. Zosia wstaje rano o godzinie piątej trzydzieści, przygotowuje śniadanie i wychodzi do pracy – do Spółdzielni Niewidomych, gdzie pracuje od siódmej do piętnastej. Dojeżdża dwoma autobusami z przesiadką. Gdy przeprowadziła się na Czuby, przez pewien czas musiała uczyć się nowej drogi do pracy. Początkowo, jadąc autobusem, liczyła przystanki i w ten sposób orientowała się, gdzie ma wysiąść. Obecnie nabrała już wprawy i miejsce, w którym się znajduje, rozpoznaje po zakrętach podczas drogi. Podróż do pracy nie sprawia jej większych kłopotów. Czasami jednak na przystankach zdarzają się nieporozumienia. Gdy podjeżdżają autobusy, Zosia pyta czekających ludzi o numer. Niestety, nie zawsze uzyskuje odpowiedź. – Dobrze byłoby – mówi – gdyby każdy kierowca podawał przez mikrofon, jaki numer ma podjeżdżający autobus. Pracuje w centrali telefonicznej. Jest zadowolona ze swojej pracy. Uważa jednak, że środowisko ludzi niewidomych jest zamknięte. Częściowo wynika to z postawy ludzi widzących, niewidomi są niechętnie przyjmowani do pracy. – Dyrektorom różnych zakładów wydaje się, że nie jesteśmy dobrze przygotowani, a tak nie jest. Ja mogłabym pracować w każdej centrali telefonicznej.

Polaków. Dzielnica bardzo dobra. Tak się rozglądałem i zauważyłem, że on tylko chyba jedyny obcokrajowiec na tym osiedlu, bo tam domy dosyć drogie. I jak tę wylewkę robiłem, to przyszedł do mnie sąsiad Anglik. Pracuję tam z Radkiem, moim kolega. No i ten sąsiad bardzo kulturalnie i spokojnie spytał, co my robimy. Jakoś tam mu wytłumaczyliśmy, że wylewkę pod takie zadaszenie. Ten Anglik widać, że odetchnął z ulgą i mówi: – A już myślałem, że on dobudowuje następne pokoje pod wynajęcie dla Polaków. Po czym spojrzał na nas i natychmiast odszedł. Radek się strasznie wkurzył i zaczął się złościć: „A co on, ten Angol ma przeciwko Polakom!?”. – Radek gadał o tym chyba z godzinę – ciągnie Zenobiusz. – Potem pojechałem po piasek, wracam, a Radek mówi do mnie, że znowu się wkurzył, bo jak mnie nie było, to ten Hindus przyszedł i zaczął go poganiać, że ma robić szybciej. Radek mu na to, że ma się od niego odwalić, bo rozmawia z białym człowiekiem i jak on śmie tak do niego mówić i go popędzać. Zamurowało mnie, no, dosłownie mnie zamurowało, jak mi to powiedział: „Debilu jeden – mówię do niego – a co ty jesteś lepszy od niego, bo jesteś biały?”. No i rozpętała się burza, bo Radek na to, że po jaką cholerę ci Hindusi tu przyjeżdżają etc. „Aha – mówię do niego – to ty masz prawo tutaj być, bo jesteś biały, a oni nie mają praw takich samych, bo nie są biali?”. A ten osioł na to, że tak, że on ma prawo, bo jest białym, cywilizowanym człowiekiem. No więc co miałem zrobić? Tylko jedno, powiedzieć temu cywilizowanemu kretynowi, żeby spadał. Zebrał narzędzia i jak odchodził, to się jeszcze darł na mnie, że ja głupi jestem, że lecę tylko na kasę i że się daję zeszmacać. Zenobiusz jest cały czerwony na twarzy. Nie wiem, czy ze złości, czy też od nadmiaru sosu czosnkowego. – Zenek – mówię – opowiem ci historię. Kiedy mój syn miał 11 lat i zaczął uczęszczać do szkoły średniej, przychodził przez kilka dni zapłakany do domu. Jak wiesz, mój mąż był Wło-

