nowyczas2015/213/003

Page 1

April 2015 FREE ISSN 1752-0339

[03/213]

nowy czas LONDON

nowyczas.co.uk

Andrzej Krauze towarzyszy nam na dobre i złe. Był rysunek Jest dobrze…, był Media podskakują, odebrać skakanki! W końcu przyszła kolej na kagańcem spętane pióro, rozlany atrament. I pomyśleć, że rysunek ten ilustruje praktyki instytucji, która jest najbardziej flagowym reprezentantem emigracji niezłomnej, nieprzejednanych. Stało się to, czego od dłuższego czasu się obawialiśmy, ale nie sądziliśmy, że ludzie urodzeni i wychowani w wolnym kraju, potomkowie emigracji niepodległościowej posuną się do zastosowania cenzury fizycznej, tj. wyrzucenia egzemplarzy „Nowego Czasu” z foyer POSK-u. Zamknąć nas jednak nie mogą. Do sądu iść nie chcą. O co chodzi?

[11]


03 (213) 2015 | nowy czas

Z naprawdę wielkich, posiadamy tylko jednego wroga – czas. Joseph Conrad

> 16-17

p r e n u m e r a ta >5 Prenumeratę zamówić można na dowolny adres w Wielkiej Brytanii. Aby dokonać zamówienia należy wypełnić formularz i odesłać go na adres wydawcy wraz z czekiem lub postal order.

> 19

L i s t y d o r e d a kc j i

> 30-31 Prenumerata roczna w UK £35.00 Do prenumeraty zagranicznej należy dodać £10.00

Czek prosimy wystawić na:

Czas Publishers Ltd

> 3 2- 3 4 Imię i Nazwisko…………………………………………………………… Adres……………………………………………………………………………

D ob r z e n a s t r o j o n a l u t n i a

B i a ł o r u ś z Po l s k ą w t l e

………………………………………………………………………………………

»04

CZAS TO PIENIĄDZ

»21

Tel.…………………………………………………………………………………

TAKIE CZASY

Liczba wydań…………………………………………………………………

Nowe Jerusalem

…w polskim stylu

Ewa Stepan: IMMIGRANTS, FOREIGNERS, a

Marta Tondera: Zainspirowani potencjałem, jaki znajduje się w wielu polskich firmach, zdecydowaliśmy się połączyć siły Federacji Polskich Stowarzyszeń Studenckich w UK oraz fundacji „Inteligentny Start” i mam przyjemność ogłosić, że już podczas tych wakacji startujemy z pilotażowym programem praktyk skierowanych do studentów polskich w Wielkiej Brytanii w wybranych małych i średnich przedsiębiorstwach w Polsce.

Prenumerata od numeru……………………………… (włącznie)

mniej wybrednie BLOODY FOREIGNERS – słowa te przewijają się nieustannie podczas dyskusji o rynku pracy, opiece medycznej i pomocy społecznej oraz wszędzie tam, gdzie są problemy, a teraz oczywiście w kampanii przedwyborczej.

KUPUJĄC PRENUMERATĘ WSPIERASZ

n o w y cz as

… i wolne słowo

63 Kings Grove London SE15 2NA

n o w y cz as 63 King’s Grove, London SE15 2NA Tel.: 0207 639 8507, redakcja@nowyczas.co.uk, listy@nowyczas.co.uk

WYBORY PREZYDENCKIE

»06

Czy będzie dogrywka? Grzegorz Małkiewicz: Może już w niedzielę 10 maja poznamy nowego Prezydenta RP, o ile liczydła w okręgach wyborczych będą sprawne, a serwery nie będą się zamulać. Na ostatnim etapie wyborcza debata jest coraz brutalniejsza, chociaż urzędujący prezydent – walczący o reelekcję – namawia nas do wybrania zgody.

FELIETONY

»11

Fanfaronada

REDAKCJA: Teresa Bazarnik (t.bazarnik@nowyczas.co.uk), Jacek Ozaist, Roman Waldca

Krystyna Cywińska: – Mam do ciebie pretensje –

DZIAŁ MARKETINGU: 0779 158 2949 marketing@nowyczas.co.uk WYDAWCA: CZAS Publishers Ltd © nowyczas Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść zamieszczanych reklam i ogłoszeń oraz zastrzega sobie prawo do niezamieszczenia ogłoszenia.

ŚP

LESZEK ALEXANDER (LESŁAW KONOPELSKI)

REDAKTOR NACZELNY: Grzegorz Małkiewicz (g.malkiewicz@nowyczas.co.uk)

WSPÓŁPRACA REDAKCYJNA: Joanna Ciechanowska, Krystyna Cywińska, Adam Dąbrowski, Irena Falcone, Włodzimierz Fenrych, Robert A. Gajdziński, Maria Kaleta, Marcin Kołpanowicz, Daniel Kowalski, Andrzej Krauze, Andrzej Lichota, Wacław Lewandowski, Anna Maria Mickiewicz, Sławomir Orwat, Anna Ryland, Wojciech A. Sobczyński, Agnieszka Siedlecka, Dawid Skrzypczak, Alex Sławiński, Jacek Stachowiak, Ewa Stepan

W sobotę 11 kwietnia zmarł po długiej chorobie

oświadczam mężowi. Mąż ziewnął. – Jeszcze jedną? – zapytał. – No tak. Dlaczego nie jestem hrabiną? A ty hrabią? Przecież w rodzie Cywińskich był podobno przodek hrabia. Macie go w genealogii rodu. Wisi u ciebie na ścianie. Mąż na to: – Niektórzy twierdzą, że powinien był wisieć na stryczku, bo podobno był z łaski cara gubernatorem Warszawy w latach osiemdziesiątych XIX wieku. Na co z kolei ja podniecona: – I podobno car mianował go grafem. A mąż na to: – Carowie wielu Polaków grafami mianowali. I wiele rodzin z tego tytułu do dziś korzysta.

z zawodu architekt, z pasji muzyk

Nie żegnamy Cię Drogi Przyjacielu, bo Ty na zawsze pozostaniesz z nami Teresa i Grzegorz współpracownicy „Nowego Czasu” artyści ARTerii



4| takie czasy

03 (213) 2015 | nowy czas

Nowe Jerusalem IMMIGRANTS, FOREIGNERS, a mniej wybrednie BLOODY FOREIGNERS – słowa te przewijają się nieustannie podczas dyskusji o rynku pracy, opiece medycznej i pomocy społecznej oraz wszędzie tam, gdzie są problemy, a teraz oczywiście w kampanii przedwyborczej.

Ewa Stepan

T

ak już jest, że zwykle wszystkiemu winni są ONI. To ci oni przynosili brud, choroby i epidemie, to oni spowodowali pożar Londynu w 1666 roku, to oni jedzą dziwne potrawy, które śmierdzą, to przez nich nie ma pracy, to przez nich jest bieda, to przez nich wzrosła przestępczość, to przez nich muszę się wyprowadzić do innej dzielnicy, bo czuję sie obco. A dawniej, jak ich nie było, żyło się tak dobrze... – Naprawdę? – Of course! We were the masters of the world. The nation of hard working merchants, scientists, navigators, teachers and the most successful businessmen exporting “know how” and making the world a better place. Now, look what has happened. The Empire does not exist and all of them flock here as bees to honey, although there is no honey.

Well… Może straciłeś smak i nie wiesz, jak go znaleźć? Oni jakiś miód znajdują i, jak widać, im smakuje. Poszukują swojej Jerozolimy, bo ich została zniszczona, lub stracili nadzieję. Zawijają więc do portów na Wyspach, tak samo jak twoi przodkowie od tysięcy lat, tyle że coraz szybciej, bo do portów lotniczych. United Kingdom to tygiel narodowości, kultur i języków, to nadzieja na lepsze życie, to wyzwanie, to dążenie do lepszej przyszłości dla dzieci, to przecież land of hope and glory, to Nowa Jerozolima. Proces wędrówki i asymilacji trwa od wieków i jest wartością samą w sobie, stanowi przyczynek do historii ludzkiej kondycji i procesów przemieszczania się w poszukiwaniu lepszego bytu. W epoce brązu dotarły na tutejsze wyspy plemiona z Europy Środkowej, w epoce żelaza, około 800 roku p.Chr. Celtowie. Wyspy były zlepkiem plemion, które nie oparły się kolonizacji Rzymian. W armii rzymskiej byli Galowie, Hunowie, Germanie i ludzie z Afryki Północnej. Rzymianie przynieśli ze sobą cywilizację i kulturę, którą przejęły celtyckie plemiona, powoli stając się Brytami. W V wieku n.e. Anglowie, Saksonowie i plemiona judzkie ogniem, mieczem i gwałtem wyparli Brytów do Walii, a po cywilizacji rzymskiej zostały jedynie tu i ówdzie ślady. W VIII i IX wieku osiadłych już Anglów i Saksonów wycinali w okrutny sposób pochodzący z Danii i Norwegii Wikingowie. Od XI wieku, po zwycięskiej bitwie pod Hastings, Anglię opanowali Normanowie. W ciągu kilkudziesięciu lat setki tysięcy imigrantów przybyło z Francji, zdzisiejszych terenów Belgii, Holandii i Niemiec. Francuscy murarze pracowali przy budowie warownych zamków i katedr, podczas gdy Flamando-

Jan Żyliński wezwał na pojedynek Michaela Farage’a Jan Żyliński, który w dzielnicy Ealing zbudował replikę polskiego pałacu, stanął w obronie godności Polaków na Wyspach i wyzwał na pojedynek Nigela Farage'a, słynącego z antypolskich wypowiedzi szefa UK Independence Party. – Uświadomiłem sobie, że moim obowiązkiem jest stanąć w obronie moich rodaków tutaj, w Wielkiej Brytanii. Mam dość dyskryminowania Polaków w tym kraju – mówi urodzony w Londynie biznesmen wywodzący się z arystokratycznego rodu. . Pojedynek miał odbyć się o świcie w Hyde Parku i „rozwiązać tę sprawę w tradycyjny sposób, jak polski arystokrata i angielski gentelman uczyniliby w XVIII wieku”. Gdyby Farage’owi nie odpowiadała propozycja pojedynku, Żyliński zasugerował potyczkę słowną w studio telewizyjnym. Wideo, w którym Żyliński wzywa na pojedynek szefa UKiP wywołało lawinę komentarzy i szeroką dyskusję w internecie, mediach polskich i brytyjskich i w tym sensie było sukcesem. Żyliński uważa, że Polacy powinni być traktowani przez Brytyjczyków jak skarb narodowy i podaje siedem głównych powodów uzasadniających to twierdzenie. Michael Farage, odrzucając wyzwanie Jana Żylińskiego powiedział: – Myślałem, że polski książę z rodziny o tak długim rodowodzie zgodzi się ze mną, że to tragedia dla Polski, że traci tak wielu najzdolniejszych i najlepszych młodych ludzi. Polska cierpi z powodu niskiego przyrostu naturalnego i nie czeka ją świetlana przyszłość. Trudno Farage’owi odmówić racji, ale czy chodzi mu o obronę polskich interesów w brytyjskiej kampanii przedwyborczej?

wie zakładali tkackie manufaktury w Lincolnshire i Norfolk, a później w Suffolk. Procentowy wzrost emigrantów z kontynentu w miastach był znaczący. Bardzo nasilało się niezadowolenie społeczne oraz prześladowania, na przykład Żydów, których znaczna liczba przybyła tu w XII wieku. Jednakże w 1253 roku zabroniono im osiedlania się. Za czasów Henryka III tylko ci, którzy mogli się przysłużyć królowi, mieli prawo pozostać na Wyspach. Wiek XVI przyniósł olbrzymią falę emigrantów uciekających z pochłoniętego walkami religijnymi kontynentu. Na przełomie XVI i XVII wieku przybyły setki tysięcy francuskich hugenotów, którzy trafiając na duży sprzeciw rodzimej ludności, szukali dalej szczęścia za kanałem La Manche. Konflikty społeczne były ostre. W końcu zarządzono, że w Londynie mogli pozostać tylko ci uchodźcy, którzy udowodnili, że są protestantami. Uciekinierzy z hiszpańskiej Flandrii spowodo-

takie czasy

nowy czas |03 (213) 2015

wali ożywienie w handlu tkaninami, otwierali drukarnie, manufaktury i sklepy przede wszystkim we wschodniej Anglii, osiedlając się w głównie w Norwich czy Colchester. Tam również opozycja lokalnych kupców, rzemieślników i władz lokalnych w Norwich była tak silna, że w 1571 roku doszło do zamieszek i interwencji samej Elżbiety I. Za jej czasów pokaźnie wzrosła też liczba emigrantów z miast włoskich. Z nastaniem monarchii hanowerskiej wzmogły się kontakty z miastami niemieckimi. Niemieccy imigranci zajmowali wysokie stanowiska w wojsku. Wielu naukowców, artystów i bankierów osiedliło się w Londynie i Bath oraz innych miastach. Pod koniec XIX wieku w Anglii mieszkało 50 tys. Niemców. Nie należy też zapominać o przybyszach z Afryki, których przez wieki nikt nie liczył, bo jako niewolnicy stanowili „towar” w postaci prawie darmowej siły roboczej.

Może się wydawać, że emigracja na Wyspy rośnie proporcjonalnie do biegu historii. Wiek XIX, XX i XXI to prawdziwe tsunami, począwszy od prawie pół miliona Irlandczyków, którzy przybyli tu w połowie XIX wieku w poszukiwaniu chleba, głównie do Manchesteru, Liverpoolu, Londynu i Glasgow, poprzez setki tysięcy Żydów wygnanych z Prus, uciekających przed pogromami w Rosji i Cesarstwie Austro-Węgierskim, do wielkiej emigracji Włochów, których w 1901 roku było w Wielkiej Brytanii 25 tys. Antysemityzm i opozycja w stosunku do „obcych” nabierała na sile. W 1905 po raz pierwszy konserwatywny rząd uchwalił ustawę o cudzoziemcach ograniczającą wjazd do Wielkiej Brytanii obejmujący nie tylko Europejczyków i Żydów, ale także Afrykańczyków, Hindusów i Chińczyków. Zmniejszyło to falę imigracji, jednak nie na długo. Na przełomie lat dwudziestych i trzydziestych XX wieku znaczna grupa imigrantów z Polski, Litwy i Irlandii przybyła do Szkocji. Zawierucha dwóch wojen światowych spowodowała następne fale imigrantów i kolejne problemy. Udział Polaków w Bitwie o Anglię i na drugim froncie u boku Armii Brytyjskiej nie jest do przecenienia. Po zakończeniu II wojny wolność na Wyspach wybrało prawie 150 tys. Polaków. Znaczna większość zdobyła kwalifikacje i zasymilowała się tu, zajmując wysokie pozycje w życiu zawodowym i społecznym. British Nationality Act z 1948 roku dał prawo wjazdu na Wyspy wszystkim podmiotom Zjednoczonego Królestwa (The British Subjects). W ciągu następnych 10 lat osiedliło się prawie 250 000 przybyszów z brytyjskich kolonii. W 1965 roku przepisy imigracyjne zaostrzono. Nie zatrzymało to jednak ciągłego napływu imigrantów i azylantów z krajów ogarniętych konfliktami politycznymi, takich jak Węgry, Indie, Pakistan, Wietnam, Uganda, Indonezja, Chiny, Polska, Bośnia, Serbia, Rosja, Bliski Wschód itd. Gdziekolwiek konflikt, tam emigracja i imigracja do Wielkiej Brytanii. W sumie żadne prawa nie zatrzymały na dłuższą metę tej stale rosnącej fali imigrantów. Bieda, prześladowania religijne, zawieruchy wojenne, konflikty polityczne zmuszały setki tysięcy ludzi do szukania lepszego miejsca na ziemi. Wędrówka w poszukiwaniu nowego Jerusalem trwa do dziś. Zjednoczone Królestwo jest mekką emigrantów od wieków, dlatego każde pokolenie zderza się z problemem migracji. Zawsze byli i są ONI, ci OBCY. W średniowieczu nazywali ich cursed forrainers, w czasach wiktoriańskich blasted furriners, dziś są bloody foreigners. Dla tych, którzy się tutaj już zadomowili lub urodzili, ci nowi też wydają się obcy. Czasem drażnią nieznajomością zasad, kultury i języka nowego kraju, przerażają swoją masą lub budzą zapomniane czy też genetycznie nabyte, choć skrzętnie ukrywane kompleksy. Ten proces był, jest i będzie wszędzie ten sam. To walka o byt, o przetrwanie. Zagrożenie budzą liczby – miliony imigrantów, którzy głodni pracy i lepszego życia podejmują wyzwanie i szukają swojej nowej Jerozolimy. Tymczasem może właśnie dzięki tym obcym zarówno Imperium Brytyjskie, jak i Zjednoczone Królestwo tak się rozwija? Jeśli popatrzeć przez pryzmat tej nakreślonej bardzo oględnie historii, w celu ukazania niekończącego się procesu imigracji, to każda narodowość wniosła swoją kulturę i wycisnęła piętno na rozwoju kraju, czy to w formie architektury, biznesu, handlu, przemysłu, technologii, nauki czy też sztuki i kultury rozumianych bardzo szeroko. Procesy adaptacyjne trwają długo, opłacone nierzadko większymi i mniejszymi tragediami. Nic jednak na tym świecie nie jest za darmo. Za wszystko kiedyś trzeba zapłacić. Każdy formuje swoje życie w określonych warunkach, w kontekście jakiejś historii, każdy stara się jak może, budując swój dom i życie wkoło. Obecna fala imigracji jest olbrzymia. Brytyjczycy czują się zagrożeni, i nic w tym dziwnego. Raptownie poszukują swojej tożsamości. A ona może jest właśnie ukryta w historii tej ziemi, w ponadtysiącletniej wędrówce ludów, które budowały swoje Jerusalem In England’s green and pleasant Land. Mniejszości narodowe w tym wielokulturowym tyglu mają sięgnąć 25 proc. w 2020 roku. Przed politykami zatem spore zadanie. Z jednej strony rzeczywiście zmniejszenie olbrzymiego tempa przyrostu imigrantów, z drugiej zaś – wypracowanie systemu dla lepszej adaptacji, otwarcie możliwości, dzięki którym ludzie z różych kultur i krajów będą mogli realizować swój British Dream.

Ewa Stepan

|5

#IAmAnImmigrant Roman Waldca

B

rytyjska organizacja Movement Against Xenophobia (MAX) rozpoczęła kampanię reklamową #IAmAnImmigrant, wierząc, że pozwoli to zmienić negatywne nastawienie do imigrantów, jakie można zaobserwować w trakcie kampanii wyborczej w Wielkiej Brytanii. Głównym akcentem są plakaty ze zdjęciami imigrantów, ich krajem pochodzenia oraz zawodem, który wykonują w Wielkiej Brytanii. Jest nauczyciel, pielęgniarka, prawnik czy strażak. Prezentując konkretne osoby w ten nietypowy sposób, organizatorzy kampanii wierzą, że uda im się przełamać rosnącą niechęć do przybyszy oraz rozpocząć dyskusję, dzięki której obcy przestanie być obcym. Plakaty – ze zdjęciami wykonanymi przez fotografa „The Vouge”, Philipa Volkersa – można zobaczyć na stacjach London Underground. Według danych opublikowanych przez Migration Observatory na University of Oxford, blisko trzy czwarte brytyjskiego społeczeństwa chce ograniczenia liczby przybywających do Wielkiej Brytanii imigrantów. To znacznie większy odsetek niż w innych krajach rozwiniętych. Ale i tam o imigracji mówi się coraz częściej. Nie zawsze najlepiej. Największy problem mają Włosi, którzy od paru tygodni nie radzą sobie z rosnącą każdego dnia liczbą przybyszy z Afryki. Nie tylko jest ich coraz więcej, ale także rośnie determinacja, z jaką chcą się dostać do Europy. Kilka dni temu włoska policja aresztowała 15 muzułmańskich przybyszy, którzy zostali oskarżeni o to, że w trakcie podróży wyrzucili za burtę kilkanaście osób tylko dlatego, że byli… chrześcijanami. Walka o przedostanie się do Europy przybiera zupełnie nowe wymiary. Tylko w tym roku z Afryki do Włoch przepłynęło ponad 20 tys. uciekinierów. Jeśli dotychczasowe tempo się utrzyma, do końca roku liczba ta może wzrosnąć do pół miliona. I nikt jak na razie nie ma żadnego planu, co z nowymi przybyszami zrobić. Przeprawa z Afryki do Europy nie jest ani tania, ani łatwa. Szmuglerzy kasują ponad 1000 dolarów za przeprawę z Libii do Włoch bez gwarancji, że się tam dotrze. Tylko w ciągu dwóch pierwszych tygodni kwietnia ponad 1000 osób straciło życie, próbując dostać się do Europy. Przeważnie utonęli, bo łódź, którą płynęli, albo była stara i sama zatonęła, albo się przewróciła na wysokich falach, albo utonęła, bo była przeciążona. Zupełnie inna dyskusja o imigrantach odbywa się w tej chwili w Niemczech, gdzie z jednej strony potrzebna jest nowa siła robocza, która zapewni, iż gospodarka w tym kraju starzejącej się populacji nadal będzie przodowała w Europie. Z drugiej zaś strony niemieckie społeczeństwo jest podzielone nie mniej niż brytyjskie w kwestii – co z nowymi przybyszami zrobić i jaki do nich mieć stosunek. Niemiecki minister spraw wewnętrznych mówi o need-based management, czyli zapraszaniu do kraju tych, którzy mają kwalifikacje w dziedzinach, w jakich brakuje ludzi na niemieckim rynku pracy. Ci witani są niemal z otwartymi rękami, co dokładnie widać na przykładzie inicjatywy władz Hamburga, które oferują nowo przybyłym pomoc w załatwieniu podstawowych dokumentów, takich jak dowód tożsamości, konto bankowe czy nawet pracę (w ciągu trzech miesięcy). W tej chwili w Niemczech mieszka ponad 45 mln ludzi w wieku produkcyjnym, w 2050 roku liczba ta spadnie do jedynie 29 mln. Bez przybyszy z innych krajów tej różnicy nie da się zmniejszyć, co według władz niemieckich stanowi poważne zagrożenie dla stabilności kraju. Anglicy aż tak praktycznego podejścia do tego tematu nie mają. Tutaj imigrantami straszy się nie tylko na politycznych wiecach, ale także w mediach. Przeglądając gazety jedynie z ostatnich dwóch tygodni, znalazłem ponad 20 różnej wielkości materiałów o imigracji, zarówno tych za nią, jak i przeciw niej. Tylko pobieżna lektura pokazuje, iż w tej kwestii Brytyjczykom daleko jeszcze do przyjęcia postawy typowej dla Niemców.


