nowyczas2015/217/008

Page 1

October 2015 FREE ISSN 1752-0339

[08/217]

nowy czas LONDON

nowyczas.co.uk

Dwaj panowie i… orkiestra Fot. Filip Ćwiżewicz

[03]


08 (217) 2015 | nowy czas

Z naprawdę wielkich, posiadamy tylko jednego wroga – czas. Joseph Conrad

» 8-9

» 28-29

Dawid Skrzypczak

Kevin Anthony Hayes

Niewyobrażalne staje się rzeczywistością » 10-11

Kantorbury, Kantorbury A Personal Account! » 30

Grzegorz Małkiewicz

Grzegorz Małkiewicz

Wieża Babel według APA » 31

»3

Bankructwo nie musi być bolesne » 12-15 Felietony i komentarze » 16-18 Listy do i od redakcji » 19

Teresa Bazarnik

Małgorzata Bugaj-Martynowska

Dwaj panowie i… orkiestra »4

Pięć lat minęło... » 20-21

Wybory do Sejmu i Senatu

Mirek Malevski

Obwieszczenie »5

Czas odejść– zrezygnujcie! » 22

Michał Tomaszewski

Roman Waldca

Aby słowa: dom, historia, Polska, społeczeństwo były ważne »6

Postscriptum » 23

Listy do redakcji

> 16-18 W numerze

Adam Dąbrowski

Pusty pociąg Corbyna »7 Grzegorz Małkiewicz

Granice rozsądku

Ewa Stepan

Przy europejskim stole » 24-25 Teresa Bazarnik

Prezydent RP w Londynie » 26-27 Janusz Pierzchała

nowy czas

Lusławicka Akademia Muzyczna Krzysztofa Pendereckiego

> 33

Małgorzata Bugaj-Martynowska

Można żyć w szczęściu i śpiewie » 32 Teresa Bazarnik

Czar i błysk » 33 Anna Ryland

Poeta, który lubił się dziwić » 34-35 Wojciech A. Sobczyński

What if Joshua Reynolds could see it Joanna Ciechanowska

Artful Face » 36 Maja E. Cybulska

» 40

Wiersz

Włodzimierz Fenrych

Paweł Zawadzki

Awantury Genowefy Rzeromskiej » 37 Ta ja zy Lwowa » 38-39 Drugi brzeg

63 King’s Grove, London SE15 2NA Tel.: 0207 639 8507, redakcja@nowyczas.co.uk, listy@nowyczas.co.uk

> 24-25

REDAKTOR NACZELNY: Grzegorz Małkiewicz (g.malkiewicz@nowyczas.co.uk)

Renata Chmielewska: Song sprzątaczki ze spektaklu Poeta, który lubił się dziwić

Czy możemy się czegoś nauczyć od Aborygenów? » 41 Ze szkicownika Marii Kalety » 42 Aleksandra Junga

Rower – maszyna wolności » 43 Ola Sonik-Okrasa

Terapia sokowa » 44

REDAKCJA: Teresa Bazarnik (t.bazarnik@nowyczas.co.uk), Jacek Ozaist, Roman Waldca

Michał Sędzikowski WSPÓŁPRACA REDAKCYJNA: Joanna Ciechanowska, Krystyna Cywińska, Adam Dąbrowski, Irena Falcone, Włodzimierz Fenrych, Maria Kaleta, Marcin Kołpanowicz, Daniel Kowalski, Andrzej Krauze, Andrzej Lichota, Wacław Lewandowski, Anna Maria Mickiewicz, Sławomir Orwat, Janusz PIerzchała, Anna Ryland, Wojciech A. Sobczyński, Dawid Skrzypczak, Jacek Stachowiak, Ewa Stepan

Wszyscy święci są zajęci » 45

DZIAŁ MARKETINGU: 0779 158 2949 marketing@nowyczas.co.uk

JC Erhardt

Irena Falcone

Pan Zenobiusz Live Art Dead? » 46-47

WYDAWCA: CZAS Publishers Ltd © nowyczas Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść zamieszczanych reklam i ogłoszeń oraz zastrzega sobie prawo do niezamieszczenia ogłoszenia.

Prezydent PR w Londynie

Sara Komaiszko

Co się dzieje


nowy czas | 08 (217) 2015

Dwaj panowie i… orkiestra Teresa Bazarnik

P

anowie wciąż młodzi wiekiem, choć ze sporym bagażem profesjonalnym. W tym zawodzie zaczyna się wcześnie. – Po raz pierwszy zagraliśmy razem czternaście lat temu – mówi skrzypek Michał Ćwiżewicz wspominając swój występ razem z pianistą Łukaszem Filipczakiem na festiwalu kameralistyki w Puławach. Michał urodzony w Wielkiej Brytanii, Łukasz w Polsce spotkali się po latach w Londynie. A ja spotykam ich w kawiarni przy Borough Station. Czasu mamy niewiele, bo za chwilę rozpocznie się próba. A ponieważ obaj są założycielami Górecki Chamber Orchestra – londyńskiej Orkiestry Kameralnej im. Henryka Mikołaja Góreckiego, muszą zapanować nad wszystkim, nie tylko sprawdzić czy pulpity są na swoich miejscach, nuty w komplecie. Spraw organizacyjnych jest bardzo dużo, szczególnie na początku, ale najważniejsze, by osiągnąć możliwie najwyższy poziom artystyczny. Pomysł założenia orkiestry kameralnej narodził się rok temu. – Ja od wielu lat myślałem o tym, by założyć zespół kameralny im. Góreckiego. Jego nowoczesność i minimalizm połączone z tym, co jest dla mnie bardzo personalne – elementy muzyki podhalańskiej, muzyki polskiej… – Kiedy zasugerowałem Michałowi, żebyśmy połączyli nasze pomysły i siły, i stworzyli orkiestrę kameralną, nie było wątpliwości co do źródła inspiracji, czyli dzieła i wizji Góreckiego. Nie mogli też uwierzyć, z jakim entuzjazmem została przyjęta ich propozycja założenia orkiestry, kiedy zwrócili się do rodziny kompozytora. – Muzyka Góreckiego wymaga od wykonawców wielkiej kontroli dynamicznej i dyscypliny rytmicznej. Jednocześnie jego uderzająca skromność i prostota wyrazu, trafia bezpośrednio do odbiorcy, a często w niego po prostu uderza – mówi Michał. – Byliśmy niedawno świadkami niezwykłej uczty muzycznej – wtrąca Łukasz. – W Barbican Centre kilka dni temu odbył się dzień poświęcony muzyce Góreckiego zatytułowany Total ImMichaŁ Ćwiżewicz studiował u wybitnych muzyków i kameralistów, m.in. u Krzysztofa Śmietany, Itzhaka Rashkovskiego, oraz członków kwartetów Ysaÿe i Albana Berga. Koncertował po całej Europie, jak też w Stanach Zjednoczonych i w Kuwejcie. Często występuje w Minerva Piano Trio, w nietypowym skrzypcowym duecie, Ćwiżewicz Brothers, z młodszym bratem i wirtuozem Filipem. Jest również dyrektorem artystycznym Ognisko Chamber Ensemble, i od czterech lat uczy w Royal College of Music.

mersion, czyli totalne zanurzenie. Zaczęło się od wykładu, potem kwartety w fantastycznym wykonaniu Kwartetu Śląskiego, następnie film dokumentalny, a wieczorem koncert symfoniczny, w czasie którego po raz pierwszy usłyszeliśmy Symfonię Kopernikowską. – Górecki jest bardzo popularny na Zachodzie, może dzięki III Symfonii, która wykonywana jest bardzo często – dodaje Michał. – Znana jest przecież historia kierowców ciężarówek w Stanach Zjednoczonych, którzy umieścili ten utwór na swojej liście przebojów. Dla założycieli Górecki Chamber Orchestra tym właśnie powinna być muzyka: powinna jednoczyć. Przemawiać do ludzi z różnych kręgów kulturowych. – I muzyka Góreckiego nadaje się do tego znakomicie – podkreślają. – Pamiętam – wspomina Łukasz nawiązując do religijnego aspektu muzyki Góreckiego – kiedy po raz pierwszy wysłuchałem III Symfonii z moim znajomym, dyrygentem, powiedział mi: „Ja jestem ateistą, ale słuchając tego piękna, trudno nie zastanowić się, skąd to się bierze. Transcendencja jest tam obecna”. Choć Michał Ćwiżewicz i Łukasz Filipczak założyli Orkiestrę Kameralną im. Góreckiego, nie znaczy to wcale, że muzyka tego kompozytora będzie dominowała repertuar. – Będziemy oczywiście promować muzykę polską – mówi Łukasz. – Jest tu w Londynie bardzo duża grupa doskonałych polskich muzyków, którzy świetnie sobie radzą. Ale nie będziemy się zamykać tylko i wyłącznie na Polaków. Muzyka jest językiem uniwersalnym i tę uniwersalność chcielibyśmy podkreślać. Jest to wręcz nasz obowiązek, by propagując muzykę polskich kompozytorów, zapraszać muzyków wielu nacji. – Orkiestra w tym momencie – dodaje Michał – składa się z Polaków, osób polskiego pochodzenia oraz polonofilów. Ale nie zamykamy się tylko i wyłącznie na te trzy kategorie – śmieją się moi rozmówcy. – Jest też Francuz, dwóch Anglików, Amerykanka oraz Australijka. Choć polska muzyka będzie ważnym elementem budowania repertuaru, bo mamy tylu znakomitych kompozytorów, którzy nie są szczególnie znani na Wyspach, na początek dwa koncerty Bacha w związku z 330. rocznicą urodzin, która przypada w tym roku. – A to, że założyliśmy tę orkiestrę na ziemi brytyjskiej – wtrąca Michał – to też wykonujemy Benjamina Brittena. – I oczywiście obydwaj się zgadzamy, Łukasz Filipczak jest absolwentem Guildhall School of Music and Drama, gdzie jako stypendysta studiował pianistykę solową oraz kameralistykę. Prowadzi klasę fortepianu w departamencie muzycznym szkoły St Martin-in-the-Fields. Jako aktywny koncertujący pianista jest również założycielem i dyrektorem artystycznym Devonia Concert Series w Islington, gdzie od 2010 roku prezentowana na światowym poziomie muzyka rozbrzmiewa w murach polskiego kościoła na Devonia Road.

(Od Lewej) Michał Cwiżewicz i Łukasz Filipczak

że był to jeden z najwybitniejszych kompozytorów brytyjskich. Na razie jest to orkiestra smyczkowa, ale mamy nadzieję, że z czasem będziemy mogli rozszerzać ją na instrumenty dęte i stopniowo poszerzać repertuar. Gościnną przystań, gdzie odbywają się próby, znaleźli w Studio Sienko Gallery. – Orkiestra tych rozmiarów to zespół kameralny dużego formatu – mówi Łukasz – gdzie wszyscy razem i każdy z osobna kształtują końcowy produkt muzyczny, jakim jest występ na scenie. Odpowiedzialność zbiorowa motywuje muzyków do reagowania na bieżąco. Stawia każdego muzyka w stan najwyższej gotowości zarówno na koncercie, jak i na każdej próbie. Jednym z podstawowych założeń naszej nowej orkiestry jest uzyskanie tej fascynującej interakcji, która zawsze towarzyszy wykonywaniu muzyki kameralnej. Jaka jest więc ich rola jako liderów? – Niewymierna. Aby sterować takim okrętem, trzeba dokładnie wiedzieć dokąd chciałoby się dopłynąć i jaki kurs obrać, aby nie natrafić przypadkiem na górę lodową. Dlatego tym bar-

dziej się cieszę – podkreśla Łukasz – że wspólnie z Michałem postanowiliśmy wybrać się w tę fascynującą podróż razem, i niewątpliwie połączenie naszych doświadczeń muzycznych pozwoli nam odkryć niezbadane dotąd lądy. Prapremiera Górecki Chamber Orchestra odbyła się w sobotę 10 października – kościół na Devonii w Islington pękał w szwach, jak nigdy wcześniej w takich okolicznościach, a podwójna owacja na stojąco, rozdzielona jedynie bisem orkiestry jest dobrą wróżbą na przyszłość. Kolejny koncert już niebawem, w ramach obchodów czterdziestolecia Konfraterni Artystów, prowadzonej z wielkim oddaniem i profesjonalizmem przez Barbarę Bakst. Konfraternia ma swoją siedzibę w londyńskim POSK-u, gdzie w niedzielę 25 października odbędzie się koncert Orkiestry Kameralnej. im. Henryka Mikołaja Góreckiego. Wszystkich melomanów serdecznie zapraszamy, a panom z… orkiestrą gratulujemy wizji i entuzjazmu. Zanim znajdą mądrych i hojnych mecenasów – bądźmy ich mecenasami my, czytelnicy „Nowego Czasu”. Do zobaczenia na koncercie!


4| czas na wyspie

08 (217) 2015 | nowy czas

Stowarzyszenie Poland Street zaprasza do udziału w 10. akcji sprzątania polskich grobów na londynńskich cmentarzach

Z

okazji dnia Wszystkich Świętych, Poland Street, stowarzyszenie wolontariuszy w Londynie, zaprasza chętnych do pomocy przy sprzątaniu polskich grobów. Na londyńskich cmentarzach znajdują się tysiące polskich grobów, wiele jzaniedbanych i opuszczonych. Tylko na cmentarzu Gunnersbury pochowanych jest ok. 1600 Polaków, wśród nich wielu wybitnych przedstwicieli II RP. Poland Street od dziesięciu lat kultywuje polską tradycję pamięci o zmarłych organizując sprzątanie grobów i dostarczając znicze na londyńskie cmentarze. W zeszłym roku stowarzyszenie odnotowało rekordową liczbę wolontariuszy, w tym liczne grupy dzieci i nauczycieli z sobotnich szkół polonijnych. Anna Gałandzij, rzecznik Poland Street, powiedziała: – Znicz stanowi piękny symbol naszej pa-

mięci o zmarłych. Sprawmy, aby w dzień Wszystkich Świętych zapłonął on możliwie na jak największej liczbie polskich grobów tu w Londynie.' Sprzątanie grobów i zapalenie zniczy odbędzie się na londyńskich cmentarzach: • Gunnersbury Cemetery, 143 Gunnersbury Avenue, Acton, W3 8LE • St Patrick’s Catholic Cemetery, Langthorne Road, Leytonstone, E11 4HL. Poland Street zapewnia środki czystości, mapy cmentarzy i znicze. Istnieje możliwość zorganizowania sprzatania i zapalenia zniczy na innych cmentarzach londyńskich. Jeśli chcesz pomóc w sprzątaniu na cmentarzach Gunnersbury i St Patrick’s lub zorganizować sprzątanie na innych cmentarzach, napisz na adres: znicz@polandsteet.org.uk. Więcej informacji można znalezć na stronie Poland Street: facebook.com/polandstreet.org.uk Podtrzymujmy tę piękną polską tracycję!

WYBORY DO SEJMU I SENATU RZECZYPOSPOLITEJ POLSKIEJ

Obwieszczenie Zgodnie z postanowieniem Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej z dnia 17 lipca 2015 r. w sprawie zarządzenia wyborów do Sejmu Rzeczypospolitej Polskiej i do Senatu Rzeczypospolitej Polskiej, informuję, że termin głosowania został wyznaczony na 25 października 2015 roku (niedziela). Głosowanie odbędzie się w godzinach 7.00 – 21.00 czasu miejscowego. Wyborca stale zamieszkały za granicą oraz wyborca stale zamieszkały w Polsce, a przebywający czasowo za granicą może oddać głos w wyborach do Sejmu i Senatu RP osobiście lub drogą korespondencyjną. Osobiście – w lokalach obwodowych komisji wyborczych, (lista obwodowych komisji wyborczych wraz z adresami poniżej); rejestracja do głosowania osobistego będzie możliwa najpóźniej dO czwartku, 22 października korespondencyjnie – rejestracja do głosowania korespondencyjnego będzie możliwa najpóźniej dO śrOdy, 7 października Prawo wybierania w wyborach do Sejmu i Senatu RP w obwodach utworzonych za granicą posiada: – obywatel polski, który najpóźniej w dniu głosowania kończy 18 lat, – posiadający ważny polski paszport lub dowód osobisty, – po dokonaniu zgłoszenia do spisu wyborców prowadzonego przez konsula lub przedstawieniu zaświadczenia o prawie do głosowania wydanego przez urząd gminy lub konsula. warunkiem wzięcia udziału w wyborach w obwodach utworzonych za granicą jest zarejestrowanie się w spisie wyborców prowadzonym przez właściwego terytorialnie konsula rp lub przedstawienie zaświadczenia o prawie do głosowania wydanego przez urząd gminy lub konsula. Zgłoszeń do spisu wyborców dokonuje się: – za pomocą elektronicznego systemu rejestracji e-Wybory: https://ewybory.msz.gov.pl/, (najdogodniejszy i najefektywniejszy sposób rejestracji, generujący dla wyborców elektroniczne potwierdzenie zgłoszenia do spisu wyborców); – e-mailem: wysyłając wypełniony formularz na adres: londyn.wybory@msz.gov.pl; – pisemnie wysyłając wypełniony formularz na adres: Consular Section, Embassy of the Republic of Poland, 10 Bouverie Street, EC4Y 8AX London; – telefonicznie: pod numerem +44 207 8228 963; – faksem wysyłając wypełniony formularz na numer + 44 207 9363 571; – osobiście w siedzibie Wydziału Konsularnego Ambasady RP w Londynie (10 Bouverie Street, EC4Y 8AX London) w godzinach obsługi interesantów: poniedziałek w godz. 11.00-17.00, wtorek-piątek w godz. 8.30-14.30; – telegraficznie. uwaGa!!! Wyborcy zamieszkali w okręgach konsularnych Konsulatu Generalnego RP w Manchesterze (www.manchester.msz.gov.pl) oraz Konsulatu Generalnego RP w Edynburgu (www.edynburg.msz.gov.pl) powinni dokonać rejestracji w spisie wyborców prowadzonym przez właściwego terytorialnie konsula. Kolejne informacje na temat wyborów do Sejmu i Senatu RP publikowane będą sukcesywnie na stronie internetowej Ambasady RP w Londynie: www.londyn.msz.gov.pl. Informacje na temat wyborów do Sejmu i Senatu RP dostępne są również na stronie internetowej Państwowej Komisji Wyborczej pod adresem. http://parlament2015.pkw.gov.pl. ilona węgłowska-Hajnus konsul Generalny rp w Londynie Londyn, 28 września 2015 r.

W Londynie utworzonych zostało jedenaście okręgów wyborczych, kolejne w: Slough, Peterborough, Southampton, Birmingham, Bristol, Bristol, Coventry, Northampton. Adresy obwodów wyborczych na: www.londyn.msz.gov.pl


wybory 2015 |5

nowy czas | 08 (217) 2015

Aby słowa: dom, historia, Polska, społeczeństwo były ważne Jest adwokatem, mieszka na warszawskiej Pradze-Południe. Jest matką. Była żoną. Mówi jednak, że nadal nią jest. Jej mąż Paweł Wypych zginął pod Smoleńskiem. Chce, aby praca za granicą pod rządami PiS była dobrowolnym wyborem, a nie przymusem ekonomicznym. Dość już sytuacji w których dzieci znają swoich rodziców głównie przez Skype - mówi. Małgorzata Wypych na drodze do Sejmu RP, a więc zaczynamy!

Czym kusi wielka polityka kruchą kobietę?

– Nie jest tak, że polityka jest tylko domeną mężczyzn. Pokazuje to chociażby Beata Szydło, która ciężko pracuje, aby pokazać Polkom i Polakom, że polityka nie zna płci, a dobre rozwiązania dla Polski mogą wyjść spod ręki osoby po prostu kochającej Polskę. Albo jesteś skuteczny, walczysz o sprawy ważne dla twojego otoczenia, albo słaby. Płeć nie ma znaczenia. Jako Polka, matka, adwokat, mieszkanka Warszawy chcę włączyć się swoim doświadczeniem i wiedzą w zmianę. Jestem z ludźmi i wśród ludzi, wiem, że dobrej zmiany potrzebują i jej wyglądają. O jakiej zmianie mówi pani oraz PiS?

– Potrzebujemy zmiany optyki. Zmiany patrzenia na ludzi, gospodarkę, edukację, system ochrony zdrowia czy zabezpieczenie społeczne. Przez lata państwo chciało namówić Polaków do udziału w rządzeniu, tzw. partycypacji. Ale jak mówił mi niedawno znajomy socjolog, jeżeli państwo, które zachęca do działania samo nie działa, to żaden obywatel nie będzie chciał brać udziału w rządzeniu takim państwem. To mocna i kontrowersyjna teza…

– Od lat mówi się o chorym systemie służby zdrowia, niedomaga edukacja, która po prostu nie daje absolwentów przygotowanych na innowacyjne rynki pracy. Już nie trzeba nawet dodawać, że system zabezpieczenia społecznego upada. Czy trzeba wyliczać dalej? Nie robię tego z satysfakcją, nie uśmiecham się wyliczając problemy państwa. To mój kraj, moja Polska. Chcę dla niej jak najlepiej. Możemy być wielcy i musimy mieć marzenia. I jeszcze raz – nie twierdzę, że nic się przez te lata nie udało, ale 6,5 mln ludzi żyje na granicy ubóstwa. Źle mają się rodziny wielodzietne. Kwota 153 zł jako zasiłek pielęgnacyjny na miesiąc. Chce się krzyczeć, a nie spokojnie o tym mówić. Co konkretnie chce pani zrobić w Sejmie?

– Trzy sprawy i trzy kroki, to na początek. Sprawy społeczne Polaków. Warszawa i jej mieszkańcy. Polonia i wzmocnienie jej roli, głosu i doświadczenia. Jak już wspomniałam wcześniej, musimy – i to słowo powtarzam: musimy zadbać o najsłabszych. Czy prawie 5 mln osób niepełnosprawnych poradzi sobie bez wsparcia państwa? To około 12 proc. całej populacji Polski. Rodzicom niepełnosprawnych dzieci nie wystarczy współczucie i dobre słowo. Uważam, że możemy jako Polska przeznaczyć większe środki na pomocą tym rodzinom. Przecież w większości przypadków jedno z rodziców nie pracuje, aby zając się niepełnosprawnym dziec-

kiem czy niepełnosprawną osobą starszą. Musimy uznać taki wysiłek jako pracę i po latach przyznać być może świadczenie emerytalne. A dlaczego Polonia bo o niej Pani również wspomniała?

– Jedna liczba mówi wszystko: 20 mln Polaków żyje poza granicami Polski. To ogromny zasób wiedzy, doświadczenia i przede wszystkim oddania Polsce. Oni oddychają Polską, myślą o niej. Ale czy ona myśli o nich? Prezydent Andrzej Duda powołał specjalne biuro dla Polonii. To nie gest, to realna decyzja. Na jego czele stoi minister Adam Kwiatkowski, który wcześniej był polonijnym posłem. Dbał o Polonię, odwiedzał ją i Polonusi mogli czuć jego wsparcie. Jako prawnik, adwokat chcę wzmocnienia roli Polonii. Polacy za granicą, stara Polonia i młode pokolenie emigrantów chce głosu w polskiej debacie. Wyjazd Andrzeja Dudy do Londynu czy ostatni do Nowego Jorku pokazały, jak Polacy entuzjastycznie przyjęli swojego prezydenta. Nawet nieprzychylne media musiały to zauważyć i pokazać. Czym chciałaby się pani zająć na początek?

– Przede wszystkim chcę rozmawiać z ludźmi i w ten sposób wyszukiwać najbardziej palące problemy. Na pewno należy udrożnić prace wydziałów konsularnych. W Londynie niedawno oddano do użytku nowy budynek konsulatu a niestety czas oczekiwanie na tak podstawową usługę jak sprawy paszportowe przekracza często pięć tygodni. Nierzadko Polacy są gorzej traktowani przez pracodawców, bo państwo polskie nie potrafiło stanąć w ich obronie. W tych sprawach będę działać. Polacy również za granicą muszą czuć, że Polska o nich nie zapomniała. Podczas rozmów z emigrantami uświadamiam sobie, jak wielki tkwi w nich potencjał. Wystarczy umieć go odpowiednio wykorzystać. Ci ludzie często chcą poza Polską pracować na jej dobre imię. Skarżą się jednak, że nie czują wsparcia instytucjonalnego. To chciałabym natychmiast poprawić. Organizacje polonijne zwracają uwagę na niejasny system przyznawania dotacji, od kiedy zajmuje się tym MSZ. To również szybko należy usprawnić. I w końcu chcę, aby praca za granicą była pod rządami PiS faktycznym, dobrowolnym wyborem, a nie przymusem ekonomicznym. Dość już sytuacji, w których dzieci znają swoich rodziców głównie przez skype’a. Dla Warszawy, dla Polonii, dla Polski – to moje hasło i jest ono prawdziwe. Chcę dobrej zmiany dla Polski, która może być udziałem każdego z nas. I tylko razem współpracując je zrealizujemy.

Mówi pani z pasją o planach, ale Małgorzata Wypych ma także życie osobiste.

– Jak każdy mam radości i smutki. Razem z dwójką dzieci tworzyliśmy zwykłą warszawską rodzinę. Poranek 10 kwietnia 2010 roku wszystko zmienił. Nic już nie jest takie jak było. Ale życie trwa pomimo tego i może dla tego. Paweł był świetnym mężem i ojcem. Był dla mnie także wzorem społecznika, harcerza – bo tam się

poznaliśmy. Jeżeli pytanie dotyczy również spraw zawodowych to jako prawnik pracuję w domu pomocy społecznej. Znam więc problemy, o których mówiłam wcześniej, dotyczące ludzi wykluczonych czy starszych. Staram się, aby moje dzieci wyrosły na dobrych i odpowiedzialnych ludzi. Aby słowa: dom, historia, Polska, społeczeństwo były dla nich ważne tak jak ważne były dla ich taty i ważne są dla mnie.


6| wielka brytania

08 (217) 2015 | nowy czas

Pusty pociąg Corbyna Czy Jeremy Corbyn nawróci Brytyjczyków na socjalizm?

Adam Dąbrowski

J

eremy Corbyn to idealny towarzysz podróży pociągiem. Jeśli jesteś jego znajomym, z głodu nie umrzesz. – Zawsze dzieli się swoimi przygotowanymi wcześniej kanapkami. Mówi: „nie dokładaj się do zysków prywatnego właściciela, poczęstuj się moimi – wspomina Kevin McGuire, dziennikarz „Daily Mirror”. Bo wymarzona podróż Jeremy’ego Corbyna to podróż kolejami państwowymi, jak za starych dobrych czasów. Corbyn przez większość swego politycznego życia podróżował w niewielkim towarzystwie. Aż do teraz. A teraz najchętniej wziąłby nas wszystkich w podróż do przeszłości.

W wiecznej opozycji „Jego koncepcja dobrze spędzonego wolnego czasu to pójście na spotkanie polityczne. A ja zapragnęłam robić to, co robią inni dwudziestoparolatkowie: pójść potańczyć albo do kina” – powie potem Jane Chapman, jego pierwsza żona. Bo u Jeremy’ego Corbyna kino zawsze przegra z polityką, którą wprost oddycha. I nie stawia granic między nią a życiem codziennym. Czy byłby w stanie związać się z kimś o innych poglądach politycznych? „Nie. W ostatecznym rozrachunku to dotyka twoich wartości życiowych. Wchodziłyby nam w drogę”. Jego rodzicom w drogę nie wchodziły. Poznali się podczas demonstracji w sprawie wojny domowej w Hiszpanii. Przy stole rodzinnym polityka obecna była zawsze. Ale dopiero pobyt na Jamajce – niepodległej od niedawna, od dawna ubogiej – będzie dla Corbyna drogą do Damaszku. To tam polityk zobaczy z przerażeniem, jak niesprawiedliwy i nierówny potrafi być świat. To tam przekona się dobitnie, że wielka obietnica kapitalizmu nie jest wcale tak uniwersalna i merytokratyczna, jak niektórym się wydaje. Gdy wróci do Londynu, usadowi się na północy miasta, wraz z inteligencją i zamożną klasą średnią. Będzie wraz z Jane opiekował się ogródkiem oraz psem o imieniu Harold, nazwanym tak na cześć… byłego premiera Harolda Wilsona. Jednym z powodów, dla których Corbyn rozstał się ze swoją drugą partnerką było jej naleganie, by posłać dziecko do szkoły prywatnej. Corbyn powiedział zdecydowanie „nie”, postrzega bowiem prywatne szkoły jako przejaw społeczeństwa równych i równiejszych. Publicznie potępił też Tony’ego Blaira za posłanie swojej latorośli do szkoły prywatnej, sugerując, że premierowi lewicowego rządu coś takiego nie przystoi. Bo Jeremy Corbyn większość swego politycznego życia spędził w opozycji. Nie tylko w stosunku do rządów prawicowych, ale też establishmentu swojej własnej partii. Jest absolutnym rekordzistą, jeśli chodzi o łamanie dyscypliny partyjnej. Zrobił to… 553 razy. W latach dziewięćdziesiątych mówiło się o nim jako członku awkward squad, czyli ekipy dziwaków, która podejrzliwie patrzyła na podróż Partii Pracy w do centrum, zapoczątkowaną przez Neila Kinnocka a zakończona przez Tony’ego Blaira. Część tego

„Jego koncepcja dobrze spędzonego wolnego czasu to pójście na spotkanie polityczneģ – tak o Jeremym Corbynie mówi jego była żona

dziwnego składu spotykała się regularnie w rezydencji radykalnego weterana Tony’ego Benna przy Holland Park. Cel spotkań? „Próbować nieść socjalistyczną wieść w ciemnych latach thatcheryzmu” tłumaczył Benn. – Pamiętam, jak powiedział mi kiedyś, że naszym zadaniem nie jest reformowanie kapitalizmu, a obalenie go – wspomina w rozmowie z BBC jego były kolega partyjny Leo McKinstry. – Pomyślałem, że to był dziwny pogląd jak na kogoś, kto jest członkiem lewicowej partii głównego nurtu – wspomina. Bardzo długo wydawało się, że Corbyn pozostanie outsiderem na zawsze. W głównym nurcie partii mówiło się o nim jako o „Jeremym Cor-bin-Ladenie”, na co wpływ miały nie tylko jego radykalne poglądy, ale też broda. Bo u Corbyna nawet broda jest polityczna. Odmawiał pozbycia się jej na znak protestu i odróżnienia się od gładko ogolonych liderów New Labour. „Co robi Jeremy Corbyn w partii Tony’ego Blaira?” – pytała Poly Toynbee w „the Independent”, gdy Blair prowadził swoją partię do wyborczych triumfów kupionych za cenę podlizywania się wielkiemu biznesowi z City i rezygnacji z wielu tradycyjnych postulatów lewicy. Ale teraz dziwacy kontratakują. Teraz Corbyn wychodzi z podziemi. A odpowiedź na pytanie, „co robi w tej partii” brzmi: stoi na jej czele.

W tył zwrot A stojąc na czele ma ochotę zarządzić w tył zwrot. Widać to, gdy przyjrzymy się temu, jak Corbyn postrzega gospodarkę. Po pierwsze, skończmy z polityką cięć – apeluje Corbyn. „Jesteśmy jednym z najbogatszych krajów świata. Nie ma powodu, by ktokolwiek żył w ubóstwie” – czytamy na jego stronie internetowej. Gdy minister finansów George Osborne aplikuje Brytyjczykom kolejne porcje gorzkiego lekarstwa tnąc wydatki, gdzie się da, Corbyn powtarza: „to tylko dusi gospodarkę” i pozbawia szarych Brytyjczyków szans na godne życie. Nawet, jeśli na papierze PKB pęcznieje. Wbrew popularnemu stereotypowi nie sprzeciwia się zmniejszaniu deficytu. Chce to jednak robić wolniej, nie w formie terapii szokowej. A mantrę Osborne’a, by nie pożyczać pieniędzy, uważa za dogmatyzm. W duchu keynesistowskim chce pożyczać pod inwestycje, które w długim terminie dają miejsca pracy i większy wzrost. Corbyn uważa, że płacy minimalnej powinna też towarzyszyć maksymalna. Innymi słowy: chce ograniczyć ekscesy „kasynowego kapitalizmu”, w którym szefowie banków (uratowanych od krachu przez podatnika) w tydzień zarabiają na luksusowy jacht. Z kolei rynek energii powinno spotkać to, co w jego wizji ma spotkać kolej: powinien zostać zrenacjonalizowany. Jeśli jest jakaś sfera, w której Corbyn zbliża się do znienawi-

dzonej przez siebie New Labour Tony’ego Blaira, jest to edukacja. Corbyn chce stworzenia National Education Service, „w każdym calu tak ważnej jak NHS”. Byłby to ambitny program zapewniający łatwy dostęp do nauki i zdobywania nowych umiejętności, szczególnie w późniejszych latach życia. A ceny mieszkań? Corbyn mówi o wprowadzeniu kontroli czynszów chroniących ludzi przed wypchnięciem poza centrum czy pozwalającym młodym osobom na uzyskanie minimum stabilności by założyć rodzinę.

Nie drażnić misia Stałości poglądów na gospodarkę towarzyszy stabilność w spojrzeniu na politykę zagraniczną. Stabilność, która często wprawiała w zakłopotanie jego partyjnych kolegów. Na przykład wtedy, gdy zaprosił do Izby Gmin związanego z politycznym ramieniem IRA Gerry’ego Adamsa. Dziś nie wywołałoby to tak wielkiej sensacji, ale chodzi o rok 1994 – było to jeszcze zanim rozpoczął się północnoirlandzki proces pokojowy. O Adamsie mówiło się jako o człowieku z krwią na rękach. „Musimy przecież dowiedzieć się, jakie będzie ich stanowisko przed rozpoczęciem rozmów” – tłumaczył Corbyn. A jednak kierownictwo Partii Pracy na czele z Tony Blairem szybko zdystansowała się od Corbyna. Nie to, żeby się tym przejął… W końcu nasz bohater przywykł do działania w pojedynkę. Na zbyt wiele słów poparcia nie mógł też liczyć, gdy określał mianem „naszych przyjaciół” ludzi z Hezbollah – ciągle wpisanego na listę organizacji terrorystycznych w Stanach i Wielkiej Brytanii. Do listy fascynacji dodać należy… wenezuelski socjalizm. Kiedy na Wyspy przybył Hugo Chavez, Corbyn nie omieszkał demonstracyjnie spotkać się z nim – w towarzystwie ówczesnego, ultra lewicowego burmistrza Londynu Kena Livingstone’a. O znikających ludziach i kneblowaniu dziennikarzy pewnie nie rozmawiali. Za swój wzór wymienia Salvadore Allende – socjalistycznego przywódcę Chile. Corbyn zdobył też szacunek za swą nieprzejednaną postawę wobec wojen w Afganistanie i Iraku. Szedł pod prąd, przewidując trafnie, że przyniesie bałagan i rzeź, które dziś oglądamy na co dzień. Hołduje też zasadzie: nie drażnić rosyjskiego misia. Jego zdaniem Zachód niepotrzebnie zdenerwował Moskwę przyjmując Warszawę do NATO. „Trzeba było pójść taką drogą, jaką obrała Ukraina w 1990 roku: drogą nieformalnego porozumienia z Rosją mówiącego, że Ukraina będzie strefą bezatomową i państwem niezaangażowanym jeśli chodzi o politykę zagraniczną” –przekonuje. Interesujące byłoby spytać o tę koncepcję Krym. I dodać jeszcze jedno pytanie: czy na pewno samopoczucie misia

ciąg dalszy > 8


świat |7

nowy czas | 08 (217) 2015

Granice rozsądku Europa bez granic to jedno z najbardziej odczuwalnych osiągnięć europejskiej integracji. Granice zewnętrzne, ich utrzymanie, miało być gwarancją tego sukcesu. Stało się inaczej, czego najlepszym przykładem jest obecny kryzys imigracyjny, największy od zakończenia II wojny światowej. Wędrówka ludów z południa na północ trwa, a liderzy uprawiają buchalterię.