chem. Syn z wyglądu jest bardziej podobny do Włocha niż do Polaka, ma duży nos, taki włoski. Przychodził więc z płaczem do domu, bo kilku chłopców notorycznie nabijało się z tego jego nosa. Nie pomagało nic, żadne tłumaczenie, że ten nos nie jest wcale taki duży. Biegł wtedy do lustra i mówił: „No patrz, mamo, jest duży, jest ogromny, ja nie chcę takiego nosa”. W końcu po kilku dniach powiedziałam mu: „Tak, masz duży nos, bo to jest chłopcze nos rzymski! Inni chłopcy mają małe nosy, a ty masz duży. Zrozum, że każdy nos spełnia taką samą funkcję, ale wygląda trochę albo bardzo odmiennie. Twój nos to nos rzymianina”. Mój syn spojrzał na mnie i nic nie powiedział. Od tej pory nie przychodził ze szkoły z płaczem. Po kilku dniach na pytanie, jak tam sytuacja z nosem, mój syn odpowiedział: „Jestem dumny, że mam rzymski nos, a nos to nos, służy nam wszystkim do tego samego celu”. Zenobiusz patrzy na mnie i śmieje się. – No tak, bo to tak jak ze skórą: czarna, biała, żółta to tylko skóra, inna w kolorze, ale taka sama. No właśnie, ja tak samo myślę, dlaczego ciągle chcemy znajdować różnice, które nas dzielą, nie zdając sobie sprawy, że nawet jak już ustalimy naszą odmienność, to potwierdza to tylko, jak jesteśmy podobni. Pani Irenko, czy my, patrząc na kwiaty, mówimy, ten kwiat to nie jest kwiat, bo ma różowy kolor, a tamten ma czerwony, a wszystkie kwiaty powinny być żółte? Kto ustala te zasady, kto? Wie pani, kto nam to mówi? My sami… Ty masz duży nos, ty jesteś gruba, ty jesteś biały, ja jestem złoty. Spędzamy całe nasze życie na szukaniu różnic i im więcej ich znajdujemy, tym bardziej się niektórzy cieszą. Co za idiotyczna starta czasu i energii życiowej. Mówiąc to, Zenek wstaje, myje ręce z sosu czosnkowego, podkręca wąsa i mówi: – Dobrze, że nie mam się z kim całować, bo samym czosnkiem ode mnie leci. Choć Hindusce pewnie by to nie przeszkadzało. Puszcza do mnie oko i wychodzi, wołając: – Do szybkiego zobaczenia, pani Irenko!

Po pracy robi zakupy samodzielnie. Jeżeli chce wybrać ubranie lub coś do domu, prosi o pomoc mamę lub znajomych. W sklepach spożywczych i mięsnych zazwyczaj nie stoi w kolejce, ponieważ ma prawo do pierwszeństwa w zakupach. W rezultacie jednak bardzo często wychodzi ze łzami w oczach. Po południu przygotowuje obiad. Najczęściej gotuje ziemniaki z mięsem, gdyż to wychodzi jej najlepiej. Wieczorem sprząta, prasuje. Słucha nagranych na taśmę tak zwanych książek mówionych. Trzy razy w tygodniu chodzi na treningi sportowe. Trenuje golbal – sportowcy podczas gry posługują się specjalną piłką, która, tocząc się między zawodnikami, wydaje dźwięki i dzięki temu wiedzą, gdzie znajduje się ona w danej chwili. Zosia stoi na pozycji obrońcy. Wraz ze swoją drużyną zdobywa medale na zawodach sportowych. Praca, zakupy, zajęcia domowe, treningi – tak układa się życie Zosi. Stara się wykonywać te same czynności, co ludzie widzący, choć nauka każdej z nich jest bardzo długa i wymaga cierpliwości. Pewnego razu chciała mamie zawiesić firanki tak, by ładnie się układały. Po chwili wpadła na pomysł, że można przed zawieszeniem odmierzyć równe odstępy na firance, zrobić zakładki i zaznaczyć szpilkami. Udało się. Pokonanie każdej nowej bariery sprawia Zosi wiele radości. Za największy życiowy sukces uważa to, iż pewnego dnia odważyła się i nauczyła się wychodzić sama. Przez bardzo długi czas, aż do roku 1981, wychodziła z domu tylko razem z mamą. Dopiero gdy poznała Andrzeja – niewidomego studenta prawa, który ze swobodą i bez lęku poruszał się po mieście – ona też postanowiła się usamodzielnić. Andrzej bardzo długo uczył ją, jak należy rozpoznawać ulice i przystanki. – Był to mój wielki sukces – mówi teraz – większy niż te wszystkie puchary i osiągnięcia sportowe. Najcięższe chwile przeżyła po operacji oczu. Najgorsze były sny – a śniło jej się, że jest ubrana w piękną, kolorową bluzkę.