6| wybory prezydenckie

03 (213) 2015 | nowy czas

czy będzie dogrywka w walce o najwyższy urząd? może już w niedzielę 10 maja poznamy nowego Prezydenta rP, o ile liczydła w okręgach wyborczych będą sprawne, a serwery nie będą się zamulać. na ostatnim etapie wyborcza debata jest coraz brutalniejsza, chociaż urzędujący prezydent – walczący o reelekcję – namawia nas do wybrania zgody. czy ta próba odpolitycznienia polityki zapewni mu sukces?

Grzegorz Małkiewicz

W

zasadzie liczą się tylko dwie kandydatury: Bronisława Komorowskiego i Andrzeja Dudy. Jak zwykle do polityków wagi ciężkiej dołączyli kandydaci, którzy traktują kampanię jako szansę zaistnienia w przestrzeni publicznej. Tradycyjnie już do rywalizacji zgłosił się Janusz Korwin-Mikke i Janusz Palikot. Z nowych kandydatów należy odnotować muzyka Pawła Kukiza i kandydatkę postkomunistów Magdalenę Ogórek. Prawdopodobnie Leszek Miller pomyślał, że niewiele ma do zaproponowania w sprawach programowych, wystawił więc ładną twarz. Może ta przyciągnie uwagę wyborców… Jako pierwszy kampanię rozpoczął kandydat Prawa i Sprawiedliwości Andrzej Duda. Był nawet w Londynie, o czym pisaliśmy w poprzednim numerze „Nowego Czasu”. Londyn odwiedził też Janusz Korwin-Mikke oraz Paweł Kukiz, który przede wszystkim walczy o zmianę prawa wyborczego. Bliższy jest mu system brytyjski, w którym głosy w wyborach parlamentarnych oddaje się na konkretnego kandydata w okręgach jednomandatowych. Postulat wart poparcia, ale to chyba nie wystarczy znanemu muzykowi, by stworzyć zagrożenie dla głównych rozgrywających z partii, które dawno już zagospodarowały scenę polityczną w Polsce. Po dobrym starcie Andrzeja Dudy nastąpił atak medialny i powtarzające się ostrzeżenia, że grozi nam IV RP. Andrzej Duda nie daje się sprowokować. Jest elokwentny, rzeczowy, potrafi nawiązać bezpośredni kontakt z wyborcami, dobrze się prezentuje. Media prorządowe na próżno liczą na retorykę rozliczeń. Na wyborczych wiecach aktywni są szydercy i gołębiarze. To stały już element współczesnego świata, bo polityków wybiera całe społeczeństwo, a nie elita. Jednak to, jak polityk reaguje na pokrzykujących, wystawia mu bardzo jednoznaczną

Prezydent RP Bronisław Komorowski

opinię. Tych, często gorszących, scen nie widać w oficjalnych mediach, ale żyjemy w epoce internetu i tam można znaleźć wszystko. Przede wszystkim surowy zapis chamstwa niektórych uczestników i zdolności dyplomatycznych kandydatów. Z tej konfrontacji najgorzej wychodzi obecny prezydent Bronisław Komorowski. W kółko powtarza mantrę o zgodzie i dla dodania sobie kurażu pokrzykuje razem z krzyczącymi. Niedźwiedzią przysługę zrobił też urzędującemu prezydentowi jego sztab wyborczy. To, co miało zniszczyć przeciwnika, odbija się rykoszetem. Smoleńsk powrócił do debaty politycz-

W najbliższych Wyborach liczą się tylko dWie kandydatury: bronisłaWa komoroWskiego i andrzeja dudy nej (wyborczej) nie z inicjatywy Prawa i Sprawiedliwości, jak wszyscy przypuszczali, ale za sprawą rządzących. Nagle medialna sensacja, nowe odczyty taśm z tupolewa niczym nieróżniące się od pierwszego odczytu rosyjskiej komisji, która tylko potwierdziła, co „eksperci” obarczający winą polską załogę i gen. Błasika wiedzieli już bezpośrednio po katastrofie. Drugim elementem wspomagającym kampanię urzędującego prezydenta, czyli drugą tzw. wrzutką, miała być afera SKOK z senatorem Grzegorzem Biereckim w tle. Oskarża się PiS, Biereckiego, a przy okazji i kandydata Andrzeja Dudę, zapominając o małym, ale ważnym szczególe, że afera dotyczy SKOK Wołomin – filii założonej przez oficerów WSI. Szkoda, że przy okazji nie mówi się o związkach Bronisława Komorowskiego z oficerami Wojskowych Służb Informacyjnych, o wycofanym z inicjatywy urzędującego prezydenta aneksie, który

szczegółowo pokazywał sieć powiązań agenturalnych w strukturach państwa. Do zgody można dążyć z inaczej myślącymi, ale nie może być zgody na korupcję i przestępczą działalność przedstawicieli państwa. Największe poparcie elektoratu powinien uzyskać ten kandydat, który przekona wyborców, że potrafi zadbać o ich bezpieczeństwo, a jego działania nie skończą się na wyborczych sloganach i nowym wizerunku. Polski prezydent ma bardzo ograniczone prerogatywy (Donald Tusk nazwał to bardziej dosadnie: „strażnik żyrandola w pałacu”). Najważniejsza jednak rola prezydenta to bezpieczeństwo państwa i jego obywateli. To z kolei powinno się kojarzyć z atakiem wroga nie tylko zewnętrznego, ale również wewnętrznego. Wybranie zgody za wszelką cenę daje jedynie pozorne poczucie bezpieczeństwa. A inaczej, bardziej kolokwialnie mówiąc: niech ludzie robią swoje i dadzą nam święty spokój, nie potrzebujemy, by ktokolwiek patrzył nam na ręce. „Wybierz zgodę i bezpieczeństwo” to w praktyce polskiej rzeczywistości przyzwolenie na korupcję i mafijne układy w świecie biznesu i polityki. A może nadszedł czas na zmianę pokoleniową? Czas polityków wychowanych w wolnej Polsce? Do głosu dochodzą ludzie młodzi, świetnie wykształceni, ambitni i skazani obecnie na życie w republice bananowej. Do tego pokolenia należy Andrzej Duda. Przyszła na was kolej. Nie macie żadnych obciążeń i zaszłości. Dosyć polityki. Argument najważniejszy – nie ufam ludziom władzy, którzy zmieniają swój wizerunek pod dyktando specjalistów od PR. Chcę, by ktoś zadbał o interes naszego kraju. W Londynie, po wcześniejszych złych doświadczeniach, w tym roku czynnych będzie dziesięć okręgów wyborczych. Szczegóły na stronie: londyn.msz.gov.pl

11 kwietnia odszedł śP

Leszek ALexAnder (LESŁAW KONOPELSKI) Przyjaciel, muzyk, ciepły, dobry człowiek

Żegnają Go córka Christiane rodzina i Przyjaciele Msza św. żałobna w sobotę 9 maja, o godz. 10.00 kościół pw. św. Andrzeja Boboli 1 Leysfield road, W12 9JF Po mszy św. nastąpi złożenie prochów w kolumbarium


takie czasy |7

nowy czas |03 (213) 2015

Schizofreniczne rządy ludu Wszyscy walczą o demokrację, że aż leje się krew. Na szczęście, transformacja ustrojowa w Polsce nie przelała jej dużo. I w ten oto sposób, po prawie półwiecznej komunistycznej niewoli, dołączyliśmy do wolnych ludzi szczycących się możliwością życia w państwie demokratycznym, które im tę wolność gwarantuje.

Dawid Skrzypczak

C

zym właściwie jest demokracja, o której mówią wszyscy? Czy jest to szczyt ewolucji ustrojów politycznych, najlepsza z najgorszych form rządów, a może droga wiodąca do chaosu, tyranii lub socjalizmu? A kogo to tak naprawdę obchodzi? Ważne, że gorący zwolennicy tego ustroju postrzegają go jako lekarstwo na każde zło. Nie mam zamiaru rozstrzygać sporów o to, jakie miejsce w hierarchii systemów politycznych zajmuje demokracja, chcę raczej przyjrzeć się temu, jak bardzo demokratyczne jest nasze państwo polskie. Pytanie to jest jak najbardziej aktualne, zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę pojawiające się co jakiś czas doniesienia dotyczące korupcji, nepotyzmu czy nieprawidłowości w sposobie sprawowania władzy. Ostatnie wybory samorządowe dostarczyły dodatkowych powodów do zmartwień. Plaga nieprawidłowości dotyczących metody liczenia głosów oraz pięciodniowe opóźnienie w podaniu wyników, co w rezultacie doprowadziło do dymisji Państwowej Komisji Wyborczej, napawa niepokojem przed tegorocznymi wyborami prezydenckimi i parlamentarnymi. Po prawej stronie sceny politycznej nasilają się głosy o degeneracji demokracji w Polsce i o „pełzającym” autorytaryzmie. Z kolei partie będące obecnie u władzy oraz ich zaplecze społeczne i naukowe twierdzą, że mimo drobnych problemów wszystko jest w najlepszym porządku. W odczuciu wielu osób Polska demokracja nie zdaje egzaminu. Z badań przeprowadzanych przez CBOS wynika, że przez ostanie dwie dekady przytłaczająca większość Polaków bardzo negatywnie oceniała stan polskiej demokracji (tabela). O dziwo, coraz więcej Polaków jest zadowolonych z funkcjonowania demokracji, od kiedy do władzy doszła Platforma Obywatelska. W 2014 roku 49 proc. respondentów właśnie tak twierdziło, a zaledwie 41 proc. było odmiennego zdania. A jak się ma opinia „ciemnego” ludu na temat demokracji do zdania ekspertów? Jak można się domyślać, istnieją pewne rozbieżności. Przejdźmy od razu do sedna. Freedom House, amerykańska organizacja pozarządowa badająca stan demokracji i wolności we wszystkich państwach świata, za wolne państwa uznaje demokracje parlamentarne, w których panuje otwarte współzawodnictwo o władzę polityczną, niezależne społeczeństwo obywatelskie, wolne media oraz przestrzegane są wolności obywatelskie i prawa polityczne. Freedom House w 2014 roku sklasyfikował ustrój polityczny w Polsce jako w pełni skonsolidowaną demokrację! Żadna tam dyktatura, państwo autorytarne czy pseudodemokracja, lecz dobrze działająca demokracja. Gdy pierwszy raz to przeczytałem, przecierałem oczy ze zdumienia. A jednak... Prawa strona sceny politycznej zapewne wykrzyknie: Cóż to za brednie! Przecież ciągle żyjemy w republice okrągłostołowej, w marionetkowy państwie bezprawia. Osoby z tak sceptycznym nastawieniem i tych widzących wszystko w ciemnych barwach pocieszę – choć żyje-

my w całkiem sprawnie funkcjonującej demokracji, to sytuacja powoli się pogarsza. Według Freedom House pod koniec lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia, zaledwie dekadę po obaleniu komunizmu, demokracja w Polsce osiągnęła poziom 1,58 w skali od 1 do 7, gdzie 1 reprezentuje najwyższy poziom demokratyzacji, a 7 – najniższy. Byliśmy demokratyczną potęgą! Niestety, jak to z potęgami bywa, z czasem upadają. Poza sporadycznym wzrostem w latach 2011 i 2012 wskaźnik demokratyzacji systematycznie się obniżał przez ostanie kilkanaście lat. Szczyt „niedemokratyczności” naszego państwa przypadł na okres rządów Platformy Obywatelskiej. Kłóci się to z lansowanym przez media głównego nurtu i część klasy politycznej poglądem o antydemokratycznej i „zbrodniczej” naturze IV RP stworzonej przez Prawo i Sprawiedliwość. Jak podaje Freedom House, spośród 10 nowych członków Unii Europejskiej z Europy Środkowo-Wschodniej w 2014 roku wyższy wskaźnik demokratyzacji miały tylko: Słowenia (1,93), Estonia (1,96) i Łotwa (2,07). Na razie nie grozi nam autorytaryzm, jednak nic nie trwa wiecznie. Dlatego jako społeczeństwo obywatelskie powinniśmy pozostać czujni, gdyż powody do obaw istnieją, wbrew temu, co słyszymy z ust części polityków. Wystarczy spojrzeć na systematycznie obniżające się wskaźniki niezależności me-

diów (2,5), niezależności wymiaru sprawiedliwości (2,5) i korupcji (3,5), aby dojść do wniosku, że w Polsce nie dzieje się najlepiej. Do podobnej konkluzji można także dojść, analizując wskaźniki niezależności mediów znajdujące się w oddzielnym zestawieniu stworzonym przez Freedom House, a zatytułowanym Freedom of the Press: Scores and Status Data 1980-2012. Za państwa posiadające wolne i niezależne media uznaje się te, które osiągnęły wynik poniżej 30 punktów w skali od 0 do 100. Od 2001 roku, w którym uzyskaliśmy 18 punktów, wynik Polski systematycznie się pogarszał, aby w 2013 osiągnąć 27 punktów! Jeszcze trochę i mowa o całkowicie niezależnych mediach będzie tylko czczym gadaniem. Diagnoza: schizofrenia paranoidalna. Mamy do czynienia z prawdziwym paradoksem polskiej demokracji. Im lepiej, tym gorzej, a im gorzej, tym lepiej. Ocena demokracji w Polsce jest odwrotnie proporcjonalna do oceny naszego ustroju pochodzącej z zewnątrz. Być może rządy demokratyczne nie są dla nas najlepszym rozwiązaniem i należałoby pomyśleć o wprowadzeniu w Polsce innego ustroju politycznego, na przykład autorytaryzmu? A może po prostu wraz z kurczącą się wolnością prasy i nasilającą się propagandą udaje się polskiemu społeczeństwu wmówić, że wszystko zmierza w pozytywnym kierunku, mimo iż procesy demokratyczne powoli grzęzną w mule.


8| czas na wyspie

Same znaki zapytania Tegoroczne wybory są wyjątkowe. Już teraz znamy odpowiedź na pytanie: kto wygra. Odpowiedź brzmi: NIKT.

03 (213) 2015 | nowy czas

na północy kraju) postrzega lidera Partii Konserwatywnej. David Cameron to kandydat bogatych. Obniży podatki zamożnym, a zabierze pieniądze biedniejszym. Po dwóch dekadach torysi dalej nie potrafią pozbyć się łatki, która przylgnęła do nich w erze radykalnych reform Margaret Thatcher. To łatka „paskudnej partii”, która zmiotła konserwatystów z powierzchni ziemi w Szkocji, a w okolicach Liverpoolu czy Manchesteru poważnie zmniejszyła popularność. Cameron niby wyprowadził kraj z kryzysu, ale zdaniem wielu robił to zbyt długo i kosztem najuboższych. Wprawdzie w manifeście ogłosił parę prosocjalnych rozwiązań, ale długoterminowy plan, o którym ciągle mówi, zakłada uderzające w ludzi cięcia, które niezależny i powszechnie szanowany Instytut Studiów Fiskalnych nazwał „ogromnymi”.

…kontra facet od Wściekłych Gaci

Adam Dąbrowski

D

ebaty telewizyjne, wizyty gospodarcze, manifesty, coraz to nowe obietnice programowe i złośliwości pod adresem rywali. I co? I właściwie… nic. – Sondaże pokazują, że dwie główne partie idą łeb w łeb. Wyniki konserwatystów i laburzystów oscylują wokół 33 - 35 proc. Efektem będzie tak zwany parlament zawieszony. Nie wiadomo dokładnie, co wtedy się stanie. Wszystko zależy od tego, który klub parlamentarny będzie największy i jaka kombinacja partii da większość. Osobiście nie ryzykowałbym robienia zakładu na jakikolwiek rezultat – mówi politolog Jack Blumenau. Dla Brytyjczyka sprawa jest jasna. Wygrać wybory, to być w stanie rządzić samodzielnie. Tak było od wieków. Działał tu mechanizm jednomandatowych okręgów wyborczych. Sprzyjały one tworzeniu się stabilnej większości. Mechanizm zaczął się zacinać pieć lat temu, gdy konserwatyści uzyskali większość, ale nie na tyle dużą, by móc rządzić samodzielnie. Najpierw było więc targowanie się, a potem „ślub” Davida Camerona i Nicka Clegga w ogrodzie różanym za kancelarią premiera. Wielu komentatorów spodziewało się, że związek przetrwa może z pół roku. No i że czekają nas wcześniejsze wybory, w których wszystko wróci do normy – czyli do stabilnych, jednopartyjnych rządów. Mylili się w obu kwestiach. Mimo napięć liberałowie i konserwatyści dogadywali się całkiem nieźle, unikając głośnych konfliktów, które nie są rzadkością nawet w państwach bardziej przyzwyczajonych do podziału władzy między różne stronnictwa. Co więcej, wydaje się, że rządy koalicyjne to dziś stały punkt programu w brytyjskim życiu politycznym. – Tak już zostanie. Może podczas samych wyborów trochę się to ruszy, ale wygląda to na głębokie, strukturalne zmiany w elektoracie. O charakterze generacyjnym i społecznym. Tworzą się podziały geograficzne – mówi politolog, profesor Simon Hix.

Paskudny raper… Jestem twardzielem Wiem, co jest grane Brzydzę się biednymi Moi kumple są ważniejsi To my jesteśmy prawem Jesteśmy gotowi na walkę klas Tak rapował w zeszłym roku lider konserwatystów David Cameron. A może i nie rapował (bo to rezultat genialnego montażu jego wypowiedzi, jaki stworzył użytkownik YouTube ukrywający się pod pseudonimem Cassetboy). To nieważne. Ważne, że dla wielu mieszkańców Wielkiej Brytanii ten niezwykle popularny filmik doskonale oddaje sposób, w jaki wielu wyborców (zwłaszcza

Mieszka w Wigan przy 62 Wallaby Street Ulubiony strój: zielony sweterek i brązowe spodnie Uwielbia ser Wensleydale Parał się wypiekiem chleba, ale także prowadzeniem firmy dezynsekcyjnej Wynalazł robota do wyprowadzania Gromita. Niestety, ten się zbuntował, zyskując po drodze przydomek „Wściekłe Gacie”. A może i nie. To nieważne. Ważne, że wielu wyborcom na Wyspach lider lewicy, Ed Miliband, kojarzy się z bohaterem arcypopularnej serii animacji o Wallacie i Gromicie. Seria jest może arcypopularna, ale powstaje, oczywiście, pytanie: czy chciałbyś Wallace’a za premiera? Odpowiedź brzmi – chyba nie, zwłaszcza że stronnictwo ciągle nie zdołało przedstawić spójnej koncepcji gospodarczej. „Podniesiemy płacę minimalną” – ogłasza dumnie lewica, ale gdy przyjrzymy się szczegółom, przekonamy się, że odbyłoby się to w tempie niemal identycznym, jak to jest zapisane w planach konserwatystów. A minister skarbu w rządzie cieni przyznaje, że i pod czerwonym sztandarem bez cięć się nie obędzie. Jeśli konserwatyści dostają minusy za zawartość swego planu, to lewica otrzymuje je za planu… brak. Jeżeli konserwatystom wypomina się dość dogmatyczny neoliberalizm okresu Margaret Thatcher, to laburzystom wytyka się życie ponad stan za czasów Tony’ego Blaira i Gordona Browna. To wszystko powody, dla których brytyjscy wyborcy nie chcą tym razem oddawać steru rządów krajem w ręce jednej partii. A tymczasem w luki wciskają się mniejsze partie.