Grzegorz Małkiewicz

P

remier Ewa Kopacz znając nastroje społeczne i termin zbliżających się wyborów początkowo bardzo ostrożnie podchodziła do problemu imigrantów, jaki pojawił się w Europie pod koniec lata. Polski rząd powtarzał stanowisko, że nikt nie będzie nam narzucał warunków współpracy w rozwiązaniu pogarszającego się z dnia na dzień kryzysu. Podobnie uważały pozostałe kraje z Grupy Wyszehradzkiej. Kiedy jednak w Europie padły pierwsze głosy krytyczne, głównie ze strony niemieckich polityków i niemieckich mediów, ton polskiego rządu radykalnie się zmienił. W tej trudnej sytuacji nie pomógł nam nasz człowiek w Brukseli, przewodniczący Rady UE Donald Tusk. Wyjechał właśnie na wakacje. A Węgry, jedyny kraj Unii, który zgodnie z unijnymi traktatami zaczął uszczelniać swoje granice, czyli zewnętrzne granice Unii, spotkał się z powszechnym potępieniem. Niemcy, nie czekając na decyzje europejskie, wzięły inicjatywę we własne ręce. Publiczna interwencja Angeli Merkel (wszyscy Syryjczycy mile widziani w RFN) zmieniła sytuację na obleganych granicach (głównie węgierskiej). Spowodowała też, że z dnia na dzień 90 proc. uchodźców znalazło swoje syryjskie korzenie. Zamiast rozsądnej, skoordynowanej polityki, prób negocjacji z muzułmańskimi państwami Bliskiego Wschodu i z Turcją, gdzie uchodźcy początkowo szukają schronienia, najsilniejsze państwo Unii, bez jakichkolwiek konsultacji z innymi członkami doprowadziło do pogłębienia kryzysu. Skutki tej polityki widoczne były po kilku dniach. I znowu, pomimo obowiązujących traktatów Niemcy, zalewane przez uchodźców na własne życzenie, uszczelniają swoje granice i doprowadzają do uruchomienia europejskiego planu rozdziału uchodźców między wszystkie kraje członkowskie Unii Europejskiej, bez konsultacji. Na europejskim szczycie ustalającym wspólną politykę imigracyjną Polska godzi się na warunki, którym była wcześniej przeciwna. Nie zgadza się na nie Słowacja, Czechy i Węgry. Trudno się dziwić, że z tego powodu powstaje antypolski resentyment w tych krajach. Tym samym współpraca regionalna w Grupie Wyszehradzkiej staje się przeszłością. Nigdy wcześniej Polska nie miała tak złej opinii u naszych najbliższych sąsiadów, z którymi łączy nas wspólny interes, historia i granice. Sprawę głosowania i jego konsekwencji próbuje bagatelizować wiceminister MSZ Rafał Trzaskowski. Jego zdaniem głosowanie na szczycie europejskim niczego nie zmienia. Było jedynie formalnością, a Słowacja, Czechy i Węgry pomimo protestów i tak będą musiały wypełnić swoje zobowiązania wynikające z członkostwa w Unii, czyli podobnie jak my będą musiały przyjąć przydzieloną odgórnie liczbę uchodźców. Bezkompromisowy język polityka, żadnej dyplomacji, przyznanie wprost, że nawet jeśli nie jest to rozwiązanie korzystne dla naszego kraju, to innego wyjścia nie ma, traktaty zobowiązują i obowiązują. Uległość rządu, podobnie jak nasi wyszehradzcy sojusznicy krytycznie oceniła opozycja. Jarosław Kaczyński w trakcie debaty parlamentarnej powiedział, że nie chodzi o przyjęcie tej czy innej liczby cudzoziemców, ale o niebezpieczeństwo, że zostanie uruchomiony proces, który w skrócie może wyglądać tak: – Naj-

pierw liczba cudzoziemców gwałtownie się zwiększa. Później nie chcą przestrzegać naszych praw i obyczajów. A później narzucają swoją wrażliwość w różnych dziedzinach życia i to w sposób agresywny i gwałtowny. Wystąpienie prezesa PiS spotkało się oczywiście z krytyką kół liberalnych. Najbardziej zdumiewająca w tym kryzysie jest otwarta, dominująca rola Niemiec. Nie liczą się traktaty, nie liczą się zobowiązania, ośrodek decyzyjny z Brukseli przechodzi bez specjalnych protestów, choć formalnie nie jest to możliwe, do Berlina. Angela Merkel zaprasza Syryjczyków, a po kilku dniach dowiadujemy się, że pozostałe kraje Unii też dostaną swoje przydziały (przyjmą tych, którzy nie przejdą przez niemieckie sito weryfikacji?). Nastąpi sprawiedliwy podział odpowiedzialności za ten humanitarny kryzys? W tej burzliwej kwestii pojawia się jeszcze jedno zasadnicze pytanie: czy można ostatnią falę imigrantów nazwać uchodźcami? Przy najlepszych chęciach odpowiedź na to pytanie pozytywnie jest zadaniem niewykonalnym. W większości są to młodzi mężczyźni przebywający już wcześniej w tureckich ośrodkach, gdzie korzystali z pomocy międzynarodowej. Dobrze ubrani, dobrze zorganizowani, z telefonami komórkowymi i gotówką w kieszeni oraz kontem na Facebooku. Kto spowodował ich masowe wyjście z państwa, w którym otrzymali już polityczny azyl? Dlaczego stabilne i zamożne kraje arabskie nie wyciągnęły pomocnej ręki? Arabia Saudyjska i

Kuwejt mówią wprost o niebezpieczeństwie infiltracji przez elementy terrorystyczne. Kraje te nie oferują gościny, choć wyraziły gotowość zbudowania 200 meczetów na terenie Europy. W tej sytuacji na pomoc Unii (która nie może poradzić sobie z paroma tysiącami uchodźców – słowa Putina) pośpieszyła Rosja interweniując zbrojnie w Syrii, czyli podjęła się zlikwidowania źródła obecnego kryzysu. Nie chodzi jej jednak o obalenie reżymu Baszara al-Asada, lecz o jego wzmocnienie. W pierwszej kolejności na celowniku znaleźli się rebelianci wspomagani przez prezydenta Obamę i jego sojuszników, czyli przede wszystkim Wielką Brytanię. ISIS ukrywa się bezpiecznie w swoich bazach. Stany Zjednoczone wystosowały kategoryczny protest, a Rosja dzięki doświadczeniom wyniesionym z dyplomacji sowieckiej kategorycznie protest odrzuciła. Tym samym dzięki kryzysowi imigranckiemu Rosja wraca do gry na arenie międzynarodowej. Na kryzysie zyskała podwójnie. Nikt już nie śledzi sytuacji na Ukrainie, a Pentagon mógł się przekonać o skuteczności rosyjskich maszyn w akcji. Niestety, o wiele skuteczniejszych niż sporadyczne ataki amerykańskich i brytyjskich dronów. Po stosunkowo krótkiej przerwie wracamy do gry dwubiegunowej. Dołączą do niej Chiny i Indie. A Europa będzie humanitarna. Andrzej Krauze w jednym ze swoich ostatnich rysunków postawił pytanie, którego nie zadał żaden publicysta. Pytanie ważne. Czy uchodźcy to temat zastępczy, czy też wszystko, co było do tej pory, to były tematy zastępcze?


8| takie czasy

08 (217) 2015 | nowy czas

Niewyobrażalne staje się rzeczywistością Wdzierające się do Europy tłumy imigrantów, w przeważającej części muzułmanów, bardziej przypominają dobrze zaplanowaną i skoordynowaną inwazję, niż spontaniczną ucieczkę ludzi zagrożonych wojną. Problem „uchodźców” zalewających Europę nie powinien sprowadzać się jedynie do zagadnień związanych z pomocą ofiarom wojny. W obliczu wyzwań, jakie ze sobą niesie masowy przypływ ludności odmiennej cywilizacyjnie, zarówno dla bezpieczeństwa jak i tożsamości kulturowej Europy, zmuszeni jesteśmy do poważnej refleksji nad przyszłością naszego kontynentu.

Dawid Skrzypczak

O

wą refleksję musi poprzedzić dyskusja, która toczy się już od dawna. Dyskurs publiczny został zdominowany przez dwie przeciwstawne narracje. Z jednej strony mamy tych, którzy twierdzą, że odmienność kulturowa napływającej ludności nie stanowi żadnego zagrożenia. Wszakże islam podobno jest religią o charakterze

tolerancyjnym, tak więc pokojowe współistnienie społeczności odmiennych kulturowo, mam tu głównie na myśli chrześcijan i muzułman, jest możliwe. Z drugiej strony, czarne scenariusze rysowane przez ich przeciwników wykluczają możliwość pokojowego współżycia obok siebie społeczności o tak odmiennych tradycjach. Wieszczą zderzenie cywilizacji, które może doprowadzić do zagłady cywilizacji łacińskiej. Kto ma rację? Istnieją bardzo silne przesłanki, zarówno teoretyczne jak i empiryczne, aby twierdzić, że głoszona przez liberalno-lewicowe środowiska teza, jakoby islam był religią pokoju, jest z gruntu rzeczy fałszywa. Przedstawię więc argumenty broniące odwrotnej tezy, mianowicie, że islam jest zaprzeczeniem religii pokoju, a wzrost liczby jego wyznawców na kontynencie europejskim stanowić będzie poważne zagrożenie.

Antychrześcijaństwo W Koranie można znaleźć zarówno wersety promujące pokojowe współżycie między ludźmi oraz tolerancję wobec niewiernych, jak i takie, które wprost zalecają wobec nich przemoc. Dla przykładu, werset 191 sury 2 nakazuje stosować przemoc wobec innowierców: „I zabijajcie ich, gdziekolwiek ich spotkacie, i wypędzajcie ich, skąd oni was wypędzili. – Prześladowanie jest gor-

Pusty pociąg Corbyna Ciąg dalszy ze str. 6

Co na to Corbyn? – Oczywiście, że nie jestem fanem polityki Putina ani rosyjskiej czy jakiejkolwiek ekspansji” – mówi, dodając, że za konflikt u naszych wschodnich granic wini „obie strony”.

Lewicowy eurosceptyk Podczas gdy David Cameron pozostaje w nieustannym zwarciu ze swoją partią w sprawie Unii Europejskiej (ostatnie sondaże sugerują, że wahadło nastrojów społecznych znowu przechyla się ku opcji opuszczenia Wspólnoty), lewica długo pozostawała przystanią dla tutejszych euroentuzjastów, albo chociaż dla tych, którzy pragmatycznie oceniali, że życie poza Unią może okazać się zbyt wielkim ryzykiem. Wraz z wyborem Corbyna takie podejście do Unii zmieniło się. Bo jak na człowieka z przeszłości przystało, Jeremy Corbyn jest eurosceptykiem. W końcu w latach siedemdziesiątych to lewica patrzyła krzywo na ideę integracji obawiając się, że otwarcie granic zagrozi pozycji brytyjskiego przemysłu. Wraz z Bennem wziął udział w wielkich międzynarodowych demonstracjach przeciwko traktatowi z Maastricht, a potem zbuntował się (który to już raz?) przeciwko swojej partii głosując za odrzuceniem traktatu. „To było starcie między europejską klasą pracującą a bankierami i komisarzami” – zapisze potem w swoim dzienniku Tony Benn. Bo według Corbyna to na początku lat dziewięćdziesiątych Unia zrobiła gwałtowny skręt ku neoliberalizmowi. Prawa socjalne i pracowni-

cze zeszły na drugi plan. Unia stała się unią bankierów i wielkiego biznesu. Najlepszy dowód? Ciągłe naleganie Brukseli na politykę zaciskania pasa. Zdaniem lidera laburzystów – duszące tylko wzrost i powiększające nierówności. A także zagrażające narodowej suwerenności. – Jeśli pozwalamy nieodpowiadającym przed nikim siłom zniszczyć gospodarkę kraju takiego jak Grecja, bo pieniądze z pomocy nie trafiają do Greków, a do europejskich banków, musimy przemyśleć rolę, jaką odgrywa tu Unia – ostrzega polityk. Jednocześnie łagodzi ton, robiąc ukłon wobec przychylnej Europie większości w jego własnej partii. Przekonuje, że mimo iż dzisiejszy kształt Wspólnoty nie bardzo mu odpowiada, to ochrona praw pracowniczych w warunkach globalizacji jest najskuteczniejsza, gdy prowadzi się ją z wewnątrz UE. Ale nawet jeśli ostatecznie Corbyn nie odważy się zaryzykować partyjnej rebelii wzywając do opuszczenia Wspólnoty, trudno oczekiwać, by agitował na jej rzecz z pełnym przekonaniem. Lewicowy głos na „tak” będzie brzmiał półgębkiem. Dla i tak niemrawego zastępu euroentuzjastów na Wyspach zmiana lidera na lewicy nie jest raczej dobrą wiadomością.

Stiglitz i Piketty Karykaturzyści z Corbynem mają używanie: uwielbiają go pokazywać na czerwonym tle, w leninowskiej czapeczce. Na okładkę tygodnika „The Economist” trafił właśnie jako sowiecki rewolucjonista przemawiający do ludu. Ale pod karykaturą kryją się często złożone idee, które nie zawsze dają się zbyć uśmiechem.

sze niż zabicie. – I nie zwalczajcie ich przy świętym Meczecie, dopóki oni nie będą was tam zwalczać. Gdziekolwiek oni będą walczyć przeciw wam, zabijajcie ich! – Taka jest odpłata niewiernym!”. Nieco dalej w tej samej surze przeczytamy, że „Nie ma przymusu w religii” (Koran 2:256). Muzułmańscy interpretatorzy świętej księgi islamu zidentyfikowali nawet do 246 wersetów, które przeczą sobie wzajemnie. W przeciwieństwie do chrześcijaństwa, w świecie muzułmańskim nie istnieje instytucja, która odpowiada za przedstawianie obowiązującej wykładni Koranu. Jednak zdaniem dr Piotra Ślusarczyka, literaturoznawcy i badacza źródeł islamskich Koranu i Hadisów, zajmującego się głównie tematyką islamu w Europie, nie wszystkie interpretacje Koranu można uznać za równouprawnione. Wpływ na to ma istnienie głęboko zakorzenionej w tradycji muzułmańskiej zasady interpretacji Koranu al-naskh, co w języku arabskim znaczy tyle co unieważnienie. Celem tej zasady, określanej także mianem abrogacji, jest dążenie do spójności logicznej tekstu, osiąganej poprzez unieważnianie jednych wersów przez inne. Thameem Ushama, religioznawca specjalizujący się we współczesnej myśli islamskiej, zaznacza, że uzasadnione może być zniesienie normy prawnej (hukm) lub części objawienia koranicznego w oparciu o doktrynę abrogacji. Zdaniem muzułmańskich teologów w Koranie można znaleźć przy-

Nacjonalizacja rynku energii? Przy spojrzeniu na następny rachunek warto sobie przypomnieć, że do przedsiębiorstw energetycznych… dopłacamy z naszych podatków. Podobnie jest z koleją. To „fałszywy rynek” – powiada Corbyn tłumacząc, że mamy do czynienia z „nacjonalizacją kosztów” a „prywatyzacją zysków”. By to wszystko działało i tak potrzebne są nasze pieniądze, za które fundujemy działalność quasi-prywatnych koncernów. Poza tym czy na pewno w państwie wysoko rozwiniętym to, czy siedemdziesięciopięcioletni emeryt może ogrzać sobie dom, powinno być poddane prawu popytu i podaży? „Nie we wszystkich sferach naszego życia logika wolnego rynku działa. Gdy ten w nie wkracza, doprowadza do ich erozji” – powtarza Michael Sandel, jeden z najwybitniejszych współczesnych filozofów. Jeremy Corbyn jest w dobrym towarzystwie. Kontrola czynszów? Przecież to nie Związek Radziecki! Tyle że tak się składa, że w Berlinie podobny system działa. Efekt? To dziś najbardziej dynamiczne, najbardziej kreatywne i przedsiębiorcze z miast Europy. Jakoś nie przypomina Moskwy z lat pięćdziesiątych. Coraz większe skrawki Londynu, pełne pustych posiadłości wykupionych za petrodolary przez oligarchów z Rosji czy krajów arabskich przypominają za to miasta duchów. „Obniżmy podatki najbogatszym, a skorzystają wszyscy” – tak brzmi wolnorynkowa mantra, którą ekonomiści ochrzcili mianem trickle down economy – ekonomii ściekania w dół. To eksperyment, który w świecie anglo-amerykańskim rozpoczął się w latach osiemdziesiątych. Tyle że dziś mamy już dostęp do danych poddających jego rezultaty w wątpliwość. Nierówności rosną tam, gdzie – jak obiecywano – miały maleć. A w państwie wzorcowym tej teorii – Stanach Zjednoczonych – płace zatrzymały się na poziomie lat siedemdziesiątych. Wbrew powiedzeniu przypływ nie podnosi wszystkich łodzi. Najczęściej podnosi te największe i najdroższe. Jeremy Corbyn


takie czasy |9

nowy czas |08 (217 2015

najmniej kilka wersetów, które uzasadniają stosowanie zasady alnaskh. Jednym z takich potwierdzeń jest werset 106 sury 2: „Kiedy znosimy jakiś znak albo skazujemy go na zapomnienie, przynosimy lepszy od niego lub jemu podobny. Czyż ty nie wiesz, że Bóg jest nad każdą rzeczą wszechwładny?!”. Rozumienie teologii islamu nie opiera się więc jedynie na świętej księdze muzułmanów. Muzułmańscy uczeni odwołują się także do hadisów – opowieści ukazujących życie proroka Mahometa, w których również znajdziemy wytyczne dotyczące stosowania doktryny abrogacji. Dr Piotr Ślusarczyk uważa, że akceptowanie zasady al-naskh powoduje, że Koran w zasadniczy sposób wyróżnia się spośród innych świętych ksiąg religii monoteistycznych. Doktrynę abrogacji stosuje się w oparciu o wytyczne chronologii. W praktyce znaczy to tyle, że późniejsze objawienia Mahometa mogą unieważnić te wcześniejsze. Powyższa metoda odczytania Koranu sprawia, że nie wszystkie wersy świętej księgi muzułmanów mają taką samą wagę. Tym samym jedne wersy można uznać za obowiązujące, inne zaś za unieważnione. Uczeni muzułmańscy zdają sobie sprawę z nieścisłości pojawiających się w świętych tekstach islamu. Jednak zamiast je wyjaśnić, po prostu akceptują fakt unieważniania wersetów wcześniejszych przez późniejsze. Jako że Koran nie jest ułożony chronologicznie, jak na przykład Biblia, aby odróżnić jedne wersety od innych należy znać datę ich objawienia. Liczne badania teologiczne określają, które z wersetów unieważniają inne, a które są unieważnione. Zgodnie z powszechnie obowiązującą zasadą wersety w Koranie można podzielić na te, które zostały objawione prorokowi w Mekce oraz na te objawione w Medynie. Fragmenty Koranu promujące tolerancję i pokój pochodzą z okresu mekkańskiego, gdy społeczność wyznawców islamu była nieliczna, przez to słaba i skłonna do kompromisów. Z kolei fragmenty pochodzące z okresu medyńskiego, gdy siła Mahometa wzrosła, epatują nietolerancją oraz usprawiedliwiają użycie przemocy. Tym samym jasno widać, że istnieje związek pomiędzy ewolucją przesłania Koranu, a stadiami rozwoju społeczności muzułmańskiej. W obu przypadkach idea pokojowego współistnienia została stopniowo zastąpiona przez doktrynę podboju. Sytuacja w krajach Europy Zachodniej, w których systematycznie wzrasta znaczenie, pozycja oraz możliwość oddziaływania społeczności muzułmanów na rzeczywistość polityczną, zaczyna podążać w analogicznym kierunku. Najbardziej dosadnym przykładem świadczącym o realizacji tego scenariusza jest

Szwecja, w której istnieje ponad 50 enklaw zamieszkałych głównie przez muzułmanów, nad którymi policja straciła kontrolę. Dr Piotr Ślusarczyk utrzymuje, że główne szkoły interpretacji Koranu akceptują i uznają za obowiązującą doktrynę naskh, której praktyka jest głęboko zakorzeniona w świecie islamu. Klasyczni uczeni i duchowni twierdzą, że opanowanie zasady abrogacji jest niezbędne do studiowania oraz odczytania sensu świętej księgi muzułmanów. Akceptacja doktryny abrogacji prowadzi jednak do dysputy teologicznej, ponieważ podważa ona koncepcję ponadczasowości oraz nieomylności Koranu. Prowadzi to do tego, że istnieją tacy, którzy odrzucają zasadę naskh. David Bukay, profesor studiów bliskowschodnich specjalizujący się w międzynarodowym terroryzmie i fundamentalnym islamie, uważa jednak, że jej przeciwnicy znajdują się poza głównym nurtem Islamu. Dla przykładu, zaliczają się do nich zwolennicy ruchu Ahmadija, skoncentrowanego obecnie w Pakistanie. Uważani są oni przez wielu wyznawców islamu za apostatów. Apostazja, czyli odstępstwo od wiary, karana jest w świecie muzułmańskim nawet śmiercią. Taki właśnie los spotkał Mahmouda Mohammeda Taha (1909-1985), sudańskiego reformatora islamu. Wolność interpretacyjna Koranu jest więc ograniczona w dwojaki sposób. Z jednej strony przez tradycję, którą należy uwzględnić w procesie interpretacji świętej księgi muzułmanów. Z drugiej strony przez ryzyko posądzenia o apostazję w przypadku odstąpienia od tradycji. Dodatkowo, nawet te ograniczone możliwości interpretacyjne podlegają dalszym obostrzeniom. Zdaniem dr Mirosława Sadowskiego, zajmującego się historią doktryn politycznych i prawnych, „boski charakter” Koranu uniemożliwia poddawanie go krytycznej analizie kontekstualnej czy językowej. Podkreśla on także, że podjęcie przez średniowiecznych muzułmańskich teologów-prawników decyzji zakazującej dalszej interpretacji świętej księgi muzułmanów zapoczątkowało okres taqlid – naśladownictwa. Takie podejście do interpretacji Koranu oraz nadgorliwych reformatorów islamu jest skuteczną barierą hamującą jego pokojową ewolucję. Twierdzenie więc, że islam jest religią pokojową i tolerancyjną, przeczy zdaniem dr Ślusarczyka głęboko zakorzenionej w świe-

cie muzułmańskim tradycji interpretacji Koranu. Ewolucja wymowy etycznej Koranu i Biblii przebiegała w odmiennych kierunkach. W świętej księdze muzułmanów wersety promujące pokojowe współżycie zastąpiono przez wersety wzywające do nietolerancji i przemocy. Z kolei w Biblii starotestamentowe prawo talionu: „Oko za oko, ząb za ząb” (Wj 21:24), zastąpiono doktryną miłosierdzia: „Daję wam przykazanie nowe, abyście się wzajemnie miłowali, jak Ja was umiłowałem” (J13:34).

Ratownik zawsze tonie pierwszy Teoria i praktyka islamu oraz doświadczenia krajów Europy Zachodniej posiadających pokaźne mniejszości muzułmańskie powinny rodzić poważne obawy przed wpuszczaniem na nasz kontynent niezliczonych rzesz wyznawców Allaha. Jak wiadomo, ich potencjał asymilacyjny jest bardzo ograniczony, a praktyka przestrzegania prawa ziemi państwa, które zamieszkują, pozostawia wiele do życzenia. Wytłumaczenia dla takiego stanu rzeczy także należy szukać w Koranie. Bezrefleksyjny pęd do pomocy doprowadził już do wielu tragedii, jak na przykład przemilczanego przez media głównego nurtu gwałtu zbiorowego dokonanego we Włoszech przez imigrantów na działaczce lewicowej organizacji No Borders, walczącej na rzecz zniesienia granic. Co ciekawe, inni działacze z organizacji zmusili ją by milczała, ponieważ informacja o gwałcicielach wśród imigrantów zaszkodziłaby sprawie, o którą walczą. Nie pierwszy raz piewcy religii postępu byli gotowi poświęcić godność i życie jednostki w imię szczytnych idei. Ale tym razem ofiarą może paść cała ludność Europy. Ratownik zawsze tonie pierwszy. Nieprzemyślana polityka inżynierii społecznej, bazująca na doktrynerskim podejściu do problemu mieszania kultur za wszelką cenę i ślepej tolerancji wszystkiego co odmienne miała na celu stworzenie wolnej od przemocy wielokulturowej utopii. Niezamierzoną konsekwencją owej polityki będzie to, czego wyznawcy postępu starali się uniknąć: wzrost nienawiści i nietolerancji w stosunku do obcych. Wybuch konfliktów religijnych w Europie wydaje się nieunikniony – niewyobrażalne staje się rzeczywistością.

powtarzał to za czasów Margaret Thatcher. Powtarzał w erze Tony’ego Blaira i Gordona Browna. W latach dziewięćdziesiątych były to tezy radykalne. Dziś, po krachu z 2008 roku – lokują się w centrum myślenia o gospodarce. Dziś w tworzeniu programu gospodarczego ma Corbynowi pomóc dwóch wybitnych ekonomistów: Francuz Thomas Piketty i Joseph Stiglitz. Ten pierwszy to autor głośnej książki Kapitał XXI. Ten drugi to były szef amerykańskiego Banku Centralnego. Człowiek, który przewidział krach, winiąc za niego między innymi właśnie „ekonomię ściekania w dół”. Żaden z nich nie nadaje się na leninistę.

To nie lider. To symbol Czy Corbyn może być kiedyś premierem Wielkiej Brytanii? Nawet wielu polityków Partii Pracy (z których większość na Corbyna nie głosowała) nie bardzo to sobie wyobraża. Poprzednik Corbyna, Ed Milliband, oparł swoją polityczną strategię na przekonaniu, że po kryzysie finansowym z 2008 roku w brytyjskim społeczeństwie zaszła wielka świadomościowa zmiana: że wahadło intuicji politycznej przesunęło się na lewo. Co na to społeczeństwo? Wybrało sobie pierwszą większościowy rząd konserwatywny od niemal ćwierć wieku. Bo martwienie się nierównościami, niepokojenie kosztami życia czy denerwowanie na bankierów nie oznacza wcale automatycznie chęci, by pójść z Corbynem na barykady. „Partia Pracy nie wybrała sobie lidera. Wybrała symbol” – narzekał jeden z polityków stronnictwa. Nawet jeśli brytyjscy wyborcy chętnie wsiedliby na niektórych stacjach proponowanych przez Corbyna, dziś wydaje się, że stacja końcowa im nie odpowiada. Wiele wskazuje na to, że pociąg nowego przywódcy laburzystów odjedzie pusty.

Adam Dąbrowski

Oddział Waffen-SS 13 Dywizja, złożony z bośniackich muzułmanów podczas modlitwy na obozie szkoleniowym, Niemcy, 1943 rok


10| ludzie i miejsca

08 (217) 2017 | nowy czas

bankructwo nie musi być bolesne kiedy pan Janek przyjechał do Londynu w latach 80., wszystko bystrym okiem skalkulował. szybko zrozumiał, że można na rodakach od lat tu mieszkających dobrze zarobić. w Polsce zostawił żonę i dzieci. wyjechał na wyspy na tak zwane saksy. Poradził sobie. dbał o rodzinę, ale dla uproszczenia swojej historii podawał się za rozwodnika.

Z

aczynał jak większość Polaków w jego sytuacji od drobnych prac remontowych. Bywało, że uporządkował komuś ogródek. Na brak pracy nie narzekał, to raczej klienci musieli czekać na pana Janka, a z każdym rokiem kolejka była dłuższa. Swoje sukcesy zawdzięczał nie tylko rzetelności wykonywanych usług, o powodzeniu decydował przede wszystkim urok osobisty, otwartość, gotowość do długich rozmów, niskich ukłonów i dająca się zauważyć przedsiębiorczość. Z łatwością zjednywał sobie serca kobiet, szczególnie tych samotnych, które boją się prac remontowych wykonywanych przez profesjonalne firmy. Być może zleconą pracę wykonują szybciej, ale wcale nie lepiej, a życie wywracają przy tym do góry nogami. Pan Janek był i tańszy, i bardzo komunikatywny, poświęcał dużo czasu na towarzyskie rozmowy w rodzimym języku. Krąg zadowolonych klientów poszerzał się, zdobywał ich coraz większe zaufanie. Z czasem jego pozycja na tyle wzrosła, że zaczął spotykać się z nimi w celach wyłącznie towarzyskich. Pieniądze przestawały być wyłącznym celem, coraz więcej czasu poświęcał na pracę społeczną. Tak przynajmniej sądziło grono jego nowych znajomych. Ale dla niego tańce w zespole ludowym, praca w komisjach polskiego ośrodka i inne podobne zajęcia były częścią budowania swojej pozycji i kolejnym otwarciem, tym razem na zarabianie całkiem już przyzwoitych pieniędzy. Przełomem w karierze pana Janka był ciężko wypracowany sukces w największym polskim ośrodku w Hammersmith. Zostaje kierownikiem domu, czyli osobą odpowiedzialną za wszystkie bieżące naprawy i remonty, bez konieczności zatwierdzania takich czynności przez jakieś większe gremium. Wystarczały raporty, inteligentne rozliczenia, z

W pomieszczeniach gospodarczych Kolbe House pan Janek zrobił sobie prywatny warsztacik – w końcu za takie miejsce w Londynie trzeba słono płacić. A on przecież jest bankrutem…

Pan Janek Jest goły i wesoły. Pieniądze? Jakie Pieniądze? Państwo macie złote rybki w głowie – mógłby sParafrazować słynny cytat z „ziemi obiecaneJ” reymonta.

czym pan Janek nie miał problemu. Tym bardziej że widział więcej i sięgał dalej. Przystojny i elokwentny, z poczuciem humoru nie musiał specjalnie przekonywać działaczy do podejmowanych przez siebie decyzji. Zyskiwał uznanie i coraz większy apetyt na zwiększanie swojego stanu posiadania oraz środowiskowego prestiżu. Marzył nawet o funkcji prezesa ośrodka. By zwiększyć swoje szanse wykupił członkostwo krewnym i znajomym królika, a przede wszystkim budowlańcom, którzy dla niego pracowali. Ale prawdziwe profity, nie tylko natury towarzyskiej, zaczął przynosić „stan wolny”, o którym zdecydował na początku swojej londyńskiej kariery. Był osobą publiczną i szanowaną, pozycja ośrodka, dla którego pracował „społecznie” była gwarancją jego uczciwości i bezinteresowności. Wprawdzie tajemnicą poliszynela było, że remonty wykonywała firma pana Janka – udało mu się nawet zatrudnić żonę (nie-żonę?,) z Polski – ale kto z najbardziej zresztą wtajemniczonego kręgu miałby z tego powodu wytaczać jakieś działa. Praca była wykonana, więc problemu nikt nie widział. A kobiety coraz częściej spoglądały na pana Janka z dużym podziwem. I w tym błogim stanie pan Janek mógłby doczekać zasłużonej emerytury, medali za pracę społeczną i związanych z tym splendorów. Niestety – prawa biznesu popychają człowieka, który poznał jak smakuje sukces, coraz dalej, stawka rośnie i nie można spocząć na laurach. Tych wyzwań jest coraz więcej. Polska weszła do Unii, do Londynu przyjechały setki tysięcy Polaków, w tej sytuacji bierność groziła przegraną. Polacy opanowują rynek budowlany. Pan Janek stopniowo wycofuje się z tego segmentu. Niejako oddaje im ten rynek, to praca brudna, po co się szarpać. Swoje już zrobił i zarobił na tym odcinku, co innego jeśli coś interesującego samo wpadnie, wtedy można, wykorzystując własne doświadczenie i kontakty, zatrudnić podwykonawców i odciąć tanim kosztem kupony. Polacy nie tylko opanowują rynek pracy, ale jednocześnie tworzą dużą grupę konsumencką. Mają swoje kulinarne preferencje. Jak grzyby po deszczu powstają polskie sklepy. Wszystko wskazuje na to, że można nieźle zarobić, duże przebicie, klient pewny i lojalny – nie dla Polaków angielskie piwo. Pan Janek o tym wszystkim wie. Są dwie opcje: hurt albo detal, ale nawet się nie zastanawia. Wchodzi w hurt, a w detalu będzie funkcjonował niby społecznie, w jazzowej piwnicy, gdzie dopilnuje dostaw alkoholu i upewni się, że towar schodzi nie przepuszczony przez kasę fiskalną. Kasa fiskalna? Po co? W ośrodku społecznym, gdzie wszyscy pracują społecznie? Kto by sobie tym głowę zawracał? Przy okazji piwnica jazzowa to również możliwość nawiązywania nowych kontaktów, też z kobietami, w końcu jest zdeklarowanym rozwodnikiem, mężczyzną przystojnym i odnoszącym sukcesy finansowe przedsiębiorcą. A kobiety, jak to kobiety, zaćmione jego urokiem osobistym wierzą na słowo. Przecież nie ma powodu, by nie wierzyć, skoro pana Janka szanują prezesi i księża. A że chce więcej? Takie już prawa ekonomii… Nie trzeba być absolwentem nauk ścisłych, żeby dać wiarę prostej zasadzie – jedyną gwarancją sukcesu jest rozwój, kolejne inwestycje, ekspansja i uciekanie przed konkurencją do przodu. Pan Janek poszerza bazę inwestorów i inwestorek, jedna o drugiej nic nie wie. Inwestują w zyski i wspólne dolce vitae oszczędności swojego życia, sumy przekraczające kilkadziesiąt tysięcy funtów w każdym przypadku. Nic nie wróżyło katastrofy. I pewnie by do niej nie doszło, gdyby tylko pan Janek pozostał przy jednym biznesie… i jednej kobiecie. Na to jednak był zbyt ambitnym człowiekiem. Czy


ludzie i miejsca |11

nowy czas |08 (217) 2015

myślał, że nowe interesy przyniosą taki zysk, że swoje wierzycielki spłaci? Czy też od początku wiedział, że jednak ktoś musi stracić, żeby on mógł zarobić pieniądze nie wymagające ciągłego liczenia i wiązania końca z końcem? Trudno jednoznacznie orzec, faktem jest, że pan Janek pożyczone pieniądze przetransferował do Polski i włożył w rodzinną inwestycję budowlaną, która miała być wsparta finansowo ze środków unijnych. O rodzinie (żona, dzieci) nie zapomniał – rodzina rzecz święta. Tymczasem w Londynie jedynym racjonalnym wyjściem było ogłoszenie bankructwa i poddanie się urzędowej procedurze. Zanim jednak do tego doszło, pan Janek sprzedaje swój drugi dom, z którego do tej pory sporadycznie korzysta (jak twierdzą poszkodowani – sprzedaż była fikcyjna, jedyną osobą, która od kilku lat dom odwiedzia jest jej były właściciel). Pan Janek jest goły i wesoły. Wierzyciele, pieniądze… Jakie pieniądze? Państwo macie złote rybki w głowie – mógłby sparafrazować słynny cytat z Ziemi obiecanej. Okryty niesławą wyjedzie z Londynu? Nic z tego, to nie w stylu pana Janka. Z oficjalnymi papierami bankruta nadal bryluje, i to bardzo. Siedzi za kółkiem BMW X5 i z niezachwianą pewnością siebie wysiada z gabloty. Wrócił też do Kolbe House na Ealingu – domu dla osób wymagających opieki, stworzonego przez emigrację niepodległościową. Wrócił, bo z poprzednią kierowniczką, która zakwestionowała dostarczanie przez niego przeterminowanej żywności, współpraca mu nie wyszła. Obecna kierowniczka to co innego. Życzliwa, uległa na wdzięki i odporna, co bardzo ważne, na to, co w zachodnim Londynie szemrze się o słynnym bankrucie. Kolbe House stał się drugim domem pana Janka. Jest wszędzie, ma nieograniczony dostęp do zastrzeżonych dokumentów dotyczących rezydentów (często osób z demencją), do ośrodka wchodzi o dowolnej porze, nawet w nocy, zasiada w biurze, przy komputerze, choć nie jest oficjalnym pracownikiem administracji. Kolbe House go również żywi – w sensie dosłownym i przenośnym. Swoim terenowym BMW zajął także miejsce parkingowe personelu pracującego tam od lat. W pomieszczeniach gospodarczych zrobił sobie prywatny warsztacik – w końcu za takie miejsce trzeba w Londynie słono płacić. A on przecież jest bankrutem… W ostatnim czasie w Kolbe House zrobił kilka dużych remontów. Wymieniono nawet wyposażenie łazienek w dobrym stanie, choć oszczędza się ponoć na wszystkim, nie tylko na personelu, na nocnych dyżurach, nawet na płynie do prania zmiękczającym szorstkie ręczniki, którymi wyciera się obolałe często ciała pacjentów. Także na mrożonym mleku i chlebie, prawie że przeterminowanym, który pan Janek ze źródła sobie wiadomoego dowozi. Będąc bankrutem nie może prowadzić samodzielnej działalności gospodarczej, ale jak widać, jakoś prowadzi, czy może oficjalnie ktoś za niego prowadzi? Bo za wykonywanie poważnych remontów zarabia się poważne pieniądze. Pan Janek raz już podpadł Inland Revenue. Czy podpadnie znów? A może wykonuje swą pracę charytatywnie? Czy powiernicy Kolbe House, przez lata wspieranego przez polonijne instytucje, i skrupulatnie prowadzonego wszystko teraz dokładnie kontrolują? W imieniu powierzonych im chorych, samotnych i niepełnosprawnych? Bo oni sami tego nie sprawdzą. Miejmy nadzieję, że zrobią to w ich imieniu rodziny, które solidnie za opiekę nad nimi płacą. A może powiernicy myślą, że nie muszą kontrolować, bo pan Janek tak dobrze się sprawdza w Kolbe House, że nawet pani kierowniczka tej instytucji zleciła mu prywatnie rozbudowę swojego domu. Oficjalnie, z planami złożonymi w lokalnym urzędzie, czyli Ealing Council, z nazwiskiem szefa nadzoru budowy, ale – jak się domyślamy – zatajonym statusem bankruta. Pan Janek nie jest osobą fikcyjną. Jeśli ktoś nie rozpoznał bohatera tej relacji, niniejszym potwierdzam: jest nim dobrze znany w środowisku polskiego Londynu Jan Serafin. Grzegorz Małkiewicz

Policjant też człowiek

P

olicjant, strażak, lekarz, ratownik, nauczyciel. Nieważne, który z wyżej wymienionych zawodów wybierzemy – każdy z nich, by być sumiennie wykonanym, potrzebuje oddania, ciężkiej pracy poprzedzonej latami nauki. W niektórych przypadkach odwagi, a nawet poświecenia. Wielu z nas, dla których ciężka strona tych zawodów jest obca, patrzy z brakiem empatii, bez chęci zrozumienia, czasem nawet z pogardą, zapominając, że setki z nich poświęca swój czas (niejednokrotnie prywatny) na to, byśmy czuli się bezpiecznie, byśmy mogli pozostawić dzieci pod ich opieką. Są i tacy, którzy poświęcają więcej niż czas. St. asp. Marek Dziakowicz poświęcil swoje życie, by ratować inne. Przebywał na urlopie nad polskim morzem z żoną i córeczką. Któregoś dnia nerwowe poruszenie i krzyki na plaży wyrwały go z urlopowego odprężenia. Ktoś tonął. Bez wahania ruszył na pomoc, jednocześnie prosząc żonę, by wezwała pomoc. Tonący nastolatek przeżył. Ma przed sobą całe życie. Pan Marek zapłacił za to swoim własnym. Jego ciało odnaleziono po kilkudziesięciu minutach nieopodal miejsca zdarzenia. Scena niczym z filmu. Tym razem jednak życie samo wyreżysowało dramatyczne zakończenie. Dlaczego o tym piszę? W gazetach, na portalach społecznościowych można

przeczytać dziesiątki artykułów na ten temat. Ja piszę, ponieważ po czternastu latach wzorowej służby st. asp. Marka Dziakowicza (o czym dowiedziec się można z wypowiedzi jego kolegów z pracy oraz jego bliskich) jest wręcz obowiązkiem opowiedzieć o jego bohaterskiej postawie. Jest to na pozór prosta historia niesamowitej osoby. Ja jednak chcę zwrócić uwagę na inny aspekt. Życie policjanta (szczególnie w Polsce) nie zachęca do wyboru tego zawodu. Niejasny system motywacyjny, odpowiedzialność dyscyplinarna, presja osiągania wysokich wyników, niskie zarobki, przedmiotowe traktowanie ze strony przełożonych – wszystko to może rodzić frustrację. Zawód policjanta to jedna z najbardziej niebezpiecznych profesji. Niekoniecznie z powodu utraty życia w wyniku strzelaniny, jak można sobie wyobrazić. To bardzo często utrata zdrowia psychicznego. W najlepszym wypadku wcześniejsza emerytura, w gorszych – leczenie psychiatryczne, a nawet bardziej drastyczne posunięcia... Samobójstwa wcale nie są rzadkością w środowisku policjantów. Jest wiele nieopowiedzianych historii, w których policjant odbiera sobie życie w miejscu pracy, w „fabryce” – pozwolę sobie użyć żargonu policyjnego. Kończymy naszą edukację ogólną i świadomie podejmujemy decyzję w sprawie wyboru zawodu. Mało kto z nas decyduje się jednak na zawód policjanta. W Polsce brakuje policjantów. Są jednak ku temu przesłanki. Świadomie obra-

żamy człowieka tylko dlatego, że ma na sobie mundur policjanta. Spróbujmy więc czasem być wdzięczni, wykażmy odrobinę empatii dla tego ciężkiego zawodu. Wśród tych, którzy wykonują tę pracę są tacy jak pan Marek Dziakowicz, policjant z Walbrzycha. Mimo że odpoczywał na urlopie, bez zastanowienia rzucił się ratować tonącego nastolatka. Wiedział, że ma nie wiele czasu na pomoc. Sam utonął wciągnięty przez wir. Pozostawił żonę i osierocił dwójkę dzieci. W hłodzie panu Markowi Dziakowiczowi powstała strona na facebooku, a teraz tworzona jest strona internetowa upamiętniająca dzielnego policjanta. Nie do pomyślenia jest jednak fakt, że po czternastu latach służby, pozostawiając dwójkę dzieci i żonę, to jego koledzy z pracy i przyjaciele, a nie państwo, muszą się troszczyć o pomoc finansową dla jego rodziny. (jk)


12|

08 (217) 2015 | nowy czas

Grzegorz Małkiewicz

Ruszyła kampania referendalna. Zostanie Wielka Brytania w Unii? Czy wyjdzie? To już po raz drugi w swojej kadencji na stanowisku premiera David Cameron zwraca się do elektoratu z pytaniem, jak rządzić. W poprzednim referendum do ostatniej chwili nie miał pewności czy Szkoci nie zdecydują się na rozwiązanie separatystyczne i pozostanie w Unii Europejskiej już jako suwerenny kraj. Wtedy wygrał, a jak będzie teraz?