Po przebudzeniu napotykała opatrunki i dotarła do niej świadomość, że nie widzi. Sny te wywoływały w niej prawdziwą rozpacz. Czas przyniósł ukojenie, Zosia nie odczuwała już tak wielkiej rozpaczy. Nadal śnią się jej kolorowe sny i polubiła je bardzo. Mówi o nich z dużą radością. – Dziwna rzecz, bardzo często śni mi się, że jestem niewidoma, idę z laską, ale wszystko widzę. – Stosunek ludzi widzących do niewidomych jest bardzo różny – mówi Zosia. Najbardziej drażnią ją reakcje ludzi, którzy litują się lub uważają, że udaje niewidomą. – To boli, gdy słyszy się nagle: „Krótka noga, to nic, pani, ale to! Czy to pani tak musi do sklepu, czy to w domu nie ma komu?”. Najgorzej bywa w sklepach i autobusach; można tam usłyszeć: „Jak tak, to nic nie widzi, ale do lady to wie, jak dojść, a jak wyjdzie, to zobaczy pani, jak pomaszeruje!”. – Ja bym się chętnie pozbyła wszystkich przywilejów, byle by mieć odrobinę wzroku – mówi. Opowiada z humorem, nie rozczula się nad sobą. Inaczej jednak jest teraz, gdy rozmawiamy o tym w domu, a inaczej, gdy nagle spotyka ją przykrość, wtedy mocniej to przeżywa; zdarza się, że w takich chwilach często płacze i mówi: – Ja nie widzę, ale słyszę!. Jest wokół mnie również mnóstwo ludzi, którzy chcą mi pomóc, liczą się intencje. Siedzimy z Zosią w pokoju, dobrze nam się rozmawia, na stole serwetka, herbata i ciasto. – Bardzo lubię, gdy mnie ktoś odwiedza. Zawsze wieczorem mam trochę czasu. W pokoju panuje idealny porządek, na regale wśród porcelany stoją kryształowe puchary zdobyte podczas zawodów sportowych. Zosia siedzi obok, wydaje mi się, że widzi każdy mój ruch. Moje wrażenie potwierdza jej mama; mówi, że Zosia często intuicyjnie wyczuwa gesty i mimikę.

