nowyczas2015/216/007

Page 1

2015 FREE ISSN 1752-0339

[07/216]

nowy czas LONDON

nowyczas.co.uk

EXODUS 2015 > 04


07 (216) 2015 | nowy czas

Z nap rawdę wiel kich, po siada my tyl ko jed ne go wro ga – czas. Joseph Conrad

Od redakcji

> 44, > 45 40

> 08

Dotarły do mnie przedwczesne sygnały o śmierci „Nowego Czasu”. Słyszałem głosy zaniepokojonych Czytelników i radosne głosy tych, którym „Nowy Czas” nie schlebia. Niech to wydanie będzie najlepszą i jednoznaczną odpowiedzią – „Nowy Czas” żyje i nie spuszcza z tonu. W trudnej sytuacji finansowej i w czasie rozjazdów naszych Czytelników oraz autorów wakacyjna przerwa była decyzją uzasadnioną. Wracamy do gry z głębokim postanowieniem utrzymania cyklu wydawniczego na początku każdego miesiąca. Żeby jednak wywiązać się z takiego postanowienia musimy również nieustannie pozyskiwać wsparcie naszych Autorów, których nie możemy do niczego zmuszać, bo większość z nich współpracuje z nami charytatywnie. Chciałbym w tym miejscu i przy tej okazji całej Nowoczasowej rodzinie podziękować za to zaangażowanie, które nie przynosi żadnych wymiernych profitów, poza satysfakcją uczestniczenia w dialogu na forum publicznym oraz wdzięcznością okazywaną przez Czytelników. Chciałbym również podziękować Czytelnikom i współpracownikom, którzy wspierają nas finansowo. Bez Waszej pomocy wydawanie „Nowego Czasu” byłoby niemożliwe. Równie ważne jest dla nas wsparcie prenumeratorów, co w przypadku darmowej gazety tym bardziej zobowiązuje. „Nowy Czas” był wprawdzie naszym – czyli wydawców – dzieckiem, ale tak już wydoroślał i usamodzielnił się na rynku wydawniczym, że to on zaczął dyktować swoje warunki. Przede wszystkim przestał być tylko naszą własnością. To wielki sukces nas wszystkich, który zobowiązuje. Z powodu wakacyjnej przerwy w tym numerze znalazły się tematy ważne, ale zepchnięte już na drugi plan przez wydarzenia aktualne. Niemniej jednak chcieliśmy poświęcić im nasz redakcyjny komentarz, na który, mam nadzieję nasi wierni Czytelnicy cierpliwie czekali. Takim tematem jest przede wszystkim istotna zmiana na polskiej scenie politycznej. Spektakularne zwycięstwo Andrzeja Dudy i początek jego prezydentury jest nowym rozdziałem również dla Polaków mieszkających za granicą. Tematem aktualnym i niepokojącym są wydarzenia w naszych szerszych granicach. Największa od zakończenia II wojny światowej wędrówka ludów. Setki tysięcy uchodźców głównie z krajów Bliskiego Wschodu i Afryki dotkniętych wojną. Szukają, ryzykując życiem, bezpieczeństwa czy poprawy bytu? Pierwszym odruchem jest niesienie pomocy, drugim uzasadniona trwoga i rodzące się kolejne pytania: na ile wędrówki te są spontaniczne? Czy po złych doświadczeniach z wielokulturowością potrafimy przekonać uciekinierów do życia we wspólnocie? Polecam artykuł Destination: Europe i felietony na ten temat Krystyny Cywińskiej i Wacława Lewandowskiego. Jako redaktora naczelnego cieszy mnie, że na łamach „Nowego Czasu” pojawiają się wciąż nowi młodzi współpracownicy, z nową wrażliwością, polecam recenzję Marka Jamroza Kim pan jesteś, panie Dyjak? W swojej walce o transparentność polonijnych instytucji nie ustępuje Mirek Malevski. Tym razem znalazł „czarną dziurę” w POSK-u. Właściwie mógłbym polecić cały numer, ale pozostawiam Państwu dokonanie wyboru. Grzegorz Małkiewicz

nowy czas 63 King’s Grove, London SE15 2NA Tel.: 0207 639 8507, redakcja@nowyczas.co.uk, listy@nowyczas.co.uk

>5 Damska polityka…

Uroczystość we Lwowie > 10 > 35

Dywizjon 303 czaS Na WySpie

»12-13

Inni biali… dr antonina Tereshchenko: Nieznajomość

języka angielskiego oraz zdecydowana niechęć mieszkańców Wielkiej Brytanii, w tym także wcześniejszych imigrantów, do „innych białych” to największe zagrożenia dla rozwoju i awansu społecznego uczniów z Europy Wschodniej.

Takie czaSy

»15

Dywizjon 303 Nasza wspólna sprawa Sleepless in Tokyo czaS przeSzły TeraźNiejSzy

»28-29

Giles Hart

Portrait of a Soldier

ewa Stepan: Najbardziej znany był jako wybitny i

Teresa Bazarnik: Urodziła się w Warszawie, wychowała w Szwecji, studiowała w Nowym Jorku. Teraz mieszka i pracuje w Londynie. Ale serce – jak podkreśla – ma polskie. Ponad siedem lat pracowała nad filmem dokumentalnym o Powstaniu Warszawskim, który sama sfinansowała.

niestrudzony Anglik popierający „Solidarność”. Przez ponad dziesięć lat zajmował czołowe funkcje w Polish Solidarity Campaign (PSC), najbardziej znanej grupie wsparcia „Solidarności” w Wielkiej Brytanii.

REDAKTOR NACZELNy: Grzegorz Małkiewicz (g.malkiewicz@nowyczas.co.uk) REDAKCJA: Teresa Bazarnik (t.bazarnik@nowyczas.co.uk), Jacek Ozaist, Roman Waldca WSPÓŁPRACA REDAKCYJNA: Joanna Ciechanowska, Krystyna Cywińska, Adam Dąbrowski, Irena Falcone, Włodzimierz Fenrych, Maria Kaleta, Marcin Kołpanowicz, Daniel Kowalski, Andrzej Krauze, Andrzej Lichota, Wacław Lewandowski, Anna Maria Mickiewicz, Sławomir Orwat, Anna Ryland, Wojciech A. Sobczyński, Dawid Skrzypczak, Alex Sławiński, Jacek Stachowiak, Ewa Stepan

DZIAł MARKETINgU: 0779 158 2949 marketing@nowyczas.co.uk WyDAWCA: CZAS Publishers Ltd © nowyczas Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść zamieszczanych reklam i ogłoszeń oraz zastrzega sobie prawo do niezamieszczenia ogłoszenia.

NaSze DzieDzicTWo…

»19

aGeNDa

»44-45

Barbara Goddard: „Hołota nie będzie nas

Po co komu misjonarki w Maroku?

sprawdzała…”. Słowa rzucone lekko, ale na tyle celnie, by członek Komisji Rewizyjnej POSK-u w 2014 roku na pewno je usłyszał. Przyznam się, że nie lubię żadnego sprawdzania i wolałabym dogłębnie ufać i nie martwić się o kasę, ale …

Włodzimierz Fenrych: Czy wśród baranich łbów, odoru z garbarni i ludzi uprzejmych za pieniądze Allah jest obecny? Może jest tylko pustym dźwiękiem obecnym jedynie na wargach?

Kasa czy kultura?


nowy czas |07 (216) 2015

Jak przy ognisku

A

le z wyrafinowaną, niewymuszoną elegancją. 75-lecie Ogniska przy Exhibition Road w Londynie. Wielka i piękna tradycja nie sparaliżowała organizatorów. Nie było smutnych mówców i długich mów. Nie było szeregu z wypiętą piersią do orderów. Nim krótko powitał gości prezes Nick Kelsey, który znakomicie swoim angielskim dystansem chłodzi polski żywioł, usłyszeliśmy dźwięki Hejnału Mariackiego. Czy tak wymowna metafora nie wystarczy, byśmy wiedzieli, gdzie jesteśmy? Ambasador przeczytał list od premiera rządu RP i na scenie pojawiła się prawdziwa gwiazda. Pracowała na ten status długie lata, występując na scenie Teatru Hemara, pomagając swojemu mężowi w latach, kiedy był prezesem tego klubu, wspierając Ognisko w jego trudnych czasach. I tylko ona, Irena Delmar, z rąk Ambasadora RP Witolda Sobkowa otrzymała wysokie państwowe odznaczenie. A potem było już tylko wino i drinki i przesuwający się jak w korowodzie członkowie klubu, bo przecież trzeba się z tym przywitać, temu zrobić komplement, z tamtym pogawędzić. Bo Ognisko, po krótkiej dramatycznej przerwie, znów jest klubem, którego członkowie się znają, do siebie uśmiechają, serdecznie witają i prowadzą pogawędki. Tak wyglądał pierwszy dzień.

Kiedy Hejnał Mariacki zabrzmiał z balkonu Ogniska przy Exhibition Road niejeden przechodzień podniósł głowę. Zatrzymał się, choć nieznana mu była cała symbolika z tą melodią związana. Najstarsi członkowie Ogniska z sentymentem wspominali chwilę tryumfu, kiedy melodia hejnału 18 maja 1944 w samo południe zabrzmiała na Monte Cassino, odegrana przez plutotowego Emila Czecha, ogłaszając zwycięstwo w tej bitwie polskich żołnierzy, późniejszych bywalców Ogniska. Na balkonie Ogniska w jubileuszowym dniu w roli trębacza wystąpił Krzysztof Ćwiżewicz.

A time for jubilation

Nick Kelsey i Irena Delmar

Drugiego dnia, mimo wielkich, upałów Sala Hemara wypełniła się po brzegi, by wysłuchać koncertu kameralnego, który specjalnie na tę okazję przygotował wybitny skrzypek Michał Ćwiżewicz i współpracujący z nim muzycy. Repertuar dobrany był tak, że usłyszeliśmy kompozytorów polskich i angielskich, współczesnych i z lat dawnych. Była też kompozycja ojca Michała, Krzysztofa Ćwiżewicza, specjalnie stworzona na uroczystość jubileuszu Ogniska. W kwartecie zgrał też młodszy brat Michała – Filip. Trzeci dzień – piknik na trawie. Jedzenie wyśmienite – prosto z grilla. Szkoda, że zabrakło góralskiej muzyki obiecanej w zapowiedziach. Sytuację uratował dr Stefan Rakowicz, który przybył z akordeonem i od stolika do stolika ciągnęły się śpiewy żołnierskich i ogniskowych pieśni, czyli takich, które wszyscy znają (tzn. ci, którzy nie wyręczają się do końca iTunem). Ostatniego dnia gala przygotowana przez Irenę Delmar. Dowcipne anegdoty w wykonaniu Jurka Jarosza oraz znakomici wokaliści z aktorskim zacięciem i w lekkim repertuarze: Milena Dobrzycka, Violletta Gawara, Maciek O’Shea przy akompaniamencie Ryszarda Bielickiego. Kiedy zabrzmiały znane wszystkim melodie sala zaczęła wtórować – czyli znów jak przy ognisku. Było serdecznie i bezpretensjonalnie. Ciężar tradycji można, jak widać, nosić z lekkością. Szkoda tylko, że w wyrafinowanym graficznie, ciekawie opracowanym jubileuszowym wydawnictwie zabrakło informacji o najnowszej historii Ogniska. Gdyby nie te wydarzenia, zamiast czterodniowej celebracji mielibyśmy jednodniową stypę... Teresa Bazarnik

Od stolika do stolika z akordeonem

A

midst much fanfare Krzystof Ciwiżewicz played on bugle the famous Hejnał Mariacki and formal jubilation on the evening of Thursday 16th July Ognisko – The Polish Hearth celebrated the club’s 75th anniversary at its historic, famous and treasured premises – 55 Princes Gate, Exhibition Road, London SW7. Guests included, HRH The Duke of Kent, The Polish Ambassador His Excellency Witold Sobkow, the ambassadors for Hungary and Norway, the honoured (once again) Irena Delmar, together with many religious and institutional dignitaries from numerous historic émigré Polish organizations. In all some one hundred and fifty guests attended the champagne and canapés opening reception. In a highly commendable, diligent and first class organizational operation, the laurels in the first instance must go to Nick Kelsey, current chairman, Julek Bogacki and Ania Mochlinska. From the Hemar Ballroom ceilinghigh all-wall Ognisko exhibition, film, to the 70-page well illustrated 75th commemorative brochure, to the splendid thereafter three day events of Gala Concert by Ognisko Chamber Ensemble under Michał Cwiżewicz, garden square (courtesy of Ognisko supporters Imperial College) barbecue and theatrical concert (led in tribute by Irena Delmar). One could not fault the proceedings or celebrations save for one glaring omission. Why was there nothing on the fight to save our precious Ognisko club and building in May 2011, and the battles that ensued thereafter? In no particular order of merit but surely laurels must also go to: HRH Duke of Kent, portraitist Basia Kaczmarowska Hamilton, Lady Malgosia Belhaven and Stenton, Maja Lewis, Piotr Michalik, Celia Lee, not to mention „Nowy Czas” duo Grzegorz Małkiewicz and Teresa Bazarnik, and last but not least savior of our now wonderful restaurant – Jan Woroniecki. At Basia Hamilton’s private lunch of 23 July for HRH Princess Alexandra, and her brother HRH Duke of Kent. HRH Princess Alexandra who had not seen the club for some thirty years, was keen to see how things had progressed at Ognisko. By all accounts she was much impressed, not least by the singing of club member baritone and barrister Leslie MacLeod-Miller.

The club first opened it doors in October 1939 not to WW2 Polish soldiers, airmen and marines though this came deservedly just little bit later, but to an idea from a relatively unheard of Bloomsbury Set of Exiles, Polish artists, writers and academics, living in Bloomsbury, London. They included Henryk Gotlib, Maria Halina Slomczanka, Count Antoni Sobańsk, Feliks Topolski, Dr Józef Retinger and Marek Żuławski. This group had houses dotted around Bloomsbury, and by way of a memorandum of October 1939 – in the immediate aftermath of the German invasion of Poland, September 1939 – asked for support,of the then British Council to set up a Dom Polski, Polish House, in London. Many venues were considered, and eventually after much paperwork, and with the Blessing of the British Council our famous Ognisko club found its permanent home at 55 Princes Gate. Ognisko’s doors were opened by HRH The Duke and Duchess of Kent at an official inauguration on 16 July 1940. The following five WW2 years saw worldwide horror, division and exile. But somehow London’s Ognisko – The Polish Hearth Club kept Polish things together, and saw the “home fires burning” (an Ivor Novello song), in the safe and sound knowledge. Notwithstanding the pounding of London outside by the German Luftwaffe blitz and bombing – that Poland’s Government in exile and its army generals would see things through. It was not to be. No sooner had the 5-year German carnage and menace caused by Hitler been defeated, another scourge in the shape of Stalin’s Soviet Russia occupied both Poland, and the minds and hands of the dutiful, patriotic exiled Presidents, from Władysław Rackiewicz, Count Edward Raczyński, Kazimierz Sabbat, and the last Ryszard Kaczorowski to army personnel such as Gen. Władysław Anders, and many others at Ognisko, for the next forty five years. These years saw much social, theatrical, political, cultural and inevitably culinary activity (first a canteen with vouchers, then latterly the famous Ognisko reataurant), at the club. The first Ognisko Chairman was Frank Savery of the British Council, who presided over and worked for much needed facilities – a safe pair of hands, no less than today’s chairman Nick Kelsey.

Mirek Maleski


4| exodus 2015

Destination: Europe! Przybywają każdego dnia. Tysiące nowych ryzykuje życie, przedostając się do Europy w poszukiwaniu nowego domu, spokojnego dachu nad głową. Państwa Unii Europejskiej przyglądały się tej wędrówce ludów w milczeniu. Teraz w panice próbują sobie z tym problemem poradzić.

Roman Waldca

G

dy pewnego sierpniowego ranka austriaccy policjanci zajrzeli do wnętrza porzuconego na autostradzie dostawczego samochodu, nikt nie spodziewał się, że w środku znajdą zwłoki 71 osób. Auto nie było przeznaczone do przewozu ludzi tylko żywności. Ciała były w stanie rozkładu, musiały znajdować się tam przynajmniej od dwóch dni. Wśród nich wiele kobiet i dzieci. Wiadomość o tragedii szybko trafiła na czołówki serwisów informacyjnych całego świata. Nagle okazało się, że problem uchodźców przeniósł się z tonących łodzi u wybrzeży Lampedusy na pobocze autostrady w Austrii. Już nie obrzeża kontynentu, ale w samo jego centrum. Z pobocznego tematu, którym politycy i media zajmowały się tylko przy okazji kolejnej tragedii, o uchodźcach zaczęli mówić wszyscy. Sprawy nie można już dłużej bagatelizować.

Wędrówka ludów Temat nie jest nowy. O tym, że tysiące ludzi przedostają się nielegalnie do Europy mówiono od lat. Media co jakiś czas pokazywały rozbitków, których udało się szczęśliwie uratować na wodach Morza Śródziemnego. Albo rzędy trumien z ciałami tych, którym do wybrzeży włoskiej wysepki położonej blisko północnych obrzeży Afryki dotrzeć się nie udało. Tysiące ludzkich historii. Tragedii. Rozstań. Wyrzeczeń. Łodzi przybywało tak samo, jak i tragedii, które co prawda szokowały, ale którymi nikt specjalnie sobie głowy nie zawracał. Słychać było narzekania Włochów, że przybyszy jest coraz więcej i że przybywa ich z miesiąca na miesiąc, ale i to nie robiło specjalnego wrażenia. Jednym się udawało, drugim nie. Europa, zajęta swoimi sprawami, udawała, że problemu nie ma. Ludzie tymczasem przybywali. Dzisiaj są już ich setki tysięcy. Uciekinierów z krajów dotkniętych takim czy innym konfliktem.

Dear Refugees Zmienił się również ton, w którym mówi się o tej największej od czasów drugiej wojny światowej wędrówce ludów. Z pobocznego tematu stało się to najważniejszym wydarzeniem, którym żyje cała Europa. I nie tylko. Największe stacje telewizyjne w pośpiechu wysyłają swoich najlepszych reporterów do Grecji, Serbii czy na Węgry, by na bieżąco informować o tym, gdzie i jak traktuje się uchodźców. Gdzie jednym się udało, a innym nie. 10 sierpnia w największych europejskich gazetach ukazało się całostronicowe ogłoszenie skierowane do uchodźców: Dear Refugees, We Welcome you to Denmark – głosił wydrukowany dużymi literami tytuł. Dalej czytamy: The Danish government has announced a controversial scheme to deter refugees. Niepodpisane przez nikogo ogłoszenie zapewnia, że nie wszyscy Duńczycy zgadzają się z ministrem do spraw integracji, Inger Støjberg, która planuje międzynarodową kampanię prasową mającą na celu zniechęcenie potencjalnych uchodźców od szukania schronienia w Danii. So, dear fellow human being, there is another voice in

Denmark – a voice representing peace, solidarity and human decency. That’s why we extend a warm welcome to Denmark and denounce the government'’s scare tactics. Na początku sierpnia wydaje się, że jedyny problem, jaki Europa ma z uchodźcami ma miejsce we francuskim Calais, w którym stosunkowo niewielka grupa ludzi koczuje dziko w nadziei na przedostanie się do Wielkiej Brytanii. Kiedy udaje im się przedostać na tereny Eurotunel – sprawa nabiera rozgłosu. Nie dlatego, że nagle opinia publiczna dowiedziała się o ich istnieniu, ale dlatego, że udało im się sparaliżować ruch pociągów Eurostar pomiędzy Londynem a Paryżem i Brukselą. I to w czasie wakacyjnych wyjazdów – coś, z czym brytyjskie brukowce nie mogły się pogodzić. Jak oni śmieli coś takiego uczynić? Przecież to środek lata, ludzie zasłużyli sobie na wypoczynek – można było czytać pomiędzy wierszami prasowych doniesień. Czy nie mogli sobie urządzić tego w innym miejscu? Dlaczego chcą właśnie tutaj, czy nie wiedzą, że my ich wcale nie chcemy? Mamy już dość imigrantów na Wyspach. Czołówki gazet pokazują zdesperowanych ludzi wdrapujących się na dach ciężarówek. Niektórym nawet udaje się przedostać na Wyspy. Na odpowiedź brytyjskiego rządu trzeba czekać kilka dobrych dni. Premier również był na wakacjach. W końcu jest dobra nowina: do Calais pojedzie garstka brytyjskich policjantów, którzy pomogą Francuzom pilnować porządku. Do tego rzucili kilka milionów funtów, które powinny wystarczyć, by wybudować wokół terminalu Eurotunel kilkukilometrowy płot. Teraz już nikt nie powinien skakać na tory. Jeden z brytyjskich szefów Amnesty International, Steve Symonds przyznaje wprost, że minister spraw wewnętrznych Theresa May, zamiast bawić się w polityczną retorykę powinna raczej powiedzieć, jak Wielka Brytania może uratować życie najbardziej potrzebującym. Temat uznaje się prawie za zamknięty, gdy nagle do dyskusji włącza się BBC.

Songs of Praise W obozie dla uchodźców w Calais filmowany jest jeden z odcinków programu religijnego Songs of Praise. Mieszkający na dziko uchodźcy zbudowali w swoim obozie prowizoryczną kaplicę. Kilka pali przykrytych płótnem, w środku obrazy Jezusa i Maryi z Dzieciątkiem. To właśnie z tego namiotu nadano relacje z nabożeństwa. This is how the BBC is spending YOUR cash – krzyczał na czołówce „Daily Express”. Nagle stało się jasne, że temat tak szybko nie odejdzie w zapomnienie. Co więcej, relacje niespodziewanie przeniosły się spod brytyjskiej granicy na grecką wyspę Kos, która znajduje się zaledwie niecałe dziesięć kilometrów od terytorium Turcji graniczącej bezpośrednio z Syrią. W Turcji schronienie znalazło już ponad półtora miliona uchodźców. Rosnąca nieustannie liczba uciekinierów z objętej wojną domową Syrii sprawiła, że coraz więcej ludzi zaczęło szukać schronienia poza Turcją, głównie w Europie. Malutka wysepka Kos to doskonałe miejsce na to, by szybko i w miarę bezpiecznie przedostać się do Europy, która jak się szybko okazało, była nieświadoma nadchodzącego eksodusu i zupełnie na niego nieprzygotowana. – Nie wiem, czy w Europie będzie niebo czy piekło, jedyne czego chcę to miejsca dla swoich dzieci – mówił do kamer Abu Hamza, Syryjczyk, któremu udało się przedostać na Kos. Nie zdawał sobie sprawy z tego, że chwilę później wraz z blisko

Kordon policji węgierskiej pilnuje tysiący uciekinierów. Każdy, kto terytorium ościennego kraju UE powinien mieć nie tylko ważny pa mówią przepisy. Dopiero kiedy liczba uciekinierów rośnie w tysiąc ustępuje i decyduje, że ich jednak przepuści dalej, do Austrii i Niem

trzema tysiącami innych zastanie przez policję zamknięty na terenie lokalnego stadionu. – Ludzie mdleją co chwila – przyznaje lekarz z fundacji Lekarze bez Granic, która zaczęła udzielać pomocy najbardziej potrzebującym. Na terenie stadionu nie dało się schować przez piekącym letnim słońcem. Sytuacja szybko stała się trudna do opanowania. Zamknięci ludzie zaczęli domagać się wypuszczenia, zaczęły się potyczki z lokalną policją, która robiła co mogła, by zapanować nad sytuacją. Nie zapanowała. Według obowiązujących w Unii Europejskiej przepisów to do Grecji należał obowiązek spisania danych wszystkich uchodźców, pobrania od nich odcisków palców i rozpoczęcia procesu rozpatrywania wniosków o azyl. Problem w tym, że nikt z zatrzymanych w Grecji nie chciał zostać. Oni są tylko tranzytem. Są przecież bogatsze kraje niż będąca na skraju bankructwa Grecja. Na granicy z Serbią i Macedonią już tak łatwo nie jest. Czeka na nich policja, której zadaniem jest nie wpuszczać do kraju nikogo bez odpowiednich papierów i wiz. Tyle że większość z tych ludzi nie ma niczego. Ani paszportu, ani dowodu osobistego. Nic. Jedynie kilka najbardziej potrzebnych rzeczy: butelka wody, czasem szczoteczka do zębów, telefon komórkowy. – Nie wiem dlaczego nam to robią – mówi jeden z mężczyzn. Na ramionach trzyma śpiące dziecko. – Nie mam paszportu. Nie mogę wrócić. Nie mam gdzie i do czego. Będziemy tutaj stali do końca – przyznaje. Na przeciwko stoi rząd policjantów w ochronnych kombinezonach, z tarczami, gotowych na każdą ewentualność. Dzień wcześniej udało się przejść ponad trzem tysiącom. Następnego dnia do granicy dociera kolejna grupa. Tym razem jest ich znacznie więcej, ktoś mówi, że nawet może sześć tysięcy. Pomiędzy Grecją a Macedonią powstaje strefa neutralna, na której przebywają uchodźcy, których nikt nie chce i z którymi nie wiadomo, co zrobić. Kawałek lądu nagle staje się ziemią niczyją. Koczuje na niej kilka tysięcy ludzi. Ogrodzeni, nigdzie nie mogą się ruszyć. – To jest humanitarna katastrofa, tutaj, i w całej Unii Europejskiej, we wszystkich krajach, które są winne tej sytuacji – skarży się Annnete Groth, niemiecka posłanka, która odwiedza przebywających w strefie. – Oni nie pozostawiają swoich domów dla rozrywki! Do Niemiec jeszcze daleko. Nikt nie zdaje sobie sprawy z tego, co ich czeka na Węgrzech. Według opublikowanych przez Eurostat danych wynika, tylko w tym roku w Europie zarejestrowano już ponad 400 tys. uchodźców, znacznie więcej niż w całym poprzednim roku. Ponad 170 tys. w Niemczech, które stały się głównym kierunkiem dla uchodźców i jedynym krajem


exodus 2015 |5

o przybywa na aszport, ale i wizę – tak ce, Viktor Orban miec.

otwarcie przyznającym, że przyjmie uchodźców z otwartymi ramionami. Ponad 70 tys. zarejestrowano na Węgrzech, 30 tys. we Włoszech i jedynie ponad 6 tys. w Grecji.

Przemytnicy Do tej pory narastający problem z uchodźcami koncentrował się wokół przybyszy, którzy ryzykowali życie, by przedostać się przez Morze Śródziemne. O tysiącach korzystających z tak zwanego bałkańskiego szlaku mało kto mówił. Nikt nie donosił o dziesiątkach zabitych, w przeciwieństwie do zatonięcia niemal każdej łodzi u wybrzeży Włoch. Pozostawiona na poboczu austriackiej autostrady ciężarówka zmieniła wszystko. Nagle okazało się, że poprzez Bałkany do Europy przybywa znacznie więcej ludzi niż przez morze. Według Frontexu, agencji europejskiej zajmującej się ochroną granic Unii Europejskiej, tylko pomiędzy styczniem a lipcem tego roku do Austrii przybyło ponad 100 tys. uchodźców. Amnesty International przyznaje, że większość z nich korzystała z pomocy przemytników – ludzi, którzy szybko zwietrzyli doskonały sposób na zrobienie szybkiego biznesu. Przemyt ludzi stał się bardziej dochodowy niż handel narkotykami. Według najnowszego rozpoznania Europolu, przemytem osób zajmuje się ponad 3 tys. poważnych gangów, z czego kilkanaście brytyjskich. Większość korzysta z tzw. bałkańskiego szlaku, na którym łatwiej i bezpieczniej zginąć z tłumie. Koszty takiego procederu nie są wcale małe. Uciekinierzy z Syrii płacą średnio około tysiąca dolarów, by przedostać się przez Turcję do Grecji. Przeważnie przemycani są w nocy. Dostają nagle dmuchane pontony, na które pakowani są jak sardynki, upychani do granic możliwości i wypychani w morze. Przeważnie na Kos, ale przybywają też na inne greckie wysepki. Wierzą, że tam Grecy pomogą dotrzeć im do macedońskiej granicy. Pewnie znowu będą musieli płacić – niektórzy mówią, że nawet 400 euro, by ktoś pomógł im przedostać się przez kraj. W mediach pojawiają się opinie, że nawet policjanci biorą łapówki. Po sto euro od głowy. Tylko w tym roku z tej drogi skorzystało już ponad 150 tys. ludzi. Przeszło połowa z nich to Syryjczycy. Ale są też inni.

Punkt zwrotny 2 września pogoda nie jest najlepsza. Wieje silny wiatr. Nikt nie powinien pływać pontonem po morzu. A jednak zdesperowani uchodźcy nie czekają, aż się uspokoi. W nocy dochodzi do kolejnej tragedii, o której cały świat dowie się następnego ranka. W trakcie przeprawy z Turcji na Kos wysoka fala przelewa się przez jeden z wypełnionych ludźmi pontonów. Kilka osób wypada za

burtę. Jest ciemno. Nie można nikogo uratować. Nad ranem fale wyrzuciły na brzeg ciała tych, którym się nie udało. Wsród nich był trzyletni Aylan, którego malutkie ciało leży bezwładnie na plaży. Widać to dokładnie na zdjęciach, które turecka agencja prasowa opublikowała, a które w ciągu kilku minut obiegły cały świat. Wraz z nim zginęła jego matka oraz pięcioletni brat. Jedynie ojciec przeżył przeprawę przez Morze Egejskie. Chcieli przedostać się do Grecji, ale ich kierunkiem była Kanada, w której mieszka ich rodzina. Wśród setek zdjęć pokazujących horror, z którym zmagają się uciekinierzy to jedno jest najbardziej przejmujące. Może dlatego, że ofiarą jest małe dziecko. Może dlatego, że pokazuje bezsilność, z jaką spotykają się uchodźcy. Może dlatego, że pokazuje tragedię, jaką jest ta największa wędrówka ludów. Może dlatego, że… Tylko nieliczne gazety zdecydowały się na opublikowanie tej fotografii. Ci, którzy to zrobili przyznają wprost: If you were shocked by Aylan's picture, we did our job – pisze naczelny „The Independent”, gazety, która tym zdjęciem wypełniła całąpierwszą stronę. Dwa dni później, we wstępniaku do kolejnego wydania gazety, Amol Rajan przyznaje, że poruszyło ono serca i wrażliwość tysięcy ludzi ca całym świecie. Premier Cameron oskarżany był o powolne działanie. Jeszcze dwa dni wcześniej mówił, że nie przyjmie nikogo. Aż do czasu, gdy opublikowano fotografię. Until then, I think he had one of the most morally bankrupt weeks of his career. His heartless, calculating initial response to this hummanitarian crisis betrays Britain’s proud tradition of asylum – podkreśla gazeta.

nikogo nie chcą. Wcześniej premier Słowacji przyznał, że przyjmie jedynie kilkaset syryjskich chrześcijan, ale o muzułmanach nie ma co mówić. Niemcy szybko wypomnieli nam, że zapominamy o tym, kiedy sami uciekaliśmy z komunistycznego reżimu i wręcz domagaliśmy się pomocy krajów Europy Zachodniej. Teraz, gdy ta oczekuje od nas solidarności w kryzysowej sytuacji, my o tej niedawnej historii zapominamy odwracając się plecami. Europa jest dzisiaj podzielona: wróciły stare podziały na Wschód i Zachód. Tutaj już nie chodzi nawet o setki tysięcy ludzi, którzy uciekają z własnych krajów w poszukiwaniu bezpiecznego i spokojnego domu, ale o to, czy Europa potrafi jeszcze mówić jednym głosem, czy jest to tylko fikcja. Może to wstrząsnąć nie tylko poszczególnymi krajami, ale i całą Unią Europejską. Będzie to – i jest – test dla przywódców europejskich w takim samym stopniu jak i dla nas. Jeszcze nie do końca nauczyliśmy się korzystać z prawdziwej demokracji, a tutaj pojawia się kolejny test – tym razem jest on zarówno geopolityczny, jak i moralny. Co zrobić z tymi wszystkimi ludźmi? Kim oni są? Na jak długo zostaną? Czy można im zaufać, czy trzeba się ich bać? Co z naszą chrześcijańską kulturą? Czas zacząć szukać odpowiedzi już dzisiaj. Bo nic nie wskazuje na to, że ani uchodźcy, ani problem, szybko zniknie. Oni przyszli tutaj, by zostać. Lepiej się do tego przyzwyczajmy.

Komentarze > 17

W oczach świadka: Podzielona Europa Kiedy część Europy starała się uporać z problemem i znaleźć rozwiązanie – Wielka Brytania nie zrobiła nic, odwróciła się udając, że problem jej nie dotyczy. Ale dwa dni wcześniej urząd statystyczny opublikował najnowsze dane, z których wynika, że w ciągu ostatniego roku na Wyspy przybyła rekordowa liczba imigrantów z całego świata. Najwięcej od czasów, kiedy badania są prowadzone. Dla brytyjskiego premiera, który jeszcze nie tak dawno, w trakcie kampanii wyborczej zapowiadał, że ograniczy liczbę nowo przybywających do 100 tys. rocznie, wyniki te mówiące o 330 tys. nie były najlepszą wiadomością. A tu europejscy partnerzy oraz mieszkańcy Wielkiej Brytanii domagają się od niego działania w sprawie tak gorącej. Nawet koledzy z partii konserwatywnej nie wytrzymali i przyznali, że coś trzeba zrobić. Ale nie tylko David Cameron jest przeciwny przyjmowaniu tysięcy nowych uchodźców. Ultra prawicowy węgierski premier Viktor Orban przyznaje wprost, że stawiając kilkasetkilometrowe ogrodzenie na granicy z Serbią jedynie robi to, czego wymaga od niego prawo – chroni granice Unii Europejskiej. Nie rozumie, dlaczego nagle jest tym złym chłopcem do bicia, gdy on robi to, czego wymaga od niego prawo. Każdy, kto przybywa na terytorium jego kraju powinien mieć nie tylko ważny paszport, ale i wizę. Dopiero kiedy liczba uciekinierów rośnie w tysiące, ustępuje i decyduje, że ich jednak przepuści. Tym, którzy koczowali dniami na budapeszteńskim dworcu Keleti podstawia pociągi i autobusy. Odwozi ich do austriackiej granicy. Pociągami aż do Monachium. Niemcy obiecali, że przyjmą każdego. Na dworcu w Monachium uciekinierzy witani są owacjami. – Germany is a strong country and the motif must be: we’ve managed so much, we can manage this – powiedziała Angela Merkel na jednej z konferencji prasowych w Berlinie. I dodała, że sytuacja musi być rozpatrywana w europejskiej perspektywie. – If Europe fails over the refugee question, it will not be the Europe that we imagined. Zwolennicy Merkel przyznają, że jest ona jedynym europejskim przywódcą, który widzi większy obraz problemu. Europa już dzisiaj potrzebuje więcej rąk do pracy. W ciągu najbliższych 15 lat Europie ubędzie ponad 13 mln osób w wieku produkcyjnym. Ma za sobą poparcie nie tylko opozycji w niemieckim parlamencie, ale i prasy. W brytyjskim „The Sun” Katie Hopkins porównała uchodźców przeprawiających się przez Morze Śródziemne do karaluchów. Niemiecki odpowiednik „The Sun” – bulwarówka „Bild” napisała na pierwszej stronie My pomagamy. O stosunku Polski i innych krajów Europy Środkowej było dotychczas stosunkowo cicho, głównie dlatego, iż mało który z uchodźców deklarował chęć pozostania w naszym kraju. Ale i to się zmieniło kilka dni temu po spotkaniu premierów Czech, Słowacji, Węgier i Polski, po którym ogłosili oni jednym tonem, że

4 września na granicy Włoch i Austrii na własne oczy widziałem ogromne zastępy imigrantów. Przy całej solidarności z ludźmi znajdującymi się w ciężkiej sytuacji życiowej muszę powiedzieć, że to co widziałem budzi grozę. Ta potężna masa ludzi – przepraszam, że to napiszę – ale to absolutna dzicz… Wulgaryzmy, rzucanie butelkami, głośne okrzyki: „Chcemy do Niemiec” – czy Niemcy to obecnie jakiś raj? Widziałem jak otoczyli samochód starszej Włoszki, wyciągnęli ją za włosy z samochodu i chcieli tym samochodem odjechać. Autokar, w którym się znajdowałem z grupą, próbowano rozhuśtać? Rzucali w nas fekaliami, walili w drzwi, żeby je kierowca otworzył, pluli na szybę… Pytam się, w jakim celu? Jak taka dzicz ma się zasymilować w Niemczech? Czułem się przez chwilę jak na wojnie… Naprawdę tym ludziom współczuję, ale gdyby dotarli do Polski – nie sądzę, by znaleźli u nas jakiekolwiek zrozumienie. Staliśmy trzy godziny na granicy, przez którą ostatecznie nie przejechaliśmy. Cała grupa w kordonie policji została przetransportowana z powrotem do Włoch. Autokar jest zmasakrowany, pomazany fekaliami, porysowany, ma wybite szyby. I to ma być pomysł na demografię? Te wielkie potężne zastępy dzikusów? Wśród nich właściwie nie było kobiet, nie było dzieci – w przeważającej większości byli to młodzi, agresywni mężczyźni. Jeszcze wczoraj czytając newsy na wszystkich stronach internetowych podświadomie litowałem się, martwiłem ich losem, a dzisiaj, po tym co zobaczyłem, zwyczajnie się boję, a zarazem cieszę, że nie wybierają naszej ojczyzny jako celu swojej podróży. My, Polacy, zwyczajnie nie jesteśmy gotowi na przyjęcie tych ludzi – ani kulturowo, ani finansowo. Nie wiem, czy ktokolwiek jest gotowy. Do UE kroczy patologia, jakiej dotychczas nie mieliśmy okazji nigdy oglądać. I wybaczcie, jeśli kogokolwiek obraziłem… Dodam jeszcze, że podjechały auta z pomocą humanitarną – przede wszystkim jedzeniem i wodą, a oni te auta zwyczajnie przewracali. Z megafonów Austriacy nadawali komunikat, że jest zgoda, by przeszli przez granicę. Chcieli ich zarejestrować i puścić dalej – ale oni tych komunikatów nie rozumieli. Nic nie rozumieli. I to było w tym wszystkim największym horrorem. Na kilka tysięcy osób nikt nie rozumiał ani po włosku, ani po angielsku, ani po niemiecku, ani po rosyjsku, ani hiszpańsku. Liczyło się prawo pięści. Walczyli o zgodę na przejście dalej i tę zgodę mieli – ale nie rozumieli, że ją mają! W autokarze grupy francuskiej pootwierali luki bagażowe – wszystko co znajdowało się w środku w ciągu krótkiej chwili zostało rozkradzione, część rzeczy leżała na ziemi. Jeszcze nigdy w swoim krótkim życiu nie miałem okazji oglądać podobnych scen i mam poczucie, że to dopiero początek. Na koniec dodam, że warto pomagać, ale nie za wszelką cenę. Kamil Bulonis


6| takie czasy

07 (216) 2015 | nowy czas

Jak było na początku, tak będzie i na resztę kadencji Po długoletniej kwarantannie w końcu opozycja przełamała swoją złą polityczną passę i doczekała się mocnego przedstawiciela na najwyższym stanowisku w państwie. andrzej duda już na początku swojej kadencji zapowiada jednak, że chce być prezydentem wszystkich Polaków i że złagodzi trwający od lat polityczny konflikt na polskiej scenie.

Grzegorz Małkiewicz

D

o uroczystego zaprzysiężenia prezydent elekt był praktycznie nieobecny w przestrzeni publicznej (poza kilkoma wyjątkami), a nawet krytykowany za unikanie spotkań z międzynarodowymi dygnitarzami. W podarowanej na ten okres rezydencji przy ulicy Foksal w Warszawie przygotowywał się do objęcia urzędu. Metodycznie, bez specjalnego rozgłosu. Piękna pogoda, może zbyt piękna. Piękna dla siedzących w fotelach w zaciemnionych salonach, przed ekranami TV. Uczestnicy uroczystości, co było widoczne na zbliżeniach, takiego komfortu już nie mieli. Na termometrach 40 stopni, w tłumie, a taki jest w wielu miejscach, rtęć dobija 50. A to już ponad dwie godziny trwających uroczystości zaprzysiężenia prezydenta Andrzeja Dudy.

najpierw zaprzysiężenie Posłowie i senatorowie wypełnili wszystkie ławy. Marszałek Sejmu Małgorzata Kidawa-Błońska gotowa do przyjęcia zaprzysiężenia, obok stoi marszałek Senatu Bogdan Borusewicz.

Andrzej Duda oczekuje na ten niezwykły moment w swoim życiu z żoną Agatą, za nimi siedzą rodzice prezydenta, córka Kinga i szefowa jego kancelarii Małgorzata Sadurska. Przysięga. Obok leży tekst Konstytucji, artystycznie wykaligrafowany, ale Andrzej Duda nie trzyma na niej ręki, jak wcześniej spekulowano. Czy to sygnał, że Konstytucję z lat 90. ubiegłego wieku, swego rodzaju kompromis z czasów transformacji ustrojowej, trzeba jednak zmienić i do tego nowy prezydent będzię dążył? Orędzie, a w nim ważny fragment dotyczący nas, Polaków mieszkających poza granicami kraju. Naszym największym problemem są wyjeżdżający od lat z Polski młodzi ludzie. Wyjeżdżający za pracą, wyjeżdżający za godnym życiem, szukający dla siebie szansy. Ja wiem, że wielkim zadaniem, o którym wielokrotnie mówiłem, jest wzmocnienie polskiej gospodarki, jest podniesienie jakości życia w Polsce, jest pomoc polskim przedsiębiorcom, żeby nie mówili, że państwo jest wobec nich opresyjne, żeby mieli więcej wolności, żeby mieli więcej swobody działania i żeby mieli wsparcie od państwa, ale takie, z którego korzystają, kiedy chcą, a nie mówili, że państwo zastawia na nich pułapki. To oni mają tworzyć nowe miejsca pracy, to oni mają budować pomyślność, bo to właśnie mała i średnia przedsiębiorczość jest naszym największym skarbem. Ale zanim te warunki u nas stworzymy – a nie stanie się to przecież od razu – potrzeba podtrzymywać łączność z tymi młodymi, którzy za granicę wyjechali i którzy myślą o powrocie do Polski, wtedy kiedy będą mieli tutaj taką możliwość, żeby się rozwijać, żeby wykorzystać swoją kreatywność, a także doświadczenia, które poza granicami zdobyli. To łączność z nimi. Byłem, rozmawiałem w Londynie, w Brukseli, w innych miejscach i powiem państwu tak: dzisiaj oni potrzebują wsparcia, jeśli chodzi o polskie szkolnictwo, żeby ich dzieci mogły się uczyć języka polskiego i polskiej historii, żeby mogły się uczyć po polsku. Dzisiaj nauczyciele, którzy tam

są i uczą, mówią: „chcielibyśmy mieć taki status jak nauczyciele w Polsce, przecież uczymy polskie dzieci, chyba jesteśmy tego godni, czy polskie państwo tego nie rozumie?”. My te wszystkie kwestie musimy uwzględnić, musimy pozostawać z nimi w łączności i musimy o nich dbać. Dlatego trzeba wzmacniać polskie placówki dyplomatyczne, dlatego trzeba wzmacniać naszą aktywność w sferze nie tylko Polonii, ale i Polaków poza granicami, niezależnie od dbania o to, by stworzyć im warunki do powrotu do Polski. Nie jest to tylko deklaracja, prezydent poinformował w swoim orędziu, że w „ramach Kancelarii Prezydenta powstanie biuro do spraw Polonii i Polaków za granicą”. Andrzej Duda kończy orędzie dowcipnie, nie lekceważąc przy tym powagi urzędu i doniosłości chwili. Proszę Państwa, stoję tutaj dzisiaj przed państwem jako prezydent Rzeczypospolitej Polskiej – wiele jest możliwe, jeżeli działamy razem i działamy zgodnie! Wiele jest możliwe, jeżeli wykazujemy się zrozumieniem, jeżeli jesteśmy dla siebie życzliwi! Andrzej Duda obejmuje dzisiaj urząd prezydenta Rzeczypospolitej i wierzę, że się uda! Dziękuję bardzo!

Jan Paweł II mówIł: „wymagaJcIe od sIebIe nawet wtedy, kIedy InnI od was nIe wymagaJą”. Proszę Państwa, dzIsIaJ wymagaJą. wymagaJą od PolItyków. PowInnIśmy być razem I PowInnIśmy razem służyć ludzIom.


nowy czas |07 (216) 2015

Prezydent Andrzej Duda w wygłoszonym orędziu nie nadużywa pojęcia „naród”. Podkreśla pod koniec swojego wystąpienia, że został wybrany przez naród, ale bardziej wyraziste są w nim akcenty społeczne. Mówi o konieczności odbudowy wspólnoty, o codziennych potrzebach Polaków, o głodnych dzieciach na obszarach wiejskich, na co posłowie w sektorze rządowym zareagowali donośnym buczeniem. Andrzej Duda unika ideologicznych pułapek, wykluczenia kogokolwiek. I trafia do tych, którzy niekoniecznie na niego głosowali. Osobowość, gest, autentyczny entuzjazm nowego prezydenta przenosi nas z demokracji raczkującej, deklaratywnej, bardzo często plemiennej do demokracji dojrzałej. Jakże często zazdrościłem Amerykanom, którzy po zwykle brutalnej kampanii prezydenckiej jednoczyli się wokół zwycięskiego kandydata. Czy Andrzej Duda zdoła ten dobry demokratyczny zwyczaj wprowadzić w naszym kraju? Nie będzie to zadanie łatwe, już teraz pojawiają się głosy próbujące podważyć autorytet nowej głowy państwa. Pojednawczy gest nowego prezydenta był wyraźny i czytelny dla elektoratu, który pamiętał jak Andrzej Duda był lekceważony przez media głównego nurtu w trakcie kampanii prezydeckiej. Motyw ten podjął też walczący o reelekcję Bronisław Komorowski ostentacyjnie myląc swojego kontrkandydata z przewodniczącym „Solidarności”. W krótkim czasie Andrzej Duda stał się najbardziej medialnym politykiem w Polsce. Wszystko wskazuje na to, że Andrzej Duda rozpoczął jedną z najbardziej aktywnych kadencji prezydeckich w historii III RP. Urząd przejął w okresie wakacyjnym, ale od pierwszego dnia, wykorzystując ten sezonowy brak innych, bieżących wydarzeń, przebija się do świadomości Polaków dzięki swojej aktywności. Profesor Staniszkis miała nawet za złe prezydentowi, że kadencję rozpoczyną podróżując po kraju. Ale tak zapowiadał w kampanii i tak zrobił. To też jest sygnał, że wbrew rozpowszechnionej tradycji pustych wyborczych zapowiedzi, ten prezydent sam będzie siebie rozliczał ze złożonych obietnic. To duże wyzwanie. Najważniejsze stanowisko w państwie ma jednocześnie największe konstytucyjne ograniczenia, pomimo że prezydent uzyskuje mandat w wyborach powszechnych. Sprowadza się, jak to dobitnie określił Donald Tusk do „bycia strażnikiem żyrandola” w pałacu prezydenckim, chociaż sam również ubiegał się o ten urząd i przegrał z Lechem Kaczyńskim.