Paradoksalnie, jeśli Brytyjczycy opowiedzą się za wyjściem z Unii, zabiorą ze sobą też Szkotów, którzy są bardziej proeuropejscy i nawet zezwolili rezydentom Szkocji z innych krajów Unii (w tym Polakom) na wzięcie udziału w plebiscycie. W planowanym referendum dotyczącym wyjścia z Unii nie będzie takiej możliwości, prawo głosu mają tylko obywatele brytyjscy. Zarówno szkockie referendum, jak i zapowiadane referendum brytyjskie to polityczne posunięcia Camerona, który czuł się coraz bardziej osłabiany przez niekorzystne nastroje społeczne, trudną sytuację ekonomiczną i brak zdecydowanej większości w poprzednim parlamencie. W ostatnich wyborach gra europejską kartą była widoczna, ale czy to właśnie propozycja przeprowadzenia referendum przesądziła o niespodziewanym i zdecydowanym zwycięstwie konserwatystów? Ruchy populistyczne, które swój program formułowały wokół tego tematu przegrały. A to przede wszystkim ich obecność i rosnąca popularność przesądziła o strategii Camerona. Premier Cameron znalazł się w końcu w sytuacji bez wyjścia. Mleko rozlało się i nie ma już odwrotu. Trudno tylko powiedzieć, w jaki sposób doprowadzi do zapowiadanych renegocjacji europejskich traktatów, bo po stronie Unii kandydatów do takich rozmów nie ma. Na co premier Cameron liczy? Zwolennicy wyjścia z UE (również w szeregach rządzącej partii) uważają, że plan skazany jest na niepowodzenie, więc w ciemno zakładają, i słusznie, że premier wróci z europejskiej podróży z niczym.

David Cameron nie jest pierwszym politykiem, dla którego ważniejsze są notowania i nastroje społeczne. Jest, innymi słowy, politykiem niesamodzielnym, bez jasnej wizji. Realizacja politycznej wizji, jeśli się ją ma, odbywa się zwykle na trudnej drodze, na którą polityk z wizją musi się zdecydować. Czy druga kadencja Camerona odbędzie się w referendalnym hałasie? W sytuacji samobójczych posunięć laburzystów, którzy coraz bardziej przypominają opozycję pozaparlamentarną, a nie drugą, skutecznie sprawdzającą rządzących siłę polityczną w kraju, takie ograniczenie swojego pola manewru może znowu pogrążyć konserwatystów na wiele lat. W Polsce natomiast dojdzie najprawdopodobniej do władzy formacja, która będąc w opozycji słupkami w gazetach i elektronicznych mediach aż tak bardzo się nie przejmowała, bo musiałaby na podstawie takich zapisów wycofać się z uprawiania polityki. Po sukcesie w wyborach prezydenckich PiS walczy o zdobycie samodzielnej większości w parlamencie. Sukces nowej polityki możliwy jest pod jednym warunkiem, samodzielnych rządów i współpracy z prezydentem Dudą. Zwycięstwo nie będzie łatwe, chociaż notowania wskazują na taki wynik. Co powoduje paniczne reakcje obozu władzy i zmiany ich narracji. Podobno Beata Szydło nie ma charyzmy prezesa Kaczyńskiego. Nigdy wcześniej nie słyszałem, by partia rządząca oraz wspierające ją media mówiły o Kaczyńskim jako o polityku z charyzmą. Obniżanie się słupków wpływa na kłopoty z logiką?


felietony |12

nowy czas | 08 (217) 2015

Gawęda o Dożywotnim Prezesie

Krystyna Cywińska

Ze względu na wiek jestem echem przeszłości. Czasem mi się to echo odbija czkawką. A czasem głosami ludzi odeszłych. Dołączył do nich odeszły niedawno Szymon Zaremba. Człowiek-waligóra. Bo był wielkiego wzrostu, wielkich uniesień i większych od wielu działań. Był bodaj ostatnim tego rozmiaru działaczem patriotyczno-emigracyjnym. Czyli mamut historyczny. Z definicji raczej skostniały w swoich poglądach. Uparty, pewien siebie, despotyczny, bywało na granicy arogancji. Historyczne mamuty wchodzą ostatnio w obieg zainteresowania w kraju. Mówiąc językiem krajowym – są w zainteresowaniu historyków grzebiących w naszej przeszłości. Nie ziewajcie, drodzy Czytelnicy. Bo przeszłość jest przeważnie podłożem dzisiejszej rzeczywistości.

Szymon Zaremba mógłby się wpisać w krąg dzisiejszych działaczy politycznych w kraju. Nie na prawo do Czyngis Chana, nie na lewo od Marksa, ale raczej w centrum. I swoją pewnością siebie i swojej przeszłości mógłby stawać w telewizyjne szranki sporów i kłótni. Z urodzenia panicz na włościach. Ziemianin na dziedzicznych dobrach. Z typową dla swojej klasy pewnością przywódczą, w jej zrozumieniu patriotyczną, i w jej przekonaniach rycerską. I tu mi się jakoś przeszłość czkawką odbija. Bo jest to patriotyzm i rycerskość nieobliczalna w skutkach zamachów. Także politycznych, bo wszystko jest dziś polityczne. Nawet donkichoteria. Przeszedł boje w partyzanckich siłach AK z Niemcami. Przeżył ryzykowny epizod nawiązania kontaktu z Sowietami inspirowany przez rząd na uchodźstwie i brytyjski wywiad. A po cudownym ocaleniu uprawiał z uporem społeczno-polityczną działalność na emigracji. Działalność niedocenioną czy przecenioną, ale zawsze prowadzoną z rozmachem. Powstrzymaj się od ziewania Czytelniku, bo w pewnej mierze tu, w Londynie, jesteś tej działalności spadkobiercą. Na przykład możesz być, jeśli zechcesz, użytkownikiem POSK-u. Szymon Zaremba był jednym z jego twórców POSK-u, był jego arendarzem, księgarzem i orędownikiem. Był też orędownikiem POSK-owej wspaniałej biblioteki. Był dyrektorem i dyktatorem Polskiej Fundacji Kulturalnej, wydawcy „Dziennika Polskiego i Dziennika Żołnierza”. Żołnierz dawno poległ na polu swojej chwały i pochlebstwa. A „Dziennik” niedawno zmarł na uwiąd. Był jedynym polonijnym dziennikiem z heroicznym okresem w przeszłości. I gdyby nie upór Szymona Zaremby, gdyby nie jego nieustające szturmy o testamenty i datki od czytelników i różnych fundacji w kraju i za granicą, ten skostniały, zesztywniały, chuderlawy powielacz wiadomości dawno już powinien był odejść w zaświaty. Jak większość jego czytelników. Z ich odejściem stracił powab. Stracił głównych aktorów i notabli emigracyjnej sceny, których przez całe długie życie był tubą. Celebrował nieustannie pompę prezydencką, generalską i społeczną. Zachwycał się wszystkim co emigracyjne i raczej lekceważył wszystko co krajowe. Napisał interesują autobiorgrafię wydaną po angielsku Miał kilka lat temu pewną szansę na przeobrażeni, a może i odrodzenie publicystyczne. Ale Szymon Zaremba, jego dyktator,

dał się uwieść fałszywym prorokom. Trwał w swoim już starczym uporze i lansował uzurpatorów. Postawił na kunktatorów i fałszywych oskarżycieli. A „Dziennik” za to potem sporo zapłacił. W walucie, może i w czytelnikach. A kiedy Szymon Zaremba odszedł, nie doczekał się większego redakcyjnego wspomnienia na szpaltach, o które walczył z taką pasją, arogancją, szpadą i piórem. Wspomnienie po jego śmierci było krótkie i rzeczowe. Skończyło się zdaniem, że teraz odrodzone pismo, „Tydzień Polski”, będzie już wychodziło bez prezesa. Westchnienie ulgi? – że zapytam. Czy żalu? – że dodam. Pismo, czyli już tygodnik, zamieściło jednak niedawno dłuższe o nim wspomnienie piórem publicystki Katarzyny Bzowskiej. Dobre i to, plus nekrologi. Nie byłam zaprzyjaźniona z Szymonem Zarembą. Byłam z nim raczej zwaśniona. Ale moje sumienie, także dziennikarskie, nakazało mi o tym żelaznym, lekko pod koniec pokrytym rdzą, dożywotnim Prezesie napisać. Pewnie teraz w zaświatach Szymon Zaremba kwestuje na jakieś cele, może na „Słowo Niebieskie”. Pogrobowcem Szymona jest dziś pozostały po „Dzienniku” „Tydzień Polski”. Czy przetrwa w tej jak dotąd raczej mizernej publicystycznie formie? Czy w ogóle pisma w druku mają szansę przetrwania? Szczególnie pisma emigracyjne? Mam prawo o to pytać, bo ze względu na wiek, jak się rzekło, jestem echem przeszłości „Dziennika Polskiego i Dziennika Żołnierza””. Jestem jego najstarszą byłą współpracowniczką. Najstarszą polonijną felietonistką, kiedyś piszącą na jego stronach. Skazaną przez Szymona Zarembę plus consortes na banicję za ostry krytycyzm wobec redakcji. Nie uprawiam hejtu – jak się teraz mówi – ani żadnej zemsty, na które to słowo na razie nie mam angielskiego duplikatu w polskim wydaniu. Felieton to refleksja pisana pod wrażeniem chwili, wydarzenia czy wyjątkowej postaci. Tak jak ta gawęda o Dożywotnim Prezesie. Wkrótce głosowanie w kraju. Tym, którym wszystko obrzydło, i w nic już nie wierzą, polecam oddanie głosu w urnach, nawet staruszkom polecam, choć to ryzykowne. Głosowanie jest jedynym sposobem na danie wyrazu obrzydzenia. Innym sposobem są listy do redakcji. Oczywiście, jeśli pisma będą wychodziły. Pisać każdy może, co widać w internecie. Z pozdrowieniami. Wasza staruszka, które pisać jeszcze może, choć już nie w internecie.

Przecena akcji przodujących marek

Wacław Lewandowski

Tytuł zapewne zasugerował, że felieton poświęcony będzie kłopotom Volkswagena. Istotnie, sprawa godna uwagi, która pewnie będzie kiedyś szkolnym przykładem, opisywanym w podręcznikach etyki biznesu oraz marketingu, w jaki sposób można z dnia na dzień stracić zaufanie klientów i renomę doskonałej jakości i najnowocześniejszej inżynierii, budowaną od dziesięcioleci. Motoryzacyjny gigant z Wolfsburga zapragnął podbić amerykański rynek samochodami z silnikami wysokoprężnymi, reklamowanymi jako jedyne, które łączą wysoką dynamikę z zachowaniem niskiej emisji spalin, spełniającej najbardziej wyśrubowane normy ekologiczne. Sukces był niemal pewny, jako że w USA dotąd sprzedawano prawie wyłącznie auta z napędem benzynowym, diesle uważane były za mało sprawne i nieekologiczne. Reklama Volkswagena

zrobiła swoje – Amerykanie ruszyli do salonów po wytrzymałe i nieszkodzące środowisku niemieckie samochody. Rynek amerykański jest jednak pod szczególną kontrolą w zakresie ochrony interesów konsumenta. Zgodność oferty produktu z rzeczywistością bada się tam szczególnie skrupulatnie. I właśnie badania modeli volkswagena i audi wykazały, że producent zastosował specjalne oprogramowanie, za sprawą którego auto „wiedziało”, kiedy przechodzi test emisji spalin, a kiedy jest używane „normalnie”. Rozpoznając testowanie samochód redukował dynamikę, obniżał osiągi i zarazem emisję toksyn, tak by mieściła się w normie. Podczas „normalnej” pracy, auto zwiększało dynamikę i osiągi i, oczywiście, truło środowisko, kpiąc sobie z norm ekologicznych. Gdy to proste, bezczelne i niewątpliwie celowe oszustwo wyszło na jaw, akcje giełdowe niemieckiego giganta zaczęły gwałtownie tracić na wartości. Nowe kierownictwo koncernu zapowiedziało, że naprawi wszystkie sprzedane już auta i będzie kolejno wzywać klientów do punktów serwisowych. Nie wiadomo tylko, na czym ta naprawa miałaby polegać. Na zdjęciu oszukańczego oprogramowania? Wtedy klient zostawałby z samochodem, który nie przejdzie testu emisji spalin podczas dorocznego badania technicznego. A może na obniżeniu osiągów silników? Wówczas klient zostanie posiadaczem auta mniej dynamicznego, niż to, na które wydał swe pieniądze. Kłopot jest tym większy, że

dotyczy także innych marek, podległych koncernowi – czeskiej škody i hiszpańskiego seata. Jak to się skończy, nie wiadomo. Pewne jest to, że na naszych oczach runął mit najwyższej jakości niemieckiego przemysłu samochodowego. Hasło reklamowe niemieckich samochodów brzmiało: Volkswagen. Das Auto! Na wieść o aferze jeden z polskich dzienników dodał do niego frazę: Der Szwindel!, co dobrze uzmysławia skalę upadku marki. Tak się jednak złożyło, że utrata dobrego imienia Volkswagena zbiegła się w czasie z dewaluacją innej niemieckiej marki – Angeli Merkel. Dotąd uchodziła ona za uosobienie niemieckiego racjonalizmu, za rozsądnego przywódcę nie tylko Niemiec, ale i – nieformalnie – całej Unii Europejskiej. Uważano powszechnie, że to ona w momencie greckiego kryzysu gospodarczego uratowała stabilność strefy euro i w ogóle europejską walutę. Gdy z Grecji nadszedł inny kryzys, ten związany z napływem imigrantów, zobaczyliśmy nagle inną Merkel, nieracjonalną, zagubioną i kierującą się emocjami jak mała dziewczynka. Ta druga Merkel najpierw szerokim gestem zaprosiła wszystkich uchodźców do Niemiec, by chwilę później wpaść w panikę i chcieć zamykać granice, a jeszcze później, równie panicznie, wycofać się z tego pomysłu. Pani kanclerz wpędziła swój kraj w olbrzymie kłopoty i najwyraźniej nie ma żadnego pomysłu, jak z nich wybrnąć. Sądzę, że akcje marki „Angela Merkel” pikują w dół nie tylko na niemieckim rynku.


14| felietony i opinie

08 (217) 2015 | nowy czas

Andrzej Lichota

PIÓREM

2015

Cytując, mógłbym rzec nowego klasyka, tylko wtedy jednak, gdybym nie uważał go za matoła: „Państwo polskie istnieje tylko teoretycznie” – wszystko staje się tak proste, że aż zrozumiałe. Głęboki sens tej wypowiedzi sprzed mniej więcej kilkunastu miesięcy, a przez kilka kolejnych skrzętnie ukrywanej, nie był należycie ani eksponowany, ani analizowany, a wręcz podążał, od dnia kiedy się pojawił, ścieżką jak najszybszego zapomnienia. Czasem rozmówcy w programach publicystycznych starali się cytat rozwinąć, jednak pilnujący rzeczy „dziennikarze” szybko bagatelizowali słowa lub przerywali bagatelizując rozmówców. A mnie – na przekór faktom – utkwił. I utkwił mi też fakt, że te słowa wypowiedział minister rządu Rzeczpospolitej. Wiadomo, jaki minister taki rząd, czy coś w tym stylu. Najdobitniej dowiodło tego zachowanie premiera. Zwłaszcza wobec dalszego ciągu i tego, jak ów minister ze słów swych się tłumaczył. Otóż stwierdził, iż „miał na myśli”, że „instytucje państwa ze sobą nie współpracują”. W swojej naiwności, w pierwszym odruchu uznałem, że coś wielkiego się stanie. Zeus ciśnie gromami i wysprząta Stajnię Augiasza. Tymczasem premier zmarszczył twarz i rzucił coś bez znaczenia w tłum z kamerami i zdziwionemu ludowi na pożarcie. I zwinął się na posadę płatną w euro. Niezwykle dobrze płatną… Niczego nie zbadano, nie zmierzono,

PAZUREM: Cytat, Tacyt czy that’s it?

nie wyjaśniono. Nikt przed nami, obywatelami, społeczeństwem nie odpowiedział. I nikt też nie strzelił sobie kulą w łeb ze zwyczajnego, palącego dumę i honor wstydu. Co to wszystko znaczy? Jeśli ktoś nie wie lub ma wątpliwości niech posłucha orkiestry albo zespołu rockowego, w którym muzycy ze sobą nie współpracują. Kiedy każdy gra swoje, wiadomo co z tego wychodzi. Żyjąc w Państwie Teoretycznym mam w związku z tym swoje teorie i propozycje. Do podstawowych należy wycofanie się z płacenia podatków. Skoro mamy państwo w teorii, to dlaczego podatki są pobierane w praktyce? A w ogóle czy wszelkie opłaty, wpłaty skarbowe, urzędowe itp. są należne? Albo inaczej – czy są potrzebne? Nam, obywatelom? Myślę, że może jesteśmy w głębi jakiegoś eksperymentu polityczno-społecznego, przymuszani do absurdalnych założeń, działań i pojęć. Coś jakby w innym, bo bardziej przyziemnym typie Matrixa. I czasem wyskakuje błąd programu, taki jak cytowane słowa ministra. Jestem pewien, że wypowiedziane absolutnie szczerze i zgodnie z prawdą. Felieton ten powstaje przed wyborami, wynik zdaje się przesądzony. Ale mniejsza o to. Już dziś mogę się założyć, że nawet jeśli nowa władza porządzi całe pięć lat to dla obywateli niewiele się zmieni. Musiałaby porządzić z piętnaście. Widziałem pewien sondaż, który wydał mi się niezwykle trafiony i prawdziwy. A

to za sprawą przypadkowo, jak sądzę, użytego skrótu. Poza partiami tytułowanymi tradycyjnie, czyli PiS i PO, znalazła się partia określona jako ZLEW. ZLEW w sondażu odnotował 11 proc. W ślad za ZLEW-em powinny powstać takie prawdziwie

brzmiące partie jak Ryn-SZTOK, Spisek, POlew, Kłamstwo czy PółPRAWDA. Po 26 latach demokracji, pora dorosnąć i nazywać sprawy i partie po imieniu. Przykład wszak idzie z góry, z ministerialnej ławy.

Co zrobić z TTIP? Mamy problem z Ameryką. Z jednej strony, szczególnie Polacy, są nią zachwyceni. Z drugiej strony coraz bardziej ingeruje ona w nasze codzienne życie. I to dosłownie. A może być jeszcze gorzej. Gdyby spytać przeciętnego Polaka, co podoba mu się w Ameryce, pewnie wymieniłby długą listę. Gdyby to samo pytanie zadać za Ocenem i spytać, co lubią w Europie – odpowiedź mogłaby być różna. Nasza rzeczywistość tutaj wygląda inaczej, niż na ziemi obiecanej, gdzie wszystko jest możliwe i spełniają się sny, zwłaszcza jeśli ma się pieniądze i jest się dużą korporacją. Wtedy ona rządzi. Niebawem może rówież rządzić tutaj, w Europie. Wszystko za sprawą TTIP – Transatlantic Trade and Investment Partnership, czyli umowie o wolnym handlu pomiędzy Europą a Stanami Zjednoczonymi. Umową, nad ktorą pracują w tej chwili nie tylko europejscy urzędnicy, ale przede wszsystkim amerykańscy lobbyści, którym zawsze zależało na dostępie do eurpopejskiego rynku. Rynku, który w odróżnieniu od tego w Stanach, kontrolowany jest w przeróżny sposób przez przeróżne ciała, dbające o to, by to co się tutaj sprzedaje spełniało określone wymogi. Szczególnie

ważne jest to w przypadku żywności, która w Europie jest bardzo konrtolowana, w czasie gdy za oceanem jedzą niemal wszystko i to bez względu na to, czy jest to genetcznie modyfikowane czy nie. Czy zdrowe, czy nie. Jedzą, bo to właśnie wielkie korporacje wmawiają im, iż jest to zdrowe, smaczne i przede wszystkim tanie. Bez względu na to, czy ma to jakies skutki ubczone czy nie. Bez względu na to, czy jest przetwarzane chemicznie czy nie. Bez względu na wiele różnych rzeczy, które tutaj, na Starym Kontynencie są najprościej nielegalne. Ale i to może się zmienić. TTIP ma bowiem znieść ograniczenia w dostępie do rynków – w tym tak ważne ograniczenia na rynku żywnościowym. O tym, że negocjacje budzą kontrowersje pisze się w mediach coraz częściej, zwaracjąc główną uwagę na to, iż są one mało przejrzyste, często owiane tajemnicą. Dla przykładu, tylko pomiędzy styczniem 2012 roku a lutym 2014 odbyło się ponad 597 spotkań różnej maści lobbystów z urzędnikami w Brukseli. Wszytstkie za zamkniętymi drzwiami. Dla porównania, w tym samym czasie jedynie 53 razy udało się spotkać zapracowanym przedstawicielom

Unii Europejskiej z organizacjami konsumeckimi czy stowarzyszeniami pozarządowymi. Przeciwko TTIP protestowano w ostanią niedzielę na ulicach Berlina. Ponad ćwierć miliona ludzi wyszło pokazać swoje niezadowolenie z prowadzonych rozmów. Przekonują oni, iż umowa jest nie tylko niedemokratyczna, ale przede wszystkim niesie zagrożenia dla konsumentów oraz praw pracowników. Według nowej umowy wielkie światowe koncerny będą mogły występować o odszkodowania od rządów jeśli te zmienią swoje przepisy na niekorzyść firm oraz oferowanych przez nie produktów. Dla przykładu Phillip Morris podał do sądu Urugwaj oraz Australię za to, że wprowadziła ostrzeżenia o szkodliwości palenia. Producent twierdzi, że przez to jego towary stały się mniej atracyjne dla konsumentów. Negocjacje w sprawie TTIP mają się zakończyć w przyszłym roku. Warto o nich zacząć mówić już dzisiaj. Póki nie jest jeszcze za późno, by uratować nasze rynki przed amerykańskim zalewem.

V. Valdi


|15

nowy czas |08 (217) 2015

ostrożnie z polityką? Federacja Polskich Stowarzyszeń Studenckich jest z założenia neutralna światopoglądowo i politycznie, tak jak większość organizacji polonijnych. Jest to niezbędne do naszego działania, ponieważ zrzeszamy członków, którzy mają różne poglądy i nie możemy sobie pozwolić na kłótnie na tym tle. Co jednak nie znaczy, że powinniśmy się od polityki trzymać z daleka.

Marta Tondera

W

arto najpierw zastanowić się, czym jest polityka. Samo słowo wywodzi się z greckiego polis – miasto-państwo. Można przyjąć definicję, że polityka to sztuka rządzenia państwem (lub lokalnym samorządem), kreowanie kierunku, w którym zmierza społeczeństwo. Tak naprawdę wszyscy w jakiś sposób kreujemy politykę – przez udział w wyborach czy przez zaangażowanie w organizacjach pozarządowych, które na własną rękę naprawiają problemy naszego społeczeństwa. Polityki nie da się uniknąć i kurczowe uciekanie od polityki partyjnej w imię neutralności jest moim zdaniem chybione. Organizacje polonijne są zawsze zaangażowane w organizację wyborów – takie akcje jak JUSZ (Jesteś u Siebie – Zagłosuj!) zachęcają Polaków do większego zaangażowania w politykę – i polską, i brytyjską. Także i tym razem jako studenci postanowiliśmy się zaangażować w promowanie głosowania za granicą w polskich wyborach parlamentarnych. Tylko że tym razem postanowiliśmy pójść o krok dalej i zaprosić polityków z różnych opcji politycznych, aby się z nami spotkali i porozmawiali o naszych problemach. Gdy zachęcaliśmy do przyjścia na pierwsze spotkanie z Dagmarą Chmielewską z Nowoczesnej od razu dostałam sygnały, że studenci są zaniepokojeni, bo angażujemy się politycznie. W tym samym czasie prowadziliśmy negocjacje z innymi partiami nad przyjazdem ich przedstawicieli do Londynu, więc uznałam, że nasza neutralność polityczna sama się obroni. Niestety, okazało się, że polscy politycy nie są aż tak skłonni do podróży do Londynu, więc do skutku doszło jeszcze tylko spotkanie z ministrem Halickim, przedstawicielem Platformy Obywatelskiej. Brak zainteresowania sprawami Polonii ze strony polityków był trochę rozczarowujący. W międzyczasie doszło do jeszcze jednego spotkania – mieliśmy przyjemność być razem z innymi działaczami polonijnymi na spotkaniu z prezydentem Dudą w Ambasadzie RP w Londynie. Każdy, kto tam był, wie, że przemówienie pana prezydenta było krótkie i nieodnoszące się do żadnego konkretnego te-

matu, a czasu na indywidualne rozmowy w zasadzie nie było. Jedyne, co udało nam się osiągnąć, to zrobić sobie z prezydentem Polski zdjęcie, które wstawiliśmy na Facebook. Nie trzeba było długo czekać – komentarze pod zdjęciem i w wiadomościach prywatnych szybko mi przypomniały, że nie powinniśmy takich rzeczy robić. Mam nadzieję, że tylko kilka osób przestało obserwować nasz profil z powodu tego zdjęcia. Każdy może mieć swoje zdanie na temat obecnego prezydenta, nie zapominajmy jednak, że Andrzej Duda będzie prezydentem Polski przez najbliższą kadencję, a więc obrażanie się na nas za zdjęcie z nim jest śmieszne, szczególnie że nie pamiętam, żeby ktoś zgłaszał pretensje, kiedy otrzymaliśmy medal od poprzedniego prezydenta, Bronisława Komorowskiego. Jeśli komuś się nie podoba obecny prezydent czy rząd, zachęcam wszystkich do większego zaangażowania w politykę, bo głosowanie w wyborach to tylko minimum tego, co możemy zrobić. Im bardziej będziemy rośli w siłę jako organizacja, tym więcej styczności będziemy mieli z polityką na najwyższym poziomie. W tym roku opiniowaliśmy dla Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego projekt ustawy i rozporządzenia, które mają dotyczyć rządowego programu stypendialnego dla polskich studentów. Projekt został zrealizowany po exposé premier Kopacz. Jego założeniem jest sfinansowanie stypendiów na studia magisterskie na najlepszych uczelniach światowych dla studentów z Polski. W naszej opinii sam pomysł jest fantastyczny, jednak sposób, w jaki została napisana ustawa wskazuje na kompletną nieznajomość systemu funkcjonowania uniwersytetów poza Polską. Zaangażowaliśmy się w poprawę tego projektu, ponieważ wierzyliśmy, że mamy wiedzę, która pozwoli go poprawić. Niestety, większość naszych poprawek dotyczących obostrzeń w rekrutacji i listy uniwersytetów została odrzucona. Mam nadzieję, że w przyszłości będziemy mogli angażować się w wiele innych projektów politycznych związanych z wyższą edukacją. Jednak, żebyśmy mogli to zrobić, musimy najpierw pokazać politykom, że jesteśmy dla nich ważnym partnerem. A żeby to osiągnąć, będziemy musieli się z nimi spotykać i rozmawiać. Chciałabym, żeby ta nasza aktywność polityczna nie była mylona z brakiem neutralności – zawsze pozostaniemy apartyjni, ale nie apolityczni.

Marta tondera tondera studentką czwartego roku natural Science na University Colllege London. Jest prezydentką Federacji Polskich Stowarzyszeń Studenckich w UK, członkinią PoSK-u i tancerką w zespole folklorystycznym tatry. W wolnym czasie podróżuje i czyta książki. artykuł powstał w ramach współpracy „nowego Czasu” z Federacją Polskich Stowarzyszeń Studenckich w Wielkiej Brytanii.

Łowiczanka zaprasza na smaczny obiad Set Menu: poniedziałek – piątek £12.00 sobota – niedziela £16.00

Godziny otwarcia: PONIEDZIAŁEK: 18.30-23.00 WTOREK – PIĄTEK: 12.30-15.30; 18.30-23.00 SOBOTA: 12.30-15.30; 18.30-01.00 NIEDZIELA : 12.30 -21.00

Restauracja Łowiczanka POSK, 1 piętro 238-246 King Street London W6 0RF TEL: 0208 741 3225 Organizujemy: wesela, chrzty, komunie, konferencje, catering, urodziny i inne imprezy okolicznosciowe.


16| listy do i od redakcji

Quo vadis Europo! szanowny Panie redaktorze, artykuł Destination: Europe autorstwa romana Waldcy, zamieszczony we wrześniowym „Nowym Czasie’’ przeczytałam aż dwa razy. Wpisuje się on, jak zresztą wiele artykułów na ten temat, w tzw. poprawność polityczną, która spełnia określoną rolę nie tylko jeśli chodzi o problem uchodźców. artykuł ten, chociaż autor nie podaje stanowiska rządu polskiego, przypomniał mi niedawną wypowiedź premier ewy kopacz na temat uchodźców – nazwałabym ich raczej emigrantami zarobkowymi – która oświadczyła, że jest coś takiego jak miłosierdzie chrześcijańskie i nawet zaczęła słuchać papieża Franciszka. szkoda, że to miłosierdzie nie dotyczy polskich repatriantów ze wschodu, niepełnosprawnych i innych w potrzebie. Może dlatego tak jest, że pani kopacz uważa, że jak się wchodzi do sejmu to sumienie trzeba zostawiać za drzwiami, a uchodźcy to sprawa sumienia europy, któremu należy się podporządkować. Problem tych tzw. uchodźców jest bardzo złożony i podejście do niego powinno być rozważane w kontekście tego, kim są ci ludzie i jaki jest ich cel masowego napływu do europy. Nie można go porównywać do emigrowania Polaków, co robi p. Waldca, bo my jesteśmy europejczykami i pracujemy na swoje utrzymanie. Z artykułu Destination: Europe dowiadujemy się głównie o tysiącach biednych, prześladowanych, tonących na morzu ludziach, których nie chce tylko ten okropny Cameron i nielitościwy Orban.

08 (217) 2015 | nowy czas

Nie ma tu ani słowa na temat: kim są ci ludzie i jakie zagrożenia dla cywilizacji europejskiej może przynieść islam, który jawi się nie tylko jako religia, ale i ideologia. Około 15 proc. tych przybyszów to uchodźcy chrześcijańscy ze syrii i tym na pewno trzeba pomóc, reszta to młodzi, agresywni ludzie szukający łatwego życia na koszt europy. I tu pojawia się problem – jak ich zidentyfikować? Nie mają dokumentów, albo podrobione, nie znają żadnego europejskiego języka, a ilu z nich to bojownicy z państwa islamskiego, też nie wiemy. Mają za to mapy i wiedzą, jak się poruszać po europie, oraz telefony komórkowe. Płacą też duże pieniądze za przemyt, a jeśli ich nie mają, to kto za nich płaci? Tymczasem bratnie i bogate kraje, jak Południowa arabia, kuwejt czy katar nie chcą ich przyjąć, ale chcą opłacić budowę 200 meczetów w europie, które pełnią nie tylko funkcję religijną, ale i polityczno-kulturową. rozmieszczenie tych ciągle napływających do całej europy ludzi to nie tylko koszt, ale także wielka niewiadoma, co do ich liczby w krajach osiedlenia, szczególnie gdy zaczną sprowadzać swoje liczne rodziny. Nic na ten temat nie ma w artykule p. Waldcy. Warto także zainteresować się koranem. Znają go dobrze ze względu na wspólny język chrześcijanie z syrii i mówią, że każdy spoza islamu to innowierca, czyli wróg. Wydaje mi się, że tego tematu nie trzeba rozwijać. Natomiast warto zauważyć, że pojawiają się tam różne określenia, które mają konkretne znaczenie. Jednym z nich jest słowo HIDŻra , a oznacza ono opanowanie terytorium wroga przez zasiedlenie. Czy to nam coś mówi?! Czy europa zezwalając na niekontrolowany napływ uchodźców, a w większości różnych emigrantów z afryki i azji, chce popełnić zbiorowe samobójstwo? – zapytuje rafał Ziemkiewicz w artykule To najeźdźcy, nie uchodźcy (tygodnik „Do rzeczy”, 12-14 września). Odrywając się od swoich chrześcijańskich korzeni europa, szczególnie zachodnia, spowodowała rozchwianie się swojej tożsamości. Nie o takiej zjednoczonej europie myśleli jej założyciele. ktoś słusznie powiedział, że rzeczywistość nie znosi próżni i tu pole do działania będzie miał także islam, gdy wkrótce zdobędzie większość w parlamentach europejskich. Pod koniec artykułu w „Nowym Czasie”autor zapytuje: „Czy europa w sprawie uchodźców potrafi mówić jeszcze jednym głosem?”. Tym jednym głosem jest na razie pani Merkel, a reszta ma się podporządkować. Tak wygląda rzeczywistość. sprzeciwy są bardzo źle widziane. Pod koniec artykułu autor zadaje kolejne pytanie: „Co z naszą chrześcijańską kulturą? Czas zacząć szukać odpowiedzi już dzisiaj”. Problem tych uchodźców istnieje już od wielu lat i jak dotąd nikt w europie nie przymierzał się wcale do jego rozwiązania, a teraz już jest mocno za późno. Może dojść do wojny religijnej, a jeżeli jej nie będzie, to chrześcijaństwo w europie

Ale GRZYB! I to wcale nie z Borów Tucholskich, lecz z lasów podlondyńskich. Takie szczęście miał nasz czytelnik Stanisław Grudzień. I co zrobić z takim grzybem? Dla Polaków grzyby to część narodowej tożsamości – wytrawny grzybiarz znajdzie je wszędzie, nawet na obcej ziemi.

przetrwa wyłącznie w podziemiu. W ostatnim zdaniu czytamy: „Oni tutaj przyszli by zostać. Lepiej się do tego przyzwyczajmy”. Byłoby to najgorsze rozwiązanie, jak słusznie pisze Ziemkiewicz, po prostu zbiorowe samobójstwo. Z poważaniem Teresa Zagórska

Od redakcji: artykuł romana Waldcy był obiektywnym przedstawieniem aktualnej (oczywiście w chwili oddawania do druku) sytuacji związanej z napływem każdego dnia tysięcy uchodźców i stanowiska Unii wobec tego problemu. Nad aktualnością zapanować mogą jedynie media elektroniczne, ale oczywiście nie o aktualność przedstawianego problemu chodzi w tym liście. W tym samym wydaniu „Nowego Czasu” pojawiły się też komentarze Wacława Lewandowskiego oraz krystyny Cywińskiej, a także bezpośredniego obserwatora konfrontacji nowo przybyłych migrantów z turystami, które ukazują zagrożenia, przed jakimi staje europa. O nich autorka listu jednak nie wspomina, co powoduje, że list ukazuje jakoby jednostronne podejście naszego pisma do tego niebezpiecznego problemu. autorka powołuje się na cytat z artykułu rafała Ziemkiewicza w tygodniku „Do rzeczy”, nie uwzględniając, że w podobnym duchu wypowiada się Wacław Lewandowski w felietonie zatytułowanym Finis Europea? Natomiast Bogdan Dobosz w tym samym wydaniu „Nowego Czasu” w artykule Czy kohabitacja z islamem jest możliwa? ostrzega o zagrożeniach związanych z coraz większą liczbą wyznawców islamu w coraz bardziej zlaicyzowanej europie.