Anna Maria Mickiewicz


co się dzieje

Po galeriach, teatrach salach kinowych i koncertowych, oprowadza Sara Komaiszko

filmy Steve Jobs

Kultowa postać naszych czasów i ikona technologicznego postępu, Steve Jobs, po raz kolejny na dużym ekranie. Dwa lata temu, średnio udany film biograficzny Jobs w reżyserii Joshuy Michaela Sterna, nie odbił się szerokim echem. Tym razem, Steve Jobs – produkcja zdobywców Ocsara, reżysera Danny Boyla (Slumdog. Milioner z ulicy) i scenarzysty Aarona Sorkina (The Social Network), z Michaelem Fassbenderem (Makbet) w roli tytulowej – skazana na sukces. Oprócz genialnej kreacji Fassbendera, znakomitej roli Kate Winslet (Titanic) i świetnych dialogów, Steve Jobs to przede wszystkim dynamiczny, wciągający i poruszający dramat. Życie kontrowersyjnego geniusza i dziwaka, ukazane jest w niekonwencjonalny sposób poprzez pryzmat premier trzech jego produktów: Macintosha, NeXT Cube i iMaca. Poznajemy złożoną postać Jobsa: biznesmena, ojca, szefa-tyrana, wizjonera i dowiadujemy się, że droga do kariery współzałożyciela Apple – małej firmy w garażu zamienionej w technologicznego giganta – nie była wcale pasmem nieustających sukcesów. Film Steve Jobs był wyczekiwany zarówno przez miłośników, jak i antagonistów króla Apple. Carte Blanche

Wzruszająca historia, która wydarzyła się naprawdę: uwielbiany przez uczniów nauczyciel historii w lubelskim liceum traci wzrok. Kacprowi grozi trwała ślepota. Aby nie stracić posady w szkole oraz doprowadzić swoją klasę do matury, postanawia ukryć swój problem z widzeniem. W rolę Kacpra wciela się jeden z ulubieńców polskich kinomaniaków, Andrzej

Chyra (Wszyscy jesteśmy Chrystusami), a obok niego, w rolach uczniów, popularni dziś młodzi aktorzy, Tomasz Ziętek (Body/Ciało) i Eliza Rycembel (Obietnica). Niezwykłe relacje nauczyciela i jego uczniów tworzą atmosferę prosto ze Stowarzyszenia Umarłych Poetów, a upór i konsekwencja, z jakimi główny bohater walczy ze swoją ślepotą, przywodzą na myśl ,Tańcząc w ciemnościach. Jednak Carte Blanche, to jeden z tych filmów, które pomimo tragizmu opowiedzianej historii, napełniają widza optymizmem i wiarą we własne siły. Film Jacka Lusińskiego otrzymał wyróżnienie podczas Lubuskiego Lata Filmowego oraz Nagrodę Publiczności na Festiwalu Filmów Polskich ,,Wisła’’ w Rosji. Dla londyńskiej publiczności Carte Blanche zaprezentowana bedzie podczas Festiwalu Play Poland.

koncerty Recital Chopinowski oraz Mazury Dance Company

Wtorek, 24 listopada, godz. 18:30 Clapham Picturehouse 76 Venn St, SW4 0AT

He Named Me Malala

Jeden z wiodących brytyjskich pianistów koncertowych, Warren Mailley-Smith, wykona mazurka, walca i poloneza Chopina, przy pokazie tańca kolorowego zespołu Mazury Dance Company – największego i najstarszego polskiego zespołu folklorystycznego na Wyspach. Koncert zapowie Robin Nelson, dyrygent, kompozytor oraz były dyrektor muzyczny Marlborough College. Coś dla ucha i oka amatorów twórczości naszego kompozytora narodowego oraz wielbicieli tańca tradycyjnego.

Shoreditch, dzielnica hipsterów, sklepów z odzieżą używaną w stylu vintage, kafejek z bezglutenowym jedzeniem i organiczną kawą, słynie także z eksperymentalnych, awangardowych koncertów. To właśnie w jednym z kościołów na Shoreditch, St Leonard’s Church, Juice Vocal Ensamble zaprasza na swój zimowy show zatytułowany Snow Queens. Program Śnieżnych Królowych zawiera eklektyczną mieszankę uwodzicielskich, miłosnych pieśni elżbietańskich; tajemniczych, folkowych ballad; zimowych klasyków popularnych; kojących, średniowiecznych kołysanek oraz nowych utworów kompozytorki Emily Hall, napisanych we współpracy z Agnieszką Dale (swego czasu współpracowniczką „Nowego Czasu”). Dodatkowo, każdy z publiczności zostanie uraczony kubkiem gorącej czekolady. Dochód z koncertu przeznaczony jest na działalność charytatywną, m.in. dofinansuje lokalne grupy wsparcia dla walczących z uzależnieniami oraz wspomoże bezdomnych. Wtorek, 1 grudnia, godz. 19:30 St Leonard's Church, 119 Shoreditch High St, E1 6JN