Korzenie światopoglądowe Po uroczystym zaprzysiężeniu, uroczysta msza święta w w archikatedrze św. Jana Chrzciciela. Kolumna samochodów przewozi uczestników z Wiejskiej na Stare Miasto ulicami wypełnionymi tłumami ludzi. Goście zaproszeni do telewizyjnego studia zastanawiają się, czy tak było kiedyś. Nie pamiętają. Tę inaugurację zapamiętają. Andrzej Duda krytykowany przez modernizujących społeczeństwo liderów postępu nie boi się podkreślania swoich katolickich korzeni. Nazywany przez niektórych fundamentalistą religijnym, pozostaje wierny źródłom swojego wychowania i światopoglądu. To krytycy muszą czuć się nieswojo, jeśli pamiętają, że dla

wielu z nich jeszcze 30 lat temu Kościół był jedyną przestrzenią wolności, z której często korzystali. Adam Michnik próbował nawet to zbliżenie z Kościołem uzasadnić w książce „Kościół, lewica, dialog”. Teraz tego dialogu już nie ma. Zastąpił ją wysiłek wykluczenia „sił wstecznych, wstrzymujących cywilizacyjny postęp”. Andrzej Duda jest szansą na korektę tych światopoglądowych zwrotów.

Prezydent bez kompetencji Andrzej Duda krytykowany jest na początku swojej kadencji za składanie obietnic, z których nie będzie się w stanie wywiązać. Nawet jeśli legislacyjnie są one poza zasięgiem urzędu prezydenta, wystarczy, że będzie ich konsekwentnym orędownikiem. Przy sprzyjającym układzie politycznym, a jego sukces może doprowadzić do powstania takiego układu politycznego, współpraca ośrodków władzy będzie możliwa. Rząd wyłoniony w jesiennych wyborach może stać się sojusznikiem nowego prezydenta. A dynamiczny początek tej prezydentury to największy atut opozycji w zbliżających się wyborach. Najbardziej spektakularnym sukcesem Andrzeja Dudy jest zmiana pokoleniowa. Stery państwa w młodych rękach, bez postkomunistycznych zaszłości. Historia zna takie przypadki, kiedy młodość dostawała najwyższy kredyt zaufania społecz-

nego. Prezydent Kennedy, premier Blair (w przypadku Camerona, choć młody wiekiem, takiego otwarcia nie było). Andrzej Duda ma szanse dołączyć do klubu wybranych – polityków charyzmatycznych, którzy czerpali siłę z młodości. Nie będzie łątwo, bo kasa pusta. Zadbał o to Bronisław Komorowski w okresie przejściowym, kiedy wiedział, że musi opuścić urząd. Ale młodzi lokatorzy Belwederu są zdeterminowni podjąć wyzwanie bez finansowych apanaży. Zrobią to w czynie społecznym. Stawka jest duża. To ostatnia szansa, żeby odzyskać kraj w demokratycznym procesie, i tej szansy nie można zmarnować, tym bardziej że kredyt zaufania Andrzej Duda i jego ekipa uzyskali od ludzi, dla których rozliczenia z PRL i zawłaszanie kraju przez postkoministyczną nomenklaturę nie mają żadnych ideologicznych konotacji. Oni tej Polski nie znają. I oni będą najbardziej krytycznymi arbitrami nowej prezydentury.

Pierwsze potyczki Na progu prezydentury Andrzeja Dudę czekała bomba pozostawiona przez prezydenta. Bronisław Komorowski po przegranej pierwszej turze wykonał desperacki ruch w celu ratowania swojej szansy, nie zważając na koszty takiej szarży (10 mln. złotych). Zarządził referendum, licząc na pozyskanie głosów antysystemowych wyborców Kukiza. Przegrał. Andrzej Duda uszanował gest poprzednika i w ten sposób doszło do największej kompromitacji demokrtacji. Próba zorganizowania drugiego referendum, za którym optowała nie partia polityczna lecz milionowa rzesza obywateli, została potraktowana przez rządzące elity jako polityczne posunięcie nowego inkubenta pałacu prezydenckiego i petycja obywatelska głosami senatorów trafiła do kosza. We wrześniowym referendu, głosowanie dotyczące jednomandatowych okręgów wyborczych zdecedowanie wygrali zwolennicy JOW, problem w tym, że frekwencja nie przkroczyła 10 proc. uprawnionych do głosowania. Jest to chyba rekord nie tylko w historii polskiej demokracji. Polskę, jakby na to nie patrzeć, pomimo gigantycznych zadłużeń, jak widać nadal stać na ekstrawagandzkie gesty. A były prezydent, który liczył na drugą kadencję tymczasem stał się bezdomnym, bo wynajął już wcześniej swoje mieszkanie. W tej trudnej sytuacji kwaterunek zagwarantowało państwo, oczywiście na koszt obywateli. 16 sierpnia na Rynku Nowego Miasta w Warszawie Jan Pietrzak zorganizował sierpniowe śpiewanie „Niech żyje Polska”. Na ulicznym koncercie pojawił się prezydent. Panie Janku, to pana prezydent, ale taryfy ulgowej nie można stosować. Taki już satyryka los…


8| polska

07 (216) 2015 | nowy czas

Męska polityka w damskiej odsłonie Polska scena polityczna, od wielu lat stabilna i przewidywalna, osiągnęła punkt krytyczny. Pierwszym sygnałem nadchodzących zmian były wybory prezydenckie. Wygrana Andrzeja Dudy z urzędującym prezydentem, który jeszcze kilka miesięcy temu miał zdecydowaną przewagę w rankingach, dodała opozycji wiatru w żagle, ale o zwycięstwie jeszcze nie przesądziła. Grzegorz Małkiewicz

K

ażdy przywódca partyjny czy jego wynajęty strateg (tzw. piarowiec) zastanawia się, skąd by tu jeszcze pozyskać dodatkowe głosy. Promocja Ewy Kopacz przez odchodzącego z polskiej polityki Donalda Tuska była w warstwie motywacyjnej aż nadto widoczna. Po pierwsze Tusk wolał odejść na dobrze płatną posadę europejską, niż zmierzyć się z niewiadomą, a w jego kalkulacji sprawnego polityka – raczej pewną przegraną w kolejnych wyborach. Po drugie awans Kopacz miał wyeliminować wewnątrzpartyjną walkę, jakiej można się było spodziewać po odejściu dominującego układ sił przywódcy. Po trzecie miał zminimalizować negatywną ocenę rządów PO (gra na sentymencie – dajcie kobiecie szansę, ona nie odpowiada za wszystkie grzechy Platformy, a tym bardziej Tuska). Nowe rozdanie kart, przy dużym poparciu wiodących mediów, pozwoliło na spuszczenie zasłony na negatywne aspekty dominacji PO. Po czwarte i najważniejsze, kobieta w męskiej roli (bo taka jest polska scena polityczna) dawała szansę pozyskania nowego elektoratu (łącznie z feministycznym – każdy głos na wagę złota). Kobieta w konfrontacji z makiawelicznym prezesem dawała też szansę na wizerunkowe zwycięstwo bez konieczności wchodzenia w spór merytoryczny. To też się udało, pomimo słabości medialnej pani premier. Może jej drgający ze zdenerwowania głos wzbudzał więcej sympatii niż był czynnikiem obciążającym. Byłoby jednak lekceważeniem Jarosława Kaczyńskiego Beata Szydło

przyjmując, że na taki scenariusz zgodzi się bez reakcji. Tak też się stało. Jest zbyt wytrawnym graczem politycznym, żeby jego uwadze uszły powyższe niebezpieczeństwa. Najpierw znalazł kandydata w wyborach prezydenckich, który – choć był politykiem drugoplanowym – wygrał z ewidentnym faworytem. I na fali tego zwycięstwa prezes Prawa i Sprawiedliwości namaścił właśnie kobietę do wyścigu o premierostwo. Ale najpierw swoją kandydatkę sprawdził i pozwolił zaistnieć w przestrzeni medialnej. Beata Szydło przejęła dowodzenie kampanią wyborczą Andrzeja Dudy i jego sukces stał się również jej sukcesem. Co warto podkreślić, nie był to przypadek, i jedynie obecność w Dudabusie, ale rzeczywisty wkład w kreowanie zwycięskiej kampanii, co nawet najwięksi wrogowie formacji PiS-owskiej zauważyli. I w ten oto sposób pojedynek dwóch samców, który na polskiej scenie politycznej wywoływał już reakcje wymiotne, zastąpiła konfrontacja dwóch pań z męską grą w tle. Pomimo wakacji polityczna rywalizacja nabiera tempa. Rzuconą rękawicę podniosła Ewa Kopacz i nie przejmując się oskarżeniami o plagiat taktyczny, wzorem opozycji ruszyła w Polskę, z całym swoim gabinetem. Objazdowe sesje rządu przypominają wprawdzie trochę objazdowy cyrk, ale pani premier złośliwą krytykę odpiera powołując się na potrzebę rządzących bycia bliżej ludu. Co lud ma z tego, poza propagandową fasadą, trudno powiedzieć, co najwyżej więcej jego pieniędzy wydanych na takie terenowe sesje. Podobno przewożone są nawet meble, bo minister musi mieć przecież swoje biurko i wszystkie nowoczesne gadżety umożliwiające sprawowanie władzy we współczesnym, technologicznie zdominowanym świecie. Ty mnie tak, to ja cię siak. Pojedynek na miny nabiera politycznej ciężkości. Ale wymieszanie płci wprowadza też nieunikniony bałagan komunikacyjny. Pani premier (premierka) w trakcie jednego z ostatnich wojaży po kraju apelowała: – Dzisiaj przed nami jedno zadanie: zdjąć szpilki, założyć trampki, zdjąć krawat i wziąć się do roboty. Trampki – jak wyśledzili wścibscy dziennikarze – były z modnej kolekcji za 600 zł. Druga część apelu dotyczyła chyba polityków płci męskiej (prezydenta?). Niepokojące w tej damskiej zmianie w polskiej polityce był także fakt noszenia torebki Ewy Kopacz przez jej asystentkę. Torebka może być atrybutem władzy w rękach kobiety, co udowodniła Margaret Thatcher. Nie rozstaje się z nią królowa Elżbieta II. Zachowania Ewy Kopacz to kolejny dowód na męską politykę w damskiej odsłonie. Jak się okazało, był to jednak chwilowy grymas, bo w kolejnym akcie Ewa Kopacz wystąpiła wprawdzie w sportowym stroju, ale ponownie podparta szpilkami. Na szczęście prezes Kaczyński wycofał się z pierwszoplanowej roli i nie musi zdejmować krawata. Prezydent Duda nie ma chyba tego problemu, bo jak zauważył jeden z komentatorów (jeszcze przed wypowiedzią Ewy Kopacz), wie kiedy krawat założyć, a kiedy go zdjąć. Beata Szydło, autorka zwycięskiej kampanii prezydenta Dudy, od razu po nominacji ruszyła w Polskę, przekonana, że powtórzy raz już odniesiony sukces, tym razem jednak sama w roli głównej, co jest jednak zasadniczą różnicą. Nie wystarczy przemalować Dudabus na Szydłobus. Wspiera ją dwóch liderów – jeden na początku swojej kadencji, po spektakularnym sukcesie, drugi – wszechwładny prezes, który ustąpił miejsca kobiecie. Szydło w tym ma przewagę nad swoją konkurentką, ale to nie wystarczy. Zbyt dużo w tym scenariuszu damsko-męskim

Ewa Kopacz

blichtru, potrzebny jest mocniejszy akcent, żeby ten wyścig wygrać. Tymczasem jednak przeważają rozwiązania teatralne z poprzedniej odsłony. Kandydatka PiS na premiera osobiście pomaga w remoncie szkoły podstawowej w Pcimiu – donoszą serwisy. Margaret Thatcher też zbierała w obecności kamer porzucone śmieci na londyńskim bruku. Na takie gesty żaden premier nie powinien marnować czasu, chociaż w przypadku Thatcher wymiar obywatelski (bezmyślne zaśmiecanie miejsc publicznych) trochę „żelazną damę” usprawiedliwia. Malowanie szkoły, bo nie ma funduszy, już nie. To odpowiedzialność dobrze funkcjonującego państwa – w tym wypadku lokalnego samorządu. Należy więc państwo usprawnić, a nie wysyłać kandydata na premiera do prac ziemnych. Populizm niewiele ma wspólnego z kompetencją. Podobno są to wizerunkowe problemy związane z nowym podziałem ról w dynamicznie zmieniającej się rzeczywistości. Wszystko wróci do normy, kiedy wyborcy rozstrzygną. W czym… oby wizerunek nie odgrywał decydującej roli.

Donad Tusk i Jarosław Kaczyński


czas na wyspie |9

nowy czas |07 (216) 2015

Czy potrzebny nam poseł z Londynu? Podczas gdy w Polsce toczą się polityczne boje przed kolejnymi wyborami do sejmu i senatu, w Londynie zainicjowana została dyskusja, czy Polacy z Wielkiej Brytanii powinni mieć swojego posła w polskim parlamencie. Przytaczamy wypowiedzi niektórych zwolenników tego pomysłu. Być może skłonią czytelników do wyrażenia własnych opinii.

które mają duży wpływ na kształtowanie opinii w środowisku brytyjsko-polskim i są w pewnym sensie reprezentatywni względem reprezentowanych ugrupowań. Co ważne, pomysł wpuszczenia polonijnych kandydatów na listy wyborcze w okręgu numer 19 w Warszawie, czyli tym, w którym głosuje „zagranica”, cieszy się już zainteresowaniem kilku polskich partii, z którymi jestem w kontakcie. Jest pan mocno przekonany, że Polacy z Wielkiej Brytanii zaczną aktywniej głosować w wyborach, jeśli rzeczywiście pojawi się szansa na wybór posła z Londynu?

Dlaczego, pana zdaniem, brytyjska Polonia powinna mieć swojego posła w polskim parlamencie? – pytamy Przemka SKWIRCZYŃSKIEGO, koordynatora Akcji Posłowie Polonii i byłego pezesa Friends of Poland in UKIP.

– Jesteśmy dużą społecznością. Jest nas około miliona. Natomiast nie mamy żadnej reprezentacji ani w brytyjskiej, ani w polskiej polityce, przez co jesteśmy niewspółmiernie słabi. W Londynie był kiedyś Polski Rząd na Uchodźstwie i Prezydent RP. Obecnie widoczny jest tylko Ambasador RP, ale przecież on nie reprezentuje nas, lecz Rzeczpospolitą Polską w Wielkiej Brytanii. My natomiast zasilamy skarb Rzeczpospolitej podatkami, które tam często płacimy. Przelewamy ogromne kwoty pieniędzy do Polski, które napędzają tam koniunkturę. Często posiadamy też nieruchomości lub zamierzamy kupić czy będziemy je dziedziczyć. Rodzi się tu średnio dużo więcej nowych polskich dzieci niż w Polsce. Zatem powinniśmy mieć też wpływ na prawodawstwo. Z kolei Polsce powinno zależeć na tym, żeby ludzie z doświadczeniem i wiedzą zdobytymi w krajach takich jak Wielka Brytania, jak również nabytym anglosaskim światopoglądem, dzielili się nimi z Ojczyzną, dla której jesteśmy ludźmi przyszłości. Polacy poza krajem przekształcili się w 20-milionową diasporę i administracja Rzeczpospolitej powinna się to tego

JERZy BycZyŃSKi, koordynator akcji British Poles, przewodniczacy Patriae Fidelis, Lider grupy Politycznej Polish Professionals, założyciel British Polish Law association: – Większość polityków w Polsce nie liczy się z polskimi emigrantami. Dla niektórych to bardzo niewygodny temat, bo skoro Polacy wyjeżdżają, to znaczy, że nie udało się ich zatrzymać w Polsce, nie udało się stworzyć wystarczająco dobrych warunków biznesowo-socjalnych. Ale Polacy, którzy emigrują, bardzo często utrzymują kontakty z Polską i dbają, by ich dzieci były bliskie polskiej kultury. Oczywiście są dwie grupy Polaków – ci, którzy już nie wrócą oraz ci, którzy wrócą do kraju. Powinniśmy się starać, aby Polacy jednak wracali, podpatrywać dobre rozwiązania legislacyjno-ekonomiczne Wielkiej Brytanii i próbować zaimplementować je w Polsce. Jeśli jednak wrócić do Polski nie zamierzamy, to powinniśmy zadbać o utrzymanie polskości na emigracji i współpracować z Brytyjczykami. Chętnie bym zagłosował na kandydata, który mógłby opowiedzieć o działaniach i problemach Polaków w Londynie. Francuzi mają swojego parlamentarzystę z Wielkiej Brytanii, który reprezentuje ich 300-tysięczną mniejszość. Mając posła, który podróżowałby pomiędzy Wielką Brytanią a Warszawą, mielibyśmy większy potencjał i nasz głos byłby bardziej słyszalny. Dziś w Warszawie prawie nikt nic o nas nie wie.

Przemek Skwirczyński

dostosowywać. Inaczej stanie się archaiczna. Z drugiej strony kontakt z krajem jest coraz silnieszy – podróżowanie z Wielkiej Brytanii do Polski jest obecnie tak sprawne, że często łatwiej i szybciej przylecieć tu niż jechać z jednego krańca Polski na drugi. Zatem z logistycznego punktu widzenia nie widzę problemu, żeby polonijni posłowie na stałe mieszkali w Wielkiej Brytanii i wylatywali do Warszawy na głosowania. Czy pomysł, za którym Pan optuje, ma szersze poparcie wychodzące poza krąg niektórych działaczy polonijnych w Wielkiej Brytanii?

– Tak, pomysł ma już bardzo duże poparcie wśród Polonii, które szybko rośnie. A wspomniani działacze polonijni są osobami,

Bogdan KURZEJa, pełnomocnik stowarzyszenia Republikanie w Londynie: – Należę do pokolenia młodych Polaków, którzy masowo przyjeżdżali do Wielkiej Brytanii zaraz po wstąpieniu Polski do Unii Europejskiej w 2004 roku. Ten exodus nigdy się nie zakończył, a kolejne roczniki, wciąż zasilają polską diasporę w krajach zachodnioeuropejskich. Określa się nas mianem straconego pokolenia, ponieważ nikt nie oczekuje, że kiedykolwiek wrócimy do kraju. Paradoksalnie nawiększymi obecnie „polskimi miastami” za wyjątkiem Warszawy są Chicago (1,8 mln Polaków), Kurytyba w Brazyli (700 tysięcy) oraz Londyn, który według ostrożnych szacunków zamieszkuje pół miliona obywateli RP. Czy tak liczna społeczność Polaków nie zasługuje na swoją reprezentację zarówno w sejmie jak i w senacie? Tak długo jak posiadam paszport Republic of Poland i płacę podatki za swoją nieruchomość w Polsce, jestem pełnoprawnym obywatelem Rzeczpospolitej, bez względu na to, w jakiej części świata obecnie przebywam. Młoda polska emigracja na Wyspach Brytyjskich jest wystarczająco zdeterminowana, aby przełamać monopol warszawskich kandydatów do sejmu na „zagranicznej” liście wyborczej okręgu nr 19. Ponieważ w Polsce nie obowiązują JOW-y, a obecny system wyborczy dyskryminuję Polaków mieszkających za granicą, tym bardziej emigranci mają pełne prawo domagać się ,aby władze partyjne, bez względu na barwy polityczne, uwzględniały kandydatów Polonii! Jeżeli polscy politycy tak bardzo pragną doścignąć kraje zachodnie, to niech pozwolą zmieniać kraj Polakom, którzy od lat zamieszkują państwa wysoko rozwinięte.

– Oczywiście. Obecna frekwencja wyborcza naszej społeczności w Wielkiej Brytanii to około dziesięć procent, czyli strasznie niska. Wynika to głównie z apatii typowej dla polskiego społeczeństwa, która z kolei jest spowodowana przepaścią dzielącą polskich polityków od ich elektoratu. Mało kto wie, do którego okręgu idą nasze głosy, i niewielu zna nazwiska któregokolwiek z dwudziestu posłów nas reprezentujcych. Okazuje się, że większość tych parlamentarzystów to śmietanka polskiej polityki, która rzadko nawet pojawia się poza Warszawą, a co dopiero w Wielkiej Brytanii. Tymczasem oddani nam posłowie, mieszkający tu, z nami się na co dzień spotykający i walczący o nasze sprawy w Warszawie, pozwoliliby naszej społeczności odbudować zaufanie do polityków. To z kolei na pewno wpłynęłoby pozytywnie na naszą aktywność polityczną. Co więcej, zakładam, że miałoby to też pozytywny wpływ na mobilizowanie nas do większej aktywności w brytyjskiej polityce. Ciągle mówimy o pomyśle, politycznym projekcie. Jakie środowiska w Wielkiej Brytanii będą, pana zdaniem, go popierać, a jakie hamować? To samo pytanie dotyczy środowisk w Polsce...

– Pomysł cieszy się zainteresowaniem szeroko pojętej prawicy, zarówno w Wielkiej Brytanii, jak i w Polsce. Natomiast trudno mi wyobrazić sobie przedstawicieli Polonii, o jakichkolwiek przekonaniach politycznych, którzy nie zechcą wzmocnienia naszej pozycji w Ojczyźnie, ponieważ przeczy to zdrowemu rozsądkowi. Spodziewam się oporu ze strony nielicznych środowisk w Polsce, które mogą obawiać się wzrostu naszej siły. Na szczęście istnieje precedens. Francja posiada jedenastu posłów reprezentujących różne okręgi zagraniczne, w tym posłankę wybraną w Londynie. Zawsze łatwiej odnieść się do modelu, który już sprawdza się gdzie indziej, szczególnie w kraju tak wysoko rozwiniętym pod względem administracji i demokracji jak Francja.

gRZEgoRZ MałKiEwicZ, redaktor naczelny „nowego czasu” – Poseł z Wysp jest nam bardzo potrzebny, pod warunkiem że nie będzie to funkcja dekoracyjna w parlamencie, a kandydat, który pochodzi z elektoratu Polaków mieszkających i pracujących w Wielkiej Brytanii. A co z Polakami w innych krajach? Może mniej liczni, ale też pewnie chcieliby mieć swoją reprezentację. Tych pytań jest znacznie więcej. Wracając jednak do pomysłu wyboru posła z Wielkiej Brytanii, jeśli się nie ograniczy do udziału w sesjach parlamentarnych w Warszawie, może rzeczywiście odegrać dużą rolę w budowaniu świadomości obywatelskiej i wzmacnianiu poczucia przynależności do wspólnoty. Ale jest to praca ciężka i obliczona na lata. Wymaga stałego kontaktu z wyborcami i niesienia konkretnej pomocy. Może takie profesjonalnie prowadzone biuro poselskie byłoby w końcu alternatywą wobec plagi różnej maści tzw. kancelarii prawnych bez prawników, za to obsadzanych przez pozbawionych skrupułów pozerów pobierających gigantyczne opłaty za wysyłanie „urzędowych” listów do kraju. Jak znaleźć takiego kandydata? Poseł stąd, ale świetnie zorientowany w realiach krajowych (codziennych, urzędniczych) a nie światopoglądowych.

Opracował: Jacek Stachowiak


10| czas na wyspie

75-lecie Bitwy o Wielką Brytanię To dobra okazja, by przypomnieć o wkładzie polskich lotników broniących brytyjskiego nieba przed nalotami niemieckich maszyn. 15 września 1940 roku – nazwanego Battle of Britain Day – co piąty pilot był Polakiem. Grzegorz Małkiewicz

N

ajskuteczniejszy ze wszystkich broniących brytyjskiego nieba był legendarny Dywizjon 303, który do walki włączony został dopiero po dwóch miesiącach od rozpoczęcia powietrznych ataków nieprzyjaciela. Powodem była nieznajomość języka angielskiego, chociaż Dywizjon 303 tworzyli doświadczeni piloci, sprawdzeni w kampanii wrześniowej. Kiedy Brytyjczycy upierali się, że znajomość języka jest niezbędna, jeden z pilotów odpowiedział: – Nie przyjechaliśmy na naukę języka, tylko walczyć z Niemcami. Przydzielony Polakom Kanadyjczyk John Kent szuka kompromisu. To on uczy się polskiego i w końcu dywizjon dostaje zgodę na pierwszy próbny lot. Zza chmur wyłania się nieprzyjaciel. Jeden z pilotów opuszcza szyk i udaje się w pościg za nieprzyjacielem, którego skutecznie trafia. Za brak subordynacji czeka go kara. Dostaje oficjalną naganę na apelu, po czym brytyjski dowódca podchodzi do niego ponownie i prywatnie gratuluje brawurowego ataku. Brytyjscy dowódcy zrozumieli, że mają do dyspozycji świetnie wyszkolonych pilotów, przewyższających o kilka klas młode

załogi Wyspiarzy. W krytycznym momencie obrony Wielkiej Brytanii, we wrześniu 1940 roku, Dywizjon 303 zestrzelił 126 samolotów Luftwaffe. O wyczynach polskich pilotów krążyły legendy, jak chociażby ta o sierżancie Stanisławie Karabinie, który po wystrzeleniu całej amunicji zamiast odlecieć do bazy udał się w pogoń za przeciwnikiem i na niskiej już wysokości posadził prawie swój samolot na plecach przeciwnika. Przestraszony Niemiec w obawie przed kolizją uciekł w dół rozbijając swoją maszynę o twarde podłoże. Po kapitulacji Francji w Wielkiej Brytanii znalazło się ponad 6 tys. żołnierzy polskich sił powietrznych, którzy chcieli nadal walczyć w myśl hasła „za naszą i waszą wolność”. Pierwszy do walki przystąpił Dywizjon 302, 15 sierpnia 1940 roku. W Bitwie o Wielką Brytanię brało udział 145 polskich pilotów myśliwców, walczących nie tylko w polskich Dywizjonach 302 i 303, ale i w brytyjskich jednostkach. Spośród ogólnej liczby pilotów z krajów alianckich, Polacy stanowili drugą co do wielkości grupę po Brytyjczykach. Pod koniec wojny prawie 20 tys. polskich lotników służyło w szesnastu dywizjonach Royal Air Force. Przez długie lata Brytyjczycy nie chcieli pamiętać o wkładzie Polaków w zwycięską Battle of Britain. A zdaniem niektórych ekspertów to właśnie udział Polaków był decydujący. W pierwszym fabularnym filmie brytyjskiej produkcji z 1969 roku o obecności Polaków w decydującej o losach II wojny światowej

Piloci Dywizjonu 303, 1940 rok (od lewej): Mirosław Feric, John Kent, Bogdan Grzeszczak, Jerzy Radomski, Jan Zumbach, Witold Łokuciewski, Zdzisław Henneberg, Jan Rogowski, Eugeniusz Szaposznikow

bitwie świadczy jedynie wyraźnie słyszalne w drugim planie słowo „sukinsyn”. Sytuacja zmieniła się całkiem niedawno. Premier Tony Blair oficjalnie dziękował Polakom za ich udział w obronie Wysp Brytyjskich. Powstał też film dokumentalno-fabularny Bloody foreigners: Polish Battle of Britain, emitowany przez Channel 4. Każdego roku przedstawiciele władz brytyjskich (szkoda, że tylko szczebla lokalnego) biorą udział w uroczystościach pod Pomnikiem Lotników Polskich w Northolt, znanym wszystkim Brytyjczykom jako Polish War Memorial z… codziennych komunikatów radiowych o ruchu drogowym. W tym roku również, w okrągłą rocznicę Bitwy o Wielką Brytanię, delegacje polskie i brytyjskie złożyły wiązanki w tym symbolicznym miejscu. W sobotę 5 września przed rozpoczęciem oficjalnych obchodów, przewodniczący rady dzielnicy Hillingdon Ray Puddifoot i Ambasador Witold Sobków dokonali uroczystego otwarcia Ogrodu Pamięci Polskich Sił Powietrznych. Ogród ten został zaprojektowany i ufundowany przez radę dzielnicy Hillingdon we współpracy z Ambasadą RP w Londynie. Podczas uroczystości rocznicowych pod Pomnikiem Lotników Polskich miał miejsce przelot zabytkowych

Wojtek na polskiej ziemi w Szkocji Pomnik Polskich Żołnierzy i Niedźwiedzia Wojtka zostanie wzniesiony w historycznym centrum Edynburga. Podwalina pod monument prezentujący niezwykłego kaprala-misia i artylerzystę 2. Korpusu Polskiego gen. Andersa, powstanie z polskiego granitu pochodzącego z kopalni w Strzegomiu. Transport surowca wyruszył wieczorem 2 września i jest w całości finansowany przez łódzką firmę budowlaną MCKB.

P

omnik Polskich Żołnierzy i Niedźwiedzia Wojtka powstaje z inicjatywy polsko-szkockiej Fundacji Wojtek Memorial Trust, dbającej o pamięć o niezwykłym żołnierzu 2. Korpusu Polskiego, który zasłynął z ogromnej przyjaźni z polskimi żołnierzami oraz „służby” amunicyjnego (przenosił w łapach pociski artyleryjskie). – Propozycję wsparcia projektu i udziału w organizacji transportu surowca otrzymaliśmy od Fundacji Wojtek Memorial Trust – mówi Piotr Grabowicz, prezes Zarządu MCKB. – Świadomi historii, pragniemy uczestniczyć w budowaniu wiedzy o bohaterach, do których kapral Wojtek bezsprzecznie się zalicza. Monument symbolizuje braterstwo i zaufanie w trudnych i okrutnych czasach wojny – uczucia, które pozwalały przeżyć i wierzyć w lepsze jutro. Żołnierze Armii Andersa walczyli i umierali na obcej ziemi z myślą o ojczyźnie. Towarzyszył im Niedźwiedź Wojtek, który sam uczestniczył w

walce. Dostarczając nasz krajowy granit jako podwalinę pod pomnik, pragniemy, aby artylerzysta i niezwykły kapral stanęli na polskiej ziemi. Projekt pomnika powstał w oparciu o wspomnienia weteranów i ludzi, którzy mieszkali w okolicach Sunwick w Berwickshire, gdzie Wojtek trafił po wojnie. Opowiadając niezwykłą historię niedźwiedzia i człowieka, będzie przypominał, jak ogromną rolę odegrali Polacy w II wojnie światowej. Postaci misia i polskiego artylerzysty zostały zaprojektowane tak, by zachęcać przechodniów do „dialogu”, wzbudzać sympatię i zainteresowanie. Wokół pomnika będą skupiały się wydarzenia edukacyjne, artystyczne, związane z dziedzictwem narodowym, Wojtkiem i polsko-szkockimi relacjami. Teren pod statuę zaprojektował Raymond Muszynski z Morris & Steedman Associates w Edynburgu. Za nadzór nad pracami inżynierskimi odpowiada Sir Robert McAlpine. Nad całością czuwa Wojtek Memorial Trust, fundacja utworzona przez Aileen Orr (autorkę książki Niedźwiedź Wojtek. Niezwykły żołnierz Armii Andersa), Krystynę Szumelukową i gen. Euana Loudona.


|11

Dziękujemy za Wolność 27 sierpnia w Filharmonii Krakowskiej wręczono medale „Dziękujemy za Wolność” działaczom opozycji przedsolidarnościowej. Medalem uhonorowany został m.in. redaktor naczelny „Nowego Czasu” dr Grzegorz Małkiewicz

samolotów, w tym Hurricane RF-E P3700. Z uroczystościami związany był także pokaz polskiego filmu Tomasza Magierskiego 303. Reżyser mieszkający w Stanach Zjednoczonych opowiada historię polskiego dywizjonu przedstawiając losy trzech pilotów: kronikarza jednostki Mirosława Ferica, który miał ojca Chorwata, Kanadyjczyka Johna Kenta (nazywanego przez Polaków Kentnowskim i dowódcy eskadry Witolda Urbanowicza we wspomnieniach ich dzieci, urodzonych za granicą, które nie mówią po polsku. Najbardziej wartościowym elementem filmu jest jego wymiar osobisty. Z opowieści syna Witolda Urbanowicza dowiadujemy się, że o przeszłości ojca niewiele wiedział przed jego pogrzebem, na który przyszły tłumy ludzi. Alekxandra, córka Kenta, podkreśla, jak bliskie związki łączyły jej ojca z Polakami. . Zainteresowanie wyczynami polskich pilotów rośnie. Prawdopodobnie powstanie pierwszy polski film fabularny. Nad scenariuszem pracuje Łukasz Palkowski, reżyser „Bogów” – filmowej opowieści o prof. Zbigniewie Relidze. W związku z rocznicą Bitwy o Wielką Brytanię do Londynu przyjedzie Prezydent RP Andrzej Duda. Głównym elementem wizyty będzie 15 września – Battle of Britain Day – msza św. w St Paul’s Cathedral z udziałem rodziny królewskiej i premiera Davida Camerona.

Ambasador RP Witold Sobków oraz przewodniczący rady dzielnicy Hillingdon Ray Puddifoot podczas uroczystości pod Pomnikiem Lotników Polskich.

Ambasador RP Witold Sobków z weteranami w Ogrodzie Pamięci Polskich Sił Powietrznych w Northolt

Od lewej: Edward E. Nowak, Andrzej Mietkowski, Grzegorz Małkiewicz, Krystyna Marchewczyk, Adam Macedoński podczas uroczystości wręczenia medalu „Dziękujemy za Wolność” w Filharmonii im. Karola Szymanowskiego w Krakowie

U

roczysty koncert 27 sierpnia w Krakowskiej Filharmonii im. Karola Szymanowskiego z okazji 35. rocznicy podpisania Porozumień Sierpniowych oraz powstania Solidarności rozpoczęła podniosła uroczystość wręczenia Krzyży Wolności i Solidarności nadanych przez Prezydenta RP Andrzeja Dudę a wręczanych przez prezesa Instytutu Pamięci Narodowej Łukasza Kamińskiego w towarzystwie dyrektora oddziału krakowskiego IPN Marka Lasoty. Przewodniczący NSZZ „Solidarność” Regionu Małopolska Wojciech Grzeszek mówił o poświęceniu i odwadze ludzi, którzy budowali „Solidarność”, dzięki którym możemy teraz żyć w wolnym kraju. Drugą odsłonę uroczystości otworzył wicemarszałek Województwa Małopolskiego Leszek Zegzda, który mówił o czasach sprzed 35 lat, a gospodarzem tej części był Edward E. Nowak – przewodniczący kapituły medalu „Dziękujemy za Wolność” – który przedstawił ideę ustanowienia medalu przez Stowarzyszenie Sieć Solidarności. – W bieżącym roku mija 35 lat od powstania Niezależnego Samorządnego Związku Zawodowego „Solidarność”, i dlatego my, ludzie pokolenia „Solidarności”, chcielibyśmy w sposób szczególny przypomnieć i wyróżnić osoby, które prowadziły działalność opozycyjną przed Sierpniem’ 80, ale także kontynuowały ją w późniejszych latach, szczególnie po wprowadzeniu w Polsce stanu wojennego, najczęściej w kraju, ale także poza jego granicami, tam, gdzie znaleźli się 13 grudnia 1981 roku, lub zmuszeni byli emigrować – powiedział. – Chcemy czytelnie wyrazić to, że my swoje korzenie, swoją solidarność, wywodzimy z działań ludzi opozycji z wcześniejszych lat, którzy umieli przeciwstawić się systemowi komunistycznemu, gdy wymagało to dużej odwagi i determinacji. Pragniemy uhonorować dzisiaj koleżanki i kolegów, którzy jako jedni z pierwszych przystąpili do tworzenia Niezależnych Samorządnych Związków Zawodowych nazwanych później „Solidarność” i kontynuowali działalność po tragicznym 13 grudnia 1981. Medalem „Dziękujemy za Wolność” uhonorowany został między innymi redaktor naczelny „Nowego Czasu” dr Grzegorz Małkiewicz, który jako student filozofii Uniwersytetu Jagiellońskiego od września 1977 do sierpnia 1980 roku był

rzecznikiem krakowskiego Studenckiego Komitetu Solidarności. Podpisywał imieniem i nazwiskiem podając swój adres wszystkie oświadczenia SKS-u. Prowadził także razem z Anną Krajewską (również rzecznikiem SKS) podziemną drukarnię, gdzie drukowano między innymi studenckie pismo „Sygnał” oraz liczne ulotki i większe publikacje. Drukarnia nigdy nie została znaleziona przez bezpiekę, mimo ciągłych inwigilacji, rewizji, licznych zatrzymań na 48 godzin i przesłuchań. Po wyjeździe do Londynu włączył się w grudniu 1981 w organizowanie protestów przeciwko wprowadzeniu stanu wojennego. Na początku 1982 roku wycofał sie z tej działalności, gdyż – jak mówi – pojawiło się zbyt dużo trybunów ludowych i szkoda było tracić czas na długie zebrania i niekończące się dyskusje. Zrezygnował więc z oficjalnej działalności na rzecz konspiracyjnego niesienia konkretnej finansowej i poligraficznej pomocy grupom opozycyjnym działającym w Polsce w podziemiu. W artystycznej części uroczystości wystąpiła orkiestra i chór Passionart przypominając między innymi utwory barda „Solidarności” Jacka Kaczmarskiego i poezję Zbigniewa Herberta. (tb)


12| czas na wyspie

07 (216) 2015 | nowy czas

Inni biali w angielskiej szkole Nieznajomość języka angielskiego oraz zdecydowana niechęć mieszkańców Wielkiej Brytanii, w tym także wcześniejszych imigrantów, do „innych białych” to największe zagrożenia dla rozwoju i awansu społecznego uczniów z Europy Wschodniej. Najnowsze badania naukowców z King’s College (London University), wskazują, że konieczne są intensywne, kilkuletnie programy językowe dla uczniów-imigrantów oraz specjalistyczne szkolenia dla nauczycieli w zakresie zwalczania nowych form rasizmu.

I

migracja z krajów Europy Wschodniej to w Wielkiej Brytanii do niedawna gorący temat. Od czasu rozszerzenia Unii Europejskiej oraz w związku z otwarciem rynku pracy dla Rumunii i Bułgarii, szybki napływ imigrantów bulwersuje i niepokoi Brytyjczyków. Raport Nowa migracja, nowe wyzwania: wschodnioeuropejscy uczniowie-imigranci w angielskich szkołach dr Antoniny Tereshchenko i prof. Louise Archer został opublikowany w grudniu 2014 roku. Jego autorki twierdzą, że wtapianie się dzieci imigrantów wschodnioeuropejskich w angielską rzeczywistość szkolną nie przebiega tak łatwo i szybko, jak wy-

Adaś i Dominik w drodze do nowej angielskiej szkoły. Mimo że są chłopcami niezwykle uzdolnionymi, bariera językowa była początkowo poważną przeszkodą w osiąganiu najlepszych wyników

nikałoby to z informacji przekazywanych przez brytyjskie ministerstwo edukacji. Wschodnioeuropejscy imigranci dobrze włączają się w tutejszy rynek pracy, jednakże postrzegani są jako pracownicy niewykwalifikowani i nisko opłacani, zatrudniani w niepewnych i często nielegalnych miejscach pracy, w których nie wymaga się dobrej znajomości języka angielskiego. – Powszechne zjawisko „degradowania się” imigrantów jest znacznie bardziej widoczne wśród imigrantów z Europy Wschodniej niż w przypadku innych imigrantów w Wielkiej Brytanii: przybysze z Europy

SUMMARY OF STUDENT PERCEPTIONS OF WHAT BRITISH PEOPLE THINK OF EAST EUROPEANS

Wschodniej są często zbyt dobrze wykształceni w stosunku do pracy, którą tutaj wykonują. Ten stan rzeczy ma negatywny wpływ na ich poczucie sprawiedliwości i stanowi poważne zagrożenie dla awansu społecznego imigrantów i ich dzieci – mówi dr Antonina Tereshchenko. W ciągu ostatnich pięciu lat liczba brytyjskich uczniów, dla których język angielski jest drugim językiem, zwiększyła się pięciokrotnie, sięgając obecnie 1,1 mln, przy czym uczniowie przybywający z Europy Wschodniej są najszybciej rosnącą grupą. W latach 2008-2012 ich liczba wzrosła o 135 proc., dlatego są przedstawiani w angielskich mediach jako wielkie obciążenie dla brytyjskiego systemu oświatowego ze względu na ich potrzeby językowe. I trudno się dziwić Brytyjczykom. Gwałtowny napływ dzieci, których pierwszym językiem jest

WieżA BABel z polskiM AkcenteM Ze spisu powszechnego angielskich szkół przeprowadzonego w 2011 roku (School Census 2011) wynika, że pośród ponad 300 używanych przez uczniów języków na piątym miejscu znajduje się język polski. Liczba polskojęzycznych uczniów gwałtownie wzrosła w latach 2008-2011: z 26 840 w roku 2008 do 47 135 w roku 2011. Najczęściej używane języki ojczyste uczniów angielskich szkół w roku 2011 to: 01. ANgieLSki (5 587 905 uczniów) 02. PANjAbi (113 195 uczniów) 03. UrdU (103 730 uczniów) 04. beNgALi (85 210 uczniów) 05. PoLSki (47 135 uczniów) 06. gUjerAti (40 470 uczniów) 07. SomALi (40 410 uczniów) 08. ArAbSki (30 530 uczniów) 09. PortUgALSki (22 660 uczniów) 10. tAmiLSki (22 515 uczniów) Źródło: www.naldic.org.uk/eal-advocacy/eal-news-summary/150112


czas na wyspie |13

nowy czas |07 (216) 2015

bułgarski, czeski, estoński, węgierski, litewski, łotewski, polski, rumuński, słowacki, słoweński lub rosyjski, byłby wielkim wyzwaniem dla każdego kraju, nie tylko dla Wielkiej Brytanii zalewanej przez imigrantów z całego świata [tylko w ciągu ostatnich dwunastu miesięcy przybyło ich tu 330 tys. – red.]. Mimo licznych debat w mediach, nadal brakuje pełnego obrazu osiągnięć i problemów wschodnioeuropejskich uczniów w angielskich szkołach. Dotychczasowe badania wskazują jednak, że zarówno dzieci, jak i ich rodzice uczyli się w swoich krajach w szkołach zapewniających wysoki poziom nauczania.

Różne języki, różne wyniki Z badań dr Antoniny Tereshchenko i prof. Louise Archer wynika, że uczniowie mówiący językami wschodnioeuropejskimi jako ojczystymi w ciągu ostatnich pięciu lat regularnie poprawiali swoje wyniki KS4 – egzaminu kończącego obowiązkową naukę szkolną w Anglii (w wieku 16 lat). Mimo to wciąż znajdują się poniżej krajowego poziomu. Warto jednak pamiętać, że jest to grupa bardzo różnorodna językowo i etnicznie, różnorodna także pod względem ekonomicznym, długości pobytu w Anglii, doświadczeń szkolnych w swoich krajach pochodzenia oraz wywodząca się z różnych kultur. Jak zwykle w tej grupie wiekowej, dziewczęta przewyższają chłopców we wszystkich wskaźnikach osiągnięć na koniec edukacji obowiązkowej. Z kolei uczniowie pobierający bezpłatne posiłki szkolne (FSM), a więc wywodzący się z rodzin ubogich, osiągają na ogół gorsze wyniki niż ich koledzy niepobierający tych posiłków, ale różnice te są znacznie mniejsze niż ogólnokrajowe różnice pomiędzy uczniami pobierającymi FSM i niepobierającymi FSM. – W niektórych wschodnioeuropejskich grupach językowych uczniowie pobierający bezpłatne posiłki szkolne mają wyższe osiągnięcia od tych, którzy ich nie pobierają, co powinno stać się przedmiotem kolejnych badań – mówi dr Antonina Tereshchenko. Analizy statystyczne wykazały też istotne różnice w osiągnięciach uczniów w zależności od ich języka ojczystego, z Estończykami notującymi najlepsze wyniki oraz uczniami mówiącymi po słowacku i czesku z najniższymi wynikami w GCSE. Co istotne, znaczna liczba uczniów z niskimi osiągnięciami, mówiących po słowacku i czesku, pochodzi z romskiej grupy etnicznej (Cyganie). Wschodnioeuropejscy Romowie napotykają na znacznie poważniejsze trudności w nauce i osiąganiu awansu społecznego niż pozostali uczniowie, gdyż borykają się z wieloma nierównościami, w tym także z rasizmem ze strony innych imigrantów z Europy Wschodniej i uprzedzeniami nauczycieli w angielskiej szkole. Rodziny romskie często również charakteryzują się niskim poziomem kapitału kulturowego (m.in. analfabetyzm).

względu na postrzeganie uczniów EAL jako będących w „upośledzonym” położeniu.

Moje dzieci nie będą sprzątać Rodzice dzieci z Europy Wschodniej widzą Anglię jako miejsce pełne szans i możliwości dla ludzi, którzy nie boją się ciężkiej pracy. Wierzą w indywidualny wysiłek jako drogę do sukcesu w nauce i awansu społecznego. – Tutaj wszystko mogą osiągnąć, jeśli będzie im się chciało, i musi im się chcieć – mówi Basia spod Przemyśla, matka piątki odnoszących sukcesy w angielskiej szkole dzieci. – Ja teraz sprzątam 60 godzin na tydzień, żeby oni mogli się uczyć i mieć w przyszłości dobrą pracę. Bariery w realizacji aspiracji rodzice widzą w lenistwie i bierności, nie zaś w nierównościach społeczno-gospodarczych czy dyskryminacji. Podkreślają znaczenie nauki języka angielskiego i zdobywania angielskiej edukacji, często nawet kosztem znajomości języka ojczystego. Poglądy te stanowią podstawę zaangażowania rodziców w angielską edukację ich dzieci oraz zaufania do nauczycieli i szkół. – Ponad połowa uczniów, z którymi rozmawialiśmy, zamierza iść na uniwersytet, i ma gorące poparcie ze strony rodziców – mówi dr Antonina Tereshchenko. – Chłopcy najczęściej mają aspiracje zrobienia kariery w biznesie i dziedzinach technicznych, takich jak ICT, inżynieria i budownictwo. Ich wybory są kształtowane przez ich (i ich rodziców) wyobrażenia o „wartości rynkowej” różnych zawodów, czyli o możliwości zapewnienia sobie dobrze płatnej pracy. Dziewczęta dążą do stereotypowo kobiecych karier w sztuce i naukach humanistycznych, psychologii oraz sektorze kosmetycznym. Częściej niż chłopcy łączą też swoje aspiracje z osobistymi zainteresowaniami i uzdolnieniami. Jednak ich plany zawodowe są również w pewnym stopniu formowane pod wpływem rodziny i społeczności, a także wynikają z orientacji w tutejszej rzeczywistości.

Angielski to klucz do sukcesu Z analiz dr Antoniny Tereshchenko i prof. Louise Archer wynika, że osiągnięcia uczniów we wszystkich wschodnioeuropejskich grupach językowych są znacznie lepsze w wynikach tzw. 5 ocen A*-C w GCSE (5 GCSEs at Grades A*-C to uznany przez brytyjski rząd za dobry/pożądany wynik ucznia uzyskany na zakończenie obowiązkowej nauki w angielskiej szkole), gdy nie zawierają angielskiego i matematyki, niż w wynikach zawierających angielski i matematykę. Uczniowie, których data pójścia do angielskiej szkoły przypadła na dwa ostatnie lata ich obowiązkowej nauki, czyli w wieku 14, 15 lub 16 lat, wykazują uderzające luki w wiedzy w trakcie egzaminów GCSE i matury w porównaniu z uczniami, którzy zaczęli uczęszczać wcześniej. Chociaż bowiem język angielski nowo przybyłych uczniów mógł rozwinąć się na poziomie wystarczającym do codziennego porozumiewania się, nie byli oni w stanie osiągnąć poziomu znajomości angielskiego koniecznego do zdania egzaminu GCSE. Nauczyciele podkreślają, że język angielski to największy problem uczniów z Europy Wschodniej, wskazując, jak bardzo ogranicza on wyniki tych studentów nie tylko w przedmiotach humanistycznych, ale również w matematyce. Uczniowie czują z kolei, że ich status jako uczniów EAL (EAL: English as an Additional Language) może być barierą w odnoszeniu sukcesów w nauce, niektórzy zaś stwierdzają wręcz, że nauczyciele mają niższe oczekiwania wobec uczniów EAL takich jak oni i podświadomie kierują ich do prostszych tematów i zajęć ze

Dr ANTONINA TERESHCHENKO, autorka raportu Nowa imigracja, nowe wyzwania: Uczniowie z Europy Wschodniej w angielskich szkołach. Socjolog, pracownik naukowy King's College London: – Dzieci imigrantów, także tych z Europy Wschodniej, w początkowym okresie po przyjeździe do Anglii są objęte specjalnym rządowym programem nauczania języka angielskiego. Badania wykazują jednak, że dla uzyskania płynnej znajomości języka uczniowie potrzebują znacznie więcej czasu, około pięciu lat, a bez sprawności językowej sukcesy w nauce i awans społeczny są niemożliwe. To, obok nowej odmiany rasizmu, której doświadczają dzieci i młodzież z Europy Wschodniej – rasizmu nieopartego na kolorze skóry, lecz na „wschodnioeuropejskości” właśnie – najpoważniejsze problemy, jakie ujawniły się podczas naszych badań.