W „Belfast Telegraph” o Polakach szanowny Panie redaktorze, 16 września na łamach „Belfast Telegraph” ukazał się list dr kevina McCarthy’ego, w którym twierdzi on, że Polacy „nie mogą zaprzeczyć, że odegrali swoją rolę w tragedii auschwitz”, a „Polska, ze swoim głęboko zakorzenionym antysemityzmem była jedynym krajem pod kontrolą Niemiec, który zaakceptował zaistnienie takiego centrum eksterminacji”. Liczne polskie organizacje, osoby publiczne oraz ambasador rP Witold sobków napisali sprostowania do „Belfast Telegraph” komentując nieprawdziwe zarzuty wobec Polaków. „Belfast Telegraph” do dzisiaj nie umieścił na swoich łamach ani jednego z tych listów i całkowicie ignoruje problem. Polonijny działacz Jan Niechwiadowicz wraz z British Poles Initiative postanowili wziąć sprawy w swoje ręce i zasypać redakcję „Belfast Telegraph” skargami. W przeciągu 24 godzin ponad 600 osób zadeklarowało wysłanie listu lub e-maila do redakcji „Belfast Telegraph”. Jak wiemy nasze akcje mogą odnieść sukces – gdy wysłano podobną liczbę emaili do posła roystona smitha, ten przeprosił za swoje nierozważne słowa na temat Polaków, a dziś współpracuje z polską społecznością w southampton. Jeśli ta akcja również nie przyniesie skutku, organizatorzy planują podjąć następne kroki. Z uszanowaniem, DaWID kOsTrZeWa British Poles Initiative Belfast Telegraph editorial Office sir, My attention has been drawn to the letter from a Dr kevin McCarthy published in your issue of september 16th 2015. My first reaction was that such an ignorant and malicious diatribe should be ignored and treated with contempt it deserves. However I do know that it has upset my Polish wife and many of my Polish friends. To answer it in detail would demand a full length book which it certainly does not merit. He writes from the republic of Ireland which was neutral in the II World War and whose President eamon Devalera signed book of condolence in the german embassy on the death of Hitler in 1945.


listy do i od redakcji |17

08 (217) 2015 | nowy czas

It is generally believed on good evidence that the Kielce Massacre was organised by Stalin’s NKVD. 37 Polish Jews and 3 Polish Christians were the victims and 9 Polish Christians were tried and hanged all of whom were innocent. The supposedly anti-semitic Polish Police took no part in Auchwitz unlike the French Gendarmaire who rounded up Jews in co-operation with their German musters. To help a Jew in occupied Poland was a capital crime. Would Dr McCarthy risked that? Yours Faitfully, LORD BeLhAVeN AND STeNTON

Przecież to jest niemożliwe… Szanowny Panie Redaktorze, absorbujący artykuł Wojciecha A. Sobczyńskiego Nasza współna sprawa w ostatnim numerze „Nowego Czasu”, w którym opisuje swoją podróż do Berlina i wizytę w holocoust

Memorial przypomniał mi zdarzenie, które mnie napotkało w tym właśnie miejscu, rok temu, w czasie podobnej wizyty. Zostawiłam mojego towarzysza podróży na skraju tego kamiennego labiryntu i z aparatem fotograficznym zaczęłam zagłębiać się coraz niżej i dalej w ten betonowy świat, który nagle zaczyna człowieka połykać. Moje myśli uciekły do rodzin, dzieci, ludzi pędzonych przez Niemców w nieznane w czasie II wojny światowej. Po półgodzinnym krążeniu w tym labiryncie, zaczęłam szukać wyjścia i mojego przyjaciela, który miał wszystkie moje rzeczy: torebkę, a w niej adres hotelu, w którym się zatrzymaliśmy, telefon, pieniądze. Nigdzie go nie było widać, po prostu zniknął. W panice, która nagle zaczęła mnie ogarniać, zdałam sobie sprawę, że jeśli go nie znajdę, to nie mam swojego telefonu, ani nie pamiętam jego numeru, nie wiem, gdzie jest hotel i jak się nazywa, nie mam pieniędzy na taksówkę, nie znam żadnych punktów orientacyjnych. Nagle poczułam się kompletnie zgubiona, bezradna, z kłębiącym się po głowie zdaniem: przecież to jest niemożliwe… przecież to jest cywilizowany świat.

Nagle wyobraziłam sobie, jak mogła czuć się rozdzielona w czasie wojny rodzina – matka szukająca dziecka, które tylko na chwilę zostawiła, kiedy siedziało na kamieniu i nagle zniknęło, jaką musiała mieć panikę w głowie, niedowierzanie. Przecież to jest niemożliwe, przecież żyjemy w cywilizowanym świecie… Architekt Peter eisenman, który stworzył berliński holocaust Memorial, trafił w samo sedno przedstawiając czym jest wojna i jak jej skutki działają na psychikę człowieka. Szare, monumentalne, bezdusznie zorganizowane w betonowy porządek bloki kamienne versus w panice bijące serce zagubionej ludzkości. Z poważaniem JOANNA CIeChANOWSKA

Kandydat na rektora „zamyka” Polski Uniwersytet na Obczyźnie Szanowny Panie Redaktorze, W artykule zamieszczonym w Nowym Czasie nr 4-5 (214-215) zatytułowanym Prof. Wojciech Falkowski 1930-2015, poświęconym zmarłemu 9 kwietnia rektorowi Polskiego Uniwersytetu na Obczyźnie (PUNO), jego autor prof. Arkady Rzegocki pisze, że w lipcu 2011 roku „w połowie swojej kadencji, prof. Wojciech Falkowski postanowił zrezygnować z przewodzenia PUNO”. Jest to stwierdzenie tendencyjne i mylące. Śp. prof. Falkowski był jednym z czterech rektorów PUNO najdłużej sprawujących ten urząd – podobnie jak prof. Tadeusz Brzeski (1949-1958), ekonomista i prawnik, oraz prof. Cezaria Baudouin de Courtenay-Jędrzejowiczowa (1958-1962), etnolog – pozostawał na tym stanowisku przez dziewięć lat. Jedynym rektorem, który pełnił tę funkcję o rok dłużej był znany polski archeolog, prof. Tadeusz Sulimirski ((1969-1979). Prof. Falkowski mógł pełnić obowiązki rektora jeszcze przez rok, ale w grudniu 2010 roku powiadomił profesorów, że ma kłopoty zdrowotne, lekarze doradzają mu zaprzestanie pracy na uczelni, i że zamierza odejść na przełomie czerwca i lipca. Jest to czas, w którym zgodnie ze statutem uczelni odbywają się reelekcje lub wybory nowych rektorów. Odszedł, tak jak zapowiadał, pożegnawszy się z nami na posiedzeniu Senatu w dniu 4 lipca 2011 roku. Łączenie Jego odejścia z faktem, że kilka dni później dostał wylewu – o czym w następujących po sobie zdaniach informuje autor artykułu – uważamy za wysoce niewłaściwe. W tym samym tekście prof. Rzegocki „likwiduje” PUNO stwierdzeniem, że „PUNO z uniwersytetu przekształciło się w edukacyjne charity”. Tytułem wyjaśnienia: władze PUNO wystąpiły do władz brytyjskich o nadanie uczelni uprawnień charity, aby umożliwić jej pomyślne funkcjonowanie, m.in.: przyjmowanie darowizn bez opodatkowania. Status edukacyjnej charity PUNO uzyskało przeszło ćwierć wieku temu, w roku 1988. Podobnie uczyniły lub czynią inne polskie instytucje pożytku publicznego na terenie Wielkiej Brytanii, takie jak: Polskie Towarzystwo Naukowe na Obczyźnie, Stowarzyszenie Techników Polskich, Instytut Polski i Muzeum im. gen. Sikorskiego i wiele innych. Nie zmienia to w niczym faktu, że są nadal instytucjami polskimi, działającymi zgodnie z własnymi statutami i realizującymi swe cele i zadania, wytyczone nieraz przed wieloma laty. Dodać również należy, że większość brytyjskich uniwersytetów ma status charity. Prof. Rzegocki próbuje zanegować istnienie polskiego uniwersytetu ustanowionego przez rząd II Rzeczypospolitej, uczelni prywatnej, która otrzymała wszelkie uprawnienia uniwersyteckie, zgodnie z obowiązującymi wówczas przepisami polskiego szkolnictwa wyższego. A czyni to podpisując się jako pracownik akademicki Uniwersytetu Jagiellońskiego, którego rektor uznaje PUNO za uniwersytet, życząc w roku 2014, „całej społeczności akademickiej Polskiego Uniwersytetu na Obczyźnie […] pomyślności we wszelkich przedsięwzięciach, trwania na straży akademickiego kodeksu etycznego oraz rozwoju obejmującego swym zasięgiem coraz szersze rzesze chętnych do nabywania wiedzy”.

Holocaust Memorial, Berlin

ciąg dalszy > 18


18| listy do i od redakcji

Życzenia pomyślnej, dalszej działalności dla naszej uczelni z racji jubileuszu 75-lecia PUnO otrzymaliśmy również od rektorów innych czołowych polskich uniwersytetów, prezesów polskich instytucji naukowo-badawczych i wiodących instytucji emigracyjnych. ewidentnie uważają nas za uczelnię wyższą, podobnie jak dziesiątki polskich uczonych z kraju, którzy wygłaszają na PUnO wykłady, prowadzą seminaria doktoranckie, uczestniczą w naszych konferencjach, realizują z nami wspólne projekty dydaktyczne i badawcze, traktując nas jako równorzędnego partnera w życiu akademickim. Kwestionowanie istnienia bona fide uniwersytetu, bo „przekształcił się w edukacyjne charity”, mogłoby prowadzić do wniosku, że prof. Wojciech Falkowski przewodził przez dziewięć lat instytucji, która wyższą uczelnią już nie była! Sam prof. rzegocki, mianowany w 2010 roku profesorem PUnO, trzy lata później, będąc pełnomocnikiem rektora Uniwersytetu Jagiellońskiego ds. współpracy z PUnO, zabiegał w Londynie o funkcję rektora PUnO. Dziś – wbrew temu co wielokrotnie pisał i głosił – zaprzecza istnieniu owej „najstarszej polskiej uczelni zagranicznej”. Jednocześnie w roku 2015, na portalu samorządowym (wrzesień 2015)) radny Arkady rzegocki pojawia się jako profesor Polskiego Uniwersytetu na Obczyźnie w Londynie. Senat Polskiego Uniwersytetu na Obczyźnie w Londynie z przykrością uznał postępowanie prof. Arkadego rzegockiego jako zniekształcające wizerunek uniwersytetu i uchybiające godności stanowiska zajmowanego przez niego w PUnO.

08 (217) 2015 | nowy czas

Byłam bardzo mile zaskoczona przede wszystkim orkiestrą (zaledwie 9-osobowa), która pod dyrekcją S. ellerya i A. Walkera i w ich aranżacji, z wielką brawurą a zarazem zachowując atmosferę polskości i folkloru wykonała dzieło Stanisława Moniuszki. Wszyscy soliści wykazali się bardzo dobrym kunsztem wokalnym, przede wszystkim w ariach, jak np. obie córki Miecznika: Hanna i Jadwiga (Agnieszka Adamczyk i Violetta Gawara) oraz bracia: Stefan i zbigniew (Maciej Komandera i Marcin Gęśla). nie można pominąć świetnie aktorsko wykreowanej przez Olgę Maroszek roli cześnikowej. Sceny zbiorowe zasługują na duże brawa, chociażby dlatego, że jak wiemy, występują w nich członkowie lokalnych amatorskich chórów „Ave Verum” i „St Ignatius. całość akcji opery w czterech aktach rozgrywała się w bar-

dzo oszczędnej w formie scenografii, co moim zdaniem w tej produkcji jest dodatkowym atutem. Spektakl, w tradycyjnej formie, wyreżyserował Feliks Tarnowski, dlatego w wielkim finale publiczność mogła zobaczyć pięknie wykonanego mazura w strojach szlacheckich przez zespół taneczny „Mazury”. Brawo! I tak zareagowała widownia. Wielkimi i długimi brawami. Szkoda, że takie przedstawienia w teatrze w POSK-u należą do rzadkości w ostatnich latach, a jak już są, tak słabo są reklamowane, że niewiele osób o nich wie. Ale jak mówi polskie przysłowie: „Dobry rydz niż nic”. Żeby tylko od takich kosztownych rydzów bez reklamy POSK nie zbankrutował… HenryKA WOźnIczKA

SenAT POLSKIeGO UnIWerSyTeTU nA OBczyźnIe

Od redakcji: ze zdumieniem przeczytałem powyższy list krytykujący piękne wspomnienie osoby i dokonań prof. Wojciecha Falkowskiego, którego autorem był prof. Arkady rzegocki. Trudno polemizować z zarzutami, które nie posiadają swoich desygnatów w omawianym tekście. Pewnie dotyczą, jak to często bywa, jakiejś innej zaszłości. Grzegorz Małkiewicz

„Straszny dwór” nie taki straszny Szanowny Panie redaktorze, Jako że jestem członkiem POSK-u i częstym gościem tej największej poza granicami Polski społecznej placówki kulturalnej w dzielnicy Hammersmith w Londynie, wiedziałam, że prawie od roku trwają ambitne przygotowania do wystawienia jednej z najpopularniejszych oper Stanisława Moniuszki Straszny Dwór. czekałam na dzień premiery i wyobrażałam sobie, że będzie to wydarzenie kulturalne roku w naszym środowisku, a zatem odpowiednio nagłośnione w całej prasie polonijnej (bez wyjątków) oraz na portalach społecznościowych, natomiast w samym budynku jak i przed gmachem POSK-u pojawią się ogłoszenia i duże kolorowe plakaty. nic z tego. Przez czysty przypadek w dniu premiery, a więc 3 października, dowiedziałam się, że są tylko dwa przedstawienia, w sobotę i niedzielę. zaryzykowałam i na kwadrans przed spektaklem, nie licząc na cud, zapytałam w kasie POSK-u czy mogę zakupić bilet. Kiedy usłyszałam, że tak, nie mogłam uwierzyć własnym uszom. W jednej minucie doznałam uczucia radości, zaskoczenia, smutku oraz złości. złości nie tylko dlatego, że nie mogłam zapłacić kartą za bilet i musiałam pobiec „do dziury na rogu” – jak poinformowała mnie miła pani w kasie, ale nie mogłam uwierzyć, że jeszcze są wolne miejsca na operę, która ma tylko dwa przedstawienia. To podczas zaborów, kiedy po raz pierwszy wystawiano Straszny dwór w Teatrze Wielkim w Warszawie odbyły się trzy przedstawienia, po czym cenzura carska uznała, że wątki narodowe są zbyt niebezpieczne i zakazała dalszych występów. co się stało w tym wypadku? zaopatrzona w program w języku angielskim w ostatniej chwili zasiadłam w czwartym rzędzie od sceny obok znanych i szanowanych w środowisku polonijnym postaci, czując się najmłodszą osobą na widowni. Muszę przyznać, że zastanawiałam się, jak teatr w POSK-u i scena, które nie należą do największych w Londynie (300 osób na widowni), wystawi operę Moniuszki. nie spodziewałam się tego, co nastąpiło w kolejnych prawie trzech godzinach.

Scena ze Srrasznego dworu Moniuszki w POSK-u

rewers czyli widziane z drugiej strony Teresa Bazarnik

W Londynie wybory prezydencie wygrał jak wiadomo Andrzej Duda, trudno się więc dziwić, że kiedy pojawił się tu na krótką chwilę przy okazji obchodów 75. rocznicy Bitwy o Anglię, chętnych by mu towarzyszyć nie brakowało. Tak też było w Instytucie i Muzeum gen. Sikorskiego. Stali na stopniach tego zacnego budynku i na chodniku. Głównie młodzi, liczący na to, że może uda im się zamienić z prezydentem słowo, może nawet zrobić zdjęcie. Kilkunastu weteranów oraz gości zostało zaproszonych na spotkanie w Muzeum. – Czekałam bardzo na to spotkanie z prezydentem – mówi pani Danuta. Spotkanie było krótkie i niebawem ciężkie, czarne drzwi uchyliły się i z budynku wyszły starsze panie, które przemieściły się do pojazdu mającego zawieźć je do Lancaster House, gdzie zaplanowano kolejne spotkanie z prezydentem. Ale wyszły też osoby, które nigdzie się nie spieszyły, lecz zostały z Instytutu… wyproszone. Pani Danuta, w mundurze AK, stoi na schodach przy wejściu, opierając się na lasce. Widać, że ją to bardzo męczy. Obok niej syn, nieco zmieszany. Urodził się tutaj i nie bardzo może zrozumieć takie zachowanie. – Przecież mama poprosiła tylko o to, by usiąść na jakimś krzesełku, nawet w koryta-

rzu, i spokojnie poczekać na taksówkę. – Liczyłam bardzo, że zamienię z prezydentem Dudą chociaż kilka słów. Niestety prezes Instytutu nie zezwolił, by zbliżyć się do niego nawet na chwilę. Prezydenta wprowadzono i wyprowadzono bardzo szybko. Nas też poproszono, by szybko opuścić budynek. Na taksówkę czekali dość długo, a młodzi ludzie stojący obok, nie mogli uwierzyć, że w ten sposób potraktowano weteranów. Zaproszono ich jako maskotki? Pani Danuta gorzko dodała: – Nigdy wcześniej nie zostałam tak potraktowana przez żadną polską instytucję. W Instytucie i Muzeum im. gen. Sikorskiego prezydent wręczył nominacje na wyższy stopień wojskowy kilku uczestniczkom Powstania Warszawskiego. Na zamieszczonych w internecie zapisach wideo dokumentujących to wydarzenie widać, że był bardzo wzruszony będąc w obecności bohaterów naszej tragicznej przeszłości. Czy mógł przypuszczać, że te mocno już starsze, zasłużone osoby potraktowane będą jako element dekoracyjny? Bo taka wizyta prezydencka to ważna rzecz i spotkanie z nim musi przebiegać jak żołnierska musztra? Eliminująca podstawowe, ludzkie odruchy? Panie Prezydencie, oby nigdy więcej nie musiał Pan uczestniczyć w takiej maskaradzie.


ludzie i miejsca |19

nowy czas |08 (217) 2015

Pięć lat minęło... Kilka tygodni temu rozpoczął się szósty rok działalności Polskiej Szkoły Sobotniej im. Św. Jana Pawła II na Stamford Hill w północnym Londynie. Janina Alina Bytniewska, założycielka i dyrektor szkoły mówi, że szkoła powstała z pasji i misji uczenia polskości pokolenia Polaków mieszkającego poza granicami kraju.

Małgorzata Bugaj-Martynowska

P

oczątki funkcjonowania szkoły, jak zazwyczaj bywa, nie należały do najłatwiejszych, dzisiaj w tętni tu życie i kwitną różnorodne formy współpracy z instytucjami w kraju i na Wyspach. Placówka oprócz kształcenia najmłodszych prowadzi lektoraty z języka angielskiego dla dorosłych oraz działa w niej Centrum Edukacyjne, a od niedawna dyrekcja szkoły nawiązała współpracę z jednym z uniwersytetów w Polsce. – Otwarcie polskiej szkoły to była z jednej strony potrzeba serca, z drugiej patriotyczny obowiązek i potrzeba robienia czegoś dla innych, dopóki wystarcza sił i znajdują się ludzie, chętni do współpracy, ale przede wszystkim poprowadziła mnie ku temu misja nauczycielska – mam za sobą ponad 30 lat pracy z dziećmi i młodzieżą nie tylko w Polsce, ale również poza granicami kraju. Mam na myśli tutaj moją pracę w charakterze nauczyciela na Ukrainie, tam również podejmowałam współpracę z licznymi instytucjami. W swojej pracy zawodowej zetknęłam się również z dziećmi niepełnosprawnymi, one również uczyły się polskości, bo misja nauczycielska nie zna granic ani barier – mówi Janina Alina Bytniewska.

Z Walii do Londynu Bytniewska na Wyspy przyjechała w połowie lat 90. na zaproszenie Mieczysława Gulina z Polskiej Misji Katolickiej. Najpierw trafiła do Walii, gdzie spędziła trzy lata. Do Londynu przybyła kilka lat później. Pierwszym przystankiem była parafia na Devonii. – Najpierw w Walii uczyłam języka polskiego angielskich nauczycieli. Razem z księdzem Rytko i radą skupioną wokół Domu Polskiego organizowałam spotkania dla naszej społeczności mieszkającej w Walii i okolicach. Nie była ona wówczas tak liczna, jak obecnie, ale równie spragniona polskości. Byłam lektorem podczas mszy św. i zajmowałam się sporządzaniem rejestru Polaków w Walii. Znalazły się w nim daty urodzin, chrztów, ślubów i zgonów. Po przyjeździe do Londynu na dobre zainteresowałam się polskim szkolnictwem poza granicami kraju, najpierw uczyłam polskiego Włochów i Anglików, wreszcie zrodziły się pierwsze plany o polskiej szkole – wspomina dyrektor placówki na Stamford Hill. A wszystko zaczęło się od mszy św. odprawianej regularnie w ojczystym języku w angielskim kościele jezuitów właśnie w Stamford Hill. Na spotkania z liturgią w języku polskim uczęszczała przyszła dyrektor placówki polskiej szkoły

sobotniej. Tam nawiązały się liczne znajomości z polskimi rodzinami, które przybyły na Wyspy po 2004 roku, a wraz z nimi miały miejsce rozmowy o potrzebie utworzenia polskiej szkoły w północnym Londynie. – Mieliśmy polską mszę i niekończące się konwersacje tuż po jej zakończeniu. Zaczęło jednak brakować nam miejsca, aby móc się spotykać w polskim gronie. Zaproponowałam księdzu, który był Polakiem i współpracował z parafią jezuitów w Stamford Hill, aby spotkania z Polakami odbywały się u mnie w domu. Zaprosiłam wszystkich pod mój dach i wówczas mogliśmy już swobodnie, bez barier i ograniczeń czasowych rozmawiać o wszystkim, co dotyczy nas emigrantów. Tematy rozmów były różnorodne, bliskim nam wszystkim. Bywało, że dominowały tematy dotyczące tęsknoty za ojczyzną, obawa przed zatraceniem polskości i zagubieniem w emigracyjnym świecie. Rodzice wyrażali chęć, aby ich dzieci uczyły się języka polskiego, aby poznawały historię, aby nigdy nie zapomniały o tym, że są Polakami. Rozmawialiśmy czasami nawet do pierwszej w nocy... – opowiadała Bytniewska. Na pierwszy efekt tych spotkań nie trzeba było długo czekać. Był nim wkrótce wydany biuletyn dotyczący szkolnictwa na Wyspach. Kolejne dotyczyły bankowości i służby zdrowia w Wielkiej Brytanii. W tych publikacjach Polacy mogli szukać porad dotyczących sektorów życia na emigracji, które ich interesowały. Dzięki temu udało się zintegrować środowisko i zjednoczyć Polaków ze Stamford Hill wokół bliskich i wspólnych im spraw.

Stoję na straży polskości – „Dzień dobry” i „szczęść Boże” to nie były tylko dobrze znane nam formy powitania, ale hasła-klucze, które powodowały, że ludzie zaczynali nawiązywać z sobą dialog, rodziła się komunikacja, mówiliśmy o potrzebach, a szkoła była jedną z nich. Stała się priorytetem. Naturalną konsekwencją tych rozmów stał się projekt jej założenia, następnie poszukiwanie lokalu, gromadzenie funduszy, konto w banku, a potem już administracja i organizacja placówki. Na pierwsze zapisy rodzice przychodzili do mnie do domu. W tym czasie w moich progach gościło ponad 200 rodzin. Warto było to zrobić dla tego młodego pokolenia, które bez znajomości języka ojczystego rodziców, polskiej kultury, historii i korzeni nie może wkroczyć w dorosłość. Jestem o tym przekonana, dlatego dopóki starczy sił będę stała na straży polskości na Wyspach – podsumowuje Bytniewska. Polska Szkoła Sobotnia im. Św. Jana Pawła II na Stamford Hill jest placówką społeczną, prowadzi zajęcia dla dzieci już od wieku przedszkolnego. Poza obowiązkowym programem nauczania, w ramach którego uczniowie zdobywają wiedzę z zakresu języka polskiego, historii, geografii i religii, w ofercie placówki znajduje się szeroka gama zajęć pozalekcyjnych. Podobnie jak inne polskie szkoły na Wyspach również i ta jest instytucją charytatywną utrzymującą się ze składek rodziców oraz z pozyskiwania różnorodnych funduszy ze źródeł poza obrębem szkoły. – Dla wielu rodaków mieszkających na Wyspach bycie Polakiem jest kwestią nadrzędną, jest powodem do dumy i dlatego w duchu polskości i patriotyzmu wychowują oni swoje dzieci. Mimo że praca w polskiej szkole sobotniej pochłania dużo czasu, cierpliwości i wytrwałości, mimo że jest ona wyzwaniem, ponieważ poziom językowy uczniów jest bardzo

OtwArcIe POLSKIeJ SzKOły tO ByłA z JedneJ StrOny POtrzeBA SercA, z drugIeJ PAtrIOtyczny OBOwIązeK…, ALe Przede wSzyStKIM POPrOwAdzIłA MnIe Ku teMu MISJA nAuczycIeLSKA, POnIewAż JeSteM nAuczycIeLeM, MAM zA SOBą POnAd 30 LAt PrAcy z dzIećMI I MłOdzIeżą nIe tyLKO w POLSce, ALe równIeż POzA grAnIcAMI KrAJu – MówI JAnInA ALInA BytnIewSKA..

zróżnicowany i dodatkowo dzieci obarczone są licznymi obowiązkami i sprostać muszą różnym barierami, nie można mieć wątpliwości, że daje ona poczucie spełnienia, jest formą samorealizacji i czyni nas, nauczycieli, ambasadorami polskości odpowiedzialnymi za przyszłość młodego pokolenia Polaków poza granicami kraju. Nie wolno nam zapominać, że naród bez znajomości języka i korzeni jest narodem okaleczonym. Natomiast musimy pamiętać o tym, że to po części my odpowiadamy za kształtowanie tożsamości tych młodych ludzi. Winniśmy to czynić z największą starannością i rzetelnością, tak jak dla narodu polskiego czynili to wielcy i oddani sprawie polskiej Polacy – podsumowali pracownicy szkoły im. Św. Jana Pawła II w Londynie.


20| nasze dziedzictwo na wyspach

08 (217) 2015 | nowy czas

Czas odejść– zrezygnujcie! Politbiuro POSK podjęło próbę publicznego zniesławiania swoich własnych członków. Czyżby zapragnęło samo się uśmiercić? Obecny bałagan i stan rzeczy nie może dłużej trwać

Mirek Malevski

W

szyscy chcemy jak najlepiej. Dla nas samych. Dla naszych dzieci. Dla naszej społeczności (Polonii). Chcemy wszystkiego, co zgodne z literą prawa i kodeksem moralnym. Trudno dojść do tego wniosku obserwując poczynania zarządu POSK-u, nazywanego przez nas Politbiurem. Analiza najświeższych wydarzeń z serii poważnych faux pas dowodzi, iż wspomniana instytucja nie ustaje w łamaniu praw, regulacji i zasad kształtujących działalność charytatywną, biznesową wprowadzając jednocześnie polsko-angielską społeczność o głębokie zażenowanie. Sprawujące obecnie reżimową władzę osoby w ciągu ostatnich piętnastu lat podjęły wiele feralnych, niedopuszczalnych decyzji i roztrwoniły duże sumy społecznych pieniędzy, nadając tymże działaniom pozór pracy na rzecz POSK. Osoby te ewidentnie i rażąco ignorują demokratyczne zasady funkcjonowania instytucji społecznej ujęte w formę statutu. To samo Politbiuro POSK podjęło teraz próbę publicznego zniesławiania swoich własnych członków. Czyżby zapragnęło samo się uśmiercić? Obecny bałagan i stan rzeczy nie może dłużej trwać. 14 lutego bieżącego roku, wieloletniej członkini POSK i członkini Rady oraz szeroko znanej animatorce życia kulturalnego, Ewie Becli, Sąd Okręgowy przyznał kwotę 1330 funtów w związku z wyrokiem wydanym przeciwko Krystynie Bell, także członkini POSK, kierowniczce Działu Kultury. Sąd uznał, iż pani Bell sprzeniewierzyła (najwyraźniej „zagubiła”) kilka ważnych, archiwalnych fotografii teatralnych, stanowiących wyłączną własność Ewy Becli. Skarbnik POSK, Robert Wiśniowski przekazał Ewie Becli czek wystawiony przez POSK Limited Registered Charity, a zatem wyprowadził kwotę w wysokości 1330 funtów w imieniu Krystyny Bell. W serii napastliwych, pompatycznych i nieustępliwych wiadomości e-mail adresowanych do Ewy Becli, skarbnik POSK, Robert Wiśniowski najpierw chciał uzyskać potwierdzenie, że dług miał związek z funduszem charytatywnym POSK, a następnie, że Ewa Becla podpisała jakieś zastrzeżenie, to, tamto i coś jeszcze, aby potem... cóż, jedynie sam skarbnik wie najlepiej, czego chciał on sam lub POSK-owe Politbiuro. Wystarczy powiedzieć, że Ewa Becla nie tylko zrealizowała czek na sumę 1330 funtów, lecz hojnie i honorowo darowała większość tej sumy na fundusz charytatywny dla dzieci w Krakowie. Pozostała część tej kwoty (około 200 funtów) została przeznaczona na honoraria prawników. Pomyślą Państwo, że to koniec tej historii? Nie. Bynajmniej. Nagle, bez ostrzeżenia i zupełnie nie wiadomo skąd, Ewa Becla otrzymuje pozew od Sądu Okręgowego w Brentford (wniesiony przez panią Bell), z nakazem stawiennictwa na rozprawie (nr roszczenia 3QZ11330), zaplanowanej na 22 września. W dniu rozprawy, nie tylko Krystyna Bell pojawia się w sądzie, ale chichocząc, pewna siebie kroczyła obok niej inna postać – Joanna Młudzińska, przewodnicząca POSK.

Wszyscy chcemy jak najlepiej. Chcemy żeby POSK przetrwał. Dla nas samych. Dla naszych dzieci. Dla naszej społeczności

Rozprawę wyznaczono na godzinę 12.00; chwilę wcześniej sędzia zastępca sędziego Sądu Okręgowego Ms Atkin, nie wyglądając na rozbawioną, mierzy Młudzińską i Bell, które niezwłocznie się uspokajają i siadają na wyznaczonych miejscach. Sędzia Atkin bardzo szybko przejrzała tę całą szaradę. POSK – instytucja charytatywna – w wyraźny sposób popełnia błąd, pokrywając prywatny dług pani Bell. W rezultacie, sąd nie został powiadomiony, że do wyegzekwowania należności wobec pani Bell zostali wezwani komornicy. W tym samym czasie, wyrok sądu okręgowego przeciwko pani Bell został uwzględniony, co skutkuje niemożnością zaciągnięcia kredytu, pożyczki lub uzyskania referencji kredytowych. Podczas rozprawy, sędzia Atkin zwróciła się do Ewy Becli, powódki, na rzecz której zasądzono korzystny wyrok. Po krzyżowym przesłuchaniu obu stron stało się oczywiste, że nie istniały podstawy do postawienia jakichkolwiek zarzutów Ewie Becli. Wygrała. I to po raz drugi. Sędzia Atkin postanowiła, że pierwszy wyrok sądowy przeciwko Krystynie Bell będzie ostatecznie uchylony (jak pamiętamy Politbiuro POSK pokryło ten dług w wysokości 1330 funtów), a sprawa zostanie „utrzymana jako rozstrzygnięta” na korzyść Ewy Becli. Rozprawa dobiegła końca. Sala sądowa opustoszała. Sędzia Atkin poinformowała niepoprawną parę Młudzińska i Bell, iż nawet jeśli mają względem Ewy Becli jakiekolwiek roszczenia, powinny je przedstawić wchodząc na nową, oddzielną drogę sądową. (Roszczenia w związku z czym, możemy się zastanawiać...?). Można sobie wyobrazić, że na tym etapie każdy miałby już dość. Ale nie. Bynajmniej. Ewa Becla stała się podmiotem zwykłych kłamstw, sformułowanych podczas sesji Rady POSK, której spotkanie odbyło

się w sobotę 26 września w Jazz Cafe. A kto stoi na czele tych zapętlonych, oszczerczych ataków? Ależ nikt inny, jak przewodnicząca POSK-owego Politbiura pani Joanna Młudzińska oraz żelazna figura, sekretarz Biura Politycznego POSK Andrzej Zakrzewski. Przed dwudziestoma sześcioma członkami Rady ogłosili oni, że Ewa Becla przegrała swoje dwie rozprawy sądowe. W celu „uniknięcia wątpliwości, i do protokołu” (jak określa się w terminologii prawniczej), Ewa Becla wygrała obie sprawy sądowe. Przewodnicząca Młudzińska i żelazny sekretarz Zakrzewski zażądali publicznie od Ewy Becli oddania czeku na kwotę 1030 funtów. Dokładnie ten sam czek i kwota, które Robert Wiśniowski (jako skarbnik POSK) osobiście autoryzował do wypłaty. Mamy tu jasne przykłady zniesławienia, dyskryminacji i nękania, trudnych w istocie do wyobrażenia. A to ciągle nie koniec. …Nie. Bynajmniej… Podczas tego samego spotkania Rady (26 września), POSK-owe Politbiuro próbowało przemycić niewiarygodną porcję finansowego szalbierstwa. Wydaje się, że POSK-owa „czarna dziura” – projektowana i kontrolowana przez Andrzeja Rumuna, pięciokondygnacyjna przybudówka w stylu rezydencji Nikolae Ceausescu przyklejona do zachodniej ściany (West-Side Story?) zajmowanego przez POSK budynku, które mają być przerobione na mieszkania/biura, nieoczekiwanie zwiększyła swój finansowy rozmach z 750 tys. funtów do 1 mln 300 tys. funtów (Tak, jeden milion trzysta tysięcy funtów). Przedsięwzięcie pod nazwą POSK Black Hole Enterprises (firma Czarna Dziura POSK) wydaje się nie znać ograniczeń finansowych. A to wszystko jeszcze przed rozpoczęciem jakich-


enasze

nowy czas | 08 (217) 2015

kolwiek prac. W jaki sposób Politbiuro POSK chce się z tego wywinąć? Na to odbywające się 26 września spotkanie Rady POSK, składającej się z pięćdziesięciu jeden członków, przybyło jedynie dwudziestu sześciu. Dwóch członków wstrzymało się od głosowania w sprawie absurdalnie zawyżonych kosztów wzniesienia nowych mieszkań. Tak poważna decyzja miała być dyskutowana na nadzwyczajnym walnym zebraniu (POSK ma podobno dwa tysiące członków) – a podjeła ją Rada w tak nielicznym składzie. Pozwolenie na budowę nie zostało jeszcze ratyfikowana przez wydział planistyczno-budowlany dzielnicy Hammersmith ani przez Komisję Charytatywną. Spośród dwudziestu sześciu członków, przynajmniej dziesięciu zasiadających w Radzie nie wyraziło żadnego zainteresowania – czy to z powodu konfliktu, czy też innych żywotnych interesów. Te dziesięć osób powinno opuścić spotkanie, a już na pewno nie wolno było im pozwolić na udział w głosowaniu. Czy ktoś spośród pozostałych trzynastu członków Rady rzeczywiście zrozumiał o co chodzi? Czy na ich głosy miał ktoś wpływ? Czy zostały zmanipulowane? W jaki sposób tę napompowaną kwotę miliona trzystu tysięcy funtów skalkulowano? Czy sporządzono niezależny kosztorys budowlany? (miejmy nadzieję, że nie był to jedynie kosztorys przygotowany przez Andy Rumuna). Dzięki swej przewidywalności, dr Kazimierz Nowak zażądał, aby całość tego spotkania Rady została skrupulatnie utrwalona w protokole. Lecz co się okazało? Nie było protokolanta – sekretarza, mogącego sporządzić protokół z posiedzenia. Niebywałe… Przy podejmowaniu tak ważnej decyzji nie było protokolanta! POSK-owi oficjalni „biegli rewidenci” oraz dyplomowani księgowi,

panowie H. W. Fisher & Co, powinni zostać poproszeni o wytłumaczenie zagmatwanych i nadzwyczajnych kwot. I tak przechodzimy do kolejnej sprawy: Księgarni POSK-u, która działa pod egidą Macierzy Szkolnej. Zakulisowo i bez porozumienia z członkami POSK-u ma podobno być sprzedana („prywatyzacyjka”), za nieujawnioną sumę, niezidentyfikowanemu kupcowi. Pogłoski mówią, że są to rzekomo sami dostawcy książek do POSK-owej księgarni. Zobaczymy. Inna ważna sprawa to sposób, w jaki POSK-owe Biuro Polityczne obchodzi się z kwestiami weryfikacji i wyboru nowych kandydatów i członków POSK-u. To swego rodzaju „trybunał Baby Jagi” (czy podczas spotkania weryfikacyjnego podaje się napar sporządzony przez czarownice w stylu makbetańskim?). Jak pisano wcześniej w „Nowym Czasie”, ten prehistoryczny, zdezaktualizowany proces naboru weterana związkowca rodem z epoki jurajskiej oraz wzajemne zatargi i waśnie powinny zostać przeniesione do lamusa już dawno temu. Nieczysty z prawnego i moralnego punktu widzenia ostracyzm, który kierowany jest w stronę wielu nowych członków POSK, będzie jak rozumiemy, częścią prawnego wyzwania, które należy rzucić stronie, która proceder ten uprawia. W jaki sposób Politbiuro POSK, w szczególności przwodnicząca Joanna Młudzińska i żelazny sekretarz Andrzej Zakrzewski oraz ich poplecznicy chcą pozostać na stanowiskach jako odpowiedzialni powiernicy funduszu POSK i jego dyrektorzy? Inwestując bez społecznej dyskusji należące do POSK-u miliony, zabierają się za zniesławianie uczciwych członków POSK. Na Boga, zrezygnujcie, odejdźcie teraz i zabierzecie swoje nędzne Politbiuro ze sobą.