Szkoci kontratakują... – Mój czas jako przywódcy właśnie się kończy. Ale dla Szkocji kampania trwa nadal. A marzenie nie umrze nigdy – gdy we wrześniu minionego roku słowa te wypowiadał (ze łzami w oczach) lider Szkockiej Partii Narodowej Alex Salmond, wydawało się, że mamy do czynienia z potrójnym końcem. Końcem samego Salmonda, końcem Scottish National Party, a wreszcie – przynajmniej na czas jednej politycznej generacji – końcem marzenia o niepodległości Edynburga. Mało kto się spodziewał, że szkocki kontratak nadejdzie tak szybko. Jeszcze w dniu przegranego referendum stronnictwo zanotowało rekordowy wzrost członków – zwłaszcza pośród młodych. A to przecież elektorat, który tradycyjnie niezwykle trudno jest rozruszać. A dziś? Według sondaży Szkocka Partia Narodowa jednym ciosem znokautuje dwóch rywali: konserwatystów (o to akurat w bardziej lewicowej Szkocji nietrudno) i laburzystów. Ci drudzy otrzymali od szkockich wyborców druzgocącą karę za to, że podczas kampanii referendalnej otwarcie sprzymierzyli się ze znienawidzonymi tu torysami. – To fascynujące, zupełnie nieprzewidywalne – nie może się nadziwić specjalista od systemów wyborczych, profesor Anthony Travers. – Symulacje mówią jasno: gdyby Labour Party utrzymała swój tradycyjny poziom poparcia w Szkocji, Ed Miliband byłby samodzielnym premierem. Ale dziś swoje miejsce utracić może nawet szef szkockich laburzystów Jim Murphy. Małe partie podkradają głosy dużym graczom. Scottish National Party – lewicy, a antyeuropejska Partia Niepodległości Nigela Farage’a – prawicy (głównie). Mimo to wydaje się, że w wyborach oba ugrupowania czeka bardzo odmienny los.

...a Farage – nie Jeszcze pół roku temu na czerwonych paskach programów telewizyjnych hasło „imigracja” pojawiało się nieustannie. Dziś sprawa

jakby przycichła. Częściej mówi się o kosztach opieki nad chorymi czy tak zwanych zero hours contracts (umowach śmieciowych niegwarantujących zatrudnionemu podstawowej liczby przepracowanych godzin). – Imigracja była bardziej gorącą kwestią, gdy wzrost gospodarczy po głębokiej recesji z 2008 roku był słaby – tłumaczy profesor Travers. Z jego badań wynika, że dla przeciętnego wyborcy kwestia przybyszów nie jest tak istotna, jak można by wnioskować z czasu, jaki poświęcają jej media czy politycy. Kwestia imigracji znajduje się na piątej pozycji. – Partia Niepodległości Nigela Farage’a wykonała świetną robotę, sprawiając, że ta kwestia znalazła się w centrum uwagi – przekonuje Travers, po czym dodaje: – W gruncie rzeczy obie główne partie zorientowały się, że wiele nie da się tu zrobić. Jeśli pójdą za daleko w naśladowaniu retoryki UKIP, będą po prostu brzmiały paskudnie. Rzeczywiście: doradcy premiera Camerona powiedzieli mu podobno, że mówienie o imigracji w kontekście wyborów nie ma większego sensu. Na antyimigarcyjną retorykę z radykałami nie ma się co ścigać, a zniechęca to tylko elektorat centrowy. Jak w większości wyborów – kluczowy. To dlatego w grudniu zeszłego roku premier wyszedł przed kamery i wygłosił swoją słynną, z dawna wyczekiwaną mowę w sprawie Unii Europejskiej i imigracji. A potem nabrał wody w usta. Plan strategów był bowiem następujący: rozładować napięcie, a następnie na dobre zejść z tematu. To nie przypadek, że prezentując w tym miesiącu swój manifest wyborczy (skondensowaną wersję programu politycznego), Cameron przemknął po tematach Wspólnoty Europejskiej i imigracji. Retoryka Partii Niepodległości cieszy się więc mniejszym wzięciem. Jakie ma więc szanse w wyborach? – Nie przewidujemy wielkiego sukcesu Partii Niepodległości. Spodziewamy, że zdobędzie ona jeden lub dwa mandaty. Z drugiej strony przewidujemy, że UKIP może liczyć na dość pokaźny odsetek głosów w skali całego kraju – mówi Jack Bluemenau. – Problem tego ugrupowania polega jednak na tym, że jego poparcie jest równomiernie rozłożone w całym kraju. Tak nie zdobywa się mandatów w systemie okręgów jednomandatowych, gdzie potrzeba głosów skoncentrowanych w konkretnych miejscach – dodaje politolog. Tyle że to efekt systemu wyborczego, który w niejako sztuczny sposób rozcieńcza nastroje antyimigracyjne na Wyspach. Przypomnijmy, że w zeszłym roku – przy ordynacji proporcjonalnej – stronnictwo Farage’a rozłożyło na łopatki stare partie i było górą w wyborach europejskich. Być może kwestia imigracji jest dziś nieco mniej paląca, ale pozostaje. A wraz z nią – poczucie niechęci wobec obcych. Zarówno tych spoza Europy, jak i tych, którzy przybywają tu z Rumunii czy z Polski.

W poniedziałek 20 kwietnia zmarł nagle śP. Ksiądz

Piotr smolińsKi marianin z Ealingu, doktor filozofii z KUL, ceniony duszpasterz Prócz działalności duszpasterskiej ksiądz Piotr prowadził nieformalne filozoficzne koło dyskusyjne, które miało swe spotkania w pubie The Duke of Kent na Ealingu. Wśród uczestników tych spotkań byli również autorzy „Nowego Czasu”. Z żalem żegnamy Przyjaciela

Uczestnicy spotkań filozoficznych


czas na wyspie |9

nowy czas |03 (213) 2015

czy w wielkiej brytanii jest przyszłość dla Polaków? w związku ze zbliżającymi się wyborami parlamentarnymi 23 marca w brytyjskim parlamencie odbyła się zorganizowana przez Polish Professionals, all-Party Parliamentary group on Poland oraz british-Polish law association debata z reprezentantami różnych partii politycznych oraz ze specjalistami z dziedziny ekonomii i prawa na temat przyszłości Polaków w wielkiej brytanii.

Zuzanna Przybył

W

dyskusji poprowadzonej przez Kasię Maderę z BBC uczestniczyli: poseł Daniel Kawczyński, doradca premiera Davida Camerona z Partii Konserwatywnej, laburzystowski poseł Andrew Slaughter z Hammersmith, liberalny demokrata Stefan Kasprzyk, były burmistrz Islington, Roger Casale, dyrektor New Europeans, Przemysław Skwirczyński, przewodniczący Friends of Poland in UKIP, dr Andrew Lilico z Institute of Economic Affairs, oraz James Dixon, adwokat z British Polish Law Association. Gości przywitali Agata Dmoch oraz Jerzy Byczyński, organizatorzy debaty. Byczyński podkreślił, jak ważne jest, aby Polacy zaczęli się interesować sprawami społecznymi i politycznymi Zjednoczonego Królestwa, ponieważ tylko dzięki temu będą stanowili silniejszą i bardziej zwartą mniejszość. Paneliści ocenili pozytywnie wkład Polaków w ekonomię brytyjską, co poparto wynikami badań – przytoczono nawet wypowiedź Nigela Farange z zeszłego roku, który wyraził tę samą opinię. Badania potwierdziły, że migracja wspiera tworzenie nowych miejsc pracy, a polscy imigranci to w dużej mierze ludzie wykształceni, z konkretnymi zawodami. Mimo to zauważa się antypolską retorykę brytyjskich polityków. Casale za przykład podał kontrowersyjny Immigration Act z zeszłego roku. Planowane referendum w kwestii opuszczenia Unii Europejskiej przez Wielką Brytanię było skomentowane przez posła Slaughtera jako zagrywka polityczna w związku z nadchodzącymi wyborami, a nie realne zagrożenie. Za przeprowadzeniem referendum opowiada się Partia Konserwatywna. Poseł Kawczyński tłumaczył, że jeśli wierzymy w demokrację, musimy dać ludziom prawo wyboru. Jego zdaniem ani laburzyści, ani UKIP nie chcą dać Brytyjczykom głosu, ponieważ jedni chcą pozostania w UE pod każdym warunkiem, a drudzy – natychmiastowego wyjścia z niej. Reprezentant UKIP stwierdził, że emigranci dzielą się na pozytywnych i negatywnych, jednak nie potrafił wyróżnić, czym te grupy się charakteryzują oraz kogo jego partia chciałaby pozostawić, a kogo wysłać do domu. Wyjście z Unii Europejskiej mogłoby być problematyczne nie tylko dla obcokrajowców mieszkających tutaj oraz ich rodzin, ale także dla dwóch milionów Brytyjczyków, którzy żyją w innych państwach UE. Natomiast w Wielkiej Brytanii są miasta, których populacja składa się w 10 proc. z Polaków – w wypadku wyjścia tego kraju z Unii mogliby oni zostać pozbawieni praw obywatelskich. Debatujący politycy nie podali rozwiązania dla rodzin, których część mieszkająca w Anglii byłaby rozdzielona od reszty pozostającej w Polsce. Tylko Przemek Skwirczyński powiedział, że na pewno ci, którzy już tu mieszkają, mieliby zagwarantowaną możliwość pozostania. Podniesiono argument, że wyjście z UE mogłoby również osłabić głos Wielkiej Brytanii wobec pozostałych państw Europy, w ważkich sprawach, takich jak postępowanie Zachodu wobec Rosji. James Dixon, adwokat z No5 Chambers, przedstawił prawne podejście do kwestii renegocjacji traktatów z Unii Europejskiej, natomiast dr Andrew Lilico zaprezentował konkretne statystyki, dane i kwestie sporne dotyczące relacji Zjednoczonego Królestwa z Unią Europejską, prezentując

Spotkanie w brytyjskim parlamencie. Gości wita Jerzy Byczyński

– Polska emigracja jest bardzo bierna w kwestii walki o swoje Prawa, Powinniście Przestać stawiać się ciągle w roli ofiary i sami zacząć działać w swoim imieniu” – Powiedział andrew slaughter.

się jako jeden z najbardziej przygotowanych do zabrania głosu panelistów. Podczas gdy przeważały opinie, wydawać by się mogło proeuropejskie, Jerzy Byczyński zadał pytanie, czy paneliści opowiedzieliby się za stworzeniem wspólnej armii europejskiej. Wszyscy stanowczo odpowiedzieli, że nigdy by nie poparli takiego pomysłu, a dr Lilico stwierdził, że byłby za tym, ale... bez Wielkiej Brytanii. Odpowiedzi te udowodniły, iż pomimo pozytywnych opinii o Unii Europejskiej Brytyjczycy cenią swoją niepodległość. Debatowano także na temat zniesienia zasiłków na dzieci mieszkające poza Wielką Brytanią, których rodzice tu pracują, za czym opowiadała się Partia Konserwatywna, oraz za płatną edukacją państwową dla dzieci imigrantów, do czego przychylał się głównie UKIP, natomiast reprezentant tej partii, Przemek Skwirczyński, powiedział podczas debaty, że nie zgadza się ze swoim przewodniczącym Nigelem Faragem, mówiąc, że

dzieci w Polsce mogłyby otrzymywać zasiłki, jeśli ich rodzice pracowaliby na Wyspach. Partia Pracy była przeciwko zniesieniu zasiłków. Kolejna kwestia to egzaminy A-level z języka polskiego, które mają być zniesione. W związku z tym padło pytanie, czy w kraju tolerancji za tym trendem podążą również inne języki mniejszości, takie jak punjabi, francuski, niemiecki oraz wiele innych. Paneliści nie skonkretyzowali, co zamierzają zrobić w sprawie obrony egzaminu A-level z języka polskiego, natomiast następnego dnia w brytyjskim parlamencie odbyła się debata rozpoczęta przez posła Nicka de Bois, podczas której politycy różnych partii wstawiali się za lesser taught languages, w tym m.in. Daniel Kawczyński, który podał jako najważniejszy powód kontakty ekonomiczne i handlowe z Polską. Wydaje się, że dyskryminacja Polaków ze wszystkich mniejszości w Anglii najmniej nadweręża poprawność polityczną. Za krytykę Polaków nie ma żadnych konsekwencji. – Polacy czasami czują się tu dyskryminowani. Nawet ci z drugiego i trzeciego pokolenia bywają stygmatyzowani z powodu polskiego nazwiska – powiedział Filip Slipaczek, jeden z uczestników debaty. W Wielkiej Brytanii przebywa około miliona Polaków, jesteśmy najliczniejszą mniejszością, tymczasem nadal nie mamy siły, która mogłaby wpływać na decyzje tutejszego rządu i instytucji. – Polska emigracja jest bardzo bierna w kwestii walki o swoje prawa. Powinniście przestać stawiać się ciągle w roli ofiary i sami zacząć działać w swoim imieniu” – powiedział Andrew Slaughter. Na podsumowujące pytanie: – Czy w Wielkiej Brytanii jest przyszłość dla Polaków? – padła dyplomatyczna odpowiedź: – A czym byłaby przyszłość Wielkiej Brytanii bez Polaków?


10|

03 (213) 2015 | nowy czas

Grzegorz Małkiewicz

Oskarżanie Polaków o antysemityzm stało się tak powszechne i bezmyślne, że przestałem się już od dłuższego czasu tym zgiełkiem medialnym interesować. Oskarżenie Polaków o współudział w zbrodni Holokaustu, w dodatku przez wysokiego urzędnika administracji Baracka Obamy, szefa FBI Jamesa Comeya, kwalifikuje się nie do złożenia noty dyplomatycznej na ręce ambasadora USA w Warszawie, lecz do przedstawienia temu urzędnikowi pozwu sądowego.

Szef FBI James Comey został poproszony o wygłoszenie przemówienia w Muzeum Holocaustu w Waszyngtonie. Powiedział tam, że nazistom w mordowaniu Żydów pomagali „wspólnicy z Niemiec, Polski i Węgier”. W tym samym przemówieniu zaznaczył, że obliguje wszystkich nowych pracowników agencji do odwiedzenia tego muzeum. Na szczęście, nie wspomniał, że sugeruje im wyciąganie „właściwych” wniosków na temat ludobójstwa w czasie II wojny światowej. Oczywiście dyrektor FBI nie musi być absolwentem historii Harvardu, a tym bardziej jej pasjonatem. Niewiedza nie kompromituje, jeśli pozostaje w sferze prywatności. Publiczne wypowiedzi, których rangę wzmacnia zajmowane stanowisko, nabierają już innego charakteru. Jamesa Comeya dopadła taka krytyka z powodu jego wypowiedzi (sam to wymyślił, czy ktoś mu podsunął?), że – mam nadzieję – wolny czas spędza teraz w archiwach państwowych i sprawdza, co strona amerykańska wiedziała i jak reagowała na te tragiczne wydarzenia z czasów II wojny światowej. W archiwach znajdzie bardzo pouczające dokumenty. Między innymi niepełne sprawozdanie ze spotkania prezydenta Roosevelta z polskim emisariuszem Janem Karskim, który został zresztą uhonorowany pośmiertnie przez prezydenta Obamę (zwierzchnika Comeya) Medalem Wolności, najwyższym cywilnym odznaczeniem amerykańskim. Sprawozdanie niepełne, bo informacje o zagładzie Żydów zostały w nim pominięte.

Dramatyczne apele emisariusza o ratunek dla narodu żydowskiego nie przyniosły rezultatów – większość rozmówców nie dowierzała jego doniesieniom lub je ignorowała. Jedyną reakcją była deklaracja 12 państw alianckich z dnia 17 grudnia 1942 roku, w której potępiono masową zagładę Żydów. Nie pomogły też apele żydowskich środowisk emigracyjnych, które domagały się od aliantów podjęcia bardziej zdecydowanych działań w celu przeciwdziałania Holocaustowi. Nie pomogła też samobójcza śmierć Szmula Zygielbojma, działacza Rady Narodowej RP, który w liście pożegnalnym napisał: „Nie mogę dłużej żyć, gdy resztki narodu żydowskiego w Polsce, którego jestem przedstawicielem, są likwidowane. Moi towarzysze w getcie warszawskim polegli z bronią w ręku w ostatnim bohaterskim boju [...]. Śmiercią swoją pragnę wyrazić najsilniejszy protest przeciwko bierności, z jaką świat przygląda się i dopuszcza do zagłady ludu żydowskiego”. Ten tragiczny protest miał miejsce w Londynie. Legendarny polski emisariusz Jan Karski po latach przyznał, że na przełomie lat 1942 i 1943 wiedział już, iż „tragedia żydowska – jej przeciwdziałanie – nie mieści się w strategii alianckiej”. Jednak o współudziale aliantów w zbrodni (przez zaniechanie) nie mówił. Powszechnie uważa się, że FBI jest instytucją apolityczną, często jej szef, jeśli odnosi sukcesy, służy kilku prezydentom. Tym bardziej wystąpienie Jamesa Comeya budzi zdumienie. W czyim interesie działa?


czas na wyspie |11

nowy czas |03 (213) 2015

Patriotyczna fanfaronada z domieszką fantazji

Krystyna Cywińska

– Mam do ciebie pretensje – oświadczam mężowi. Mąż ziewnął. – Jeszcze jedną? – zapytał. – No tak. Dlaczego nie jestem hrabiną? A ty hrabią? Przecież w rodzie Cywińskich był podobno przodek hrabia. Macie go w genealogii rodu. Wisi u ciebie na ścianie. Mąż na to: – Niektórzy twierdzą, że powinien był wisieć na stryczku, bo podobno był z łaski cara gubernatorem Warszawy w latach osiemdziesiątych XIX wieku. Na co z kolei ja podniecona: – I podobno car mianował go grafem. A mąż na to: – Carowie wielu Polaków grafami mianowali. I wiele rodzin z tego tytułu do dziś korzysta. – To dlaczego nie twoi przodkowie? – zapytałam z pretensją. – Pewnie uznali, że się nie godzi. Że to zdrada i niepatriotycznie – odpowiedział mąż.