The Dumplings

Piątek, 27 listopada, godz. 18:30 St. John's Smith Square, SW1P 3HA

Peja i PiH Jak sama Malala Yousafzai mówi w wywiadzie z Emmą Watson, „He Named Me Malala” is not just a movie. It’s a movement. Inspirujący dokument amerykańskiego reżysera opowiada historię niezwykłej dziewczynki. Urodzona w Dolinie Swat w Pakistanie, w wiosce opanowanej przez Talibów, jako uczennica dokonała wyboru, aby podjąć ryzyko i otwarcie mówić o rzeczach niewygodnych i kontrowersyjnych w jej kulturze. Malala jako nastolatka prowadziła bloga dla BBC, gdzie opisywała trudności pakistańskiego szkolnictwa – to, jak edukacja, która niegdyś była prawem, pod rządem Talibów stała się przestępstwem. Dziewczynka została zaatakowana przez terrorystę, który postrzelił ją w głowę. Przeżyła. Zoperowano ją w szpitalu wojskowym w Birmingham. Malala to najmłodsza laureatka Pokojowej Nagrody Nobla, aktywistka walcząca o prawa dzieci do edukacji i – jak niedawno publicznie się określiła – feministka walcząca o prawa kobiet. Davis Guggenheim pokazuje jej dwa oblicza: słynnej na całym świecie orędowniczki oraz tej nieznanej Malali – zwyczajnej nastolatki, która kłóci się z młodszymi braćmi i podkochuje się w celebrytach. Dokument wyświetlany będzie w Centrum Kultury Żydowskiej JW3 w północnym Londynie, podczas obchodów UK Jewish Film Festival. Piątek, 27 listopada, godz. 12:00 Sobota, 28 listopada, godz. 21:15 Niedziela, 29 listopada, godz. 21:00 JW3, 341-351 Finchley Rd, NW3 6ET

Na to wydarzenie z niecierpliwością czekają fani polskiego hip-hopu. Legendarni polscy raperzy Peja (Ryszard Waldemar Andrzejewski) i PIH (Adam Piechocki) zagrają razem na jednej scenie. Obaj artyści będą promować utwory ze swoich ostatnich krążków, lecz z pewnością nie zawiodą fanów i przypomną klasyki z przepastnej skarbnicy swojego wieloletniego dorobku artystycznego. Sobota, 28 listopada, godz. 20:00 The Dome, Tufnell Park, 2 Dartmouth Park Road, NW5 1HL

Juice Vocal Ensamble: Snow Queens

The Dumplings to Justyna Święs i Kuba Karaś z Zabrza. Nastoletni duet electropop, wypromowany został przez dziennikarza Łukasza Jakóbiaka, który zaprosił ich do swojego programu na Youtubie, ,,20m2’’. Młodzi zachwycili słuchaczy swoją świeżością, nieoszlifowaniem, talentem i zapałem. Ich kariera muzyczna i popularność przyśpieszyła w zawrotnym tempie, co odznaczyło się nie tylko liczbą ,,lajków’’ na Facebooku, ale wystąpieniami na głównych festiwalach muzycznych w Polsce (Open’erze w Gdyni i Off Festiwalu w Katowicach) i Wielkiej Brytanii (Liverpool Sound City i The Great Escape w Brighton). W kwietniu, The Dumplings uhonorowani zostali Fryderykiem za fonograficzny debiut roku. W kultowym klubie Cargo w Londynie wystąpią po raz drugi, razem ze starszymi kolegami z zespołu KAMP! z Łodzi. Niedziela, 6 grudnia godz. 18:00 Cargo, 83 Rivington St Shoreditch, EC2A 3AY