9 LIstopada godz. 19.00 Msza ŚwIęta w Katedrze westMInster w LondynIe z okazji 75. rocznicy Bitwy o anglię 70. rocznicy zakończenia II wojny światowej wspomnienie o aBp Józefie gawlinie wspomnienie o kard. władysławie rubinie Mszy Św. przewodnIczy Bp poLowy JózeK guzdeK

dziedzictwo na wyspach |21

His dedication to Ognisko and the Polish people is immeasurable Whereas the great military ‘steward’ and soldier Sir Winston Churchill gained admission to the famous Royal Military Academy Sandhurst, after three attempts, HRH Duke of Kent – Prince Edward – as he prefers to be known, did so at his first attempt (29 July 1955), later winning the Sir James Moncrieff Grierson prize for foreign languages. The Duke has seen active military service, having risen through the ranks, was promoted to Field Marshall on 11 June 1993. Ognisko club member Celia Lee, biographer of the in-depth study of the Duke, A Life of Service, says he was “a brilliant student”. After Eton, The Duke was a pupil at Le Rosey, Switzerland, where he learned “fluent French”. The Duke’s association with the Polish Hearth Club Ognisko began with his parents, HRH Duke and Duchess of Kent, who opened the club’s doors in July 1940. His Father died just two years later, in an airplane crash, Caithness, Scotland. Adds Celia Lee “The Duke knows Poland well, having travelled extensively in the country latterly.” His “devotion” to Ognisko, and the Polish people is “immeasurable”. He has been awarded the Grand Crosses of the Order of Merit of the Republic of Poland. As Celia Lee’s book title suggests, HRH Duke of Kent’s service to his country, Great Britain is unstinting, in its breadth of work, service, devotion and loyalty. The Duke has ties worldwide, particularly the Commonwealth countries, is associated with a hundred charities, and is patron of several institutions which include the Ski Club of Great Britain, British Computer Society, Trinity College of Music, and of course Wimbledon Lawn Tennis Club. Celia Lee’s fine biography has it all. The Duke is dedicated to, and proud to be patron of the Polish Hearth Club, Ognisko. He was at the forefront in the victorious battle to save club and building. For our part, we the club members are very fortunate, and proud to have Prince Edward, HRH Duke of Kent as our patron. The Duke celebrates his eightieth birthday this year – Sto lat!

Mirek Malevski


22|

08 (217) 2015 | nowy czas

postscriptum Roman Waldca o tym, o cZym WaRto – alE nIEKonIEcZnIE tRZEBa – WIEdZIEĆ | paźdZIERnIK

Czy stopy pójdą w dół? To miał być cudowny rok, w którym wszystko miało wrócić do normy i mieliśmy znowu cieszyć się z rozwoju gospodarki – albo przynajmniej z większej ilości gotówki w kieszeni. Tymczasem okazuje się, że wcale nie jest tak dobrze, jak miało być. Wręcz przeciwnie, Bank of England ostrzega, że może jeszcze bardziej obniżyć stopy procentowe, które już teraz są na bardzo niskim poziomie 0,5 proc. Wszystko dlatego, że światowa gospodarka znowu dostaje zadyszki. Gorzej jest nie tylko z wynikami w Wielkiej Brytanii, ale także w takich krajach jak Chiny, w których załamanie na giełdzie spowodowało spadki na całym świecie. Niskie stopy procentowe to oczywiście dobra wiadomość dla spłacających kredyty, ale zła dla tych, którzy mają oszczędności i chcieliby je pomnażać dzięki korzystnemu oprocentowaniu. Świadczy również o tym, iż brytyjska gospodarka nie jest w najlepszym stanie, skoro jest tak bardzo uzależniona od wstrząsów (choćby niewielkich) na światowych rynkach. Również Amerykanie, którzy mogą się pochwalić szybszym wzrostem niż Anglicy, postanowili wstrzymać się z podnoszeniem stóp procentowych. Bank of England nie wyklucza również tego, że stopy mogą spaść do poziomu poniżej zera. Byłby to pierwszy w historii brytyjskiego banku przypadek, gdy stopy procentowe spadły do ujemnego poziomu. Również inflacja utrzymuje się na zerowym poziomie, wszystko

przez spadające ciągle ceny ropy naftowej. Co prawda jej ceny już od dawna utrzymują się na bardzo niskim poziomie, co wcale nie znaczy, że koszty te przenoszone są na konsumentów. Dla przykładu – ceny biletów lotniczych wzrosły w ciągu ostatniego roku

(sierpień 2014 do 2015) aż o 10,5 proc. Podobnie z kosztami wydawanymi na edukację (10 proc.) czy usługi fryzjerskie (2 proc.). Mniej zapłacimy na stacji benzynowej tankując samochód (12,9 proc mniej) czy kupując ryby (są o 5,5 proc. tańsze).

Ryanair musi płacić

Pustynia wysycha?

Studia mogą być bezpłatne

Irlandzka linia lotnicza Ryanair nie ma ostatnio szczęścia – nie tylko przegrała sprawę w sądzie w sprawie płacenia pasażerom odszkodowań, to jeszcze ma na głowie brytyjskiego regulatora rynku. Chodzi bowiem o tysiące pasażerów, z których niektórym należy się aż 600 euro odszkodowania za odwołane lub opóźnione loty z powodów technicznych. Wcześniej przewoźnicy argumentowali, iż takie opóźnienia powinny być wyłączone z opłat kompensacyjnych, z czym nie zgodzili się europejscy sędziowie w Strasburgu. Civil Aviation Authorithy (CAA) przyznała, iż nie jest zadowolona z tego, w jaki sposób linie lotnicze – a szczególnie Ryanair – rozpatrują reklamacje pasażerów. Co ciekawe, sąd przyznając rację pasażerom wcale nie zajmował się przypadkiem żadnej z tanich linii lotniczych, a lotem KLM z Amsterdamu do Ekwadoru, który z przyczyn technicznych był opóźniony aż 29 godzin. Linia lotnicza odmówiła wypłaty odszkodowania stwierdzając, że nie może się czuć odpowiedzialna za problemy techniczne samolotu, które pojawiły się tuż przed startem maszyny. Sąd się z tym nie zgodził i orzekł, iż płacić trzeba. Czy będziemy przez to latami bardziej punktualnie?

Stare polskie przysłowie mówi, że nic nie może przecież wiecznie trwać. Zdają sobie z tego sprawę urzędnicy w Arabii Saudyjskiej, której król w specjalnym zarządzeniu zabronił wydawania rządowych pieniędzy. Czas zacisnąć pasa i zapomnieć o kupowaniu nowych samochodów czy mebli. Mniej będzie podróży służbowych – wszystko za sprawą utrzymujących się bardzo niskich cen ropy naftowej, głównego źródła dochodu Saudyjczyków, którzy do tej pory nie ukrywali swojego bogactwa inwestując nie tylko w rozwój Dubaju, ale i całego regionu. Było tak dobrze, że nie płacili do tej pory żadnych podatków, w tym także VAT-u od kupowanych artykułów. Teraz wszystko może się zmienić, gdyż rząd zakazuje nie tylko nowych zakupów, ale przede wszystkim inwestycji. O nowych posadach, promocjach czy odszkodowaniach płaconych przez rząd również należy póki co zapomnieć. Arabowie wierzą, że ograniczenia mają jedynie charakter tymczasowy i że ceny ropy wrócą do poprzedniego poziomu 100 dolarów za baryłkę. Kiedy? Tego nie wiadomo, od dwóch lat za baryłkę ropy płacimy bowiem połowę tej sumy.

Jak studiować, to tylko za granicą. Jest nie tylko ciekawiej, ale i taniej i można zaoszczędzić nawet do 50 tys. funtów. Rosnące co roku wysokie opłaty za studia na brytyjskich uniwersytetach nie tylko odstraszają zagranicznych studentów, ale i rodzimych, którzy coraz częściej wybierają się studiować na kontynencie. Jak wynika z opublikowanych właśnie danych liczba ta wzrosła ponad dwukrotnie w stosunku do ubiegłego roku. Brytyjscy studenci zamiast wybierać się na studia w Oksfordzie czy St Andrews, jadą do Holandii, Niemiec, Irlandii czy Danii, gdzie za studia albo nie płaci się wcale, albo jedynie garstkę tego, co w Wielkiej Brytanii, to jeszcze studiuje się w języku angielskim. Ale opłaty za czesne to jedynie część kosztów ponoszonych przez studentów. Na kontynencie znacznie tańsze są również koszty utrzymania – co również nie jest bez znaczenia. Z tańszych lub nawet bezpłatnych studiów mogą jednak korzystać nie tylko Brytyjczycy, ale wszyscy mieszkańcy Unii Europejskiej, w tym także Polacy.

Kontroluj screen time! Firmy technologiczne ryzykują powtórką problemów branży tytoniowej, jeśli nie wezmą odpowiedzialności za to, jaki wpływ ich produkty mają na młodych ludzi. O tym, że nadmierne korzystanie z gadżetów technologicznych może mieć niebezpieczny wpływ na psychikę i generalnie nasze zdrowie pisaliśmy już nie raz. Ale dopiero teraz zaczyna się o tym coraz głośniej mówić, nawołując producentów do bardziej odpowiedzialnego podejścia do oferowanych produktów. Niektórzy nawołują wręcz do umieszczania obowiązkowego ostrzeżenia na telefonach komórkowych o tym, iż nadmierne korzystanie jest niekorzystne dla naszego zdrowia. Strategic Society Centre idzie nawet dalej i apeluje o to, iż nie tylko

producenci komórek, ale także serwisy społecznościowe powinny bardziej być odpowiedzialne za czas, jaki szczególnie młode osoby spędzają przy monitorach i w razie potrzeb tak projektować swoje usługi, aby ten czas dziennie był w jakiś sposób limitowany. Chodzi o to, iż pojawia się coraz więcej dowodów na to, iż dzieciaki w wieku od 10 do 15 lat nie tylko spędzają coraz więcej czasu przykute do małych ekranów, co powoduje zaburzenia – coraz poważniejsze problemy psychiczne i emocjonalne oraz niski poziom satysfakcji i zadowolenia z życia. Fakt jest faktem, coraz mniej ludzi ma czas na rozmowę twarzą w twarz, większość czasu zabiera im bowiem życie online. Smutne, ale prawdziwe.


|23

nowy czas | 08 (217) 2015

Przy europejskim stole

Ewa Stepan

M

ieszkanie w zadbanym, pełnym kwiatów i zieleni osiedlu dla emerytów w północnym Londynie. Przy długim stole dwanaście osób mówiących prawie jednocześnie pięcioma językami. Najbardziej słychać włoski, niemiecki, portugalski przeplatane angielskim i francuskim. Od czasu do czasu wszyscy łaczą się w jakimś temacie po angielsku. Gospodyni, 80-letnia, pełna energii i słońca elegancka Portugalka Margarida świętuje przeprowadzkę do swojego nowego mieszkania. Przyjechała do Londynu 60 lat temu jako nauczycielka francuskiego. Wyszła za mąż za Włocha. Życie spędziła podróżując i mieszkając w trzech krajach. Podobnie jak goście przy stole; dzisiaj emerytowni lekarze, inżynierowie, naukowcy i biznesmeni: Włosi, Grecy, Portugalczycy, Szwajcarzy i Polacy, wdowy i wdowcy. Średnia wieku wesołej gromadki przekroczyła siedemdziesiątkę. Na Wyspy docierali z różnych powodów. Z dystansem i błyskiem w oku opowiadają o swoich doświadczeniach, nawet tych najbardziej bolesnych. Większość straciła swoich życiowych partnerów czy partnerki, niektórzy stracili dzieci, zmieniali domy, kraje, poznawali świat, zawiązywali przyjaźnie pod różnymi szerokościami geograficznymi. Mieli swoje kariery, radości i smutki, ale cokolwiek ich spotkało, dziś powtarzają: la vita e bella. – Dom jest zawsze tam, gdzie rodzina, a jak jej już nie ma, to tam, gdzie się urodziłeś – mówi Luigi, który co roku wraca do swojego domu na Sycyli, ale tylko na kilka tygodni. Po miesiącu, chce wracać do Londynu, do rodziny. Franco opowiada o swojej młodości w wiosce niedaleko Monte Cassino. Urodził się już po wojnie. Jak każdy młody człowiek, chciał poznać świat, podróżować i studiować. Dwa lata starał sie o wyjazd do Niemiec. Nie było to proste, bo nie miał wystarczającej sumy pieniędzy. W końcu jednak dostał wizę i wyjechał do Niemiec. Przez kilkanaście lat pracował w Hamburgu w firmie spedycyjnej. Do Londynu przyjechał w ramach awansu w

tej samej firmie. Opowiada o niechęci Niemców do emigrantów włoskich w latach sześćdziesiątych minionego wieku. – To było ich ogromne poczucie winy i każdy Włoch był potencjalnym faszystą. Miałem niebieskie oczy, dostałem w twarz i pobiłem się z facetem, bo stwierdził, że moim ojcem musiał być Niemiec. Przy stole siedzi też 50-letnia Niemka. Rozmowa schodzi na narodowe uprzedzenia, migracje i zmiany w Europie. Greczynka z Cypru należy do uchodźców. Nie ma w historii świata czasu bez migracji, podbojów i wędrówek ludów. Prawie każde pokolenie przeżywa jakąś migrację. Różne narodowości, kultury łączą się, mieszają i wojują ze sobą. Tak było od początku świata i tak będzie. To prawo natury, której człowiek jest częścią. Bałkany należą do najlepszych przykładów. Przez lata kilka narodowości żyło obok siebie, do momentu gdy zabrakło wspólnego interesu, gospodarka zaczęła kuleć, a polityka zagrała na najbardziej wrażliwej nucie, na religii. Wówczas sąsiad stał się śmiertelnym wrogiem. Ten proces miał miejsce wiele razy w historii Europy, w różnych krajach. Tam, gdzie wyrzucano Żydów, Hugenotów, Greków, Romów etc. Narody przyjmowały i wyrzucały „obcych”. Wszystko zależało od ich liczby i wewnętrznej sytuacji krajów. To, co łączyło obecnych przy stole, to znajomość historii, wspólne judeochrześcijańskie korzenie, przeżycia w poszukiwaniu własnego miejsca na ziemii, ocena obecnej sytuacji międzynarodowej w świetle procesów gospodarczo-politycznych i wypływająca z wiedzy i doświadczeń wizja przyszłości Europy. Europy kompletnie innej, obcej. Niby nic w tym szczególnego, skoro średnia wieku przy stole to prawie osiemdziesiąka. Świat dzieci jest zawsze inny od świata rodziców. Postęp technologiczny, skok cywilizacyjny wymusza naturalne zmiany. Jednak wizja przyszłej Europy dla Europejczyków przy portugalsko-włoskim stole w północnym Londynie była zabarwiona końcem judeochrześcijańskiej kultury, która stworzyła dzisiejszą Europę. Europę piękną, pełną arcydzieł sztuki i architektury, pełną wspaniałych katedr, pałaców, zamków, dworów, pełną muzeów, wspaniałej literatury, malarstwa, rzeźby, Europę filozofów, muzyków i poetów, naukowców, humanistów, przedsiębiorców i liderów myśli politycznej. Wartości, dzięki którym ta Europa powstała, najpierw stały się niemodne, potem niepotrzebne, a w końcu złe. Od czasu do czasu na użytek polityki propaguje się „solidarność” czy „demokrację” ściągając te pojęcia jak produkty z półki supermarketu i nie zważając na instrukcje obsługi wciska jako jedynie słuszny środek leczniczy na wszelkie dolegliwości ustrojowe, zwłaszcza tam gdzie pachną interesy. A tu pospolitość skrzeczy i masy emigrantów o kompletnie innej kulturze stoją u bram, a właściwie już zadomawiają się w Europie, która ogołocona z wartości, bez własnego kręgosłupa moralnego, politycznego i etycznego nie będzie w stanie oprzeć się naporowi wojowniczych młodych mężczyzn domagających się praw, pracy i pieniędzy. W ilości i w głodzie zawsze jest siła. Tak rozpoczynały się wszystkie rewolucje. One zaś rządzą się swoimi prawami, jak tsunami zmiatają stare porządki i tych, którzy okopani wygodami, poczuciem własnej wartości i siły nie przypuszczają, że zdmuchnie ich wiatr historii i podepczą kolejne pokolenia. Tak to, dyskutując i smakując przysmaki europejskiej kuchni w wydaniu brytyjskoportugalsko-włoskim, przy hiszpańskim i francuskim winie zjednoczeni przy stole w północnym Londynie dodawaliśmy sobie animuszu zabawiając się okrzykami: Salute! Felicita! Elogios! Prost! Na zdrowie! A la tenne! Viva! Dear Margarida, a vida e bela. Yes. Life was really beautiful… and still is.

The restaurant is open for Lunch and dinner 7 days a week serving Polish and eastern European cuisine, while you can also get light snacks,teas and cakes in the bar from 11am til midnight. We offer a members menu at £15 for 2 courses and can cater for larger parties with a range of Set menus. We look forward to seeing you at Ognisko

Ognisko Restaurant 55 Exhibition road London SW7 2PN 020 7589 0101 www.ogniskorestaurant.co.uk info@ogniskorestaurant.co.uk


08 (217 2015 | nowy czas

Pezydent RP w Londynie Wizyta prezydenta Andrzeja Dudy w Londynie była bardzo intensywna. Prezydent, który objął swoją funkcję 6 sierpnia, przerabia jakby przyspieszony kurs wiedzy o społeczeństwie poprzez bezpośredni z nim kontakt. Już w czasie kampanii wyborczej jeździł po kraju spotykając się z Polakami w niemalże każdym regionie. Teresa Bazarnik

N

owe otwarcie, czyli nowy sposób sprawowania władzy – podkreślało wielu komentatorów po objęciu przez Andrzeja Dudę urzędu Prezydenta RP. Chodziło przede wszystkim o pokoleniową zmianę. Ale, okazuje się, że ta prezydentura ma zupełnie inny wymiar także w aspeckie obecności w świadomości publicznej. Liczne spotkania, konferencje i uroczystości, w których bierze udział nowy prezydent to nie wiedza tajemna – łatwa do dowolnej interpretacji, a nawet nadinterpretacji. Wszystko jest filmowane, fotografowane, komentowane i natychmiast internetowo udostępniane. Można sprawdzić w każdej chwili i wyciągnąć własne wnioski. Intepretacje, a tym bardziej nadinterpretacje inżynierów życia publicznego nie są już nikomu potrzebne i niewiele mogą zmienić. Kiedy do Londynu w 2006 roku przyjechał prezydent Lech Kaczyński i na konferencji na Downing Street w wypowiedzi odnoszącej się do dużej fali polskich przybyszy powiedział, że większość z nich świetnie sobie poradziła, ale są tacy, którym się nie udało, a tłumacz przetłumaczył, że z Polski wyjechali nieudacznicy, można było niemiłosiernie wykorzystywać tę nieudaczność tłumacza jako broń polityczną przeciwko prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu. Teraz prezydent Andrzej Duda mógłby spokojnie powiedzieć – „nie ze mną takie numery…”, bo jest już rzesza tych, którzy wybili się na niezależność i nie kupują tego, co mówią główne media w Polsce, które wciąż nie są w stanie mówić głosem niezależnym i z takim samym natężeniem chłostać opozycję, jak i sprawujących władzę – ignorują tę łatwość konfrontacji rzeczywistaości z interpretacją. Na obiektywność w przekazie „mainstreamowym” (bo określenie główny nurt – jak i wiele innych polskich słów i określeń – wyszło z obiegu) liczyć więc nie można, co potwierdziło się w związku z londyńską wizytą głowy państwa. Wizyta prezydenta RP w Londynie była bardzo intensywna. Andrzej Duda, który objął swoją funkcję 6 sierpnia przerabia jakby przyspieszony kurs wiedzy o społeczeństwie poprzez bezpośredni z nim kontakt. Już w czasie kampanii wyborczej jeździł po kraju spotykając się z Polakami w niemalże każdym regionie. Odbył takich spotkań ponad 270, był w 263 powiatach. Wpadł też do Londynu – na chwilę. Obiecał wtedy, co obecnie robi, że przyjedzie tam, gdzie nie zdążył. Oskarżany jest oczywiście o udział w kampanii wyborczej do Sejmu Media prezydenta nie rozpieszczają. To, że zaproszony był do wzięcia udziału w oficjalnych uroczystościach obchodów 75.


relacja |25

nowy czas |08 (217) 2015

rocznicy Battle of Britain w St Pauls Catherdal i wykorzystał póltora dnia pobytu na Wyspach tak intensywnie powinno być odnotowane jako wydarzenie nieprzeciętne. A tymczasem pojawiły się gorzkie żale, że… nie chce, by Polacy do kraju wracali. Prezydent zaraz po przylocie na lotnisko Heathrow pojechał do Northnolt, gdzie pod Pomnikiem Polskich Lotników złożył kwiaty. Już tam witany był owacyjnie. Stamtąd pojechał na spotkanie w Ambasadzie RP z młodszymi wiekiem i stażem przedstawicielami naszej społeczności (z kombatantami spotkał się w Lancaster House). Czekał na niego około 300-osobowy tłum. Na piętrze i na parterze. Włączone były głośniki, więc to co prezydent mówił w zależności od swojego położenia słyszalne było w każdym miejscu. Po oficjalnym przemówieniu on i jego małżonka wtopili się w tłum – każdy, kto znalazł się w dogodnej pozcycji chciał zamienić z nimi słowo, uścisnąć dłoń, zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie. Przy okazji spotkania w Ambasadzie RP odbyła się też krótka konferencja z przedstawicielami mediów polonijnych. Jako jedno z pierwszych padło oczywiście pytanie na temat Biura ds. Polaków i Polonii za Granicą, które prezydent powołał zaraz po zaprzysiężeniu. – Czy powstanie oddział takiego biura w Londynie? – To jest kwestia paru minut, kiedy informacja stąd przepływa do biura Kancelarii Prezydenckiej. Nie myśleliśmy o tym, by miało ono jakąś ekspozyturę na Wyspach… chciałbym, by nie było tak, że jedna organizacja jest tą czołową, która tu na miejscu decyduje o tym co będzie nam przesyłane. Ta sprawa ma być otwarta, tak jak różne są tu inicjatywy. – A czy będą ułatwienia w sprawach paszportowych? – Z mocich obserwacji i rozmów z Polakami widzę, że są to problemy bardziej o charakterze administracyjnym niż ustawodawczym, więc jest to kwestia rozmowy z MSZ. Mam nadzieję na poprawę sytuacji w najbliższym czasie. – Jakie ma pan pomysły na to, by zachęcić Polaków do powrotów? – zapytała dzienniakrska „Tygodnia Polskiego”, pisma, które pilotowało rządowy program „Powroty”. – Wie pani, jeden jest tylko pomysł – odpowiedział zdecydowanie prezydent – wyższy poziom życia w Polsce. Stopniowa naprawa polskiej gospodarki… Ja dziś nikomu tutaj nie powiem: pakuj się i wracaj. No bo pytanie jest następujące: czy jest więcej miejsc pracy w jego miejscowości, czy szanse są większe, czy łatwiej tam dziś prowadzić działaność gospodarczą, czy obciążenia są mniejsze albo przynajmniej łatwiejsze do zniesienia? Ja takich zmian na razie jeszcze nie widzę. To jest kwestia przyszłości. Nad tymi problemami, czyli nad podwyższeniem kwoty wolnej od podatku, ułatwień dla przedsiębiorców, wprowadzaniem dogodnych rozwiązań przy zakładaniu i prowadzeniu firmy ma pracować Narodowa Rada Rozwoju. Zdaniem prezydenta nie ma jednego remedium na uzdrowienie polskiej gospodarki. To jest proces złożony, wymagający wszechstronnej analizy i całego spektrum działań. Było też pytanie na temat uchodźców i imigrantów z Afryki. – Jeżeli mówimy o uchodźcach – powiedział prezydent – rodzi się pytanie następujące: jak realizowana powinna być polityka azylowa. Czy ci ludzie powinni przyjeżdżać tam, gdzie ich wyślą, czy tam, gdzie chcą pojechać. Prezydent podkreślał, że nie zgadaza się ze stanowiskiem Unii dotyczącym przyznawania tzw. kwot jeśli chodzi o uchodźców. – Oni się do naszego kraju nie garną. Przyjęcie emigrantów będzie zależne od naszych możliwości i specyfiki naszego kraju. Jesteśmy społeczeństwem żyjącym na znacznie niższym poziomie niż na zachodzie Europy. Ci, którzy do Europy przyjeżdzają, też sobie z tego doskonale zdają sprawę, że Polska nie jest rajem. – Mam takie nieodparte wrażenie – dodał prezydent – że ta fala nazwijmy to uchodźców czy emigrantów, która podniosła się tak bardzo, to jest kwestia ostatnich tygodni, miesięcy, kiedy ten napływ zaczł być tak lawinowy. To nie jest kwestia intensyfikacji sytuacji wojennej. Ta sytuacja w niektórych krajach trwa od dawna. Jest to jakis proceder, który gdzieś jest realizowany (prezydent podkreślił, że nie wypowiada się w ten sposób po raz pierwszy, że zrobił to już wielokrotnie wcześniej na forach międzynarodowych i w wywiadach prasowych, w Niemczech, Estonii). Powinniśmy się zastanowić, jakie są tego przyczyny. Kto na tym zarabia? Bo to jest gigantyczny interes. Kończąc serię pytań dziennikarzy Andrzej Duda sam zadał pytanie: – Ja przede wszystkim patrzę na państwa i mam jedno zasadnicze pytanie: dlaczego państwo tu jesteście, a nie w Polsce?

Jeśli ktoś tak chciał, to nie ma żadnego problemu. Dobrze, że granice są otwarte. Przecież sami walczyliśmy o to, by Europa była otwarta. Pytanie, ile jest tutaj ludzi, bo tu ma określony poziom życia dzięki swojej ciężkiej pracy, dzięki swoim zdolnościom, dzięki temu, co udaje im się tutaj osiągnąć. I… dlaczego nie byli w stanie tego samego osiągnąć w Polsce? – A co z Polakami, którzy wcale nie chcą wracać do Polski? – padło ostatnie pytanie. – Czy zamierza pan wspierać wysiłki tworzenia pozytywnego wizerunku Polaków tutaj na Wyspach? – Ja zamierzam wspierać taką politykę, która będzie wspierała Polaków na Wyspach jeśli chodzi o utrzymanie tradycji polskiej, jeżeli chodzi o wychowanie dzieci w języku polskim (…) Natomiast absolutnie nie mam zamiaru komukolwiek odbierać prawa wyboru i możliwości pozostania tutaj. Ja bym chciał, żeby wybór był prawdziwy… Małe miejscowości mają znacznie mniejsze szanse niż wielkie miasta w Polsce. Jeżeli mamy realizować w naszym kraju rzeczywiście konstytutcyjne prawo swobodnego wyboru miejsca zamieszkania to potrzebny nam jest zrównoważony rozwój w Polsce. To znaczy muszą być stworzone przynajmniej zbliżone możliwości jeśli chodzi o dostęp do tzw. nowoczesności, szerokopasmowego interenetu, dobrej szkoły, dobrze wyposażonej, infraskturktury, komunikacja czy możliwości sprawnego prowadzenia działaności gospodarczej. Tego dzisiaj w wielu miejscach bardzo brakuje. Dzięki funduszom europejskim mamy możliwości, żeby doszusować do tej Europy, która, kiedy my byliśmy za żelazną kurtyną, swobodnie się rozwijała i bogaciła. Ta żelazna kurtyna spadla w 89., 90. roku i nagle się okazało, że jesteśmy daleko cofnięci i dziś te straty odrabiamy. Punktem kulminacyjnym wizyty był udział pary prezydenckiej w uroczystej mszy świętej w St Paul’s Cathedral w 75. rocznicę Battle of Britain z udziałem premiera Davida Camerona, szefa partii opozycyjnej Jeremy’ego Corbyna oraz reprezentanta rodziny królewskiej księcia Edwarda z małżonką. Wśród ponad 2 tys. zaproszonych gości znaleźli się również polscy weterani. Przed katedrą tłum Polaków usatwionych wzdłuż przeciągniętego wokól placu katerdalnego sznura. Na środku wielki baner: Never in the field of human conflict was so much owed by so many to so few – słowa wypowiedziane przez Winstona Churchilla. W powietrzu białe balony z białoczernową szachownicą. Po zakończeniu uroczystości oficjalne zdjęcia na stopniach katerdy. Schodząc w kierunku zaparkowanego przed stopniami samochodu (notabene nie oznaczonego polskimi chorągiewkami – oburzenie było dość powszechne) prezydent z małżonką podbiegli do zebranego tłumu, czym wywołali burzliwą owację. Rozległo się wokól katedry entuzjastyczne skandowanie: – Andrzej Duda, to się uda! Wczesnym popołudniem prezydent odbył spotkanie z Davidem Cameronem na Downing Street, które okreśłlił jako bardzo dobre. Rozmowa toczyła się na temat spraw europejskich,

dotyczyła również uchodźców. – Zgodziliśmy się – podkreślił prezydent – że trzeba najpierw zwalczać przyczyny tego, co powoduje, że ci ludzie zmierzają do Europy. Rozmawiano też na temat bezpieczeństwa energetycznego i militarnego. Premier Cameron zgodził się, że konieczny jest rozwój infrastruktury NATO w Europie Środkowo-Wschodniej. Na koniec krótkiego spotkania z dziennikarzami przed wejściem do siedziby brytyjskiego premiera Andrzej Duda dodał: – Prosiłem, by wzmacniać w społeczeństwie brytyjskim szacunek do Polaków, który został w ogromnym stopniu zbudowany przez tę tzw. starą emigrację, przez polskich żołnierzy, którzy walczyli ramię w ramie z żołnierzami brytyjskimi w czasie II wojny światowej. W Instytucie im. gen Sikorskiego prezydent podreślił: – W najtrudniejszych czasach, kiedy Polska nie była krajem suwerennym, kiedy to wlaśnie tu działał rząd polski na uchodźstwie, to tutaj krzewiono polskość, to tutaj starano się w miarę możliwości walczyć o wolność. Na spotkaniu obecne były bohaterki Powstania Warszawskiego, które uzyskały nominacje na wyższy stopień wojskowy (Marzenna Schejbal, Maria Stapf, Hanna Tarkowska i Halina Kwiatkowska). Marzenna Schejbal, dziękując prezydentowi powiedziała m. in.: – Nigdy nie zabiegaliśmy o awanse, myśleliśmy o kolegach i koleżankach pozostałych w Polsce. Dla nich organizowaliśmy pomoc. Podczas kiedy prezydent przebywał w Instytucie Sikorskiego, Agata Duda spotkała się w Ognisku Polskim z nauczycielami szkól sobotnich. Problemów związanych z prowadzeniem takich szkół jest cały ogrom, trudno było, w trawającym bardzo krótko spotkaniu nawet w sensie ogólnym je przedstawić. Ostatni etap intensywnej wizyty to Lancaster House. Wybór miejsca spotkania m.in. z weteranami II wojny światowej, działaczami polonijnymi, przedstawicielami nauki oraz posłami parlamentu brytyjskiego nie był przypadkowy. Podkreślił to w swoim wystąpieniu brytyjski minister obrony Michael Fallon: – To właśnie tutaj znakomity polski kompozytor Fryderyk Chopin występował przed królową Wiktorią. Dzisiaj znów możemy się spotkać tutaj, żeby cieszyć się z relacji polsko-brytyjskich. Prezydent w swoim wystąpieniu podziekował Brytyjczykom za gościnę. – …Nie tylko dla mnie przez te dwa dni, ale wobec pokoleń Polaków, którzy tutaj żyli i żyją, którzy w Wielkiej Brytanii realizują swoje życiowe marzenia dziś, a kiedyś byli z przymusu, żeby nie znaleźć się w więzieniu w Polsce lub nie zginąć podstępnie zamordowani w czasach komunistycznego reżimu. Wszędzie, gdzie pojawił się prezydent, chciał być blisko Polaków, którzy odwzajemniali mu się okrzykami radości, śpiewaniem „Sto lat”, uściskami dłoni, skandowaniem: „Andrzej Duda,