Speaker’s Corner

Wacław Lewandowski

Czy Ewa K. boi się wilków? Od pewnego czasu w polskich mediach trwa chaotyczna dyskusja na temat tego, co ma się wydarzyć najprawdopodobniej 27 kwietnia. Wtedy to wjazd do Polski planują rosyjskie Nocne Wilki, zwane także Wilkami Putina, swoisty gang motocyklowy na utrzymaniu Kremla, dowodzony przez Aleksandra Załdostanowa, pseudonim „Chirurg”. Motocykliści chcą pojechać do Pieniężna, pod pomnik gen. Iwana Czerniachowskiego, osła-

A ja swoje: – No a ten twój stryj admirał Cywiński? Dowódca floty czarnomorskiej? I kapitan jachtu ostatniego cara Mikołaja też był grafem? – Nie był – burknął mąż. – A biskup wileński Cywiński też nie był grafem? – Nie był – mąż rzucił i zamilkł. – A mogliby być, gdyby chcieli – wzdycham i żal mi serce ściska. Na co mąż wraca: – Polska szlachecka nie uznawała tytułów arystokratycznych. Królowie polscy tytułów nie nadawali. No, z wyjątkiem paru rodów za dawnych czasów. Nie jestem heraldykiem ani znawcą dziejów polskiej arystokracji, ale wiem, że tytuły nadawali polskim rodom carowie, cesarzowie, papieże i niektórzy obcy królowie za pieniądze. Mąż skończył i wyjął Herbarz polski. Na co ja: – Skoro, jak czytam i słyszę, Jan Żyliński tytułuje się księciem, to jakiej on jest maści? – Żadnej – mąż na to zirytowany. – Nie widnieje w żadnym herbarzu jako książę. – A jako co? – pytam znowu. – Jako zwykła szlachta. No zobacz, w herbarzu jest tylko jedno zdanie. Nazwisko z herbem – Żylińscy – i tyle. Czyli tupet albo błazenada. Nie daję za wygraną. Trzeba jednak sprawdzić w Almanachu de Gotha – księdze nazwisk wszystkich arystokratów świata – i Debrett Ancestry w Google’u. Żylińscy nie widnieją. Na wszelki wypadek dzwonię do Kanady do Czetwertyńskich, rodziny męża. – Czy w waszych książęcych kręgach obracali się książęta Żylińscy? – pytam. – Jacy znowu Żylińscy?! Nie słyszeli. Dzwonię potem do Dzieduszyckich w Warszawie, też krewnych męża. A potem do kuzynów Tyszkiewiczów. Wprawdzie to tylko hrabiowie, ale może coś słyszeli. Nie słyszeli, lecz czytali w gazetach i widzieli w polskiej telewizji księcia Jana Żylińskiego. – No i co? – pytam. – A co to komu szkodzi, że się jakiś Żyliński Jan tytułuje księciem? A poza tym w Stanach co drugi Murzyn nazywa się Prince. W Anglii był też kiedyś inny ekscentryk. Podobno z Potockich. Mienił się królem Polski. Chadzał w kontuszu z pasem słuckim i szpadą u boku. I kazał sobie oddawać cześć jako królowi w Ognisku Polskim w Londynie. Mawiano, że był bardzo łaskawy i w całym majestacie stawiał wódkę w barze. I jak Jan Żyliński, któremu się wydaje, że Bóg powierzył mu honor Polaków, ów samozwańczy król też był gotów bić się o ich honor w pojedynku. Na pojedynek – że przypomnę – Jan Żyliński wyzwał niedawno Nigela Farage’a, lidera partii UKIP. Niech się stawi na bitej ziemi w Hyde Parku i stanie do pojedynku. Nigel Farage – jak wiadomo – się nie stawił i sprawę zbagatelizował. Ale polskie me-

dia, w tym dziennikarze Wiadomości TV, powiedzieli, że stchórzył. Tchórz jeden i tyle. Nie rozumie honoru Polaków. I z całą powagą w tejże telewizji tytułowali Jana Żylińskiego księciem. Albo sobie kpili w żywe telewizyjne oczy, albo nie sprawdzili faktów. Mniejsza o niechlujne dziennikarstwo, jeśli uznali arystokratyczny tytuł za prawdziwy. W kraju jest mania na tytuły. Nieco gorzej, że polscy dziennikarze wkroczyli na delikatny temat przedwyborczy w Wielkiej Brytanii i z kretesem skrytykowali lidera UKIP-u. Że rzekomo się pastwi i gnębi oszczerstwami Polaków na Wyspach w ramach kampanii antyimigracyjnej. Nikogo się tutaj nie gnębi. A jeżeli już krytykuje i wyrzeka, to nie tylko na Polaków. Takie są prawidła, jeśli nie prawa, dotyczące mniejszości wszędzie. Jak dotąd, żadnych poważnych ekscesów przeciwko tutejszym Polakom nie zanotowano. Żadnych – że dodam – na miarę takich, jakie zdarzały się w Polsce przed, w czasie i po wojnie wobec Żydów, Łemków itp. Polacy sami sobie swoją postawą i zachowaniem wykuwają tutaj swój los. Nie najgorszy, skoro wciąż tu napływają. I wszelkie na ten temat jeremiady w polskiej prasie i telewizji są przesadne. A może służą odstraszaniu Polaków od emigracji? Polska megalomania też robi swoje. My możemy ubliżać, dokuczać i kpić ze wszystkich, z każdej nacji, ale nas tknąć? Czy nam coś zarzucić? O coś oskarżyć? Po prostu zgroza! A pierś już rozsadza martyrologia. Cytując Hemara, „już krew oczy zalewa, rycerska dłoń już na kordzie! Nasze poczucie honoru już każe »walić po mordzie«”. U Hemara jest poczucie humoru, czego nam, niestety, często brakuje. Janowi Żylińskiemu, przy całej politycznej naiwności, nie zabrakło ani humoru, ani ekscentryczności. A że Anglicy bywają ekscentrykami i ich lubią, mieli niezły ubaw, z pewnym dla nas uznaniem. Przynajmniej Polak ekscentryk wyparł na moment hydraulików, budowlańców i kryminalistów z brytyjskich mediów. A swoją drogą, PR ten Żyliński ma nie byle jaki. Bo przy okazji tej patriotycznej fanfaronady i fantazji zareklamował swój tak zwany pałac na londyńskim Ealingu, do wynajęcia – jak mniemam. A ja mam jednak pretensje do męża. Gdyby jego rodzina przywłaszczyła sobie tytuł hrabiowski, pewno by z czasem w ten tytuł uwierzyli. Jak Jan Żyliński uwierzył – jak sądzę – w swoje książęce parantele. A tak, co? Mogę się teraz najwyżej podpisać jako niedoszła hrabina Cywińska na włościach w Clapham Common.

wionego kata wileńskiej AK, by złożyć mu chołd. Potem chcą zmierzać do Oświęcimia, gdzie uczczą pamięć sowieckich wyzwolicieli obozu, stamtąd zaś udadzą się do Berlina, by świętować sowiecki Dzień Zwycięstwa. Rajd nazwali Drogą Chwały i nie zamierzają być jedynymi jego uczestnikami. Za nimi mają w kolumnach samochodowych poruszać się przedstawiciele innych proputinowskich rosyjskich organizacji nacjonalistycznych, w tym sotnia czerwonych dońskich kozaków. W prasie pojawiają się różne głosy – wpuścić to tałatajstwo do Polski, czy nie. Jedni mówią, że nic w tym złego i wolny kraj zniesie bez kłopotu przejazd jakiegoś motocyklowego bractwa, niezależnie od poglądów uczestników rajdu. Nawet lider polskich motocyklistów, jeżdżących corocznie w rajdzie katyńskim, ogłosił, że da „braciom-Rosjanom” eskortę, by nikt ich w Polsce nie krzywdził. Inni mówią natomiast o prowokacji, testowaniu możliwości prowadzenia w Polsce wojny hybrydowej, demonstracji siły i agresywnych zamiarów Rosji, na którą polskie władze nie powinny pozwolić. Echem tych ostatnich głosów był wywiad Załdostanowa, w którym ten oświadczył, że do Polski i tak wjedzie, a próbują mu w tym przeszkodzić polscy potomkowie policjantów i strażników w gettcie żydowskim. Wydawałoby się, że taka wypowiedź powinna być wystarczającym powodem, by lider gangu nie dostał wizy wjazdowej. Ale nie w Polsce! Premier Kopacz, pytana o taką możliwość, odrzekła że władze polskie nie mają pojęcia o nazwiskach motocyklistów, jak i o tym, czy i gdzie starali się oni o wizy UE. Ostatecznie, powiedziała, o ich wjeździe do Polski będzie decydować Straż Graniczna, a właściwie – celnik, dokonujący granicznej odprawy.

Nie rozumiem, o co chodzi pani premier. Czy zakaz wjazdu do Polski dla człowieka, który mówi o polskich strażnikach getta jest niemożliwy do orzeczenia, bo gdyby go orzec, trzeba by kiedyś (prawem precedensu) odmówić wjazdu do naszego kraju obecnemu szefowi FBI? A może chodzi o to, by nie drażnić rosyjskiej opinii? Nie dawać pretekstu do rozwijania w Rosji antypolskiej propagandy? Jeśli tak, to pozwolę sobie zauważyć, że putinowskie „wilki” chcą tu przyjechać właśnie po to, by znaleźć setki pretekstów do takich propagandowych działań i dostarczyć relacje o nich rosyjskim mediom. A może chodzi po prostu o strach? Może pani premier Ewa zwyczajnie boi się wilków i woli schować się gdzieś na uboczu, przeczekać, przekonać się, a nóż celnik wilków nie wpuści, a jeśli wpuści, to przecież nie zostaną tu na zawsze, kiedyś wyjadą i znów będzie można wychynąć z ukrycia i poudawać, że się kieruje państwem, rządzi, stawia czoło problemom i zagrożeniom. Pozostaje zapytać, co będzie, jeśli pośród motocyklistów znajdą się funkcjonariusze specnazu, chcący przygotować bardziej długotrwałą wizytę „rosyjskich patriotów” na polskiej ziemi? Nadal będziemy czekać? Jak ludność Krymu? Jak długo i na co? Były i takie głosy, że niebezpieczeństwo prowokacji może polegać na tym, że polscy nacjonaliści zaczną atakować rosyjskich i Rosja to propagandowo wykorzysta. Tego akurat bym się nie bał. Słysząc wypowiedzi Mariana Kowalskiego czy Janusza Korwin-Mikkego na tematy rosyjskie, przypuszczam, że gdyby nie przeszadzała im w tym prezydencka kampania, chętnie witaliby Nocne Wilki na polskiej ziemi, a – kto wie? – może i dołączyliby do rajdu.

>1


12| felietony i opinie

03 (213) 2015 | nowy czas

Andrzej Lichota

PIÓREM

PAZUREM: Jacek Sroka w brzuchu Lewiatana

Nieczęsto mamy okazję, aby doświadczyć czegoś niezwykłego, a już kiedy coś takiego pojawia się w polskiej sztuce, rzecz cieszy tym bardziej. Taka z pewnością jest najnowsza wystawa malarstwa Jacka Sroki i nie mogę się powstrzymać, by o niej nie napisać. Lewiatan to legendarny potwór, najczęściej morski, ale też smok albo istota wyposażona w potworną paszczę, w której znikną wszyscy skazani na potępienie. To, inaczej rzecz ujmując, mityczna otchłań. I takie też ma się wrażenie, wchodząc do wielkiej przestrzeni biurowca Archetura w Krakowie, wypełnionego blisko setką wielkoformatowych płócien. Jeśli zwać tego Lewiatana otchłanią, to na pewno malarską.

Jacek powiedział kiedyś, że „ładnie maluje okropne rzeczy. Że szuka usprawiedliwia estetycznego dla tego, co obce i niepotrzebne”. Dostrzegłem w jego pracach ogromnie wiele odniesień do rzeczywistości. Sporo z tych prac o przewrotnych w stosunku do tego, co widać na płótnie, tytułach, takich jak: Małe afery, Błoto, Bestie ludzkie, Czarna msza, wprawia widza w konsternację. Czasem może to być nawet strach, a zaraz potem nieoczekiwany zachwyt. Artysta w szczególny sposób maluje człowieka, jego byt i kontekst społeczny. Niezwykle trafnie diagnozując często najgorsze cechy, które uwidocznione, służą za swoisty znak ostrzegawczy.

Wystawa czynna do 17 lipca. Budynek Archetura, ul. Cystersów 9, Kraków. Fotograficzną relację z wystawy można zobaczyć: http://www.biurowiec-archetura.pl/?jacek-sroka-obrazy-w-brzuchu-lewiatana,137

Jacek Sroka, Tryptyk z wymiennymi glowami i dwiema kobietami

2015

Debiutował w czasach stanu wojennego – chaos, niepewność tamtych lat i zagrożenia, które mogły przyjść zewsząd, na pewno miały duży wpływ na rozwój jego formy artystycznej. Charakterystyczne, ostro kolorami zaznaczone kształty, przerysowane, zniekształcone twarze i figury, nierzadko kontekst polityczny czy popkulturowy, przeważnie o krytycznym wydźwięku. To wszystko doprawione nadzwyczajnym malarskim warsztatem i gamą kolorystyczną, która potrafi obezwładnić. Uczta malarska jest pierwszego sortu. Niezwykle żywa wyobraźnia twórcy podsuwa widzowi co krok nowe, zadziwiające kompozycje. A to Orfeusz o fizjonomii kolesia z Nowej Huty, który niejedno ma na sumieniu, niesie z uczuciem przelewającą mu się przez ręce dziewczynę, a to Wyspy – fragmenty nagiego kobiecego ciała wyłaniającego się z wody w wannie, czy Straż nocna nawiązująca tytułem do słynnego dzieła Rembrandta, ale jakże inaczej przedstawiona! Oto trzy postaci z bejsbolami w dłoniach, skąpane w intensywnym błękicie, którymi przecinają słupy żółtego światła niczym świetlne miecze rycerzy Jedi. Obrazy Sroki bywają też pogodne. Jasne, żywe barwy. Żółcie, błękity i biele w urzekających wdziękiem i kunsztem zestawieniach. Ale nawet w tych obrazach Jacek Sroka albo kpi, albo sarkastycznie się uśmiecha. Rodzina na plaży, złoty piasek i nienaganna pogoda, a postaci w dziwnych pozach zasłaniają twarze i głowy… Na wielkim płótnie atakują ich czarne i brunatne plamy, jak szarańcza, a to tylko Czarny deszcz. Jacek Sroka jest na scenie polskiego malarstwa niezaprzeczalnym zjawiskiem. Doceniany na całym świecie – laureat Grand Prix na Międzynarodowym Biennale Grafiki w Seulu, nagroda Witolda Wojtkiewicza, Biennale w Mulhouse, Toronto, Reykjaviku, Vaasa i innych. Wystawia od Paryża po Tokio, przez Berlin, Amsterdam, Maastricht, San Francisco, Wiedeń, Lyon, Kurytybę w Brazylii, Pekin i Nowy Jork. Można lubić lub nie. Ale zobaczyć koniecznie trzeba! Zwłaszcza jeśli ktoś z Czytelników „Nowego Czasu” będzie w Krakowie.

Powrót do przeszłości It’s a hard work! – pomyślałem sobie w sobotni wieczór, siadając do komputera z nadzieją, że uda mi się napisać felieton. Po przeszło tygodniowym wylegiwaniu się na plaży na dalekich wyspach byłem nie tylko wypoczęty, ale także pełen werwy. Nic, tylko pisać. Najpierw zadzwonił telefon. Ktoś w sobotni wieczór postanowił koniecznie ze mną porozmawiać o polisach ubezpieczeniowych na samochód, bo od producenta mojego auta dowiedzieli się, że moja polisa, którą dostałem za darmo z samochodem, niebawem wygasa. Auta nie mam i nigdy w Londynie nie miałem, więc zapytałem, o jaki model czterech kółek chodzi, bo mam kilka. Po chwili ciszy panienka odpowiedziała, że nie może mi powiedzieć, bo to tajemnica i nie może zdradzać prywatnych detali przez telefon. Powiedziałem więc, żeby mi czterech liter nie zawracała i odłożyłem słuchawkę. Miałem pisać, a nie odbierać telefony. Myślała, że naiwniaka znalazła, jedna taka… Napisałem pierwszą linijkę i coś pisnęło w komputerze. Przyszło kilka maili i maszyna musiała mnie koniecznie o tym poinformować. Sekundę później zrobił to również telefon – teraz można mieć tak, że wszystko jest ze sobą połączone i zsynchronizowane. Jak nie w domu, to w podróży, słowem – dopadnie cię wszędzie.

Dostarczone, adresat poinformowany, gdyby co, przypomni mu się za chwilę, aż odbierze i przeczyta. Kuku, kuku, kuku… Zamiast pisać, odpowiadałem na dźwięki i sygnały wysyłane do mnie przez moje technologiczne gadżety, które wcale nie ułatwiały mi życia, lecz zaczęły mi układać plan dnia do tego stopnia, że gdy wreszcie miałem ochotę zrobić coś sam, to nie mogłem. Zawsze coś nowego wyskakiwało, brzęknęło, zabuczało, odwróciło uwagę. A kuku! A to tu, a to tam. Zamiast pisać, zacząłem się zastanawiać. Zupełnie przegapiłem moment, w którym sprzedawca ostatniego telefonu, jaki sobie kupiłem, przekonywał mnie o użyteczności nowego urządzenia. Nie tylko super szybki, ale przede wszystkim niesamowicie inteligentny – i tylko czeka na to, aby przy niewielkiej pomocy z mojej strony obudzić we mnie niesamowite pokłady kreatywności, które przecież każdy z nas posiada. Teraz telefon, komputer, a teraz nawet i zegarek ma wszystko, by uczynić ze mnie znanego fotografa, pisarza, którego książki będą się sprzedawały jak świeże bułeczki… Sytuacja się odwróciła. Zamiast rządzić, jesteśmy rządzeni. Hi-tech, czy jakkolwiek to nazwiemy, zaczęło nami dyrygować: podpowie co masz jeść i w jakich ilo-

ściach, aby ciągle trzymać fason. Powie, w którą skręcić ulicę za następnym skrzyżowaniem. Policzy, ile kalorii spalisz, idąc do pracy piechotą, zamiast jechać metrem. Znajdzie ci partnerkę lub partnera na samotne wieczory. Albo zamówi pizzę. Albo bilet na samolot. Przypomni o urodzinach brata czy dziewczyny. Obudzi rano do pracy. Zrobi przelew, by nie iść do banku i uśmiechnąć się do panienki z okienka. Można wyliczać w nieskończoność… A jeżeli jeszcze jest coś, czego nie może, z pewnością za chwilę już będzie nowa aplikacja do bezpłatnego zainstalowania, jeśli tylko będę chciał… Nie chcę. Łapię się na tym, iż zarówno mój telefon, jak i nawet laptop oferują tyle funkcji, że nie znam nawet połowy z nich. Zamiast pomagać, coraz częściej przeszkadzają. Odwracają uwagę od tego, co tak naprawdę istotne i ważne w życiu. Odwracają naszą uwagę od nas samych. Przez chwilę, przez ułamek sekundy zapragnąłem wrócić do przeszłości. Zapomnieć o tym wszystkim. I… wtedy znów coś zabrzęczało w komputerze i pokazał się komunikat: Masz wiadomość! Maszyna znowu postawiła na swoim.

V. Valdi


kontrowersje |13

nowy czas |03 (213) 2015

Do kogo należy POSK? Media podskakują, odebrać skakanki! W ubiegłym roku taką mieliśmy pierwszą stronę. Andrzej Krauze, autor rysunku, przewidział przebieg wydarzeń. Już nie skaczemy w POSK-u. Zarząd podjął decyzję o wycofaniu stamtąd dystrybucji „Nowego Czasu”. Nie otrzymaliśmy żadnego pisma. Decyzję przekazał nam dyżurny portier.

Grzegorz Małkiewicz

B

yłem naocznym świadkiem tych wydarzeń. Sam przywiozłem tam „Nowy Czas”. Jak zwykle, wyłożyłem pierwsze 100 egzemplarzy na przypisane nam miejsce i poszedłem na koncert do Jazz Cafe. W przerwie wychodzę na papierosa i nie widzę naszego tytułu. Naiwnie proszę portiera o dołożenie egzemplarzy. I co?… Trudno mi uwierzyć… Portier oświadcza, że dostał polecenie wycofania „Nowego Czasu” z dystrybucji. – Kto wydał takie polecenie? – pytam. – Nie mogę powiedzieć, ale to osoba z zarządu. Na koncert już nie wracam. Postanawiam przynajmniej uwolnić aresztowanego. Z tym też jest problem. – Nie ma takiej możliwości – słyszę od portiera, kiedy proszę, by w takim razie oddał mi pozostałą część nakładu. – Jak to nie ma? – zwracam się w miarę opanowany w coraz bardziej nerwowej atmosferze. – To moja własność, i jeśli nie ma możliwości dystrybucji „Nowego Czasu” w POSK-u, zabieram cały nakład. Tak się składa, że nie jestem tylko redaktorem naczelnym pisma, jestem też jego właścicielem. – W razie odmowy – dodaję – będę zmuszony poprosić o pomoc policji. Drugi papieros, i trzeci, kilka telefonów, zbiera się wokół mnie kółko zainteresowanych. Kiedy znów wchodzę do holu, dwie ryzy leżą na ladzie. – Tylko dwie? Przywiozłem dwadzieścia. – A chce pan zabrać? Jest nowa decyzja, można wyłożyć – dodaje portier. „Nowy Czas” zostaje w POSK-u. Następnego dnia od rana dzwonią ci, którym udało się zdobyć egzemplarz. Po polskim Londynie rozeszło się błyskawicznie, że POSK zabrania dystrybucji „Nowego Czasu”, więc kto bliżej, ten pobiegł sprawdzić, co się dzieje, i szczęśliwie znalazł egzemplarz. Po południu znów telefony – gazety nie ma. Jak się okazuje, ponowne aresztowanie, tym razem na podstawie decyzji całego już zarządu, zwołanego w trybie nadzwyczajnym. Czy rzeczywiście doszło do takiego zebrania? Kto w nim uczestniczył? Powinno być sprawozdanie. Jeśli decyzja była słuszna i uzasadniona, dlaczego jej autorzy się ukrywają? Jak widać, bycie cenzorem boli, dodatkowo w gmachu zbudowanym przez Polaków, którzy nie zgodzili się na akceptację narzuconej przez obce mocarstwa niewoli, w ośrodku, który był bastionem i dumą wolnych Polaków. Na ten rodowód powołuje się w liście do „Nowego Czasu” pani dr Marta Spohn, córka Romana Wajdy, jednego z założycieli (niektórzy twierdzą, że najważniejszego) POSK-u. List ten zamieściliśmy w „aresztowanym” wydaniu (nr 2/212). List napisany, jak podkreśla jego autorka, z własnej inicjatywy (dlaczego musi to podkreślać?). Po opublikowaniu go na naszych łamach list ten zamieszcza również „Dziennik Polski i Dziennik Żołnierza”, tydzień później tygodnik „Cooltura”. W „Dzienniku” poprzedzony jest on kuriozalnym wstępem autorki: „List ten oryginalnie był zredagowany i wydrukowany na łamach »Nowego Czasu« w odpowiedzi na artykuł Pana V. Valdi pod tytułem O co tu chodzi? (N.Cz. 01/211, 2015). Ponieważ Pan V. Valdi okazał się reprezentantem redakcji »Nowego Czasu«, a nie, jak się przedstawiał, pobocznym obserwatorem, bardzo proszę o wydrukowanie mojego listu na łamach »Dziennika Polskiego«. Zależy mi na tym, by jego treść dotarła tam, gdzie »Nowego Czasu« nie czytują”.