teatry Henryk V Kronika autorstwa Williama Shakespeare’a pod banderą Royal Shakespeare Company w reżyserii Gregory’ego Dorana, powraca do Barbicanu w sam raz na uczczenie sześciusetletniej rocznicy bitwy pod Azincourt – jednej z najważniejszych bitew wojny stuletniej. Po nie-


co się dzieje |39

nowy czas |9 (218) 2015

zwykle udanych spektaklach ,Ryszarda II’ i dwóch częściach Henryka IV’, Henryk V sukcesywnie kończy drugą tetralogię, opisując podboje Henryka V we Francji, wspominane w czasach szekspirowskich jako wielki triumf oręża angielskiego. Royal Shakespeare Company pożegna się z Barbicanem w styczniu 2016, obchodząc czterysetną rocznicę śmierci największego światowego dramaturga. W tym czasie zobaczyć można będzie cykl czterech kronik w jednym repertuarze. Listopad – styczeń 2016 Barbican Centre, Silk St, EC2Y 8DS

Wojtek, The Happy Warrior

tem online a rzeczywistością, pomiędzy którymi podróżuje dzisiejsza młodzież. Łącząc teatr, cyfrowe technologie, projekcje wideo i fantastyczne kostiumy, grę świateł i muzykę, twórcy wonder.land (Damon Albarn, Moira Buffini and Rufus Norris) kreują nadzwyczajną przestrzeń artystyczną – swoistą Krainę Czarów na deskach National Theatre. Listopad 2015 - Marzec 2016 National Theatre, South Bank, SE1 9PX

Bałtycki Teatr Tańca na Gali Brytyjsko-Hiszpańskiej

Phaedra to historia zakazanej miłości macochy i jej młodego pasierba. Dzieło sztuki literatury francuskiej Jeana Racine, zaadaptowane przez choreografkę Izadorę Weiss w pełen emocji teatr tańca. Liryczna opowieść o tragicznym związku, pełnym pasji, poczucia winy i bezsilności. Kochankowie lawirują w labiryncie kłamstw i tylko śmierć wydaje się wyjściem z tej przeklętej pułapki. Pod okiem uznanej polskiej choreografki zatańczy pięciu hiszpańskich tancerzy. Spektakl będzie cześcią jedynej w swoim rodzaju Gali tańca, organizowanej przez British Spanish Society. Czwartek, 26 listopada, godz. 20:00 The Place, 17 Duke's Rd, WC1H 9PY

Słynny syryjski niedźwiedź brunatny Wojtek, który towarzyszył polskim żołnierzom Armii gen. Andersa, m.in. podczas walki pod Monte Cassino, podbił serca Szkotów, by teraz wyruszyć na podbój Londynu. Brytyjski teatr The Quarter Too Ensamble zaprasza na przedstawienie o przyjaźni pomiędzy Wojtkiem i polskimi żołnierzami, widzianej oczami samego niedźwiadka. Sztuka, w reżyserii Glenna Tillina i Kitty Myers, wystawiana będzie w Ognisku Polskim. Waleczny miś rozbawi i wzruszy – i małych, i dużych.

wystawy Tate Modern: The World Goes Pop

Walpole Park (Cedry z Walpole Park) przetłumaczonego na polski przez Annę Błasiak, Pawła Gawrońskiego i Wiolettę Grzegorzewską będą czytane przez autorkę (po angielsku) oraz przez jedną z tłumaczek Annę Błasiak (po polsku). Wiersze dotykają tematów takich jak kobiecość, imigracja, dorastanie i starość. Poetka urodziła się w Warszawie w 1953 r., ale od wczesnego dzieciństwa mieszka w Wielkiej Brytanii. Pisze po angielsku, ale odwołuje się do polskich tradycji i czasem w swych wierszach wtrąca polskie wyrażenia. Środa, 2 grudnia, godz. 18:30 Book & Kitchen, 31 All Saints Rd, W11 1HE