Lusławicka Akademia Muzyczna Krzysztofa Pendereckiego

Janusz Pierzchała

S

iedzę z moim przyjacielem Pawłem w gabinecie Adama Balasa, dyrektora Europejskiego Centrum Muzyki Krzysztofa Pendereckiego i rozmawiamy o fenomenie Lusławic. To znaczy o Centrum, mniej zaś o dworze i wsi, chociaż te zasługują również na uwagę jako tło i zakorzenienie dla ECM. Wieś Lusławice leży niecałe 2 km od Zakliczyna, właściwie przylega topograficznie do miasteczka. Położona na równinie, łagodnie dochodzi do brzegów Dunajca. Po drugiej stronie rzeki, od lewej strony, strome, zalesione wzgórza Melsztyna z widocznymi na szczycie szczątkami gniazda rodowego potężnych niegdyś i tak zasłużonych w historii kraju małopolskich Leliwitów: Melsztyńskich, Jarosławskich, Tarnowskich. Gdzie spojrzeć szeroki, harmonijny krajobraz nie zeszpecony niczym z ponurej, socjalistycznej przeszłości. Pełen uroku Zakliczyn – z parterowym, rozłożystym ratuszem na rynku wyłożonym starannie kocimi łbami, na którym czuję się trochę, jakbym wjechał w XVII wiek – łapie właśnie wiatr w żagle w związku z sukcesem Lusławic. Same Lusławice, lokowane w 1231, zmienialy wielokrotnie właścicieli. Miały swoje barwne momenty w historii naszego kraju i jego kultury. Na przełomie XVI i XVII wieku, gdy panami wsi byli Stanisław i Achacy Taszyccy, Lusławice staly się siedliskiem sekty arian, najbardziej radykalnego odłamu kalwinizmu. Skupieni wtedy na dysputach teologicznych, nauczaniu i publikowaniu traktatów protestanckich, mieli, jak się zdaje, również swoje preferencje i zamysły polityczne. W 50 lat później, w czasie potopu szwedzkiego podjęli w listopadzie 1655 podstępną akcję zbrojną zajęcia dla Karola Gustawa oddalonego o 30 kilometrów Biecza, ważnego strategicznie starostwa bliziutko ówczesnej granicy węgierskiej, wzdłuż której miał powracać w sześć tygodni

później z wygnania król Jan Kazimierz. Zajęte już prawie miasto wydarł im z rąk starosta biecki Jan Wielkopolski. Opisał to dokładnie i barwnie historyk Szczęsny Morawski w Sądeczyźnie i Arianach polskich. W Lusławicach pozostał po arianach lamus dworski, w którym była zdaje się drukarnia, ponieważ zbór spalił w 1655 roku po sprawie bieckiej sam Achacy Taszycki, wstrząśnięty rozmiarami zdrady współwyznawców. Lusławice weszły do historii malarstwa polskiego, gdy od 1919 roku przyjeżdżał, a w latach 1923-1926 mieszkał tu ze swymi siostrami Heleną i Bronislawą (które wynajmowały część dworu od Adolfa Vayhingera), Jacek Malczewski. Malował on z upodobaniem lusławicki dwór, umiejscawiając go też często jako tło symbolicznych scen na swych obrazach z tamtego okresu. Podobno założył nawet szkółkę malarską dla utalentowanych plastycznie miejscowych dzieci. Nie wiemy, czy wyszedł z niej jakiś znany polski malarz. Obdarzony wielką wrodzoną wrażliwością estetyczną Krzysztof Penderecki kupił w 1976 podniszczony dwór z parkiem od rodzin Mroczkowskich i Vayhingerów. Założenie ogrodowe wokół dworu wynosi 28 hektarów. Wypielęgnowany park, który zdążył wspaniale rozróść się w ciągu prawie 40 lat od osiedlenia się tu państwa Pendereckich jest najbardziej charakterystycznym elementem pejzażu Łusławic, organizującym go przestrzennie. Kiedy ponad 12 lat temu dowiedziałem się o idei budowy tutaj centrum muzycznego z salą koncertową, uznałem to za pomysł księżycowy. Co za zadufanie – myślałem – kto tu będzie przyjeżdżał na tę szczerą, senną wieś ? A zaplecze…? A poza tym – irytowałem się – każda większa budowla położona naprzeciw założenia dworskiego zniszczy tak czy inaczej piękny krajobraz. Tymczasem, wbrew takim jak ja sceptykom, centrum powstało. Budowano go stosunkowo krótko, bo 16 miesięcy, ale Europejskie Centrum Muzyki Krzysztofa Pendereckiego jako instytucja zaistniało wcześniej, bo 1 października 2005. Jego pierwszym dyrektorem, (od stycznia 2006 do czerwca 2012) została Adrianna Poniecka-Piekutowska. Wtajemniczeni twierdzą, że bez jej determinacji, nieprawdopodobnego uporu, przebojowości oraz daru asertywności, centrum w Lusławicach nigdy by się nie zmaterializowało. Budowa kompleksu kosztowała ok. 65 mln złotych, z czego 50 mln pochodziło ze środków unijnych, zaś na pozostałe 15 mln złożyły się pieniądze pochodzące od marszałka województwa małopolskiego, z Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego oraz od Akademii – Stowarzyszenia im. Krzysztofa Pendereckiego, Międzynarodowego Centrum Muzyki, Baletu i Sportu. Oficjalne otwarcie Europejskiego Centrum Muzyki Krzyszto-

fa Pendereckiego odbyło się 21 maja 2013 roku, z uroczystym koncertem Anne-Sophie Muter, światowej sławy skrzypaczki, która wystąpiła w oktecie ze swymi stypendystami. Rozpoczęcie swej działalności Centrum zamanifestowało letnim festiwalem muzyki klasycznej Emanacje. Nazwa ta nawiązuje do takiego samego tytułu utworu Krzysztofa Pendereckiego, który przyniósł mu zwycięstwo w II Konkursie Młodych Kompozytorów w 1959 roku i zapoczątkował jego niezwykłą karierę. Po latach nieobecności w Polsce przyjechałem do Lusławic w w ubiegłym roku, w czasie drugiej edycji festiwalu Emanacje (40 koncertów w ciągu tego lata). Przede wszystkim musiałem przyznać rację protagonistom i entuzjastom Centrum. Reprezentująca niezwykły puryzm estetyczny budowla, rozłożona w środku pięciohektarowego terenu, tak różna swoim charakterem, estetyką i użytymi materiałami od otaczającej ją wiejskiej rzeczywistości, nie gryzie się z nią zupełnie i wtapia się doskonale w krajobraz, tym bardziej że w jej tle, patrząc od strony elewacji frontowej, nie pojawiają się żadne zabudowania. Mimo woli pomyślałem o potężnych i dobrze zachowanych świątyniach greckich w pejzażu Sycylii. Niskie, długie, w sumie potężne skrzydło (10 tys. m2!) kryjące wszystkie funkcje szkoły z hotelem, jadalniami i biurami, z wysuniętym do frontu szarym prostopadłościa-

JAN REGULSKI: O Europejskim Centrum Muzyki w Lusławicach słyszalam sporo zanim się tam udałem. Wiedziałem, że to idealne miejsce na projekty edukacyjne, takie jak Lutosławski Youth Orchestra. Spodziewałem przyzwoitego, nowoczesnego obiektu ze wszystkimi niezbędnymi udogodnieniami: salą muzyczną i salami prób oraz częścią rezydencyjną. To, co zobaczyłem, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. To naprawdę wyjątkowe miejsce, które stwarza znakomitą atmosferę do pracy. Wyjątkowi byli też członkowie Młodzieżowej Orkiestry Lutosławskiego. W tym roku odbyła się już trzecia edycja tego projektu i jestem bardzo szczęśliwy mogąc powiedzieć, że z każdym rokiem poziom artystyczny bardzo się podnosi. Jeden z najważniejszych elementów tego sukcesu to wspaniałe warunki, jakie to niezwykłe miejsce zapewnia.


reportaż |27

nowy czas | 08 (217) 2015

nem sali koncertowej, z biegnącą wokół całego kompleksu lekką drewnianą kolumnadą kojarzy się nieodparcie z ideą świątyni sztuki. Ale ci, którzy widzą w tej architekturze nawiązanie do klasztoru, też mają pewną rację. Sala koncertowa na 650 osób, zaprojektowana przez najlepszych niemieckich specjalistów, doskonała akustycznie, wyłożona w całości świerkiem, dębem i bukiem kanadyjskim, pełna zapachu świeżego drewna, robi wielkie wrażenie. Szerokie, wygodne podium dla orkiestry ma powierzchnię 216 m2. Sale wykładowe, koncertowa sala kameralna, duży perystyl (albo wirydarz) z taką samą drewnianą kolumnadą wewnętrzną oraz trzy inne wewnętrzne dziedzińce, to wszystko jest w sposób naturalny piękne, estetycznie bardzo dopieszczone. Dane mi było wziąć udział w jednym z najbardziej prestiżowych wydarzeń drugiej edycji festiwalu Emanacje, w koncercie 8 sierpnia, który otworzył z orkiestrą Akademie Westfalen Krzysztof Penderecki. Był to Kaprys włoski op. 45 Piotra Czajkowskiego. Spokojne, piękne dyrygowanie; finezyjna, poddana Mistrzowi orkiestra. Środkową część koncertu, IX Symfonię Es-dur Szostakowicza, poprowadził młody, znakomity dyrygent Maciej Tworek. Dyrygował dynamicznie i sugestywnie. Porwał orkiestrę i publiczność. Patrzyłem ze zdumieniem na mego ośmioletniego syna Adama, który skacząc prawie entuzjazmował się wraz z publicznością. Na koniec znów Penderecki, spokojny i klasyczny i jego Concerto Grosso na trzy wiolonczele i orkiestrę. Tego dnia uderzyło mnie jeszcze jedno – przybyła ze wszystkich stron publiczność sprawiała wrażenie bardzo wyrobionej. Znakomici odbiorcy. Jeszcze jeden dowód jak bardzo Lusławice „chwyciły”. Akademie Westfalen to młodzieżowa orkiestra tworzona każdego roku od lata 2009 z wybitnych studentów z całego świata podczas letniego festiwalu Musik: Lanschaft Westfalen, którego dyrektorem artystycznym jest Krzysztof Penderecki. Po festiwalu w Westfalii orkiestra koncertuje na terenie Niemiec, a od 2013 roku również w Polsce, w Lusławicach i w Krakowie. Podczas tegorocznych rodzinnych wakacji pojechałem z synami znów do Lusławic. Z trzeciej edycji festiwalu Emanacje wybraliśmy koncert symfoniczny Lutosławski Youth Orchestra, 14 sierpnia, oraz następnego dnia chopinowski recital fortepianowy argentyńskiego wirtuoza światowej sławy Nelsona Goernera. Miałem wielkie oczekiwania wobec Lutosławski Youth Orchestra i nie zawiodłem się, choć nie było to takie mistrzostwo, jak ubiegłorocznej Akademie Westfalen. Była natomiast świeżość i wdzięk i z tą świeżością młodości orkiestra wykonała w środkowej części koncertu własną, bardzo zabawną kompozycję. Natomiast genialny Nelson Goerner zagrał Chopina z temperamentem, nawet z pewną drapieżnością, niespotykaną w Polsce. 24 preludia i każde trzymało publiczność w napięciu i koncentracji. Był to bardzo inny Chopin niż ten grany przez polskich pianistów i dlatego byłem nim zachwycony. Publiczność jeszcze bardziej! W rozmowie ze mną dyrektor Adam Balas mocno podkreśla, że lusławickie Centrum jest przede wszystkim wyjątkową, elitarną szkołą muzyczną, nie zaś filharmonią nastawioną na działalność koncertową. Owszem, koncerty są i będą, ale koncerty, tak bardzo pożądane i oczekiwane przez publiczność, to niejako rzecz wtórna, wynikająca z działalności pierwszoplanowej. Główna aktywność szkoły lusławickiej podzielona jest na dwa cykle: Zimowa Akademia Muzyki i Letnia Akademia Muzyki, i obejmują one

ADRIAN VARELA: The spiritual climate is greatly propicious for the high-level, concentrated type of work the Lutosławski Youth Orchestra conducted there. The architecture reflects the contemporary thinking behind the knowledgeable building of such a space. The complex contrasts in harmony with the surroundings. The young musicians – all Polish – were extremely talented. In addition, they were all well-rounded individuals, as opposed to merely skilled instrumentalists. They have strong personal qualities as well as musical and non-musical interests, characteristics which enriched their work. By the end of the project they were performing at a competitive international professional standard. Their achievements are a testament to what heights can be achieved when the highest quality work is carried out with talented students, in an appropriate setting.

szkolenia dla utalentowanych uczniów szkół muzycznych I i II stopnia. Harmonogram roczny pracy edukacyjnej Centrum – wyjaśnia nam dyrektor Balas – nałożony został na cykl czterech pór roku. Jest to jego własna idea. Tak oto powstały cztery kwartały szkoleń: Zima, Wiosna, Lato i Jesień. Zima, a konkretnie turnusy zimowe zostały przeznaczone dla najmłodszych wykonawców, właśnie uczniów szkół I stopnia. Warsztaty wiosenne dla młodzieży gimnazjalnej i licealnej. Kwartał Lato zarezerwowany jest dla studentów, zaś kwartał Jesień, symbolizujący czas zbiorów i dojrzałości został przeznaczony na kursy i warsztaty mistrzowskie, na ideę pełni i doskonałości. Z cykli warsztatowych dla najmłodszych wyłaniania jest Lusławicka Orkiestra Talentów, tworzona z uczniów z całego kraju, w przedziale wiekowym od 7 do 12 lat, wybieranych w trybie konkursowym. Każdorazowa jej edycja ma trwać dwa lata. Pierwsza taka orkiestra, stworzona w latach 2013-2014 liczyła 41 osób. Warsztaty dla tej młodzieży prowadzą czołowi polscy instrumentaliści. Dyrygentem orkiestry i jej dyrektorem artystycznym jest Monika Bachowska. W drugiej edycji, która rozpoczęła się w kwietniu, biorą udział 42 osoby. Natomiast z młodzieży starszej oraz studenckiej została wyłoniona, również pod kątem uczestnictwa w Emanacjach, Lutosławski Youth Orchestra. Oprócz stałych cykli nauczania Lusławice organizują okazjonalne warsztaty muzyczne. W marcu odbył się Mistrzowski Kurs Interpretacji prowadzony przez profesora Yale School of Musik Borisa Bermana dla sześciu wybitnych pianistów (aby się więcej nauczyć, uczestniczyli nawzajem w swoich zajęciach), a w maju Chopinowska Akademia Muzyczna przygotowująca uczestników jesiennego XVII Międzynarodowego Konkursu Pianistycznego im. Fryderyka Chopina. Jaka więc idea podstawowa przyświeca twórcy lusławickiego centrum muzyki, prof. Krzysztofowi Pendereckiemu? Stworzenie szkoły mistrzów dla polskich talentów z całego kraju. Aby uzdolnieni polscy wykonawcy, przyszli dyrygenci, młodzi kompozytorzy nie musieli wyjeżdżać zagranicę na drogie uczelnie i kosztowne staże, by doprowadzić swe kwalifikacje muzyczne do najwyższego poziomu. Zwłaszcza że wielu, że większości na to po prostu nie stać. Zamiast tego będą mieli najlepszych pedagogów z Europy i spoza kontynentu tu, na miejscu. „W ten sposób spłacam swój dług” – powiedział w jednym z wywiadów Krzysztof Penderecki – Zostałem przecież ukształtowany w Polsce, stąd wyjechałem w świat jako gotowy artysta. (Niezwykłe słowa wobec tak częstej w naszych czasach nikczemnej apostazji od polskości, uprawianej przez ludzi uważających się za część elit oraz lekceważenia naszych obowiązków wobec wspólnoty narodowej).

Na tarasie Akademii z synami Adasiem i Dominikiem

Jest dla mnie rzeczą zrozumiałą, że działalność w permanencji tak wielkiego przedsięwzięcia jak Europejskie Centrum Muzyki wymaga wielkich środków finansowych. Dyrektor Balas mówi, że ECM jest instytucją państwową – o czym nie wiedziałem przed naszym spotkaniem i o czym chyba rzadko się pisze – i z tej racji otrzymuje finansowanie z Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Dostaje też dofinansowanie z województwa małopolskiego, a stowarzyszenie zarządzające Centrum ma prawo pozyskiwać sponsorów. Na szczęście sponsorzy są, jest ich coraz więcej i życzyć tylko Lusławicom, aby byli zawsze. Najważniejszym obecnie sponsorem na okres trzech lat są tarnowskie „Azoty”, ale są też inni. Nie podaje się do publicznej wiadomości, ile dają tych subwencji i jaki stanowi to procent rocznego budżetu. Na koniec rozmowy pytam przekornie dyrektora Balasa, co będzie jego największym osiągnięciem w pracy dla Europejskiego Centrum Muzyki. Odpowiedź jest znamienna: – Jeżeli choć jeden z naszych uczniów zostanie wirtuozem światowej sławy! Kiedy kończyły się nasze wakacje, akademia lusławicka przygotowywała się do kolejnego ważnego wydarzenia muzycznego, które rozpoczyna jesienny „kwartał mistrzów” : I Międzynarodowego Konkursu Muzyki Kameralnej im. Ludwiga van Beethovena, od 7 do 13 września. Program aktywności na wrzesień obejmował jeszcze Międzynarodowy Kurs Dyrygencki. W październiku Mistrzowski Kurs Interpretacji – flet, w listopadzie Mistrzowski Kurs Interpretacji – skrzypce, a w grudniu Mistrzowski Kurs Interpretacji – wiolonczela. Na koniec refleksje natury najbardziej ogólnej. Życząc twórcy Europejskiego Centrum Muzyki z całego serca plurimos annos, zastanawiam się jednak, jaka będzie ta bardziej odległa przyszłość Lusławic. Niełatwo zostać scholarchą takiej akademii po kimś tak wielkim, jak Krzysztof Penderecki. Olbrzymi sukces Centrum, jego kapitał na „dzień dobry” to w bardzo poważnej mierze wynik budowanych przez wielkiego kompozytora przyjaźni i znajomości z najznakomitszymi przedstawicielami sztuki muzycznej z całego świata przez całe jego długie życie. Trudno to przecenić. Może jednak w lusławickiej szkole dojrzewają wybitni, godni Mistrza następcy. W końcu Akademia Platońska istniała 300 lat, mimo że Platon był tylko jeden. Pozostaje mi więc życzyć lusławickiej akademii pięknego gaju Apollina (już rośnie!) i trwania co najmniej tyle lat, ile istniała Akademia Platońska w gaju Akademosa. Mój zachwyt nad Lusławicami pozwolę sobie zakończyć cytatem z Eseju o duszy polskiej prof. Ryszarda Legutki: „Jeżeli wolność ma jakąś wartość, to właśnie taką, że pozwala jednostkom i narodom wybić się ponad przeciętność i realizować godne marzenia”.


28| kultura

0x (2xx) 2015 | nowy czas

Kantorbury, Kantorbury. A Personal Account! Ambitious, diverse, enervating and wonderful

Kevin Anthony Hayes

T

hese are some of the superlatives that come to mind when considering the University of Kent’s at Canterbury’s recent centenary symposium celebrating the life of Tadeusz Kantor (1915-1990). Tadeusz Kantor of course, was the world renowned artist, director-theatre maker, scenographer, and sculptor. He was also of course the founder of Cricot 2, the first independent theatre established in Post War Communist Poland in 1956. To paraphrase the initial call for papers, the idea of this event was to provide people today with an opportunity to acquaint or reacquaint themselves with Kantor and his legacy. The aim was therefore, in the context of the much changed contemporary world, to remember this ‘memory-maker’… famous for his Dead Class (1975), Wielopole, Wielopole (1980), and extraordinary renditions of Stanislaw Ignacy Witkiewicz’s plays. Would be contributors were asked to reflect upon how they remembered him, and consider what he taught us and how he could inspire us? Since I had met and interviewed Kantor in 1987, as part of my extensive research into the staging of the work of Stanislaw Ignacy Witkiewicz (1885-1939), I simply had to respond! My response took the form of a paper entitled; Kantor: The Card Player. I was inspired to this title both by Kantor’s description of himself as ‘playing cards’ with Witkacy (Stanislaw Ignacy Witkiewicz) and Witkacy’s famous Multiple Portrait of himself in an Officer’s Uniform resembling a group of Card Players. I wanted to consider, for Kantor, who or indeed what

the other card players might be. To locate them and find evidence for the kind of transaction Kantor had with them. Clearly, with such an open call for contributions, responses were wide and varied. The organisers; Prof. Paul Allain, and Tom Skipp, video film maker and director of Kantor in the Prado Museum, the veritable alter-piece of the event, managed to shape everything into quite a coherent whole. This included; academic panels, film screenings, happenings, practitioner discussions and a workshop performance presentation. This was especially something of a tour-de-force considering that the symposium was only a day and a half long! Furthermore the event had quite an international flavour with contributors and participants coming from markedly different institutions from different parts of the globe. It also include Goshka Macuga’s Letter a ‘Happening’ based on Kantor’s original 1967 work of the same name. The event was funded by the University of Kent’s School of Arts, The Polish Cultural Institute of London and from the Adam Mickiewicz Institute of Poland. As the base of The European Theatre Research Network this event could not have taken place at a more appropriate venue. One of the most notable features of the symposium was the presence of those who were directly from Cricot 2 and indeed Cricoteka. In particular, Małgorzata Paluch-Cybulksa, head of the Cricoteka Archive, who was able to speak persuasively and comprehensively about the relationship between the work of Kantor, Goya and Valazquez. The two actors were; Lech Stranget and Bogdan Renczyński. Lech Stranget explored the deep influences on Kantor, including the highly specific environment of his early days, with such a strong presence of both the eschatological and indeed funereal. Bogdan Reńczynski, and Małgorzata Paluch Cybulska, led a week-long workshop with eight students of various backgrounds. The resultant presentation Las Meninas after Velazquez was greeted with a warm audience response, especially when the whole audience was treated to an emballage by being cloaked in a single cover as a finale! In addition to the, all important, showing of Tom Skipp’s Tadeusz Kantor in the Prada Museum (2014), participants were also able to see a screening of a video document of The Dead Class (1985) with David Gothard reciting previously unknown writings of Kantor. There was also a screening of Panoramic Sea Happening, a durational film prepared by Rich Allen. For me perhaps the most powerful and compelling screening was of The Machine of Love and Death (1987), created in Milan. This was a piece derived from Maeterlinck’s symbolist play; The Death of Tintangiles. This was originally staged by Kantor in 1937. Here we could see the true magic of Kantor at work in grainy black and white. Here we saw the profoundly compelling themes of the struggle for life and survival, death and societal indifference to it, all against the background of a strange and abstract relentless functioning of the abstruse strangeness of the mechanisms ruling these events. At one moment Kantor is seen playing with the hinging action of a dead woman’s leg looking directly into the camera as if to say, you see this is what death means, in what seemed like an almost anatomical demonstration. The whole piece incorporated both tango and phantasmagoric fairground music. This was an extremely powerful film which caused the audience to respond with standing ovation. What a moving experience! Throughout the symposium two particular themes received much attention and provoked a great deal of lively discussion. These were Kantor as an Archivist and The New Seat of Cricoteka and the Tadeusz Kantor Museum. Indeed there were a number of papers presented on this matter. Firstly by Mischa Twitchin of Queen Mary College who to noted that ‘Kantor… [wanted it]… for the transmission of his aesthetic ideas for the future…’ The question of the Idea of Cricoteka’ was also taken


kultura |29

nowy czas |0x (21x) 2015

up by Martin Leach and Martin Blaszk. Ideas and views about the nature of the new seat and indeed its location were to reverberate in many discussions. It is clear that among the practitioners and scholars present there is a great deal of sentiment towards the ambience and spirit of Kantor’s original seat. Bryce Lease’s paper on Polish / Jewish Relations in Kantor and Warlikowski provoked extensive discussion too. The main body of the symposium, concluded with a practitioners’ panel which gave the ebullient and charismatic

Richard Demarco the opportunity to recount the whole story of how he in effect discovered Kantor and brought him to the Edinburgh Festival in the 70’s and 80’s. This was a charming, affectionate and at the same time highly realistic account. His observations were dryly commented upon by David Gothard, who in turn brought Kantor from Edinburgh to The Riverside Studios in London. I asked Prof. Paul Allain whether he thought if the event was a success in terms of what it set out to do. He replied; ‘Absolutely. Everyone seemed to think it a great success. It was packed full, and brought together Polish and UK-based scholars of different generations] including practitioners, which is absolutely vital

today…with several scholars giving their first ever paper in English… I think it’s interesting to consider how Kantor will be known in, say, twenty or thirty years from now, perhaps when the memories of those who worked with him are recorded rather than embodied live. He was so innovative, but much of what he did has become incorporated into more mainstream arts and theatre practices. Might Kantor be forgotten one day? We have to make sure that he isn’t.’ KEVIN ANTHONY HAYES is an actor, director and an expert on Polish Theatre. He is also the co-editor of: Witkacy: 21st Century Perspectives.

Edynburg pamięta o Kantorze Dwie wystawy, dwa skarby. Oba związane z Tadeuszem Kantorem. Tego lata miłośnicy artysty znaleźć je mogli w Edynburgu. Skarb numer jeden to nagranie wideo Uwaga!... malarstwo, który oglądać można było w centrum kultury Summerhall na południu stolicy Szkocji. Film pokazujący, jak Kantor zamienia techniczną z pozoru czynność malowania obrazu w happening, przez lata uważany był za zaginiony na zawsze. – Wcześniej wiele czytałem o tym nagraniu, ale bardzo długo wydawało się, że jest stracone. Jakieś dwa lata temu Cricoteka skontaktowała się z archiwum w Wenecji, gdyż Kantor wysłał ten film na biennale, gdzie został wyróżniony. Teraz mamy przed sobą prawdopodobnie ostatnią kopię istniejącą na taśmie szesnastomilimetrowej – mówi z dumą kurator Marc Glöde. – Na początku wydawało mi się, że film przypomina nagranie zrealizowane przez Nahmuta i Jackosona Pollocka. Ale w przeciwieństwie do niego Kantor nie pojawia się w kadrze ani razu – tłumaczy nasz rozmówca. To nie przypadek, a symptom Kantorowskiego spojrzenia na sztukę: jego ciągłe zainteresowanie procesem, elementem losowym i niedomknięciem dzieła. Wystawa Pomiędzy strukturami pokazywała, jak ta filozofia przenikała u Kantora również inne formy, z pozoru mniej teatralne. Obok punktu centralnego – wspomnianego już filmu – znaleźć tu można było malarstwo, rysunki, gwasze, obrazy, kolaże i fotografie. Skarb numer dwa znajdował się w samym sercu miasta – w Królewskiej Akademii Sztuki. To zapis edynburskiej inscenizacji Kurki wodnej z 1972 roku. Szczęśliwy znalazca to szef inscenizacji, Arthur Watson. Długo nie wiedział co ma w rękach, aż do rozmowy z szefową krakowskiego centrum dokumentującego dorobek Kantora, Cricoteka. – Powiedziałem: chcesz zobaczyć fragment? Bo to się trochę

Dom w Hucisku ze słynnym Krzesłem Kanotra

ciągnie – wspomina Watston. – Natalia spytała: ale to chyba nie jest całość?! No i w chwilę potem zbiegła się cała Cricoteka i oglądała film na moim laptopie – opowiada kurator. – Na zdjęciach widzisz filiżanki z kawą, które następnej nocy zmieniają się w kieliszki z wódką. Kantor zawsze jest obecny, jak to miał w zwyczaju. Widzisz, jak wiele rzeczy zmienia się dość wyraźnie – dodaje. – 98 proc. dialogów na nagraniu jest po polsku. To oczywiście trudność dla Szkotów, którzy z ledwością mówią po angielsku w rozpoznawalny sposób – wybucha śmiechem nasz rozmówca, dodając, że w nowej wersji znajdziemy wreszcie tłumaczenie. – Co ciekawe, na nagraniu jest jeden człowiek z brodą i w okularach. Śmieje się wtedy, gdy wszyscy inni milczą. Musi być Polakiem, bo rozumie dialogi! – tłumaczy Watson. Ale nawet bez znajomości naszego języka, krytycy festiwalowi nie mieli złudzeń, że Kantor przywiózł do Szkocji coś, czego wcześniej nikt tu nie widział. – Nikt tutaj nie miał pojęcia, czego spodziewać się po tym spektaklu. Wszyscy recenzenci są bardzo ostrożni. Nie są bowiem do końca pewni, co tu właściwie się dzieje. Ale nie mają wątpliwości, że to coś fantastycznego. Cokolwiek to jest! – śmieje się nasz rozmówca. Adam Dąbrowski

Wystawę w Royal Scottish Academy organizował Instytut Adama Mickiewicza. Ekspozycję w Summerhall – Instytut Kultury Polskiej w Londynie.


30| kultura

08 (217) 2015 | nowy czas

tworzą kształty wieży, jego Wieży Babel. Obchodzimy czworobok małej sali wystawowej. – Szkoda że tak małej – skarży się Joanna. Nie wszyscy z działaczy dzierżących władzę doceniają wagę sztuki w naszym życiu. A przecież to miejsce zarabia na konto POSK-u, w sposób wymierny, około 10 tys. funtów rocznie, nie mówiąc o prestiżu. Wracamy do punktu wyjścia. Wystawę otwiera ściana poświęcona grafice, kilka prac wśród których dominuje monumentalny rysunek Piotra Kirkiło. Misterna kreska przypo minająca kunszt mistrzów Renesansu. Bardzo wyrazista narracja wciąga oglądającego. Z podstawy wieży wyłania się odwrócona tyłem kobieta z wyraźnie zaznaczonym kręgosłupem. To część konstrukcji, jej głowa jest już wieńczącą kopułą. O symbolice tych powiązań nie trzeba już pisać, wyzwanie otwarte dla każdego. Ta część wystawy, graficzna, przechodzi mocnym kolorem w malarstwo. Praca Marii Kalety (też występującej na łamach „Nowego Czasu”), jest z pogranicza środków wyrazu. Kolor wzmacnia konstrukcja, niczym faktura materiału, ale pociągnięta w pionie wprowadza wrażewnie solidności, konstrukcji trwałej, która uspokaja. Wydawałoby się, że malarstwu udaje się wyzwolić z uwięzienia w Wieży Babel. Gra kolorów, cieni i półcieni. Język uniwersalny. Czy wieża jest w stanie pomieścić wszystkich? W mojej wieży przypadkowego recenzenta, przechodnia, obserwatora zabrakło już kondygnacji. Wieża Babel to chaos. Nie miałem żadnego planu, a gdybym nawet miał, nie byłbym w stanie uzasadnić swoich wyborów.

C

Grzegorz Małkiewicz

Wieża Babel według APA Association of Polish Artists (APA) to jedno z najstarszych polskich stowarzeszeń na Wyspach. Jego członkowie dwa razy do roku mają wystawę zbiorową w Galerii POSK. Ostatnia, zatytułowana Wieża Babel sprowokowała kilka refleksji. Być może dyletanckich. Nic na to nie poradzę, sztuka nie jest tylko dla koneserów.

Maria Kaleta, Brick in The Tower

Joanna Ciechanowska Confusion

Piotr Michał Kirkiło, Confusion

Paweł Kordaczka, Commotion

hodzę sobie i chodzę, i oglądam tę wystawę o bardzo prowokacyjnym tytule. Sala pusta, to nie wernisaż, w kącie jednak ktoś siedzi. Nie mogłem trafić lepiej. – Jestem kuratorem tej wystawy, Joanna Ciechanowska, pisuję regularnie dla „Nowego Czasu”. Wchodzimy w nowe role. Ja w tej skromnej, ale wypełnionej dynamitem sali, czuję się jak nie-redaktor, nie-na-służbie, jestem w przestrzeni, gdzie wywieszono znaczenia i rozdano nowe role. Musimy się odnaleźć, bo z upływem lat Wieża Babel urosła do gigantycznych rozmiarów. Joanna jest też autorką jednego z obrazów. Może coś podpowie, coś wyjaśni… Ale tytuł wystawy zmusza mnie do ostrożności. Wspólnie przyjmujemy ten sam paradygmat. Widz ma prawo do interpretacji, jakiej autor może nawet nie przewidział. – Ale jeśli coś zobaczył, to może podświadomie musiał też przebywać w tych okolicach – dodaje Joanna. Jej obraz nie ma figuratywnego nawiązania do wieży, wielokrotnie przedstawianej przez mistrzów europejskiego malarstwa. Jest kolażem różnych alfabetów, z których jednak powstaje bardzo regularna faktura i coś się z niej wyłania na kształt opętanych spazmatycznym krzykiem twarzy, czyli graficzny zapis biblijnej opowieści. Zamiast interpretować ideę, pokazała ideę w jej nagości. Znaki nie mogąc znaczyć tego co znaczą, szukają zastępczego uzasadnienia swojej pozycji w przestrzeni. Wypełniają tę przestrzeń i organizują. Jesteśmy skazani na pomieszanie języków i nieudolne próby poszukiwania znaczeń. – Nic tego nie zmieni, nawet współczesne aroganckie propozycje znoszenia tych barier – słyszę echo swoich myśli w głosie przewodnika. Paweł Kordaczka, wychowany był w polu rażenia wschodniej ikonografii, tej najbliższej, graniczącej z Polską, która nieustannie, bez względu na temat, przeszywa jego współczesną wrażliwość. W niej dorastał. Może te powtarzające się znaczenia niewiele dla artysty znaczą, ale niewątpliwie jest w ich sieci uwięziony, przez nie prowadzony, jakby odruchowo pędzel podążał za czymś, czego artysta do końca nie rozumie. Kształty i kolory wypełniają czasoprzestrzeń, kompozycję, mają jakąś z góry narzuconą symetrię i arytmię uczuć, i zachowań. Jak ogarnąć ten świat znaczeń na granicy kultur? Nie sposób. Wieża Babel. Ale w tym zagubieniu, w niejednoznaczności może boleśnie czujemy ciężar swojego losu? W tej plątaninie, objęciach serdecznych i niechcianych, przemijających i trwałych, bo nagle ten przechodzień poczuł, że trzeba się zatrzymać, dać wiarę, oswoić choćby nawet ten kawałek wieży zbudowanej z pogmatwanego materiału. Idziemy dalej wzdłuż wypełnionej obrazami sali. Przykuwa moją uwagę obraz (instalacja) też kolegi redakcyjnego Wojtka Sobczyńskiego. Jego twórczość sytuuje się pomiędzy malarstwem i rzeźbą. Materiałów nie szuka, wystarczy wyciągnięcie ręki i jak w poezji Białoszewskiego dochodzi do ożywienia przedmiotów porzuconych, zapomnianych, które wracają użyczając swojej formy i faktury. Niczym demiurg powołuje je do nowego życia. Sklejone pasy materiału nasączonego farbą


|31

nowy czas |08 (217) 2015

Można żyć w szczęściu i śpiewie

Na psotkaniu Koła Lwowian w Sali Malinowej POSK-u

K

olejny, tradycyjny już Wieczór Przyjaciół Lwowa za nami. Tym razem kresowiacy i sympatycy Koła Lwowian spotkali się w sobotę 10 października w Sali Malinowej POSK-u, aby na lwowską nutę powrócić wspomnieniami do miasta bliskiego sercu wielu Polakom. Powodem spotkania było również wspomnienie dwóch wydarzeń: 97. rocznicy Obrony Lwowa oraz 33 rocznicy śmierci prezydenta Lwowa dr. Stanisława Ostrowskiego. Publiczność wysłuchała recitalu Jacka Jezierzańskiego, koncertu pianistycznego w wykonaniu Ryszarda Bielickiego oraz obejrzała film Kawaler księżyca, z cyklu Kino Kresowe, w reżyserii Jeremiego Czyżewskiego, na podstawie scenariusza Jarosława Gowina.