Wstęp ten wymaga krótkiego sprostowania. Przede wszystkim list dr Spohn nie był przez nas redagowany. To zwykłe kłamstwo i pomówienie. Było w liście kilka błędów ortograficznych, które poprawiliśmy (są nadal w wersji dziennikowej). W poczcie elektronicznej w dalszym ciągu mamy oryginalną przesyłkę od autorki listu, którą nieufnym możemy udostępnić do wglądu. Wersję oryginalną (bez korekty) zamieścił też POSK na swojej stronie, można porównać. Pan V. Valdi jest od lat stałym felietonistą „Nowego Czasu”, i – jak zapewnia – nigdy się nie przedstawiał pani dr Spohn (której zresztą nie zna) jako „poboczny obserwator” niezwiązany z redakcją. Najbardziej jednak kuriozalne w kontekście tego, co się wydarzyło, jest ostatnie cytowane zdanie: „Zależy mi na tym, by jego treść [listu – red.] dotarła tam, gdzie »Nowego Czasu« nie czytują”. Powinno raczej brzmieć: Zależy mi na tym, by jego treść dotarła do czytelników „Nowego Czasu”, którzy zostali pozbawieni ostatniego numeru przez władze POSK-u. Wersja zamieszczona w „Coolturze” jest już tak zredagowana, że czytelnik tego tygodnika niezorientowany w temacie sporu zastanawia się, po co to i na jaki temat. Ciekawe, kto był inicjatorem tych publikacji. Pani dr Spohn? A może ktoś z władz postanowił zadbać w ten nerwowy sposób o dobrą reputację POSK-u, w rzeczywistości ją pogarszając… Im bliżej walnego zebrania, tym większa aktywność działaczy. To dobrze, nigdy tak nie było. Przyznam nieskromnie, że jest w tym trochę naszej zasługi. Z powodu materiałów zamieszczanych na naszych łamach (często relacjonowanych na opak) i „aresztowania” tytułu, staliśmy się tematem rozmów rodaków nad Tamizą. Władze POSK-u nie udzielają odpowiedzi na zadawane publicznie pytania, udzielają natomiast odpowiedzi na pytania starannie przygotowane. Rozniosło się już, co jest powodem tej niezwykłej aktywności i zainteresowani członkowie POSK-u poszukują dostępu do zakazanej gazety. Jeśli już, Drogi Czytelniku, gazetę dostaniesz, przeczytaj ją uważnie, odrzuć, przynajmniej na czas lektury, bałamutne wersje trudnej debaty. Niestety, w polskim środowisku, bez względu na miejsce zamieszkania, obowiązuje struktura hierarchiczna – prezes ma zawsze rację, prezes wie, co jest dobre dla swoich podwładnych, i oczekuje od nich szacunku, tym bardziej że postanowił poświęcić swoje życie dla idei. Jest to anomalia, która w społecznym ośrodku nie powinna się panoszyć, bo tam od prezesa ważniejszy jest szeregowy członek. Zapominanie o tym prowadzi do nadużyć. Polemika z takim założeniem jest trudna, łatwiejsza jest autorytarna praktyka: nie odpowiadać na zarzuty, zadającym pytania na zebraniach odbierać głos, niech poznają swoje miejsce. Czy pani dr Spohn, córka jednego z założycieli POSK-u, nie widzi, że swoją argumentacją podważa ideę ojca? Kiedy POSK powstawał, na Wyspach mieszkało niewiele ponad 100 tys. Polaków. Obecnie w samym Londynie jest nas około 400 tys. Co zatem spowodowało, że POSK stał się nagle niepotrzebny? Liczne spotkania organizowane poza ośrodkiem, bo POSK jest dla młodych Polaków za drogi, świadczą o dużym zainteresowaniu sprawami polskimi i o potrzebie spotykania się we własnym gronie. Te spotkania wymagają dużego wkładu organizacyjnego, i dochodzi do nich dzięki pracy społecznej młodego pokolenia. Nieprawdą są więc zarzuty starszej emigracji, że młodzi nie mają bakcyla społecznikowskiego. Mają, interesują się też polityką i myślą o przyszłości Polski. POSK nie potrafił, albo nie chciał, tej energii wykorzystać. Dlatego z niepokojem patrzę na te kolejne dziwne praktyki modernizacyjne, które redukują powierzchnię ośrodka na rzecz powierzchni zamkniętej, prywatnej. Czy ktoś z włodarzy POSK-u zadał sobie pytanie, dlaczego polskie biznesy, które powstawały wprost proporcjonalnie do zwiększającej się

WOBEC WROGÓW POSKU liczby Polaków w Londynie, nie wynajmują lokali w polskim ośrodku? Śledzę polskie media z obowiązku zawodowego i nie widziałem ani jednego ogłoszenia informującego o takiej możliwości. Skąd ten potencjalny klient ma się wziąć? Z pewnością łatwiej wynająć mieszkania, bo zapotrzebowanie jest większe i nie ogranicza się do Polaków, a całym procederem zajmą się brytyjscy agenci mieszkaniowi za odpowiednim wynagrodzeniem. Nie zdziwiłbym się, gdybym usłyszał o planach sprzedaży całego ośrodka. Ile jest wart? 50 mln funtów? Dopiero mając taką kwotę na koncie, można odegrać rolę mecenasa kultury. Oczywiście kameralnie i bezstresowo. Niepokojąco znany już i sprawdzony scenariusz. Fawley Court oraz nieudana próba sprzedaży Ogniska. Nieudana dzięki aktywności członków, którzy w ostatniej chwili doprowadzili do przewrotu i usunięcia „racjonalnie myślących” powierników, którzy również metodycznie przez długie lata minimalizowali działalność klubu, przedstawiając zmniejszającą się liczbę członków jako najważniejszy argument przemawiający za sprzedażą. Rewolta w Ognisku była ważnym ostrzeżeniem dla włodarzy POSK-u – na niespotykaną dotąd skalę odbywa się przyjmowanie nowych członków, głównie wprowadzanych przez sekretarza zarządu Andrzeja Zakrzewskiego (zdjęcia list też w redakcji do wglądu). Wypada tylko pozazdrościć rozległych kręgów towarzyskich. Tylko wyjątkowo złośliwi (oczywiście ci z PRL-u, nie mylić z londyńskim radiem) syczą pokątnie, że jest to próba wprowadzenia konia trojańskiego na walne zebranie. W sprawie członkostwa, podobnie jak w kwestii wynajmu lokali, można zadać pytanie, które jak zwykle pozostaje bez odpowiedzi. Dlaczego POSK nie informuje w mediach o możliwości zostania członkiem i korzyściach z tego płynących? Oczywiście kalkulacja jest prosta. Swoich, sprawdzonych, można łatwo spacyfikować (uczestnicy poskowych zebrań mogą opowiedzieć, jak to się robi), nowy element jest nieprzewidywalny, a ponadto nie ma szacunku dla autorytetów i jedynych dziedziców ciężko wypracowanego majątku – bo POSK to przecież my. Takie myślenie, to chyba jednak duży błąd. Właścicielem Polskiego Ośrodka Społeczno-Kulturalnego są jego członkowie, a nie prezesi. Mimo wszystko nie dziwię się poskowym włodarzom. Władza nie lubi, kiedy patrzy się jej na ręce, nawet władza demokratyczna, dbająca o interes wspólnoty, o dużej społecznej wrażliwości. „Nowy Czas” wróci do POSK-u, jeśli członkowie tak postanowią. A jeśli kogoś obrażamy, proszę nas podać do sądu.


14| nasze dziedzictwo

03 (213) 2015 | nowy czas

Saving the PolenMuseum at Rappersvill FAW L E Y C O U RT O L D B OY S WHO Cares WINS

Despite the Polish Government’s acutely embarrassing inaction, and indifference, the famous 145-year old PolenMuseum, at Rapperswil is being saved with worldwide support!

82 PORTOBELLO ROAD, NOTTING HILL, LONDON W11 2QD tel. 020 7727 5025 Fax: 020 8896 2043 email: mmalevski@hotmail.co.uk

I

n early 1870, a Pole, count Wladyslaw Broel-Plater,(1808– 1889), an outstanding émigré Polish patriot, and relative of the short-lived emilia Plater (1806-1831), legendary Polish warrior, and pioneering ‘feminist’ , did an amazing thing. Broel-Plater leased, and saved from ruin and demolition, with his own funds and resources, the magical 12th century Swiss Rapperswil castle standing on the shores of Lake Zurich. Thereafter – even more amazingly – on 23 october 1870, again thanks to Plater’s vision, on the urging of Agaton Giller (1831-1887), with the support of ardent émigré Poles, and eminent Swiss sympathisers, they created the famous PolenMuseum, Rapperswil. In effect founding the first ever national Polish Museum – housing (émigré) Poland’s legitimate Skarb Narodowy’(national Treasures) – albeit abroad. This enterprise thus started,and cemented a long, historic (émigré) Polish-Swiss friendship and asso-

By Lake Zurich, the magical Rapperswil castle, and PolenMuseum

TODAY, UNACCEPTABLY, THE MAGNIFICENT ÉMIGRÉ MUZEUM POLSKIE, RAPPERSWIL, IS UNDER THREAT OF BEING UPROOTED, AND MOVED FROM ITS 145 YEAR OLD HISTORIC CASTLE BIRTHPLACE.

Count Broel-Plater saved Rapperswil Castle, then in 1870 set up here the first National Polish Museum

ciation, which this october in 2015, marks the famous museum’s 145th Anniversary... However, all is not what it seems… Today, unacceptably, the magnificent émigré Muzeum Polskie, Rapperswil, is under threat of being uprooted, and moved from its 145 year old historic castle birthplace. The old castle rooms and walls, literally breathe Polish fame: Polish Prime Minister, and pianist, Ignacy Paderewski was a lifetime Honorary member; the writer Stefan Żeromski, was the librarian for four years; writer Boleslaw Prus would study here; poetess/novelist Maria Konopnicka resided here; Marie Sklodowska-curie is strongly associated with the museum; under the auspices of Bronislaw Piłsudski, brother of Marszałek Jozef Piłsudski, the famous Pilsudski army Le-

Anna Buchmann, Director of the PolenMuseum

gions were formed. even, freedom fighter, and nationalist, Tadeusz Kosciuszko’s heart was kept here for many years). Is all this living history, and more, to be dissipated just like that? Added to this threat is the dreadful prospect of Rapperswil’s Muzeum Polskie’s rare 8,000-piece, unique collection of books, paintings, sculpture, coins, photographs, medals, archives, memorabilia and manuscripts, all being needlessly being broken up! This cannot, and must not be allowed to happen. At present, three indomitable ladies hold the fort: Anna Buchmann, director; Mariola Sigrist, durator; and Anna Piotrowska, librarian. Together, with Rapperswil Museum’s committee of nine – comprising five devoted, sympathetic Swiss members, and

four Polish – they resolutely guard this unique 145-year castle, and its treasure – the Muzeum Polskie In the frontline is the determined Museum director of ten years, Anna Buchmann. Ms Buchmann ,60, found herself in Switzerland in 1981, as a result of the upheavals in Poland, and just before Generals W Jaruzelski and W Kiszczak, introduced Martial Law, and its treacherous clampdown on Solidarity. She read Polish at the Jagiellonian University, Kraków, all of which put her in good stead for helping out for over thirty years with the Museum’s direction. Says Anna Buchmann: “Initially, I worked voluntarily, and “dorywczo”, giving up my weekends. I started within the library, and then devoted more and more time to the Museum itself, eventually totally overhauling and reorganizing its archives.” Sorting out from scratch PolenMuseum’s Rapperswil’s archives was an enormous achievement, and clearly a sound recommendation for Ms Buchmann as the Museum’s director. Ms Buchman’s, and her staff’s good work must not go to waste. The problem with the PolenMuseum’s future – a Grade A Swiss protected heritage, governed further by UneSco conven-


nasze dziedzictwo |15

nowy czas |03 (213) 2015

tion and protection – stems from Rapperswil town’s lack of understanding of the museum’s Swiss-Polish ties, cultural values. Ms Buchman’s petition of 10,000 names, fighting PolenMuseum’s closure, attracted also the support of many well-wishing Swiss. Indeed when one talks to local residents, not only in Rapperswil but around Switzerland, particularly in the beautiful Swiss south-east Engiadine area, efficiently connected by the Rhaetian Railway, (St Moritz, Pontresina, Zuoz, Muottas Muragl, Corviglia, and Klosters), it seems that the snow and sun blessed Alpine Swiss, are somewhat ignorant about PolenMuseum’s existence, but on learning about it, they are enthusiastic and proud that Switzerland ‘co-owns’ such a prestigious Polish museum within its land, within one its Cantons. Everything they agree, must be done, not only to preserve, but support and expand the PolenMuseum at the Rapperswil Schloss – castle ! Sadly however, a kind of xenophobic ignorance seems to have gripped some of those in authority within the Swiss canton of St Gallen, and Rapperswil’s local council, charged with the care of this attractive, famed “City of Roses”, and her unique heritage. In withdrawing their support for Rapperswil’s PolenMuseum, they seem to have conveniently forgotten about the unique bond of near two centuries that ties the cultured, freedom fighting émigré Poles and Switzerland. Particularly at a time in the mid 1800s when a fledgling Switzerland was itself finding her feet as a nation, and adopting independent, democratic statehood. It was the Polish example (1830 Insurrection) that pointed the way. With Napoleon defeated (1815), Switzerland’s path to democracy was established with the founding in 1848 of The Federal Constitution, and formation (today) of twenty six fairly autonomous Cantons. Émigré Poles and Swiss were fighting for the same ideals. Before, during and after WW2 Switzerland offered refuge to many thousands of Polish soldiers and citizens. These same Poles, from Broel-Plater onwards, contributed greatly to Switzerland’s prosperity and safety. There is however another – apolitical – totally different commercially misguided aspect to the threat facing Rapperswil’s PolenMuseum’s existence .In fact a totally commercially misguided concept to shut down the PolenMuzeum is steered by local Rapperswil businessman Hug Bruno. It appears he wants civic weddings, and a down-market café, to take precedence over the unique museum, and 145 years of Swiss-Polish harmony and history. His paper Obersee Nachrichten, unwisely, and injudiciously, campaigns against the existence of Rapperswil’s PolenMuseum. One look at the local council’s dreadful kitsch plans and proposals for Rapperswil’s unique castle saved bravely in 1870 - as if one needs reminding ! - by the émigré Pole, Count Broel-Plater , must fill all of us with dread and foreboding. It is a sad reflection of how historic, cultural, legal and ethical values have today become so distorted, and devalued. The prestigious 145-year Rapperswil PolenMuseum its castle – a borg - set mystically, and magically on the banks of lake Zurich, is a museum like no other. It contains a wealth of artefacts. Many of these – up to 70% - are stored archivally, awaiting to be exhibited. In fact a one year loan arrangement has been made with Poland’s city of Lodz whereby in return, the Lodz Museum will renovate and restore many of Rapperswil PolenMuseum’s treasures. Those exhibits currently on view, expertly displayed by curator Mariola Sigfrist and librarian Anna Piotrowska are a marvel in themselves. As one traipses through the castle museum rooms, one delight after another awaits one: Paderewski’s small piano, and music sheets; a bust of Adam Mickiewicz; a unique blue pocket watch with Mickiewicz’s portrait , made by watchmakers PatekPhilipe – Antoni Norbert Patek being the talented, innovative Polish side of this famous watchmaking duo; evocative paintings by Kossak, and Brandt;Polish folklore costumes…More harrowingly there are also exhibits from Katyn, and Nazi concentration camps, together with a section devoted to Solidarity, and Poland’s seemingly new direction for freedom and democracy... In 2014 Anna Buchmann appealed to the Polish Government and Sejm, to help save, support and expand Rapperswil’s unique PolenMuseum. Her eloquent and heartfelt appeal has fallen on

Gen. Kiszczak – Polish traitor file On the orders of Gen. Czeslaw Kiszczak, Head of the SB, The Polish Intelligence Service: DISINTEGRATION OF POLONIA… General Czeslaw Kiszcak who, declaring Martial Law (in effect war) on his own people, Poland, on 13 December 1981, with General Wojciech Jaruzelski (a former Marian pupil at Bielany, Warsaw), sets about attacking émigré Poles and Polonia, worldwide, and specifically the Polonia Londyńczycy, seeking their “disintegration”. London of course is an old stamping ground of Gen. Kiszczak, a territory he got to know very well in 1946, when as a Polish Intelligence Officer was ‘delegated’ with overseeing the ‘export’ to Soviet-Communist Warsaw, of émigré Poland’s gold bullion/reserves, funds, and art works. So not much has changed in the seventy years since Kiszczak’s operations. Fawley Court’s illicit sale, the illegal, but at some stage returnable proceeds (to the lender Credit Suisse, with Fawley Court itself returnable to Polonia), the Land Registry registered £13million – currently disgracefully shared between the Marians and the Vatican Bank – and with Polonia’s 60-year UK Fr Jarzebowski museum and its extensive collection of bibles, coins, books, paintings, statues, maps, manuscripts and invaluable memorabilia, all illicitly ‘exported’ to Las Vegas, Lichen, Poland, time and again raises suspicious eyebrows to say the least. One just wonders (again and again) about the legitimacy of these‘sale’ and ‘export’ plans that seem to afflict almost all Polonia institutions. Apart from POSK, what in reality is going on with SPK’s and the 100-year Polish Catholic Mission’s (well Polonia’s really), sizeable assets, and funds, together with last wills and testaments? The POSK POLITBURO, London, with many examples worldwide, is it appears a classic example of Kiszczak’s international programme of Polonia’s annihilation, and disintegration – a kind of post-communist devolution. We know for a fact that in his 20 year term, ex-Ognisko chairman Andrzej Morawicz, the same who tried to oversee the ‘annihilation’, sell-out of Ognisko, club and building, and who recently, remarkably chaired a POSKLUB annual general meeting, is an IPN (Polish Institute of Remembrance), confirmed (possibly ‘Kiszczak’) intelligence agent. Today, the POSK POLITBURO stub-

deaf ears. In fact incredulously and to its great shame the Polish government is seen to be doing absolutely nothing – some say because it is eyeing for its own interests large parts of Rapperswil’s PolenMuseum’s collection. To his credit, Kazimierz Ujazdowski, a member of the SEJM, and one time Polish Minister of Culture argues that the “eviction” could have, (can) be prevented, and that; “The response of Poland’s government was (is) too late and too lackadaisical…” Well, thanks to the likes of Count Broel-Plater, and the museum’s current Director, the valiant fighter and savior Anna Buchmann, and her museum colleagues, and with worldwide support, the 145-year PolenMuseum at Rapperswil , Switzerland, can and will be saved. Mirek Malevski, Chairman, Fawley Court Old Boys/FCOB Ltd