Murarz-betoniarz i jego rodzina Rozmowy przeprowadzone przez badaczki z King’s College odkryły charakterystyczny zestaw funkcjonujących w Anglii stereotypów kulturowych, które – w opinii badanych uczniów – odnoszą się do imigrantów z Europy Wschodniej (np. jako pijących i palących, bezrobotnych, agresywnych itd.). Pozornie pozytywny stereotyp imigrantów z Europy Wschodniej jako „ciężko pracujących” przypasowuje ich jako odpowiednich do prac klasy robotniczej, takich jak bycie budowlańcem lub innym „robolem”. Niektórzy uczniowie sugerują, że nauczyciele są pod wpływem tego stereotypu w ich wyobrażeniach dotyczących ścieżek zawodowych chłopców. – Jedną z konsekwencji rozpowszechnionych antyimigracyjnych opinii jest to, że większość młodych ludzi z Europy Wschodniej jest postrzegana jako nowi „obcy” w angielskich szkołach, zarówno przez białą większość, jak i te grupy mniejszości etnicznych (dawnych imigrantów), które są już ustabilizowane i zadomowione w Anglii – mówi dr Tereshchenko. – Podważa to u uczniów z Europy Wschodniej zdolność do poczucia przynależności do brytyjskiej społeczności, a także powoduje u rodziców ukrywane odczucie bycia „gorszym” z powodu ich języka ojczystego oraz pragnienie, aby uciec przed etykietą „imigranta” przez nabycie przez ich dzieci angielskiego akcentu, zdobycie angielskiej edukacji, dyplomu i profesjonalnej pracy.

Co dalej? Autorki raportu uważają, że brytyjskie Ministerstwo Edukacji powinno lepiej i bardziej systematycznie zbierać dane dotyczące poziomu uczniów wschodnioeuropejskich, biorąc pod uwagę kraj pochodzenia tzw. innych białych uczniów. To pozwoliłoby na uzyskanie dokładniejszej orientacji w zakresie liczby tych uczniów oraz ich wyników w nauce, a także ich geograficznego rozmieszczenia, ułatwiając lepsze zrozumienie ich potrzeb oraz czynników wpływających na ich osiągnięcia i problemy w szkole. Wsparcie nauki angielskiego jako drugiego języka powinno być zapewnione i rozszerzone ponad obecny, niewystarczający poziom podstawowy w ciągu najbliższych dwóch lat, aby umożliwić dalsze niwelowanie różnic w osiągnięciach szkolnych dzieci imigrantów i kontynuację rozwoju uczniów z mniejszości etnicznych oraz uczniów EAL. Nie da się tego zrobić bez wcześniejszych zmian w zakresie rządowego finansowania szkół, gdyż zatrudnianie dwujęzycznego personelu pomocniczego EAL jest konieczne i niezbędne dla rozwoju szkolnego uczniów, ma także kluczowe znaczenie dla poprawy kontaktu z rodzicami-imigrantami. Rodzicom–imigrantom powinno też być zapewnione szczególne wsparcie, aby lepiej rozumieli i poruszali się w angielskim systemie edukacyjnym (pomoc językowa i inne). Również edukacja zawodowa w szkołach średnich powinna wspierać młodych ludzi w taki sposób, aby nie podejmowali stereotypowych i pochopnych decyzji zawodowych i by rozumieli wpływ swoich wyborów na całe swoje życie. Także doradcy zawodowi muszą być odpowiednio przygotowywani i wspierani, aby byli w stanie pomagać uczniom i zapobiegać kierowaniu ich na ścieżki zawodowe „typowe dla wschodnioeuropejczyków”. Nauczyciele i studenci programów kształcenia nauczycieli (oraz doradcy zawodowi) również wymagają przygotowania do rozumienia nowych form rasizmu nieopartego na kolorze skóry, a także zachęty do refleksji nad kwestiami sprawiedliwości społecznej i stereotypów w ich praktyce zawodowej.

Pobożne życzenia? Dyrektorzy angielskich szkół obecni podczas prezentacji raportu kiwali spuszczonymi głowami. W końcu skromna siwowłosa pani, która przyjechała na to spotkanie z drugiego końca Anglii, zapytała bezradnie: – Ale jak, gdzie i kiedy mam to wszystko zrobić? Uczniowie-imigranci w mojej szkole mówią siedemdziesięcioma językami. W jaki sposób mam zapewnić każdemu osobnego tłumacza na cały rok szkolny, i kto za to zapłaci?

Oprac. Julia Hoffmann Na podst. New migration, new challenges: Eastern European migrant pupils in English schools


14| takie czasy

07 (216) 2015 | nowy czas

Giles Hart z żona Danutą sprzedają w Fawley Court koszulki z nadrukiem „Solidarność”

Dziesiąta rocznica tragedii 7/7

Giles Hart – pamiętamy!

Ewa Stepan

D

ziesięć lat temu, 7 lipca 2005 roku Giles Hart wyjechał do pracy. Musiał dostać się na Angel, ale stacja była zamknięta. Dostał się do King’s Cross i wsiadł do autobusu nr 30. Bomba wybuchła o godz. 9.47. Autobus był przy Tavistock Square. Wybuch oderwał dach i kompletnie zniszczył tylną część pojazdu. Tego dnia był to czwarty z kolei samobójczy akt ekstremistów islamskich. Łącznie zginęły 53 niewinne osoby, a około 700 odniosło rany. Ironią losu Giles Hart, głęboko zaangażowany i oddany walce o wolność i prawa człowieka zginął w akcie terrorystycznym. Nie znosił zniewolenia, walczył o prawa człowieka, które uważał za fundamentalną wartość. Był wieloletnim członkiem Anti-Slavery Society, jak również Medical Foundation for the Victims of Torture oraz Humanist Society. Najbardziej znany był jednak jako wybitny i niestrudzony Anglik popierający „Solidarność”. I choć był ożeniony z Polką, w działalność propolską zaangażował się wcześniej niż poznał swoją przyszłą żonę Danusię. Przez ponad dziesięć lat zajmował czołowe funkcje w Polish Solidarity Campaign (PSC), najbardziej znanej grupie wsparcia „Solidarności” w Wielkiej Brytanii. Giles miał talent do łączenia ludzi. Był doskonałym negocjatorem. Swoją zrównoważoną postawą, cierpliwością i rzetelnością potrafił przekonać do współpracy ludzi różnych narodowości, o różnych poglądach politycznych, lecz wierzących we wspólną sprawę walki o wolność przeciwko uciskowi i niesprawiedliwości społecznej. Swoją energią i pasją zapalał do działania. Jako sekretarz i skarbnik Polish Solidarity Campaign w osiemnaście miesięcy zwiększył budżet z 250 do 22 tys. funtów. Postawił na koszulki z

nadrukiem „Solidarność”, które rozdał kilku posłom. Zdjęcie Erika Heffera w takiej koszulce ukazało się w dzienniku „Daily Mirror”. Zespół PSC nie mógł nadążyć z realizacją zamówień, które posypały się w kilka dni później. Z zarobionych pieniędzy PSC była w stanie organizować demonstracje, wydawać publikacje, drukować ulotki i rozdawać je na dużych konferencjach związkowych i partyjnych oraz przekazywać dotacje na podziemną działalność „Solidarności” podczas stanu wojennego. Po 1989 roku Giles pragnął ocalić od zapomnienia ten wyjątkowy w dziejach okres walki o wolność Polski w Wielkiej Brytanii. Z jego inicjatywy powstało archiwum historyczne w POSK-u. Był też inicjatorem i edytorem książki Za naszą i waszą wolność (1995), zawierającej wspomnienia poszczególnych członków Polish Solidarity Campaign oraz dokumenty. Organizował coroczne pikniki i okolicznościowe imprezy upamiętniające „Solidarność”. Pośmiertnie został odznaczony przez Prezydenta RP Krzyżem Kawalerskim Orderu Zasługi Rzeczypospolitej Polskiej oraz Medalem Solidarności przez Lecha Wałęsę, jak również Medalem Wdzięczności.

Poznałam Gilesa w latach 80. Brodaty, z długimi włosami, w okularach, bojownik o wolność i głęboki humanista, przypominał mi wówczas Johna Lennona. Miłośnik historii kina i literatury, z pasją dyskutujący o twórczości Artura Koestlera, Sołżenicyna czy HG Wellsa, o początkach historii filmu, którą znał bardzo dokładnie. Pamiętam dwie nasze dyskusje: o filmie Obywatel Cane i o znaczeniu matematyki w wychowaniu dzieci. Uczył wówczas swoją raczkującą córkę logicznego myślenia, niestrudzenie tłumacząc zdarzenia i procesy zachodzące wokół. Marylka jeszcze nie mówiła, ale codziennie nabywała umiejętność obserwowania, słuchania, a później kwestionowania. Najważniejsze było nie zadawanie pytania: why?, lecz szukanie na nie odpowiedzi. 7 lipca 2005 roku nie wrócił do domu. Zostawił wierną towarzyszkę, żonę Danutę, którą poznał w czasach Polish Solidarity Campaign, 21-letnią Marylę, wówczas studentkę Warwick University, 17-letniego syna Martina, ucznia 6th Form College, mamę, siostrę i grono wiernych przyjaciół. W niedzielę 5 lipca 2015 roku, w dziesiątą rocznicę tragicznej śmierci, rodzina i ponad 40 przyjaciół oddało Gilesowi hołd pamięci przy poświęconym mu pomniku w Ravenscourt Park, Hammersmith (kamień granitowy przywieziono z Polski, pomnik odsłonięto w 2008 roku). Wśród obecnych obok najbliższej rodziny, łącznie z 95-letnią mamą Gilesa, był Tytus Czartoryski, inicjator pomnika, zasłużony działacz opozycji z lat 70. i 80., który przyleciał specjalnie z Wrocławia. Anna Lubelska przypomniała dokonania Gilesa, jego utalentowany syn Martin, aktor, zaśpiewał Imagine Johna Lennona. Tekst tej piosenki świetnie opisuje postawę Gilesa. Córka Maryla podkreślała, jak jej tato uczył ją zadawać pytania, formować opinie i walczyć o to, w co wierzy. Powiedziała: – Tato kochał poważne rozmowy na różne tematy. Działalność i zaangażowanie moich rodziców w to, w co głęboko wierzą, miało na mnie ogromny wpływ. Jako nastolatka z zapałem angażowałam się w działania na rzecz ochrony środowiska. Tato nauczył mnie, że poza światem serwowanym nam przez media, jest w życiu znacznie więcej do odkrycia, że są wartości i rzeczy, które przetrwały próbę czasu, o które warto walczyć i na których warto budować. (…) Raczkowaliśmy w koszulkach „Solidarności” niewiele rozumiejąc. Dowiedziałam się, że stworzone przez Tatę archiwum i książki są szeroko wykorzystywane przez naukowców, którzy studiują historię grupy wsparcia „Solidarności” na całym świecie. Płytę pomnika posypaliśmy płatkami róż i wspominając dawne czasy udaliśmy się do pubu nad Tamizą, by przywołać obraz Gilesa: przyjaciela, działacza, humanisty, miłośnika wędrówek, niestrudzonego obserwatora, wiecznie pytającego, kwestionującego, szukającego, ale jednocześnie mającego własne, zdecydowane zdanie i poglądy. Zastanawialiśmy się co dziś robiłby Giles… Zginął w akcie terroru, przemocy. Tolerancja była jedną z zasadniczych wartości w którą wierzył. Był ateistą, ale szanował religię i poglądy ludzi wierzących. ••• Dziś toczy się walka z wojującym islamem, który rośnie w siłę. Pozbawieni autorytetów i ideałów młodzi ludzie z krajów europejskich ochoczo zasilają szeregi państwa islamskiego. Przechodzą tam szkolenia wojskowe; młodzi chłopcy uczą się jak podżynać gardła. 7 lipca 2005 rano w Londynie zatrzymał się świat. Europa doznała szoku. Powtórka tragedii z 11 września 2001 roku wydawała się bliska. Nie wiadomo było czego spodziewać się w kolejnych godzinach. Dla bliskich tych, z którymi kontakt się urwał, pozostała tylko nadzieja. Szybko okazało się, że dla ponad 50 osób i ich bliskich nadziei już nie było. Setki walczyły o życie. Jednocześnie londyńczycy mówili głośno: „Nie tędy droga, nie złamiecie nas”. Od tego czasu siły bezpieczeństwa udaremniły kilkanaście kolejnych zamachów. Nie ustrzegły jednak Lee Rigby, żołnierza, któremu 28-letni Adebojalo poderżnął gardło w biały dzień na ulicy Londynu. Podobne incydenty miały miejsce także w Paryżu. Fala wojującego islamu nabiera na sile. Powstrzymanie fanatyków z nożami wydaje się być niemożliwe. Można mieć tylko nadzieję, że nie doczekamy powtórki z Nocy św. Bartłomieja w Paryżu w 1572 roku, kiedy katolicy zabili około trzy tysiące hugenotów. Wojna religijna trwa.


takie czasy |15

nowy czas |07 (216) 2015

Czy kohabitacja z islamem jest możliwa? Islam kojarzymy ostatnio głównie z akcjami terrorystów. Tymczasem nowa rzeczywistość coraz mniej wyraźnych kryteriów geograficznych tej religii i przemieszczanie się jej wyznawców na obszary tradycyjnie związane z chrześcijaństwem przynosi zupełnie nowe wyzwania.

Bogdan Dobosz

W

wielu dawniej chrześcijańskich krajach trwa kryzys tożsamości cywilizacyjnej, a tak zwana ideologia laicka okazuje się bezbronna wobec agresywnego islamu. Kiedy wywodzący się z islamu terroryści atakują na przykład we Francji symbole katolicyzmu, wygląda to na wszelkiej materii pomieszanie, albowiem katolicyzm i zasady chrześcijaństwa już dawno przestały określać tożsamość tej laickiej republiki, która cywilizacyjnie brnie w materializm i ateizm. Zdaje się, że Francja kojarzy się z chrześcijaństwem jeszcze tylko muzułmanom...

Od „religii pokoju” do „państwa pokoju” Starcie z islamem to jednak nie tylko terroryzm, ale też codzienność. Doktor Peter Hammond w pracy Slavery, Terrorism and Islam stwierdził, że islam jest nie tylko religią czy kultem, lecz także pełnym i kompletnym ustrojem państwa, który zawiera komponenty religijne, polityczne, ekonomiczne oraz militarne. Islamizacja zaczyna czynić postępy w momencie, kiedy na danym obszarze jest już odpowiednia liczba wyznawców. Kiedy poprawne politycznie i multikulturowe społeczeństwa zgadzają się na „rozsądne” muzułmańskie żądania zapewnienia im „praw religijnych”, następuje powolna asymilacja także pozostałych komponentów tego systemu. Tak zaczynają się pierwsze konflikty. Hammond dokonał pewnej klasyfikacji zachowań muzułmanów. Tak więc dopóki ich populacja oscyluje w okolicach 1 proc., dopóty dają się postrzegać jako nastawiona pokojowo mniejszość z elementami barwnej, kulturowej odmienności. W przedziale zaś od 2 do 3 proc. – muzułmanie zaczynają odróżniać się od innych mniejszości. Widoczni są jako na przykład członkowie gangów ulicznych, pojawiają się pierwsze symptomy nadużywania środków z pomocy społecznej. Powyżej 5 proc. – zaczyna być zauważalny silny (nieproporcjonalny do ich liczebności) wpływ na społeczeństwo. Naciskają na przykład na wprowadzenie żywności halal w supermarketach lub jej dostępność w stołówkach. Ma to jednak charakter społecznej presji. jeśli populacja przekracza 10 proc. – wymusza się na rządach stosowanie i akceptację niektórych zasad szariatu (prawa islamskiego) wewnątrz społeczności, powstają getta wyłączone z kontroli policyjnej, dochodzi do częstych rozruchów, podpalania samochodów, wyrzucania państwa z obszarów o większym skupieniu muzułmanów. W tym miejscu warto poczynić uwagę, że w Europie przyzwyczailiśmy się do odrębnego traktowania każdego państwa. Tymczasem dla muzułmanów podziały państwowe nie grają żadnej roli. Zaczątki państw islamskich można tworzyć na obszarze dzielnicy, miasta, gminy danego kraju. Z przekroczeniem progu 20 proc. ich obecności zaczynają się demonstracje siły, podpalania szkół, szpitali, synagog i kościołów. Na ulicach poka-

zują się paramilitarne milicje islamskie. Powoli zbliżają się konflikty i wojna domowa. Powyżej 40 proc. – można się spodziewać już „czystek” religijnych aż do objęcia całego obszaru szariatem i utworzenia państwa islamskiego. Kolejne etapy to dążenie do stuprocentowej islamizacji, siłą i szykanami (prześladowania teraz już nieislamskiej mniejszości, dodatkowe opodatkowywanie „niewiernych”, popychanie do emigracji itd.). Przy stuprocentowej islamizacji następuje wreszcie Dar-es-Salaam (Islamski Dom Pokoju). W końcu wszyscy są już muzułmanami i powodów do walki nie ma... Klasyfikacja przedstawiona przez dr. Hammonda ma charakter umowny, ale jej elementy są wyraźniejsze w poszczególnych państwach europejskich. We Francji już od dawna widoczne są miejsca sporu, takie jak m.in. szkoły, szpitale, baseny, więzienia czy handel. Zwiększanie procentowe liczby muzułmanów jest zaś tylko kwestią czasu. Na Zachodzie obserwuje się coraz większą liczbę przypadków konwersji na islam, który wkracza w duchową pustkę liberalnego materializmu, przybywa imigrantów, a ponadto rodziny islamskie mogą się pochwalić znacznie wyższymi wskaźnikami rozrodczości.

Polska w klasyfikacji Hammonda Polska na drabince Hammonda znajduje się na dość niskim szczeblu. Emigracja nie jest tu zjawiskiem powszechnym, rodzimi wyznawcy islamu to do niedawna świetnie zasymilowani Tatarzy. Ale i tu sytuacja się zmienia. Tatarzy polscy są już od lat w mniejszości, to nie oni nadają ton rozwojowi islamu w kraju. Ich miejsce zajęli studenci, emigranci i lokujący swoje interesy nad Wisłą biznesmeni z Bliskiego Wschodu. Coraz większą grupę tworzą też muzułmanie poślubiający Polki. Zjawisko to przybiera już niepokojące rozmiary, a dodatkowym impulsem są pomysły Komisji Europejskiej przydzielania poszczególnych „kwot” emigrantów krajom Unii i... wyjazdy młodych Polek do pracy zarobkowej na emigracji. Trzeba tu zaznaczyć, że islam przewiduje nawet ożenek w celach „nawrócenia”. Coraz częściej bywa tak, że „na robotach” w Niemczech, Anglii czy we Francji Polki poznają egzotycznych narzeczonych, ale skutki bywają różne…

Małżeństwo z muzułmaninem Warto się zatrzymać przy zjawisku tego typu małżeństw mieszanych. Chociaż nie ma żadnych oficjalnych badań, liczbę takich związków Polek ocenia się już nawet na 100 tys. (prof. Mirosław Sadowski). Dużą część tych małżeństw zawarto w krajach muzułmańskich, co rodzi dodatkowo niebezpieczne konsekwencje. Małżeństwa zawierane w takich krajach, jak Maroko, Tunezja, Pakistan, Afganistan czy kraje Zatoki Perskiej są oparte na szariacie. Później rejestruje się je w Urzędzie Stanu Cywilnego, co pozwala współmałżonkowi na uzyskiwanie prawa pobytu w Unii Europejskiej. Zakochane Polki nie zdają sobie sprawy z tego, że pojęcie małżeństwa w islamie różni się zupełnie od zasad, które wyniosły z domu i swojego otoczenia. Małżeństwo w islamie nie jest sakramentem ani nawet potwierdzonym powagą państwa zawarciem związku, lecz rodzajem czysto handlowego kontraktu. Jest to tradycyjna umowa negocjowana na ogół pomiędzy rodzinami młodych. Ma ona charakter społeczny, a nie religijny. Dwustronna umowa jest po prostu przyzwoleniem na „legalne” współżycie, obwarowanym zabezpieczeniami materialnymi dla obydwu stron. Jako że wyznawcy islamu to głównie narody „handlowe”, nic dziwnego, iż takie kontrakty są negocjowane twardo i bez sentymentu. Źle sporządzony kontrakt małżeński ma tymczasem poważne konsekwencje materialne. Przypomnijmy, że w tym systemie trzykrotnie wypowiedziane oddalenie żony oznacza w

islamie rozwód (można to uczynić nawet SMS-em) ze wszystkimi skutkami prawnymi. Zresztą dominująca rola mężczyzny w takim związku na tym się nie kończy. Dlatego kobietę zabezpiecza w islamie mahr, czyli dar ślubny męża dla żony. Na przykład: w biednym Egipcie średni mahr to wydatek rzędu 10–15 tys. dolarów. Egipcjanina często więc na rodaczkę po prostu nie stać, a nietargująca się o mahr Europejka to łakomy kąsek. Kiedy tłumaczono niektóre kontrakty Polek z Egipcjanami na potrzeby USC, okazywało się, że miały one zapisywane w kontraktach kwoty rzędu 100 funtów egipskich, czyli równowartość… 50 zł, a bywało, że nawet ani jednej złotówki. Wychodzące za mąż za wyznawców islamu Polki powinny wiedzieć, że ów mahr to ich całe zabezpieczenie na wypadek rozwodu lub śmierci małżonka. W kontrakcie warto też zawrzeć takie elementy, jak możliwość pracy kobiety, wypłatę odszkodowania w przypadku rozwodu, czy nawet uzależnić od zgody pierwszej żony możliwość poślubienia przez męża kolejnych kobiet (poligamia nie jest w końcu muzułmanom obca). Poślubiona przez muzułmanina kobieta teoretycznie nie musi przechodzić na islam. Chrześcijanki i żydówki to „kobiety Księgi”, które wolno wyznawcy islamu poślubić bez konieczności jej konwersji. W praktyce bywa różnie, zwłaszcza jeśli chodzi o kobiety mieszkające z mężami w krajach arabskich. Życie w wielopokoleniowej rodzinie oznacza powolną koranizację przez naciski babci, ciotek, szwagierek, teściów (w domowym kobiecym światku arabskim teściowa rządzi realnie), którym na dłuższą metę trudno się opierać. Dodatkowo utrudnia się kontakty kobiet ze swoimi rodzinami w Europie, poddaje tradycyjnej izolacji płci, narzuca się dzieciom religię ojca. Kobiecie dobiera się znajomych, musi ona też uzyskać zgodę męża na pracę czy naukę. Kiedy minie pierwsze zauroczenie, bywa więc różnie… Europejki o takich aspektach codziennego życia w mieszanym małżeństwie wiedzą niezbyt dużo. Urzeczone egzotyką albo szybko trzeźwieją, albo też godzą się z losem i zostają muzułmankami. Oblicza się, że apostazji dokonuje około połowy Polek wiążących się z muzułmanami. W islamie za pełnoletnią kobietę uznaje się tę, która ma 15 lat. Zawarcie małżeństwa może jednak dotyczyć chłopców już w wieku dziesięciu lat oraz dziewięcioletnich dziewczynek (Mahomet poślubił przecież Aiszę, która miała sześć lat, ale podjął z nią współżycie, gdy skończyła lat dziewięć). W islamie istnieje kilka rodzajów „małżeństwa”, a niektóre jego formy są wręcz usankcjonowaniem prostytucji. Wśród szyitów istnieje np. muta, czyli rodzaj małżeństwa dla przyjemności. Jest też sunicka jej forma misjar (małżeństwa „w podróży”) i egipskie urfi (studenci żeniący się na czas studiów). Są to wszystko zakładane z góry związki czasowe. Rozwody zasadniczo przewiduje się z inicjatywy męża lub za jego zgodą. Istnieje też, co prawda, forma rozwodzenia się przed sądem, o którą mogą wnieść nawet osoby trzecie (np. rodzice), ale są to raczej wyjątki ograniczone tylko do niektórych krajów. Małżeństwa mieszane rodzą wiele problemów. Tu trzeba dodać, że nie istnieje sytuacja odwrotna, ponieważ kobiecie wyznającej islam w ogóle nie wolno wychodzić za mąż za chrześcijanina. Pomimo różnych ostrzeżeń liczba związków pomiędzy muzułmanami a chrześcijankami stale rośnie (swoją drogą zjawisko „atrakcyjności” wyznawców islamu dla Europejek warto by zbadać osobno, być może w kontekście kryzysu naszej cywilizacji, polityki gender i niewieścienia płci brzydkiej?). Na zjawisko mieszanych związków i jego możliwe skutki warto uczulić rodziny, ale i między innymi duszpasterzy emigracyjnych. To oni sprawują przecież duchową opiekę nad pozbawionymi często normalnej opieki rodzicielskiej młodymi emigrantkami. Fascynacja kawalerem spod znaku półksiężyca może się bowiem okazać niebezpieczna.


16|

nowy czas |07 (216) 2015

Grzegorz Małkiewicz

Bijemy rekordy transparentności naszej demokracji. W przeciwieństwie do powszechnie stosowanej w innych krajach praktyki, gdzie ocenia się pierwsze sto dni polityka, w Polsce prezydent Duda rozliczany był już po dziesięciu dniach. I to ze wszystkich praktycznie postulatów, tak jakby to on miał je zrealizować, i to od razu po objęciu urzędu. Ten medialny jazgot zaciera podstawowe różnice w kompetencjach prezydenta i rządu. Konstytucja swoje, a publicyści… „co ich palcom do głowy przyjdzie”. A do tego rząd, niczym magik z kapelusza, wyciąga wcześniej utajnione projekty.

Rolę prezydenta w życiu politycznym konstytucja naszego kraju ogranicza do funkcji arbitrażowej. Prezydent może i powinien zwracać uwagę na sprawy ważne. Reprezentuje wyborców, bo to z ich mandatu sprawuje władzę. Może blokować ustawy, w jego przekonaniu niekorzystne dla kraju. Władza ustawodawcza i wykonawcza jest poza jego zasięgiem. Jeśli Andrzej Duda, doktor praw, mówił na spotkaniach przedwyborczych o obniżeniu wieku emerytalnego czy takiej zmianie funkcjonowania państwa, by młodzi ludzie z niego nie uciekali, wypowiadał się jako reprezentant narodu. Jest zasadnicza różnica pomiędzy byciem orędownikiem reform w imieniu wyborców a jego wykonawcą. W swoim orędziu nowo mianowany prezydent upomniał się między innymi o los młodych Polaków, którzy opuścili ojczyznę w poszukiwaniu pracy. Minęło kilka dni i mamy komunikat, że gotowy jest rządowy program wsparcia właśnie tej grupy Polaków. Podobno Ministerstwo Spraw Zagranicznych od dłuższego czasu nad takim projektem pracowało. Czyżby jakiś nielojalny pracownik MSZ w tajemnicy podsunął ten temat prezydentowi elektowi, który go chytrze wykorzystał w swoim orędziu? To, co do tej pory było jawne, na co wydano ogromne kwoty drukując na przykład nikomu niepotrzebną broszurę Powroty, pozostało wstydliwą melodią przeszłości. A lista pozorowania współpracy z Polakami przebywającymi za granicą jest długa. Najpierw w celu skuteczniejszej pomocy (a może skuteczniejszego kontrolowania funduszy) MSZ Radosława Sikorskiego przejęło od Senatu (ciała mimo wszystko bardziej obiektywnego) opiekę nad emigrantami, bo – jak argumentowali decydenci – placówki MSZ znają lepiej ich problemy. Każdy grosz na wagę złota. Są fundusze, są i beneficjenci. I – jak się okazało – niekoniecznie poza granicami kraju. Z tej puli zaczynają korzystać partyjni działacze PO. Oto przykład z londyńskiego podwórka. Organizacja założona i prowadzona przez żonę dziennikarza „Cooltury”, aktywistkę PO w Koszalinie, otrzymuje 50 tys. funtów na porady prawne udzielane Polakom w Wielkiej Brytanii. Kiedy dzwonimy na podany w ogłoszeniach (co ciekawe zamieszczonych tylko na łamach „Cooltury”) telefon, okazuje się, że prawnik fizycznie nie urzęduje, a pani odbierająca telefon akurat robi zakupy w supermarkecie. Pisaliśmy o tej działalności na naszych łamach.

Gwoli sprawiedliwości, „Nowy Czas” też dostał w ubiegłym roku dotację, raczej okruchy z pańskiego stołu, które jednak pozwoliły utrzymać ciągłość wydawniczą pisma. Ale jak pokazują poprzednie lata i czas teraźniejszy, nie możemy liczyć na pomoc w trybie ciągłym – raz jest dotacja, raz jej nie ma. A przecież wydawanie pisma to nie imprezy ku czci z rzeszą zaproszonych z kraju notabli, którzy zawsze do Londynu chętnie się wybiorą. Inny przypadek to pojawienie się Uniwersytetu Jagiellońskiego nad Tamizą, z którym wszyscy wiązali wielkie nadzieje. Zaplecze naukowe, świetna marka, kontakty. W pierwszych dwóch latach ambitne przedsięwzięcie nie narzekało na brak funduszy. Po czym, po rozpoczęciu różnych projektów pomyślanych na lata, fundusze obcięte zostają prawie do zera. Z rozpoczętych projektów trzeba było się wycofywać wydając niepotrzebnie społeczne pieniądze. Kto o tym decyduje? Czy to jest odpowiedzialne zarządzanie środkami z państwowej czyli podatnika kasy, pod okiem placówek MSZ znających rzekomo realia? Nowy program Ministerstwa Spraw Zagranicznych określa zasady współpracy rządu z Polonią i Polakami za granicą do roku 2020. Czyli plan pięcioletni. Skąd my to znamy? Młodszych czytelników odsyłam do historii PRL-u. Jak podaje komunikat rządu, nowy plan zachęca Polaków do powrotów do kraju. Czyżby wcześniej nie zachęcał? O czym zatem mówiła wysokonakładowa broszura Powroty? I szczodrze finansowane przez polskiego podatnika poradnictwo „prowadzone” w Londynie ukradkiem przez pracowników od lipca już nieistniejącego „Dziennika Polskiego i Dziennika Żołnierza”? I dla kogo te porady, biorąc pod uwagę średnią wieku czytelników? Jak więc wydaje się pieniądze na programy akceptowane przez ambasadę? – można by retorycznie zapytać. A przecież przeniesienie funduszy na działalność polonijną z Senatu do MSZ było głównie motywowane tym, że ambasady wiedzą najlepiej, jak lokalnie nimi dysponować. MSZ podkreśla, że nowością programu jest określenie zasad współpracy rządu z Polonią i Polakami za granicą i położenie nacisku na partnerstwo. Czy należy przez to rozumieć, że do tej pory tego partnerstwa nie było i przez decydentów w kraju byliśmy traktowani jak uciążliwi petenci? Żeby tylko na naciskach się nie skończyło, bo ten język dziwnie trąci nowomową z przeszłości.


felietony |17

nowy czas |07 (216) 2015

Zaleją nas, czy nie zaleją?

Krystyna Cywińska

Mam problem. Jak wytłumaczyć tak radykalną zmianę, jaka zaszła w Niemcach? Jak to się stało, że z narodu najeźdźców, katów i grabieżców zrodził się naród dobrodziejów? Humanitarny do przesady? I czy do naśladowania? Bo i z tym mam problem. Aż wierzyć się nie chce, że wczorajsi bandyci i psychopaci zrodzili i wychowali społeczeństwo ociekającej mlekiem i miodem ludzkiej dobrotliwości. Może nawet dobroci. Jeszcze niedawno temu słysząc na londyńskiej ulicy niemiecki szwargot, przepraszam, ale czułam, że mnie zalewa krew. Krew nieco rozwodniona czasem, już nie nienawiści, ale wciąż niechęci. A tu widzę w telewizji dzień po dniu, jak tysiące ludzi prze do Niemiec. Jak krzyczą i wyją: – Germany, we love you! Po niemiecku naturalnie ani słowa.

Speaker’s Corner

Wacław Lewandowski

Finis Europae? P.T. Czytelników, którzy przeczytawszy poniższy felieton gotowi będą uznać, że nie mam ludzkich uczuć, a zwłaszcza współczucia dla cierpiących i poniżonych informuję, że mnie również poraża i boli śmierć syryjskiego chłopca u wybrzeża Turcji, z ogromnym żalem myślę o ludziach zaduszonych w przemytniczej ciężarówce na autostradzie w Austrii. Współczuję uchodźcom wojennym, którzy stracili domy i miejsce do życia. Wszystkim, którym zawaliła się rzeczywistość, skazując ich na tułaczkę.

Obecna wędrówka ludów ma charakter biblijny. Ale Mojżeszami w tej masowej ucieczce z przysłowiowej ziemi egipskiej i innej są elektroniczne gadżety. Smartfon goni smartfon. To dzięki nim rozchodziła się wieść, gdzie się najlepiej schronić. Gdzie co dają. Ile dają. I jak cię traktują. I okazało się, że to Niemcy najwięcej dają i najlepiej traktują. Wyrzuty sumienia? Za masowe mordowanie żydowskich i innych dzieci? Za wywożenie polskich dzieci z Zamojszczyzny do Niemiec? Za pastwienie się na podbitej ludności cywilnej? – To wyrzuty sumienia – orzekła moja przyjaciółka Niemka. Edukacja zrobiła swoje. Mimo naszych pretensji, że nikt w Niemczech już nie wie o gruzach Powstania Warszawskiego. I wpajanie codziennie w społeczeństwo podstawowych zasad humanitaryzmu. I teraz widzimy, jak się uchodźców autentycznych, podejrzanych i innych, wita chlebem i solą. I otwartymi ramionami. Teatr pokazujący bicie się w piersi i wołanie mea culpa, mea maxima narodowa culpa. Niech psychologowie piszą na ten temat traktaty. A psychiatrzy prace doktorskie. Niech świat Niemcami się zachwyca i wytrzeszcza oczy z podziwu. Jeśli o mnie chodzi nie zapomniałam. I… Keine Vergebung. Żadnego przebaczenia. Ale poczucie winy to jedno, a dobrobyt to drugie. Jak się ma więcej niż się potrzebuje, to łatwiej się dzielić z innymi. Przypadkowo przeczytałam o katalogu żądań skierowanych do niemieckich urzędów socjalnych ludzi w tak zwanej potrzebie. Na przykład pewien mieszkaniec Monachium złożył rok temu zapotrzebowanie na finansowanie wizyt w domach publicznych, bo żona ma stale migreny. Mieszkanka Berlina, jak czytam, złożyła podanie o sfinansowanie jej operacji biustu. Ma za mały i za duże z tego powodu kompleksy. Mieszkaniec Hanoweru, czytam dalej, złożył niedawno podanie o sfinansowanie wizyty w Rzymie, na otwarcie Świętych Wrót. To tylko kilka uwzględnionych podań, jeśli wierzyć katalogowi. Z czasem, kto wie, czy ci nowi przybysze nie nabiorą większych niż codzienne apetytów i zażądają przynajmniej coraz to bardziej nowoczesnych gadżetów. Etnicznie zapewne szybko się nie zasymilują. Będą żyć i rozmnażać się w gettach. Lewackie bajdurzenie o społeczeństwach zintegrowanych – multi-kulti – dawno już zbankrutowały. Choć lewacy wciąż nie dają za wy-

graną. I dalej bajdurzą. A poza tym Europa już nie będzie domeną białego człowieka. Za naszego życia następuje radykalna zmiana europejskiej mapy etnicznej. Kiedyś zapewne – stety czy niestety – ogarnie i Polskę, i harde, oporne Węgry. Tymczasem pielgrzymujący po całym świecie Polacy mają we własnym kraju zdrowy (czy niezdrowy), niechętny stosunek do obcych. Ksenofobia i rasizm dziwnie się w naszym narodowym charakterze splatają z zaśmiecaniem naszego języka. Powierzchnia iwentowa „Nowego Czasu” nie daje mi spejsu na pełną werbalizację. A fala uchodźców zalała w mediach londyńskie polskie wydarzenia. Między innymi żenujące popisy z szablą Jana Żylińskiego. Walczącego podobno o honor i prawa Polaków. Jakie prawa – nie precyzuje. Czego by jeszcze pan Żyliński żądał dla przyjętych przez ten kraj rodaków? Stan brytyjskiej gospodarki niestety jeszcze nie dorósł do spełniania podobnych życzeń, jak w Niemczech. Z dodatkowym na przykład żądaniem darmowych sesji z seksuologiem czy z psychiatrą. Czy by to wystarczyło, panie Janie? Fala uchodźców zalała też medialnie zgon śmiercią naturalną „Dziennika Polskiego i Dziennika Żołnierza”. 75-letni nieboszczyk był kiedyś zasłużonym weteranem w służbie starej emigracji, a głównie jej tak zwanych przywódców, prezesów i instytucji z tak zwanym etosem patriotycznym. Nowa emigracja etos rzuciła na stos dobrobytu i dorobku. Czego jej zresztą życzę. A „Dziennik Polski” stał się cichą przystanią finansowo-życiową dla jego pracowników i dziennikarzy. Kiedyś wydał o sobie rodzaj biografii pod pretensjonalnym tytułem Dopóki jest „Dziennik”, jestem. No i proszę, okazało się odwrotnie. My jeszcze jesteśmy, a „Dziennika” już nie ma. No big deal. Sprawiono mu huczny pogrzeb w dniu urodzin na koszt, czyj, że zapytam? Polskiego podatnika? Bo przecież ktoś za ten korowód gości z kraju, banalnie i do znudzenia werbalizujących na scenie POSK-u zasługi pisma, którego pewnie nie czytali, musiał nieźle zapłacić. Może ktoś już napisał, a może i napisze doktorat o bujnym i burzliwym życiu tego organu. O jego prawdziwych bohaterach, na czele z Juliuszem Sakowskim, i… uzurpatorach. A ja tymczasem mam znowu pytanie. Zaleją nas, czy nie zaleją? Jak myślicie?

Miłosierne współczucie nie może być jednak jedynym kryterium oglądu rzeczywistości, gdy ów ogląd ma być racjonalny, tzn. właśnie jak najdalszy od emocji i uczuciowej gorączki. Patrząc w taki właśnie sposób na kryzys imigracyjny, z którym Europa próbuje sobie jakoś poradzić, muszę zadać kilka pytań, których ku mojemu zdumieniu nie zadają ani dziennikarze, ani – co gorsza – politycy. Po pierwsze – dlaczego o tej wielomilionowej rzeszy ludzi wybierających się na nasz kontynent (tych, którzy już dotarli i tych, którzy czekają na sposobność dotarcia) mamy myśleć jako o uchodźcach? Są pośród nich bez wątpienia uchodźcy – ci, którzy uciekają od wojny toczącej się w ich krajach, ale przecież są też przybysze z krajów, gdzie żadna wojna się nie toczy. Przybywają z państw, w których „arabska wiosna” obaliła reżimy, których upadek spowodował chaos gospodarczy i administracyjny, w wyniku którego pogorszyły się warunki życia, ale pozostanie tam nie groziło śmiercią. Ilu jest jednych, ilu drugich? Jakie są proporcje? Nikt o to nie pyta, ani nie usiłuje rozeznać. A są przecież i przybysze z krajów, w których nie nastąpiła żadna gwałtowna zmiana, ani reżimu ani gospodarki, np. Pakistańczycy. Dlaczego w nich też mielibyśmy dostrzec „uchodźców”? Po drugie – co takiego się stało, że nagle europejskie kraje nie bronią swych granic i wód terytorialnych? Dlaczego, gdy pierwsze statki i łodzie z imigrantami pojawiły się na Morzu Śródziemnym i docierały do greckich i włoskich wysp, nie zostały ostrzelane? Racja, byłoby to okrutne, z drugiej jednak strony byłby to dowód woli obrony i sygnał, który mógłby powstrzymać następnych. Zamiast tego służby graniczne holują

kolejnych „nielegalnych” do brzegów, umieszczają na wyspach, których rdzenni mieszkańcy modlą się tylko o to, by ktoś tych ludzi zabrał w inne miejsce. Na Lesbos, na przykład, mieszkańcy od tygodni nie wychodzą z domów, nie chodzą do pracy, bo po ulicach hulają hordy „uchodźców”, coraz bardziej agresywnych. Dlaczego Grecja nie ma śmiałości bronić swoich obywateli? Po trzecie – dlaczego nikt nie pyta, kto te setki tysięcy osób wyposażył w pieniądze i sprzęt na drogę? Wszyscy mieli oszczędności rzędu kilku tysięcy euro? Tak po prostu? I wszystkim w tym samym czasie przyszedł do głowy pomysł przesiedlenia się do Europy? Może tak…, lecz przecież rządy europejskich państw powinny dopuszczać i inną możliwość. Taką, że ta wędrówka ludów może nie być spontaniczna, lecz zaplanowana, że jest formą obmyślonej przez kogoś inwazji. Że ktoś celowo wygania ludzi z ich krajów, by ich w Europie umieścić. Skąd ta pewność, że tak właśnie nie jest? Po czwarte – kto da nam gwarancję, że ten szturm na Europę rychło się zakończy, że to nie potrwa kilka, kilkanaście lat? Nie uszczelniając, nie broniąc granic Unii Europejskiej właśnie taką perspektywę sobie zapewniamy. Tymczasem unijni politycy zgodnym chórem potępiają rząd Węgier za to, że jako jedyny w ogóle próbował zamknąć węgierski odcinek granicy Unii… Na koniec pozostaje już tylko jedno pytanie – czy Europa otrzeźwieje, czy znajdzie duchowe siły przywracające jej zdolność do samoobrony i czy otrzeźwienie nie przyjdzie zbyt późno, gdy będzie można już tylko bronić zagrożonych praw niemuzułmańskiej mniejszości starego kontynentu.


18| felietony i opinie

07 (216) 2015 | nowy czas

Andrzej Lichota

PIÓREM

PAZUREM:

2015

Choć nie zwracałem ostatnio zbyt wiele uwagi na newsy, mimo to co chwilę dochodzą jak bombardowanie. To z radia, to z TV, z prasy albo wymiany zdań wśród znajomych. W ciągu miesiąca z giełdy w Szanghaju wyparowało ponad trzy biliony dolarów. W zasadzie trudno sobie tę kwotę wyobrazić. Wartość spółki Apple, która jest obecnie największa na świecie, wynosi 750 mld dolarów, zatem wyobraźcie sobie, że w Szanghaju zniknęły cztery takie Apple. Albo jeszcze dosadniej: PKB Polski to trochę ponad 500 mld dolarów. Czyli wyparowało sześć lat polskiego PKB. Naprawdę trudne do wyobrażenia – a jednak, dzieje się. Podobnie niewyobrażalna zdaje się być sytuacja z Grecją. Coś jesteśmy Grekom winni. Za Homera, Fidiasza, Socratesa, Platona,

Grecja, Chiny, Grecja, Unia, znów Chiny i znów Grecja

Talesa i Termopile. Ale czy winni jesteśmy im aż tyle? Racjonalność Unii w stosunku do Grecji wydaje się jeszcze większa niż wtedy, gdy wprowadzała wytyczne dotyczące krzywizny banana. Grecja przystąpiła do Unii w 1981 roku. Nie wiem, czy od razu zaczął się tam proceder wyciskania Unii jak cytryny i mówiąc wprost – oszustw na wielką skalę, czy też myśl ta zakiełkowała w społeczeństwie greckim później. Niemniej dochodziło tam do absurdów, takich jak: Grek czy Greczynka otrzymywali 420 euro miesięcznie za mycie rąk. Mam nadzieję, że w pracy a nie w ogóle. 600 euro miesięcznie za punktualność, 120 euro miesięcznie za korzystanie z darmowej stołówki (w celu zwiększenia w niej ruchu), 69 euro dla kierowców w budżetówce za rozgrzanie silnika,

870 euro miesięcznie dla pracowników administracji za wysyłanie faksów. 595 euro miesięcznie dla wymiaru sprawiedliwości za skuteczne prowadzenie spraw, 15 proc. pensji za pracę przy komputerze przez cały dzień, 50 proc. pensji za ciągłość pracy (min. 10 miesięcy u jednego pracodawcy), 10 proc. pensji za znajomość języka obcego, w tym również za nieudokumentowaną, 15 proc. pensji za uciążliwe warunki pracy – ten dodatek otrzymywały m.in. sprzątaczki. Trzynasta i czternasta pensja na Boże Narodzenie i Wielkanoc, 10 proc. podstawy wynagrodzenia i 5 proc. na każde dziecko, oraz 50 proc. miesięcznej pensji – dodatek urlopowy! Część Greków mogła przejść na emeryturę w wieku 53 lat, a ci, którzy utrzymywali się z turystyki, pracowali około czterech-pięciu miesięcy w roku, a w kolejnych miesiącach otrzymywali zasiłki pozwalające na dostatnie życie. Historia niedokończonych domów jest chyba znana, ale i tak ją przypomnę. Według greckiej tradycji mieszkańcy domu oczekują, że kolejne piętro dobuduje następne pokolenie. Dlatego w Grecji jest cała masa domów z wystającymi z konstrukcji zbrojonymi drutami. Jednak najważniejsze w tej „tradycji” jest to, iż za taki dom nie trzeba odprowadzać podatków. Można powiedzieć, że rząd grecki dbał o obywateli. Nie tylko mają niezłą pogodę, plaże, nie muszą wydawać kroci na ogrzewanie, odśnieżanie, zimowe ubrania, opony i płyny, ale kraj jest im w stanie zapłacić za wszystko. Jest też inny kraj, gdzie absurd goni absurd. Gdzie urzędnik może jedną głupią decyzją albo interpretacją przepisu zamknąć firmę zatrudniającą tysiące pracowników. Gdzie po 25 latach transformacji łaskawie dochodzi się do wniosku, że zagmatwane przepisy podatkowe powinny być interpretowane na korzyść podatnika! Gdzie pozwala się dwóm milionom młodych ludzi wyjechać z kraju i jeszcze pogania się ich przepisami, które stanowią, że gdyby zechcieli uruchomić własną działalność to wkrótce zapłacą po 1200 zł miesięcznie za ZUS, podatki, i wszelkie inne obciążenia nie dostając w zamian żadnego wsparcia, szkoleń itp. Kolejnych absurdów nie chce mi się już wymieniać. Dam głowę, że każdy czytający dołoży co najmniej kilka. Czas więc na podsumowanie. Fatalna sytuacja Grecji wcale nie jest tak fatalna dla greckich obywateli. Sytuacja w Polsce nie jest tak wyśmienita jak to słychać w propagandzie. Przykład z Chin mówi o tym, że skoro sześcioletnie PKB dużego europejskiego kraju może zniknąć ot tak, w kilka tygodni, to może się to stać także z samym krajem. Absurd? No nie wiem.