Światowej sławy wystawa 58. konkursu fotograficznego World Press Photo to prawdziwe święto dla fanów fotografii. Już od 1955 roku fotoreporterzy i fotografowie biorą udział w tym prestiżowym wydarzeniu na skalę międzynarodową. W tym roku najlepsze prace zostały wybrane z dziewięćdziesięciu siedmiu tysięcy dziewięciuset dwunastu fotografii nadesłanych przez pięć tysięcy sześciuset dziewięćdziesięciu dwóch fotografów ze stu trzydziestu jeden krajów. Zdjęcia oceniane są w kategoriach: wiadomości lokalne, wiadomości agencyjne, ludzie i wydarzenia, sport, nauka i technika, sztuka, natura i środowisko, projekty długoterminowe, portret oraz życie codzienne. Laureatem drugiego miejsca w kategorii projekty długoterminowe jest Polak Kacper Kowalski z Gdyni. Nagrodzony projekt to"Toxic Beauty", składający się ze zdjęć obszarów przemysłowych wykonanych z lotu ptaka. Celem serii jest pokazanie fizycznych skutków wpływu człowieka na środowisko. Czwartek, 5 listopada - Niedziela, 29 listopada, godz. 10:00 - 23:00 Royal Festival Hall, Southbank Centre, Belvedere Rd, London SE1 8XX

Tłumacząc Bułhakowa Drugi poniedziałek każdego miesiąca w centrum Free Word należy do nowej serii Wanderlust: Great Literature From Around The World. Podczas spotkania grudniowego omawiana będą tłumaczenia twórczości rosyjskiego pisarza Michaiła Bułhakova. Mistrz i Małgorzata to jedno z najbardziej znaczących dzieł literatury rosyjskiej XX wieku. Jest jednocześnie baśnią, satyrą i farsą, towrzy swoją własną wizję społeczeństwa, w którym konformizm wobec politycznych władz leży w ludzkiej naturze. Od dziesiątek lat swoisty absurd i surrealizm zachwycają czytelników powieści, która pozostaje aktualna po dziś dzień. Jakże znamienny jest również fakt, że dzieło nie doczekało się publikacji za życia twórcy – Bułhakow spotkał się ze srogą cenzurą w bolszewickiej Rosji. Dyskusję na temat życia i twórczości Bułhakowa poprowadzą Hugh Aplin oraz Roger Cockrell, którzy przetłumaczyli dzieła mistrza na język angielski. Poniedziałek, 14 grudnia, godz. 18:45 Free Word Centre 60 Farringdon Road, EC1R 3

Passion For Freedom 2015

Poniedziałek, 23 listopada, godz. 19:15 Ognisko Polskie 55 Princes Gate, SW7 2PN

wonder.land

Nowy musical inspirowany kultową opowieścią Lewisa Carrolla. Mowa oczywiście o Alicji w Krainie Czarów. Alicja w 2015 roku siłuje się z problemami, jakie ma każda nastolatka: konflikty w domu, problemy w szkole, nieporozumienia z przyjaciółmi. Nagle dziewczynka odkrywa przestrzeń wirtualną – internet, w którym może stworzyć swoją równoległą tożsamość, swoje idealne alter ego. Alicja w 2015 nie podąża za białym królikiem, ale za komputerową myszką. Wonder.land to historia o podróży w czasie, przez którą przechodzi każdy nastolatek – okresie dojrzewania. Ta innowacyjna sztuka stara się zbadać niewyraźne granice pomiędzy świa-