EXPRESS YOUR SUPPORT FOR THE POLENMUSEUM, RAPPERSWIL and write to: HIS EXCELLENCY THE SWISS AMBASSADOR, DOMINIK FURGLER, EMBASSY OF SWITZERLAND 16-18 MONTAGU PLACE LONDON, W1H 2BQ

bornly and perversely refuses to carry out a much needed programme of ‘lustracja’ – spy and agent exposure. Why? Has anyone in the POSK POLITBURO anything to hide ? We need to know. How many other agents are out there ? It is widely, and systematically alleged that the current POSK POLITBURO, has overseen through its sheer incompetence, and corruption: (by its own admission) a huge rise in POSK’s debts; and the tragic financial near-demise of this otherwise much needed, normally splendid Polonia and Polish, Social and Cultural Centre/Club. And now to add insult to injury, we have another potential and treacherous spy scandal in our midst. It really is high time for the POSK POLITBURO to come clean. Messrs Joanna Mludzinska, Olgierd Lalko, Andrzej Zakrzewski, Andrzej Furmaniak, Robert Wisniowski & Co., what is it you know, what we Polonia do not know, but want, and should know? Plain answer(s) on one A4 sheet of paper to the Editor of Nowy Czas, if you please – as opposed to the bigoted balderdash that appears on POSK’s website, or in the once fine Dziennik Polski, or Cooltura. In their lamentable counter-propaganda war: Dziennik Polski sees J Mludzinska & A Zakrzewski double-act. Cooltura – spare us – regularly comes up with some pro-POSK disingenuous disinformation. Sadly, even Mleczko’s Tygodnik Polski has taken the bait, and published a deplorable and misleading interview with financial whizz kid, Robert Wisniowski, POSK’S Treasurer of ten years. We have POSK’s website with ‘Enough Lies’ (Courtesy of Cooltura-Dobroniak Enterprises) . Alongside it is one time POSK Chairman Olgierd Lalko, without a care in the world , bulldozing his way with all manner of excuses talking up the (illegal) programme of the POSK’s four flat/bedsit conversions. And so the whole dreadful business of Polonia’s treasured assets, and extensive funds being plundered regularly over the last fifty years is finally being exposed. The architect of this felony, General Czeslaw Kiszczak, 90, aoplogises profusely for his actions. He refuses however to stand trial in Poland. Mirek Malevski

Sixty one years on, in Fr Jarzebowski's footsteps…FCOB Chairman M Malevski makes it to Rapperswil


16| listy do redakcji

POSK-owa niezdrowa debata Szanowna Redakcjo, czytając wypowiedzi dr Marty Spohn w Listach do Redakcji „Nowego Czasu” (02/212), odniosłem wrażenie, że są to wypowiedzi napisane na zamówienie obecnej ekipy rządzącej POSK-iem/POSKlubem. A może rzeczywisty zbieg okoliczności? To są bardzo bulwersujące wypowiedzi. O co tu chodzi? Z listu pani dr Spohn dowiadujemy się o „intrygantach”, o ludziach predysponowanych do tajnych agentur, którzy nie śpią. Mają to we krwi, aktywność ich wzrasta. Dalej czytamy, że władze POSK-u nie mają ani praw, ani instrumentów do lustrowania dzierżawców swoich lokali. Nie mają też apetytu na taką działalność. A szkoda. Obecna przewodnicząca POSK-u, pani Joanna Młudzińska, wyraziła podobną opinię na ostatnim walnym zebraniu. Zapomniała przy tym, że pełni społeczną funkcję i tym samym reprezentuje członków, a więc wyborców, a nie interesy swoje czy jakiejś grupy. Dalsza treść listu pani dr Spohn jest obraźliwa dla tych członków POSK-u, którzy do Londynu przyjechali już po zakończeniu wojny. Często było to łączenie rodzin rozbitych przez wojenne losy. Osobiście należę do tej grupy Polaków. Przyjechałem do Anglii ponad 56 lat temu. urodziłem się w Polsce i tam spędziłem swoje młode lata. Czy z tego powodu jestem Polakiem gorszej kategorii? Trochę lepiej niż w kraju, bo tam nazywano mnie zdrajcą, głównie z powodu ojca, który służył w wojsku Andersa. Przyjechałem do rodziców, i nawet po tylu latach jestem zaliczany do tej pogardzanej kategorii Polaków – tych z PRL-u, z definicji prawie agentów. W Polsce ludowej by-

03 (213) 2015 | nowy czas

liśmy dyskryminowani z powodu naszych rodzin, w Londynie z powodu naszego pochodzenia – z PRL-u. Nasi rówieśnicy w Anglii mieli wolność pod każdym względem, mogli studiować bez żadnych obciążeń. To jest wasze szczęście i należy wam pogratulować, że mogliście żyć i kształcić się w zachodnich uczelniach, ale to nie daje wam prawa do pogardzania tymi wszystkimi, których losy ułożyły się inaczej. Tu trzeba zaznaczyć, że obecna władza POSK-u to w dużej mierze potomkowie pierwszych członków-założycieli, urodzeni w wolnym, demokratycznym świecie. Wychowani na obczyźnie w patriotyzmie i miłości do kultury swoich przodków. Tak pisze dr Spohn. Obecni członkowie władz POSK-u zmieniają swoje funkcje w systemie rotacyjnym, raz prezes, raz zastępca, raz sekretarz, zawsze w jakiejś komisji. W głosach oburzenia pomijane są ważne fakty z historii naszego ośrodka. Mało kto podkreśla, że wszystkie zaciągnięte pożyczki z banków na budowę zostały spłacone w 1988 roku. Skąd nagle takie długi, nazywane bałamutnie „deficytem strukturalnym”? Nasza młoda-stara ekipa rządząca z angielskimi dyplomami nie zdała egzaminu. To wy jesteście nieudacznikami. Przez ostatnie dwadzieścia lat nie potrafiliście wygospodarować środków na własne utrzymanie. Mam wrażenie, że ośrodek traktowany jest jak dojna krowa – dobroczyńcy zapisują, pieniądze są, to trzeba je wydać. Lekko przyszły, lekko poszły. Ale dzięki sprawnej demagogii wszystko przedstawia się w najlepszym porządku. Członkowie nie widzą nic złego, bo o POSK-u słyszą same superlatywy. Rocznych rozliczeń najczęściej nie czytają. Chyba w celu podtrzymania tej fikcji na walnych zebraniach utrwaliła się praktyka dyskutowania tylko na temat bieżącej kadencji, której również nie wolno krytykować, a krytykujących ucisza się narzucaną procedurą zebrań. Takie urabianie opinii publicznej przez sprawujących władzę nasiliło się szczególnie w ostatnich tygodniach. Nagle, gdzie tylko można, władza publikuje swoją, wygodną dla nich wersję. Wywiadów udzielają na zmianę Joanna Młudzińska, Olgierd Lalko, Andrzej Zakrzewski i Robert Wiśniowski – gdzie tylko się da. Władza bliżej ludu. Wszyscy na tę samą nutę, ale na niewygodne pytania zadawane przede wszystkim na łamach „Nowego Czasu” odpowiedzi nie ma. Kilka zastrzeżeń chciałbym też przedstawić odnośnie POSKlubu. Statut klubu był napisany i wprowadzony w życie dokładnie dwanaście lat po statucie POSK-u. Z tego też powodu relacje POSKlub – POSK są określone tylko w statucie klubowym. Statut wyraźnie określa, która z tych organizacji jest nadrzędna. Czlonkostwo w POSKlubie jest zarezerwowane tylko dla członków POSK-u. Przedstawiciel władz POSK-u ma prawo uczestniczenia w zebraniach klubu. Podobnie przedstawiciel klubu może być obecny na zebraniach zarządu POSK-u. W razie likwidacji POSKlubu spadobiercą majątku klubowego jest POSK (czy ten sam zapis dotyczy także długów?). Nieprawdą jest twierdzenie, że POSKlub powstał w latach 70. jako prywatny klub założony przez inwestorów będących członkami POSK-u. Rzeczywiście byli członkami POSK-u, ale nie zakładali prywatnego klubu. Podobnie POSKlub nigdy nie był, jak to sugeruje pani dr Spohn, lokatorem w POSK-u.

Oto tablica informacyjna w Richmond Park. Czyżby London Borough of Richmond tak zubożało, że nie stać go na tłumacza? Google translator najczęściej nie daje rady. Skorzystajcie więc z usług tłumacza drodzy urzędnicy i nie ośmieszajcie się. Odebrać grzybów w sprawie wspólnego nie będziemy. Zapewniamy!

Jestem jednym z założycieli POSKlubu i jego pierwszym skarbnikiem. Klub powstał w lutym 1976 roku z inicjatywy komitetu organizacyjnego pod przewodnictwem Tadeusza Walczaka, członka Rady i prezesa POSK-u. W tym czasie POSK miał poważne kłopoty finansowe. Klub powstawał w atmosferze ostrej walki przeciwników i zwolenników. Otrzymaliśmy do dyspozycji czwarte piętro ośrodka w stanie surowym (beton, okna, drzwi). Żadnych funduszy na wyposażenie POSK nie obiecał, bo ich nie miał. Kontrakt na wynajem podpisaliśmy w obecności adwokatów poskowych, których sami opłaciliśmy (duża kwota w tamtych czasach – £2,078). Zobowiązaliśmy się dodatkowo płacić podwójny czynsz. Od powstania w 1976 roku do 1998 roku klub regularnie wpłacał do kasy POSK-u ustalony czynsz i wypracowane nadwyżki finansowe. Skąd biorą się obecne długi? Dlaczego ich wysokość jest przez wszystkie zainteresowane strony ukrywana? Dlaczego w odpowiedzi na pytania zadawane przez zaniepokojonych sytuacją członków POSK-u słyszymy, że jest to sprawa dzierżawcy i członków POSKlubu? Tzw. dzierżawca (od 1999 roku) Andrzej Makulski jest również członkiem Rady POSK-u. Otóż nie jest to ich prywatna sprawa – świadczy o tym statut i wieloletnia praktyka. Publikowany wszędzie, gdzie tylko było to możliwe, list pani Spohn, próbujący zaklinać rzeczywistość, niczego tu nie zmieni. Czy z powodu tego listu władze POSK-u zakazały dystrybucji „Nowego Czasu” na terenie ośrodka? Jest to haniebne działanie władz społecznej instytucji. Z poważaniem ZygMuNT gRZyb

Zakazany owoc Szanowna Redakcjo, dowiedzialam się zupełnie przypadkowo, że zakazano wystawiania Waszego poczytnego pisma w POSK-u. Pracownicy recepcji POSK-u na moje pytanie, czy jest „Nowy Czas”, po prostu odpowiedzieli: – Nie ma. A ponieważ zdarzało się, że nie wychodziliście regularnie, taka odpowiedź, myślę, że u nikogo nie budziła podejrzeń. u mnie też nie obudziła. Dowiedziałam się o tej sytuacji od znajomych… uważam, że jest to sytuacja skandaliczna, ale z drugiej strony… pisma zakazane są najatrakcyjniejsze, najbardziej poszukiwane i z wielką przyjemnością czytane. Teraz najcudowniej byłoby mieć regał z Waszymi gazetami ustawiony przed POSK-iem na ulicy. Im bardziej się ktoś boi, tym bardziej zakazuje… Ale to też taka sytuacja, jak z zakazanymi piosenkami – wszyscy je znają i śpiewają. A zakazany owoc najbardziej smakuje. Wierni Czytelnicy będą Was czytać tak czy inaczej. A może dzięki temu znajdziecie więcej prenumeratorów, czego Wam życzę. Z poważaniem LIDIA PATTeN

Komu na pożytek? Szanowna Redakcjo, wyrzucenie „Nowego Czasu” z POSK-u uważam za rzecz nieprzyzwoitą. Osoba, która podjęła taką decyzję nie powinna już nigdy zajmować żadnej społecznej funkcji. POSK zbudowano na pożytek wszystkim Polakom. Nawet tym, którzy krytykują, a nie ekipie, która krytyki się boi jak diabeł święconej wody i kurczowo trzyma się swych stołków stosując PRL-owską cenzurę. Z poważaniem ZygMuNT ŁOZIńSKI

Autorzy przygotowywanej do druku publikacji naukowej poświęconej teatralnemu dorobkowi WACŁAWA RADULSKIEGO i JANINY GAAR-RADULSKIEJ proszą syna i innych krewnych i znajomych artystów o kontakt. Wiadomość prosimy przekazać do Redakcji „Nowego Czasu" na adres listy@nowyczas.co.uk lub telefonicznie 07791582949.


listy do redakcji |17

nowy czas |03 (213) 2015

Jasiu, pokaż mediom, jak się u nas zachowuje Politbiuro przy pracy Sytuacja, z którą chcę się dziś zmierzyć, jest kuriozalna i przypomina powstałą w czasach głębokiego PRL-u scenkę kabaretu Dudek. Czytelnicy, którzy przekroczyli pięćdziesiątkę, pamiętają ją doskonale, natomiast młodszym rocznikom postaram się w skrócie przybliżyć jej fabułę. Klient Michnikowski przychodzi do majstra Kobuszewskiego i mówi: – Kran mi się zepsuł... Trzeba wstawić nową rurkę, kranik przelotowy i wyjście do baterii... Scenka sobie płynie, niczym okręt w kierunku mielizny. Widz od początku dokładnie wie, że klient niczego nie załatwi, a jedyną zagwozdkę stanowi fakt, jakie za swoje „natręctwo” poniesie konsekwencje. W ósmej minucie sprawa się wyjaśnia. Klient słyszy z ust pana majstra: – Pan jest cham, ćwok, nieuk, swołocz i woda na młyn odwetowców z Bonn! Won!!! (najmłodszym czytelnikom śpieszę wyjaśnić, iż niewielkie miasteczko Bonn było kilkadziesiąt lat temu stolicą tych Niemców, którzy do Berlina mieli daleko). – A pan się zachowuje jak kelner, proszę pana – ripostuje zmieszany z błotem klient. – Jasiu – zwraca się do młodego adepta hydrauliki Gołasa majster Kobuszewski: – Pokaż panu, jak się u nas zachowuje kelner przy pracy. Jasiu-Gołas brutalnie wyrzuca klienta Michnikowskiego poza kurtynę i zadowolony z siebie powraca do dumnego ze swego ucznia pana majstra. 22 marca po raz pierwszy odbył się w Bedford polski festiwal. Impreza dopisała nie tylko pod względem liczby widzów, którzy przybyli tłumnie, często całymi rodzinami. Dopisała także pogoda. Swoją obecnością rangę wydarzenia podnieśli szefowie dwóch ogromnie zasłużonych dla polskiej kultury w Wielkiej Brytanii instytucji. Uważny obserwator mógł na widowni dostrzec Tomka Likusa zwanego „Dzikim”, powszechnie znanego jako BUCH – organizatora ponad dwustu największych polskich koncertów w Londynie, Dublinie oraz innych dużych miastach Wysp. Na festiwalu pojawili się także Grzegorz Małkiewicz – redaktor naczelny najwyżej ocenianego polskojęzycznego pisma w Wielkiej Brytanii, miesięcznika „Nowy Czas” – oraz wydawca pisma Teresa Bazarnik. Licznie zebrani mieszkańcy Bedford, którzy dotychczas nie mieli okazji dowiedzieć się o istnieniu „Nowego Czasu”, brali go niczym ciepłe bułeczki, a zasłyszane przeze mnie komentarze wy-

rażały niedowierzanie, że polskojęzyczna gazeta na tak wysokim poziomie w Anglii istnieje. Z niedowierzaniem powszechnie przyjęto także informację, że wydawane od dziewięciu lat pismo zostało brutalnie wyrzucone – niczym „namolny” klient z przytoczonej powyżej scenki przez pomagiera pana majstra – z siedziby mającej służyć wszystkim Polakom, w tym także czytelnikom „Nowego Czasu”, z instytucji zwanej POSK, czyli Polski Ośrodek Społeczno-Kulturalny. Wiadomość przyjąłem nie tylko z niesmakiem, ale postanowiłem zbadać sprawę głębiej. Dlaczego akurat ja? Dokładnie rok temu napisałem na łamach „Nowego Czasu” następujące słowa: „POSK to ogrom przedsięwzięć i organizacji, o których nie posiadając choćby minimalnej wiedzy, nie mogę kompetentnie się wypowiadać – ani na temat sukcesów, ani tym bardziej porażek. Posiadam jednak minimalną wiedzę na temat londyńskiego serca polskiego jazzu. Minimalną, gdyż pomimo że nie należę do stałych bywalców Jazz Cafe POSK, w ciągu ostatnich lat miałem okazję uczestniczyć w kilku ważnych wydarzeniach odbywających się w tym zasłużonym dla polskiej kultury klubie. Jazz Cafe to nie tylko historia i rocznice. Największym dobrodziejstwem tego miejsca w mojej opinii jest magnetyzm, jaki przyciąga z każdym rokiem powiększającą się publiczność oraz kolejnych artystów, którzy poczytują sobie za zaszczyt i powinność pokazanie się właśnie w tym miejscu”. Myślę, że po tych słowach nie muszę nikomu – w tym także włodarzom POSK-u – udowadniać, że w „Nowym Czasie” są dziennikarze dobrze nastawieni do tego miejsca, którzy potrafią docenić to, co wartościowe. Tym większe rozczarowanie wzbudziła we mnie niechlubna decyzja władz POSK-u. Okazało się, że jej bezpośrednią przyczyną był artykuł Mirka Malevskiego zatytułowany POSK-owe Politbiuro. Pętla się zaciska. Zacząłem szczegółowo wyszukiwać zdań i opinii, które wywołały aż tak nerwową reakcję ze strony władz Polskiego Ośrodka Społeczno-Kulturalnego w Londynie. Zarzut nr 1: POSK nie udostępnił zaktualizowanego, oficjalnego rejestru członków POSK wraz z listą wszystkich darowizn i spadków. Moje pytanie: czy to jest aż tak trudne i niewykonalne? Zarzut nr 2: Istnieją podejrzenia, że POSK wysyła do swoich członków ograniczoną liczbę broszur dotyczących walnego zebrania, a w jego dniu zaniża liczbę członków faktycznie w nim uczestniczących, co może stanowić realne narzędzie w manipulowaniu liczbą oddawanych głosów. Moje pytanie: czy nie można

przeprowadzić zebrania przy otwartych dla prasy i reprezentantów polskich organizacji społecznych drzwiach, aby powyższe podejrzenia raz na zawsze zniknęły? Dodatkowym smaczkiem całej sytuacji jest informacja, jaką wyczytałem w znajdującym się na tej samej stronie artykule Zygmunta Łozińskiego Wiadomości (nieoficjalne) dla członków POSK-u. Znajduje się tam następujące zdanie: „Obecna ekipa rządząca przygotowuje już od kilku lat nowy statut. Niektóre propozycje napawają mnie – pisze autor – a może i innych też wielkim niepokojem. Jedną z nich jest ustanowienie permanentnych członków zarządu (czytaj: DOŻYWOTNICH!)”. Na tym zakończę analizę obu artykułów, gdyż nie jest moim zamiarem roztrząsanie o sprawach, na których się nie znam i którymi nie mam najmniejszej ochoty się zajmować. Niniejszy artykuł nie jest głosem żadnej ze stron, a jedynie głosem oburzenia. W wyniku jakiejś kompletnie dla mnie niezrozumiałej polityki i lekceważenia zapytań ze strony niezależnych mediów ogromna liczba naszych czytelników, którzy odwiedzają POSK, z powodu braku rzetelnej odpowiedzi na zarzuty została pozbawiona swojej gazety. Domyślam się, drodzy włodarze POSK-u, że słowo „politbiuro” do łatwych do przełknięcia nie należy. Jest to bowiem słowo w tradycji narodu polskiego o wydźwięku pejoratywnym i chluby nie przynosi. Czyż jednak wasza decyzja o wyrzuceniu „Nowego Czasu” z prasowej półki POSK-u nie budzi skojarzeń z przytoczoną przeze mnie scenką kabaretową? Aż chce się powiedzieć: Jasiu, pokaż mediom, jak się u nas zachowuje Politbiuro przy pracy. A wystarczyłoby tylko w cywilizowany sposób odeprzeć zarzuty i byłoby po sprawie. Nieprawdaż? Po tak kuriozalnej decyzji mam bowiem moralne prawo wyrazić osobisty niepokój, że dziś wyrzuciliście moją gazetę z półek, a jutro możecie zabronić członkom redakcji (w tym także mnie) przekraczania waszych progów, nawet jeśli moja wizyta dotyczyłaby jedynie muzycznej uczty w Jazz Cafe POSK, którą szanuję i która – jestem o tym głęboko przekonany – nie podziela restrykcyjnej decyzji, jaką podjęliście. Na łamach „Nowego Czasu” w ciągu ostatnich lat ukazało się wiele sylwetek znakomitych muzyków oraz recenzji z koncertów tam się odbywających. Lista byłaby bardzo długa, zwłaszcza gdybyśmy do niej dołączyli ogłoszenia oraz recenzje spektakli w wykonaniu poskowej Sceny Poetyckiej oraz Galerii POSK.