Przyzwoitość korporacji W ostatnich tygodniach brytyjskie media pokazały, jak wielkie sieci handlowe żerują na ludzkiej naiwności w sklepach wolnocłowych na lotniskach. Gdy już o sprawie napisano prawie wszystko, na wokandzie pojawili się następni – sieci restauracyjne, które przywłaszczają sobie napiwki zostawiane przez klientów obsłudze. Zarówno jedni, jak i drudzy zapewniają, że działają w granicach prawa. A co ze zwykłą ludzką przyzwoitością? Procedury w sklepach na lotniskach są mniej więcej takie: chcąc coś kupić, musisz pokazać kartę pokładową. Sklep ją skanuje nawet niespecjalnie przyglądając się, dokąd lecisz. To nieważne. Ważne, że kupujesz i płacisz VAT. Bez znaczenia jest co kupujesz, czy jest to flaszka drogiej wódki czy „The Daily Mail” – bez karty pokładowej ani rusz. Latając po świecie przez ponad dwadzieścia pięć lat nigdy się nie zastanawiałem nad tym, dlaczego karta pokładowa jest taka ważna. Sklepy znajdują się przeważnie po przejściu nie tylko kontroli paszportowej, ale i bezpieczeństwa – gdybyśmy nie mieli ważnego biletu, po prostu by nas na lotnisku nie było. O

co więc w tym wszystkim chodzi? O kasę, oczywiście. Dziennikarze „The Independent” udowodnili, że nie mamy obowiązku pokazywania naszych kart pokładowych robiąc zakupy na lotnisku. Sprzedawcy jednak żądają karty pokładowej, by w ten sposób odzyskać podatek VAT, który płacimy, kiedy robimy zakupy na lotnisku lecąc do innego państwa Unii. W wyniku dziennikarskiego śledztwa okazało się, że to, co w swojej nazwie ma Duty Free dla obywateli Unii Europejskiej wcale od podatku wolne nie jest. Co więcej, ceny na Heathrow przypominają ceny w centrum Londynu i daleko im od atrakcyjności, której byśmy oczekiwali w strefie wolnej od cła. Najbardziej oberwało się sieci WHSmith, która już zaczęła się tłumaczyć z kolejnego przekrętu – znacznie zawyżonych cen w swoich punktach sprzedaży znajdujących się w szpitalach. Nie inaczej postępują sieci restauracyjne, które często automatycznie doliczają napiwki do rachunków – które zasilają konta firmy, a nie tych, którzy nas obsługiwali. Okazuje się, że nawet jeśli kelnerka dostanie napiwek, to i tak musi zapłacić 10 proc.

kosztów administracyjnych. Co więcej – w niektórych przypadkach kelnerzy muszą płacić firmie procent od wszystkich transakcji, które danego dnia przeprowadzili. Procent ten waha się od trzech (poza Londynem) do aż pięciu i pół procent w restauracjach sieci Las Iguanas w Londynie. Innymi słowy firma kasuje kelnerów za to, że obsługują klientów firmy i sprzedają oferty z jej menu. Jak doliczyli się dziennikarze „The Observer”, tylko w jednym tygodniu firma skasowała ponad 34 tys. funtów. W opisanych praktykach nie ma nic nadzwyczajnego. Firmy robią co mogą, by mieć jak największy profit. Przecież od tego właśnie są: od zarabiania pieniędzy, a nie dbania o klientów czy pracowników. To jest biznes, w którym na sentymentynie ma miejsca. O przyzwoitości już nie wspominając.

V. Valdi PS. Jeśli pracujesz w firmie, której musisz płacić za to, że dla niej coś wykonujesz, prosimy o kontakt z redakcją. Gwarantujemy pełną dyskrecję


nowy czas |07 (216) 2015

nasze dziedzictwo na wyspach |19

Kas a cz y ku ltur a?

„Hołota nie będzie nas sprawdzała…”. Słowa rzucone lekko, ale na tyle celnie, by członek Komisji Rewizyjnej POSK-u w 2014 roku na pewno je usłyszał. Przyznam się, że nie lubię żadnego sprawdzania i wolałabym dogłębnie ufać i nie martwić się o kasę, ale równocześnie chciałabym, żeby osoby, którym jako członek oddaję prawo do zarządzania POSK-iem czyniły wszystko, by kasa nie wypychała tak bezpardonowo kultury z Polskiego Ośrodka Społeczno-Kulturalnego. Barbara Goddard

C

zęsto mówimy, że czasy się zmieniają, a wraz z nimi kultura, ale ogarnia mnie lęk o siebie i innych, kiedy stojąc przed POSK-iem, słowa starej polskiej piosenki: „Na prawo most, na lewo most…”, same mi sie zamieniają na: „Na prawo kasa, na lewo kasa, a środkiem forsa niech płynie. Tu znika dom, tam znika dom z godziny na godzinę…”. Ta po prawej to po prostu „Kasa”, czyli usługi finansowo-księgowe, ta po lewej to „Przekazy pieniężne”, czyli kasa też. Tak wygląda wejście do londyńskiego POSK-u. Ale po środku nędznie, kasa nie płynie i nie wystarcza na kulturę. Słyszymy jednak, by się nie martwić, bo choć nie ma, jest dobrze; bo kiedyś będzie tak dobrze, jak już kiedyś było itd. Gdzie ja to czytałam? Czy to Orwell? Przypominają mi się początki mojego pobytu na Wyspach, kiedy zapisując się do biblioteki w POSK-u, wraz z kartą członkowską wręczono mi upominek. Wszyscy nowo przyjezdni byli wtedy tak hojnie przez bibliotekę witani. Był to zbiór książek zakazanych Sołżenicyna i Orwella. Będąc nastolatką znałam tylko Orwella Folwark zwierzęcy, natomiast 1984 utkwił mi w pamięci jako ciekawa, ale niezrozumiała lektura, do czasu oczywiście. Folwark zwierzęcy przydał się w rozszyfrowywaniu wszelkich życiowych scenariuszy, nie spodziewałam się jednak, że 1984 niesie ze sobą realne zagrożenie w kapitalistyczno-społecznych „światkach”. Zawsze kiedy jestem w pobliżu budynku Polskiego Ośrodka Społeczno-Kulturalnego myślę o przesłaniach Orwella. Kolorystyka i architektura budynku świetnie się wkomponowują w scenografię 1984, ale bardziej dobitnie uwypuklają tę historię prawdziwe POSK-owe wydarzenia. W roku, w którym po raz pierwszy uczestniczyłam w AGM (Annual General Meeting), zobaczyłam na żywo Folwark, a 1984 po woli zaczynał się wyłaniać. Zebranie było długie i szerokie, jak Wisła, którą trzeba było przepłynąć i nie utopić się we własnej złości, widząc prezentację i słysząc: „Na lewo będą flaty, na prawo będą flaty…” A środkiem co? Na dużym ekranie komunistyczne slogany i plany. Ówczesny przewodniczący POSK-u, dr Olgierd Lalko na krytyczne pytanie z audytorium: „Czemu flaty, a nie na przykład studio dźwiękowe, sklepy, galerie, biura?”, skromnie odpowiedział, że nikt z lepszym pomysłem do niego nie

przyszedł. Te mieszkania to wtedy „plan pięcioletni”, natomiast na dofinansowanie najbliższego roku – przewodniczący pochwalił się – Zarząd POSK-u coś dobrego „wykombinował”: wkrótce pojawią się na dachu maszty i POSK stanie się bogatszy. Na lewo maszt (telefonii komórkowej), na prawo maszt, a po środku co? Kasa popłynie. Niewielkie to pieniądze w świetle milionowego, a poźniej półtoramilionowego spadku, który spłynął na POSK. Można by było je łatwo „wykombinować”, choćby z nieszczęsnego kontraktu na sprzątanie budynku, do którego „hołota” przyczepia się od tylu lat. Nie czując jeszcze na sobie „hołotowego” opakowania, pełna troski o zdrowie ukochanych staruszków na czwartym piętrze (oczywiście już prawie staruszką też będąc), rok później powędrowałam do nowej przewodniczącej, pani Joanny Młodzińskiej, licząc, że będąc kobietą i matką z większą wrażliwością i troską zareaguje na alarmujący zbiór informacji dotyczących technologii mikrofalowej, który jej przekazałam. Rozumiem, że może to być temat kontrowersyjny i rzadko kto sięga głębiej po niepowszechną wiedzę, jednakże ktoś na szczycie piramidki zarządzania POSK-iem podejmując decyzję o zamontowaniu masztów powinien – tym bardziej kiedy informacje podawane są na tacy. Moje argumenty i prośby nie zrobiły na Pani Przewodniczącej wrażenia i podjęto słuszną decyzję; do POSK-u spłynęła kasa i staliśmy się w rezultacie prawdopodobnie jedynym dachem w Londynie, a może nawet w całej Europie, który umieścił maszty telefoniczne w tak bliskiej odległości od kawiarnianych stolików – trzeba przyznać, że propagatorzy polskiej kultury wykazali ogromny stopień wyobraźni, gdyż zadbano nawet o wizualną oprawę w formie wysokich kominów, tak by spacyfikować sprzeciwiających się sąsiadów i kilka sąsiednich szkół. A może ja się mylę i jakieś mądre przyszłościowe plany po prostu nie przewidują stolików na tarasie, może tu też będą na prawo i na lewo flaty, więc niepotrzebnie martwię się o zdrowie poskowych gości. Po za tym Pani Przewodnicząca uspokoiła członków na kolejnym zebraniu, że mimo iż sama nie zna się na tej technologii, to powiedziano jej, że „sygnał idzie w górę”, a ja nie zdążyłam zapytać, skąd w takim razie ten sygnał przychodzi, czy przychodzi z dołu, a może też z góry i jeśli tak, to po co on w ogóle do masztu i do POSK-u przychodzi… Gospodarność w POSK-u jest zaskakująca. Najbardziej komercyjnie interesująca duża sala na parterze jest po prostu wyjęta z obiegu. To nasze muzeum. Powinna się ta sala nazywać „Domyślna”, bo mamy już „Malinową”, „Seledynową”, a „Domyślna” ukrywa to, czego trzeba się domyśleć, czyli zdeponowane okruchy polskiej kultury, które zdaniem Zarządu nikogo nie interesują, dlatego salę się zamyka. Kiedyś wisiała przed tą salą infor-

macja, że można te skarby zobaczyć (za pozwoleniem oczywiście), a teraz nawet takiej informacji brak. Czy nie rozsądniej byłoby więc „Domyślną” wynająć i nie zakłócać spokoju na dachu mikrofalą? Po ostatnim Walnym Zebraniu jestem jednak optymistycznie nastawiona co do przyszłości. Przewodnicząca Komisji Rewizyjnej Renata Cyparska ujawniła, że wartość odziedziczonej przez POSK kamienicy przy ul. Frascati 4 w Warszawie to około 40 mln złotych, a nie osiem jak dotychczas myśleliśmy, więc cieszmy się rodacy, bo będzie dobrze. Nie musi to być aż czterdzieści, niech będzie trzydzieści albo tylko dwadzieścia pięć, ale musi być więcej niż osiem. Prawo angielskie jest srogie w wypadku, kiedy zarządzający majątkiem społecznym nie postarają się, by osiągnąć maksymalną cenę rynkową. Nie chcemy jeszcze raz usłyszeć po latach, kiedy ktoś zauważy ogromne straty finansowe i znów zacznie o tym mówić, że „lepszy rydz niż nic…”, a Frascati zamieniło się na Fiasco-ti. Jeśli Frascati sprzedamy, myślę, że starczy na stworzenie nowej oprawy i patrząc na POSK z ulicy nie będzie wątpliwości, czy to kasa czy kultura. Polski Ośrodek Społeczno-Kultralny przygarnie w końcu ludzi młodych, twórczych i wrażliwych na piękno. Może wróci tańcząca „Sofiówka” do holu, na którą nie udało się nic „wykombinować”, choć autorka prosiła jedynie o zwrot kosztu materiałów. Jeśli pamiętacie tę rzeźbę w holu, to nie była to przecież przeciętna praca, nie gorsza od innych prac polskiej rzeźbiarki, które kulturalne miasto Londyn zakupiło, by ozdobić kilka swoich placów. Może wszystkie „domyślne” elementy naszej kultury zmaterializują się w końcu w budynku, który ufundowali dla nas przodkowie, by propagować to coś, o co walczyły pokolenia, by kasa ich nie zniszczyła. Nawiązując do Orwella zastanawiam się dlaczego Animal Farm należy w Anglii do literatury obowiązkowej w szkołach średnich. Może mądrzy Anglicy przygotowują młode pokolenia do walki z oflatowywaniem świata, kształcą młodych, by nie powtórzył się totalitaryzm i by młodzi mieli odwagę „zaglądać przez okna”, jak Napoleon i Snawball farmą zarządzają. Miałam kiedyś nadzieję, że nie będę musiała do gazety pisać, choć Pani Przewodnicząca cynicznie mi to podsunęła: „A piszcie sobie ile chcecie…, to przecież niczego nie zmieni”. Miała może rację, jednakże moja „hołotowa” kultura nie daje mi spokoju, więc piszę tak jak to zrobiło kilka tygodni temu blisko dwustu naukowców z trzydziestu dziewięciu państw świata, składając petycję do Organizacji Narodów Zjednoczonych i Światowej Organizacji Zdrowia w oparciu o prawie dwa tysiące solidnych badań naukowych wykazujących alarmujące wyniki związane z zakłóceniami pól elektromagnetycznych organizmów żywych pod wpływem technologii mikrofalowej.


20| listy do i od redakcji

Refleksje asesora Szanowny Panie Redaktorze, w ostatnim wydaniu „Nowego Czasu” (nr 05-06/214-215) w artykule pt. The Ostrich has Landed (str. 18), jego autor p. Mirek Malevski pisząc o przebiegu Walnego Zebrania POSK-u w dniu 16 maja, poddaje pewnej krytycznej ocenie rolę prowadzącej to zebranie p. aleksandry Podhorodeckiej, jak również jego asesorów, pisząc: …Podhorodecka’s role here was misplaced. The same can be said of the two AGM Assessors, messrs Ryszard Zółtaniecki and dr Kazimierz Nowak. Both, widely respected figures throughout Polonia, nevertheless the role of assessors is more than just simple arithmetic, or adding up votes. They are there to assess, act as guides and advisors on POSK’s AGM correct electoral procedures. Uwaga ze wszech miar słuszna, ponadto wyrażona z umiarem i taktem, wszakoż w tym wypadku niezupełnie zasadna. Stąd też niniejszy list do Redakcji, tym bardziej że „Nowy Czas” chyba jednak implikuje obecność pozytywnych aspektów naszego POSK-owego asesorowania, skoro na stronie 15 tegoż samego wydania, w fotografii żartobliwie ilustrującej „premierę sceniczną w POSK-u”, zostałem nawet uhonorowany rolą Stańczyka. asesorowie naszych walnych zebrań proponowani są ad hoc, aprobowani przez ogół zebranych i trzeba przyznać, że najczęściej pełnią rolę wyłącznie proceduralną i niejako dekoracyjną, bo jak można przypuszczać, znakomitą większość zebrań odby-

07 (216) 2015 | nowy czas

wa się według starannie przygotowanego planu i proceduralnie zwykle poza możliwością krytyki – agenda. Tak i zebranie 16 maja prowadzone przez osobę obdarzoną najwyższymi w tym dniu kompetencjami, przewodniczącą Walnego Zebrania, p. aleksandrę Podhorodecką MBe – z proceduralnego punktu widzenia odbywało się bez zarzutu. Budzące zdziwienie jak i liczne pytania na temat udzielenia absolutorium dla Zarządu przez samo Walne Zebranie i zignorowanie rekomendacji Komisji Rewizyjnej – może być dla niektórych kontrowersyjne, ale znowu – proceduralnie pozostawało poza zasięgiem formalnej krytyki, nie mówiąc już o negacji vox populi! Jak prawidłowo podaje p. Malevski – za wnioskiem wypływającym z Walnego Zebrania było 76 głosów, nie udzielających tegoż mandatu – 57 głosów (32 – przeciw, 25 wstrzymujących się). Właśnie w duchu czuwania nad prawidłowością, ale i ostrożnością i zdrowym rozsądkiem w przebiegu obrad, tuż przed głosowaniem zabrałem głos, by zaapelować o umiar, refleksję, kompromis i godny dystans do atmosfery wyzwalającej często decyzje radykalne i czasem trudne do modyfikacji. Ogół jednak zdecydował tak, jak uwidacznia to podany wyżej wynik głosowania. Wśród refleksji pozebraniowych w polskim Londynie słyszeliśmy głosy, że sprawozdanie Komisji Rewizyjnej nie było poddane analizie ułatwiającej jego zrozumienie. Komentując zebranie można tylko dodać, że p. Renata Cyparska, przewodnicząca Komisji Rewizyjnej, odczytała swój bardzo obszerny raport w absolutnej ciszy i skupieniu audytorium, a że sprawność percepcji i analizy szczegółów u przeciętnego członka POSK-u prawdopodobnie wykracza ponad przeciętną, wszystko musiało być chyba w lot zrozumiane, poddane analizie i – jak widać – praktycznie odrzucone, mimo naszego apelu o dłuższą refleksję i umiar. Niezależnie od wyniku, głos większości jest podobno tym jedynie słusznym. Procedurom stało się więc zadość. Zwyciężyła demokracja ze swoimi urokami i swoimi werdyktami. Uwaga, jakobym …advised that there were 128 members at the AGM… nie odpowiada rzeczywistości. Liczba taka nie była podawana i byłaby absurdalna, bowiem wszystkich zarejestrowanych uczestników zebrania, a więc uprawnionych formalnie do głosu było 233 – i tę liczbę istotnie podał zebranym Ryszard Żółtaniecki. Ponadto w kilku wypadkach osoby reprezentujące organizacje miały prawo oddania dwóch głosów – swojego własnego oraz reprezentowanej organizacji. Ryszard Żółtaniecki podał do wiadomości liczbę głosów podliczonych w głosowaniu nad wnioskiem w sprawie raportu

Komisji Rewizyjnej oraz wyborów nowej Komisji Rewizyjnej – w obu przypadkach wybory jawne. Wyniki wyborów do Rady POSK-u oraz wyborów przewodniczącego (tajne) podawała przewodnicząca Komisji Skrutacyjnej, p. Dobrosława Platt. Niestety, nie ma w tym nic dziwnego, że na uprawnionych do głosowania 233 członków, nie wszyscy skorzystali z tego prawa – zapewne w konfrontacji z obowiązkiem społecznym przewagę wzięły inne względy i niektórzy wcześniej opuścili zebranie. W wyborach na przewodniczącego POSK-u oddano 206 głosów (202 ważne), w tym 151 na p. Joanną Młudzińską, a 51 na p. Marka Laskiewicza. W głosowaniu jawnym przez podniesienie rąk nad wnioskiem o udzielenie absolutorium ustępującemu Zarządowi przez Walne Zebranie, z odrzuceniem rekomendacji Komisji Rewizyjnej, która takiegoż wniosku zdecydowała się nie postawić, wzięły udział 133 osoby spośród obecnych – z rezultatami podanymi wyżej. Panu Mirkowi Malevskiemu pragnę podziękować za słuszne, in principle, obserwacje i rady, choć w tym przypadku nie w pełni uzasadnione. Przyznaję jednak, że w duchu sprawowania obowiązku społecznego, mimo że przewodnicząca Zebrania tego nie uczyniła, my jako asesorzy mogliśmy już na początku zebrania starać się o uzyskanie dokładnej liczby uprawnionych do głosowania, nie zaś już w trakcie jego trwania. Co prawda byłoby to trudne do przeprowadzenia, bo wiele osób opóźniało się z rejestracją, potem sporo opuściło salę wcześniej i choć zapewne nic nie zmieniłoby to w przebiegu, jak i wyniku zebrania, może wskazane będzie pomyśleć, jak dopilnować tego w przyszłym roku. Z wyrazami poważania KaZiMieRZ NOWaK

Poznajmy najpierw „stare” zanim wprowadzimy „nowe” Szanowny Panie Redaktorze, może „Nowy Czas” powinien nosić sukcesywnie zmieniający się podtytuł; Fawley Court w nowych rękach, Nowe Ognisko, Nowy POSK, Nowe SPK…? Dużo było o POSK-u w ostatnim wydaniu „Nowego Czasu” i mam nadzieję, że udźwigniemy wspólnie ten temat aż do wyjaśnienia (w moim słowniku: do przebudzenia). Marek Chmiel w rozsądnym, a jednocześnie niezmiernie dowcipnym artykule pt. Zmieńmy wszystko tak by wszystko

Oto kolejny, wołający o pomstę do nieba, przykład dyskryminacji Polaków na Wyspach. Nad wodami hrabstwa Yorkshire spotkaliśmy tablice informujące o obowiązku wypuszczenia z powrotem do wody złowionych ryb. Można o tym przeczytać w językach: serbskochorwackim, albańskim, macedońskim, hiszpańskim, rosyjskim i rumuńskim. Choć Polacy górują tu liczebnie nad wszystkimi wymienionymi nacjami, nawet razem wziętymi, komunikatu po polsku brak. Skandal! Najwidoczniej Brytyjczycy uważają, skądinąd całkiem słusznie, że żaden normalny Polak nigdy w życiu nie wypuści raz złapanej ryby. Kto by tam wyrzucił do wody kolację? Co jednak nie zmienia faktu, iż polski napis powinien być i już. Żeby nie sikać na londyńskie murki i nie jeść łabędzi, to wiedzieli jak napisać. Niezliczone polskie organizacje protestacyjne, znaczy emigracyjne, i służby dyplomatyczne z pewnością nie puszczą skandalu z tablicami w Yorkshire płazem. Jak zawsze bezkompromisowo staną w obronie dobrego imienia rodaków. Po raz kolejny dobitnie pokażą tubylcom, gdzie ich miejsce, nauczą dobrych manier, a także politycznej poprawności. A za łabędzie też jeszcze Angole nie przeprosili... (ram)


listy do i od redakcji |21

07 (216) 2015 | nowy czas

zostało po staremu dolewa niestety oliwy do ognia, w dobrej wierze upominając się o nowy statut. Zapewniam Państwa, że PoSK nowego statutu nie potrzebuje. Nie pracujmy nad tym, by w przyszłości pojawił się następny alarmujący podtytuł – Nowy POSK /Nowy Statut. W Wielkiej Brytanii bardzo dużo mniejszych i większych od PoSK-u organizacji charytatywnych do dziś opiera się na na fundamentalnych formułach, do których dopisuje się wszelkie zmiany, w pierwszej kolejności zatwierdzone przez członków a następnie uprawomocnione przez Charity Commission. Poznajmy najpierw stary Statut z 1966, ale poznajmy go dokładnie, a później wspólnie ustalmy co jest dobre, a co konieczne, by zmieniać, tak by nie trzeba było w przyszłości kanałami „Nowego Czasu” docierać do prawdy. Wydano już dosyć dużo pieniędzy na ten nowy dokument, jeszcze nam nieznany, a już objęty wieloma tajemniczymi spekulacjami. Wydaje mi się, że wszyscy rozumiemy niepisaną zasadę odnośnie prawa w UK: „im droższy prawnik, tym więcej prawa po jego stronie…” Proszę o zastanowienie się nad odpowiedzią na pytanie: skoro wydano £10,000 na skomponowanie tego dokumentu przez Komisję Statutową PoSK-u, to ile funtów powinni członkowie przeznaczyć na prawnika, by ten nowy, obszerny i skomplikowany dokument zrozumieć? Poza tym często zauważamy na walnych zebraniach, że wszelkie braki statutowe uzupełnia „tradycja”, którą naprawdę nie wszyscy mogą zweryfikować, no i oczywiście tradycje ulegają przedawnieniu bądź rodzą się nowiuteńkie, by braki w statucie pozatykać. Nie spieszmy się więc tak bardzo do „nowego” (no może poza „Nowym Czasem”), gdyż to „stare” jest w dalszym ciągu boleśnie niezrozumiałe, a na pewno przez „tradycję” jeszcze nie spisane. BARBARA GoDDARD

Podziękowanie dla Polonii Szanowni Państwo! Przez ostatnie cztery lata miałem zaszczyt pełnić funkcję Posła na Sejm Rzeczypospolitej Polskiej Vii Kadencji. Uzyskany w 2011 roku mandat przyjąłem jako ogromne wyróżnienie, ale i wielkie zobowiązanie, szczególnie wobec Polaków mieszkających poza granicami Polski, którzy oddali na mnie swoje głosy. Zaciągnięty dług zaufania skutecznie spłacałem przez cały okres swojej pracy parlamentarnej działając m.in. w Komisji Łączności z Polakami za Granicą. W Państwa imieniu upominałem się o istotne dla Was kwestie wymagające nowych rozwiązań ustawodawczych, jak również pomagałem w rozwiązywaniu problemów, jakie niesie ze sobą codzienne życie na emigracji. to dzięki Waszemu zaangażowaniu i wsparciu sprawowałem mandat posła bliskiego sprawom Polaków żyjących na emigracji. moja poselska działalność dobiega końca i jest doskonałą okazją do wyrażenia wdzięczności dla wszystkich, z którymi dane mi było w tym czasie spotkać się lub współpracować. Zapewniam również, że w swojej dalszej działalności publicznej zawsze będę pamiętał o Rodakach mieszkających poza granicami kraju. Na ręce wszystkich Polaków rozsianym po całym świecie składam wyrazy głębokiego szacunku i podziękowania za wysiłek wkładany w pielęgnowanie kultury i tradycji polskiej, za wierność mowie i wierze ojców oraz za miłość do ojczyzny. Dziękuję Wam za to, że nie tylko sami pamiętacie o Waszych korzeniach, ale za to, że angażujecie się w dziesiątki działań i inicjatyw społecznych na rzecz polskości i promocji Polski w świecie. Słowa wdzięczności kieruję do organizacji polonijnych za ich nieocenioną rolę w umacnianiu więzi Polonii i Polaków zamieszkałych za granicą z ojczyzną, jej językiem i kulturą oraz

z rodzinnego albumu Odezwa Otwarta Do Xięcia Jana Pana na Białym Domu, czyli White House na Ealingu Janku, Xięciu szlachetnie urodzony!

Dlaczego Maja Lewis cierpi w towarzystwie przystojnych panów? Redaktora Grzegorza Małkiewicza i Mirka Malevskiego? A może to próba generalna przed następną premierą prowadzonego w Ognisku Polskim przy Exhibition Road Teatru im. Hemara, którego Maja jest spiritus movens?

Niech dziewice na Ciebie czekają jak na prawdziwego księcia, nie takiego z bajki, i niech się Twego miecza nie boją. Wszak używasz go już tylko do krojenia tortu i pozowania do zdjeć, skoro ostatni pojedynek spalił na panewce (wszystko przez niehonorowego Farage’a). Tańcz raczej w szkółce baletowej i i urządzaj teatra. Podbijaj serca czerstwych dziewic. Niech mają nadzieję, że każdy może mieć pałac. Ale na Boga, błagam na klęczkach w imieniu narodu mego, nie do końca uciśnionego – nie mąć w głowach tym, co niedawno suchą stopą na Wyspach stanęli. Że oni, tu panie, pokażą tym Angolom. Bogaty jesteś, wykształcony jesteś, szlachetnie urodzony jesteś, pałac masz. Chciałeś jeszcze być burmistrzem Londynu, żeby pokazać, że Polak potrafi, nie tylko pracować, rządzić też, nawet tubylcami. Chciałeś wybudować milion mieszkań, posadzić milion drzew i obniżyć cenę biletów transportu publicznego o połowę, ale szybko się zreflektowałeś, że może chcieliby od Ciebie czegoś jeszcze. A Ty przecież nie masz czasu i chęci (nie mówiąc już o szlachetnym urodzeniu) na uzdatnianie ścieków i budowanie ścieżek rowerowych. Więc skoro już tych ścieków nie będziesz uzdatniać, nie rób też syfonu w głowach rodaków, bo w tych wzburzonych głowach rodzą się sfermentowane sny o potędze, że my tu wszystkim pokażemy, że Polak potęgą jest, i basta! I zorganizujemy na ten przykład, my Polacy, bo Polak potrafi, strajk narodowy na Wyspach. Aż staną szpitale i londyńskie metro nie pojedzie, na budowach zastygnie beton, w pubach nie poleje się piwo, angielskie mieszkania w ciągu jednego dnia pokryje gęsta pajęczyna, a wszystkich do kupy trafi szlag. Kończąc tę krótką odezwę proszę Cię o jedno słowami tego, co ku pokrzepieniu serc pisał: Kończ Waść! Wstydu oszczędź (sobie i nam), a kochać dalej Cię będziemy co sił i czekać niecierpliwie na Twe piruety nie na wiecach, lecz na pointach. Apologia Wielkopolska, Twoja daleka krewna (nie po mieczu, nie po kądzieli a po linii serdecznej)

niesienie pomocy w zaspokajaniu różnorodnych potrzeb Rodaków żyjących na emigracji. Dziękuję mediom polonijnym za ich zaangażowanie w promowanie spraw polonijnych oraz kreowanie i utrwalanie pozytywnego wizerunku Polski i Polaków w świecie. Słowa najwyższego uznania kieruję do Duszpasterzy za ich olbrzymi wkład w zachowanie wiary i polskości wśród naszych Rodaków. Polskie ośrodki duszpasterskie stanowią ostoję polskości, bazę i wsparcie dla działalności polonijnych organizacji, których celem jest zachowanie polskiej tożsamości, krzewienie kultury i tradycji polskich oraz nauczanie języka polskiego. Drodzy Rodacy, niezależnie od tego, gdzie przyszło Wam żyć pielęgnujcie poczucie wspólnoty narodowej, podtrzymujcie więzi łączące mijające i nadchodzące pokolenia, a wartości otrzymane od przodków przekazujcie swoim dzieciom. Pamiętajcie jednak, że podtrzymywanie i kultywowanie polskości oraz promocja Polski mogą być skuteczne tylko wtedy, gdy będzie ona dobrze postrzegana na arenie międzynarodowej, a jej imię, jej historia i osiągnięcia będą przedstawiane prawdziwie i powszechnie szanowane. Przyjmijcie jeszcze raz moje serdeczne podziękowania oraz życzenia wszelkiej pomyślności oraz rodzinnego i osobistego szczęścia. Bądźcie dumni z tego, że jesteście Polakami! Z wyrazami szacunku ADAm KWiAtKoWSKi Poseł na Sejm RP Od redakcji: Adam Kwiatkowski stanął na czele powołanego przez prezydenta Andrzeja Dudę biura do spraw kontaktów z Polakami za granicą, utworzonego przy kancelarii prezydenckiej.


07 (216) 2015 | nowy czas

Sheffield, Swindon, Todmortem, Wellingborough, Worcester. Jeszcze w 1996 roku Stowarzyszenie Polskich Kombatantów w Wielkiej Brytanii posiadało 26 budynków. Tym bardziej należy podkreślić, że wyjątkowo niezrozumiała była decyzja o wygaszaniu działalności i wyprzedaży majątku w okresie po 2004 roku, kiedy to rzesze polskich emigrantów przybyły do Wielkiej Brytanii. Była to najlepsza okazja do zwiększenia liczby członków i zachowania budynków, które mogłyby służyć kolejnym pokoleniom emigracyjnym. Historia zamykania SPK WB rozpoczęła się w 2008 roku, kiedy na krajowym zebraniu SPK zaproponowano głosowanie na temat likwidowania Domów i Klubów Polskich należących do Stowarzyszenia. Na szczęście wtedy jeszcze członkowie głosowali przeciw i na dwa lata sytuacja ustabilizowała się. Niestety zarząd główny nie zaakceptował woli członków i dwa lata później po udanej próbie ,,urobienia” niektórych kół terenowych, uciekając się do niezbyt czystego zagrania, w tzw. wolnych wnioskach krajowego zebrania poddano pod głosowanie tajne zamykanie SPK. Wniosek niestety przeszedł. Jest tu kilka interesujących szczegółów. Po pierwsze, delegaci kół jadąc na walne zebranie nie wiedzieli, że będzie głosowanie za zamykaniem Domów SPK, gdyż w planie Walnego Zebrania nie było takowego punktu. Głosy liczyli oczywiście zwolennicy zamykania, czyli tzw. ,,stary” zarząd. Jak to ma miejsce przy tego typu organizacjach, ustalono harmo-

Dom Polski SPK w Bristolu czeka na kupca

emigracja na sprzedaż? zastanawiającym aspektem likwidowania majątku emigracji niepodległościowej jest to, że żaden budynek nie został sprzedany Polakowi czy organizacji reprezentującej polską społeczność pomimo wielokrotnych prób podejmowanych ze strony lokalnej Polonii. Artur Bednarski

S

woją przygodę z działalnością społeczną rozpocząłem w Stowarzyszeniu Polskich Kombatantów dwa lata temu. Na szczęście dołączyłem do grona ludzi, którzy pomimo licznych przeszkód nadal chcą działać na rzecz emigracji w Wielkiej Brytanii. Aby czytelnik mógł dobrze zrozumieć temat, na początek przedstawię zależność pomiędzy trzema ciałami, które składały się na SPK: Stowarzyszenie Polskich Kombatantów zostało założone 23 maja1946 roku, natomiast 19 października 1946 zarejestrowano SPK jako spółkę prawa handlowego pod nazwą Polish Combatant’s Association Ltd (PCA) – w celu rozwinięcia działalności gospodarczej. Na przestrzeni lat Stowarzyszenie Polskich Kombatantów „dorobiło” się całkiem pokaźnego majątku. W najlepszym okresie posiadało 31 budynków na terenie Wielkiej Brytanii. Nadmienić należy, że Polish Combatant’s Association Ltdpo-

siadało trzy piękne i obszerne domy przy Queen’s Gate Terrace w bardzo prestiżowej części Londynu, gdzie do roku 1974 mieściła się centrala SPK włącznie z księgarnią SPK, hotelem, restauracją, barem i prywatnymi biurami. Domy te zostały sprzedane, aby móc uratować od bankructwa budujący się w latach 70. minionego wielu Polski Ośrodek Społeczno-Kulturalny w londyńskiej dzielnicy Hammersmith. Siedziba władz SPK została wówczas przeniesiona do POSK-u kosztem wpłaty 75 tys. funtów. W zamian SPK otrzymało tam lokal, płacąc nominalną sumę jednego funta przez pierwsze 15 lat, plus koszta administracyjne. Resztę dochodu ze sprzedaży trzech domów pochłonęły przystosowanie biur i przeprowadzka. Jak widać SPK angażowało się bardzo mocno w życie Polaków w Wielkiej Brytanii, rozwijając swoją organizację, jak również wspierając inne powstające inicjatywy nie tylko wiedzą i doświadczeniem, ale również finansowo. Domy kombatanta znajdowały się w następujących miastach: Amersham, Blackburn, Bradford, Bridgwater, Bristol, Chorley, Coventry, Dundee, Edynburg, Falkirk, Glasgow, Halifax, Huddersfield, Kidderminster, Kirkcaldy, Leicester, Lincoln, Luton, Manchester, Oldham, Perth, Peterborough, Preston, Rochdale, Rugby, Scunthorpe,

Historia zamykania stowarzyszenia PolskicH kombatantów w wielkiej brytanii rozPoczęła się w 2008 roku, kiedy na krajowym zebraniu zaProPonowano głosowanie na temat likwidowania domów i klubów PolskicH należącycH do sPk nogram zamykania, którego nie dopełniono, a mimo to ,,stary” zarząd twierdzi, że SPK zostało zamknięte i nie istnieje! Cala procedura była bardzo niejasna i budzi wiele zastrzeżeń. Po drugie, ważną kwestią jest niszczenie SPK od wielu lat. „Stary” zarząd tworzą ci sami ludzie, którzy są powiernikami Fundacji SPK, na której to konta mają być przelane wszystkie pieniądze pozyskane ze sprzedaży budynków, jak również wszystkie środki pieniężne wypracowane w ciągu wielu lat działalności przez poszczególne koła, tzw. depozyty w wysokości 900 tys. funtów. Po trzecie, kilka lat wcześniej rozsyłane były do kół listy, w których „stary” zarząd zakazał przyjmowania nowych członków, co doprowadziło do uszczuplenia budżetu pochodzącego ze składek. A właśnie małą liczbą członków kół i słabymi wpływami budżetowymi tłumaczy się teraz zamykanie i wyprzedaż budynków. Po czwarte, kolejną kwestią było blokowanie wszelkich inicjatyw kół terenowych, które miały na celu lepsze zagospodarowanie budynków SPK, tak aby przynosiły zyski. Wszelkie próby były bojkotowane przez ,,stary” zarząd. Dodatkowo pomimo pewnego zapasu środków pieniężnych nie remontowano budynków, gdyż ,,stary” zarząd nie przekazywał na nie żadnych sum. Na domiar złego wszyscy, którzy się sprzeciwiali takiej polityce byli skreślani z listy członków. Doszło nawet do tego, że skreślono największe pod względem liczby członków koło SPK w Manchesterze – całe koło liczące 200 członków! W obliczu takiej sytuacji w 2012 roku członkowie SPK zorganizowali Walne Zebranie SPK, na którym odwołali „stary” zarząd. Niestety ten zarząd nie ustąpił twierdząc, że nie został poinformowany. Tymczasem list informacyjny w sprawie walnego zebrania został wysłany listem poleconym do każdego członka SPK WB włącznie z zarządem. Trzy miesiące później na zebraniu roboczym „stary” zarząd samodzielnie przedłużył sobie kadencję... Najsmutniejsze w całym tym procederze jest to, że rozrastająca się Polonia w Wielkiej Brytanii traci ważne miejsca spotkań. Obecnie z 31 Domów Polskich pozostały na terenie Wielkiej Bry-


nasze dziedzictwo na wyspach |23

nowy czas |07 (216) 2015

tanii zaledwie cztery. Z informacji, które pozyskałem, kolejne Domy Polskie idą pod młotek: Bristol i Kirkckaldy. W najgorszej sytuacji jest koło w Peterborough, które niedawno straciło budynek, pomimo tego że nadal żyją osoby, które wpłacały pieniądze na zakup tej nieruchomości. Koło spłaciło pożyczkę zaciągniętą na drugą połowę wartości budynku, jak również za własne pieniądze rozbudowało budynek. Mechanizm zakupu budynków przed laty wyglądał następująco: Koło (np. Bristol) musiało uzbierać połowę wartości budynku, a na drugą połowę Polish Combatant’s Association Ltd zaciągało kredyt. Niestety nikt nie dopilnował dokładnie, by w jakiś sposób zablokować możliwość sprzedaży budynku bez zgody członków danego koła, ponieważ każdy ufał sobie na słowo. Kolejnym bardzo zastanawiającym aspektem likwidowania majątku Emigracji Niepodległościowej jest to, że żaden budynek nie został sprzedany Polakowi czy organizacji reprezentującej polską społeczność pomimo wielokrotnych prób podejmowanych ze strony lokalnej Polonii. Na domiar złego budynki są sprzedawane po bardzo niskiej cenie. Dobrym przykładem jest budynek SPK w Peterborough sprzedany za 375 tys. funtów, pomimo że wyceniony został na 800 tys. Należy nadmienić jeszcze o zmianie statutu, który umożliwił przyjmowanie w szeregi stowarzyszenia każdego Polaka, bez względu na to, czy był żołnierzem w przeszłości. Jak widać założyciele SPK zadbali o to, by stowarzyszenie się rozwijało i przyjmowało coraz to nowych członków. Z tej zmiany skorzystała również m.in. pani Barbara Orłowska, kiedy dołączyła do SPK nie będąc kombatantem. Niestety jej późniejsze decyzje odwróciły całkowicie efekt działań założycieli SPK i w chwili obecnej stowarzyszenie liczy jedynie 1100 członków, którzy pomimo przeciwności losu nadal działają. Teraz powiernicy fundacji hojnie rozdają pieniądze zgromadzone mozolną pracą społeczną kół terenowych. Członkowie SPK w mojej opinii zostali okradzeni nie tylko z pieniędzy, które wypracowali z myślą o kolejnych pokoleniach emigrantów, ale również ze Stowarzyszenia, które współtworzyli, a które obecnie nie istnieje według „starego” zarządu. Ponadto Fundacja SPK, czyli reprezentujący ją: p. Barbara

rewers czyli widziane z drugiej strony Teresa Bazarnik

Orłowska i p. Andrzej Maryszczak zarejestrowali logo SPK jako własność fundacji. Obecnie podjęliśmy działania w celu odrejestrowania graficznego znaku organizacji. Jaki cel przyświeca powiernikom fundacji w niszczeniu SPK w Wielkiej Brytanii oraz Domów Kombatanta, w których spotyka się Polonia? Niestety, na wszelkie próby kontaktu niechętnie odpowiadają. Mam również nadzieję, że organizacje, które otrzymały wsparcie finansowe od „starego” zarządu pomyślą dwa razy zanim przyjmą ponownie pomoc. Są to bowiem pieniądze zgromadzone przez wszystkich członków SPK, a nie przez „stary” zarząd, który rości sobie prawo do rozporządzania finansami bez konsultacji z członkami SPK. Chyba nadszedł czas, abyśmy jako Polacy zawalczyli o to, co jeszcze pozostało. Ojcowie Założyciele Stowarzyszenia Polskich Kombatantów w Wielkiej Brytanii zgodnie ze swoją Inwokacją robili wszystko dla Emigracji Niepodległościowej i kolejnych pokoleń Polaków. Powinniśmy więc wszyscy wesprzeć akcję „Ratujmy Domy Polskie SPK WB”.

Tekst i zdjęcia: Artur Bednarski Aktualne informacje na temat naszej działalności na stronie facebookowej SPK Bristol. Zapraszamy!

Ucieszyli się czytelnicy „Nowego Czasu”, dla których najdogodniejszym punktem dystrybucyjnym naszego pisma jest POSK. Znów będą mogli swoją gazetę stamtąd odbierać. Zarząd na Walnym Zebraniu tego Polskiego Ośrodka SpołecznoKulturalnego stworzonego „Wolnym Polakom na pożytek” nie chciał wziąć na siebie odium peerelowskiego cenzora. Pod naporem protestujących członków wycofał się ze swego absurdalnego zarządzenia zabraniającego dystrybucji naszego tytułu w tym właśnie stworzonym na pożytek wolnych Polaków przybytku. Ale w błędzie są ci, którzy sądzą, że POSK wolnym miejscem wolnych Polaków jest. Otóż w wydanych jak co roku „Wiadomościach POSK” kierownicy różnych sekcji czy koordynatorzy wydarzeń kulturalnych zdają sprawozdanie z rocznej działalności. Takie sprawozdanie zdaje też kierownik Biblioteki Polskiej POSK dr. Dobrosława Platt. Biblioteka Polska przez lata zniewolenia stała na straży wolności słowa, tak było za jej poprzednich kierowników: dr Marii Danilewicz-Zielińskiej i dr. Zdzisława Jagodzińskiego. W swoim artykule Kasa czy kultura, zamieszczonym na str. 19 Barbara Goddard przypominając swoje początki pobytu na Wyspach, pisze: „…zapisując się do Biblioteki w POSK-u, wraz z kartą członkowską wręczono mi upominek. Wszyscy nowo przyjezdni byli wtedy tak hojnie przez bibliotekę witani. Był to zbiór książek zakazanych Sołżenicyna i Orwella”. A więc ostrzeżenie przed sowietyzacją, demoralizacją poprzez reglamentowanie prawdy. Tak było kiedyś. Jak jest dziś? Otóż prawdę w tym wolnym ośrodku wśród wolnych Polaków w wolnym demokratycznym kraju zaczęto reglamentować nie tylko jeśli chodzi o księgi finansowe. W rzeczonym sprawozdaniu („Wiadomości POSK”, str. 72) dr Dobrosława Platt wymienia skrupulatnie wszystkie publikacje, które ukazały się w mediach polonijnych dotyczące wydarzeń związanych z działalnością Biblioteki lub organizowanych przez nią wydarzeń. Nie ma tam jednak ani słowa o artykule opublikowanym na łamach „Nowego Czasu” (nr 1, 2014, str. 1, 14-15) poświęconym wystawie otwierającej ochody 50-lecia POSK-u i o rozmowie Joanny Ciechanowskiej z prof. Sienkiewiczem na temat prezentowanej kolekcji polskich artystów. Dziwnym zdarzeniem losu całostronicowy, merytoryczny artykuł red. Grzegorza Małkiewicza, pt. Wystawa: Giedroyc i jego dzieło, zamieszczony w „Nowym Czasie” (nr 11/12, 2014, str. 25) również zostaje pominięty. Czyżby wewnętrzne dyrektywy politbiura dotyczące wymazywania? Czytelnicy, bądźcie czujni. Podskórna cenzura działa! A nade wszystko czujni bądźcie badacze historii, którzy opieracie swe kwerendy na najbardziej – wydawałoby się – wiarygodnych źródłach!

The restaurant is open for Lunch and dinner 7 days a week serving Polish and eastern European cuisine, while you can also get light snacks,teas and cakes in the bar from 11am til midnight. We offer a members menu at £15 for 2 courses and can cater for larger parties with a range of Set menus. We look forward to seeing you at Ognisko

Ognisko Restaurant 55 Exhibition road London SW7 2PN 020 7589 0101 www.ogniskorestaurant.co.uk info@ogniskorestaurant.co.uk


24| nasze dziedzictwo na wyspach

07 (216) 2015 | nowy czas

Fawley Court’s human remains Marian Priests and Cherrilow Ltd running out of corpses to exhume at Fawley Court

FAW L E Y C O U RT O L D B OY S WHO Cares WINS 82 PORTOBELLO ROAD, NOTTING HILL, LONDON W11 2QD tel. 020 7727 5025 Fax: 020 8896 2043 email: mmalevski@hotmail.co.uk

T

he dead continue to fear for their lives at Fawley Court. It can only be described as a ghoulish, macabre and sickening decision. With respect to Polonia’s Fawley Court, its cemetery, Fr Jarzębowski’s exhumation, St Anne’s Church, removal of its urns, columbarium, and human remains, FCOB Ltd can now confirm that Prince Stanislaw Radziwiłł’s, (and son’s Anthony’s) remains at their testamentary chosen resting place, the crypt below St Anne’s Chapel, have indeed not only been exhumed, but inexplicably cremated. The Prince’s ashes and son Anthony’s urn are now housed at a Radziwiłł family mausoleum at the Wilanów Cemetery, Warsaw. This latest development, a sad set-back in no way diminishes the ongoing, intensive, behind the scenes campaign to recover Polonia’s Fawley Court. Far more disconcertingly, it flies in the face of what Prince Stanisław Radziwiłł clearly desired and specifically willed for during his lifetime. As founder and funder of the now Grade II listed St Anne’s Chapel at Fawley Court, this shrine and memorial was built especially by Prince Radziwiłł, with Friends of Fawley Court and Polonia’s help. All in memory of his dear Mother, Countess Anna Lubomirska who perished unaccountably, without a grave, in Siberia in 1945. Today, Polonia’s chapel, St Anne’s Church, happily still remains at Fawley Court – a monument, testimony, and shrine to Countess Anna Lubomirska’s, and Prince Stanisław Radziwiłł’s perpetual living memory. St Anne’s Church, Fawley Court, is Princess Anna Lubomirska’s grave. What is it with these troubled mercenary, new-style Marian Trustee-Priests, and their ghoulish obsessions with grave robbing; exhumations; re-burials; urn (human ashes) removals; interfering with human bones, and disrespecting graves and cemeteries generally? At times, it appears that they are doing the devil’s very own work. The Marians pathologically persist in displaying a hypocritical, un-hygienic spiritual, moral, religious and cultural disregard for both the living – and the dead. Why ? Money? Fathers Stanisław Bełch, and Józef Jarzębowski must be turning in their graves, regretting how they ever invited the mercilessly, mercenary Marians from the USA, and Poland, onto our British shores, and into our lives in the early 1950s. Émigré Poles, Polonia’s woes with the Marians first surfaced in the late 1970s at Lower Bullingham, Herefordshire. Lower Bullingham with fine building and church was a WW2 and post war retreat for many Poles escaping first the horrors of Nazi Germany, and then the iniquities of Soviet Russia. Buried there was Wituś Orłowski, who through his prayer and illness ‘saved’ the life of the Father Jozef Jarzebowski, substituting himself for Fr Józef, and passed away, ‘at the call of God’ in Mexico. Wituś was buried at Lower Bulingham. Somehow in 2010, a Marian priest, one Wojciech Jasiński, managed supposedly singlehandedly to lift a half ton marble tombstone, and eke out the meagre bones of what remained of poor Wituś. These bones, in a small box, were then unceremoniously carted off by Jasiński to Fairmile Cemetery, Henley on Thames. Here they lay until a relative of Wituś uncovered the heinous crime and removal of Wituś’s remains. The Crown Prosecution decided to prosecute Wojtek Jasiński for the illicit removal of human remains. There was public uproar, and finally in July 2011, the matter came to trial at Worcester Crown Court. Unbelievably, Jasiński was let off, and no judgment was entered against him. He shrugged this off, admitting no complicity. Jasinski had already at the time

August 2013. This matter due to emerging fresh evidence is far from ‘dead’. In tandem to the attempts to exhume Fr Józef, every dastardly effort was made by the Marians, particularly the pathological Wojtek Jasiński, to force Jan Radziwiłł, son of Prince Stanisław Radziwiłł to exhume from his tomb in the crypt of St Anne’s – “Staś” , his Father Prince Radziwiłł. Jan Radziwiłł, it is well recorded and publicly documented, resisted fiercely the Marians’ grotesque overtures to exhume his father. He even took the Marians to court in Warsaw. Fawley Court Old Boys/FCOB Ltd were privy to Jan Radziwiłł’s innermost convictions on the matter in protecting the burial place of his late father. FCOB were even assisted by the barrister trained Jan Radziwiłł in terms of advice and strategy on how to try to save Fawley Court. At present, at the time of writing this ‘obituary’ Jan Radziwiłł was unavailable for comment. It is alleged that certain factions of the Radziwiłł family, worldwide, the widow of Anthony Radziwiłł, and other interested parties, with Polonia, are vastly displeased – to put it mildly – at the Prince’s exhumation. How was the exhumation performed? The Prince lay in rest in a heavily reinforced concrete tomb. Why was he cremated? Did Prince Radziwiłł’s sealed urn – as required by law – traveled, via the UK Polish Embassy in London? Why was no public notice given of Prince Radziwiłł’s exhumation and re-burial? How does the Kennedy family in the USA, related to the Radziwiłłs’ view this whole ghoulish episode? Apparently, as with Wituś’s boxed remains, the ashes and urn of Prince Radziwiłł were left on a shelf at the Marian headquarters at ulica Bonifacego, Warsaw, for two weeks.