Po zakończonej uroczystości przy suto zastawionym stole i wódce Baczewskiego rozmawiano nie tylko na temat ukochanego miasta, ale także nowych planów Koła Lwowian, organizacji, której celem jest głoszenie prawdy na temat Lwowa i jego okolic na Kresach, pielęgnowanie pamięci, a także niezapominanie o tych Polakach, którzy mieszkają na Kresach, a ich sytuacja, szczególnie w dobie uwikłanej w kryzys Ukrainy, jest szczególnie trudna. – Koło Lwowian wspiera projekt Domu Spokojnej Starości w Brzuchowicach, które przed wojną stanowiły przedmieście Lwowa, uczestniczy w projekcie wspierania szkół polskojęzycznych we Lwowie. Popieramy naukę języka polskiego na Ukrainie, dlatego wspomogliśmy tamtejszych nauczycieli, rozpowszechniając wśród nich dwie publikacje Jestem stąd oraz „Jak uczyć?” – mówił Ryszard M. Żółtaniecki, prezes Koła Lwowian, który witając publiczność podkreślił, że język polski jest jest popularny wśród

Polaków na Ukrainie i stanowi dla nich rodzaj przepustki, by w przyszłości mogli podjąć studia i znaleźć zatrudnienie Polsce. Za pomoc w przygotowaniu wieczoru złożył podziękowania wspierającym organizację wolontariuszom oraz swojej żonie. – Można żyć w szczęściu i śpiewie i to się zdarza raz w roku na wieczorze lwowskim Koła Lwowian. Należę do tej części pokolenia, które nie urodziło się we Lwowie, ale przekazano nam ogromną miłość do tego miasta. Chciałbym się z państwem podzielić tą miłością poprzez piosenki i wiersze, których nauczyli mnie lwowianie – mówił Jacek Jezierzański, znany w środowisku emigracyjnym aktor. Artysta zapewnił, że ogromną radość sprawiło mu, że znalazł się wśród ludzi miłujących Lwów. Tego wieczoru mieli oni okazję usłyszeć kilka znanych i lubianych szlagierów w wykonaniu Jezierzańskiego. Wśród nich znalazły się piosenki oraz wspomnienia o Władzie Majewskiej i Marianie Hemarze, a także wiersze. Wszystkie w interpretacji Jezierzańskiego. Jeden z nich Żołnierz, o nietuzinkowym żołnierzu – Władzie Majewskiej, wyszedł spod pióra artysty. Jednak szczególnie zachwyciła Hemarowska Ziemia Lwowska, w której autor pisał, że nie było dla niego tematów cenniejszych i bliższych sercu niż Lwów. Z kolei przypomniane przez Jezierzańskiego skecze lwowskich batiarów Tomcia i Szczepcia bawiły i wzruszały do łez. Obecny na sali scenarzysta filmu Kawaler księżyca” Sławomir Gowin opowiadał o Lwowie z nieukrywanym rozrzewnieniem, zapraszając na Kresy gości wieczoru. Zapewniał, że liczba lwowiaków na świecie zwiększa się, a wydarzeniazwiązane ze Lwowem i Kresami przyciągają coraz młodsze pokolenia, których miłości do tych miejsc, podobnie jak Jezierzańskiego, nauczyli Polacy niekoniecznie urodzeni we Lwowie, ale znający aurę miejsca z przekazanego im dziedzictwa kulturowego, naznaczeni barwą Kresów, bo Tylko we Lwowie, jak mówi piosenka l bogacz, i dziad Tu są za pan brat l każdy ma uśmiech na twarzy. A panny to ma Słodziutkie ten gród, Jak sok, czekolada i miód... Zatem chociaż raz w życiu wybierzmy się do miasta Pana Cogito, a za rok na Wieczór Przyjaciół Lwowa, pod patronatem Koła Lwowian. I to nie będzie stracony czas, bo… Bo gdzie jest na świecie tak dobrze jak tu...? Kto był, z pewnością się o tym przekonał... Małgorzata Bugaj-Martynowska


32| kultura

08 (217) 2015 | nowy czas

Polskie kino dla każdego 15 października zainaugurowany zostanie Play Poland Film Festival. Do końca listopada odbędzie się kilkadziesiąt pokazów, wystaw i wydarzeń towarzyszących. Kiedy pięć lat temu po raz pierwszy przedstawialiśmy widzom na Wyspach program polskiego festiwalu filmowego, z niepewnością czekaliśmy na odzew publiczności. Takie wydarzenie bez zaangażowania widzów nie miałoby racji bytu. Czuliśmy jednak, że jest ono potrzebne polskiej społeczności i nie myliliśmy się – wspomina dyrektor festiwalu, Mateusz Jarża. Pomysł okazał się być strzałem w dziesiątkę. Założonej przez niego organizacji Polish Art Europe, partnerują obecnie najbardziej rozpoznawalne szkoły filmowe, studia i producenci, a zasięg festiwalu dawno już wykroczył poza Europę, docierając do tak odległych zakątków świata, jak Chiny, Kanada, Stany Zjednoczone, czy Malezja. Podczas V edycji na Wyspach publiczność będzie miała okazję uczestniczyć w kilkudziesięciu pokazach i wydarzeniach towarzyszących. Odbędą się one w Londynie, Glasgow, Aberdeen, Belfaście, Londonderry, Livingston, Motherwell, Coatbridge, Craigavon. i Edynburgu, w którym w połowie października będzie miała miejsce uroczysta gala otwarcia. Gościem specjalnym będzie reżyser Borys Lankosz, w którego towarzystwie widzowie obejrzą inauguracyjny pokaz Ziarno Prawdy. Jak podkreślają organizatorzy, program został przemyślany tak, aby każdy mógł odnaleźć w nim coś dla siebie. Dlatego też oprócz thrillera Lankosza zostanie zaprezentowanych pięć różnorodnych filmów długometrażowych: czarna komedia Ciało Małgorzaty Szumowskiej, poruszający dokument Mów mi Marianna Karoliny Bielawskiej, dramat Magdaleny Piekorz

Zbliżenia, oparty na faktach Carte Blanche Jacka Lusińskiego, a na deser Disco Polo w reżyserii Macieja Bochniaka. Nie mniej istotnym punktem na mapie tegorocznych atrakcji będą pokazy krótkich metraży prezentujące najciekawsze polskie debiuty oraz intrygujące produkcje z dziedzin sztuki filmowej spoza głównego nurtu. Gwarantem najwyższej jakości prezentowanych obrazów są udostępniający je partnerzy: Łódzka oraz Katowicka Szkoła Filmowa, Szkoła Wajdy, Studio Miniatur Filmowych, Studio Munka, Filmoteka Narodowa, a także festiwale – Nowe Horyzonty i O!PLA. W tym roku nie tylko dorośli będą mogli cieszyć się pokazami rodzimych produkcji. Aby umożliwić młodszej publiczności udział w festiwalu, w wielu polskich szkołach odbędą się darmowe pokazy kultowych dobranocek (do zapoznania się ze szczegółową listą zapraszamy na stronę organizatora). Więcej informacji na stronach:www.playpoland.org.uk oraz www.facebook.com/PlayPoland

Beata Rybotycka przeniosła nas w świat przedwojennych kabaretów

Czar i błysk

B

eata Rybotycka i Jacek Wójcicki to artyści, którzy wyszli z Piwnicy pod Baranami i choć tam nabierali estradowych szlifów, na tej zdobyczy nie poprzestali, nie odcinają kuponów od bogatego artystycznego kapitału. Pracują nad autorskim repertuarem, który pozwala im wykorzystać wszystko co najlepsze w ich scenicznym emploi. A możliwości mają duże: od aktorskich po estradowe, od sentymentalnych po groteskowe. Piosenki kabaretowe, liryczne, skecze i anegdoty. Świetne prowadzenie Jacka Wójcickiego (to nowy jego talent) i wyłaniająca się co raz wspaniała diwa... Beata Rybotycka była jak zwykle nieprzewidywalna, wystarczyło kilka elementów (barwa głosu, sceniczny krok), by przenieść słuchacza do innej epoki, głównie okresu międzywojennego, kiedy kabarety święciły swoje największe tryumfy. Krakowscy artyści dobrze czują się też w repertuarze współczesnym, specjalnie dla nich opracowanym. Zostali zaproszeni przez Ewę Beclę i wystąpili w Ealing Town Hall, dużej sali, bez kabaretowo-piwnicznego klimatu. Później część uczestników przyjechała na kolację do… Łowiczanki w POSK-u. Brzmi to trochę jak absurd – mamy Polski Ośrodek Społeczno-Kulturalny, który często świeci pustkami, a ciekawe artystycznie wydarzenia odbywają się gdzieś poza... Czy nie można znaleźć opus operandi, by pójść na spektakl czy koncert na poskowej scenie, a potem przejść piętro wyżej na kolację czy lampkę wina? Czy do tego potrzebna jest wizja, czy wystarczy jedynie dobra wola i mniej merkantylne podejście? A może im gorzej, tym lepiej, by decyzja o zamianie tego społeczno-kulturalnego ośrodka na mieszkania znalazła pełne usankcjonowanie? Teresa Bazarnik


nowy czas |08 (217) 2015

Poeta, który lubił się dziwić „Lecz gdy się milczy, milczy, milczy, to apetyt rośnie wilczy na poezję, co być może drzemie w nas” – zaśpiewali aktorzy londyńskiej Sceny Poetyckiej wprowadzając widza w klimat twórczości i życia Jonasza Kofty, któremu poświęcony był spektakl kabaretowo-poetycki Epitafium dla frajera. Choreografia Andrzeja Bazarnika, który po latach znów dołączył do zespołu teatru w POSK-u, nadała spektaklowi dynamizmu. Od lewej: Renata Chmielewska, Paweł Zdun Katarzyna Paradecka, Magdalena Włodarczyk

– Jonasz Kofta jest poetą specjalnego gatunku, poetą piosenki – mówi Renata Chmielewska, autorka scenariusza Epitafium dla frajera wyreżyserowanego przez Konrada Łatachę i Wojtka Piekarskiego. – Jego twórczość jest o wiele bardziej dostępna dla szerszej publiczności, niż takich poetów, jak Szymborska czy Herbert. Jako artysta Kofta miał duży kompleks, uważając swoje teksty i piosenki jako gorszy rodzaj twórczości. Mówił o sobie: „tekściarz, nigdy poeta.” Nie każdy może być malarzem Jak być artystą, to już wielkim Stąd nieszczęśliwi pacykarze Patrzą na świat przez dno butelki. – A jednak był jednym z najwybitniejszych poetów polskiej piosenki, obok Agnieszki Osieckiej i Wojciecha Młynarskiego. Współpracował z wieloma kompozytorami i często pisał teksty

na zamówienie. Tworzył dla wielu najpopularniejszych wykonawców, takich jak Maryla Rodowicz, Marek Grechuta czy Wojciech Młynarski – dodaje Renata Chmielewska wyjaśniając, dlaczego Scena Poetycka zainteresowała się Koftą. – Okres rozkwitu jego twórczości to lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte. Napisał ponad 600 tekstów piosenek. Jest to ogromna spuścizna biorąc pod uwagę, że miał wiele lat wyrwanych z życiorysu ze względu na uzależnienie od alkoholu – dodaje autorka scenariusza. – Teksty piosenek takich jak Staczać się trzeba powoli są przemyśleniami po „ciemnych okresach”. – Kofta był ogromnie ważny, był częścią pewnej epoki. Nie uważał się jednak za poetę politycznego i jego jedynym utworem politycznym był Szary poemat, który chociaż nigdzie nie drukowany, w latach „Solidarności” był przekazywany ustnie. Polityka odegrała jednak ważną rolę w jego życiu. W jego twórczości obecna jest niemoc – duszenie się w atmosferze komuny i w jej ograniczeniach. Jest to widoczne w takich utworach, jak na przykład Naszą miłość zdusiła wielka płyta. Chociaż ta epoka już minęła, wiele utworów Kofty ma wymiar ponadczasowy. Dlatego w dzisiejszej Polsce młodzi ludzie tworzą muzykę, czasami bardzo awangardową, do tekstów Kofty. Od kilku lat istnieje również Ogólnopolski Festiwal Piosenki Jonasza Kofty propagujący jego twórczość – mówi Renata Chmielewska. W 1962 roku wraz z Adamem Kreczmarem i Janem

TEATR POLSKI W LONDYNIE

Vis comica i talent Renaty Chmielewskiej ujawniały się w prawie każdej scenie, by zatriumfować w Songu sprzątaczki

Scena Poetycka POSK pokazała znakomity spektakl takich naszych zwykłych radości i smutków, życia przetłumaczonego na piosenkę i kabaretowe teksty Jonasz Kofty. Zespół świetnych aktorów pod kierownictwem Heleny Kaut Howson, Wojtka Piekarskiego i Konrada Łatachy obdarował publiczność doskonałą zabawą, pokazując dynamiczny kabaret w kabarecie poetyckim, bawiąc starymi piosenkami z lat 60. i 70. Teksty Jonasza Kofty, niby lekkie, zwiewne i przyjemne zostały ułożone przez Renatę Chmielewską w całość prowokującą do myślenia o tym, co w życiu jest naprawdę ważne. Paweł Zdun, grający Jonasza Koftę, wydobywał z postaci cały kalejdoskop nastrojów z lekkością, z dystansem, z przekonaniem. Janusz Guttner i Konrad Łatacha tworzyli doskonały duet przypominając piosenkę Śpiewać każdy może czy też sławetne Dialogi na cztery nogi. Vis comica i talent Renaty Chmielewskiej ujawniały się prawie każdej scenie, by zatriumfować w Songu sprzątaczki, wykonanym chyba lepiej niż kiedyś przez Stanisławę Celińską. Magda

Pietrzakiem stworzył kabaret studencki Hybrydy w Warszawie. Współpracował również z Teatrem Syrena i był współzałożycielem i wykonawcą Kabaretu pod Egidą. Aktor Sceny Poetyckiej i odtwórca głównej roli, Paweł Zdun, powiedział: – Jonasz Kofta zasługuje na ponowne odkrycie. Należąc do najmłodszego pokoleniem emigrantów, wychowałem się na jego tekstach. Jest on powszechnie obecny w Polsce, ale chociaż wiele ludzi go cytuje, nie zdają sobie sprawy, kto jest autorem tych tekstów. Myślę, że Kofta był trochę zagubiony w życiu, tak jak ja jestem zagubiony w tej angielskiej rzeczywistości. Jako artysta staram się odnaleźć swoją rzeczywistość w jego twórczości. Moja interpretacja Kofty polega na poszukiwaniu w sobie uczuć, które, sądzę, on doświadczał. Wyzwaniem dla mnie jako aktora jest fakt, że Kofta był outsiderem, nie zgadzającym się z ówczesnym systemem politycznym i wartościami społecznymi, ale również ze samym sobą, borykając się z alkoholizmem, a późnej z nowotworem – podkreślił Paweł Zdun. Przedstawienie miało niezwykłą dynamikę. Mieszanka liryki i burleski, trochę w stylu Brechta. Wszystko nieco przerysowane. Nowy członek zespołu Katarzyna Paradecka świetnie śpiewa, ma mocny dobry głos. Trzeba też podkreślić zaangażowanie w spektakl choreografa Andrzeja Bazarnika, profesjonalisty, który wpłynął na kształt spektaklu. Anna Ryland

Włodarczyk dała wyraz swoim zdolnościom lirycznym i dramatycznym. Młodziutka Katarzyna Paradecka prawdziwie, ale i z właściwym dystansem przedstawiła znerwicowany, szary świat lat 60. i 70. Choreografia Andrzeja Bazarnika, który po latach znów dołączył do zespołu, nadała spektaklowi dynamizmu, podkreśliła humor sytuacyjny i wprowadziła optykę przymrużonego oka, które jaśniej czyta między wierszami. A przecież w czasach PRL-u czytało się głównie między wierszami. Mimo brawurowych wykonań poszczególnych piosenek aktorzy tworzyli zgrany zespół, wydobywając niuanse ze znanych przebojów, które weszły do klasyki polskiej estrady. Daniel Łuszczki i Maria Drue opracowali spektakl muzycznie aranżując tak znane melodie, by nadawały spektaklowi nutę łączącą, podkreślającą przekaz satyryczno-poetycki, bardziej lub mniej poważnie, śmiesznie i zabawnie. Scena Poetycka to jedyny polski, profesjonalny teatr w Wielkiej Brytanii oferujący inteligentną, dobrą rozrywkę na wysokim poziomie. To nasz narodowy skarb. Chrońmy go i wspierajmy!


The Royal Academy of Arts' courtyard with the bronze monument of Joshua Reynolds, filled with the installation piece by Ai Weiwei

What if Joshua Reynolds could see it

Wojciech A. Sobczyński

W

alking into a courtyard of the Burlington House, Piccadilly, I am filled with the sense of anticipation. The place is steeped in the history of learning and by no means only the Arts for which it is most known. The famous courtyard redesigned in 19th century is both as beautiful as it is imposing. The quadrangle has entrances to a number of learned societies. On the left one finds the Linnean Society concerned with the natural history and made famous by its illustrious member, Charles Darwin. Further on, the Royal Astronomical Society is followed by the Society of Antiquaries. On the right hand side are the Royal Society of Chemistry and Geological Society. The principal central entrance leads to The Royal Academy of Arts and the bronze monument of Joshua Reynolds, himself a leading academician, dominates the architectural concept. The life size sculpture shows Reynolds with his right hand aloft holding a brush in an act of painting and leaves the visitor with no doubt that the visual arts reigned here from the mideighteenth century. Adjoining the galleries at the back is the Royal Academy School, a prestigious institution of fine art education. I have a personal reason for the heightened excitement on

entering this place. It just so happens that my dear uncle, George Zarnecki, once served as the Vice-President of the Society of Antiquaries, his son John is the current President of the Royal Astronomical Society, my brother Piotr has worked with the Geological Society, and I had the privilege of exhibiting here in a group show of Young Contemporaries many years ago. Today, the courtyard is filled with the installation piece by Ai Weiwei, a leading international artist of Chinese origins, whose major exhibition is taking place in the Academy. The statue of Reynolds very nearly disappears in the branches of Weiwei's timber. I choose the word 'timber' deliberately, as this forest of trees is constructed of bare recycled logs, bolted together, stripped of bark, skinless and ghostly. I can’t say whether Joshua Reynolds would have been amused if he had lived today, but for our time, it seems a powerful introduction to the vocabulary of Ai Weiwei’s art. Several of his artworks on show exploit a similar expressive means – a large scale, a repetition of constituent elements and a link with events of our time. Stepping inside the first gallery I find a similar arrangement of timbers, this time horizontally placed. The installation, in spite of its modern language, has the unmistakeable character of traditional Chinese carpentry – logs of iron wood, machined in an almost ornamental fashion and in a typical red colour. Another of Weiwei's installations that makes the biggest impression on me almost fills the entirety of one of the largest galleries. The piece is dedicated to the victims of a recent earthquake, in which scores of school children tragically lost their lives. The installation consists of hundreds if not thousands of steel rods recovered from the debris of the destroyed school buildings. The rods were cleaned, straightened and ‘laid to rest’; as a visual metaphor, it evokes the sense of tragedy. It speaks volumes using the simplest of means. Information panels hang on the surrounding walls that list the names of those who perished. They add a statistical element to the drama, but my attention is focused exclusively in the acres of rods, laying still,

Ai Weiwei’s installation, in spite of its modern language, has the unmistakeable character of traditional Chinese carpentry


kultura |35

nowy czas | 08 (217) 2015

rusty brown, binary in their unending repetition. It is a moving experience which has me connect it with the music of minimalists, such as Reich or Adams. Wandering through the exhibition I find myself thinking about what the late Robert Hughes, the cantankerous art critic, would have said about it. Hughes did not care much for conceptual art and declared boldly that art had ended when market forces made it into a commodity. He famously slaughtered Damian Hirst (amongst many others) for being merely a recycler. This in itself is a highly debatable point, as Hughes loved Francis Bacon who openly ‘borrowed’ from Picasso, who in turn ‘borrowed’ (and stole) from everybody he could, recycling for his own good. Hirst’s recycling of detritus or pharmaceuticals – that is another matter entirely. Strangely, I found Weiwei’s recycled pieces more interesting than his others. Weiwei uses recycling to impregnate his installations with meaning, giving powerful consideration to the sources of his materials. Ai Weiwei’s embattled life, his protests, his imprisonment, and his concern for liberties and the diversity of culture, has placed him as a sore spot for the Chinese authorities, who prefer to keep a lid on anything controversial. Weiwei’s habit of exposing uncomfortable truths about destroyed temples, threats to the traditional way of life, political corruption and the censorship of information, finds strong expression in his exhibition, making it powerfully relevant. Do I think it is art or activism? Probably both.

L

iberty is relevant to us all, even though it comes in many shades. One such other individual who battled for the truth free from constraints was Arthur Miller, whose 100th anniversary is currently celebrated by the British Broadcasting Corporation with several programs of his plays and lectures. It began last Sunday with the radio adaptation of Death of the Salesman, voiced by David Suchet and Zoe Wanamaker (for those interested – it is worth noting that the

recording can still be accessed online). What wonderful performances of such a great play – be it for the theatre or the radio! Miller’s most famous plays include The Crucible, A View From The Bridge, All My Sons, amongst many others. He grew up in Brooklyn, a son of Jewish immigrants who were forced to move from the relative prosperity of Manhattan to the rough and tumble Brooklyn following the financial crash of the 1930s. I listened to the program with undivided attention. What a drama! Miller’s talent for dialogue is masterly. As I was listening I could revisit my own visit to New York, remembering standing beneath the Brooklyn Bridge. In front of me, glistening in the evening light across the East River lay the symbol of American dream – the Manhattan. Its shimmering image is fused with the reflection in the water. Above me, the traffic that never sleeps rumbled incessantly. The docks seemingly stretching all the way to Queensborough Bridge looking like a scrap yard and smelling of its rusty decay. Gazing at the shipping on East River I was concious of Miller’s Brooklyn behind me, gentrified since his school days. ‘One walked the streets knee deep in the mud’, he used to say. The people of his neighbourhood inspired the characters of the Death of the Salesman, unembellished and raw, washed out and disappointed in life. The American dream died for them in the recession after the Great Crash. These qualities were not met with approval from the American political establishment and Miller was forced to testify in front of the infamous committee for so-called “'un-American” activities. Mistrusted and shunned for some time, Miller regained his standing following his sensational marriage to the icon of the American dream – Marilyn Monroe. Whilst the marriage did not last long, the script he wrote for her is still remembered. The Misfits was just as much about existential questions confronting Americans of the period as it was about Marilyn and the playwright. The BBC’s celebration of Miller’s centenary continues and I thoroughly recommend it.

Nestor of Polish writers abroad On the 9th October in POSK, London, there was a touching celebration. The Association of Polish Writers Abroad chaired by dr Alina Siomkajło presented Adam Czerniawski with the Literary Award 2015 in recognition of his life’s work. Czerniawski, a nestor of Polish writers abroad is known in the wider world a lot more than in Poland itself. It is a matter of regret brought about by a relative isolation of the artist who by a virtue of living abroad suffers the a long sentence of an outsider status. The reception was a success. A sizeable audience listened to a lecture delivered by Professor Marian Kisiel of Silesian University in Katowice assessing the place of Adam Czerniawski in the history of literature. The lecture was followed by reading of selected poems by the author and interspersed by songs for voice and piano by Mieczysław Karłowicz, a great Polish composer and poet of 1920th. The songs were performed in Polish by Edward Edgcumbe, the grandson of Adam Czerniawski and accompanied by Tim Hawken, the pianist. It was a very enjoyable occasion followed by a glass of wine and cordial conversations did continue well beyond the allotted time. Adam Czerniawski is well known to the readers of Nowy Czas. Congratulations from our editorial team. (was)

Artful Faces

Say others: Adam Czerniawski, poet, writer, critic and translator, who has just received the Literary Award 2015 from the Association of Polish Writers Abroad in recognition of his life’s work. Born in Warsaw, he left Poland in 1941 and arrived in England after the World War II via Palestine. His poems have been translated and published in numerous languages all over the world. Outspoken and true to himself critique of other celebrated poets (eg. Czesław Miłosz) brought him many enemies. Says he: I prefer to use the words of the famous Polish poet Jan Kochanowski: ‘I write to myself and my Muse’. If people read it and notice, that’s good. I never write for a purpose.’ Say I: A grumpy temperament, as rugged and unruly as his eyebrows, probably got in the way of a possible Nobel prize. Bottom line: ‘The poet sometimes imagines that he touched, through his thoughts, a vision, a mystery…. and a poem is born.’ Text & graphics by Joanna Ciechanowska


36| kultura

wiersz

Maja Elżbieta Cybulska

O nieżywej Po raz ostatni serce jej zabiło, Po raz ostatni krew pędząc rumianą. I będzie odtąd już tylko poddaną Czystej wieczności – jak noc i jak rano, Jak słowik, gwiazdy, róże albo miłość... Już nie poddaną któregoś z narodów, Ofiarą jego błędów i narowów...

Maria Pawlikowska-Jasnorzewska

08 (217) 2015 | nowy czas

Zacznijmy od krwi rumianej. Przywykliśmy do krwi czerwonej, szkarłatnej, pąsowej, rdzawej czy innej i do tego, że rozmaitym celom służy. Ale rumiana od razu kojarzy się z witalnością. Jest w niej jakiś radosny bieg. Więc dlaczego nagle ta energiczna krew została tak zdecydowanie zatrzymana? Kto (co?) powiedział dosyć? Serce oczywiście. Serce zawiodło, zdradziło, bo taki ma już zwyczaj. A ile lat mogła mieć nieżywa? Jeśli jej krew była zdrowa, to chyba nie osiągnęła jeszcze podeszłego wieku. Chociaż nic nie wiadomo. Ale czy to ma jakieś znaczenie? Odpowiadam twierdząco, bo jednak chciałoby się coś o nieżywej wiedzieć, skoro jej przeznaczeniem okazał się czysty, poetycki, wysublimowany, słowem bajeczny bezkres. I nagle naród („któryś z narodów)”. Termin jak najbardziej doczesny, wyeksploatowany. Odbiera się to jako „zgrzyt”, coś co zupełnie nie pasuje do „czystej wieczności”. Jest jej znieważeniem. Na dodatek naród jest pełen „błędów i narowów”. Nie jest zaszczytem być jego poddaną. W narodzie jest się ofiarą. Mocne słowa. Poetka nie pisze, o jaki naród chodzi. Oczywiście domyślamy się. Jest to jeden z ostatnich utworów Lilki, pisany w czasie wojny, kiedy przelewano krew jak najbardziej rumianą i to nie był czas, żeby wytykać „któremuś z narodów” „błędy i narowy”, czyli obniżać jego wartość. A przecież przekaz wiersza jest wyraźny: lepiej znaleźć się wśród nieżywych niż wśród jego poddanych. „O nieżywej” nie jest jedyną demonstracją nastrojów Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej. W latach 1939-45 prowadziła zapiski, które ukazały się w 2012 roku pt. Wojnę szatan spłodził. I tam pod adresem rodaków pojawiają się bardzo ostre określenia, np. „obelżywe Polactwo”. Dla niej wojskowi, politycy, wojacy obnoszący triumfy nie są niczego warci, bo z ich powodu giną kobiety i dzieci czyli niewinni. „Brutalnie głupi są mężczyźni całego świata” podsumowuje ich wyczyny poetka. Ponadto wojskowi gardzą ludnością cywilną. A ona do niej należy. Oprócz tego nie czuje się doceniona w kręgu literackim (nie to co dawniej!), strasznie tęskni za Krakowem i jest bardzo, bardzo chora. Definiuje wyraźnie czym jest dla niej Polska: „Polska profesorów krakowskich, Kossaków, Zamoyskich, Tarnowskich, tych typów kochanych Staffa i Boya, pięknych pań, cudownych aktorek to Polska – za to Polska rządowa to jakaś prowincja, coś tak okropnego, że w gardle mi zasycha”. Czy to wyjaśnia nieukrywaną niechęć, z jaką poetka

odnosi się do rodaków? Zastanówmy się raczej czy pytanie jest właściwe. Dominuje wrażenie, że coś szwankuje w języku wykorzystywanym do opisu Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej. Te wszystkie „nie pasowała do otaczającej rzeczywistości”, „nie rozumiała”, „miała trudności z dostosowaniem się” itd., są żałośnie płaskie Ona się z nimi po prostu mijała. Była jakby osobną planetą, spoza dziejowych zawirowań, a także intrygującym anachroniz mem; „staroświecką młodą panią z Krakowa” według Tuwima. Strażniczka przestrzeni lirycznej: słowików, gwiazd, róż, miłości, poranków i zmierzchów oglądała się w nieżywej jak w zwierciadle. Tomasz Stando

Awantury Genowefy Rzeromskiej Paweł Zawadzki

Z

aprzyjaźnieni himalaiści opowiadają mrożące krew w żyłach historie o zdobywaniu ośmiotysięczników, o granicach wytrzymałości ludzkiego organizmu, kosztach wyprawy. W gazecie znajduję reportaż o polskim nurku, który bez butli tlenowej osiąga głębokość ponad stu metrów. W historii wielkich odkryć geograficznych nie brak przykładów zachowań heroicznych – pierwsi zdobywcy obu biegunów, odkrywcy białych plam na mapach Afryki czy Amazonii, samotni żeglarze, wyczyny pierwszych lotników – wszystkich łączyła awanturnicza żyłka, umiłowanie przygody. Dokonywali pionierskich wyczynów wykazując się męstwem, odwagą, sprawdzając przy okazji granice wytrzymałości i odporności ludzkiego organizmu. Istotna część takich przygód, dostępnych często tylko dla zuchwalców, wybrańców losu, to przygotowania i koszty organizacyjne. Tymczasem wielu Polaków, szczególnie z Kresów Wschodnich bezpłatnie trafiało do takiej szkoły przetrwania o bardzo wysokich wymaganiach. Jej naczelną maksymą było: „Co cię nie

zabije, to cię wzmocni”, a oferta była nader różnorodna. Ogromne przestrzenie, śniegi dziesięciometrowe, temperatury – kilkadziesiąt stopni poniżej zera. Dziewicza przyroda, w której łatwo spotkać na przykład niedźwiedzia, często ekstremalne warunki bytowania, wymuszające fizjologiczne pytania o sens życia i dogłębna znajomość tzw. „brzytwy Ockhama” (Wilhelm Ockham, średniowieczny zakonnik angielski: „Nie należy mnożyć bytów ponad istotną temu potrzebę”) – o której zapominamy w erze obfitości, ze szkodą dla nas i dla Matki Ziemi. Kto w ogóle przeżył taki epizod egzystencji sprowadzonej do najbardziej elementarnych jej składników, ten wyrastał na człeka wielkiego i mężnego. „Bądź mężnym wobec Bytu” – ta kwestia Henryka Elzenberga idealnie pasowała do trudnej sztuki przetrwania, o której piszę. Zdarzyło się w lutym 1940 roku, że pewna ośmioletnia panna, rezolutna, wygadana, z poczuciem humoru i skłonnością do błazenady wraz z rodzicami, nieoczekiwanie została zmuszona do takiej wyprawy. Podróżując na Syberię tiepłuszką (nazywaną też wagonami bydlęcymi) mężnie stawia czoło przygodom, jakie ją spotykają. Bystra uwaga pozwala jej dostrzegać i opisywać (genialnie, proszę porównać podobne opisy np. u Mariusza Wilka) cuda przyrody. Postulat Elzenberga: „Bądź dzielny wobec bytu” wypełnia co do joty, czasem płacząc, częściej żartując i dojrzewając błyskawicznie do dorosłości. Ciekawa świata


kultura |37

nowy czas |08 (217) 2015

Ta ja zy Lwowa… Koncert poświęcony Władzie Majewskiej, jaki w Ognisku Polskim w Londynie przedstawią artyści warszawskiej Grupy Bagatela 15 jest częścią cyklu Wielkie damy polskiej piosenki emigracyjnej, realizowanego na zamówienie Muzeum Literatury w Warszawie. Zakochaną we Lwowie legendę emigracji niepodległościowej będzie wspominał Zbigniew Rymarz – pianista, kompozytor i akompaniator, który miał przyjemność współpracować z bohaterką wieczoru i cieszył się jej długoletnią przyjaźnią. Wspomnienia o Władzie Majewskiej będą więc pełne osobistych refleksji i faktów, o których nie można przeczytać w żadnej encyklopedii. Ewa Makomaska – aktorka Teatru Polskiego w Warszawie – zaśpiewa najpiękniejsze piosenki, które powstawały specjalnie dla Włady lub są z nią związane. Będą to pełne humoru numery charakterystyczne (Pani Włada była znakomitą parodystką i od tego zaczęła się jej kariera we Lwowie), ale też sentymentalne utwory przepełnione tęsknotą do ukochanego Lwowa. To właśnie z przedwojennej audycji Polskiego Radia we Lwowie – legendarnej Wesołej Lwowskiej Fali – wywodzi się aktorski rodowód Włady Majewskiej. Przypomniane zostaną koleje jej życia, które obfitowało w zdarzenia fantastycznie wesołe, niezwykłe, ale również dramatyczne, czasem tragiczne: wędrówka wojenna, emigracja i życie w Wielkiej Brytanii. W czasie II wojny światowej Włada Majewska wraz z zespołem Lwowska Fala występowała przed polskimi żołnierzami, którzy walczyli na wielu frontach (zespół wchodził w skład 10. Brygady Kawalerii Pancernej gen. Stanisława Maczka). Dała wówczas prawie tysiąc występów. Po zakończeniu wojny została dziennikarką i kierowniczką londyńskiego biura Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa. Przez wiele lat emigracyjnego życia współpracowała i przyjaźniła się z Marianem Hemarem, którego dorobkiem twórczym opiekowała się po jego śmierci. Była producentem kabaretów literackich Mariana Hemara oraz aktorką w jego teatrze, którego siedzibą było właśnie Ognisko Polskie. W 2006 roku ukazały się wspomnienia Włady Majewskiej Z Lwowskiej Fali do Radia Wolna Europa. Wraz z Anną Mieszkowską opracowała album poświęcony Marianowi Hemarowi zatytułowany Za dawno, za dobrze się znamy… Piosenki i skecze. Widzowie usłyszą takie utwory jak: Czterolistna koniczyna, Tęskniłeś tyle lat, Pierwsza moralna piosenka, Kobieta się waha, Chlib kulikowski, Durna ja i wiele innych. To będzie koncert pełen wzruszeń, szczerego śmiechu i doskonałej zabawy. Zapraszamy do Ogniska Polskiego w sobotę 24 października. Tylko jedno przedstawienie! (tb)

(„wszystko badajcie, co dobre zachowujcie – św. Paweł) w Ziemi Świętej, gdzie trafia dzięki gen. Andersowi, który z nieludzkiej ziemi wyprowadził tysiące takich jak ona, odkrywa swe powołanie, dociekliwość naukowca historyka. W 1947 roku przybywa wraz z rodzicami do Wielkiej Brytanii, robi maturę, rozpoczyna studia. Pobytu w Kraju Rad zazdroszczą jej młodzi angielscy sympatycy komunizmu, którzy – jak się okazuje – nie dojrzeli do prawdy. Książkę Hanny Świderskiej Moje uniwersytety (wyd. Fraza, Rzeszów 2014) czytałem z zachwytem kilka razy, z wielką przyjemnością i ciekawością porównując ją ze znaną literaturą przygodową, np. książkami Blaise Cendrarsa; wytrzymuje te porównania, wychodzi z nich zwycięsko. Dziesięć rozdziałów, każdy stanowi osobną całość, żywy i barwny język, serdeczne emocje, cudne poczucie humoru, awantury i wybryki – doprawdy Stachurowe „życiopisanie” blednie i staje się bezbarwne. Książkę otwiera scena wyjazdu z domu rodzinnego w Białowieży i zamyka powrót po trzydziestu latach – życie i książka, która je opisuje, zatoczyły krąg idealny. Autorka nie ukrywa swej antypatii do „LeninaStalina” (choć bywa ona nieco sztubacka w swych przejawach). Pokonać wroga jego własną bronią to duży wy-

czyn – autorka używając propagandowej nowomowy przywołuje do porządku „księżniczkę z okienka pocztowego”. Ta scena jest dla mnie dowodem, że surrealizm socjalistyczny Hanna Świderska odkryła dziesięć lat wcześniej niż słynny twórca Pomarańczowej Alternatywy, Major Waldemar Fydrych z Wrocławia. A „jedyny słuszny ustrój” padł, gdyż wężowym zwyczajem zaczął pożerać własny ogon. Książkę Hanny Świderskiej pożyczyłem pewnemu mądremu mnichowi, autorytetowi w sprawach tzw. życia duchowego. Przeczytał ją z zachwytem, w jeden dzień, dodając opinię, że czytelnik może na jej kartach obserwować zjawisko „obumierania starego człowieka, narodzin nowego” lub – jak to ujmuje św. Paweł – przejścia od dziecka do dorosłości, duchowej rzecz jasna. Od lutego 1980 roku (przedziwnym zbiegiem okoliczności była to rocznica 1500-lecia urodzin św. Benedykta, patrona Europy) starałem się zostać benedyktynem, co pozwoliło mi z dużym dystansem obserwować burzliwe dzieje. W 1990 wydałem własną gazetkę „Głos Patetyczny Dziada Narodowego”, w której pozbierałem anegdoty, postulaty, żarty towarzyszące przemianom ustrojowym. Jednym z pierwszych był pomysł utworzenia polsko-

-amerykańskiej firmy turystycznej dla najbogatszych turystów świata, którzy już wszędzie byli, wszystko widzieli i trudno ich zadziwić. Firma miałaby organizować piesze wycieczki na Syberię, szlakiem pierwszych polskich zesłańców. Za specjalną opłatą mogliby sobie życzyć na przykład chłosty nahajką lub eskorty Kozaków dońskich. Lektura Moich uniwersytetów przypomniała mi tę ideę – byłbym zaszczycony, gdyby autorka zechciała go skomentować jako osoba znająca realia syberyjskie a mieszkająca od zakończenia wojny w Wielkiej Brytanii, najpierw w obozie przejściowym, potem na studiach w Birmingham, w końcu w Londynie, czyli ktoś, kto dokonał syntezy Wschodu i Zachodu. Książkę Hanny Świderskiej Moje uniwersytety polecam gorąco. Jest z tych, które się czyta jednym tchem.

Paweł Zawadzki PS. Jestem przekonany, że „Moje uniwersytety” powinny otrzymać ważną nagrodę literacką. Ale los lubi robić na złość, więc pewno jurorzy nagród docenią tchnące autentyzmem dzienniki transwestyty, który właśnie zmienił płeć...