Sławomir Orwat

z rodzinnego albumu

„Nowy Czas”, wyrzucony z POSK-u, pojechał do Bedford. Przyjęty został przez nowych imigrantów z radością. I – jak pisze Sławek Orwat – na polskim festiwalu w tym mieście rozchodził się jak „ciepłe bułeczki”. Na zdjęciu od lewej: Grzegorz Małkiewicz, Sławek Orwat, Teresa Bazarnik, Marcin Kuchta, Mateusz Augustyniak (jeden z dwóch naczelnych portalu „Polski Wzrok”), Marcin Czarny, Marek Jamroz


18|

03 (213) 2015 | nowy czas

PostScriptum Roman Waldca o tym, o cZym WaRto – alE nIEKonIEcZnIE tRZEBa – WIEdZIEĆ | KWIEcIEŃ 2015

Tykająca bomba pogrzebowa

Piwko się leje

Liczba zgonów notowanych w Wielkiej Brytanii gwałtownie rośnie – ostrzegają szefowie biur pogrzebowych. I przewidują, że będzie ich coraz więcej w ciągu następnych 20 lat. A pogrzeby będą coraz droższe. Wszystko za sprawą wyżu demograficznego po II wojnie światowej. W ciągu pierwszych 20 lat od jej zakończenia urodziło się ponad 16 mln osób w Wielkiej Brytanii. Rekordowy był 1947 rok, kiedy na świat przyszło 881 tys. 26 dzieci. Ci, którzy urodzili się w 1945 roku, skończą w tym roku 70 lat. W efekcie starzenia się liczba osób w wieku 70 lat i więcej wzrośnie w ciągu najbliższych lat z obecnych 18 do 22 proc. W ciągu ostatniej dekady cena podstawowej usługi pogrzebowej wzrosła z 1920 do 3590 funtów. Wszystko za sprawą braku nowych miejsc na cmentarzach, ściślejszych przepisów co do tego, gdzie i jak można chować zmarłych, oraz rosnących kosztów spopielania zwłok. Po dodaniu dodatkowych kosztów, takich jak kwiaty czy ceremonia pogrzebowa, przeciętny koszt pogrzebu w ubiegłym roku wynosił prawie 5500 funtów. Nie jest tanio, będzie jeszcze drożej.

Pijemy coraz więcej piwa. Na dodatek – piwa prosto z kufla pijemy tak dużo, że tutejszy urząd statystyczny dorzucił browarek do koszyka artykułów, na podstawie którego ustala wysokość inflacji. Warto podkreślić, że chodzi jedynie o piwo nalewane prosto z beczki, a nie jakieś takie z puszki. Według statystyk tylko w ciągu ostatniego pół roku co piąty z nas (mieszkańców Wysp) poszedł do pubu na kufelek dobrego piwa. Na rynku zaś pojawia się coraz więcej małych, niezależnych browarów, które warzą piwo przeważnie na lokalny rynek. W ciągu ostatnich 15 lat liczba browarów wzrosła aż trzykrotnie – w tej chwili jest ich na Wyspach Brytyjskich 1700. W 2006 roku w Londynie istniały tylko 2 browary, teraz jest ich ponad 70, co trudno wytłumaczyć wobec nagminnego zamykania tradycyjnych pubów. Co drugi nowo powstający pub wprowadza na rynek nowe, unikatowe marki piwa, o których przeważnie nikt wcześniej nie słyszał. A to, że piwo staje się nie tylko interesującym napojem, ale przede wszystkim coraz bardziej trendy and cool, sprawia magincze słowo craft. W całym tym szaleństwie piwnym jest tylko jeden mały problem: nikt z tych, którzy są zaangażowani w tak niebywały renesans tego trunku (od producentów poprzez sprzedawców do samych konsumentów), nie jest w stanie określić precyzyjnie, czym tak naprawdę craft jest. Każdy z nich ma swoją wersję. Co ciekawe, słownik określa craft jako zawód, który wymaga szczególnych umiejętności i wiedzy. Mówiąc o craft beer – przeważnie mówimy o małych browarach, które działają lokalnie i wykorzystują przy produkcji piwa swoją własną recepturę.

Była ACTA, będzie TTIP?

Nie chcą wypłacić odszkodowań Każdemu, kto podróżuje, zdarzyło się, że samolot był opóźniony lub lot odwołany. Nie jest to sytuacja przyjemna ani dla pasażerów, ani dla samych linii lotniczych, które w takich przypadkach są zobowiązane do wypłacania odszkodowań. No właśnie… Są zobowiązane, gdyż tak nakazuje prawo, ale robią wszystko, by potencjalnych odszkodowań nie płacić. Albo swoimi procedurami zniechęcać do ubiegania się o nie. Okazuje się, że przynajmniej trzech przewoźników lotniczych trochę przesadziło i popadło w niełaskę regulatora, czyli The Civil Aviation Authority. Linie Air Lingus, Jet2 oraz szczególnie popular-

ny na trasach do Polski Wizz Air nie tylko nie wprowadziły przewidzianych prawem zmian w swoich regulaminach, ale także nie informowały pasażerów o przysługujących im prawach. Teraz – w wyniku postępowania – przewoźnicy ci mogą być do tego zmuszeni wyrokami sądowymi. Wizz Air jest również winny tego, iż wprowadził dwuletni okres, w czasie którego można starać się o wypłatę odszkodowań, mimo iż wyrok sądu odwoławczego przyznał pasażerom aż sześcioletni okres na ubieganie się o odszkodowanie. Należy mieć nadzieję, że na wyniki postępowania nie trzeba będzie czekać aż tak długo.

Wiele kontrowersji budzi umowa o wolnym handlu między Unią Europejską a Stanami Zjednoczonymi, czyli TTIP. W coraz większej liczbie krajów na ulice wychodzą aktywiści, którzy krytykują brak przejrzystości w pracach nad porozumieniem, co ich zdaniem uniemożliwia rzetelne konsultacje społeczne. Obie strony umowy tłumaczą, że poufność negocjacji jest niezbędna do zachowania tajemnicy handlowej i uchronienia tajnych informacji przed wyciekiem. Zdaniem sceptyków TTIP ma być korzystne głównie dla amerykańskich koncernów, które będą mogły łatwiej eksploatować europejski rynek. Negocjowane przepisy mogą mieć negatywny wpływ także na europejskie standardy ochrony prywatności, prawa autorskiego i prawa patentowego, prawa pracy i ochrony środowiska – podobnie jak było w przypadku ACTA. Wiele wątpliwości budzą też zapisy o mechanizmie wprowadzającym finansową odpowiedzialność państwa wobec korporacji, która straciła spodziewane dochody z powodu podjętych przez państwo decyzji. Przykłady można znaleźć w głośnych już procesach. Firma tytoniowa Philip Morris pozwała rządy Urugwaju i Australii za to, że próbują zniechęcić swoich obywateli do palenia papierosów. Szwedzka firma Vattenfall pozwała rząd Niemiec za wycofywanie się z energetyki jądrowej. Australijska firma pozwała rząd Salwadoru o 300 mln dolarów odszkodowania za odmowę zgody na wydobycie złota w związku z obawami, że doprowadzi to do skażenia wody pitnej. Czy ktoś powiedział, że światem rządzi pieniądz?

Bezrobocie co prawda spada… Phones4u bankom Ponad 31 mln mieszkańców Wielkiej Brytanii ma pracę – wynika z najnowszych danych. Tym samym bezrobocie spadło do najniższego poziomu od 2008 roku. Co więcej, przybywa ludzi pracujących na pełen etat, czyli średnio około 40 godzin tygodniowo. Z jednej strony to dobre wiadomości, bo pokazują, że brytyjska gospodarka zmierza w dobrym kierunku, o czym świadczy spadek bezrobocia, który w tej chwili wynosi około 5,6 proc. Z drugiej strony zaś daleko jeszcze do radości, ponieważ blisko milion osób zatrudnionych w tej chwili pracuje na kontraktach, które gwarantują… zero godzin. A ci, którzy mają to szczęście, że zagwarantowano im liczbę godzin pracy, narzekają, iż ich pensje nie rosną tak szybko jak inflacja w ciągu ostatnich kilku lat i tak naprawdę zarabiają mniej niż w 2008 roku. Martin Beck, doradca ekonomiczny w EY ITEM Club, przyznaje, że brytyjski rynek pracy zawsze charakteryzował się tym, iż jest jobs-rich, ale pay-poor. Nic dodać, nic ująć.

Co prawda, od bankructwa Phones4u minęło już trochę czasu, ale to wcale nie zamknęło tematu i sprawa firmy, której całkiem dobrze się powodziło i która zniknęła z rynku z dnia na dzień – powraca jak bumerang. Tym razem dowiadujemy się, kto i ile pieniędzy odzyskał. Są to ciekawe informacje, bo pokazują, w jaki sposób działają firmy zajmujące się upadłościami, w tym przypadku – PricewaterhouseCoopers, której zadaniem było znalezienie kupca, co się nie udało, więc spieniężono majątek firmy, by wypłacić zaległe należności kredytodawcom i dostawcom. Kto dostał najwięcej? 20 mln funtów, czyli wszystkie pieniądze odzyskały banki. Wszelkiej maści fundusze, którym należało się 430 mln, odzyskały do 24 proc. należności. Urząd podatkowy – któremu firma była winna ponad 78 mln, nie dostał ani funta. Szczęście mieli pracownicy, którzy dostali należne im 3,4 mln funtów. Banki wiedzą, jak odzyskać swoje…


to i owo |19

nowy czas |03 (213) 2015

Zły wizerunek zamienić na pozytywny Bloody ForeiGners to wielka ogólnokrajowa akcja społeczna zachęcająca mniejszości narodowe do oddawania krwi. Ma ona na celu uświadomienie ważności oddawania krwi, zwiększenie liczby krwiodawców i zmniejszenie barier powstałych przez brak wiedzy oraz dostępu do informacji. Projekt będzie wspierany przez kampanię informacyjną, na którą składa się: interaktywna strona internetowa, akcja w mediach społecznościowych i druk materiałów informacyjnych w różnych językach. Choć powszechnie wiadomo, że krew ratuje życie, według brytyjskiego national Health service zaledwie 4 proc. potencjalnych krwiodawców regularnie oddaje krew. Centra krwiodawstwa w całym kraju borykają się z brakiem krwi, zwłaszcza najpopularniejszych grup, takich jak np. 0 rh+. Według szacunków brytyjska służba zdro-

rewers czyli widziane z drugiej strony Teresa Bazarnik

wia potrzebuje około 1000 nowych dawców tygodniowo, przede wszystkim ze względu na to, że honorowi dawcy mogą oddawać krew co 12 (mężczyźni) lub 16 tygodni (kobiety). Każda donacja może pomóc nawet trzem osobom. Głównym celem kampanii jest zachęcenie jak największej liczby osób do zarejestrowania się jako dawca i regularnego oddawania krwi. Joanna Zawadzka, koordynator kampanii, na co dzień pracująca w Fife Migrants Forum, zaangażowana w wiele projektów społecznych, tłumaczy: – Wciąż szukamy nowych sposobów integracji społeczności migranckich i mniejszości. Przygotowując kampanię Bloody ForeiGners, myślałam o tym, jak oddawanie krwi jest popularne w Polsce. nazwa kampanii to kontrowersyjna gra słów z wykorzystaniem podwójnego znaczenia słowa bloody – „krwawi” lub „cholerni” obcokrajowcy. Akcja nieprzypadkowo wypada tuż przed wyborami do parlamentu. Zdajemy sobie sprawę, że tytuł kampanii może budzić kontrowersje, ale wydaje mi się, że to bardzo adekwatna nazwa. Chcemy odzyskać ten zwrot – zwyczajowo używany przez tabloidy na określanie obcokrajowców przyjeżdżających do Wielkiej Brytanii – i nadać mu nowe, pozytywne znaczenie. Pozwoli nam to kreować pozytywny wizerunek imigrantów w Wielkiej Brytanii i pokazać, że te grupy są integralną i wartościową częścią społeczeństwa. Jakub Gościnny, koordynator akcji Bloody ForeiGners w liverpool, mówi: – To bardzo prosta idea, ale o jakże wielkim znaczeniu. Merseyside Polonia, jako organizacja polonijna reprezentująca 10 tys. Polaków w regionie, aktywnie zaangażowała się w tę akcję. naszą misją jest budowanie pozytywnych relacji między polską społecznością i lokalnymi mieszkańcami, a ta kampania świetnie temu służy. Barbara Wesołowska, wolontariuszka z edynburga, dodaje: – Zaplanowane są: tygodniowa kampania zachęcająca do rejestracji jako krwiodawca (13-20 kwietnia), a także akcje tzw. marketingu partyzanckiego, konkurs fotograficzny i wiele innych wydarzeń przygotowanych lokalnie w całej Wielkiej Brytanii przez organizacje partnerskie.

We wszystkich polonijnych mediach (o, przepraszam, nie we wszystkich, tzn. we wszystkich poza zaplutym karłem reakcji „Nowym Czasem” – przyzwoici ludzie nie biorą tego do ręki) medialna kampania propagandowa Zarządu POSK-u. Aż się ciśnie na usta: „Proletariusze wszystkich krajów łączcie się!”. W „Dzienniku Polskim i Dzienniku Żołnierza”, który od lat występuje jako trybun wszystkich prezesów, w słusznych sprawach tychże, artykułów najwięcej, tzn. wywiadów z najważniejszymi osobami w zarządzie, którzy swoje funkcje sprawują rotacyjnie – Andrzej Zakrzewski dla przykładu jest już w nim od 1992 roku, pan Lalko od 1993 (i pewnie dostali już za to niejeden order, a wkrótce znów dostaną). Dziennikarz o nazwisku Marcin Małyszek dwoi się i troi, by swoim rozmówcom zadać takie pytanie, z którego by wyszło, że w POSK-u dobrze jest i nie ma powodu do obaw. Zdumiewa jedynie to, że w innym tygodniku, „Gońcu”, inny dziennikarz, Tomasz Furmanek, w rozmowie z przewodniczącą Joanną Młudzińską zadaje jej takie same pytania, jakie wcześniej w „Dzienniku Polskim i Dzienniku Żołnierza” kierował do niej Marcin Małyszek. Nie wiem, kogo podejrzewać o plagiat. Mam jednak nadzieję, że panowie sami to między sobą rozwiążą i POSK nie będzie musiał ze swoich funduszy wypłacać odszkodowania. A tymczasem w „Coolturze” rozmowa z wieloletnim przewodniczącym Zarządu POSK-u dr. Lalką nie jest podpisana przez nikogo. Czyżby dr Lalko prowadził dialog sam z sobą? – no cóż, można w ten sposób łatwo uniknąć nieprzyjemnych pytań. W ostatnim czasie uderzył mnie wywiad z Robertem Wiśniowskim w „Dzienniku Polskim i Dzienniku Żołnierza” zatytułowany Projekty, które przynoszą dochody. Pan skarbnik w Zarządzie POSK-u również przekonuje, że jest dobrze. „Jeśli spojrzy się na wyniki ostatnich pięciu lat, to w zasadzie wszystko wygląda dobrze, każdego roku jest dodatnie saldo…”. Chwilę potem czytam ze zdumieniem, że „przychody stałe są mniejsze niż stałe wydatki. To właśnie nazywamy deficytem strukturalnym. Powstałą dziurę trzeba czymś wyrównać, tzn. dziura finansowa pokrywana jest z jednorazowych przychodów, takich jak spadki, dotacja od Fundacji Przyszłości POSK-u czy sprzedaż inwestycji”. I tu jest pies pogrzebany, bo dziurę budżetową – pojawiającą się co roku – zasypuje się pieniędzmi umieszczonymi na specjalnym funduszu zabezpieczającym przyszłość POSK-u. No i buduje się mieszkania (teraz przeznaczono na ten cel wschodnie skrzydło POSK-u), które są znakomitą inwestycją – jak przekonuje pan skarbnik. Kosztowały pół miliona funtów, rocznie zaś mają przynieść (a nie „przynoszą” – jak mówi) 90 tys. funtów, czyli inwestycja zwróci się, daj Boże, po około pięciu latach, jeśli nie trzeba będzie przeprowadzać w tym czasie remontów. Jeżeli natomiast będą one konieczne i deficyt strukturalny będzie rósł, a testamentów zabraknie – sprzeda się jakieś mieszkanie, tak jak się to robiło z zapisanymi w spadkach nieruchomościami. Tylko teraz sprzeda się już mieszkanie w POSK-u. A jak już cały POSK zamieni się na mieszkania, bo to będzie najlepsza inwestycja (!), kto weźmie pieniądze za ostatnią porcję poskowego tortu?

The restaurant is open for Lunch and dinner 7 days a week serving Polish and eastern European cuisine, while you can also get light snacks,teas and cakes in the bar from 11am til midnight. We offer a members menu at £15 for 2 courses and can cater for larger parties with a range of Set menus. We look forward to seeing you at Ognisko

Ognisko Restaurant

55 Exhibition road London SW7 2PN 020 7589 0101 www.ogniskorestaurant.co.uk info@ogniskorestaurant.co.uk


20|

03 (213) 2015 | nowy czas

czas pieniądz biznes media nieruchomości

Zróbmy biznes w technoparku Fot. Wayne Boucher

Na świecie ponad 1000, w Europie ponad 300, w Wielkiej Brytanii 100, ponad 20 w Polsce. Różnią się skalą przedsięwzięć, skalą dokonań, systemem organizacji. Bez względu na nazewnictwo – science park, technopolis, technology centre, research park – powstają po to, by być ogniskiem innowacyjności, miejscem rozwoju firm, nowoczesnego biznesu. Brytyjczycy należą do europejskich pionierów w tej dziedzinie. Polacy podpatrują sprawdzone wzorce. Cambridge Science Park

Jacek Stachowiak

M

ożna mówić o brytyjskim modelu Science Park silnie wspartym na współpracy nauki z biznesem, którego początki sięgają lat sześćdziesiątych poprzedniego stulecia. Wtedy bowiem Brytyjczycy zainteresowali się tym, co wydarzyło się w USA, w kalifornijskim Palo Alto na terenach należących do Uniwersytetu Stanforda. Podczas licznych wyjazdów studyjnych do Stanford Science Park naukowcy obserwowali, jak powstaje pierwsze w dziejach technopolis, jak obejmuje coraz większe obszary rolniczego dotąd Santa Clara County, jak małe i średnie firmy tworzą aglomerację zaawansowanych technologii, słynną Krzemową Dolinę – miejsce narodzin kalkulatora, mikroprocesora, komputera domowego i innych zmieniających ówczesne oblicze świata produktów high-tech.

Parki na Wyspach Zainteresowaniu naukowców sprzyjała polityka ówczesnego rządu. Laburzystowski premier Harold Wilson zapowiedział duże zmiany w funkcjonowaniu relacji pomiędzy nauką i badaniami. Położono nacisk na zbliżenie nauki do przemysłu, skuteczniejsze zarządzanie procesem technologii oraz uzyskanie wymiernego zwrotu inwestycji w badania akademickie. Pierwsze parki naukowo-technologiczne powstawały w latach siedemdziesiątych XX wieku. Najbardziej

znanym przykładem organizacji zbliżającej naukę z biznesem był w tamtym czasie Cambridge Science Park. Następna dekada to czas kolejnych kroków, decyzji nie dla idei, bo podejmowanych w obliczu polityki gospodarczej rządu konserwatystów i premier Margaret Thatcher. W wielu regionach wskutek odgórnej restrukturyzacji zlikwidowano tradycyjne gałęzie produkcji, powstała „pusta przestrzeń” do zagospodarowania. W wielu miejscach na skutek przeświadczenia, że współpraca szkół wyższych (uniwersytetów, politechnik), placówek badawczych, przedsiębiorstw reprezentujących high-tech, firm doradczych, finansowych, marketingowych i technicznych ma niebagatelne znaczenie dla rynku lokalnego i regionalnego, stworzono projekty kolejnych przedsięwzięć. W 1992 roku w Wielkiej Brytanii działało 50 różnych parków naukowo-technologicznych. Po dojściu do władzy Tony’ego Blaira w 1997 roku laburzyści nadali większe znaczenie regionalnym agencjom rozwoju (m.in. Yorkshire Forward, Advantage West Midlands, Scottish Enterprise). Te zaś wsparły sieć klastrów technologicznych gromadzących naukowców i przedstawicieli biznesu oraz sieć parków technologicznych skupiających mikro-, małe i średnie przedsiębiorstwa. W 2008 roku zatwierdzono rządowy dokument Innovation Nation przewidujący, że Wielka Brytania będzie najbardziej atrakcyjnym miejscem do prowadzenia firm innowacyjnych. Wraz z nadejściem kryzysu ekonomicznego w 2010 roku konserwatywny rząd Davida Camerona podjął decyzję o zamknięciu dziewięciu agencji rozwoju regionalnego, z założeniem że większość decyzji będzie podejmowanych na poziomie centralnym przez Department for Business Innovations and Skills. Nadal jednak brytyjski rząd uważa, że parki mają szczególną rolę w zbliżaniu nauki i biznesu. Obecnie jest ich setka, w niej m.in. Cambridge Science Park (jeden z pierwszych w Anglii), park technologiczny przy Herriot-Watt University w Edynburgu (obecnie jeden z najlepszych w Europie Zachodniej), Manchester Science Park (uznawany za wybitnie modelowy w skali europejskiej) czy też Corridor M4 (technopolia związana przestrzennie z kilkoma miastami mię-

dzy Bristolem a Londynem). W zeszłym roku UK Science Park Association (UK SPA – organizacja zrzeszająca brytyjskie parki) obchodziła trzydziestolecie istnienia.