T

Prince Stanisław Radziwiłł

a court judgement entered against him for harassing an elderly lady pensioner in West Ealing. The Judge in the case, at Brentford County Court, commented to the effect that he could not believe how this priest could tell such lies.

I

n the first attempts to exhume Father Józef Jarzębowski from Fawley Court in early 2008, already the urns with human remains of eleven deceased in the columbarium in St Anne’s church crypt were being ‘smuggled’ out of Fawley Court. All to satisfy the onerous, murky sale demands of Cherrilow Ltd, the Jersey registered offshore company. At the centre of this macabre theatre of the ‘living-dead’ is of course Marian trustee-priest Wojtek Jasiński. Bizarrely in the initial attempts to exhume Fr Jarzębowski, a candidate for beatification, the funeral directors Tomalin & Co were instructed by the Marian Priesthood to ‘cremate’ Fr Józef. Tomalin got their paperwork all wrong – or did they? – and had the still living Fr W Jasiński down for the cremation. Despite extraordinary opposition, powerful representations to the Ministry of Justice, and lengthy court cases, all going to Appeal, and lasting over four years, the merciless, mercenary Marians got their wretched way. Father Józef was exhumed in

hat of course is not the end of the story. How do the current occupiers of Fawley Court, Cherrilow Ltd, and the Marians hope to deal with the alleged unmarked graves at Fawley Court? How do they hope to deal with all the ashes scattered by émigré Poles throughout Fawley Court’s protected parkland, and around the Grotto of Our Virgin Mary over the last sixty years? Much of these human ashes have now grown into stout trees throughout Fawley Court’s parkland. We could dvelve even further, and wonder what of the victims, and buried corpses of England’s Civil War, many who were slain at The Battle of Fawley, around and within the terrain of Fawley Court? What of the alleged mis-adventurous deaths of Sir Winston Churchill’s WW2 army Special Overseas Executives (SOE), some at Fawley Court through premature hand grenade explosions ? The Marians appear to be a mercenary death occult, rather than an orderly Roman Catholic congregation of priests, answerable to the Holy See, the Vatican, Rome. As a final thought, when you are next visiting Kensington Cemetery at Gunnersbury Lane, Ealing, consider carefully to whom you are paying your respects when standing over the grave of General Józef Haller, and his wife Aleksandra Haller, (Section DA, Grave 21). The grave now contains only the remains of General Haller’s wife – Aleksandra. General Józef Haller himself was exhumed, ‘divorced’ from his wife, and reinterred at Kraków, on 21 May 1993. Who performed this exhumation? Why none other than Gen. Haller’s ‘grave owners’ – the Marians. The best we can now do is to pray for them, their souls, and their eternal rest. Mirek Malevski Chairman, Fawley Court Old Boys/FCOB Ltd


nowy czas |07 (216) 2015

nasze dziedzictwo na wyspach |25

Czy POSK-owe politbiuro kopie czarną dziurę dla siebie?

Mirek Malevski

C

zyżby to nowa studzienka kanalizacyjna (ściek), czy odwiert sięgający pokładów słodkowodnych, swoista studnia – w ramach przedsięwzięcia POSK-Waters? Czy może jest to inwestycja POSK-Gaz mająca na celu odkrycie nowych źródeł energii, ropy naftowej, węgla, gazu łupkowego, gazu ziemnego? Albo – co bardziej ekscytujące – jesteśmy świadkami poszukiwań złota i diamentów przez POSK-Minerals. A może to przedsięwzięcie o nazwie POSK-Travel, mające w planach poprowadzenie pod Tamizą ewakuacyjnego połączenia między POSK-kiem i Barnes, a nawet Putney? I – by rzecz bardziej skomplikować i uczynić ją niejednoznaczną – czy jest to roszczenie z tytułu ubezpieczeniowe, czy tak naprawdę (co bardziej niepokojące) – jest to nowe wyjście ewakuacyjne z POSK-owego Jazz Clubu, w rzeczywistości będące sekretnie położoną na głębokości trzech metrów ławą fundamentową, przygotowaną jako podwalina pod nielegalne zbudowanie POSK-owego pięciopiętrowego apartamentowca? Aby wzbogacić tę serię detektywistycznych dociekań, kierownik robót – wieloletni członek POSK-u oraz samodzielny dyplomowany rzeczoznawca budowlany Andy Rumun, BSc (Hons) MRICS, oświadcza, że opisywana dziura jest rezultatem: „wykonywanych obecnie robót w miejscu przylegającym do Jazz Cafe, mających związek z wyciekiem wody... w ramach „roszczenia ubezpieczeniowego”. Skąd POSK wiedział, że tak głęboko pod ziemią nastąpił „wyciek wody”? Niewątpliwie firmy ubezpieczające POSK-ową nieruchomość (koszt rocznej polisy sięgnął w roku 2013 oszałamiającej kwoty £24 546, a w roku 2014 – £24 289), oraz likwidatorzy szkód wkrótce dotrą do (se)dna sprawy. Podobno rzeczona „dziura” kopana jest po to, by zadość uczynić prawnemu wymogowi wyjścia ewakuacyjnego z Jazz Cafe, torując tym samym drogę dla (powtórnego) wniosku o pozwolenie na budowę przez POSK bloku o pięciu kondygnacjach. Jakkolwiek jest w rzeczywistości, dziura ta ma znamiona prowadzonej przez POSK nielegalnej „budowlanki” – małej prywatnej inwestycji budowlanej, czyli czarnej dziury Politbiura POSK. Obecne przedsięwzięcie Politbiura POSK-u (czy może raczej POSK Engineering Enteprise) związane ze stworzeniem czarnej dziury jest ostatnim posunięciem wpisującym się w serię zakulisowych, bezprawnych (od)budów, za które nikt nie jest odpowiedzialny. Mieliśmy już: nadmiernie kosztowną budowę POSK-owej Jazz Cafe (ok. £300 000); przepłaconą realizację foyer budynku POSK-u, którego – z powodu śliskiej nawierzchni schodów – nie da się ubezpieczyć, niepoprawnego Jan Serafina (niegdyś kierownika Komisji Domu kandydującego na funkcję prezesa POSK-u), ćwiczenia z zakresu „poprawy bezpieczeństwa”, obejmujące wymianę wszystkich zamków i klamek w budynku POSK-u; przeniesienie pomieszczeń Instytutu Józefa Piłsudskiego i przewrót związany z muzeum Josepha Conrada; szkodliwe maszty telefonii komórkowej na dach budynku POSK-u; marnotrawstwo związane z kamienicą przy ul. Frascati w Warszawie, bezprawną, która będzie wiecznie wymagać kolejnych środków finansowych budowę czterech mieszkań w lewym skrzydle. Toż to kolejne £500 000. Czyżby Drayton Builders nie spisali się dobrze? (Patrz: przewodnicząca Joanna Młudzińska, w sprawozdaniu z 48. Walnego Zebrania POSK-u, str. 7, pkt 3.1.12). Skąd biorą się takie pieniądze? Dlaczego więc tym razem nie wybudować kosztownego drapacza chmur w stylu Nikolae Ceausescu dla Politbiura POSK – malusieńkiej „dobudówki-plomby” przy zachodniej fasadzie budynku POSK

przy 3 Ravenscourt Avenue? Dla członków POSK-u będzie to milion funtów lub więcej, jeśli państwo pozwolą… Na dokładkę, Andrzej Fórmaniak – Komisja Domu POSK-u – wiecznie szukający rozwiązań, chcący nieustannie odnawiać, naprawiać i przemalowywać budynek POSK-u. POSK-owa „czarna dziura” wraz z przyległościami powinna zainteresować, a raczej zaalarmować dwa tysiące indywidualnych i instytucjonalnych członków POSK-u, przyjaciół Ośrodka i POSK-ową Polonię. Jakim podmiotom tak naprawdę przyznawane są POSK-owe kontrakty budowlane? Skąd biorą się pieniądze na prace budowlane? Do czyjej kieszeni w rzeczywistości trafiają środki z funduszu budowlanego POSK-u? Kto tak naprawdę na tym zyskuje? Czy przestrzegane jest prawo planistyczne oraz zasady nadzoru budowlanego oraz Bezpieczeństwa i Higieny Pracy? Czy przestrzega się Party Wall Act z roku 1996? Czy ustalenia w ramach Party Wall Act zostały przekazane właścicielom i najemcom sąsiednich nieruchomości (np. restauracja Łowiczanka)? Jakim geodetom, rzeczoznawcom, architektom lub planistom Politbiuro wydaje instrukcje? Ile im płaci? Na przykład, w jakiej wysokości opłaty z tytułu wykonywanych przez siebie usług naliczył sobie w ostatnich dziesięciu latach wieloletni członek POSK-u, rzeczoznawca Andy Rumun? Czy kiedykolwiek widzieliśmy prawidłowo sporządzone, niezależne, z rozbiciem na indywidualne pozycje i zbadane przez biegłego księgowego rozliczenie wydatków poniesionych przez Politbiuro POSK, jak i jego indywidualnych członków? A jeśli nie, to dlaczego? Co POSK-owa – nazywana „śpiącą” – Rada składającą się z 50 członków robiła przez ostatnie dwadzieścia lat? Plotka głosi, że są członkowie Rady są marionetkami Politbiura POSK – wieczystego, nieustannie samowybierającego się Zarządu POSK-u napędzanego żądzą władzy i zysków. Jeśli chodzi o doroczne Walne Zebrania POSK-u, gołym okiem widać, że są one powtarzalnym, ustalonym komedianctwem. Ale wróćmy do początku. Ta czarna, przepraszam, cała saga rozgrywająca się przy fasadzie budynku przy 3 Ravenscourt Avenue, ma swoje korzenie w osobliwym i nietrafionym czasowo wniosku planistycznym złożonym przez członka zarządu POSK-u, wcześniej wieloletniego prezesa dr. Olgierda Lalko (ciekawe, o jakie kwoty z budżetu POSK-u z tytułu wydatków, jeśli w ogóle takowe były, wystąpił dr Lalko w ciągu ostatnich piętnastu lat?). We wniosku o pozwolenie na budowę (ref. nr: 2014/01589/FUL) zgłoszonym do rady dzielnicy Hammersmith, dr Lalko wystąpił o „pozwolenie na 4-częściową, 5-kondygnacyjną dobudowę do zachodniej fasady budynku od strony Ravenscourt Avenue i połączenie z istniejącą klatką schodową przy 238-246 King Street (!), w celu utworzenia dwóch jedno- i trzech dwusypialnianych mieszkań; utworzenie nowych otworów okiennych, wybudowanie ewakuacyjnych schodów przeciwpożarowych; rozbudowy powierzchni kuchennej; wyburzenie istniejącego piwnicznego pomieszczenia o charakterze komercyjnym; budowę nowego piwnicznego pomieszczenia o charakterze komercyjnym i wzniesienie tylnej dobudowy do północnej fasady budynku do poziomu pierwszego piętra oraz wprowadzenie zmian w zewnętrznej fasadzie budynku (opis skrócony)”. Co ciekawe, wniosek rok później wycofano, bez powiadomienia Rady POSK-u oraz członków POSK-u o zamierzonych działaniach. Wniosek ten, wycofany 24 kwietnia 2015, został przekazany Andy Rumunowi z adnotacją: “Wyłącznie dla celów archiwalnych. nie okazywać wnioskodawcy ani agentowi… Dane dotyczące decyzji: Wniosek wycofany na żądanie wnioskodawcy lub agenta (dr Olgierd Lalko). W tym samym czasie, w lipcu, tuż po POSK-owym czerwcowym Walnym Zebraniu, pojawia się sekretny nowy wniosek o wydanie pozwolenia na budowę, nr ref. 2015/03157/FUL, dotyczący w przybliżeniu tego samego pięciokondygnacyjnego budynku. Ale, ale... Nowy wniosek, opatrzony podpisem dyplomowanego rzeczoznawcy POSK-u, Andy Rumuna został zarejestrowany 3 lipca 2015 roku i podany do informacji zaledwie cztery dni później – 7 lipca. O tych planach nie powiadomiono właścicieli sąsiednich nieruchomości czy członków POSK-u. Nie przedsięwzięto procesu konsultacyjnego. Zamiast tego, w sierpniu – miesiącu, w którym wszyscy tradycyjnie są na urlopach, podjęto próbę przemycenia realizacji projektu – obok budynku

Czarna dziura w POSK-u – wyjście ewakuacyjne czy fundamenty pod kolejne mieszkania

POSK-u pojawia się tajemnicza „czarna dziura”. Na szczęście ta zostaje ona dostrzeżona przez czujnych członków POSK-u. W poniedziałek 17 sierpnia, o godz. 13.00 – po pisemnych protestach skierowanych do Andy Rumuna oraz do POSK-u, wraz z listem ostrzegawczym, sformułowanym w imieniu zaniepokojonych członków POSK-u przez firmę prawniczą Attwaters, Jameson, Hill do Rady Dzielnicy Hammersmith & Fulham, odbyło się spotkanie poświęcone POSK-owej „czarnej dziurze”. Członków POSK-u reprezentowała m.in. Renata Cyparska, której towarzyszyli Stanisław Grudzień, Zygmunt Grzyb. POSK reprezentował kierownik administracyjny Bartek Nowak oraz nieprzedstawiony z imienia i nazwiska urzędnik Rady Dzielnicy Hammersmith & Fulham. Czy jest to studnia? Czy wyłaz ewakuacyjny? Czy jest to dziura powstała w związku z roszczeniem ubezpieczeniowym? Czy jest to wykop pod fundamenty? Czy jest to w istocie „czarna dziura”? Reprezentujący POSK Bartek Nowak wyjaśnia, że są to prace początkowe budowy wyjścia ewakuacyjnego z Jazz Cafe. Członkowie POSK-u wystosowali list do Zarządu. Do chwili obecnej brak jakichkolwiek odpowiedzi. Brak także odpowiedzi od Rady Dzielnicy Hammersmith & Fulham. Brak jakiejkolwiek konkretnej odpowiedzi od dyplomowanego rzeczoznawcy POSK-u, Andy Rumuna. I zupełny brak informacji naczelnego prowokatora „czarnej dziury” dr Olgierda Lalko. Za udział w całej historii dr Lalko być może powinien zostać przechrzczony na Dr Who... Warto wspomnieć, że przewodnicząca POSK-u - pani Joanna Młudzińska nie przysporzyła sobie chwały podczas przyjęcia z okazji 75-rocznicy Ogniska, w 16 lipca przy 55 Princes Gate. Witana przez członka Ogniska i prezesa Fawley Court Old Boys Mirka Malevskiego słowami: „Jak miło nareszcie Panią Prezes spotkać”, odpowiedziała: „Mnie nie jest wcale miło…” (!). Ojej... Pani prezes POSK-u musiano przypomnieć o protokole i uświadomić, do kogo należy klub, w którym się znalazła. Nieco później, przed Salą Hemara, Malevski zapytał panią Młudzińską, dlaczego jest wrogo nastawiona. W odpowiedzi oświadczyła, że Malevski wypisuje „banialuki”, po czym dodała, że „To wszystko kłamstwa". Zapytana przez Malevskiego, dlaczego zatem nie poda go do sądu, odpowiedziała, że: „Nie będzie wydawać środków z funduszu charytatywnego POSK”. Malevski odparł: „Chciała Pani powiedzieć z tego, co pozostało (jeśli w ogóle) z funduszu charytatywnego POSK-u…”. Zaproszona do pozowania do pamiątkowego zdjęcia wraz z Malevskim, Młudzińska, w eleganckiej czerwonej sukni, szorstko wymówiła się, skierowała w stronę schodów i... zniknęła.


26|

07 (216) 2015 | nowy czas

postscriptum Roman Waldca o tym, o cZym WaRto – alE nIEKonIEcZnIE tRZEBa – WIEdZIEĆ | WRZEsIEń

Miały strajkować tysiące – strajkowało piętnastu Miało być poważnie. I było. Tylko nie tam, gdzie powinno, czyli pod brytyjskim parlamentem, gdzie spodziewano się tysięcy Polaków, którzy mieli strajkować, by w ten sposób pokazać, jak bardzo są tutaj potrzebni. Tysięcy nie było. Nie było nawet setki. Pojawiło się piętnaście osób. Niektóre media odnotowały, że było więcej dziennikarzy niż strajkujących. I dobrze, trudno było sobie bowiem wyobrazić, byśmy nagle nie poszli do pracy tylko po to, by zaprotestować: Enough! Stop Blaming Us!. Duże zainteresowanie wywołała natomiast kontrakcja rozpowszechniana pod hasłem #polishblood. Do masowego oddawania krwi przez Polaków w Wielkiej Brytanii zachęcali działacze British Poles Initiative: „Każdy Polak na Wyspach będzie mógł zwolnić się z pracy na godzinę lub dwie w celu oddania krwi w najbliższej placówce. Pokażemy się dzięki temu znów jako honorowa grupa, która pomaga innym w potrzebie. Mogliśmy strajkować, a oddaliśmy krew. (…) To będzie kolejny ważny krok w umacnianiu brytyjsko-polskich relacji” – pisali w apelu zamieszczonym w mediach społecznościowych. Umieszczone na Twiterze czy Facebooku zdjęcia młodych Polaków oddających krew w ramach akcji #polishblood pokazującej pozytywny aspekt naszej obecności na Wyspach zostały opublikowane niemal przez wszystkie brytyjskie tytuły prasowe. I to bez złośliwych komentarzy pod naszym adresem. Czyli Polak, jak chce, to potrafi…

Krew oddaje Jerzy Byczyński z British Poles Initiative

Metra w nocy nie będzie

Stulatkiem być?

Kalorie? Jakie kalorie!

Było hucznie i na fali. Burmistrz Londynu w typowy dla siebie sposób ogłaszał w ubiegłym roku, że London wreszcie stanie się prawdziwym światowym miastem, z metrem działającym również w nocy, przynajmniej w weekendy. Miało to nie tylko rozbudzić nocne życie Londynu, ale przede wszystkim pokazać, że Transport for London może ułatwić życie pasażerom. Tym bardziej że korzystanie z publicznego transportu w brytyjskiej stolicy należy do jednych z najdroższych na świece. Głosy o tym, że jest za drogie, przepełnione i działa tylko do północy pojawiały się od lat. W końcu podjęto decyzję, że czas to zmienić. Nocne pociągi miały ruszyć w połowie września na głównych liniach biegnących przez centrum miasta. Miały, ale nie ruszą. Po serii całodniowych strajków pracownicy metra wywalczyli odroczenie tego terminu. Na jak długo? Nie wiadomo. W całej tej historii nocnego metra w Londynie chodzi nie tylko o pieniądze, ale także o to, kto ma więcej do powiedzenia. Boris Johnson czy związkowcy. Zgadnijcie, komu wychodzi to lepiej?

Największa na świecie liczba osób, które skończyły sto lat mieszka w Japonii. Od ponad ponad pięćdziesięciu lat każdy wiekowy jubilat w tym kraju otrzymywał list z gratulacjami od premiera oraz srebrny zestaw do sake. Tegorocznych jubilatów spotka jednak małe rozczarowanie – stulatków jest w Japonii tak wielu, że rząd nie może sobie już pozwolić na tak drogie wydatki. W 1963 roku w Japonii mieszkało 153 stulatków. W 1998 roku ich liczba wzrosła do ponad 10 tys., a w czasie ostatniego spisu doliczono się ich już ponad 59 tys. Przewiduje się, że w czasie tegorocznego Respect for Aged Day liczba ta okaże się jeszcze większa. Ale stulatków przybywa nie tylko w Japonii, w której 479 mieszkańców na milion dożywa stu lat. Podobnie jest we Włoszech, gdzie współczynnik ten wynosi 411 osób na milion. W Chile – 331, we Francji – 307, w Wielkiej Brytanii – 250, w Grecji – 232 osoby, 223 w Stanach Zjednoczonych, 215 w Kanadzie, 213 w Hiszpanii i 199 w Niemczech, co może nieco dziwić, biorąc pod uwagę standard życia i opieki medycznej w tym kraju.

O tym, jak niebezpieczny jest nadmiar kalorii w naszym organizmie słyszymy zewsząd od dawna. Tymczasem naukowcy doszli do wniosku, że to nie kalorie, ale to, co jemy, ma znaczenie i może uchronić nas od nagłego zawału serca, wylewu czy innych problemów zdrowotnych. Zbytnie przywiązywanie wagi do liczby zjadanych kalorii wcale nie pomaga, bo niektóre kalorie sprzyjają tyciu, inne zaś przed nim chronią. Niektóre wysokotłuszczowe produkty np. (orzechy, oliwa z oliwek, tłuste ryby, pełne mleko) mogą chronić przed otyłością i mogą być bardzo zdrowe dla naszego organizmu. Nie wszystkie kalorie są takie same i należy o tym pamiętać i nie ulegać terrorowi firm produkujących niskokaloryczne jedzenie. Spece od odżywiania podają, że mężczyźni potrzebują dwa i pół tysiąca, a kobiety dwa tysiące kalorii dziennie. A niektóre niskokaloryczne produkty mogą wyrządzić nam więcej szkody, niż ich bardziej kaloryczne odpowiedniki – przekonują naukowcy w raporcie opublikowanym w magazynie „Open Heart”.

W Londynie coraz więcej za wynajem Znowu jest drożej, a przecież drogo już było. I nic nie wskazuje na to, że coś jest w stanie ten trend ciągle rosnących czynszy zatrzymać. W lipcu średni koszt wynajęcia mieszkania wynosił 937 funtów, prawie 5 proc. więcej niż przed rokiem. W Londynie ceny rosną jeszcze szybciej, a wszystko przez ciągły brak nowych mieszkań w przystępnych cenach i rosnącą liczbę mieszkańców brytyjskiej stolicy. Wynajęcie mieszkania w centrum Londynu kosztuje średnio 2 tys. 583 funtów miesięcznie. Dla porównania – na północy kraju kosztuje to jedynie około 663 funty. W osiemnastu spośród trzydziestu trzech dzielnic Londynu koszt wynajęcia kawalerki wynosi ponad tysiąc funtów miesięcznie. Niektórzy politycy zaczynają coraz głośniej mówić o konieczności uregulowania rynku

wynajmu mieszkań. Chodzi o to, by ograniczyć gwałtowny wzrost czynszów – podobne restrykcje istnieją między innymi w Nowym Jorku czy Berlinie. Londyn już teraz znajduje się w czołówce najdroższych miast świata. Różnica pomiędzy tym, co mieszkańcy stolicy powinni płacić za wynajem mieszkania (średnio 30 proc. zarobków), a tym, co w rzeczywistości płacą, jest jedną z największych na świecie. Przeznaczanie przeszło połowy zarobków na mieszkanie już dawno stało się w Londynie niebezpieczną normą. Gabinet Davida Camerona jak na razie nie ma recepty, jak sobie z tym problemem poradzić. Zresztą nie wiadomo czy chce – sporo konserwatystów zajmuje się wynajmem nieruchomości na wolnym rynku i czerpie z tego zupełnie niezłe zyski.


zdrowe życie |27

Wakacje pod lipą, czyli… w gościnie u chłopa

Paweł Zawadzki

J

edno z najpiękniejszych wspomnień dzieciństwa: wczesne lata pięćdziesiąte XX wieku, mam dziesięć lat, wakacje. Mama znajduje miejsce w przedziale pociągu, prosi współpasażerów, by wysadzili mnie na stacji Raba Wyżna. Na wszelki wypadek mam tabliczkę na szyi z nazwą stacji. Pociąg z Łodzi do Zakopanego jedzie niemal całą noc. Nad ranem w Rabie Wyżnej na peronie czekają zaprzyjaźnieni górale. Dom kryty strzechą, drewniany, parterowy z gankiem i malwami przed oknami. Żarna w stodole, w ogrodzie króluje stara kosztela [polska odmiana jabłoni pochodząca prawdopodobnie z XVII wieku – red.]. Zabawy z wiejskimi łobuziakami, łapanie pstrągów pod kamieniami w czystym, rwącym potoku. Serdeczność górali, traktujących mnie i siostrę jak własne dzieci, wieczorne opowieści przy lampie naftowej o duchach. Drabiniasty wóz ze stertą siana, świeżo skoszonego, pachnącego obłędnie. Zimą czytałem przygody Tomka Sawyera – teraz jestem w świecie, który zszedł z kart tej książki, może jednak nieco inny, bardziej swojski. Po latach w osłupienie wprowadza mnie wyznanie warszawianki, mówiącej że w jej rodzinie od czterech pokoleń nikt nie widział na własne oczy żywej krowy… Porusza mnie też opowieść młodej pracownicy banku, która olśniona innym życiem rzuca pracę brokera, sprzedaje mieszkanie i w pięknym zakątku Polski zakłada plantację ekologicznej lawendy (www.lavendowepole.pl). Jako ekolog, chciałbym wierzyć, że przyszłość należy do takich jak ona uciekinierów z miast. Miast molochów, dusznych,

gorących, z wyciem syren i zgrzytem tramwajów. Miast zatłoczonych, pełnych spalin i zabieganych ludzi. Kto z Czytelników był ostatnio w lesie? Kto jeszcze pamięta lub w ogóle słyszał poranne pianie koguta? Oglądał rozgwieżdżone niebo? Szukał grzybów w lesie? Zna miejsca, gdzie „woda czysta i trawa zielona”? Pani Jadwiga Łopata (i mężczyzna jej życia, angielski lord, Sir Julian Rose) od lat propagują uroki polskiej wsi. Jej tradycje kulinarne warte ocalenia, styl życia określany jako sielanka – dziś może nazwalibyśmy go rustykalnym. Lub ekologicznym. Właśnie otrzymałem od Jadwigi świeżo przez nią opracowany i wydany poradnik: Wczasy ze słońcem (www.slonecznapolska.net). Zawiera adresy i opisy gospodarstw eko-agroturystycznych, proponujących wczasy pod gruszą. Czytałem uważnie – z wyjątkiem jednego lub dwóch cena z wyżywieniem nie przekracza 100 zł, na ogół jest to kwota 70-80 zł za nocleg plus wyżywienie. Wiele z tych ofert podkreśla bliskość wody – jeziora, rzeki, a więc ryby! I lasów, a więc – grzyby! Prawie wszystkie gospodarstwa deklarują znajomość angielskiego, więc kto z Czytelników może, niech zabiera swoich angielskich przyjaciół i przyjeżdża – na pewno docenią zdrową polską kuchnię. Na bazarku przy Hali Mirowskiej w Warszawie spotykam często Anglika, mówiącego „komunikatywnie” po polsku, który nie ukrywa, że jego fascynacją jest tradycyjnie ekologiczne polskie jadło. Z całym przekonaniem polecam więc familijną atmosferę, sielankę pod lipą, sąsiedztwo lasu i wody. Póki jeszcze istnieją. Lektura poradnika Jadwigi Łopaty skłania do wniosku, że najlepiej negocjować ceny i termin przyjazdu osobiście (mailowo). Niemal każde gospodarstwo deklaruje własne przetwory: dżemy, wędliny, soki, nalewki – więc ta oferta mogłaby też zainteresować właścicieli polskich sklepów. Gospodarstwa przyjmują gości cały rok – można więc sobie wyobrazić, że przy tych cenach i angielskich emeryturach rekonwalescenci mogliby podreperować zdrowie dłuższym pobytem na świeżym powietrzu i ekologiczną kuchnią (bez chemii, z naturalnych produktów). Miesiąc miodowy dla nowożeńców, cisza i spokój dla pisarza lub naukowca – to też może być idealna oferta. Warto wziąć pod uwagę, iż poza sezonem wakacyjnym ceny mogą być jeszcze niższe, więc można pomyśleć, czy takie eko-agroturystyczne gospodarstwo nie

jest idealnym miejscem na urlop macierzyński – niemowlak miałby zapewnione „zdrowe dzieciństwo”. Kto wie, może wytworzą się takie trendy? Autorka poradnika, gdzie zamieszczone są adresy gospodarstw eko-agroturystycznych, w 2002 roku otrzymała „ekologicznego Nobla”, od roku 2000 istnieje założona przez Jadwigę i Sir Juliana Rose Międzynarodowa Koalicja dla Ochrony Polskiej Wsi (z udziałem 41 organizacji z osiemnastu krajów). Sir Julian Rose wydał w Polsce dwie książki (Zmieniając kurs na życie i W ogrodzie życia). Jest też doradcą księcia Karola ds. ekologii. Oboje zainicjowali kampanię „Polska wolna od GMO”, upatrując szansę dla przyszłości w polskim rolnictwie, którego trzon stanowią właśnie małe gospodarstwa z bogatą spuścizną kulturową, bioróżnorodnością, wytwarzające zdrową żywność bez chemii, bez przemysłowego przetwórstwa, czyli produkty określane jako żywność ekologiczna, organiczna. Teraz już nawet Amerykanie zaczynają się budzić – wydana w Polsce książka J.O. Robbinsów pt. Głosy rewolucji żywnościowej (www.illuminato.pl) dowodzi, że wysoko przetworzona żywność, pełna chemii, GMO nie jest tak zdrowa, jak głoszą reklamy. Morgan Spurlock, który pod kontrolą lekarską przez okrągły miesiąc odżywiał się wyłącznie w McDonaldzie – niemal nie przypłacił tego życiem (w internecie można znaleźć film Super Size Me, dokumentujący ten wyczyn). Inna ciekawa informacja: nowojorscy taksówkarze nie mogą zostać krwiodawcami z uwagi na zbyt duże stężenie tlenku węgla we krwi! Alternatywa jest więc prosta: albo mieszkać w dużym mieście, zatrutym spalinami i pyłkami przemysłowymi, odżywiać się wysoko przetworzoną żywnością z chemią i GMO, i zostać swoistym mutantem. Albo uciec z miasta, gdzie „woda czysta i trawa zielona”, cisza i spokój, prowadzić życie bez pośpiechu, w zgodzie z naturą, bliskie temu, jakie opisuje Adam Mickiewicz w Panu Tadeuszu, czyli dworsko-ziemiańskie. Mnie, jak nie trudno się domyślić, znacznie bardziej podoba się ta druga możliwość. Dawno temu, chcąc podjąć studia uniwersyteckie wynająłem się do pracy jako parobek u ogrodnika. Gdybym dziś był na przykład bezrobotny, uciekałbym z miasta, by za wikt i dach nad głową podjąć pracę w gospodarstwie eko-agroturystycznym. A gdybym był prezydentem – Jadwidze i Sir Julianowi powierzyłbym ministerstwo rolnictwa. Z głęboką wiarą, że wszystkim wyszłoby to na zdowie.

19-20 WRZEŚNIA

LONDYN


28| czas przeszły teraźniejszy

07 (216) 2015 | nowy czas

Jestem częścią tego czasu Urodziła się w Warszawie, wychowała w Szwecji, studiowała w Nowym Jorku. Teraz mieszka i pracuje w Londynie. Ale serce – jak podkreśla – ma polskie. Ponad siedem lat pracowała nad filmem dokumentalnym o Powstaniu Warszawskim, który sama sfinansowała. Portrait of a Soldier dostępny jest od 8 września na iTunes i Amazon Instant Video oraz w formie DVD bezpośrednio od dystrybutora Journeyman Pictures. Z MArIANNą BUkoWSkI rozmawia Teresa Bazarnik

S

potykamy się w Ognisku Polskim. Marianna nie ukrywa zachwytu. Nie wiedziała nic o planach sprzedaży, o remoncie i nowym życiu Ogniska. Tym bardziej cieszy się, że Polacy mają takie piękne miejsce w sercu Londynu. – Na pewno przyjdę tu z bratem, który mieszka w Szwecji. Kiedy zaczynamy rozmawiać o filmie, podkreśla, że opowiadając o Powstaniu, chodziło jej o to, by pokazać te heroiczne i tragiczne wydarzenia z perspektywy indywidualnej osoby, co jest rzadko wykorzystywane w filmach dokumentalnych, przedstawić sytuacje, które jej bohaterka Wanda przeżyła. – Przecież ta wojna przyszła do niej – mówi Marianna. Pomysł filmu był taki, żeby opowiedzieć o Powstaniu zarówno nam, którzy znamy już tę historię, ale w taki sposób, by było to także interesujące dla widza, który naszej historii nie zna. – W Anglii ludzie albo w ogóle nie słyszeli o Powstaniu Warszawskim, albo mylą go z Powstaniem w Getcie. Ale to nie jest specyficzny przypadek Brytyjczyków, tak samo jest w Niemczech,

w Szwecji. I mówię tu o ludziach wykształconych w danej dziedzinie. Niestety często ich wiedza jest bardzo ograniczona do konkretnego czasu czy miejsca. Dlatego Marianna starała się zrobić montaż w taki sposób, by przemycić sporo danych faktograficznych: kiedy wybuchło, ile trwało, kiedy się skończyło, ile osób zginęło. Ale najbardziej zainteresowała ją indywidualna perspektywa. – To, że młoda dziewczyna zaczyna walczyć, jest uniwersalne – może zdarzyć się w każdej wojnie. Powstanie Warszawskie było bardzo specyficzne, ale tragizm walki jest uniwersalny. Marianna zawsze miała dość indywidualne podejście do rzeczy nieznanych. Daje przykład programu telewizyjnego. Zawsze przyciągało jej uwagę coś, o czym wcześniej nie słyszała. Wtedy chętniej taki program obejrzała. Teraz programy telewizyjne realizowane są z innym podejściem: trzeba dać na tacy to, co jest oswojone, jak potrawa, którą podaje się na stół każdej niedzieli. – Bo – jak podkreśla – najważniejsze to tzw. ratings – ilu ludzi to zobaczy. Rzeczywistość jest bardzo smutna – jeśli ktoś nie wie o czym jest film, najczęściej nie będzie go oglądał. Pracowała w History Channel, Discovery Channel, teraz

Marianna Bukowski w londyńskim Soho

pracuje nad projektami – krótkimi filmami reklamowymi – dla Channel 4. Film o Powstaniu Warszawskim zrobiła za własne pieniądze, w czasie, kiedy intensywnie pracowała zawodowo. Zajęło jej to siedem lat. Ale… – Miało to też swoje plusy – śmieje się Marianna. – Dużo rzeczy, które pokazałam w filmie było możliwe właśnie dlatego, że produkcja trwała tyle lat. Czasu nie było, pieniędzy nie było. Kiedy pracuje się przy filmie dokumentalnym dla brytyjskiej telewizji, ma się tydzień-dwa na reaserch. A żeby dotrzeć do materiałów archiwalnych, to wymaga czasu. Trudno sobie wyobrazić, że robi się tutaj film o Powstaniu w osiem dni –

Portrait of a Soldier

W

hite feathers float down in front of your eyes and the screen is filled with a slow-motion rain of white down. Then, the camera focuses closer and closer until it stops on one, single white beauty, soft as a feather. We hear a woman’s voice: “I saw a woman running out of a bombed house carrying a baby in a pillow. And I saw the Germans shooting at the baby and how this child fell apart. They fired at this pillow with a machinegun. I saw the feathers falling out, and all the parts of this child torn to pieces. This was the moment my childhood ended.” The voice belongs to Wanda Traczyk-Stawska, a survivor of

World War II, who was 12 years old when the war started, and living in Warsaw. The film is a documentary about the Warsaw Uprising of 1944 seen through her eyes. Marianna Bukowski, an independent director, producer and editor of Portrait of a Soldier – Memories of the Warsaw Uprising 1944, has spent more than seven years digging through the national film archives of Poland (Filmoteka Narodowa), and the Museum of Warsaw Uprising, as well as through private photographs. It took over eight hours of recording Wanda’s stories to compose this documentary. She talks about her lost childhood, “I wanted to grow up so I could deal with those Germans”; she speaks of secret meetings, teachers who risked their life teaching youngsters in private houses, and about the military training she received at

Wanda Traczyk-Stawska was 12 years old when the WW II started

such a young age. And indeed, they ‘dealt with those Germans’ as best they could, even if it only meant painting the walls of Warsaw with a defiant ‘P’ anchored sign, standing for Poland Fighting, the sign that my father wore in his lapel until the day he died. It must have been a huge task for Marianna Bukowski to find appropriate fragments of film and photographs to match the narrative. We see the footage of some the best known images of the civilian suffering of the WWII – a girl kneeling down, wringing her hands in animated despair. It is


czas przeszły teraźniejszy |29

nowy czas |07 (216) 2015

jak dotrzeć w tak krótkim czasie do archiwów filmoteki polskiej? A ja szukałam materiału tak długo, aż znalazłam to, czego chciałam. Tak też było z budowaniem relacji z Wandą. Rozwinęło się to w szeroką opowieść i osobistą przyjaźń. Kiedy jakiegoś elementu opowieści brakowało, zawsze mogłam do tego wrócić. Kiedy pracowała nad filmem dokumentalnym dla tutejszej telewizji na przeprowadzenie wywiadu dostawała jeden dzień. – Rozmówcy przychodzą do hotelu, to są często starsi ludzie, nie zawsze łatwo nawiązuje się kontakt. Często gubi się wątek. Bardzo trudno niektóre rzeczy przekłada się na kamerę. Kiedy

Kazimiera Mika, 10 years old, crying over the body of her dead sister, killed by a German aircraft in 1939. It is rare to see this image as film, it is better known as a photograph, but here it suddenly comes alive as we see it in the context of a very personal perspective. The film excels in the way that its images escape the accepted portrayal of the reality of war. Instead, they are often abstract, poetic almost, allowing the viewer’s own interpretation and imagination to take over. The narrative becomes an intimate story and the scenes more real, since the viewer’s mind is focused on what it could have been like. The imagination races ahead of the images, anticipating the scenes of horror. It is almost as if one were watching a powerful fictional drama, except that this is real, because the witness is recalling what she remembers. As she speaks, images are matched to her recollection of a story. As she remembers her friends, her words are accompanied by old photographs of the actual people or, as she recalls the horrors of bombings, by original, archive film footage. It is the filming though, which through its matching of seemingly random images with sound and narrative, becomes the most powerful tool to stir the emotions of the viewer. “Once, as our secret lessons begun, the Germans announced on the street through the megaphone that it’s forbidden to stand by the windows as they will be executing hostages. So from 9am to 1pm, through the slit in the curtains, we saw them executing people, shooting…” The camera focuses on the school notebook page, we hear machine gun shots and see the ink splashing, more shots, more dark ink running down the page, but the mind’s eye sees bodies falling, blood running on the pavement, the unseen horror of the brutality of the killings. We hear the story about a young man dying, her best friend… It is heartbreaking to watch and listen and I cannot help but recall my own family’s saga; my father’s story of his childhood ending when he saw his father killed by a German

pisze się samemu opowieść, można luki wypełnić. Z kamerą jest znacznie trudniej. Z przykładów, które wylicza wyłania się wniosek, że praca na własną rękę była w pewnym sensie luksusem, który jednak sporo ją kosztował. Nie udźwignęłaby finansowej strony projektu sama, gdyby nie pomoc kolegów – Anglików, którzy nie znali polskiego, ale ta historia tak ich wciągnęła, że godzinami pracowali bez wynagrodzenia nad ścieżką dźwiękową i efektami wizualnymi. – Oni byli wspaniali. Nigdy bym tego filmu nie skończyła, gdyby nie ich bezinteresowna pomoc – podkreśla Marianna. Od dziecka interesowała się historią, starożytnym Egiptem, Grecją. Ale rodzice nie forsowali na siłę nauki polskiej historii, że to trzeba wiedzieć, a to trzeba przeczytać. Zainteresowanie przyszło samo. – Dużo sama odkrywałam – podkreśla. Do Polski pojechała po raz pierwszy na pogrzeb babci, kiedy miała 13 lat, czyli po prawie dziesięciu latach mieszkania w Szwecji. Polska wydała jej się wtedy dość obcym krajem. Był to wyraźnie okres przejściowy, gdzie wiele elementów starego reżimu było jeszcze widocznych. Niby czuć już było nowy podmuch, ale stęchłe powietrze minionych lat nadal wisiało w powietrzu. Przypomina sobie dziwne zachowanie policjantów. – Pamiętam, że kiedy nasz samochód wjechał z promu do Polski, czułam jakiś lęk. Może dlatego, że nie wyjechaliśmy z Polski dla przyjemności. Ojcu dzień przed naszym wyjazdem zatrzymano paszport. Działał w „Solidarności”. Dołączył do nas dopiero po kilku latach. Marianna była bardzo związana z babcią, która opowiadała jej sporo o polskiej historii. – W Polsce po wojnie o Powstaniu się nie mówiło. Ogólna linia polityczna nie pozwalała na to. Dopiero jak komuna upadła o piątej po południu 1 sierpnia cała Warszawa staje. Trudno więc oczekiwać, by historia Powstania była szerzej znana. Polacy mają trochę żalu, że Anglicy się nie angażują, ale trudno oczekiwać, że ludzie, którzy nie mają z tym żadnego emocjonalnego związku, będą do tego przywiązani. Ale trzeba to pokazywać, bez narzucania nikomu naszej martyrologii. Jak to zrobić? Ja też się kiedyś oburzałam pracując w History Channel, że ktoś, kto studiował historię na uniwersytecie (a tam nawet ci, co biegają z taśmami między piętrami najczęściej mają wykształcenie historyczne) nigdy nie słyszał o Powstaniu. No jak mogą – myślałam. Ale teraz rozumiem, że nie należy wymagać. Trzeba

plane strafing over the Old City of Warsaw in 1939. He was twelve years old then, just like Wanda, and just like her, he would fight in the Warsaw Uprising as a teenager five years later, trying to avenge his father’s death. Wanda’s anger is still palpable and raw, her recollection still fresh, “The air was shaking”…Her disappointment at how it all ended is heartbreaking. I know; my father had never really recovered, and I bear the name of his first love, a łączniczka, whom he saw killed in action. There are also other voices, which analyse and question, given the futility of the Warsaw Uprising and calmly try to probe and dissect the events, ‘What was the point? They lost, and so many people died. Wouldn’t it have been better to wait?’ But then, there are also those who question Masada. One of the most chilling moments in the film is the archive footage of the fateful meeting of Churchill, Roosevelt and Stalin. Calm, calculating politicians, playing with the fate of nations, like a game of chess, check-mate. I notice Stalin is smiling. This is a film, which can also be seen in the wider context of wars and politics and if we look at recent events in Syria or Iraq, not much has changed on the chessboard of the world, the players are still trying to score and people are still dying and who will remember it all? Profoundly moving and mesmerising to watch Portrait of a Soldier should be seen to shake us up, to make us remember and never again wonder why the Warsaw Uprising happened. It simply had to happen. And the film simply must be seen.

Joanna Ciechanowska PORTRAIT OF A SOLDIER, a documentary by Marianna Bukowski was released on Tuesday 8th September on iTunes and Amazon Instant Video. DVD available from distributor Journeyman Pictures

mieć szacunek do tego, jak inni patrzą na coś, co dla nas jest emocjonalnie bardzo bliskie, a dla nich nie. Dla Marianny dywagacje na temat tego, czy Powstanie było potrzebne czy nie są ćwiczeniem akademickim. – Kiedy jeżdżę do Polski i udzielam wywiadów, zawsze pada pytanie, czy pani by walczyła czy nie. Czy Powstanie było potrzebne. Dla mnie to nie ma znaczenia. To się stało. To było takie ogromne napięcie, okupacja była tak okrutna, że to musiało wybuchnąć. Każdy postąpił tak, jak mu się wydawało, że jest najlepiej. Moja babcia była cywilem, była w konspiracji przed Powstaniem, ale w Powstaniu nie wzięła udziału, miała maleńkie dziecko, noworodka. Gdybym miała 18, 19 lat pewnie bym się nie wahała. Nie można tego analizować w kategoriach: czarne – białe, bo gubi się szacunek dla tych ludzi. Decyzje były strasznie trudne. Chłodna analiza nie przystaje do tak ogromnego ładunku emocji. Nie lubię, kiedy się tak chłodno osądza. Bo w tej tragicznej walce było coś romantycznego, coś polskiego. W pewnym momencie pewne decyzje są nieuniknione. I wiem, że ja bym też tak zrobiła. 1 sierpnia staram się być w różnych miejscach Warszawy. A potem idziemy z Wandą na Cmentarz Powstańców. Kiedy nagrywała rozmowy do filmu, jej bohaterka Wanda Traczyk-Stawska powiedziała Mariannie, że ma wrażliwość, która pozwala jej rozumieć ten czas. Marianna wychowała się w Szwecji, ale Szwedką się nie czuje. Wyjechała na studia aktorskie do Nowego Jorku. W Stanach nie chciała zostać, bo było za daleko do Europy. – Trudno mi powiedzieć kim jestem – mówi Marianna – ale na pewno mam polskie serce i czuję, że jestem z Europy. W Stanach brakowało mi tej bliskości. Londyn był więc najlepszym wyborem. Czy będzie następny film o polskiej historii? – Myślę, że coś muszę robić. Jest dużo tematów, które mnie interesują. Ale co będzie następne, jeszcze za wcześnie, by o tym mówić. Pomysłów nie brakuje – brakuje finansowych możliwości, by to wykonać. Polska historia ma tyle jeszcze nieopowiedzianych momentów… Rozmawiała: Teresa Bazarnik

INSTYTUT JÓZEFA PIŁSUDSKIEGO W LONDYNIE serdecznie zaprasza na

kierMasz MaP, ksiĄŻek, rePrintÓw i karykatur wizerunku Marszałka Piłsudskiego w sobotĘ 12 września w godzinacH 11.00 –17.00 Hol Polskiego ośrodka sPołeczno-kulturalnego w londynie (Posk) 238-240 king street, w6 0rF w ofercie znajdą Państwo: • publikacje autorów polskich i zagranicznych opisujących dzieje legionowe, ii rP i ii wojny światowej, wydane w latach 1915-2014 • mapy lotnicze wybranych części świata wydrukowane przez raF w latach 1953-1965. • mapy europy i azji wydane przez war office w latach 40. i 50. XX wieku • polskie mapy sztabowe wydane przez wojskowy instytut geograficzny w latach 30. w warszawie, a także reprinty z lat 40. wydane w anglii i szkocji • reprinty czarno-białych i kolorowych wizerunków i karykatur Józefa Piłsudskiego autorstwa zdzisława czermańskiego


30| kultura

07 (216) 2015 | nowy czas

Maria Pawlikowska-Jasnorzewska Legenda polskiej literatury Gdy się miało szczęście, które się nie trafia: czyjeś ciało i ziemię całą, a zostanie tylko fotografia, to – to jest bardzo mało...