World Press Photo 2015

Whaam! Pop! Kapow! Czyli pop-kultura jakiej nie znacie. Tate Modern postawiła przed sobą zadanie opowiedzenia historii światowego pop-artu, przyglądając się zjawisku z innej nieco perspektywy. Od Ameryki Południowej po Azję, poprzez Europę i Bliski Wschód, a także Polskę, ta kolorowa wystawa łączy kropki pomiędzy sztuką tworzoną na świecie w latach 60. i 70., ukazując w jaki sposób pop-art odciskał się na kulturach w różnych zakątkach globu. Polityka, ciało, wewnętrzne rewolucje, konsumpcjonizm, protesty publiczne i folklor – wszystko to ukazane w szokującym technikolorze oraz w wielu innych formach: na płótnach, maskach samochodów i automatach do gry. Wystawa ma na celu ukazanie kultury pop jako nie tej, która jest celebracją zachodniego konsumpcjonizmu, ale takiej, która często bywała międzynarodowym językiem protestu. Wystawa ukaże prace trzech polskich artystów: Natalii Lach-Lachowicz (vel Natalii LL) – przodującej polskiej artystki sztuki feministycznej, Marii Pinińskiej-Bereś – performerki i rzeźbiarki z Krakowa, oraz Jerzego Ryszarda ,,Jurry’’ Zielińskiego (jego praca na zdjeciu) – polskiego opozycjonisty, którego prace miały niemały wpływ na polską szkołę plakatu. Do stycznia 2016 Tate Modern, Bankside, London, SE1 9TG

Brytyjska artystka Emma Elliott to laureatka konkursu artystycznego organizowanego przez fundację walczących o wolność słowa i ekspresji artystycznej, Passion For Freedom. Drugą nagrodę dostał artysta ukraiński – Dmitri Iv (The Need For Freedom – na zdjęciu). Kuratorką PFF jest Agnieszka Kołek, która wygrała plebiscyt Polki Roku 2013. Prace nagrodzonych artystów wisiały przez tydzień w prestiżowej Mall Galleries podczas corocznego festiwalu Passion For Freedom. Otrzymane wyróżnienie dodało Emmie skrzydeł. Artystka zaprasza na własny wernisaż i wystawę w zacisznej galerii przy Brick Lane. W swoich dziełach bada tematy takie jak gender, równość, prawa człowieka. W zbiorze prac Emmy znajdą się między innymi różnokolorowe rzeźbione waginy czy też malowane szympansy. Prowokacyjna sztuka dla tych, którym nieobojętna jest wolność. Wernisaż: Piątek, 4 grudnia, godz. 18:00 (RSVP: info@hawkhurstvault.com) Hawkhurst Vault, Art Space 40 Brick Ln, E2 7EB

spotkania Cedry z Walpole Park Wieczorek poezji Marii Jastrzębskiej będzie uciechą dla poliglotów i miłośników języków. Wybrane utwory z jej najnowszego dwujęzycznego tomiku wierszy The Cedars of

Spotkanie z profesorem Normanem Daviesem

Najnowsza, monumentalna książka Normana Daviesa, której polski tytuł brzmi: Szlakiem Nadziei. Armia Andersa. Marsz przez Trzy Kontynenty (oryginał angielski: Trail of Hope. The Anders Army. An Odyssey across Three Continents jest przywołaniem pamięci o tym dramatycznym epizodzie polskiej historii wojennej, która w ciągu ponad siedemdziesięciu lat, dzielących nas od tych czasów, urosła do rangi mitu. Spotkania z autorem, prof. Normanem Daviesem, podczas których odbędzie się dyskusja nad książką (będzie można również nabyć egzemplarz książki z podpisem i dedykacją autora) odbędą się: Środa, 25 listopada, godz. 17.00 Middle East Centre St. Antony’s College, Oxford Piątek, 4 grudnia o godz 18.30 Sala Malinowa POSK 238-242 King Street, W6 0RF


e b o t s a it h


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.