08 (217) 2015 | nowy czas

Marek Greliak 1950 – 2015 Marek Greliak z POSK-iem związany był od lat 70. minionego wieku. Zajmował się różnymi rzeczami: prowadził restaurację, przygotowywał oprawę scenograficzną do spektakli, był szefem Komisji Domu oraz Komisji Kultury… aż stał się animatorem polskiej sceny jazzowej w Londynie. Zaczynał od improwizowanej scenografii, zgodnie ze swoim wykształceniem, kiedy w POSK-u nie było jeszcze teatru, a przedstawienia odbywały się w Sali Malinowej. Nietypowa przestrzeń, raczej konferencyjna niż teatralna, była prawdziwym wyzwaniem. Rekwizyty trzeba było zdobyć na własną rękę, nie było zaplecza technicznego, za całość odpowiadał scenograf. W tym czasie współpracował z Urszulą Święcicką i jej Teatrem Nowym, także z teatrem ZASP-u. A potem przyszedł czas na działalność kulinarną. Marek Greliak razem z Antonim Szymankiewiczem przez czternaście lat prowadził restaurację „Łowiczanka”. Bardzo sobie cenił kontakt z ludźmi, wynagradzający wyczerpującą pracę. Nie traktował prowadzenia restauracji jako typowy biznes. Bywalcy „Łowiczanki” pamiętają co było w niej nietypowego. Obiady i jazz w każdą niedzielę, wieczory innych kultur, innych kuchni, przygotowane przez wynajętych specjalnie na te okazje kucharzy. Taki model wymagał dużego zaangażowania i poświęcenia. Postanowił w końcu zwolnić, podratować trochę zdrowie, odzyskać swój prywatny czas. Odstąpił swój udział Antoniemu. Z POSK-iem kontaktów jednak nie zrywa. Przez cztery lata jest szefem Komisji Kultury. Od kuchni – tym razem kulturalnej – widzi czego w ofercie POSK-u nie ma. Nie ma jazzu, ale pozostałym członkom zarządu to nie przeszkadza. Po co komu

jazz? Dla niego było to oczywiste, tym bardziej wtedy, kiedy w POSK-u przestał działać klub młodzieżowy. Co można zrobić w piwnicy? Po rozszerzeniu Unii co drugi pub w Londynie organizował dyskotekę dla Polaków. Marek postanowił założyć polski klub jazzowy. Pomysł z założenia dobry, ale pewności, że w praktyce wyjdzie, entuzjaści jazzu nie mogli mieć. Marek postawił jednak wszystko na jedną kartę. Miał doświadczenie w prowadzeniu restauracji i… właśnie klubu jazzowego. Jeszcze w Polsce, w czasach studenckich wyprofilował klub studencki Odnowa w Toruniu na klub jazzowy. Zapraszał muzyków z Warszawy i Krakowa, znał tę formułę i wierzył, że i tym razem się uda. Najtrudniej było z nieufnymi, z przełamaniem stereotypów, a potem przyszła kolej na generalny remont pomieszczeń, zalanych wcześniej przez powódź. Pieniądze z ubezpieczalni nie wystarczyły, POSK dodatkowymi funduszami nie dysponował. Z pomocą przyszły władze lokalne. Przedstawił projekt klubu jazzowego Brytyjczykom. Miał to być wprawdzie polski klub, ale muzyka przełamuje przecież bariery – językowe, narodowościowe, kulturowe, każde. Z klubu jazzowego mogą korzystać wszyscy. Brytyjczycy pomogli. Klub zaczął swoją działalność w 2007 roku. Nie od razu jednak zaistniał na londyńskiej mapie jazzowej. Musieli szukać muzyków, przekonywać, zapraszać ich z Polski, co jest stosunkowo drogie (przeloty, zakwaterowanie, honoraria). Po każdym jednak udanym koncercie renoma klubu rosła. Ludzie wracali, przyprowadzali nowych, i nie byli to bynajmniej tylko Polacy. Marek znał wszystkich stałych gości Jazz Cafe osobiście. Wybierał często rolę

biletera, żeby mieć możliwość bezpośredniej rozmowy, chciał poznawać gusty bywalców klubu, dowiedzieć się skąd przyszli, gdzie o Jazz Cafe usłyszeli. Jakościowy i ilościowy postęp widać było z każdym rokiem, szczególnie na przykładzie organizowanego Festiwalu Jazzu Wschodnioeuropejskiego. Pierwszy odbył się po roku działalności klubu. Wystąpiły na nim cztery zespoły. Dwa lata później było ich czternaście. Jazz Cafe w POSK-u stał się wkrótce znanym miejscem w kręgach jazzowych Londynu. Pisał o nim „Jazz Forum” w Polsce, klub znalazł się na wszystkich stronach internetowych informujących o imprezach jazzowych nad Tamizą, o imprezach w Jazz Cafe zaczął donosić też najważniejszy jeśli chodzi o wydarzenia artystyczne londyński magazyn „Time Out”. Marek Greliak i jego współpracownicy przestali bać się o frekwencję, o to, czy zagra jakiś ciekawy muzyk. Kalendarz klubu zaczął wypełniać się na dwa lata do przodu. Nie musieli już szukać muzyków, to oni się zgłaszali do cieszącej się coraz większym rozgłosem kameralnej sceny w POSK-u. Dobrym posunięciem animatorów tej sceny, w tym przede wszystkim Marka, była formuła jazzu z Europy Środkowo-Wschodniej, co przyciągało Węgrów i Słowaków, którzy zaczęli gościć w klubie co tydzień. Powoli rosła międzynarodowa rodzina połączona wspólną pasją. Jego kolejnym wielkim osiągnięciem było umieszczenie Jazz Cafe POSK na mapie prestiżowego London Jazz Festival. Marek wprowadzał w życie nowe pomysły, między innymi Big Band Night w ostatni piątek miesiąca. Ale pierwszym Big Bandem w Jazz Cafe był niewątpliwie Marek wspierany przez grono zapaleńców. Bez względu jednak na tę pomoc Marek był w klubie wszechobecny. Kolidowało to często z jego pracą zawodową – pracował w sektorze wydzielonym dla VIP-ów na lotnisku Heathrow, gdzie często witał głowy państw. Musiał być wypoczęty i uśmiechnięty. Twierdził, że można te dwie aktywności pogodzić, chociaż zdarzały się też momenty wymagające improwizacji, tak jak w jazzie. Z POSK-u wyszedł o drugiej w nocy, o czwartej rano miał powitać premiera Niezależnego Państwa Samoa. Dostał kartkę z jego nazwiskiem – Tuilaepa Lupesoliai Sailele Malielegaoi. Próbował zapamiętać. Nic z tego, obronił się zwrotem „ekscelencjo”. – Brakuje czasu na sen – podpowiedziałem mu, kiedy usłyszałem tę historię. – Kiedyś to odeśpię – z uśmiechem odpowiedział Marek. Ale kiedy odespać, skoro wszystkiemu winien cały ten jazz. Nieuleczalna pasja i bakcyl pracy społecznej. Chyba jednak nie żałował, bo widział efekty tej pracy i do końca, walcząc z ciężką chorobą, nawet po wyczerpujących terapiach, przychodził do swojego klubu serdecznie przez wszystkich witany. Do POSK-u ściągają nowi ludzi. Scena Jazz Cafe stworzyła regularną szansę występów polskim muzykom i wokalistkom mieszkających w Londynie. To było Marka największe osiągnięcie. – Oni – opowiadał Marek – podobnie jak my, nie utrzymują się z muzyki, ale jazz w nich siedzi. Przychodzą, śpiewają, grają, są częścią coraz większej rodziny. Mamy już damy polskiego jazzu i polskiego króla bluesa Leszka Alexandra… (który do niedawna zajmował się też nagłośnieniem koncertów w klubie). Leszek po ciężkiej chorobie opuścił nas kilka miesięcy temu. Razem go jeszcze żegnaliśmy, chociaż zdrowie Marka było już w stanie krytycznym. Uczestników uroczystości pogrzebowej zaprosił do baru przy „Łowiczance”. Walczył do końca, nie skarżył się na los. Był pozbawiony drapieżnej cechy działacza traktującego wszystko co na zewnątrz jako zagrożenie i konkurencję. Kiedy „Nowy Czas” porwał się na organizowanie spotkań muzycznych w ramach ARTerii, bez doświadczenia i niezbędnego sprzętu, Marek wyciągnął pomocną dłoń, bezinteresownie. Liczyła się tylko muzyka i autentycznie cieszył się z nowej inicjatywy. Marek pozostawił po sobie nie tylko dobrze funkcjonującą scenę jazzową. Z Jazz Cafe korzysta również Scena Poetycka. I nie jest to przypadek. W teatrze zaczynał, do teatru go ciągnęło. Między innymi z inicjatywy Marka zakupiono profesjonalne oświetlenie teatralne, co pozwoliło na wykorzystanie wszystkich możliwości tego miejsca, idealnego dla małych form teatralnych, spotkań autorskich czy wieczorów poetyckich. Odszedł człowiek-orkiestra polskiej sceny jazzowej w Londynie. Zaraził swoim entuzjazmem innych, których czeka duże wyzwanie, bo jazz to przede wszystkim pasja. Grzegorz Małkiewicz


drugi brzeg |39

nowy czas | 08 (217) 2015

Geoffrey Howe 1926 – 2015

Marcin Wrona 1965 – 2015 Najpierw był szok i niedowierzanie, potem smutek i żal, że jeden z tak obiecujących polskich reżyserów już nie nakręci żadnego filmu. To, co wydarzyło się 19 września w jednym z hoteli podczas jubileuszowego 40. Festiwalu Filmowego w Gdyni, nie ma precedensu. Jeszcze nigdy żaden reżyser nie popełnił samobójstwa w trakcie festiwalu, podczas którego miał być pokazywany jego film. To wbrew logice, wbrew wszystkiemu. Marcin Wrona w swoim krótkim życiu nakręcił zaledwie trzy pełnometrażowe filmy fabularne. Moja krew – za scenariusz tego filmu zdobył Grand Prix polskiej edycji konkursu scenariuszowego Hartley-Merrill, Chrzest – Srebrne Lwy na Festiwalu Filmów Fabularnych w Gdyni, 2010, oraz Demon pokazywany podczas tegorocznego festiwalu. Nie spieszył się. Ukończył pięcioletnie studia filmoznawcze na Uniwersytecie Jagiellońskim, później studiował reżyserię na Wydziale Radia i Telewizji Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach. Ukończył też Mistrzowską Szkołę Reżyserii Andrzeja Wajdy oraz Binger Film Institute w Amsterdamie. Na katowickiej uczelni zrobił doktorat i od 2006 roku był tam wykładowcą. Reżyserował seriale telewizyjne, spektakle teatralne, musicale. Zdobył tak wiele nagród, że nie sposób ich wszystkich wymienić. Widywałem go w latach 90. na Gołębiej w Krakowie, gdzie nasze filmoznawstwo przycupnęło przy Instytucie Filologii Polskiej. To był chłop na schwał, były koszykarz. Imponował nie tylko posturą, ale i pewnością siebie. Zawsze skupiony, otoczony grupką przyjaciół, z którymi realizował pierwsze projekty kamerą VHS. Kiedy po latach spotkaliśmy się w kinie Riverside podczas jednej z edycji festiwalu filmowego Kinoteka, z wypiekami na twarzy opowiadał, jak przy realizacji Chrztu jeździł do jednego z najcięższych polskich zakładów karnych, by z więźniami konsultować mechanizmy motywacji swoich bohaterów. Był twórcą bardzo sprawnym warsztatowo. Miał, jak to się mawiało w ubiegłym stuleciu, reżyserski charakter pisma. Po tym, jak jego ostatni film Demon zachwycił krytyków po pokazach na festiwalu w Toronto, wróżono mu międzynarodową karierę. Wydawał się osobą szczęśliwą, spełnioną. Często wrzucał na Facebook fotki z odpoczynku w Tajlandii i krajach ościennych. Dlatego tak trudno zrozumieć to, co się stało. Kiedy myślę o bohaterach Mojej krwi czy Chrztu, widzę ludzi, których blask raptownie gaśnie, którzy wchodzą w smugę cienia i nie ma dla nich nadziei. Marcin chyba nie lubił happy endów... Jacek Ozaist

Był jednym z najważniejszych architektów thatcheryzmu, a może najważniejszym, z którym związany jest początek rządów Margaret Thatcher i jej dramatyczny koniec. Był tego końca katalizatorem. Geoffrey Howe został ministrem skarbu jeszcze w gabinecie cieni, kiedy przywódcą opozycji posłowie konserwatywni wybrali Margaret Thatcher. Był rok 1975, Thatcher zrezygnowała wtedy z kandydatury najbliższego sobie polityka Keitha Josepha i wybrała Howe’a na kanclerza odpowiedzialnego za przygotowanie najbardziej radykalnych cięć finansowych w powojennej polityce Wielkiej Brytanii. Z pochodzenia Walijczyk, uosobienie spokoju i rzetelności, miał odegrać decydującą rolę w transformacji gospodarczo-politycznej Wielkiej Brytanii w latach 80. minionego wieku. W pierwszym rządzie Margaret Thatcher, kanclerz Geoffrey Howe był jej najbliższym współpracownikiem. Tworzyli samotną, zdeterminowaną parę, również w gabinecie, gdzie większość polityków ostrzegała przed zbyt radykalnymi i wcześniej nieznanymi rozwiązaniami w zarządzaniu gospodarką. Nawet krytykowany przez 364 ekonomistów w liście zamieszczonym przez „The Times”, Geoffrey Howe nie zmienił kursu swoich reform. Prognozy nie były najlepsze. Po budżecie z 1981 roku bezrobocie wzrosło do 3 mln. Jednocześnie rząd ograniczał wydatki, zwiększając tym samym niezadowolenie społeczne. Duet Thatcher-Howe nie wprowadził jednak korekty i w końcu bolesna terapia przyniosła poprawę sytuacji gospodarczej. Konserwatyści dotrwali do końca kadencji i ponownie wygrali wybory. W nowym składzie Geoffrey Howe otrzymał tekę ministra spraw zagranicznych. To za jego kadencji nastąpiło przekazanie Chinom Hong Kongu. Ale w polityce zagranicznej dochodziło do coraz większej rozbieżności między premier Thatcher i jej kanclerzem. Jednak przez dłuższy czas Geoffrey Howe skutecznie łagodził eurosceptycyzm swojego bosa. Między innymi dzięki jego interwencji Wielka Brytania przyłączyła się do pierwszego projektu monetarnego w zjednoczonej Europie. Niestety po krótkim czasie, z dużymi stratami, musiała się z tego projektu wycofać. To między innymi rozbieżności w polityce zagranicznej doprowadziły do wzrastania wzajemnej nieufności między najbardziej zgranym do tej pory tandemem politycznym w sprawującej władzę Partii Konserwatywnej. Margaret Thatcher zaczęła nawet podejrzewać swojego ministra o brak lojalności i próby pozbawienia jej władzy. Do takich spekulacji przyczyniały się częste spotkania w wiejskiej rezydencji ministra spraw zagranicznych, na które premier nie była zapraszana. Przed upływem kadencji parlamentarnej Geoffrey Howe przestaje być ministrem

spraw zagranicznych, pozornie jest awansowany do funkcji wicepremiera. Pozorność tego awansu podkreśla publicznie rzecznik prasowy premier Thatcher. Geoffrey Howe decyduje się na spektakularną konfrontację w parlamencie. Ku zdumieniu Margaret Thatcher, jej najbardziej zaufany minister i współautor jej sukcesu wystąpił z dewastującą krytyką rządu. Pozostał jednak tylko przy krytyce i nie zamierzał wysuwać swojej kandydatury na stanowisko lidera partii i rządu. W kilka dni później oficjalną procedurę zmiany premiera uruchamia Michael Heseltine. W końcu Margaret Thatcher musi ustąpić. Podobno Thatcher wybaczyła swojemu najdłużej urzędującemu ministrowi „chwilę słabości”. Spotykali się często w Izbie Lordów i wymieniali opinie na temat bieżących wydarzeń. Po wycofaniu się z życia politycznego w sferach rządowych Geoffrey Howe uczestniczył w życiu politycznym w roli drugoplanowej. Wypełniał swoje obywatelskie i partyjne obowiązki w Izbie Lordów, rzadko występował w mediach. (gm)

Śp. DANUTA TERESA OBORSKA zmarała 5 września 2015 roku w Sutton

Ze smutkiem żegnamy naszą wierną Czytelniczkę, która zawsze wierzyła w konieczność istnienia niezależnego, utrzymanego na wysokim poziomie pisma na Wyspach Redakcja „Nowego Czasu”


08 (217) ) 2015 | nowy czas

Johnny Warangkula – obraz z muzeum Brisbane

Czy możemy się czegoś nauczyć od Aborygenów?

Włodzimierz Fenrych

W

połowie XX wieku Anglicy skonstruowali bombę atomową i chcieli ją wypróbować na pustyniach zachodniej Australii, ale mieli problem – tam ciągle koczowali Aborygeni polujący na kangury. Nie można im przecież zrzucać bomby atomowej na głowy, trzeba ich gdzieś przesiedlić. Trzeba dla nich stworzyć osiedla, gdzie mogliby jeść cywilizowane potrawy siedząc przy stole. Trzeba im dać ubrania, bo po pustyni nago chodzili, a to jest w Australii nielegalne. No i dzieci trzeba do szkoły posłać, bo nieposyłanie dzieci do szkoły też jest nielegalne. Stworzono kilka takich osiedli. Największym z nich, a także najbardziej znanym jest Papunya, położona 240 km na zachód od Alice Springs. Przybyszom z pustyni Papunya była przedstawiana jako mlekiem i miodem płynąca – istotnie, mogli tu codziennie jeść do syta, co na pustyni nie zawsze miało miejsce. Ale mimo oficjalnych dobrych chęci, nie było zrozumienia międzykulturowego. Biali przybysze z wielkich miast woleli ograniczać kontakt z czarnymi przybyszami z pustyni do godzin służbowych, dla czarnych przybyszów z pustyni był nawet zakaz wstępu na osiedle, gdzie mieszkali biali przybysze z miast. Czarni przybysze z pustyni także ograniczali ten kontakt do minimum. Nawet nie próbowali przekonać białych przybyszów, że ci mogliby się jeszcze czegoś nauczyć. Było oczywiste, że biali przybysze nie wykazywali nawet cienia zainteresowania tym, co mężczyzna powinien wiedzieć. W 1971 roku przyjechał do Papunya Geoffey Bardon, by pracować w szkole jako nauczyciel sztuk plastycznych. Bardon był jednym z niewielu, dla których praca w takim miejscu nie

była czymś w rodzaju zesłania, chciał pracować z krajowcami, nawet się nauczył trochę języka Pintupi. Był nauczycielem plastyki świeżo po studiach, pełen nowych teorii na temat tego, jaką rolę sztuka może odegrać w edukacji. Zgodnie ze współczesnymi teoriami sztuka ma wyrażać osobowość tego, kto tę sztukę tworzy, nie ma być naśladownictwem. Kiedy Bardon zaczął pracować w szkole, zauważył coś ciekawego: tamtejsze dzieci w klasie rysowały kowbojów w stylu europejskim, ale kiedy bawiły się na podwórku, rysowały w piasku zupełnie inne, skomplikowane wzory. Bardon mówił dzieciom, że w klasie też powinny rysować w swoim tradycyjnym stylu. Dzieci poszły do domu, a rano przyszły z ojcami. Ojcowie powiedzieli, że dzieci tego nie mogą robić, ale oni mogą i zrobią. Powiedzieli, że Papunya stoi w miejscu związanym ze Śnieniem Miodnej Mrówki, dlatego oni namalują Śnienie Miodnej Mrówki na ścianie szkoły. Okazało się, że czarni mieszkańcy Papunya to wytrawni plastycy, malowali zgodnie z prastarą tradycją, tylko medium było nowe. Takie plastyczne przedstawienie śnienia istnieje trochę na takiej zasadzie jak utwór muzyczny, który wykonywany jest w odpowiednim momencie, co nie znaczy, że kiedy nie jest wykonywany to nie istnieje. Ilustracje śnień wykonywano od pokoleń tylko na czas ceremonii, w miejscu, gdzie odbywały się tańce. Usypywano je z kolorowego piasku, często był to bardzo skomplikowany wzór, na którym następnie tańczono, tak że w końcu nic nie zostawało. Tym razem Śnienie Miodnej Mrówki namalowane zostało na ścianie szkoły i pozostało na nieco dłużej. Ale ani Bardon, ani twórcy malowidła nie zamierzali na tym poprzestać. Bardon dostarczał materiały, kupował farby akrylowe i płyty pilśniowe, twórcy przychodzili do szopy za szkołą i tam malowali. Kiedy powstała pewna liczba tych obrazów, Bardon załadował je do samochodu i zawiózł do Alice Springs, gdzie znalazł galerię gotową te obrazy wystawić i sprzedać. W ciągu roku szkolnego 1971-72 Bardon był kilka razy w Alice Springs, za każdym razem z nowym ładunkiem obrazów. Obrazy te kupowali po kilkadziesiąt albo i sto kilkadziesiąt dolarów przejezdni turyści. To była spora suma dla twórców, z których niektórzy ledwie kilka lat wcześniej przyszli z pustyni, gdzie nie zarabiali nic. Co ciekawe, obrazy te nie były kupowane jako ciekawostki etnograficzne tylko jako dzieła sztuki współczesnej. W Alice Springs w 1971 roku sensację wzbudził niejaki Kaapa Tjampitjimpa, też mieszkaniec Papunya, który wygrał główną nagrodę w konkursie na współczesny obraz. Nie był to bynajmniej kon-

kurs dla krajowców, startowali w nim najzupełniej biali artyści z regionu, a jury też się składało z najzupełniej białych ekspertów. Rok później Muzeum w Darwin, które kupiło kolekcję kilku twórców z Papunya, zorganizowało objazdową wystawę pokazywaną w kilku miastach Australii. Była ona w Sydney i w Melbourne, a w 1974 roku wystawiono ją w Alice Springs. Okazało się, że po paru dniach trzeba ją zamknąć. Dlaczego? Bo krajowcy z innych osiedli demonstrowali, rzucali kamienie i włócznie. Takie rzeczy absolutnie nie powinny być wystawiane na widok publiczny! Biali przyjaciele krajowców nie mogli tego zrozumieć. Jak to? To przecież chyba dobrze, że doceniana jest sztuka Aborygenów, że robione są wystawy? Nic z tego nie rozumiejąc organizatorzy wystawę zamknęli i sprawa przycichła. Wystawione obrazy na wszelki wypadek zamknięto w piwnicy muzeum w Darwin. Jednakże galerie na wybrzeżu nadal wystawiały te obrazy, a ich ceny powoli rosły. Właściciele galerii, widząc że można na tym zarobić, wysyłali swoich agentów do Alice Springs, dostarczali artystom płótno i farby, kupowali od nich obrazy, a następnie sprzedawali na wybrzeżu po sporo wyższej cenie. Ceny rosły i rosły, wokół artystów z pustyni zaczynała się tworzyć legenda. W końcu w latach dziewięćdziesiątych agent domu aukcyjnego Sotheby wpadł na pomysł, by znaleźć te najwcześniejsze obrazy z Papunya, które przygodni turyści kupowali po kilkadziesiąt dolarów, i sprzedać je na aukcji. Rezultat przeszedł wszelkie oczekiwania, obrazy się sprzedawały po kilkadziesiąt tysięcy. Liderem początkowo był Clifford Possum Tjapaltjarri, którego obraz Love Story, sprzedany w 1972 roku za 60 dolarów, na aukcji w 1995 zmienił właściciela za prawie sześćdziesiąt tysięcy. Pięć lat później rekord pobił Johnny Warankula Tjupurula, którego obraz Water Dreaming at Kalipinypa z 1972 roku sprzedany został za ponad czterysta tysięcy. Kupił go milioner z Ameryki. Tu pojawił się problem: jak to, najcenniejsze arcydzieła mają opuszczać granice kraju? Wiadomo, że Amerykanie mają najwięcej milionerów, ale co w takim razie zrobić? Można ewentualnie administracyjnie wydać zakaz wywozu danego dzieła z kraju, tylko na jakiej podstawie? W końcu ktoś wpadł na pomysł, by zapytać samych twórców, co na ten temat myślą. Do Alice Springs wybrały się dwie panie, jedna przedstawicielka komisji rządowej, druga ekspertka, ale nie z muzeum etnograficznego, tylko historyk sztuki, która w ramach pracy naukowej spisała biografie głównych twórców z Papunya i poznała ich osobiście. Panie spotkały się z jednym z malarzy w lokalu w Alice Springs. Pani ekspert otwarła komputer, żeby omówić poszczególne obrazy, które właśnie miały być sprzedawane na aukcji. Skoro tylko pojawiły się na ekranie, malarz powiedział ostro: „Zamknij to. Nie będziemy na ten temat rozmawiać. Nie mieliście jakiegoś faceta, żeby z wami przyjechał?” Okazało się (kiedy w końcu znalazł się facet), że obrazy, które pani ekspert miała w komputerze, mogą oglądać tylko mężczyźni. Są to obrazy normalnie usypywane z kolorowego piasku w czasie inicjacji młodych mężczyzn. Kobiety i dzieci nie powinny w ogóle tego widzieć. Ale w takim razie dlaczego oni w ogóle malowali te obrazy, wieszali w galerii, sprzedawali? Zaszło jedno wielkie nieporozumienie. Artyści, którzy ledwie kilka lat wcześniej po raz pierwszy zobaczyli białego człowieka, nie wiedzieli co to jest galeria, nie mieli pojęcia co biali ludzie zrobią z ich obrazami. Prawdopodobnie uważali jako oczywistość, że to co robią mężczyźni, pozostanie między mężczyznami, nie będzie wystawiane tam, gdzie zobaczyć to będą mogły kobiety. Publiczna wystawa w Alice Springs spowodowała zamieszki, od tego czasu malarze z Papunya zmienili tematykę i tematy tabu nie pojawiały się w ich obrazach. Ale te najwcześniejsze obrazy zostały już sprzedane i ich autorzy nie mieli wpływu na to, co się z nimi działo potem. Obraz, który twórca sprzedał za kilkadziesiąt dolarów po kilkudziesięciu latach sprzedany został za setki tysięcy, ale twórca nie dostał z tego ani grosika. Coś może jednak zyskał, przypuszczalnie podskoczyły ceny jego nowych obrazów. Jak to się stało, że obraz, którego temat był tabu (czyli święty) stał się po prostu towarem, który się kupuje i sprzedaje? Może możemy się od koczowników z pustyni czegoś nauczyć? Może zamieszki w Alice Springs miały znaczenie również dla nas?A może po prostu tak musi być i już niedługo nadejdzie czas, kiedy Matkę Boską Częstochowską z Jasnej Góry będzie można sprzedać, jeśli ktoś wyłoży odpowiednie pieniądze?


pytania obieżyświata |41

zaskoczenia był zamiarem projektantów. Mam tylko nadzieję, że się nie przewróci. Stereotypowe zdanie o architekturze Manhattanu jest takie, że budynki są tam wysokie, ale brakuje im indywidualności tak charakterystycznej dla odważnej architektury Londynu. Ta opinia wymaga korekty, bowiem znalazłam tam kilka bardzo interesujących obiektów. Prym wiodą dwa projekty Franka Ghery’ego – śnieżnobiała siedziba internetowego potentata IAC (Inter Active Corporation) na 18 ulicy i Beekman Tower przy 8 Spruce Street. Ten drugi to mieszkaniowy wieżowiec mieszczący także szkołę, co jest dość wyjątkowe w tym finansowym centrum świata. Złośliwcy mówią, że wygląda jak normalny wieżowiec tylko elewacja trochę się stopiła i zdeformowała po wyimaginowanym nuklearnym ataku jakiegoś wroga. Już bez żadnych komentarzy rewelacyjnie prezentuje się jeszcze nie dokończony Oculus przy 4 World Trade Center zaprojektowany przez Santiago Calatrava. Mieścić będzie wielkie centrum handlowe Westfield powyżej poziomu ziemi i ogromny, przebudowany węzeł komunikacyjny poniżej. Stoi w bezpośredniej bliskości zburzonych wież World Trade Center i jest niezwykłym i chyba nie zamierzonym uzupełnieniem do nowego wieżowca Liebeskina. Ten ostatni, dość nudny klocek, gdy oglądany ze specyficznej perspektywy Oculusa, dostaje nagle skrzydeł. Ale znakiem charakterystycznym architektury Manhattanu nie jest dla mnie żaden z jego starych i nowych wieżowców z dołu miasta, ale ogromne, ceglane bloki otaczające Central Park. Bardzo rygorystyczne

przepisy przeciwpożarowe spowodowały, że wszystkie muszą mieć kuriozalne drewniane, zwykle obudowane cegłą, przeciwpożarowe zbiorniki wodne na dachach i wszechobecne stalowe schody ewakuacyjne doczepione do elewacji. Mimo to każdy jest inny i widać wprawną rękę architektów delikatnie rzeźbiących frontowe elewacje. I jeszcze jeden zabawny detal… W tym centrum światowego bogactwa wszystkie ceglane elewacje kilkunastopiętrowych, nobliwych budynków z okolic 5 i Medison Avenue wieńczą ponad metrowe, pięknie rzeźbione gzymsy, których inspiracji pewnie szukać trzeba we Florencji, Bolonii czy wręcz antycznej Grecji. Ale na drugi rzut oka coś tu nie działa, wszystkie gzymsy są identyczne lub bardzo podobne, a na ścianach szczytowych sztucznie urywają się nagle tuż za rogiem. I wreszcie dla dociekliwego turysty cała prawda wychodzi na jaw – wykonane są z taniej blachy stalowej, tłoczonej na metry gdzieś w garażu na Jersey. Signum temporis Nowego Świata.

PS. Moje wędrówki po Londynie (jak również po Nowym Jorku) zanotowane w „Nowym Czasie” znalazły swoje artystyczne odzwierciedlenie w moich obrazach i grafikach, których katalog Identity and Coexistence właśnie się ukazał drukiem. Inspiracją tych prac był Londyn jako wyjątkowe miejsce fascynującego eksperymentu społecznego, próbującego idealistycznie stopić w jeden harmonijny organizm jego mieszkańców, reprezentantów wszystkich kultur i religii naszego skonfliktowanego świata.

Maria Kaleta Maria Kaleta Ze szkicownika Marii Kalety:

Moje szkice jak dotąd zawsze dotyczyły architektury Londynu, ale tym razem rzecz będzie o Nowym Jorku. Moja trzytygodniowa tam wizyta była pełna niespodzianek, mimo że szczegółowo zaplanowana. Najpierw oczywiście był Manhattan i obowiązkowy kanon szacownych Metropolitan Museum of Art, Museum of Modern Art (MoMA), Guggenheim Museum, The Frick Collection, Whitney Museum of American Art – żeby wyliczyć najważniejsze. Potem trochę nowojorskich peryferii (terytorialnych tylko) jak Museum of the Moving Image i MoMA PS1 na Queensie. I wreszcie prawdziwa uczta na Chelsea – galeria obok galerii, ulica za ulicą. Na dolnym Manhattanie, w kwadracie pomiędzy ulicami 19 a 29 i alejami 10 a 12 jest ponad sto galerii sztuki współczesnej. Co za wspaniała kilkudniowa przygoda. Ale o sztuce współczesnej może przy in-

nej okazji, wróćmy do architektury. W tym aspekcie szkoda nawet wspominać Chelsea. Dominują tu nudne, kilkupiętrowe stare magazyny i opuszczone budynki przemysłowe. Są pewnie relatywnie tanie i blisko turystycznych i biznesowych centrów Manhattanu, więc doskonale nadają się na galerie z ogromnymi przestrzeniami wystawienniczymi. Jak długo jeszcze będzie tu centrum sztuki trudno przewidzieć, bo panowie Trump i jemu podobni już wypatrują nowych terenów pod budowę luksusowych apartamentowców i biurowców. Bo też jest to zdumiewające, że udaje się na Manhattanie jeszcze coś wepchnąć. Kuriozalnym przykładem jest ponad stupiętrowy „patyk” na 56 ulicy przy 4 alei o powierzchni podłogi tak małej, że nie ma tam chyba miejsca na nic poza szybem windowym i ciemną kuchnią. Stoi dość daleko od dolnego Manhatanu, więc trochę razi w ogólnej panoramie miasta, ale pewnie efekt

IDentity

Budowle Nowego Jorku

CoEXISTence

nowy czas |08 (217) ) 2015

IDentity & CoEXISTence IDentity & CoEXISTence

The Montage 33 Dartmouth Road London SE23 3HN 11-23 November 2015 Private View 14 November 3-6pm


Z Bochni do Bośni…

i nad polskie morze

Rower – maszyna wolności Aleksandra Junga

R

owerem wzdłuż polskiego wybrzeża? Rowerem na Mazury? Rowerem do Bośni? Gdy na te pytania padają odpowiedzi twierdzące, twarze rozmówców zmieniają się jak w kalejdoskopie. Jedni mówią: – Świetny pomysł! Może za rok i ja wybiorę się w taką podróż? Inni z niedowierzaniem i zdziwieniem przyglądają się dziewczynom, które na rowerach przemierzają świat. A jeszcze nie tak dawno, bo niecałe 150 lat temu, pod koniec XIX wieku, rowery były wyłącznie domeną męską. Dopiero sufrażystki i emancypantki powoli zaczęły wprowadzać wśród kobiet modę na rowery. W 1897 roku jedna z nich, Susane B. Anthony, mówiła: „Myślę, że rower dla emancypacji kobiet zrobił więcej niż cokolwiek innego na świecie. Obdarzył kobietę poczuciem wolności i samowystarczalności”. (Let me tell you what I think of bicycling. I think it has done more to emancipate women than anything else in the world. It gives women a feeling of freedom and self-reliance.) Rower jako maszyna wolności doskonale sprawdza się i w naszych czasach. Nie tylko w mieście, gdzie poranne tramwaje, metro czy autobusy pełne są ludzi, a stanie w korkach frustruje. Ale też na wakacjach, kiedy rower staje się podstawowym środkiem transportu. Jak więc sprawdza się w kraju i za granicą?

Wakacje na dwóch kółkach Skąd pomysł na wakacje na rowerze? Może z wewnętrznej potrzeby zrealizowania swojej małej podróży dookoła świata? Bez codziennego planu na to, w jakim hotelu będzie się spało, co zje się na kolację, które muzeum się zwiedzi. Za to z planem na zawieranie nowych znajomości, odkrywanie nieodkrytych ścieżek wśród przydrożnych lasów i podróżowanie z całym ekwipunkiem zmieszczonym w dwóch bocznych sakwach. Mapa wytycza kierunek, a siły i krajobrazy wyznaczają postoje. Są rowerzyści, którzy liczą trasy w przejechanych kilometrach, inny licytują się o wysokość wzniesień, jeszcze

inni o prędkość. Są też tacy, których fascynuje przygoda rowerowa sama w sobie, wiatr we włosach i droga prowadząca w nieznanym kierunku. Ja z pewnością należę do tej ostatniej grupy. Wszystkie dotychczasowe podróże rowerowe przejechałam na jednym i tym samym rowerze górskim, który według fachowców z warsztatów rowerowych cudem spełnił stawiane przed nim wymagania. To doskonały dowód na to, że sprzęt (choć może znacznie uprzyjemnić podróż) nie jest barierą w dokonywaniu rzeczy niemożliwych.

Rowerowe slow life Ten, kto raz złapie bakcyla rowerowego, łatwo się od niego nie uwolni. Kiedy w 2003 roku po raz pierwszy wybierałam się na prawie miesięczną wyprawę rowerową nawet tego nie podejrzewałam. Podróż z Bochni na Mazury zapoczątkowała serię pod tytułem „wakacje na rowerze”. Podróże rowerowe tego typu świetnie wpisują się też w popularny na świecie nurt slow life zachęcający do zwolnienia tempa życia i czerpania z niego przyjemności. Na rowerze nie da się przeoczyć przechadzającego się poboczem drogi lisa, można zatrzymać się w środku Parku Narodowego przy pobliskim jeziorze na drugie śniadanie albo zaparkować przy pustej nadmorskiej plaży i cieszyć się tam ciszą i przestrzenią. Najważniejsze jednak w takich podróżach są spotkania z ludźmi, bo to właśnie oni nadają rytm i charakter każdemu wyjazdowi. Podróż na Mazury obfitowała w spotkania z cudownymi gospodarzami, którzy za jeden uśmiech oferowali pokoje gościnne ze świeżutką pościelą, obiady pachnące wiejskimi przysmakami czy przejażdżki łodzią po mazurskich jeziorach. Pamiętam dokładnie, że podczas tej wyprawy zachwyciła mnie polska przyroda, spokój na polnych drogach, bociany przechadzające się po łąkach i sami Polacy, którzy do serca brali sobie powiedzenie: „Gość w dom, Bóg w dom”.

Z Bochni do Bośni W głowie tkwią mi też obrazy z innej części Europy – Bośniaczek uczących jak wyrabiać idealne ciasto na tradycyjny burek i ich synów, którzy na barki swoich mam zrzucali przygotowywania romantycznych śniadań dla nas. Ale to już całkiem inna historia. W rok po wyjeździe na Mazury postanowiłyśmy z

przyjaciółką powtórzyć wspólną przygodę rowerową. Padło na Bałkany, a dokładnie na Bośnię i Hercegowinę. Kraj, o którym obie wiedziałyśmy niewiele. W Sarajewie urodził się mój ulubiony reżyser, Emir Kusturica. Do Medjugorje zmierzają setki autokarów z polskimi pielgrzymami, żeby zobaczyć miejsca objawień. Poza tym zniszczone i opustoszałe domy miały przypominać o rozpadzie Jugosławii i krwawej wojnie domowej (1992-1995) w Bośni i Hercegowinie. Te strzępki informacji rysowały pewien obraz kraju, jednak rzeczywistość okazała się o wiele barwniejsza i często o wiele bardziej skomplikowana i niezrozumiała. Początkowy plan podróży opracowany był na około 1400 kilometrów w trzy tygodnie: od granicy chorwacko-bośniackiej przez Banja Lukę (faktyczną stolicę Republiki Serbskiej), do Sarajewa, a później przez Narodowy Park Sutjeska do Mostaru i nadmorskiego miasteczka Neum. Mój początkowy brak kondycji, skracanie trasy i trzykrotne wsadzenie roweru do bagażnika autobusu sprawiły, że licznik (którego nie miałam) pokazałby najprawdopodobniej około 1200 km. Co i tak na górzystym terenie Bośni i Hercegowiny jest niemałym wyczynem. Potwierdzali to kierowcy samochodów i mieszkańcy wiosek patrzący na nas z niedowierzaniem: – Dwie dziewczyny na rowerach, z sakwami, w naszej wiosce? A to dopiero zjawisko! To, że jako środek transportu po Bośni i Hercegowinie wybrałyśmy rower, pozwoliło nam na zajrzenie do domów, do których podróżując samochodem, samolotem czy nawet autobusem nigdy byśmy nie dotarły. Do miejsc, o których w przewodnikach nie ma mowy, a które opowiadają o radościach i smutkach, tragediach i sukcesach. Bośniacy, Serbowie i Chorwaci z Bośni i Hercegowiny mimo iż wojna zakończyła się dokładnie dwadzieścia lat temu, dalej pozostają dość nieufni i niechętnie przyjmują pod swój dach obce osoby. Nawet zgodę na rozbicie namiotu w ogrodzie czasami trudno zdobyć. Nasz słownik polsko-bośniacki stworzony na kserówkach przewodników po Bośni powiększał się z dnia na dzień o nowe słowa. A takie wyrazy jak Šator (namiot), hvala (dziękuję), bicykl (rower), iz Poljske (z Polski) i polako (powoli) czasami przełamywały pierwsze lody po półgodzinnej rozmowie z gospodarzami prowadzonej często po niemiecku przy bramach ich domów. Gdy jednak udało się przełamać lody i zostałyśmy już zaproszone do domu, czekały na nas prawdziwe uczty oraz rozmowy pełne życzliwości i ciekawości.


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.