Barbara Bogoczek

9

lipca minęła 70. rocznica śmierci Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, poetki kochanej i cenionej przez kolejne pokolenia czytelników, zajmującej unikalne miejsce w panteonie literatury polskiej. Nazwana przez Tuwima „Sapho słowiańską”, a później przez Miłosza „polską Safoną, Orszulą wzeszłą po czterech stuleciach”, zarówno w życiu jak i w twórczości dążyła do przeżywania i wyrażania miłości we wszelkich jej przejawach i wymiarach – do osiągnięcia pełni istnienia w miłości. Jednocześnie poezja ta od początku w swej istocie ma charakter filozoficzny, bowiem przesycona jest rozważaniami o

losie, przemijaniu czasu, starzeniu się ludzkiego ciała. Jest próbą zrozumienia istoty egzystencji człowieka nieodłącznie związanego z przyrodą, a nade wszystko próbą ukazania własnej osobowości duchowej. Ta filozoficzność ulega ewolucji w miarę upływu życia poetki i nabieranych przez nią doświadczeń: pierwotnie odznacza się witalizmem i pewną żartobliwością, później naznaczona jest powagą i pesymizmem. Urodziła się w słynnej rodzinie Kossaków (córka Wojciecha, wnuczka Juliusza), gdzie dane jej było prawie idylliczne dzieciństwo – prawie, bo zakłócone problemami zdrowotnymi. Wyrastała wśród artystów, w cudownej atmosferze swobody intelektualnej i duchowej. Przez Kossakówkę, jej dom rodzinny, stale przewijały się wielkie osobowości tamtych czasów, w których to Kraków stawał się stolicą awangardy. Odebrała staranną edukację domową, poznając języki obce, studiując rozlegle filozofię, przyrodoznawstwo i literaturę. Malowała akwarele – przez rok uczęszczała jako wolny słuchacz na Akademię Sztuk Pięknych. Ale ważny i inspirujący był też codzienny kontakt w rodzinie z opiekunkami i służącymi, które snuły niesamowite opowieści o duchach i czarownicach, wywierając tym wpływ na wyobraźnię przyszłej poetki. Do tego dochodziło stałe obcowanie Lilki – tak nazywano ją w domu – z żywiołami przyrody, w której zanurzona była wtedy Kossakówka, co z pewnością inspirowało wiersze takie jak Rodzina czarownicy: Przyrzekam wam miłość dozgonną, siwe dzwoniki szaleju, błędna beladonno, sowo, nowiu, ropucho, puchaczu, hieno, tytoniu bladolicy i bzów czarnych posępna zżółkła walansjeno. Ja, wiedźma bez ożoga, z sercem opalonem tęskniąca za dalekim, ubogim demonem, wpatrzona w świat jak w szklaną czarodziejską kulę, kocham cię i do serca tulę, rodzino czarownicy, podejrzana, kochana... W życiu dorosłym poszukiwała szalonej miłości i przeżywała wiele romansów, z których trzy były uwieńczone małżeństwem.

Pierwsze zakończyło się unieważnieniem, drugie – rozwodem. Ukojenie i prawdziwe wsparcie znalazła w trzecim małżeństwie, z młodszym od siebie Stefanem Jasnorzewskim, oficerem polskiego lotnictwa. Zaś ze związków tych – małżeńskich i innych (np. z fantastycznego romansu, który poetka przeżyła w Paryżu w 1928 roku ze sławnym portugalskim awiatorem, Jose Manuel Sarmento de Beires, który przefrunął Atlantyk) – zamiast dzieci… rodziły się wiersze. Tak więc debiutancki tom poezji Niebieskie Migdały (1922) powstał pod wpływem silnego uczucia do drugiego męża, Jana Gwalberta Pawlikowskiego. Książka od razu zdobyła uznanie warszawskiej grupy poetyckiej Skamander, gdzie poetka nawiązała głębokie przyjaźnie, szczególnie z Tuwimem (z którym łączyło ją zainteresowanie ezoteryką i magią), Lechoniem (który bronił ją przed wrogą krytyką) i Słonimskim (z którym później utrzyma kontakt na emigracji). Tam też poznała mistrza ówczesnej epoki, Leopolda Staffa, którego wcześniej podziwiała z daleka. Trzeba jednak zaznaczyć, że jej poetyka była wybitnie indywidualna i nigdy nie była ściśle związana z żadnym szczególnym nurtem literackim. Z końca tego okresu pochodzi też tom Pocałunki, a w nim wiersz Miłość, który znakomicie ilustruje filozoficzny charakter miłosnego dyskursu zawartego w poezji Pawlikowskiej. Ukazuje też często przez nią używaną formę czterowiersza zakończonego zaskakującą puentą. Wiele osób zna go z adaptacji muzycznej w wykonaniu Ewy Demarczyk: Nie widziałam cię już od miesiąca. I nic. Jestem może bledsza, trochę śpiąca, trochę bardziej milcząca, lecz widać można żyć bez powietrza. Lilka dużo podróżowała i była pod silnym wpływem idei z innych rejonów świata. Był to szeroki wachlarz wpływów, takich jak mitologia grecka, filozofia wschodu, okultyzm i spirytyzm, teozofia z Madame Blavatsky, kult słońca, panpsychizm (wiara we wspólne pochodzenie wszystkich zjawisk organicznych), aż po perskie rubajaty Omara Khayyama. Pochłaniała ją też współczesna awangarda, na co wskazuje bliska przyjaźń i współpraca z Witkacym, z którym nawet próbowała pisać sztukę teatralną. Sztuka nie powstała, za to Witkacy namalował znamienny portret poetki, ukazujący ją ze łzami w oczach. Przekładała też poezję, m.in. wiersze miłosne Anny de Noailles oraz dwuwiersze mistyczne Anioła Ślązaka, jak ten zatytułowany Tego nazywam bogatym; Mienie – to nie bogactwo. Tego nazywam bogatym, który to wszystko, co posiadł, utracić może bez straty. Te rozległe wpływy filozoficzno-intelektualne wydają się być modyfikowane zbawiennymi cechami, które poetka wyniosła z domu rodzinnego: poczuciem humoru oraz zdolnością twardego stąpania po ziemi – co pozwalało jej zachować dystans do wszystkiego, nawet do seansów spirytystycznych, czego przykładem wiersz Nieudany seans: Alfabet był mętny, zawiły... Niecierpliwił się łańcuch uczestników... Za to jedna z rąk, bielsza od białych gwoździków, drgnęła, nakryta ręką pełną siły. Fluid ulatniał się niepostrzeżenie... Stolik stanął i zamarł bez ruchu. Z białej ręki w dłoń męską przeniknęło drżenie i przyszła miłość zamiast duchów. Pisząc dla teatru Maria tworzyła przeważnie komedie dla scen krakowskich i warszawskich. Ostatnia sztuka, Baba Dziwo – groteskowa parodia reżimu totalitarnego nasuwająca skojarzenia z Hitlerem – miała swoją warszawską premierę 2 września 1939, pomimo ogłoszonego alarmu dla miasta Warszawy i zaciemnienia. Wkrótce potem Stefan Jasnorzewski otrzymał rozkaz ewakuacji i Lilka wraz z mężem wyruszyła w podróż poza granice kraju, do którego już nie było dane jej powrócić. Przez Rumunię przedostali się do Paryża, gdzie Lilka czuła się swobodnie do chwili upadku Francji, który zmusił ich do ucieczki na Wyspy Brytyjskie. Początkowo spędziła trochę czasu w Londynie, po czym podążyła za mężem do Blackpool, skąd Jasnorzewski był delegowany do placówek wojskowych rozsianych po całym kraju. Przez następne lata żyli głównie w rozłące, utrzy-


kultura |31

07 (216) 2015 | nowy czas

mując jednak bardzo bliską więź korespondencyjną, nadzwyczajnie wspierając się nawzajem zarówno pod względem materialnym jak i psychicznym. Bogaty wybór tej korespondencji ukazał się niedawno w wydaniu książkowym zatytułowanym Z Tobą jednym w opracowaniu Elżbiety Hurnikowej, nakładem wydawnictwa WAB. Opuszczając kraj rodzinny, poetka pozostawiła za sobą szczęście, stając się jednym z milionów uchodźców wojennych i dzieląc losy mas ludzkich. Została odarta ze swojej tożsamości i szczególnej pozycji społecznej, i zrozumiałe jest, że odczuwała tę stratę niezmiernie boleśnie. Jej indywidualizm jednak szybko wziął górę, i choć musiała się poddać drastycznym ograniczeniom natury materialnej, zachowała wielką swobodę ducha i ekspresji. Nadal pisała i ogłaszała w pismach emigracyjnych wiersze, szkicowniki poetyckie; prowadziła korespondencję listowną i osobisty pamiętnik, choć wszystko to w obliczu brutalnej rzeczywistości wojennej nabrało innego tonu i innej formy, jak w wierszu Rymy: Rymy, zabawko moja, szkatułko otwarta, Pełna korali, wstążek, błyszczących kamieni; Jak sroka gromadziłam was; najmilsze chwile Spędzałam, przesypując was z ręki do ręki... Dziś nie umiem przymierzać do słów moich ciężkich Żadnej wstążki kwiecistej – nie potrafię dobrać Barwy do barwy, dźwięku do dźwięku... Żegnajcie, Dawne igraszki moje mistrzowsko-dziecinne, Asonanse, podobne pustym łamigłówkom, Układanym w beztroskim pocie czoła… Dzisiaj, Rytmie, prowadź ty jeden tęskniącą myśl moją Równym krokiem pod ramię. Wojennie i twardo, Aż do chwili Powrotu. Tu nasuwa się refleksja, że mamy szczęście dużo wiedzieć o życiu tej fascynującej postaci. Jej siostra, znana pisarka satyryczna, Magdalena Samozwaniec, już w latach pięćdziesiątych napisała wspomnienia zatytułowane Maria i Magdalena, uzupełnione w latach siedemdziesiątych książką Zalotnica niebieska, w których stworzyła cudowną legendę – pełną magii i humoru – o rodzinie Kossaków. Taka legenda nie trafiłaby do przekonania czytelników, gdyby nie była podparta genialną twórczością obu sióstr, a szczególnie poezją Marii, która znakomicie przetrwała próbę czasu, przemawiając coraz to silniej do kolejnych pokoleń. Z inną ciekawą analizą życiorysu poetki możemy się zapoznać w książce Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, czyli Lilka Kossak. Biografia poetki (Toruń, 2010) pióra Anny Nasiłowskiej, która w pewnych miejscach polemizuje z wersją Magdaleny Samozwaniec. Jeszcze w latach pięćdziesiątych Tymon Terlecki opublikował w Londynie ostatnie utwory z emigracyjnego okresu poetki, a po śmierci Jasnorzewskiego – także notatniki Lilki, które nie były pierwotnie przeznaczone do druku. Terlecki uzasadnił wtedy swoją decyzję stwierdzeniem, że „wszystko, co dotyczy twórcy takiej miary jest ważne”. Wydaje mi się, że bardzo istotne jest przypomnienie dzisiaj tych słów, gdyż w ostatnich latach pojawiło się więcej publikacji ujawniających prywatne pamiętniki i korespondencję poetki, co wywołało pewne zastrzeżenia i kontrowersje. Chodzi tu szczególnie o publikację w roku 2012 tomu Wojnę szatan spłodził. Zapiski 1939-1945. Myślę, że można się zgodzić, iż drastyczny charakter niektórych fragmentów opisujących szczegóły choroby jest już dziś w pełni zrozumiały i nie powinien szokować. Wręcz przeciwnie, proza ta jawi się jako konsekwentna kontynuacja wcześniejszej twórczości autorki, która śmiało opisywała, choć w formie poetyckiej, inne intymne zjawiska i przeżycia natury ludzkiej – wtedy chodziło o erotyczne doznania kobiety – przełamując silne tabu. Pisząc pod koniec życia tak otwarcie o tajnikach straszliwej choroby – poetka przełamuje kolejne tabu. Znów udało jej się nazwać to co nienazywalne. Znany jest też fakt, że poetka dość dosadnie wyrażała się o dowództwie wojskowym na emigracji i ogólnie o środowisku, w którym przypadło jej przebywać z konieczności losu. Trzeba przypomnieć, że osobowość Lilki nie poddawała się żadnej propagandzie, że potępiała wojnę – nawet tę „sprawiedliwą” – i burzyła się przeciw destrukcji życia codziennego. Pisała nawet ciekawe wiersze w tym duchu, których jednak nie pozwalano jej

roli Marii wystąpiła znana aktorka, Fenella Fielding. Przedstawienie było grane przez trzy tygodnie w North End Theatre, w Hampstead. Mnie wtedy przypadło w udziale przełożenie na język angielski scenariusza, we współpracy z Tonym Howardem. Było to ogromne wyzwanie, ale też cudowna okazja do zanurzenia się w tej znakomitej twórczości. Był to początek kilkuletniej pracy ukoronowanej publikacją dwujęzycznego wyboru poezji Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej Butterflies (Wydawnictwo Literackie, 2000). Książka, już w trzecim wydaniu, jest nadal dostępna w sprzedaży. O poetce dowiadujemy się sporo także ze wspomnień innych wybitnych współczesnych jej postaci. Tak pisała o niej bliska przyjaciółka, Irena Krzywicka, w książce Wielcy i niewielcy: „Nie było w niej absolutnie nic prozaicznego. Nawet w najbardziej pospolitych warunkach poezja szemrała wokół niej nieustannie, jak blisko płynący, ciągle żywy strumyczek. (…) To była nieustanna sekrecja poezji, wydzielanie wewnętrzne i rozpylanie bezustanne przez słowa. Cóż dziwnego, że powstała wokół tej kobiety czarodziejska atmosfera”. Z pewnością oddaje tę atmosferę wiersz La précieuse: Widzę cię w futro wtuloną, wahającą się nad małą kałużą, z chińskim pieskiem pod pachą, z parasolem i z różą... I jakżeż ty zrobisz krok w nieskończoność?

Z Witkacym ŁącZyŁa ją prZyjaźń i WspóŁpraca – ZamierZali WspóŁnie napisać sZtukę teatralną. sZtuka nie poWstaŁa, poWstaŁ natomiast portret marii paWlikoWskiej

Pozostawiła po sobie ogromny dorobek literacki: kilkanaście tomów poezji, kilkanaście sztuk teatralnych i radiowych, szkicowniki poetyckie, notatniki, korespondencję… Wszystko to trafia do nas powoli i jest prawdziwą skarbnicą wiedzy życiowej i ezoterycznej. Odchodziła heroicznie, odnotowując wszystko do końca..., jak w wierszu Kuszenie: Nie wrócę więcej! Niech mnie Bóg odrzuci Daleko w gwiazdy! Gdyż mnie świat ten smucił Niewybaczalnie!” – Tak, lecz tu zakwita Miłość jak storczyk ustronny... Nie wrócisz?

Barbara Bogoczek opowie brytyjskiej publicznosci o marii pawlikowskiej-jasnorzewskiej podczas festiwalu literatury w Birmingham (spotkanie pod nazwą Writing Home odbędzie się 15 pazdziernika o godz. 19.00 w ikon Gallery). szczegółowe informacje na stronie: http://www.birmingham-box.co.uk/event/writing-home/

publikować, a pierwszym krytykiem i cenzorem był jej mąż, który starał się bardzo – ze zrozumiałych względów – by żona nie narażała jego ani siebie na kłopoty swoimi ryzykownymi wypowiedziami. Oto fragment listu Lotka z lipca 1941 roku: „Zwracam Ci pierwsze i drugie Twoje wypracowania, lecz z kategorycznym zastrzeżeniem, byś czasem tego do druku nie posyłała. Nie masz pojęcia, jak by mi przykro było to przeczytać, gdyby było wydrukowane, że tak powiem, publicznie. Nie zdajesz sobie sprawy widać z tego wszystkiego. Ciężar gatunkowy dzisiejszych czasów jest tak wysoki, że to, co się dziś pisze, musi też mieć swą wagę. A Ty Bajbaczku piszesz, że wojna to powolne wysuszenie, zanikanie i więdnięcie sklepów… Psiakrew!!!”. Jednak Lilka nie ustawała w wyrażaniu sprzeciwu wobec tych, którzy nie dopuszczają postawy potępiającej wojnę. W wierszu Obelga pisze: Gdy się kto z nas okaże wojnom nieżyczliwy, Zaraz go mentor jakiś dopadnie wzgardliwy I słowem „Pacyfista!” jak packą na muchy Uderza w serca jego niewczesne porywy... Większość publikacji i debat na temat twórczości i życia Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej odbywa się w kraju, jednak na Wyspach też pamiętamy o tej wybitnej postaci, która spędziła tu pięć lat. Najdłużej mieszkała w Blackpool, a pod koniec życia, podczas choroby – w Manchesterze. Tam też została pochowana na Southern Cemetery, gdzie później spoczął przy niej mąż. Nagrobek upamiętniający wielką polską poetkę został wzniesiony przez Polski Związek Pisarzy na Obczyźnie. W 50. rocznicę jej śmierci, w roku 1995, działający wtedy Teatr Małych Form Anny Marii Grabani wystawił sztukę Maria, która opowiadała historię życia poetki w oparciu o jej wiersze i fragmenty wspomnień Magdaleny Samozwaniec. Sztukę reżyserował Andrew Visnevski z The Cherub Company, a w

Róże dla Marii, Southern Cemetery, Manchester


32| kultura

07 (216) 2015 | nowy czas

PoetA DoctuS o Adamie czerniawskim

Adam Czerniawski, laureat Nagrody Stowarzyszenia Pisarzy Polskich za Granicą

Marian Kisiel

J

eden z wczesnych wierszy Adama Czerniawskiego nosi tytuł Dom i jest przypomnieniem wołyńskiego „drewnianego dworu”, mimowolnie stylizowanego na gniazdo w Soplicowie. Tutaj mieszkała w dzieciństwie matka poety, Maria z Tynickich. Syn poświęcił jej jeszcze Pamiątkę, natomiast ojcu Emilowi Jerzemu – W ładzie angielskiego krajobrazu. Te wiersze to elegie rodzinne, nie jedyne w dorobku poety, ale ważne dla niego z trzech co najmniej powodów. „Korzenie głęboko w przeszłość – / gałęzie rozwidlone / jak w parafialnym kościele”, o których czytamy w Domu, i które odnajdujemy również w innych utworach dedykowanych, pozwalają – po pierwsze – zachować pamięć o rodowodzie („Rodzina matki pochodzi z województwa sandomierskiego i jest skoligacona z Kochanowskimi” – czytamy we Fragmentach niespokojnego dzieciństwa); po drugie – zakotwiczają w języku przodków, w polszczyźnie; po trzecie – przenoszą utracone dzieciństwo i polską przeszłość, lecz nieutracony język, „w ład angielskiego krajobrazu”. W wierszu dla ojca czytamy: „Ludzie, których świat i świt / nagle ucięte, mają chyba prawo / cieszyć się wszystkim, co uniknęło / powszechnej konflagracji”. Z wojennej pożogi ocalało trochę książek, garść przypadkowych przedmiotów, jakiś brelok, „w którym staramy się dojrzeć postać człowieka” (Pamiątka). Ów, doświadczając „pętli czasu” („pętla czasu dana tylko tym / co przeżyli”), uświadamia nam, „jak niewiele potrzeba by ludzie do siebie mówili / jak trudno przezwyciężyć milczenie najbliższych” (Pętla). Mowa i milczenie są znakami konkretnego istnienia: jego biografią, umiejscowieniem w kulturze, pamięcią. Pytając o człowieka, staramy się go ocalić w języku pierwszym. Jak to jednakże uczynić, kiedy jest się zanurzonym w języku obcym? „Czym więcej obcych języków poznaję / tym głośniej przewiduję / jak w gardle mi staje bezdźwięczna końcówka” (Wieczór albo pole widzenia). Pamięć nie może zaprzeczać kulturze, w której się przebywa. Nie można być „tu” i „tam” jednocześnie, albo wskrzeszać „tam”, będąc gdzie indziej. Kiedy Czerniawski pyta o człowieka, to w jakim języku? W

polszczyźnie, naturalnie. Nie jest to jednak język przodków, w którym skumulowały się pamięć i dziedzictwo, jasna i ciemna przeszłość. „My widzimy kulturę polską przez oczy kultury zachodnioeuropejskiej, w przeciwieństwie do starszego pokolenia, które widziało kulturę zachodnią przez oczy kultury polskiej” – dowodził Janusz A. Ihnatowicz. Słowa te stały się programowym wyznaniem generacji Czerniawskiego. Kiedy wydał swój pierwszy zbiór esejów Liryka i druk, znów zadedykował go rodzicom, jak gdyby chciał wraz z elegiami rodzinnymi stworzyć wyraźny kontekst dla swojej twórczości. Tytuł jest odniesieniem do wiersza Norwida; w tej książce są pomieszczone także dwa eseje o T.S. Eliocie. Przeczytajmy takie wyznania: „Dwóch ludzi uczyło mnie rozumieć i doceniać poezję: jednym był Norwid, a drugim właśnie Eliot”. „Łatwiej nieraz oddać klimat poezji Eliota przy pomocy cytat z Norwida niż drogą tłumaczeń”. To – wyrażone nie wprost, lecz pełne powagi – poetyckie confessio fidei Czerniawskiego. Jego zdaniem, polskość nie wyklucza europejskości, dwie rzeczywistości mogą się do siebie zbliżyć. Pierwsza – polska – nie musi tracić się w mgłach mesjanizmu i cierpiętnictwa, i stale rozdrapywać ran; druga – angielska – nie musi przemawiać z wyżyn i z dystansem, tracić się w prawdach i fetyszach arystokratycznego kolonializmu. Obie mogą się połączyć w tym, co leży u podstawy ich rodzimych kultur, to znaczy w próbie zrozumienia człowieka w środku wszechświata. A nadto: w zmierzeniu się z filozofią, jaką człowiek przez wieki zgłębiał i na wieczność zamknął w tworach sztuki. Norwid i Eliot byli poetami cywilizacji, każdy w swoim czasie i na własną miarę. Jeżeli można ich było z sobą skoligacić, to na płaszczyźnie uczuć i myśli. Poezja jest poznawaniem. Wychodząc z doświadczenia osobistego, włącza się w rzeczywistość kultury i historii. W świecie kultury partnerem w poznawaniu jest sztuka (poezja, malarstwo, muzyka, architektura), w świecie historii są nim losy państw i ludzi, „którzy nie zaznali / spokoju, których rwano do krwi, rzucano / o mur, których popioły nocą pokrywają / trawniki, werandy i klomby” (W ładzie angielskiego krajobrazu). Poezja Adama Czerniawskiego ma wymiar autobiograficzny i kulturowy. Dyskretna autobiografia uwiarygadnia tu poetyckie obrazy, a choć – jak czytamy w jednym eseju – „prawdziwa poezja nie zajmuje się prawdą”, to jednak szuka tej miary, która jest – wedle słów Waltera Hilsbechera – „celem duchowego wysiłku”. Czy ją znajduje? Autor Topografii wnętrza sięga po dziwiące się sobie gatunki. Formy poematowe sąsiadują z krótkimi wier-

szami, nieobce są poecie liryk prozą, mikroesej czy narracja typu mixtum compositum. Gatunek oddaje naturę świata, jest z nim w zgodzie lub spięciu. Światy poetyckie rzadko nakładają się na światy rzeczywiste. To są „światy umowne”. „Właśnie sztuka jest od tego, by tworzyć światy, które poznajemy w snach i marzeniach” – pisał poeta. Winny one istnieć w korespondencji, a nie w rozdzieleniu; w interferencji, a nie w redukcji. Dlatego, zdaniem Czerniawskiego, ważna jest nie tyle różnorodność form, ile ich świadoma kompozycja. Jak gdyby ponowne układanie różnojęzycznej rzeczywistości. Ponieważ w jeden dyskurs nie może się ona stopić, niech przemówi wielością. W wierszu W sprawie sprzeczności wewnętrznych klasycznej geometrii przestrzennej przeczytamy: „wyobraża sobie jeszcze trzeci świat / który stałby się realny / gdyby go umiał odegrać na flecie”. Realne i zmyślone, i ów „świat trzeci” – domagają się nowych wysłowień. Są one dostępne w znanych nam gatunkach mowy. Wypowiadać świat, to próbować wypowiedzieć własne doświadczenie świata. Czerniawski – pisał kiedyś Michał Chmielowiec – pragnie zamknąć świat „w łupinie orzecha”. Ten maksymalistyczny apetyt odnajdujemy zazwyczaj u debiutantów. W wierszu Lingua adamica jest mowa o chęci stworzenia „języka bezwzględnie lakonicznego jednoznacznie stalowego / aby usunąć na zawsze / krwawe ambiwalencje i dymne zasłony wyobraźni”. Doświadczenie podpowiedziało, że nigdy nie jest to możliwe. Słowa zawsze „są bezwstydnym zwierciadłem / naszych przewidzeń zauroczeń klątw obelg marzeń i łgarstw”. Jacek Łukasiewicz napisał w przedmowie do jednego z wyborów: „Wiersze Czerniawskiego są skondensowane, wyrażają skupienie – nie ekstazę dionizyjską, ale i nie chłodną harmonię proporcji, tylko skupienie się na opowieści, która musi być interesująca i staranna, odpowiednie dawać rzeczom słowa”. To Norwidowskie zalecenie zostało przetrawione przez lekturę różnych awangard poetyckich: angielskich (Eliot i Pound) i polskich (Przyboś i Różewicz). Zdumiewające jest to, że postulaty awangardowe najszybciej klasycznieją, jak gdyby reguła rozbijania ustalonych miar miała stać się dogmatem programu. Autor Sądu Ostatecznego jest poetą odwołującym się do pojęć klasycyzmu poetyckiego XX wieku. Jeżeli jest reprezentantem nowoczesności, to w tym rozumieniu, że nad wzruszenie przedkłada myśl, ta zaś – jak wiemy od Przybosia – umyka spod „toczydła” i staje się metaforą. Jest ujściem w mit. Przestaje być tylko poetycka, a staje się filozoficzna. Adam Czerniawski jest poetą filozoficznym.

Szósta edycja Nagrody Literackiej Stowarzyszenia Pisarzy Polskich za Granicą Jury Nagrody SPPzG (dr Marek Baterowicz, Krystyna Kulej, prof. Wojciech Ligęza, prof. Janusz Pasterski, dr Alina Siomkajło) podaje do wiadomości, że w roku 2015 nagrodą za całokształt twórczości dla polskiego pisarza stale mieszkającego poza granicami Kraju – dotowaną przez Fundację Stowarzyszenia Polskich Kombatantów w Wielkiej Brytanii – wyróżniony został ADAM CZERNIAWSKI (ur. w 1934): poeta – m.in. „Merkuriusza Polskiego” i „Kontynentów – Nowego Merkuriusza”, prozaik, krytyk, tłumacz na język angielski poezji Kochanowskiego, Norwida, Różewicza, Staffa, L.Z. Stroińskiego, Szymborskiej; dwujęzycznej antologii polskiej poezji religijnej. W latach 1970-73 wykładowca literatury współczesnej w Medway College of Design w Rochester, następnie – filozofii w Thames Polytechnic w Londynie. Autor ponad 20 książek. Członek Akademii Walijskiej… Wręczenie Nagrody nastąpi 9 października podczas autorskiego wieczoru Laureata w Polskim Ośrodku Społeczno-Kulturalnym, Sala Malinowa, godz. 18.30 w Londynie. Sylwetkę i zasługi nagrodzonego przedstawi i wieczór poprowadzi prof. Marian Kisiel z Uniwersytetu Śląskiego. W części artystycznej Adam Czerniawski odczyta własne wiersze, a jego wnuk wykona kilka pieśni Jana Karłowicza.


nowy czas |07 (216) 2015

spotkania z tomaszem Różyckim Teresa Halikowska

R

óżycki (ur. 1970) znany jest i ceniony głównie jako poeta (jest autorem pięciu zbiorów wierszy). Dwa tomy prezentowane na spotkaniach w Londynie, Oksfordzie i Edynburgu, zorganizowanych przez Instytut Kultury Polskiej, oba w wersji dwujęzycznej, oba w doskonałych tłumaczeniach na angielski: Kolonie (Colonies, tłum. Mira Rosenthal, 2013) i Dwanaście stacji (Twelve Stations, tłum. Bill Johnson, 2015) niewątpliwie przyczynią się do jego lepszej obecności w świecie anglojęzycznym. Jeśli o mnie chodzi, wyznaję, że jako osoba przekorna i zwyczajowo chodząca rakiem odkryłam jego poezję stosunkowo niedawno, a książką, którą przeczytałam najpierw, był jego debiut powieściowy z 2012 roku pt. Bestiarium. Z miejsca zostałam urzeczona jego oszałamiającą brawurą i wirtuozerią językową, z jaką rozwija w tej powieści fantazmat zatopionego i oglądanego w nocy, od piwnic, rodzinnego miasta. Miastem tym jest Opole, w którym wprawdzie zdarzyło się autorowi przyjść na świat, ale którego serdecznie NIE lubi. Czytelnik poematu Dwanaście stacji (Nagroda im. Kościelskich, 2004, który stał się dla mnie następnym z kolei olśnieniem), nie może mieć co do tego najmniejszej wątpliwości od pierwszych słów inwokacji do miasta rodzinnego: To miasto, choroba moja! Prądek czarnej żółci, smutny tumor, Rozrastający się w duszy – jakże cię nienawidzę, miasto! Zostawić cię, wyjechać, opuścić na zawsze!

Ta deklarowana niechęć bierze się nie tylko z brzydoty tego miejsca, opisywanego dalej w wierszu Totemy i koraliki (z późniejszego o dwa lata tomu Kolonie): Wszystko mam poniemieckie – poniemieckie miasto I poniemieckie lasy, poniemieckie groby Poniemieckie mieszkania, poniemieckie schody (…) (…) I właśnie na tych śmieciach zbudowałem sobie Życie, (...) z tego mi wypadło wybudować ojczyznę... Źródłem tej niechęci jest, jak się wkrótce okaże, własna historia rodzinna pisarza: Różycki (jak też bohater opowieści) urodził się w rodzinie przesiedleńców spod Lwowa, przymusowo osiedlonych na Dolnym Śląsku w latach tuż powojennych. Widać trzeba co najmniej paru pokoleń, aby móc pozbyć się tego dotkliwego uczucia nieprzystawalności do miejsca, gdzie przybyszom, ludziom ze Kresów wschodnich przyszło żyć. Ich wyobcowanie było podwójne – tak w sensie kulturowym, jak społecznym, jako że większość z nich to ludzie z terenów wiejskich, którym niełatwo było przystosować się do warunków życia w przemysłowym mieście, a zwłaszcza w realiach wczesnego PRL-u (których groteskowy obraz ta książka przywołuje), zwłaszcza że byli głęboko naznaczeni przeżyciami wojny i bolesnej utraty swojej małej ojczyzny na Kresach. Nocą wszystkich mieszkańców kamienicy nawiedzają koszmary. Śni się im: Straszna Wojna (...) albo też Zesłanie, które czarną marą pociągu Uwoziło ich daleko, aby potem wyć pod oknem jako białe Widmo Głodu i Mróz (...) Przychodził wreszcie Mord i łomotał w środku nocy w szyby kolbą Albo i siekierą. Bliżej rana śniło się Wypędzenie, a potem Komuna....

Ale myliłby się ten, kto by z zacytowanego fragmentu wyobraził sobie ten poemat jako literaturę martyrologiczną. W tym właśnie kryje się sekret tego pisarstwa, że te bolesne tematy w tle poematu potraktowane są (na pozór) lekko, a przetworzone w stylistyce groteskowej, stają się materią komiczną. Wszystko to za sprawą czystej magii językowej: język Różyckiego jest całkowicie indywidualny, zdumiewa swoją giętkością i werwą, o zawrót głowy przyprawia swoim rozpasaniem i anarchią, spiętrzeniem epitetów i figur stylistycznych; pieni się dowcipem i nieodparcie komiczną inwencją językową. Pędzi on przed siebie jak ów fiat (z drzwiami przymocowanymi sznurkiem) prowadzony przez kuzyna Wnuka, który jak zahamował, to „dym poszedł z jego otmętowych trampek”, które następnie musiały być ugaszone w pobliskiej studni! To rozpasanie językowe autor utrzymuje w ryzach dzięki narzuconej sobie dyscyplinie formy, w tym wypadku poematu epickiego w dwunastu rozdziałach i to na dodatek jeszcze pisanego trzynastozgłoskowcem (który Bill Johnston bardzo zręcznie tłumaczy, zachowując dokładnie metrykę oryginału, co jest nie lada wyzwaniem!). Nietrudno jest dopatrzyć się tu zamierzonych podobieństw do Pana Tadeusza. Podobnie jak w jego romantycznym prototypie, mamy i tu nostalgiczną (acz nie pozbawioną ciepłej ironii) wizję utraconego raju; podobna jest struktura narracyjna (młodzieniec, tu zwany Wnukiem, tak jak Tadeusz do stryjaszka Soplicy, powraca do rodzinnego gniazda, gdzie władzę niepodzielną piastuje Babcia). Matecznik ten, podobnie jak ów Soplicowski, zaludniony jest mnogością skoligaconych „swojaków”, opisanych z ironicznym, lecz czułym humorem. Akcja obfituje w spory rodzinne (inny Mickiewiczowski topos) jak np. ten pomiędzy dwiema mistrzyniami w lepieniu pierogów, który to przysmak cementuje życie rodzinne (o jedzeniu w tej książce dużo, a pierogi są echem Soplicowskiego bigosu). Głównym wątkiem narracyjnym jest sprawa zebrania i przekazania funduszy na odnowienie parafii w wiosce Gliniany, gnieździe rodzinnym starszej generacji, dziś po ukraińskiej stronie granicy. Ta heroiczna misja została powierzona Wnukowi, który w tym doniosłym momencie „był akurat w trakcie dłubania palcem wskazującym/ w lewej dziurce od nosa”. Nietrudno zgadnąć, że mamy tu do czynienia z dziełem heroikomicznym, z gatunku, jaki był popularny w XVIII wieku, a którego przykładem w polskiej literaturze jest Myszeida Ignacego Krasickiego (1775). Jego wojnę myszy przemienia Różycki w (przezabawną!) wojnę mrówek czarnych z czerwonymi (niewątpliwa aluzja polityczna!). Ten gatunek literacki ma też powiązania ze staropolską gawędą i tak jak ona obfituje w dygresje w postaci nieustającego ciągu przezabawnych, nierzadko groteskowych incydentów, opisów osób i sytuacji. Oto, dla przykładu, pierwszy etap historycznej podróży Wnuka ze swoją misją na Wschód, na początek autobusem: Tymczasem pojazd ruszył. Był to wóz autosan Bardzo popularny w owych regionach (…) które niegdyś były Postrachem tutejszych miejscowości (...) Pasażerowie, telepiąc się wspólnie Chcąc nie chcąc dodawali do wspólnego chóru Głosy swoich zębów oraz wewnętrznych organów, Które, nieumocowane, odbijały się z brzękiem po całym ustroju, I takiej muzyki pełny, grając i śpiewając, dudniąc i trąbiąc, Warcząc i prychając, autobus nabierał prędkości i spalin... A oto koniec tej podróży i jej nieprzewidziane konsekwencje: Już Wnuk był powstał, siny, wielki, straszny Z oczami w słup, włosem na lewo, ustami w ciup, Już podszedł do drzwi, klamkę nacisnął, otworzył, Już się odwrócił – tak był wychowany – żeby powiedzieć „Do widzenia państwu”, kiedy ów zapach, zapach spod mleczarni Dobiegł mu nosa i jego dusza, długo uciśniona (...) nagle wybuchła Szczodrze obdzielając esencją pana kierowcę I państwa podróżnych w pierwszym rzędzie. Cytuję ten pasaż jako próbkę stylu pisarskiego Tomasza Różyckiego, nieodparcie komicznego, który jest bez wątpienia jednym z powodów popularności pisarza. Ale nie dajmy mu się uwieść. Jeśli autor zmusza nas do śmiechu, to jest to śmiech

DwA tomy poezji Różyckiego w DoskonAłych tłumAczeniAch nA Angielski niewątpliwie pRzyczynią się Do jego lepszej obecności w świecie Anglojęzycznym. przez łzy. To, o co w tej książce chodzi ,staje się zupełnie jasne dopiero przy lekturze jednego z najbardziej przejmujących wierszy z tomu Kolonie, w którym autor przemawia już własnym głosem. Wiersz ma wymowny tytuł – Spalone mapy: Pojechałem na Ukrainę, to był czerwiec i szedłem po kolana w trawach, zioła i pyłki krążyły w powietrzu. Szukałem, lecz bliscy schowali się pod ziemią, zamieszkali głębiej niż pokolenia mrówek. Pytałem się wszędzie o ślady o nich, ale rosły trawy, liście , i pszczoły wirowały. Kładłem się więc blisko, twarzą na ziemi i mówiłem to zaklęciemożecie wyjść, już jest po wszystkim. I ruszała się ziemia, a w niej krety i dżdżownice, i drżała ziemia i państwa mrówek roiły się, pszczoły latały ponad wszystkim, mówiłem wychodźcie, mówiłem tak do ziemi i czułem, jak rośnie trawa ogromna, dzika wokół mojej głowy. Powrót do własnych korzeni jest już niemożliwy. Kresy już na zawsze pozostaną „legendarno-fantastyczną” ojczyzną pisarza, żyjącą tylko w pamięci i wyobraźni lub – jak to sam określił w bardzo osobistej rozmowie na ten temat z Jolantą Kowalską (Teatr, (2/2012) – jest „geografią snu”, „środkowoeuropejskim koszmarem”. Różycki wyznał tam, że Dwanaście stacji byłą dla niego próbą zamknięcia tematu małych ojczyzn, próbą przezwyciężenia żalu i braku. „Nie piszę przy tym tylko o sobie, mam dziwne wrażenie, tak jakby mój bohater przychodził skądś do mnie (…) nie tylko z mojej prywatnej historii, ale był także z jakichś fantazmatów bardziej uniwersalnych..” . Bo takie właśnie atrybuty niewątpliwie przynależą do tego „snu o wielkości”, jakim dla Polaków były Kresy.


07 (216) 2015 | nowy czas

zwyczajów, kostiumów, kosztowności, tkanin, instrumentów muzycznych, historycznych postaci duchownych, męczenników i świętych. A ponad wszystko jest to dzieło najwyższej rangi pod względem techniki malarskiej. W odróżnieniu od scen niebiańskich ludzki padół reprezentują dwa obrazy, które przedstawiają Adama i Ewę. Ich zaskakujący naturalizm, przedstawiający typowych ludzi wziętych z otoczenia artysty, pozbawionych upiększeń czy stylizacji służy jako łącznik pomiędzy sprawami boskimi i ziemskimi. Patrząc na ich nagie ciała (o skromność dbają prostymi gestami), pomyślałem, że wygnanie z raju symbolizuje wszystkich wygnańców – tak, tych współczesnych też.

K

ilka godzin później znalazłem się w Berlinie. Jazda przez Niemcy zawsze wzbudza we mnie mieszane uczucia. Współczesność akcentowana jest wszędobylską technologią widoczną na każdym kilometrze. Śmigające najnowsze samochody, lśniące wzgórza pokryte stacjami słonecznej elektryczności i lasy wiatraków, których rytmiczny ruch przypomina mi taniec mitologicznych dinozaurów. Przyciągają one moją uwagę w sposób magnetyczny i oglądam je zza kierownicy z narażeniem bezpieczeństwa własnego i innych. Drogi europejskie, a niemieckie w szczególności, przypominają arterie wielkiego organizmu. Ciężarówki wszystkich nacji wędrują z miejsca na miejsce dostarczając życiodajne towary. Ostatni raz byłem w Berlinie rozdzielonym murem i polami minowymi, naszpikowanym wieżami obserwacyjnymi, z

Nasza wspólna sprawa

Wojciech A. Sobczyński

Zjednoczona Europa jest największym pokojowym eksperymentem na świecie. Werner Herzog

S

łowa powyższe usłyszałem w wywiadzie radiowym przeprowadzonym przez brytyjskiego dziennikarza z Wernerem Herzogiem, człowiekiem kultury i sztuki, reżyserem niezapomnianych filmów. Pomimo że Herzog od pewnego czasu mieszka w Stanach Zjednoczonych, jest przede wszystkim obywatelem Europy. W rozmowie, która odbyła się tuż przed niedawnymi wyborami do brytyjskiego parlamentu, Herzog dzielił się swoim niepokojem o przyszłość Europy w obliczu wzrastającego nacjonalizmu wśród głównych partii politycznych królestwa. W trakcie kampanii wyborczej wyraźna niechęć do imigrantów skrupiła się w dużym stopniu na Polakach. Wzrost antyeuropejskich nastrojów brytyjskiego elektoratu, tradycyjnie sceptycznego w stosunku do wszystkiego co pochodzi z przeciwnego brzegu kanału La Manche przerodził się wręcz w histerię, której obecnym źródłem jest fala uciekinierów z Bliskiego Wschodu i krajów afrykańskich, pogrążonych w ideologicznej i religijnej wojnie od wielu lat.

W radio i telewizji reportaże z dantejskimi scenami tonących ludzi, którzy za wszelką cenę chcą dostać się do Europy. Obrazy filmowane w obozach dla uchodźców wzruszyć mogą nawet twardego człowieka. Relacje pokazujące rodziców przemycających dzieci przez kolczaste zasieki w nadziei ocalenia przed śmiercią przypominają mi z całą jaskrawością, że nasza prosperująca Europa jeszcze parę lat temu zmagała się z podobnym konfliktem na Bałkanach, a w samym sercu naszego kontynentu miała miejsce jedna z najokrutniejszych wojen w całej historii świata – II wojna światowa. Niedawno podpisywaliśmy się pod sloganem Je suis Charlie Hebdo w reakcji wobec aktu przemocy i nietolerancji. Teraz byłoby warto przypomnieć sobie o naszej tolerancji, bo nadeszła pora sprawdzianu. Nie będzie to łatwe, ale musimy wybrać właściwą drogę. My, czytelnicy i współpracownicy „Nowego Czasu”, w większości też jesteśmy imigrantami. Ja jestem wnukiem uciekinierów z czasów rewolucji, którzy chronili się na Bałkanach, a potem we Włoszech. Moi kuzynowie wraz z rodzicami byli uchodźcami w Rumunii. Inni rodacy znaleźli się na Bliskim Wschodzie, skąd przybywają obecni uciekinierzy, a których dziadkowie dzielili się chlebem z naszymi dziadkami. Teraz jesteśmy mieszkańcami Wysp Brytyjskich.

W

łaśnie kończy się okres wakacji. Pomimo oblężenia tunelu pod kanałem La Manche przez zdesperowanych uchodźców udało mi się pojechać samochodem w poprzek Europy, odwiedzając kilka interesujących miejsc. Od najmłodszych lat wiedziałem, że w belgijskim mieście Gandawa (Ghent) znajduje się wspaniały dwuskrzydłowy ołtarz namalowany przez braci van Eyck. Starszy – Hubert dostał zamówienie i zaprojektował ołtarz. Młodszy – Jan, po śmierci brata przejął zlecenie i dokończył obrazy sześć lat później, w 1432 roku. Ołtarz jest poświęcony Adoracji Baranka Bożego, a ściślej mówiąc dotyczy tematu ofiary Jezusa Chrystusa, odkupiciela i zbawiciela ludzkości. Zainteresowanych czytelników odsyłam do przeczytania dalszych szczegółów dotyczących tego dzieła, które zaliczane jest do niewątpliwych skarbów kultury światowej. Narracja zawarta w dwudziestu czterech obrazach (dwanaście scen w wersji otwartej i dalsze dwanaście w wersji zamkniętej), namalowana po mistrzowsku, przez wieki angażowała widza obdarzonego łaską wiary w niewątpliwe przeżycia mistyczne. Dla innych sceny ołtarza są inwentarzem

Holocaust Memorial, Berlin


kultura |35

nowy czas |07 (216) 2015

których pilnowano, by ludziom nie udało się uciec do lepszego świata. Teraz pozostały już tylko nazwy przypominające ten okres, takie jak Checkpoint Charlie. Uważny obserwator zobaczy na fasadach słynnych budynków szramy na murach posiekanych kulami karabinów maszynowych przeszło 70 lat temu. Obciążenie ostatnią wojną nadal jest bardzo widoczne, nawet kiedy w rozmowach usilnie próbuję nie wracać do tego okresu. Przyjechałem, żeby zobaczyć nowy Berlin, ale natrafiam na każdym kroku na historię. Holocaust Memorial jest jednym z takich obiektów. Jego autorem jest Peter Eisenman. Projekt wykonany został na zamówienie niemieckiego rządu, który nie szczędzi wysiłków i pieniędzy, by przypominać swoim rodakom i nam wszystkim ponurą prawdę o niedawnej przeszłości. Wrażenie jest wielkie i przygnębiające. Ogromna przestrzeń pokryta cementowymi blokami przypomina antyczną nekropolię. Wchodzę pomiędzy głazy jak w labirynt Minotaura. Rząd po rzędzie, coraz dalej i głębiej… Pogrążam się w cementowych ścianach wąwozów, a w myślach wspominam tych, którym nawet nie udało się być uciekinierami. Idąc dalej natrafiam na Bramę Brandenburską, kiedyś będącą symbolem żelaznej siły Niemiec, która później stała się emblematem żelaznej kurtyny. Zwycięzcy żołnierze sowieccy do niedawna celebrowali tam zmianę warty. Teraz bramę otaczają turyści uzbrojeni w aparaty fotograficzne.

Kulturalne centrum Berlina to tak zwana Wyspa Muzeów. Przypomina obecnie wielki plac budowy i wiele obiektów jest zamkniętych dla zwiedzających. Z przyjemnością natrafiam na Alte Museum, otwarte po remoncie powierzonym brytyjskiemu architektowi Davidowi Chipperfieldowi, z którego wywiązał się doskonale. Stare i ultranowoczesne materiały łączą się we wspaniałą kontrastującą całość przypominającą architekturę antycznej Syrii i Mezopotamii. To właśnie tam toczy się teraz wojna, której końca nie widać, a zdesperowani ludzie uciekają, bo stracili nadzieję na poprawę życia. Fanatyczny gniew przeradza się w zbrodnie, których skala dociera do nas tylko fragmentarycznie. Życie ludzkie straciło wartości, na których opiera się nasza cywilizacja. Gniew fanatyków obraca się także przeciwko naszej kulturze. Parę lat temu talibowie wysadzili w powietrze monumentalne rzeźby Buddy w Afganistanie. Niedawne wiadomości opisujące zburzenie antycznej świątyni w Palmirze i brutalny mord na syryjskim archeologu, który stał tam na straży, ilustruje z całą wyrazistością, że konflikt na Bliskim Wschodzie stał się kolizją kultur. Trudne zatem jest pisanie o przepięknej Nefretete, staroegipskiej królowej, którą podziwiałem w berlińskiej Alte Museum. Na szczęście jej ponadczasowe piękno przetrwało europejskie wojny. Wypowiedź Wernera Herzoga, otwierająca ten artykuł, staje się szczególnie wymowna wobec otaczającej nas rzeczywistości.

TOWER OF BABEL

THE ASSOCIATION OF POLISH ARTISTS IN GREAT BRITAIN

AT POSK GALLERY 238 KING STREET LONDON W6 0RF

DAILY 11AM - 9PM 20 SEPT-2 OCT

PRIVATE VIEW SUNDAY 5PM, 20 SEPT

WWW.APAUK.ORG

DESIGNED BY TOR PETTERSEN


kultura |35

nowy czas |07 (216) 2015

których pilnowano, by ludziom nie udało się uciec do lepszego świata. Teraz pozostały już tylko nazwy przypominające ten okres, takie jak Checkpoint Charlie. Uważny obserwator zobaczy na fasadach słynnych budynków szramy na murach posiekanych kulami karabinów maszynowych przeszło 70 lat temu. Obciążenie ostatnią wojną nadal jest bardzo widoczne, nawet kiedy w rozmowach usilnie próbuję nie wracać do tego okresu. Przyjechałem, żeby zobaczyć nowy Berlin, ale natrafiam na każdym kroku na historię. Holocaust Memorial jest jednym z takich obiektów. Jego autorem jest Peter Eisenman. Projekt wykonany został na zamówienie niemieckiego rządu, który nie szczędzi wysiłków i pieniędzy, by przypominać swoim rodakom i nam wszystkim ponurą prawdę o niedawnej przeszłości. Wrażenie jest wielkie i przygnębiające. Ogromna przestrzeń pokryta cementowymi blokami przypomina antyczną nekropolię. Wchodzę pomiędzy głazy jak w labirynt Minotaura. Rząd po rzędzie, coraz dalej i głębiej… Pogrążam się w cementowych ścianach wąwozów, a w myślach wspominam tych, którym nawet nie udało się być uciekinierami. Idąc dalej natrafiam na Bramę Brandenburską, kiedyś będącą symbolem żelaznej siły Niemiec, która później stała się emblematem żelaznej kurtyny. Zwycięzcy żołnierze sowieccy do niedawna celebrowali tam zmianę warty. Teraz bramę otaczają turyści uzbrojeni w aparaty fotograficzne.

Kulturalne centrum Berlina to tak zwana Wyspa Muzeów. Przypomina obecnie wielki plac budowy i wiele obiektów jest zamkniętych dla zwiedzających. Z przyjemnością natrafiam na Alte Museum, otwarte po remoncie powierzonym brytyjskiemu architektowi Davidowi Chipperfieldowi, z którego wywiązał się doskonale. Stare i ultranowoczesne materiały łączą się we wspaniałą kontrastującą całość przypominającą architekturę antycznej Syrii i Mezopotamii. To właśnie tam toczy się teraz wojna, której końca nie widać, a zdesperowani ludzie uciekają, bo stracili nadzieję na poprawę życia. Fanatyczny gniew przeradza się w zbrodnie, których skala dociera do nas tylko fragmentarycznie. Życie ludzkie straciło wartości, na których opiera się nasza cywilizacja. Gniew fanatyków obraca się także przeciwko naszej kulturze. Parę lat temu talibowie wysadzili w powietrze monumentalne rzeźby Buddy w Afganistanie. Niedawne wiadomości opisujące zburzenie antycznej świątyni w Palmirze i brutalny mord na syryjskim archeologu, który stał tam na straży, ilustruje z całą wyrazistością, że konflikt na Bliskim Wschodzie stał się kolizją kultur. Trudne zatem jest pisanie o przepięknej Nefretete, staroegipskiej królowej, którą podziwiałem w berlińskiej Alte Museum. Na szczęście jej ponadczasowe piękno przetrwało europejskie wojny. Wypowiedź Wernera Herzoga, otwierająca ten artykuł, staje się szczególnie wymowna wobec otaczającej nas rzeczywistości.

TOWER OF BABEL

THE ASSOCIATION OF POLISH ARTISTS IN GREAT BRITAIN

AT POSK GALLERY 238 KING STREET LONDON W6 0RF

DAILY 11AM - 9PM 20 SEPT-2 OCT

PRIVATE VIEW SUNDAY 5PM, 20 SEPT

WWW.APAUK.ORG

DESIGNED BY TOR PETTERSEN


07 (216) 2015 | nowy czas

Medium i materiały, z którymi pracuje, zmieniają się w zależności od projektu. Jak na przykład tkanina. – Poprzez tkaninę staram się przedłużyć życie martwych kwiatów –wyjaśnia. – Chodzę na rynki kwiatowe i wygrzebuję zwiędłe kwiaty ze śmieci. Następnie zawijam je w tkaninę i przeciskam przez walec starego magla. Kwiaty puszczają soki – zaczynają krwawić i zabarwiają tkaninę. Powtarzam ten proces kilkakrotnie, nakładając jedną warstwę na drugą. Uzyskuję w ten sposób różne wzory. To nie jest pigment, ale głównie polon, dlatego rezultat jest bardzo efemeryczny – ten naturalny nadruk powoli znika pod wpływem świata i czasu. Jest to metafora istnienia kwiatu, który stopniowo ginie, zamiera. Te kwiaty są dla mnie środkiem opowiadania o konsumpcji. Są też wazy robione z naturalnych materiałów – odpadów kwiatowych i żywic organicznych: żywicy drzewnej, pszczelego wosku, maki i szelaku – pancerzy chrząszczy. Mają one ograniczony okres istnienia, a gdyby zakopać je w ziemi, to zdegradują się naturalnie. Efemeryczność natury i sztuki…

Rozmawiała: Anna Ryland

Marcin Rusak w salonie wystawowym Contemporary Applied Arts w Southwark ze swoim Monster Flower

Efemeryczność natury i sztuki…

W

Londynie, w salonie wystawowym Contemporary Applied Arts w Southwark odbyła się pierwsza wystawa indywidualna Marcina Rusaka, młodego polskiego artysty i projektanta, który mimo młodego wieku (27 lat) ma już duży dorobek artystyczny – jego projekty znalazły się na niedawnej wystawie What’s luxury? w Victoria & Albert Museum, o której pisaliśmy w poprzednim wydaniu „Nowego Czasu”. Centralnym obiektem wystawy jest tzw. Monster flower. – Kiedyś – mówi Marcin – kwiaty były produktem natury: ich kolor, zapach i właściwości były w pełni naturalne i zależne od regionu klimatycznego, w którym rosły. Obecnie straciły naturalność – nie rosną lokalnie, ale są sztucznie hodowane przez ogrodników pod każdą szerokością geograficzną. Na przykład kwiaty z Ameryki Południowej transportowane są do Europy, by zadowolić wyrafinowany gust Europejczyków. Kwiaty nie są już teraz sezonowe, wyhodowane w szklarniach, są trzymane w specjalnych lodówkach przez cały rok. Dlatego mój Monster Flower jest biały – wygląda jak kwiaty trzymane w lodówkach i pozbawione naturalnego światła. On jest tak wynaturzony, gdyż jest symbolem – rezultatem wszystkich wysiłków, które zdążają do tego, aby kwiaty wynaturzyć. Nie jest to jednak tylko wina hodowców, ale również nas, konsumentów, którzy chcą, aby kwiaty utrzymały się jak najdłużej. Monster Flower nie ma liści, gdyż hodowcy starają się pozbawić kwiaty liści, bo są one źródłem bakterii. Genetycy dążą do tego, aby stworzyć kwiaty, które składają się prawie tylko z kwiatostanu. Pośrednicy chcą, aby kwiaty były ciasno spakowane, bo to ułatwia transport. – Nasz projekt – opowiada Marcin – rozpoczęliśmy od wizyty na giełdzie kwiatowej, gdzie właściciele sklepów i centrów ogrodniczych kupują tysiące świeżych kwiatów czekając na moment, kiedy dany gatunek będzie miał najbardziej korzystną cenę. To pokazuje, że kwiaty są traktowane jak towar masowo produkowany. W czasie studiów na Akademii Sztuk Pięknych w Eindhoven wraz z genetykiem roślin eksperymentowaliśmy z kwiatami i manipulując ich różnymi cechami, połączyliśmy je w hybrydę. Następnie zeskanowaliśmy ją tworząc jej obraz w formacie 3D, który został później wydrukowany i utwardzony w specjalnym gipsie uzyskując formę w postaci prezentowanego na wystawie Monster Flower.

Marcin wyjaśnia, że jego zainteresowanie kwiatami wywodzi się z tradycji rodzinnej. Jego dziadkowie ze strony mamy byli hodowcami kwiatów od roku 1900. – Moja mama była pierwszą osobą w rodzinie, która przerwała tę tradycję. Pamiętam, że jako mały chłopiec bawiłem się w opuszczonych szklarniach. Dopiero kiedy studiowałem w warszawskiej ASP i zacząłem się interesować projektowaniem, w którym wiele elementów zainspirowanych jest naturą, niejako wróciłem do kwiatów. Marcin utrwala swoje rysunki kwiatów, które podobne są do starych rycin. – Rysunki kwiatów przyszłości trawione są kwasem na miedzi. Są to narzędzia, które pozwalają mi opowiedzieć lepiej historię kwiatów.

Eva Becla Prezentuje... ..

Marcin Rusak, Waza

Sobota

17 p października

19:00

godz.

Ealing Town Hall N w Broadway, Ealing, W5 2BY New

Bilety lety w cenie £18 (zniżki żki dla grup powyżej 10 osób)

REZERWACJA TE ELEFONICZNA/ZAKUP "Czerwony Tulipan" w ykonuje piosenki "uczucia uczucia", czyli poetyckie i kabaretowe – zawsze literackie lub, jak nazy wają je niektórzy "piosenki artystyczne". Współpracuje z "Kabaretową Scceną Trójki".. Zespół od 1985 roku gra koncerty w całej Polsce oraz w Europie, USA i Kanadzie. Wydał 10 płłyt yt CD oraz DVD zatytułowane "Obrazy i obrrazki"..

(akceptujemy kceptujemy płatność kartami płatniczymi) (bilety ty zamówione/niezapłacone w ciągu 4 dni zostaną anulowane)

Tel: 07788 4101 22 020 8997 3629 email: eva@evabeclapresents.com va@evabeclapresents.com eva.becla www.evabecla.com w . cllla.com co om

SKŁADAM SERDECZNE NE PODZIĘKOWANIA WANIA POLLONII AID FUND FUNDATION ATION TR ATION TRUST UST


kultura |37

nowy czas |07 (216) 2015

Artful Faces w Ognisku

Joanna Ciechanowska przy autorskiej ekspozycji Artful Faces w barze Ogniska Polskiego

Z artystycznego podwórka

W

Galerii The Montage w południowym Londynie trwa wystawa nowych prac Pawła Wąska (właściciela The Montage). Są one rezultatem ostatnich kilku miesięcy twórczych eksperymentów. Artysta pokazuje 91 prac. Są to głównie oleje na papierze – ulubiona technika Pawła. Karty papieru umieszczone bezpośrednio na ścianie, ułożone są w cykliczne grupy, które przybierają narracyjny charakter, mimo że każda powstaje jako indywidualna kompozycja. Patrząc z uwagą na każdy fryz geometrycznych abstrakcji odczytać w nich można, słusznie lub nie, aluzje do zaobserwowanych scen przypominających przedmioty i bliżej nieokreślone postaci. Najmocniejsza część ekspozycji to pokaźnej wielkości tryptyk w olejach na płótnie. Kompozycje tego typu na ogół trudno jest opisać, ale łatwo jest mi je obdarzyć pochwałą ze względu na odczucie, które wywołują we

Paweł Wasek, Fryz, 2015

mnie. Lubię ich kolor, rozmieszczenie kompozycyjne i gradacje intensywności spektralnej. Ponad wszystko doceniam rozwój artystycznych poszukiwań Pawła Wąska i z zaciekawieniem czekam na następny rezultat. • Przed okresem wakacyjnym w Galerii POSK odbyła się tygodniowa meteoryczna wystawa będąca debiutem artystycznym Adama Gargulińskiego-Burks. Udało mi się zobaczyć wystawę podczas instalowania w galerii i zdumiony byłem jakością ekspozycji. Ściany wypełniał cykl czarno-białych monotypii, oprawionych w scalony rytmicznie zestaw neutralnych passepartout i ram. Podobały mi się w swojej tonacji, pełne zadumy i jakoby czarnych przepowiedni. Czyżby Adam komentował w ten sposób nasz skomplikowany świat? Przez środek galerii w jednym ciągu ustawione były przestrzenne kompozycje pełne intuicyjnej świeżości. Adama prace znane mi były po części w przeszłości i cieszę się, że zrobił swój pierwszy wystawienniczy krok. (was)

Na początku lipca, tuż przed jubileuszem 75-lecia w Ognisku Polskim przy Exhibition Road odsłonięta została ekspozycja cyklu rysunków ukazujących się regularnie na łamach „Nowego Czasu”. Autorem rysunków jest Joanna Ciechanowska. Artful Faces – bo taki jest tytuł tego cyklu, jest mieszanką rysunku i dowcipnego komentarza, w którym Joanna dowiodła, że jest nie tylko dobrym obserwatorem charakteru wybranych postaci, lecz także ma cięte pióro, co widać w towarzyszących rysunkom opisach. Na stałą ekspozycję wybrano z konieczności tylko część opublikowanych rysunków. O ich popularności świadczy fakt, że niektóre są już zakupione. Biorąc pod uwagę całość nadal rozwijającego się cyklu, należy się autorowi pochwała za kronikarski wysiłek, dzięki któremu powstaje dokumentacja ludzi kultury i sztuki polskiego, choć nie wyłącznie, życia w Londynie. Podziękowania należą się Janowi Woronieckiemu, który docenił wartość tych rysunków, przeznaczając miejsce na ekspozycję w prowadzonej przez siebie restauracji Ogniska, a także pokrywając koszt związany z drukiem i oprawą rysunków. Cykl trwa i trwać chyba będzie tak długo, jak na to pozwoli zapał twórczy Joanny Ciechanowskiej. (was)


07 (216) 2015 | nowy czas

dreszcze, nie żartuję. Słuchanie płyty w domu to jedno, ale słyszeć ten chrypliwy głos na żywo to zupełnie inny wymiar odbioru, zarówno formy, jak i treści śpiewanych przez Dyjaka utworów. Jak zwykle miałem ze sobą aparat , i przez pierwsze trzy utwory mogłem pstrykać do woli, ale już po drugiej piosence usiadłem grzecznie na swoim miejscu, mówiąc sobie w duchu: nie stary, nie możesz tego przepuścić... I nie przepuściłem, siedziałem jak wryty i czułem jakby ten facet o urodzie rzeźnika śpiewał tylko dla mnie, i czasami o mnie… Tu wracam do owej „umiejętności” Marka Dyjaka o której wspomniałem wcześniej. Jego koncert to nie jest zwykła relacja wykonawca–odbiorca. To operacja na otwartym sercu, szarpanie strun duszy, dotykanie tego co boli najbardziej i siedzi w nas głęboko schowane przed światem. Patrząc na tego człowieka i słuchając jego piosenek gdzieś w głowie kołatała się myśl, że człowiek to coś więcej niż szkielet ubrany w skórę goniący codzienność. Jest jeszcze to niewidzialne coś, czym czujemy… Koncert trwał, Marek Dyjak wykonał Nie będziesz,

polskiej społeczności w wielkiej Brytanii potrzeBa kontaktu z amBitnym repertuarem. luDzie zmęczeni są plastikiem, Brokatem i tym co w BieGu luB na pokaz

kim pan jesteś, panie Dyjak?

Marek Jamroz

W

sobotę 27 czerwca wybrałem się do Londynu, do POSK-u na Hammersmith. Powód – kolejny koncert. Tym razem zorganizowany przez Heart Beat Events, a wystąpić miał Marek Dyjak. Kim jest Marek Dyjak? No właśnie, to dobre pytanie. Powiedzieć o nim, że jest jazzmanem,

muzykiem, wykonawcą, piosenkarzem to za mało. Artystą? W jednym z wywiadów sam podał to w wątpliwość twierdząc, że nawet nie wie dokładnie kim jest artysta, bo wszędzie ich pełno, szczególnie w telewizji. Twórcą? Cóż, nie śpiewa swojego repertuaru… Dyjak nie pasuje do żadnej szuflady, do której chętnie wkładamy ludzi. Pisano o nim „polizany przez Boga”, człowiek, którego życiorys znaczą sznyty alkoholowych ciągów, bójek, prób samobójczych. Gość, który twierdzi, że palenie rzuci dopiero wtedy, gdy przykryją go wieczną płytą. Czterdziestoletni facet, który nigdzie dotychczas nie zagrzał miejsca, domem, była mu cała Polska i jej najciemniejsze kąty… Ale jest jeszcze coś, jego głos, wrażliwość i jak się przekonałem na własnej skórze, pewna umiejętność, o której napiszę dalej. Wracając do koncertu. Sala Teatralna POSK-u wypełniona, na scenę wchodzi Andrzej Babraj, organizator koncertu i krótkim wstępem wprowadza publiczność w świat muzyki Marka Dyjaka. Chwilę potem Andrzeja zastępują na scenie muzycy: Jerzy Małek – trąbka, Marek Tarnowski – fortepian/akordeon, Michał Jaros – kontrabas, Arkadiusz Skolik – perkusja. Jeszcze chwila i jest, on, Marek D. we własnej osobie. Rozpoczął piosenką Dziwna okolica, i od pierwszych słów Czasem umieram zupełnie i już… poczułem

dedykując utwór organizatorowi koncertu. Dalej Człowiek (Złota ryba), chyba najbardziej znana piosenka śpiewana przez Dyjaka, i Na zakręcie, którą śpiewała kiedyś Krystyna Janda. Utwór Jestem Kamieniem był wykonany jedynie instrumentalnie. Artysta stwierdził, że zgrzeszyłby, gdyby go zaśpiewał, bo może to zrobić jedynie Kayah i tylko do niej ów utwór należy. Tu można było docenić w pełni kunszt jazzowego kwartetu, który towarzyszył wokaliście. Byłoby wielką niesprawiedliwością stwierdzić, że muzycy byli gdzieś w cieniu głosu Dyjaka, lub że stanowią jedynie tło, ramę muzyczną. Nie, po prostu bez tej czwórki instrumentalistów ten koncert by się najzwyczajniej w świecie nie odbył. Partie Jerzego Małka na trąbce były doskonałe, czyste, aksamitne, czasem senne, innym razem pełne mocy. Po powrocie wokalisty na scenę publiczność nadal miała przyjemność słuchania duetu Dyjakowej chrypy i jazzowego brzmienia. Nie wiadomo, jak to się stało, ale czas płynął zdecydowanie za szybko. Po, między innymi Rebece, piosence w samą porę, okazało się że koncert zbliża się do końca. Jednym z bisów był przedwojenny jeszcze przebój Ta ostatnia niedziela. Przypomnę tylko, że piosenkę tę ze słowami Zenona Friedwalda do muzyki Jerzego Petersburskiego śpiewał legendarny Mieczysław Fogg i to była piosenka-ikona. Nie wiem, czy nie szargam świętości, ryzykując stwierdzenie, że pora zweryfikować przekonania. Dyjak chyba urodził się po to, żeby wyśpiewać Ostatnią niedzielę… Występ Marka Dyjaka i jego zespołu w Londynie zakończył się owacją na stojąco. Mimo że publiczność domagała się kolejnych bisów, artyści opuścili scenę. Komu było mało piętnastu utworów na żywo, miał po koncercie okazję zakupić płyty Marka Dyjaka, a także jego biografię Polizany przez Boga. Do nabycia była też płyta trębacza Jerzego Małka. Obydwaj panowie rozdawali autografy i chętnie pozowali do zdjęć z publicznością. Koncert zorganizowany przez ekipę z Heart Beat Events udowodnił, że naszej polskiej społeczności w Wielkiej Brytanii potrzeba kontaktu z ambitnym repertuarem. Ludzie zmęczeni są plastikiem, brokatem i tym co w biegu lub na pokaz. Mówi się że Marek Dyjak śpiewa jesień. I jest w tym sporo prawdy – w Sali Teatralnej POSK-u w czerwcowy wieczór powiało trochę żółtym październikiem i spadło nieco listopadowego deszczu. To była piękna jesień, na początku angielskiego lata. Dziękuję Panu, Panie Dyjak.


kultura |39

nowy czas |07 (216) 2015

Jestem tylko człowiekiem, nieraz… – To nie tak, czy to ma znaczenie czy nie. To po prostu się dzieje. Nieraz mam pomysł w głowie i on strasznie szybko ulega zmianie, bo materiał nie pozwala tak czysto przekazać myśl, kolor. Oddzielną sprawą jest to, co masz w głowie, a oddzielną to, w czym uczestniczysz. Ten proces sam w sobie jest progresywny. Można powiedzieć, że pierwotna idea zmienia się o sto procent w bardzo krótkim czasie. Końcowy efekt jest zupełnie inny. Przypadkowy, nieprzypadkowy, spontaniczny. Czasami synteza pomiędzy myśleniem ręką a okiem jest straszliwie zablokowana. Połączenie tego wszystkiego w jednym punkcie stwarza jakąś nową energię, która daje pierwotną radość. To tak, jakbyś opanował stado mustangów i nagle one ustawiają się w jednym szeregu.

Dawid Pataria jest artystą malarzem, Gruzinem, który od ponad dwudziestu lat mieszka w Warszawie. Od niedawna prowadzi w centrum Warszawy własną galerię sztuki.

Już od ponad dwudziestu lat mieszkasz w Polsce, czy czujesz się tam obcokrajowcem?

Często wspominasz o tym, że zostałeś wyrzucony z pięciu szkół artystycznych.

– Kiedy ktoś pozostawia swoje miejsce urodzenia i zamieszkania i wędruje gdzieś dalej, to nazywany jest cudzoziemcem. Może świat kiedyś dojdzie do tego, że Ziemia należy do wszystkich. Odwiecznym problem ludzkim jest to, że jeden człowiek nie rozumie drugiego człowieka, tym bardziej kiedy ktoś jest przybyszem. Dlatego mamy taką etykietkę „cudzoziemiec”. Ja lubię określać nas emigrantów jako nietoperze – ani ptak, ani mysz. I nie o to chodzi, że wychodzimy tylko nocą, kiedy wszyscy śpią. Mamy inną mentalność, mamy w sobie więcej kultur niż ta, z której się wywodzimy i ta do, której przyszliśmy. Od początku mojego pobytu czułem, że Polacy i Gruzini mają wiele wspólnego. Mamy podobne zwyczaje.

– Myślę, że być może w związku z tym mam jakiś kompleks. Jak się jest w obcym kraju to najważniejsze jest, aby przetrwać. Szkoły artystyczne są jednymi z najbardziej wymagających finansowo. Trzeba kupić farby, tusz, papier, płótna. Stypendium nie miałem, a tubka farby potrafiła wtedy kosztować 30 złotych. Trzeba było sobie jakoś radzić. Próbowałem przetrwać, inni robili program. Dlaczego spośród polskich miast wybrałeś Warszawę?

– Mam sentyment do Warszawy. Miałem dziewiętnaście lat, kiedy przyjechałem do Polski, właśnie do Warszawy. Pierwsze zderzenie z tym miastem było dla mnie niesamowite. Przez te wszystkie lata obserwuję, jak to miasto się rozwija. Porównuję do tego, co było wcześniej. Również jako przybysz porównywałem to miasto do miast w Gruzji. Jestem nasiąknięty Warszawą, jestem tym miastem nasączony.

Czy twoje obrazy wypływają ze wspomnień, czy może bardziej jesteś obserwatorem otaczającej cię rzeczywistości? W twoich obrazach jest dużo nostalgii i jakby tęsknoty za dzieciństwem.

– W jakimś stopniu kiedy coś się tworzy, to odtwarzamy coś, co nam się całe życie podobało czy sprawiało przyjemność. Więc to jest i tak, i tak. To jest podświadomość, którą każdy człowiek posiada. Pochodzenie, wychowanie ma ogromne znaczenie. Czasami jakiś smak, zapach, pogoda powodują, że wracają wspomnienia. Na przykład zapach koziego mleka… Ostatnio dostałem wiadomość po gruzińsku i zaskoczyło mnie, że nawet czytanie tej wiadomości i patrzenie na alfabet gruziński miało taki sam efekt, przywołało wspomnienia. Powiedziałeś kiedyś, że tworzenie jest dla ciebie szukaniem i znajdowaniem prawdy o sobie.

– Każdy człowiek jest w stanie tworzyć sztukę, tylko większość z nas na to nie zwraca uwagi. Człowiek teraz może zmienić nurt rzeki, a sztuka to jest to samo, sztuka jest iluzją. Najbardziej abstrakcyjne i piękne rzeczy może stworzyć tylko natura. A my jesteśmy produktem natury, co oznacza, że jesteśmy jakby echem. Tworzenie to jakby powielanie. Toczy się teraz wiele dyskusji na temat tego, że sztuka, malarstwo umiera. Biorąc pod uwagę rozwój technologii, sztuka istniejąca w dotychczasowej formie jest już nikomu nie potrzebna.

– To jest po prostu proces, gdzie coś powstaje na bazie tego co zanika. To dobrze, że są inne media, które pomagają i ułatwiają dostęp do odbioru sztuki. Myślę, że od wielu lat muzea były zbyt pasywne i nie reagowały na rozwój technologii. Dopiero ostatnio się to zmienia. Teraz sztuka oparta jest bardziej na nowoczesnej technologii, ale porusza ona w ludziach tego samego typy receptory jak poprzednio. Dlaczego otworzyłeś swoją galerię sztuki?

– Miałem dużą pracownię malarską po drugiej stronie Wisły, na Pradze. Była obwieszona obrazami do sufitu, a ściany były wysokie na pięć metrów. Przyjeżdżali turyści z całego świata i miałem bardzo pozytywny odbiór tego co robiłem. Niczego nie sprzedawałem, ale pomyślałem, by coś zrobić nie tylko dla turystów, ale też dla mieszkańców Warszawy. Problem w tym, że nie widzę się jako biznesmen, aczkolwiek widzę to jako nowe wyzwanie. Nie chcę się ograniczać, można zwariować patrząc ciągle tylko na swoje obrazy.

Czym jest dla ciebie sukces?

Dawid Pataria Dlaczego można zwariować?

– Bo to jest tak jakbyś ciągle patrzył w lustro. W jakimś stopniu w każdym obrazie widzisz siebie. Przez wiele lat usiłowałem się izolować, aby nie ulegać modnym trendom w sztuce. Chciałem wyeliminować czynność skanowania czyjejś twórczości. Nawet jeśli tego się nie chce, kiedy idzie się na czyjaś wystawę, to zostaje to gdzieś zakodowane. Czy komunikowanie się przez sztukę ma dla ciebie znaczenie?

– Sukces wielu ludziom kojarzy się z dobrobytem. Z byciem samowystarczalnym. Dla mnie sukces oznacza aby pozostać człowiekiem. Po tym całym zbiorze wydarzeń, z których skalda się nasze życie, mimo wszystko pozostać sobą. Zachować miłość do matki, do najbliższych ludzi. Dla mnie sukces to abym z dumą mógł przekazać moje nazwisko moim dzieciom. Kim Jest Dawid Pataria?

– Jestem malarzem… (śmieje się). Mam na imię Dawid, jestem tylko Dawidem… (poważnieje). Nie mam pojęcia, jestem po prostu człowiekiem, nieraz.

Rozmawiała: Irena Falcone Obraz Dawida Patarii


40| ludzie i miejsca

07 (216) 2015 | nowy czas

Miła sercu uroczystość Maria Dębicz

8

lipca, po kilku latach starań, odsłonięto we Lwowie tablicę upamiętniającą Józefa Maksymiliana Ossolińskiego (1748-1826), założyciela Zakładu Narodowego Ossolińskich. Tablica, zaprojektowana i wykonana we Wrocławiu, została umieszczona na budynku Lwowskiej Narodowej Naukowej Biblioteki Ukrainy im. Wasyla Stefanyka, w tym samym miejscu, gdzie w latach 1928-940 znajdowała się tablica z medalionem i następującym napisem: Józef Maksymiljan (z Tęczyna) Ossoliński wzór cnoty obywatelskiej wiekopomny fundator Zakładu Narodowego im. Ossolińskich niestrudzony badacz przeszłości polskiej (1748-1826).

Artful Faces

Od 2007 roku replikę tej tablicy można oglądać na budynku wrocławskiego Ossolineum, gdzie wmurowano ją w 190. rocznicę utworzenia Zakładu. Na odsłoniętej 8 lipca we Lwowie tablicy, pod medalionem z podobizną założyciela widnieje napis w trzech językach: ukraińskim, polskim i angielskim. Honory gospodarza uroczystości pełnili wspólnie dr Adolf Juzwenko – dyrektor wrocławskiego Ossolineum i prof. Myroslaw Romaniuk – dyrektor generalny Biblioteki im. W. Stefanyka. Wśród zaproszonych gości byli m.in. prezydent Wrocławia Rafał Dutkiewicz i zastępca burmistrza Lwowa Marta Litwiniuk. Uroczystość obserwowała duża grupa mieszkańców Lwowa, wśród nich wielu Polaków. Niektórzy przynieśli ze sobą rodzinne pamiątki: albumy z fotografiami, stare książki, często z przedwojennymi dedykacjami. Spotkałam po latach reżysera Zbigniewa Chrzanowskiego. Od 1966 roku kieruje zespołem Polskiego Teatru Ludowego, z którym wystawiał sztuki Zapolskiej, Fredry i Różewicza. W Kartotekę Różewicza wpisał własny życiorys, urodzonego w 1935 roku lwowiaka. Teraz krąży między Lwowem a Przemyślem, gdzie mieszka. Rozpoczął właśnie próby współczesnej sztuki polskiej. – Tytuł ? – Jeszcze nie powiem, żeby nie zapeszyć premiery – usłyszałam. Od prawie dziesięciu lat wrocławskie Ossolineum ma we Lwowie pełnomocnika – Wiktorię Malicką. To ona przyłożyła ręki do ciekawego programu pobytu wrocławskich gości. Zwiedziliśmy kościoły, tak mocno związane z polską historią, ormiańską katedrę z freskami Henryka Rosena i Józefa Mehoffera. Obejrzeliśmy renesansowe kamieniczki w Rynku. Weszliśmy nawet do sieni mieszczańskiej kamienicy, by zobaczyć największy zachowany witraż. Podziwialiśmy najpiękniejszy na świecie pomnik Adama Mickiewicza. Podobno, niezależnie od pory dnia, na jego postać nigdy nie pada cień. W restauracji Kupol, która znajduje się w pobliżu dawnej siedziby Ossolineum oraz Lwowskiej Filharmonii degustowaliśmy polskie potrawy i wypieki oraz delektowaliśmy się smakiem legendarnej lwowskiej kawy. Właściciele zachowali dawny wystój sal w stylu belle epoque. Na zewnętrznej ścianie lokalu wiszą przedwojenne szyldy, a to Magiel w bramie, a to Najlepsze piwo lwowskie czy Maggi. Nie można opuścić Lwowa bez odwiedzenia Cmentarza Łyczakowskiego i bez zapalenia zniczy i położenia kwiatów na grobach dyrektorów Ossolineum. To oni strzegli dzieła założyciela, pomnażali je i budowali markę Ossolineum. A wszystko zaczął fundator, który gromadził księgozbiory i rękopisy jeszcze w końcu XVIII wieku. Pomagał mu osobisty sekretarz, niestrudzony podróżnik po dworach, klasztorach, pałacach – Samuel Bogumił Linde, późniejszy autor wielkiego Słownika języka polskiego.

Say others: Ireneusz Truszkowski, Consul General at the Embassy of the Republic of Poland in London for, with a small gap, the last ten years, will be greatly missed by Poles in UK. His support and enthusiasm for Polish projects benefited many, and his smile lifted the mood in the new building of Consular Section. Says he: “I’ll miss London. I like to get on the night bus and look at this city’s ever changing colours from the top deck. But most of all, I’ll miss the people I’ve met here. One gets used to people in this job, and I’ve learned a lot from Polish émigrés.” Say I: Diplomatic charm, warm smile, we’ll miss you. Bottom line: Come back. Boomerangs are thrown many times. Text & graphics by Joanna Ciechanowska Panorama Lwowa

Nowo odsłonięta tablica upamiętniająca Józefa Maksymiliana Ossolińskiego, założyciela Zakładu Narodowego Ossolińskich we Lwowie

Adam Kłodziński, pierwszy dyrektor (od 1839 roku) zajmował się nie tylko porządkowaniem zbiorów bibliotecznych, organizowaniem działalności gromadzącej wokół Zakładu środowiska kulturalne i naukowe, ale przede wszystkim odbudową i remontem. Na siedzibę Ossolineum wybrano mocno zniszczone budynki dawnego kościoła i klasztoru karmelitanek. Na prace adaptacyjne od początku brakowało funduszy. W pierwszym okresie kierował nimi bezinteresownie generał Józef Bem. W znak Ossolineum wpisana jest charakterystyczna sylwetka kościoła. To właśnie w dawnym kościele znalazł miejsce magazyn ciągle powiększającego się księgozbioru. W drugiej połowie XIX wieku dyrektorzy August Bielowski i Wojciech Kętrzyński poszerzyli jeszcze działania poprzednika, czyniąc z Ossolineum ważny ośrodek życia polskiego. Organizowali odczyty i posiedzenia naukowe, dyskusje, wieczory literackie i koncerty. Zatrudniali badaczy historii i literatury, poetów i pisarzy. To wtedy


ludzie i miejsca |41

nowy czas |07 (216) 2015

powstała wspaniała monografia ossolińczyka Karola Szajnochy Jadwiga i Jagiełło – ówczesny bestseller. Następcą Kętrzyńskiego został w 1918 roku Ludwik Bernacki, historyk literatury, wydawca. Jego życie zakończyło się tragicznie w 1939 roku, w czasie kampanii wrześniowej. Dopiero w bardziej sprzyjających warunkach politycznych udało się urządzić mu symboliczny pogrzeb. Jednak najtrudniejsza rola przypadła Mieczysławowi Gębarowiczowi, kiedy władze statutowe Ossolineum działać musiały w konspiracji. Lwów w czasie II wojny światowej znalazł się najpierw w rękach Sowietów, potem Niemców, a potem znowu Sowietów. Gębarowicz, historyk sztuki, mianowany dyrektorem w 1943 roku przez ostatniego kuratora Ossolineum księcia Andrzeja Lubomirskiego, który musiał wraz z rodziną opuścić Polskę, stał się oddanym strażnikiem Zakładu. Ratował dobra kultury, przejmował księgozbiory, rękopisy. Po wojnie na podstawie umowy między władzami PRL-u i ZSRR przewieziono do Wrocławia w dwu transportach, w 1946 i 1947 roku, jedynie część zbiorów. Większość księgozbioru i wielkiej wartości kolekcje czasopism polskich z XIX i XX wieku zostały we Lwowie. Mieczysław Gębarowicz mieszkał we Lwowie do śmierci w 1984 roku. Na Cmentarzu Łyczakowskim zamyślamy się nie tylko przy grobach dyrektorów Zakładu Narodowego. Odwiedzamy groby

pisarzy: Gabrieli Zapolskiej, Marii Konopnickiej, poety Władysława Bełzy… Pracują tu polscy konserwatorzy. Folia okrywa pomnik poety Seweryna Goszczyńskiego, uczestnika Powstania Listopadowego. Na renowację czeka nagrobek Ksawerego Godebskiego, powstańca, emigranta, w 1851 roku posła na sejm, a od 1858 roku kustosza i edytora w Bibliotece Ossolińskich. Wyjazd do Lwowa i udział w uroczystości odsłonięcia tablicy był dla mnie wielkim przeżyciem. We Wrocławiu wychowywałam się wśród lwowiaków. Chyba już w liceum usłyszałam o lwowskiej szkole matematycznej. Dlatego od razu zajrzałam do „kawiarni szkockiej”, gdzie spotykali się genialni matematycy. Pisali wzory na marmurowym stoliku, a potem w zeszycie, cudem przechowanym i nazwanym Księgą szkocką. Na Cmentarzu Łyczakowskim odnalazłam grób profesora Stefana Banacha, zmarłego w 1945 roku, wielkiego matematyka. Współtwórcą szkoły matematycznej był profesor Hugo Steinhaus. Po wojnie zamieszkał we Wrocławiu. Zmarł w 1972 roku. Zawsze, kiedy odwiedzam cmentarz na wrocławskim Sępolnie, gdzie pochowani są moi rodzice, zatrzymuję się przy grobie profesora i czytam jego słowa, wykute w szarym marmurze: Między duchem a materią pośredniczy matematyka.

Maria Dębicz

Londyn w szkicowniku Marii Kalety:

Royal Albert Hall, symbol wiktoriańskiej świetności Jest kilka budynków w Londynie, które są mi bliższe niż inne. Należy do nich Royal Albert Hall, jeden z najbardziej rozpoznawalnych symboli wiktoriańskiej świetności tego miasta. Ten wzorowany na włoskich amfiteatrach okrągły budynek, z charakterystyczną wieńczącą go kopułą, został uroczyście otwarty w 1871 roku. Pomysłodawca jego budowy, książę Albert, nie żył już od dziesięciu lat, ale jego idea, aby miejsce to służyło oświeceniu publicznemu pozostała żywa do dzisiaj. Zrodziła się po oszałamiającym sukcesie Wielkiej Wystawy (Great Exhibition) z 1851 roku i jej Kryształowego Pałacu (Crystal Palace) wzniesionego w Hyde Parku. Budowę nowego obiektu powierzono więc tej samej instytucji, czyli Exhibition’s Royal Commission, i ludziom nią zarządzającym. Odpowiedzialni za jego projekt i powstanie byli Henry Scott, Francis Fowke i Rowland Ordish. Dwaj pierwsi to wysocy rangą wojskowi członkowie ówczesnego Korpusu Inżynieryjnego, stąd może uzasadnione w części są niektóre złośliwe uwagi, że budynek ten przypomina wojskową fortyfikację. Oświetlany był lampami gazowymi, miał przeszklony dach wsparty na żeliwnej konstrukcji i mieścić mógł ponad osiem tysięcy ludzi. Dzisiejszy Royal Albert Hall przypomina ten sprzed ponad stu lat tylko od zewnątrz. W wewnątrz przeszedł istotną transformację. Kopuła dachu nie jest już szklana, zmieniono ją, aby uniknąć efektu szklarnianego (chociaż bywalcy letnich koncertów wiedzą, jak wciąż gorąco może być na górnej galerii). Do ażurowego kiedyś sufitu podwieszane są teraz wielkie latające spodki, których zadaniem jest poprawa akustyki głównej eliptycznej sali

koncertowej. No i znacznie mniej jest miejsc dla publiczności, dla jej wygody i bezpieczeństwa. Na artystycznej mapie Londynu Royal Albert Hall jest miejscem niezwykle aktywnym. Gości też wydarzenia sportowe, jak coroczny finał tenisowego turnieju Masters czy ważne ceremonie, jak uroczystość Dnia Pamięci (Festival of Remembrance) organizowany przez szacowny Royal British Legion. Jest on jednak przede wszystkim siedzibą prawdziwego muzycznego i społecznego fenomenu na skalę światową, jakim jest coroczny cykl koncertów muzyki klasycznej The Proms. Codziennie, przez ponad dwa letnie miesiące, wnętrze Royal Albert Hall wypełnia się publicznością po brzegi, a finałowy koncert jest bodaj najbardziej szalonym wydarzeniem artystycznym, jakie można sobie wyobrazić. Takiej ilości pozytywnej energii i solidarności z kilkoma tysiącami współuczestników nieczęsto się doświadcza, a na pewno nie zapomina się nigdy. Miało tutaj miejsce też wiele innych niezwykłych wydarzeń, jak choćby niezapomniany koncert z okazji diamentowego jubileuszu królowej Elżbiety II, jeden z ostatnich występów Ravi’ego Shankara czy wreszcie bardzo wzruszająca dla mnie ceremonia wręczenia dyplomów magisterskich studentom londyńskiego Imperial College, wśród których jednym z wyróżnionych był mój najstarszy syn. I tu dochodzę do sedna mojej fascynacji tym budynkiem. Otóż jego istotna wartość nie leży w jego architektonicznej urodzie, ale w tym, co się w nim dzieje. I jest to chyba najpełniejsza realizacja zamysłu księcia Alberta i jemu podobnych.


07 (216) 2015 | nowy czas

Seba w studio

Sebastian Piskorowski: – Jestem silny, dam radę!

N

iedawno minęło jedenaście lat od dnia, w którym poznałem Sebastiana. To od niego kupiłem mój pierwszy rower na Wyspach. Prozaiczna transakcja, jaką w warunkach stabilizacji jest zakup środka transportu, dla początkującego imigranta, którego cały dobytek stanowi niewielki plecak z minimalnym wyposażeniem, urasta do rangi wydarzenia i stanowi wystarczający powód do nawiązania bliższej znajomości. Seba szybko dał się poznać jako doskonały znawca muzyki, o której z pasją potrafił rozmawiać. Swoją wiedzę opierał nie tylko na setkach wysłuchanych płyt. Wynikała ona w ogromnym stopniu z regularnego uczestnictwa w Przystankach Woodstock, które w latach 1997-2003 (poza jednym) odbywały się w jego rodzinnych Żarach. Uwielbiał kino, a zwłaszcza filmy o twardzielach. Sam będąc twardym facetem musiał zapewne odczuwać rodzaj duchowej więzi z bohaterami, którzy ponosząc rany oraz przeżywając wzloty i upadki z narażeniem życia chronili swoją rodzinę albo stawali w obronie wartości, którymi się kierowali. Był pasjonatem komiksów Marvela, w których bezkompromisowość i polaryzacja postaw jest chyba najbardziej czytelna, a dobro i zło toczą nieustanną walkę. Pewnie i z tego powodu Sebastian był zdeklarowanym fanem Wiedźmina. Kochał Londyn i kanonierów z Arsenalu, ale najbardziej kochał Basię i swoich synów. Byłem z nim w chwili, w której dowiedział się o narodzinach Sebastiana Juniora. Do dziś mam w uszach donośny krzyk radości, który niczym ryk lwa zawładnął zakładową kantyną. Posiadał głos, o którym mówiło się, że jest radiowy. 2 lipca 2012 roku Sebastian Piskorowski zadebiutował w roli radiowego prezentera i ze studia Radia Verulam w St. Albans poprowadził wraz ze mną jedno z notowań Listy Przebojów Polisz Czart. O swojej chorobie dowiedział się cztery miesiące wcześniej... „W Wielkiej Brytanii co roku diagnozuje się 10500 zachorowań na raka, z czego około 175 z nich to Polacy mieszkający na Wyspach. To jest moja historia – jestem jednym z nich, jestem jednym ze 175 Polaków chorych na raka w Wielkiej Brytanii”.* – Sławek, piszę bloga – wyznał mi podczas spotkania, o które sam poprosił. – On jest o mojej chorobie. Chciałbym, aby jak najwięcej ludzi, którzy też walczą z nowotworem, mogło go czytać. Mógłbyś wspomnieć o nim na antenie?

Bez wahania odparłem, że jasne i że dodatkowo umieszczę informację o tym także na moim blogu, ale… niemal w tej samej chwili zaświtała mi w głowie pewna myśl. Przecież Seba mógłby spełnić swoje wielkie marzenie i prezentować muzykę na radiowej antenie. Miał w głowie nawet plan, że na strychu domu, w którym mieszkał wraz z rodziną, zbuduje domowe studio radiowe, z którego będzie nadawał programy o angielskim rocku, o którym prawdopodobnie wiedział więcej niż wielu rdzennych mieszkańców Wysp Brytyjskich. – Seba, chciałbyś ze mną poprowadzić listę przebojów? – zapytałem go kilka dni później. „Dzięki ludziska za energię, jaką od Was dostaje! Miło było usłyszeć, że ludziom podoba się to, co napisałem i że nie jednej osobie łza zakręciła się w oku. Mam nadzieję tylko, że ten blog dotrze do kogoś, kto jest w podobnej sytuacji jak ja i że ta osoba znajdzie tu coś przydatnego, coś, co pomoże jej poczuć się odrobinę lepiej i da lekkiego energy bust. Taki mam plan i taki był od samego początku zamiar i pomysł na tego bloga, aby pomóc Polakom na Wyspach walczącym z rakiem i pokazać im, jak sobie radzić…”.* Nie zapomnę nigdy chwili, gdy 2 lipca 2012 na około godzinę przed debiutancką audycją siedzący w moim pokoju Sebastian wyjął kartkę formatu A4 z wydrukowanym – minuta po minucie – rozkładem jazdy programu i tematami, o jakich będzie mówił. Spojrzałem na niego ze szczerym uśmiechem i powiedziałem: – Seba, nigdy by mi nie przyszło do głowy, żeby z taką precyzją przygotować się do programu. W studio Radio Verulam gościł tylko dwa razy. 19 listopada usiedliśmy przy mikrofonach po raz drugi i – jak się później okazało – ostatni. Tego dnia byliśmy obaj w znakomitych nastrojach. Seba wrócił właśnie ze spotkania z piłkarzami jego ukochanego Arsenalu i z wypiekami na twarzy dzielił się swoimi wrażeniami najpierw ze mną, a potem – już na antenie – ze słuchaczami. Od Łukasza Fabiańskiego dostał w prezencie podpisane jego imieniem i nazwiskiem bramkarskie rękawice, a dziesiątki pamiątkowych zdjęć jego rodziny w towarzystwie czołowych piłkarzy świata lotem błyskawicy obiegły Facebook. Zimą poczuł się gorzej i mimo szczerych chęci nie miał sił na prowadzenie kolejnych audycji, a częste wizyty w szpitalu dodatkowo nie sprzyjały naszym radiowym projektom. Zdążyliśmy spotkać się jeszcze między świętami a Nowym Rokiem, po czym w naszych kontaktach nastąpiła kilkutygodniowa cisza.

2 lutego na blogu Sebastiana pojawiła się następująca informacja: „Tym razem będzie inaczej, tym razem będzie krótko. Ilekroć siadałem do napisania tego posta, łamał mi się głos w gardle, a myśli waliły mi po głowie z każdej strony, nie mogłem się skupić i do tego to ogromne, przenikające uczucie przygnębienia i rozpaczy. Krótko. Leczenie nie zadziałało. Nie będzie przeszczepu szpiku. Skan w styczniu potwierdził to czego się obawialiśmy – rak jest chemioodporny i się nie poddał leczeniu. Mój lekarz postawił nową diagnozę – terminal cancer…”. Uczucie przygnębienia ogarnęło tego dnia bardzo wielu ludzi. „2 czerwca 2013 roku pożegnaliśmy Sebastiana. Odszedł z podniesioną głową przy dźwiękach swojej ulubionej muzyki. Jesteśmy wdzięczni za Waszą pomoc i wsparcie” – taki wpis pojawił się na facebookowym profilu Sebastiana. Dwanaście dni później podczas pożegnania, które odbyło się – tak jak sobie tego życzył – przy dźwiękach rockowej muzyki, wspominaliśmy wraz z jego kolegami i przyjaciółmi te wszystkie chwile, z jakich każdy z nas go zapamiętał. Słowa wypowiadane w języku polskim przeplatały się ze wspomnieniami anglojęzycznymi, a jedność, jaka wtedy zapanowała, trudna jest do opisania. Jakiego Sebastiana ja zapamiętałem? Był facetem, który prawie zawsze się uśmiechał. Nienawidził fałszu i zakłamania. Ogromnie kochał Basię. Kiedyś, gdy jeszcze nie walczył z chorobą, napisał mi podczas trwania audycji SMS z zapytaniem, czy mógłby zadedykować Marchewkowe pole swojej Niuni – jak pieszczotliwie nazywał swoją żonę. Bardzo chciałem wtedy spełnić jego prośbę, ale nie miałem akurat w studio tego nagrania. Prośbę spełniłem dopiero 3 czerwca – dzień po jego śmierci – podczas programu poświęconemu jego osobie. Ta audycja mnie wtedy przerosła. – Będzie to najtrudniejsza audycja w naszym życiu – rozpocząłem program siedząc w studiu z Kropką – Moniką Jakubowską. – Chcemy przekazać wam pamięć o Sebastianie takim, jakiego pamiętamy go my… Dlaczego rozpoczęliśmy Pieśnią Emigranta Gienka Loski? Bo Seba był jednym z nas. Był emigrantem… Tuż po programie nasz najstarszy stażem słuchacz Mirek Bogusz na facebookowym profilu Polisz Czart napisał: „Napisać dzisiaj, że audycja była wspaniała, to wydawało mi się, że dziwnie brzmi w obliczu tego, co się stało. Od wczoraj, kiedy przekazałeś mi tę smutną wiadomość, nie mogę dojść do siebie. Ale tak, tak można powiedzieć, że audycja była wspaniała, bo można było poczuć wielką energię, wielką siłę, która skumulowała się wraz ze wszystkimi, którzy Was słuchali. I nie – jak zawsze – liczba postów na fejsie dawała jakieś wyobrażenie o liczbie słuchaczy, ale dzisiaj to właśnie ich brak. To tak, jakby wszyscy czekali, że za chwilę napisze coś Seba…”. „Jedno wiem na pewno – kocham muzykę! Jest to jedyna rzecz, na której się (odrobinę) znam…. Uwielbiam odczuwać i przeżywać fizycznie i psychicznie dobrą muzę… Udawać, że jestem gwiazdą rocka, i choć kompletnie nie potrafię grać na gitarze, podskakuję w rytm muzyki i udaję, że wymiatam na wyimaginowanym wiośle – wygląda to komicznie…, i wiecie co – mam to gdzieś, bo nikt mnie nie widzi, nie ocenia i nikt nie krytykuje, a ja robię to, bo czuje muzykę całym sobą… Nie potrafię się powstrzymać… i takich momentów nikt mi nigdy nie odbierze! Właśnie tak ładuję swoje baterie każdego dnia. Kocham rocka i nie widzę swojego życia bez muzyki oplatającej, ogłuszającej i przenikającej mnie dogłębnie. Moi najbliżsi też pewnie tego sobie nie wyobrażają. Lubię to. Potrzebuję tego. Chcę tego! Każdego dnia. Od zera do 100%. ŁADOWANIE BATERII!!! – CHARGING NA PEŁNYM GAZIE!"* Seba oddał w tych słowach ogromny entuzjazm, muzyczną pasję i rockowe szaleństwo, jakie przeżywa wielu z nas. Nie wiem, ile już razy wczytywałem się w tę przekazaną nam za pomocą słów energię, jaką zawsze miał w sobie. Za każdym razem skupiam się na innym fragmencie, ale zawsze oczyma wyobraźni widzę Jego uśmiechniętą twarz, która mogłaby stanowić idealną ilustrację do Hymnu Luxtorpedy, w którego treść wsłuchiwał się przez ostatnie miesiące życia. „Jestem silny, dam radę!” – takie były ostatnie słowa Sebastiana. Taki był Sebastian i takim go zapamiętam.

Sławek Orwat *) Fragmenty bloga http://1ze175.blogspot.com, jaki Sebastian prowadził podczas walki z chorobą.


drugi brzeg |43

nowy czas |07 (216) 2015

Jan Kulczyk 1950 – 2015 W tajemniczych okolicznościach zmarł w szpitalu wiedeńskim najbogatszy Polak, miał 65 lat. Zwykle w takich przypadkach szpital podaje komunikat co było przyczyną śmierci, jeśli taka jest znana, a jeśli nie, informuje o procedurze, która ma ją ujawnić. W przypadku odejścia Jana Kulczyka nic takiego nie miało miejsca. Powikłania pooperacyjne – tyle podał w oficjalnym komunikacie rzecznik Kulczyk Holding. Po kilku dniach odbył się pogrzeb transmitowany przez wszystkie polskie stacje telewizyjne, w sumie kilka godzin przekazu. Ceremoniał prawdziwie królewski, ale kamery unikają zbliżeń, nie pokazują uczestników, ani tym bardziej najbliższej rodziny. Enigmatyczny koniec, tak jak enigmatyczne było życie zmarłego. Każdy etap życia Jana Kulczyka pozostawia znaki zapytania. Karierę zawodową zaczyna bajkowo i niewinnie. Schyłek komunizmu, drobne interesy, handel niedostępnymi towarami w PRL, sprowadzanymi z Niemiec. Pierwsze kroki w tym interesie zrobił jego ojciec, i to on miał synowi dać pierwszy milion, podobno dolarów. Młody Kulczyk był dobrze przygotowany do przyszłej roli. Skończył prawo i uzyskał nawet doktorat. W środowisku biznesowo-politycznym będzie kolokwialnie nazywany doktorem. Jeszcze przed transformacją ustrojową w latach 80. razem z ojcem zyskuje mocną pozycję w handlu zagranicznym. Wobec Polski, w związku ze stanem wojennym i represjami politycznymi, nałożone są sankcje. Jedyną szansą przełamania tej bariery jest stworzenie prywatnej wymiany handlowej kontrolowanej przez władze. Powstaje Agencja Handlu Zagranicznego w której zasiada ojciec Henryk i syn Jan. Do Polski importują niemieckie traktory, z Polski eksportują produkty chemiczne. Rok 1989 to zupełnie nowe perspektywy, które dzięki już zdobytej pozycji można perfekcyjnie wykorzystać. Jan Kulczyk został oficjalnym importerem VW jeszcze w 1988 roku. Z rządem Tadeusza Mazowieckiego podpisuje kontrakt bez przetargu na dostawę dwóch tysięcy samochodów. Druga transakcja, która zapewni mu pozycję najzamożniejszego Polaka to udział w prywatyzacji Telekomunikacji Polskiej razem z

francuską firmą, która jednocześnie jest żyrantem pożyczki zaciągniętej przez Jana Kulczyka na zakup udziałów. Po upływie roku Kulczyk odsprzedaje Francuzom swój udział z dużym zyskiem. W ten sposób został spełniony antymonopolowy warunek przetargów publicznych. Jednocześnie rząd polski zorientował się, że straciliśmy strategiczną część infrastruktury obronnej (komunikacja wszystkich jednostek wojskowych znalazła się w rękach obcego kapitału bez żadnej klauzuli pozwalającej na zachowanie kontroli strategicznej w rękach państwa). Jako pierwszy polski przedsiębiorca inwestuje w budowę autostrad, konkretnie autostrady A2 łączącej Warszawę z Niemcami. Jest większościowym udziałowcem odcinka Poznań – Słubice (kolokwialnie nazywanym autostradą Kulczyka). Wprowadza tam swoje zwyczaje (brak stacji paliwowych) niespotykane na płatnych autostradach europejskich. Mniej szczęścia miał w próbie przejęcia udziałów większościowych w Orlenie, pomimo udzielonego mu wsparcia przez rząd Leszka Millera. Nie pomogło aresztowanie

niepokornego dyrektora. W końcu ta gra biznesowa doprowadziła do dymisji rządu Millera i ucieczki z polskiej sceny Jana Kulczyka. Rozwodzi się z żoną, jej zostawia polskie interesy, a sam przenosi się do Luksemburga. Rozpoczyna się etap międzynarodowy w karierze Jana Kulczyka. Przez kilka lat mieszka w Londynie. Powstają nowe firmy zorientowane na wydobycie surowców w Azji i w Afryce. Krótko przed śmiercią przekonywał w programie telewizyjnym do otwierania się Europy na Afrykę. Życie Jana Kulczyka wydaje się dobrze skrojone według znanego powszechnie scenariusza. Ciemne początki, stabilizacja i w końcu dobroczynność, która przyćmi znaki zapytania. Jan Kulczyk był wielkim mecenasem sztuki i nauki. Wspomagał polskich artystów, wydarzenia kulturalne, sponsorował zdolnych studentów. Przekazał fundusze na prace konserwacyjne na Jasnej Górze i 20 mln euro na konto Muzeum Żydowskiego w Warszawie, był tym samym najbardziej chojnym darczyńcą tego przedsięwzięcia.

Robert Conquest 1917 – 2015 Był jednym z najwybitniejszych i najbardziej znienawidzonych historyków, nie tylko w Związku Sowieckim. Taką opinię przez lata podtrzymywały zachodnie środowiska lewicowe, dla których książki Conquesta były największym bluźnierstwem. a szczególnie jego teza, że stalinizm nie był wynaturzeniem komunizmu, lecz naturalnym skutkiem ewolucji myśli Lenina. Robert Conquest urodził się w Wielkiej Brytanii. W czasie II wojny światowej służył w brytyjskiej pichocie. Po wojnie został brytyjskim dyplomatą i w ramach obowiązków służbowych zajął się zbieraniem materiałów na temat Związku Sowieckiego. Okazało się, że będzie to jego głównym zajęciem. Na podstawie zebranych materialów opublikował w 1960 roku pierwszą pracę Władza i polityka w ZSRR, dzięki której został jednym z czołowych sowietologów na świecie. Kolejna książka Conquesta z 1968 roku Wielki terror (The Great Terror: Stalin’s Purge of the Thirties) to metodyczne studium opisujące czystki Stalina z lat 30. Przetłumaczona na ponad 20 języków, do dziś jest najbardziej miarodajnym zapisem komunistycznych zbrodni. Kolejną książkę The Harvest of Sorrow poświęcił przymusowej kolektywizacji rolnictwa i wielkiemu głodowi z lat 30. Po raz kolejny udowadniał, że skala zgrozy systemu sowieckiego brała się z idei i praktyk marksistowskich. Oskarżał w niej zachodnich

intelektualistów o wspieranie sowieckich kłamstw. Był precyzyjny i rzetelny w swoich badaniach, co utrudniało z nim polemikę. W krajach bloku sowieckiego (w tym w Polsce) jego książki były niedostępne. Dopiero w latach 80. ukazała się w Polsce, w drugim obiegu, jego książka Stalin i zabójstwo Kirowa, Wielki terror wydano w Polsce po 1989 roku. Robert Conquest wykazał się ogromną intuicją – większość jego prac powstała, kiedy badacze nie mieli dostępu do sowieckich archiwów, a jednak ujawnione po upadku komunizmu dokumenty zweryfikowały pozytywnie jego książki. Robert Conquest pisał także powieści science-fiction i był doskonałym poetą. Żartował, że science-fiction pozwala mu utrzymać właściową perspektywę w pracach historycznych na temat Związku Sowieckiego. „Dużo łatwiej patrzeć mi na nich jak na Marsjan, niż ludzi takich jak my. George Orwell powiedział, że aby zrozumieć Związek Sowiecki potrzebny jest nie tylko rozum, ale także wyobraźnia” – powiedział w jednym z wywiadów. Podkreślał, że w Związku Sowieckim rozumienie dobra i zła było zupełnie inne niż na Zachodzie. Robert Conquest przez 28 lat pracował w prestiżowym Hoover Institution w Stanford. Był odznaczony Orderem Imperium Brytyjskiego i Prezydenckim Medalem Wolności.


44| pytania obieżyświata

nowy czas |07 (216) 2015

Po co komu misjonarki w Maroku?

Włodzimierz Fenrych

A

llahu akbar! – wezwanie muezzina z megafonu na minarecie przypomina miastu, że Bóg jest wielki. O tym trzeba zawsze pamiętać. O Bogu nie wolno nigdy zapomnieć, tak przykazał Prorok. Niektórzy przerywają pracę, idą do meczetu, w fontannie na dziedzińcu myją nogi do kolan, ręce po łokcie, głowę. Tak przykazał Prorok. Potem wchodzą do meczetu i padają na twarz przed niewidzialnym Allahem. Tylko muzułmanie mogą tam wejść. My, niewierni, możemy stać przy wejściu i zaglądać do wnętrza. Kilka pokłonów i modlitwa skończona, muzułmanie wracają do swoich zajęć. Średniowieczny Fez – miasto niezmienione od stuleci. Otoczone murem ze szczerzącymi się krenelażami, od strony dworca przedmurze stanowi dwujezdniowa szosa, ale przejście przez bramę przenosi wędrowca w świat tysiąca i jednej nocy. Wąziutkie, kręte uliczki, nie wjedzie tu żaden pojazd, cały transport towarów odbywa się na grzbietach mułów. Wzdłuż uliczek sklepiki i drący się przekupnie, stosy warzyw, stosy baranich głów i krowich racic jeszcze mokrych od krwi, stosy ceramiki, a przede wszystkim wyroby ze skóry, z których to miasto słynie. Część miasta stanowią tradycyjne garbarnie, gdzie skóry garbuje się przy pomocy gołębiego nawozu. Stamtąd dochodzi charakterystyczny zapach, z niego też miasto słynie. W samym środku średniowiecznej metropolii, zagubione w labiryncie ciasnych uliczek mauzoleum Maulaja Idrisa II, potomka Proroka. Maulaj Idris, który w IX wieku uczynił Fez stolicą Maroka, nie uznawał władzy kalifów w Bagdadzie, a jego dynastia panowała w Maroku przez parę stuleci. Pięć stuleci później w miejscu, gdzie Maulaj Idris był pochowany, znaleziono nierozłożone ciało, uznano więc, że to na pewno ciało Idrisa, a to, że jest tak zachowane, jest dowodem świętości, zatem zbudowano nad jego grobem mauzoleum. Dziś pielgrzymi przybyBaranie głowy na sprzedaż

Tattouine, wieś z domkami z suszonej gliny w głębi gór, ostatnia przed główną granią Atlasu Wysokiego

wają z daleka, by pobyć w jego obecności. Jest on znakiem Obecności Bożej w sercu miasta. Nam, niewiernym, nie wolno tam wchodzić, ale możemy stanąć w drzwiach i patrzeć, jak pielgrzymi przytulają się do okrytego kobiercami grobowca. Dla turystów jest medresa Bu Inania, tam niewierni mogą wchodzić. Jest to majstersztyk architektury muzułmańskiej z XIV wieku pokryty filigranową rzeźbioną kaligrafią nie gorszą niż Alhambra. Wejście jest naprzeciw straganu z ociekającymi krwią baranimi łbami. Uliczni przewodnicy gromadzą się przed wejściem, oferują swoje usługi. Jegomość w pasiastej dżelabie i czerwonym fezie zagaduje nas uprzejmie po angielsku, a kiedy mówimy, że nie potrzebujemy przewodnika, rzuca za nami wiązkę przekleństw. Inny jegomość zapytany o drogę do zabytkowej synagogi prowadzi nas tam (choć go wcale o to nie prosimy), po czym nie tylko żąda pieniędzy, ale twierdzi, że dziesięć dirhamów (około funta) to za mało, on chce 25 dirhamów. Czy wśród baraniCh łbów, odoru z garbarni i ludzi uprzejmyCh za pieniądze allah jest obeCny? może jest tylko pustym dźwiękiem obeCnym jedynie na wargaCh? Medresa Bu Inania

Uliczne kafejki, w których siedzą wyłącznie mężczyźni, nie zapraszają turystów. Kiedy spragniony kawy wchodzę do jednej z nich razem z towarzyszką podróży Ewą, kelner robi wrażenie, jakby chciał nas zniechęcić, i nie próbuje nas zatrzymać, kiedy odchodzimy. Tylko w okolicach Baab Bu Dżelud są lokale dla turystów, gdzie kelnerzy zaczepiają przechodzące pary i zapraszają do środka. Marokańskie kobiety nie chodzą do kawiarń, podobno dla nich miejscem spotkań towarzyskich są publiczne łaźnie. Tam, rozebrane do rosołu, spędzają czas na plotkach. Oczywiście w łaźniach też jest ścisła segregacja płci. Wyjątkiem są łaźnie przeznaczone tylko dla turystów. Bo ci turyści to jakieś dziwadła, wszędzie muszą parami chodzić, nawet do łaźni. Ale są to też prawdziwe hammamy, czyli łaźnie tureckie, w dodatku jak się człowiek wypoci, to go jeszcze masażystki wytłamszą i człowiek się czuje jak nowy. Hammamu w Fezie trzeba koniecznie spróbować, więc dajemy się wypocić i wytłamsić, a potem czując się jak nowi, pętamy się po uliczkach. Wchodzimy do sklepu z ceramiką, gdzie na półkach porozkładane są cudeńka, dzbany i wazony, misy i miseczki malowane w kwieciste arabeski. Jest pora obiadowa, obsługa sklepu siedzi na podłodze wokół misy z zupą, urywa kawały chleba z wielkiego bochna, których używa się jako łyżek. Zapraszają, żebyśmy się przysiedli, urywają kawały chleba i nam podają. Przysiadamy się. Zaproszenie z czystej gościnności, bez oczekiwania, że zapłacimy i bez związku z tym czy i co kupimy. Świat tysiąca i jednej nocy, istny sezam, gdzie pieniądze się w trymiga rozpływają. No bo jak tu nie kupić tych cacuszek, filigranowej ceramiki, berberskich kolczyków, tkanin z wielbłądziej wełny, sandałów w różnych kolorach? Wszystko to ręczna robota i wszystko takie tanie! Potem już człowiek nie ma pieniędzy na to, żeby kupić paczuszkę herbaty z czternastu saharyjskich ziół od starca siedzącego w zakątku krętej uliczki. – Ile kosztuje? – pytamy. – Dziesięć dirhamów. Ale ja nie mam już nic. Bankomat jest wprawdzie zaraz za rogiem, ale nie ma w nim pieniędzy, a najbliższy dopiero przy Baab Bu Dżelud. A to chyba pół godziny przeciskania się przez tłum na Talaa Sghira. Prosimy starca, żeby dla nas odłożył tę paczuszkę. On nie umie po francusku, komunikujemy się więc z pomocą sprzedawcy sandałów po drugiej stronie uliczki. On tłumaczy, że


pytania obieżyświata |45

nowy czas |07 (216) 2015

musimy iść wypłacić pieniądze i wrócimy za godzinę. Staruszek usłyszawszy to wetknął mi paczuszkę pod pachę i machnął ręką. Poszliśmy do bab Bu Dżelud, wypłaciliśmy pieniądze i niemal po godzinie byliśmy z powrotem. Kiedy nas zobaczył, krzyknął coś do sprzedawcy sandałów, a towarzyszący temu gest sugerował, że było to coś w rodzaju: „A nie mówiłem?” Na dworcu autobusowym świat tysiąca i jednej nocy się kończy, stamtąd dwujezdniowa szosa prowadzi za miasto przez Ville Nouvelle, czyli część zbudowaną przez Francuzów, kiedy tu rządzili. Wzdłuż drogi drzewa obsypane niebieskim kwieciem. Wyjeżdżamy autobusem w góry. Atlas Średni pokryty cedrowym lasem, między drzewami skaczą małpy. Potem wjeżdżamy na płaskowyż, równinę pomiędzy Atlasem Średnim a Wysokim. Kierowca pamięta, że jedziemy do Mideltu i wyrzuca nasze bagaże na stacji benzynowej Shella. – Czy to tu jest dworzec autobusowy? – Tu jest Midelt – mówi kierowca i odjeżdża. – A gdzie jest dworzec autobusowy? Tam ma na nas czekać Cherif. Dzwonię do niego. Mówi, że jest na dworcu, pięć kilometrów za miastem, ale zaraz przyjedzie. Czy go poznam? Byłem u niego parę dni sześć lat temu. Zapisałem wtedy numer jego telefonu. Dzwoniłem do niego przed wyjazdem, dzwoniłem też z Fezu, powiedział, że wyjedzie po nas na dworzec w Midelcie. Po chwili podchodzi do nas smagły Berber w niebieskim turbanie. Idziemy pieszo do miejsca, skąd zabierze nas auto jadące do Tattouine. Jest to wieś w głębi gór, ostatnia przed główną granią Atlasu Wysokiego. W oddali widać ośnieżony szczyt Dżebel Ajaczi, najwyższy w tym rejonie. Śnieg jest tylko na najwyższych szczytach, reszta gór jest różowa. Mamy znakomity widok, jadąc na pace furgonetki. Różowe skały, z rzadka porośnięte kępkami roślinności, są bardzo różne od naszych zielonych Tatr. Rozmawiamy z Cherifem, który jest wprawdzie Berberem, czyli rdzennym mieszkańcem północnej Afryki z głębi Atlasu, ale zna francuski. – Jesteście Polakami? Siostra Barbara się ucieszy – mówi. Tattouine to wieś z domkami z suszonej gliny nie odcinających się kolorem od otaczających gór, w których mieszkają Berberzy. A w jednym – na samym skraju wsi – dwie siostry franciszkanki. Akurat tego dnia jest u nich przyjęcie dla mieszkańców wioski. Wydał je Cherif i jego żona Hasna, ale odbywa się w domu sióstr, bowiem jest na cześć innej siostry, która tu kiedyś mieszkała, a niedawno zmarła. Cherif prowadzi nas do domu sióstr. Odbywa się tam akurat modlitwa, częściowo czytanie Koranu (bo tutejsi Berberzy to muzułmanie), a częściowo modlitwy po francusku. Po modlitwie wnoszone są wielkie misy z tadżiną pieczoną w domu Hasny – jedna misa na każdy stół. Mieszkańcy wsi siedzą w większym pokoju, nas sadzają w mniejszym, gdzie mówi się po francusku, bowiem większość obecnych tam osób to Francuzi. Jest tam dentysta, który przez pół roku mieszka we Francji i tam godziwie zarabia, a następne pół roku podróżuje z żoną po Afryce i leczy beduinom zęby. Jest dwóch mnichów trapistów z klasztoru w Midelcie, gdzie mieszka też (nieobecny na dzisiejszej uczcie) ostatni z mnichów z algierskiego klasztoru Tibhirine. Moi rozmówcy przy stole doskonale znają historię tego klasztoru. W Tibhirine było podobnie jak w Tattouine – muzułmańscy mnisi żyli w całkowitej harmonii z katolickimi, ale komuś ta harmonia była nie na rękę i pewnej nocy wszyscy mnisi zostali zamordowani. Rząd Algerii twierdził, że to muzułmańscy ekstremiści dokonali tej zbrodni, ale winowajców nigdy nie znaleziono. Moi rozmówcy w taką wersję powątpiewają. Przypuszczają, że rząd potrzebował takiej zbrodni, by przykręcić w kraju śruby. W Tattouine ta harmonia nadal trwa. Do domu sióstr franciszkanek wnoszone są na wielkich misach dania przygotowane przez muzułmańskich Berberów. Wśród gości są i beduini z gór, i trapiści z klasztoru w Midelt, i francuscy dentyści bez granic. Na jeden stół przypada jedna micha, każdy urywa kawał chleba i używając go jako łyżki próbuje się dobrać do kurczaka pieczonego w warzywach. Tak podawane są wszystkie posiłki w domu Hasny i Cherifa, tak też karmią nas beduini, których odwiedzamy następnego dnia. Bo nazajutrz wybieramy się z Cherifem na dwudniową wycieczkę w góry. Rano dostajemy śniadanie, na które składa się świeżo upieczony chleb maczany w oliwie oraz bardzo słodka zielona herbata z miętą, świeżą, zieloną i zmiętą. Przed domem Cherif i Hasna juczą muła, na którego plecach będzie cały prowiant. Wyruszamy w górę doliny, gdzie tu i tam rozstawione są namioty beduinów. To jest miejsce styku dwóch światów. Beduini

Siostra Barbara

Siostra Marie w przedszkolu

Smagły Berber w niebieskim turbanie czyli Cherif

znają szlaki przez góry i przez pustynię, ale miasto jest dla nich obce. Punktem styczności z tak zwaną cywilizacją jest dla nich przychodnia prowadzona przez siostrę Barbarę w Tattouine. Jeśli im coś dolega, to potrafią wędrować pieszo nawet kilkadziesiąt kilometrów, by do niej dotrzeć. My też idziemy pieszo przez góry, ale nie dlatego, że nam coś dolega. Chcemy się choć na parę dni wyrwać z tak zwanej cywilizacji. Oznacza to marsz przez trzytysięczne przełęcze,wśród różowych gór porośniętych kępkami sucholubnych ziół. Nie ma tu trawy, ale owce beduinów i tak znajdują sobie coś do jedzenia. Nocujemy u beduinów, jemy z nimi posiłki z jednej miski, śpimy na podłodze na dywanach, w nocy gryzą nas pluskwy. Siostry franciszkanki również wędrują po górach. Regularnie odwiedzają namioty koczowników służąc im pomocą medyczną. Ostatnimi laty wychodzą na wyprawy tylko na jeden miesiąc w roku, ale kiedyś sześć miesięcy w roku spędzały w górach śpiąc w beduińskim namiocie. Mają nawet przenośne tabernakulum, miniaturową beduińską sakwę podróżną, którą wieszają w oddzielnej części namiotu służącej za kapliczkę. Kiedy siostry są we wsi, sakiewka wisi na ścianie kapliczki, jaką siostry sobie urządziły w domu. Wtedy sakiewka jest pusta, bowiem stałe tabernakulum jest wbudowane w ścianę, hostie są tam przechowywane w pojemniku zrobionym ze srebrnych beduińskich bransolet. Kiedy siostry wyruszają w podróż, srebrny pojemnik wędruje z nimi w podróżnej sakwie. Kapliczka w domu jest bardzo skromna: białe ściany, beduiński dywan otrzymany w prezencie od wdzięcznych pacjentów. W czasie modlitwy siedzi się na podłodze. Na jednej ze ścian sznur, jakim przepasują się beduińskie kobiety, zawieszony jest tak, że tworzy arabskie słowo Allah. Na innej wisi kopia ikony Andrieja Rublowa przedstawiająca trzech wędrowców w gościnie u beduina imieniem Abraham. Jest też piękny portret Jana Pawła II wyszyty lewą ręką przez chłopca, który stracił prawą dłoń w wypadku z kosą podczas pracy w polu. Siostra Marie jest nauczycielką, założyła przedszkole i prowadzi je. Dzieci ze wsi przychodzą do przedszkola na pół dnia. Siostry sobie każą płacić dwadzieścia dirhamów od dziecka, by rodzice mieli szacunek i regularnie przeprowadzali dzieci. Przedszkole jest w takim samym szarym domu jak inne domy we wsi, ale w środku jest tak wyposażone, jakby było gdzieś w Sztokholmie, a nie na berberskim wydmuchowie. Kiedyś jacyś zamożni ludzie ze Szwecji odwiedzili to miejsce i na pytanie czym można siostry wspomóc, dowiedzieli się, że potrzebują wyposażenia przedszkola. Za jakiś czas przyjechała ciężarówka z wyposażeniem. Siostra Barbara prowadzi przychodnię i współpracuje z lekarzami bez granic. Sama jest pielęgniarką. Kiedy ją odwiedzamy w przychodni, właśnie prowadzi fizjoterapię małego chłopca z wadą chodzenia, opowiada nam, jakie zrobił postępy. Jest Polką, co bardzo ułatwia komunikację. Opowiada o niezwykłych medycznych przypadkach napotykanych wśród beduinów. Czasami coś każe jej wbrew logice wstać i iść. Tak jak ostatnio, kiedy dowiedziała się, że pewna kobieta właśnie rodzi, ale jest z nią beduińska akuszerka. Barbara uważa tę akuszerkę za całkiem kompetentną, ale i tak, choć był środek nocy, ubrała się i poszła. Kiedy dotarła na miejsce, już było po wszystkim, ale Barbarę coś tknęło i kazała rozwinąć dziecko. I co się okazało? Dziecko we krwi! Bo pępowina wprawdzie zawiązana, ale zawiązanie się poluzowało i pępowina krwawiła. Wprawdzie powoli, ale do rana cała krew mogłaby wypłynąć. A w związku z porodami, ciekawa była historia pewnego beduina, który przyszedł do sióstr mówiąc, że on nic nie jest wart, nawet urodził się w jaskini jak koza. Na to siostry mu opowiedziały historię Jezusa, który też się urodził w jaskini. Jezus to dla muzułmanów prorok Isa, więc beduin poszedł do domu wielce pocieszony i odtąd opowiadał, że urodził się w jaskini jak prorok Isa. W naszych długich rozmowach z siostrą Barbarą nie usłyszałem ani jednego słowa na temat nawrócenia kogokolwiek z jednej religii na drugą. Najwyraźniej siostry nie po to tam są. W nasz ostatni dzień siostry zapraszają nas na modlitwę o świcie. Kilka czytań, a potem długie milczenie. Bardzo długie milczenie, siedzimy tam bodaj godzinę. Potem jeszcze śniadanie u Cherifa i Hasny, jak zwykle chleb z oliwą oraz dzbanek zielonej herbaty z miętą zieloną i zmiętą. To jest właśnie smak tego kraju – chleb maczany w oliwie i słodka herbata z miętą. Po co te misjonarki tu są, jeśli nikogo nie nawracają? Może po to, żeby przypominać ludziom, że Pan Bóg istnieje? Bo o Panu Bogu zapominać nie wolno.


07 (216) 2015 | nowy czas

Artysta emigruje

Z

najomy sprytnie zarzucił wędkę: przeczytaj Wyspę obiecaną Jacka Ozaista, a znajdziesz tam siebie, jak wielu innych. Wiedział, co robi. Złapałam się na ten haczyk, choć zdawałam sobie sprawę, że to absurdalne. Zaczęłam powolutku, lecz z pełną świadomością, że nie oprę się lekturze. Siebie nie znalazłam, ale zajrzałam przez niezasłonięte okno w życie nie moje. Jest to tematyka dla mnie egzotyczna, ja tu, autor tam. Ja bez nadziei na życie emigrantki, on w tym życiu zadomowiony. Pełną gębą londyńczyk. Ja – kibic, on… – do zawodnika jakiej dyscypliny sportowej porównać autora opowieści? Boks? – nie, to nie jest walka na ringu; piłka nożna? – to gra zespołowa – nie daje indywidualnego sukcesu i satysfakcji; biegi długodystansowe? – dość nudne jak na ADHD naszego bohatera. Trzeba by wybrać coś na tyle zajmującego i różnorodnego, żeby go nie zniechęcić na starcie. Bo mocy, pomysłów i entuzjazmu nie brakuje mu od pierwszych liter pierwszego rozdziału! Bieg z przeszkodami! Zdobędzie złoty medal w biegu z przeszkodami! Przeszkoda pierwsza to decyzja wyjazdu i konieczność jej podjęcia, decyzja najważniejsza, a przynajmniej jedna z fundamentalnych – jak się później okazało, decyzja na całe życie. „Bardzo nie chciałem jechać. Na nic zdały się histeria, awantury, wytworne sprzeczki na argumenty oraz knajpiane bluzgi. Klamka zapadła i urwała się. Kupiłem bilet, wsiadłem w samolot i oto jestem”. Przeszkoda pokonana. Praca – bo to przecież główny cel tej wędrówki. Praca – marzenie, praca – nadzieja, praca – matka, żona i kochanka. Autor pisze o niej bez euforii, bez egzaltacji, wkurza go, jeśli nie uda się jej zdobyć, wykonuje jak potrafi najlepiej, jeśli się jej podejmuje. I dokumentuje. Praca fizyczna nie jest porywającym tematem literackim. Ale tak, jak z kolejnymi przeszkodami, Ozaist radzi sobie z tym równie dobrze, jak ze strzyżeniem trawników, karczowaniem ogrodów, wykonywaniem prac budowlanych, remontowych, porządkowych. Determinacja i motywacja czynią cuda. Magister filmoznawstwa przeistacza się w pracownika fizycznego, wykwalifikowanego poprzez praktykę i doświadczenie. W finale gościmy w jego restauracji, serwującej posiłki kuchni polskiej. I znakomicie się tam bawimy. Książka posiada dwie warstwy. Pierwszą, obrazującą warunki materialne egzystencji polskiej współczesnej emigracji.

Poczynania i walkę o poprawę bytu, o regularne dochody, o zdobycie zaufania pracodawców, wyrobienie własnej marki. To ogromne wyzwanie. Nasz bohater i tu zdaje egzamin. Drugą warstwą jest problem niematerialnego spadku po przodkach, mentalności – romantycznego patriotyzmu, archaicznego, zaściankowego nieprzystającego do nowych czasów. Obie te warstwy oddziaływają na siebie i na ich styku rodzi się emigracyjny rodak. My tutaj, w kraju, znamy hasła: emigracja, emigrant, ale tak naprawdę nie mamy pojęcia, co się za tym kryje. Wyspa nam to rozszyfrowuje i przybliża. Ozaist podtyka czytelnikowi wniosek, że pracownik polski niczym się nie różni od polskiego pracownika w Londynie. Tu i tam bywa zaangażowany lub nie, tu i tam staje się specjalistą lub nie, tu i tam zdobywa prestiż swoją solidnością lub wywołuje wściekłość i furię swoim partactwem. Jednak jest zasadnicza różnica – partactwo na dłuższą metę nie opłaca się na emigracji. W Polsce… różnie to bywa. Rodak tu i tam pije tak samo. Wyspa obiecana to opowieść o przechodzeniu z tradycyjnie polskiego, egoistycznego, roszczeniowego (z korzeniami w PRL-u) myślenia do postrzegania życia kategoriami społecznymi, ekonomicznymi, otwartymi na normalność, na skuteczność działania i jego sens. Jednakże prawdziwie polskie cechy, swoista „fantazja ułańska” nie są obce bohaterowi Wyspy – dzięki niej i silnej determinacji zdobywa kredyt na kolejne, planowe działania. Opis rozmowy z pracowniczką banku jest wart najwyższych laurów, tak literackich jak i biznesowych! Książka ma lekki, potoczysty styl, ma szybkie, filmowe dialogi, co dowodzi, że pisanie scenariuszy nie jest obce autorowi. Czyta się ją jak najlepszy kryminał czy powieść przygodową. Trudno oderwać sie od fabuły, choć jest to swoista relacja rozwoju bohatera, zmiany jego stosunku do rzeczywistości, obraz krzepnięcia pewności i wiary w siebie. Autor na równi stawia pokorę i odwagę, co czyni go bardziej Europejczykiem niż Polakiem. Nie jest to oda do Londynu, nie jest to pean do możliwości, jakie daje Wyspa, to opowieść o odwadze, trudzie, motywacji, ciężkiej pracy, nieprawdopodobnej determinacji w dążeniu do celu. Jest to również opowieść (niebywale ukryta w treści) o miłości, o bliskości i solidarnej walce w dążeniu do spełnienia marzeń o domu, o dobrym miejscu do życia dla dwojga ludzi, którzy chcą stworzyć rodzinę. Ale są również koszty. „Dziesięć lat na emigracji dało mi poczucie pewności siebie, ale zabrakło czegoś, co dają Muzy: natchnienia, euforii i olśnień. One nie lubią zbytku ani marnotrawstwa, nie rozumieją bólu nóg i pleców, nie tolerują zmęczenia; żądają oddania

absolutnego albo wzgardzają bezlitośnie. Są jak wymagająca kochanka, która prędzej zamorduje, niż pozwoli odejść.” Wyspa obiecana nie jest poradnikiem ani dla tych, którzy uważają, że powinni wyjechać i zostać emigrantami, ani dla tych, którzy rozważają możliwość powrotu. Jest zapisem faktów, najnowszych dziejów Europejczyka polskiej narodowości.

Magdalena Tarasiuk Współczesne wędrówki ludów, szczególnie te w granicach zjednoczonej Europy, to jakby przechodzenie z pokoju do pokoju, we własnym domu. Tyle by wynikało z deklaracji politycznych. Praktyka, jak każdy wie, kto tego doświadczył, jest zupełnie inna. Dla wielu to wywrócenie rodzimego świata, to prawdziwe zderzenie obyczajów, wartości, nawet zwyczajów kulinarnych. Jacek Ozaist stał się mozolnym kronikarzem tego naszego nowego losu emigrantów, tym razem emigrantów w nowej roli – pełną gębą Europejczyków. Widzi i opisuje, jest jednym z nas. A ponieważ ma dar obserwacji i sprawne pióro, utrwala obrazy, których w natłoku nowych doświadczeń nie dostrzegamy. W wyborze Jacka, w zastosowanym skrócie i skontrastowaniu powstają sytuacje, które – często pomimo swojej beznadziejności – śmieszą albo doprowadzają do łzawej refleksji. Jacek Ozaist zaprasza czytelnika, często dzielącego ten sam los, do wspólnej wędrówki. Niczego nie obiecuje, tym bardziej tego że przejdziemy przez to nasze morze na Wyspę suchą stopą i staniemy się prawdziwymi wyspiarzami. Odcinki Wyspy zamieszczaliśmy na łamach „Nowego Czasu", wydanie książkowe (Wyspa Obiecana) to otwarcie na nowego czytelnika, bez tych wspólnych doświadczeń, i to będzie największe wyzwanie dla tego nowatorskiego zapisu współczesnego losu Polaków poza granicami kraju.

Grzegorz Małkiewicz Jacek Ozaist, WYSPA OBIECANA, kraków 2015 książkę, której odcinki drukowaliśmy na łamach „Nowego czasu”, można zamówićw przedsprzedaży przesyłając czek na adres redakcji (63 kings Grove, London se15 2Na) wystawiony na Jacek Ozaist. cena wraz z przesyłką 10 funtów. autograf autora gratis. książka w oficjalnej sprzedaży dostępna będzie w październiku.

Eva Becla Prezentuje...

Bilety w cenie £12 (zniżki dla grup powyżej 15 osób) eva.becla www.evabecla.com

Obsada: Ob d E Witomska, Ewa Wi ska, k , S i ł Witomski,, Stanisław D g Dagmara Kaliciak, Kaliciak, li i k , E Witkowicz, Ewa Wi k wicz, i , P Przemyslaw Wi k i . y l w Witkowicz.

REZERWACJA TELEFONICZNA/ZAKUP (akceptujemy płatność kartami płatniczymi) (bilety zamówione/niezapłacone w ciągu 4 dni zostaną anulowane)

TEL: 07788 4101 22 020 8997 3629 email: eva@evabeclapresents.com

Jedna z najpiękniejszych bajek braci Grimm w adaptacji Teatru "Wit-Wit". Bajka jest pełna humoru, zabawnych sytuacji i znakomitej muzyki. Przepiękne kostiumy, ostiumy, choreografia oraz wpadające w ucho piosenki wyrózniają tę bajkę sposród innych obecnych na rynku ynku spektakli. Bajka bawi i uczy dużych i małych.

17 października 20015 (sobota), godz. 16:00 EALING TOWN OWN HALL, W5 2BY

18 październikaa (niedziela), edziela), godz. 11:00 i 15:00 POSK- Hammersmith, mmersmith, W6 0RF PATRONAT MEDIALNY

SKŁADAM SERDECZNE RDECZNE PODZIĘKOWANIA POLONII AID FUNDATION TRUST


historie nie tylko zasłyszane |47

nowy czas |07 (216) 2015

Pan ZEnobiusZ. Jak cię widzą, tak cię piszą Irena Falcone

Pan Zenobiusz to postać fikcyjna, jakkolwiek zdarzenia, które opisuję, miały miejsce. Są kompilacją różnych historii zasłyszanych wśród moich przyjaciół, niektóre zdarzenia odnoszą się do moich własnych doświadczeń. Psia angielska pogoda znowu leje, leje, siąpi, kapie i wieje. Opatulam się w ciepły szlafrok i zakładam papcie w kształcie piesków z długimi uszami. Córka kupiła mi je na gwiazdkę, kapciuchy są koloru szarego. Przechodząc koło lustra zatrzymuję się i patrzę w moje odbicie i z przerażeniem stwierdzam, że wyglądam jak moja matka dwadzieścia lat temu. Wraca też do mnie inne wspomnienie o mojej babci. Moja Babcia w wieku 80 lat dowiedziała się, że ma raka. Lekarz przyszedł do niej do domu i powiedział, że nie ma po co jej już leczyć, bo tylko się nacierpi, a przecież i tak już stoi nad grobem. Przepisał jej tabletki przeciwbólowe a z biegiem czasu kiedy, ból zaczął się nasilać przepisał babci morfinę. Babcia umarła w wieku 94 lat i nie na raka tylko na zakażenie krwi, którego nabawiła się w szpitalu po tym, jak złamała rękę. Kiedy ją odwiedziłam kilka dni przed śmiercią, powiedziała do mnie: – Co to teraz Irka za lekarze są, do brony, do pługu powinni iść, a nie udawać lekarzy. Bzdury mi opowiadają już czternaście lat, że ja raka mam. Osły komunistyczne. Kiedyś lekarz to był lekarz, a teraz to są, wiesz, synowie sprzątaczek i kolejarzy, co taki lekarz może wiedzieć. Pamiętaj Irka, że ja takich ludzi z daleka poznaję, to widać po tym jak się ubierają i mówią. Dziadostwo poznam nawet w lekarskim fartuchu.

Babcia była zawsze sprawna umysłowo i fizycznie i uwielbiała nosić kapelusze i rękawiczki. Miała całą kolekcję tych kapeluszy i rękawiczek. Kiedy ją odwiedzałam, zawsze robiła mi herbatę w czajniczku z porcelany i z namaszczeniem nalewała ją do małych fajansowych filiżanek. Robienie tej herbaty zajmowało bardzo dużo czasu, bo wszystko musiało być na stole ustawione w odpowiedni sposób. Kiedy herbata się parzyła, babcia przechodząc z salonu do kuchni zawsze zatrzymywała się przed dużym lustrem i przez kilka sekund uważnie przyglądała się swojemu odbiciu. Kiedyś nie wytrzymałam i spytałam się dlaczego to robi. Odwróciła się od lustra i z wyrazem lekkiego jeszcze zdumienia na twarzy odpowiedziała: – Za każdym razem, kiedy patrzę w to lustrom to nie mogę uwierzyć w to ile mam zmarszczek i jaka już jestem stara. Po czym podążyła do kuchni po czajniczek z herbata i młodzieńczym krokiem wróciła do salonu i jak zwykle zaczęła mi opowiadać historie z wojny i jak pięknie było przed wojną i że te czasy już nigdy nie wrócą. Siedzę przy moim kubku angielskiej herbaty w ten deszczowy dzień. Rozlega się gwałtowne pukanie do drzwi wejściowych, co wyrywa mnie z moich wspomnień. Otwieram drzwi, Zenobiusz stoi z rowerem ociekającym deszczem i prawie nie biorąc oddechu mówi: – Pani Irenko, musi mnie pani do pracy zawieść, bo gumę złapałem i nie zdążę na czas. – Zenek – mówię – przecież widzisz, że jestem jeszcze w piżamie. – Pani Irenko kto tam teraz na to patrzy, i tak w samochodzie pani będzie. Biegniemy szybko do samochodu, ja w tych papciach-pieskach i w szlafroku a Zenek cały mokry od deszczu trzymając parasol nad moją głową. Kiedy jestem w drodze powrotnej dzwoni mój telefon, kątem oka dostrzegam, że to Zenek. Odbieram i podniesionym głosem mówię do niego: – Co znowu, cholera, się stało ? Zenek słodkim głosem odpowiada: – Chciałem tylko podziękować.

E-kultury brak Jedną z cech, którą kultywuję w sobie bez wstydu, jest odpowiadanie na listy: te starodawne, nadsyłane pocztą i te współczesne, czyli e-maile. Pomijam spamy, choć i przy nich grzebała żywa istota, by je pierwotnie wygenerować, ale spam to przecież nie list... E-mail w mojej pracy jest środkiem komunikacji najczęściej stosowanym, więc brak reakcji na moją korespondencję w czasie przyzwoitym, na przykład do trzech dni, jest dla mnie czymś nie do przyjęcia, zwłaszcza gdy list jest skierowany do konkretnego adresata, na oficjalny e-adres i wiąże się z konkretną sprawą, którą ów adresat raczej powinien się zająć, zgodnie z zakresem swoich obowiązków i pewnie zakresem kompetencji. Jakiś czas temu zacząłem dodawać na końcu listów magiczną formułkę „proszę o odpowiedź”, a do zapytania, propozycji, oferty, dodaję klauzulę, że jest ważna na przykład siedem dni. Zmian, jak na razie, nie widać... Gdzie tak się dzieje? Gdzie dokucza mi tak bardzo e-kultury brak? Hmm, no właśnie tutaj... W kraju nad Tamizą, w którym, według badań, jest

zwyczaj odpowiadania na listy wysyłane pocztą i odpowiadania na listy z sieci, o ile nie są spamem, lub gdy ktoś nie zastrzega, że odpowiedź nie jest mu do niczego potrzebna. Skąd wiem, że taki zwyczaj tutaj istnieje? Przeczytałem w... internecie. Jakiś czas temu badano, gdzie w sferze e-korespondencji panują dobre maniery, a gdzie ich kompletnie brak. Sprawdzono zwyczaje kilkunastu nacji. Polacy wypadli blado, lepiej Francuzi i Włosi, Brytyjczycy zupełnie dobrze, a najlepiej Amerykanie, którzy ponoć mają zwyczaj odpisywać niemal od razu... Znam oczywiście osoby o imponującej kindersztubie, które jeśli nie są w stanie odpowiedzieć, przepraszają za to. Jednak brak odpowiedzi na korespondencję związaną z pracą, lub po prostu urwanie rozmowy, zwyczajnie mnie denerwuje. Chociaż niektórzy twierdzą, że brak odpowiedzi też jest odpowiedzią, a brzmi ona po prostu „mam cię w ...”. Łatwo domyślić się, gdzie...

Jacek Stachowiak

W lusterku wstecznym widzę samochód policyjny mrugający światłami. Zatrzymuję się i opuszczam szybę. Policjant podchodzi do mnie i mówi: – Proszę wysiąść z samochodu. Wysiadam więc w tych papciach i wchodzę prosto w dużą kałużę. Policjant się śmieje patrząc na mnie i macha ręką, bym wsiadła z powrotem. Siada obok mnie w samochodzie i pyta: – Często to robisz? Zastanawiam się przez chwilę, co ma na myśli, czy to że prowadzę w szlafroku i w piżamie czy też mówi o tym, że używałam telefonu w trakcie jazdy samochodem. Podejmuję decyzję: nie antagonizować władzy. I stwierdzam ze spuszczoną głową, że nie często. Policjant na to: – Zła odpowiedz, powinnaś powiedzieć, że nigdy. Myślę sobie, że chyba ma poczucie humoru, więc odpowiadam: – Sir, czy mogę zmienić moją odpowiedź? Policjant z uśmiechem odpowiada: – Za późno. Teraz ja mam kilka wyjść – jednym z nich jest, że mogę cię puścić bez grzywny i punktów. Patrzę na niego z nadzieją i uśmiecham się od ucha do ucha. Policjant patrzy na mnie uważnie, na te moje papcie szare, na ten mój warkoczyk zapleciony i zawiązany starą gumką, i po chwili mówi: – Ale tej opcji nie wybiorę. Zaczyna mi wypisywać mandat oraz informuje mnie, że wpisuje mi również trzy punkty karne. Jadę w tych teraz mokrych papciach, a w środku gotuję się ze złości. Po powrocie do domu natychmiast dzwonię do Zenka i informuję go, że jest mi winny 60 funtów. Zenek przez chwilę nic nie mówi, a po chwili stwierdza: – To ja mogłem, cholera, czarną taksę wziąć, taniej by wyszło. Tłumaczę, co się stało. A on na to: – To po co pani odbierała?Nie musiała pani odebrać telefonu. Odkładam słuchawkę i popijam zimną już herbatę z dużego kubka i myślę, co by moja babcia na to powiedziała. I przypomina mi się jej ulubione przysłowie: „Jak cię widzą, tak cię piszą”.



Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.