Parki nad Wisłą W Polsce pierwsze parki technologiczne zaczęły się tworzyć w latach dziewięćdziesiątych (Poznań, Kraków, Wrocław), a w ustawodawstwie pojęcie parku technologicznego sprecyzowano w 2002 roku (w ustawie o o finansowym wspieraniu inwestycji) jako „zespół wyodrębnionych nieruchomości wraz z infrastrukturą techniczną, utworzony w celu dokonywania przepływu wiedzy i technologii między instytucjami badawczymi a przedsiębiorstwami, w których oferowane są przedsiębiorstwom, stosującym nowoczesne technologie, usługi w zakresie doradztwa w tworzeniu i rozwoju, transferu technologii oraz przekształcania wyników badań naukowych i prac rozwojowych w innowacji”. Jak twierdzi prof. dr hab. Jerzy Langer, ekspert Future Emerging Technologies Advisory Group Komisji Europejskiej (FET jest programem finansującym badania nowych technologii), dobre parki tworzą „przestrzeń kreatywnych spotkań”. Powinny udrożnić komunikację między światem nauki i biznesu oraz zaoferować wysoko wyspecjalizowaną obsługę: od finansów i logistyki przez wsparcie patentowe po dostęp do infrastruktury pomiarowej i technologicznej. Według takiej recepty tworzy się na przykład Kampus Pracze (Wrocławskie Centrum Badań EIT+). Podobnie funkcjonują parki technologiczne w Krakowie i Poznaniu. Inne również sięgają po sprawdzone metody, ale zdaniem prof. Jerzego Langera, powstają też pseudoparki bez realnego zaplecza akademickiego i biznesowego. Ryzyko, że będzie ich więcej niż technologii do transferowania oraz przemysłu, który mógłby ją skonsumować, jest bardzo realne. Dlatego w kolejnych latach, gdy Polska otrzyma duże unijne kwoty między innymi na poszukiwanie technologii przyszłości, konieczna jest koncentracja kapitału i sprecyzowanie tematyki, by być konkurencyjnym.


czas to pieniądz |21

nowy czas |03 (213) 2015

Przedsiębiorczość w polskim stylu Miesiąc temu odbyła się gala wręczenia nagród pięćdziesięciu najbardziej kreatywnym osobom w polskim biznesie magazynu „Brief”. Gala ta odbyła się na Stadionie narodowym w Warszawie i była okazją do zapoznania się z najciekawszymi przedstawicielami polskiego biznesu (zarówno małych przedsiębiorstw, jak i korporacji).

Marta Tondera

O

soby, które znalazły się w tym rankingu, nieszablonowo podchodzą do biznesu, wprowadzają nowe rozwiązania i szybko podbijają świat. Był to dla mnie niesamowicie inspirujący wieczór, ponieważ z bliska mogłam się przekonać o tym, jakie ciekawe rzeczy są obecnie organizowane w Polsce.

Zwycięzcy Na pierwszym miejscu rankingu znalazł się Michał Sadowski prowadzący firmę Brand24, która podbija rynki na całym świecie w dziedzinie monitorowania opinii o marce w internecie. W rankingu nie zabrakło także inżynierów i naukowców wprowadzających na rynek swoje wynalazki. Na przykład na miejscu szóstym znalazł się Michał Mikulski, który opracowuje i produkuje Lunę EMG, czyli robota rehabilitacyjnego dla neurologii i ortopedii. Jego firma pracuje nad tym, aby Luna mogła pełnić funkcję fizjoterapeuty w ośrodku rehabilitacyjnym bądź szpitalu. Wynalazek ten był już nagrodzony w wielu konkursach, a jego autor został również ogłoszony „twarzą przedsiębiorczości” w filmie pt. A Tribute to Entrepreneurs zrealizowanym przez Google for Entrepreneurs. Bardzo ciekawy jest także projekt stworzony przez Paulę Bruszewską, Marcina Bruszewskiego i Rafała Flisa – olimpiada Zwolnieni z Teorii. Jest to rodzaj konkursu dla uczniów polskich szkół średnich, który zamiast sprawdzania wiedzy, uczy pracy w grupie, zarządzania projektami i pomaga młodzieży zmieniać świat. Uczestnicy muszą w grupach przygotować projekt społeczny, który będzie w jakiś sposób pozytywnie wpływał na lokalne środowisko. Zwycięzcy dostają pomoc od mentorów we wdrażaniu tych

Nagrodzeni na gali magazynu „Brief”

projektów, a na koniec przyznawane są im międzynarodowe certyfikaty potwierdzające zdobyte umiejętności z zakresu zarządzania. Moim zdaniem jest to znakomita inicjatywa i uważam, że jej autorzy zasłużenie zostali wyróżnieni w rankingu „Brief”, mimo że są przedstawicielami trzeciego sektora, a nie biznesu.

Inteligentny Start Wiele z firm, które zostały zaprezentowane na tej gali, zaczęło swoją działalność w Polsce, ale od razu z sukcesem weszły na rynki na całym świecie. Młodzi polscy przedsiębiorcy nie mają żadnych kompleksów, a ich kreatywność i umiejętności pozwalają im konkurować z najlepszymi. Aby ułatwić ekspansję obiecujących polskich firm za granicę, powstała fundacja „Inteligentny Start”, również obecna na gali. Początkowo fundacja ta miała za zadanie pomaganie polskim przedsiębiorstwom w rozwoju za granicą poprzez łączenie ich ze studentami i z absolwentami polskiego pochodzenia, którzy są już w danym kraju. Obecnie fundacja pracuje również nad lustrzanym projektem „Inteligentny Powrót”, który ma na celu ułatwienie studentom z zagranicy powrót do Polski oraz pracę nie tylko w małych i średnich przedsię-

na wygodnej sofie w eleganckim salonie Podczas May Design Series 2015 wystawcy z Polski zaoferują wysokiej klasy produkty meblarskie, materiały oraz urządzenia do wyposażania wnętrz. Obok stoisk polskich firm – uczestników targów, swoje stanowisko otworzy Wydział Promocji Handlu i Inwestycji Ambasady RP w Londynie. Polskie firmy, które zgłosiły się lub zgłaszają do WPHiI, zaprezentują bezpłatnie ofertę handlową w broszurach i katalogach, a także w formacie elektronicznym. Targi wystawiennicze w centrum ExCel odbędą się 17-19 maja. Dla producentów znad Wisły największymi rynkami zbytu są nadal Niemcy i Francja, a poza strefą euro – Wielka Brytania. Zeszły rok był dla polskich meblarzy rekordowy pod względem wartości sprzedanych za granicę stołów,

łóżek, szaf i innych elementów wyposażenia wnętrz. – Wyeksportowali łącznie na wszystkie rynki towar o wartości 33,8 mld złotych, o 14 proc. więcej niż rok wcześniej – ocenia Tomasz Wiktorski, ekspert Ogólnopolskiej Izby Gospodarczej Producentów Mebli. Polska plasuje się na siódmej pozycji w światowym rankingu producentów mebli. Średnio za 100 kilogramów mebli wysłanych z Polski do zagranicznych kontrahentów eksporterzy otrzymują 337 dolarów. Tańsi są np. litewscy meblarze, którzy dostają 232 dolary. Przodują w tym rankingu Brytyjczycy – z ceną aż 1115 dolarów za 100 kilogramów mebli. Za nimi są Francuzi (756 dolarów) i Niemcy (655). js

biorstwach, ale także w korporacjach.

Praktyki dla studentów Zainspirowani potencjałem, jaki znajduje się w wielu polskich firmach, zdecydowaliśmy się połączyć siły Federacji Polskich Stowarzyszeń Studenckich w UK oraz fundacji „Inteligentny Start” i mam przyjemność ogłosić, że już podczas tych wakacji startujemy z pilotażowym programem projektu praktyk skierowanych do studentów polskich w Wielkiej Brytanii w wybranych małych i średnich przedsiębiorstwach w Polsce. Program ten będzie działał następująco: stworzymy bazę danych ciekawych firm polskich, które chcą z nami współpracować. Z kolei studenci zainteresowani praktykami u nich będą musieli sami z nimi się skontaktować, a następnie jeśli firma zechce przyjąć danego studenta, przedsiębiorca wraz z nim będzie musiał złożyć do Federacji wniosek o dofinansowanie tych praktyk. W ten sposób student zyska bezcenne doświadczenie w pracy w dobrze działającej firmie i jednocześnie będzie miał możliwość poznania środowiska przedsiębiorców w Polsce, a firma pozyska w czasie wakacji zmotywowanego pracownika, który już posiada wiele umiejętności oraz świetnie zna języki. Praktyki są w całości fundowane przez fundację „Inteligentny Start”, co oznacza, że student może spokojnie mieszkać w Polsce w czasie trwania praktyk, a przedsiębiorstwo, które go przyjmie, nie ponosi żadnych dodatkowych kosztów. Program ma na celu zwiększenie świadomości o polskim biznesie u studentów znajdujących się obecnie za granicą, ułatwienie studentom zdobycia doświadczenia zawodowego oraz wsparcie rozwijających się małych i średnich przedsiębiorstw w Polsce. Więcej informacji na stronie: http://www.polsoc.org.uk/internships.html. Zapraszamy! Marta tondera jest studentką trzeciego roku natural Sciences na University College London, a od dwóch lat jest sekretarzem Federacji Polskich Stowarzyszeń Studenckich w Wielkiej Brytanii. artykuł powstał w ramach współpracy „nowego Czasu” z Federacją Polskich Stowarzyszeń Studenckich w Wielkiej Brytanii.


22| czas przeszły teraźniejszy

03 (213) 2015 | nowy czas

Piąta rocznica katastrofy smoleńskiej

nie można przyjąć oczywistości śmierci na podstawie informacji z mediów? miałem przyjemność uczestniczenia w kilku spotkaniach z udziałem andrzeja Dudy, a także przeprowadzenia z nim wywiadu przy okazji jego kandydowania na urząd prezydenta krakowa. Był to koniec 2010 roku i nic dziwnego, że rozmowę na krakowskich Plantach zaczęliśmy od tematu katastrofy smoleńskiej i chyba pierwszego starcia pomiędzy andrzejem Dudą a Bronisławem komorowskim, które toczyło się wtedy jeszcze w zaciszach gabinetów.

Był pan sekretarzem stanu w Kancelarii Prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Jak wspomina pan te trudne momenty tuż po katastrofie smoleńskiej?

– To był przede wszystkim wielki szok. Nie było mnie na liście pasażerów. Bardzo dużo ważnych i zasłużonych osób chciało wtedy lecieć do Katynia i byliśmy poproszeni, jako członkowie kierownictwa Kancelarii, o ustępowanie im miejsc w samolocie. Wiadomość o katastrofie zastała mnie w domu, w Krakowie. Mieliśmy wyłączony telewizor. Zatelefonowała znajoma, rozpłakała się i powiedziała: – Andrzej, rozbił się samolot z Prezydentem. To wydawało się niemożliwe. Jak coś takiego mogło się zdarzyć? Jak w cywilizowanym państwie, w Europie, może się rozbić tak ważny samolot? Trudno było w to uwierzyć. Włączyliśmy telewizor. Mówiono o katastrofie, ale bez szczegółów. Kolejne informacje były jednak coraz gorsze. Rozdzwoniły się telefony w mieszkaniu. Dzwonili bliscy, znajomi. Skontaktowałem się z pracownikami Kancelarii, panem ministrem Maciejem Łopińskim, który był wtedy w Gdańsku, panią Małgorzatą Bochenek i Bożeną Borys-Szopą. One już jechały do Pałacu Prezydenckiego. Ja też zacząłem się zbierać do wyjazdu. Zadzwoniłem jeszcze do Jacka Sasina, który przebywał na miejscu katastrofy. Minister Sasin wspomina rozmowę z panem w kontekście sporego pośpiechu obejmowania obowiązków prezydenckich przez ówczesnego Marszała Sejmu Bronisława Komorowskiego...

– To była dla mnie dosyć szokująca sytuacja. Około godziny 11 zadzwonił do mnie minister Lech Czapla, pełniący obowiązki szefa Kancelarii Sejmu, zawiadamiając mnie, że Marszałek Sejmu RP Bronisław Komorowski zamierza wygłosić przemówienie informujące, iż przejmuje wykonywanie obowiązków Prezydenta RP. Zapytałem wtedy, na jakiej podstawie? Usłyszałem, że na podstawie przepisu Konstytucji, który mówi o tym, co dzieje się w przypadku śmierci prezydenta. Wtedy zapytałem: – Panie ministrze, czy ktoś z panów widział ciało Pana Prezydenta? Padła odpowiedź, że nie. Wtedy spytałem, czy otrzymali jakąś oficjalną notę dyplomatyczną od strony rosyjskiej, że Prezydent nie żyje? Minister Czapla odpowiedział: – Nie, ale przecież to jest oczywiste. Nigdy nie zapomnę tych słów. Stwierdziłem – obydwaj jesteśmy prawnikami i mimo że o śmierci mówią media, to fakt ten nie jest oczywisty. Dodałem, że nie można przyjąć oczywistości śmierci na podstawie informacji z mediów. Stałem na stanowi-

Kandydat na Prezydenta RP Andrzej Duda przed wejściem do krypty pod Wieżą Srebrnych Dzwonów na Wawelu, gdzie spoczywa Prezydent RP Lech Kaczyński

sku, że na ten moment trzeba przyjąć przewidzianą konstytucyjnie formułę o tym, iż prezydent nie może wykonywać swoich obowiązków. I trzeba zastosować ten przepis, dopóki sprawa się oficjalnie nie wyjaśni. Skąd mógł się brać, pańskim zdaniem, ten pośpiech i naciski w działaniach Kancelarii Sejmu?

– Trudno mi to wyjaśnić. Nie mam wątpliwości, że była w tym chęć jakiegoś propagandowego rozegrania tej sytuacji. Minister Czapla powoływał się cały czas na kwestie bezpieczeństwa państwa, ale są jakieś granice. Zdaję sobie sprawę, iż Prezydent RP jest zwierzchnikiem sił zbrojnych, ale jako prawnik uważałem, że nie można przecież stwierdzać jego śmierci na podstawie doniesień medialnych. Jak było w następnych tygodniach?

– Jacek Michałowski zaczął „opanowywać” Kancelarię. Przejął nadzór nad wszystkimi biurami opuszczonymi przez naszych zmarłych przyjaciół. Między innymi biurem spraw zagranicznych i przede wszystkim biurem prasowym, czyli całą zewnętrzną komunikacją Kancelarii Prezydenta z mediami. Kilka dni później dostaliśmy zakaz jakichkolwiek wyjazdów służbowych. Pretekstem była regulacja pracy Kancelarii. Wcześniej ministrowie po prostu realizowali swoje obowiązki, a te wiązały się z częstymi służbowymi wyjazdami. Tutaj ewidentnie chodziło o uniemożliwienie naszych kontaktów poza Warszawą. Trwała już kampania wyborcza pana marszałka Komorowskiego. Zostaliśmy też poproszeni, ale raczej w formie nakazu, by wziąć zaległe urlopy. Odmówiliśmy, ale tak właśnie wyglądała ta „współpraca”… To były trudne dni. Spytałem na przykład pana marszałka o postępowanie w sprawie ustaw. Do tego momentu był taki obyczaj, że brałem ustawy, które przychodziły z Sejmu, dokonywałem analizy i przygotowywałem notatkę dla Pana Prezydenta i zanosiłem osobiście, przedstawiając razem z ustawą. Pan marszałek Komorowski odpowiedział, że nie chce kontynuacji tego obyczaju, a wszystkie notatki mam przekazywać za pośrednictwem panów ministrów Michałowskiego lub Czapli i nie chce ze mną rozmawiać na temat ustaw. Wywołało to we mnie pewien impas pracy w Kancelarii. Pracował pan oficjalnie w Kancelarii Prezydenta jeszcze do 6 lipca. Jak układały się relacje z nowym przełożonym?

– Nie oszukujmy się. Sytuacja była bardzo trudna od samego początku. Zaczęło się od tego, że pan marszałek Komorowski wezwał nas jeszcze 10 kwietnia na godzinę 16. Przyszli wszyscy, poza zastępcą szefa Kancelarii Jackiem Sasinem, który wtedy

leciał jeszcze ze Smoleńska do Warszawy. Marszałek oznajmił, że przejął obowiązki Prezydenta RP w związku ze śmiercią Lecha Kaczyńskiego. Po czym, co było kompletnie absurdalne, oznajmił, że... powołuje pana Michałowskiego jako p.o. szefa Kancelarii. Od razu zaprotestowaliśmy. Nie było potrzeby mianowania kogokolwiek na szefa Kancelarii, bo w regulaminie jej urzędowania jest wyraźny zapis o tym, że w przypadku nieobecności jej szefa (Władysława Stasiaka, który też zginął w katastrofie pod Smoleńskiem) jego obowiązki przejmuje zastępca, czyli minister Jacek Sasin. Jakim szefem był Prezydent Lech Kaczyński?

– Pan Prezydent był niezwykle otwartym człowiekiem. Dość powiedzieć, że tak młodej osobie jak ja – w dodatku on był profesorem, a ja niedawno zrobiłem doktorat – zaproponował po kilku miesiącach znajomości z takim pewnym zażenowaniem, abyśmy mówili sobie po imieniu. Mimo że miał wiele obowiązków, zawsze można było do niego przyjść, porozmawiać, przedstawić mu różne zagadnienia. Był niezwykle otwarty. Interesował się naszymi sprawami. Pytał o dom, rodzinę, żonę. Sam też był bardzo rodzinny. Był człowiekiem niezwykłym. Nie epatował nigdy nikogo swoją „prezydenckością”. Taką samą osobą była Pani Prezydentowa. Ich odejście to nie tylko strata dla nas, ale myślę, że przede wszystkim dla Polski. Profesor Lech Kaczyński był wielkim patriotą, świetnym znawcą historii, rozumiał jej procesy, potrafił cykliczność dziejów przekładać w analizach na aktualną polską sytuację. Dostrzegać płynące stąd zagrożenia. Warto przypomnieć jego nieustępliwość w niektórych sprawach międzynarodowych. Był świetnie przygotowanym politykiem, wielkim człowiekiem. W jaki sposób trafił pan do polityki?

– W 2005 roku rozpocząłem współpracę z posłami PiS. Nie byłem wcześniej członkiem tej partii, ale głosowałem na Prawo i Sprawiedliwość, jej program był zgodny z moimi poglądami politycznymi, z moim poglądem na Polskę i na to, jak powinien wyglądać kształt naszego państwa. Zacząłem od pracy legislacyjnej, byłem ekspertem klubu PiS. Później minister Zbigniew Ziobro poszukiwał wiceministra, który będzie zajmował się właśnie sprawami legislacyjnymi i zaproponowano mu moją kandydaturę. Nie znał mnie zupełnie. Porozmawialiśmy i tak trafiłem do polityki. Można powiedzieć, że od razu do wielkiej polityki. Duży wpływ na mnie miała współpraca z Panem Prezydentem Lechem Kaczyńskim, człowiekiem całkowicie oddanym Polsce i sprawom publicznym. I to jest tak, że człowiek się „zaraża” tym, że można coś naprawdę zrobić dla ludzi. To jest ważniejsze niż pieniądze.

Rozmawiał Bogdan Dobosz


drugi brzeg|23

nowy czas |03 (213) 2015

Günter Grass 1927 – 2015 Był najwybitniejszym przedstawicielem powojennej literatury niemieckiej i najbardziej kontrowersyjnym. Günter Grass urodził się w Wolnym Mieście Gdańsk. Ten biograficzny fakt i uczynienie z niego miejsca akcji najważniejszej powieści Blaszany bębenek (1959) sprawiły, że w Polsce miał rzesze czytelników, którzy traktowali go jak swojego pisarza. Tym bardziej że przez długie lata jego książki w komunistycznej Polsce były niedostępne. Blaszany bębenek powstał jako część trylogii. Uzupełniały ją Kot i mysz (1961) i Psie lata (1963), które nie zyskały jednak tak dużego rozgłosu. Günter Grass urodził się w tej części świata, której charakter miał być unicestwiony. Po zakończeniu II wojny światowej rodzinne strony pisarza straciły swą dotychczasową żywotność. Totalne wymieszanie etniczne, ostało się może kilku autochtonów, o przewadze krwi kaszubskiej, tereny bolesnych doświadczeń. I w tych klimatach powstaje powieść Grassa Blaszany bębenek. Analiza świadomości narodu, który przewodził Europie, próbuje zrozumieć swój upadek i znaleźć godne wyjście. Bohater powieści broni się przed wiekiem dojrzałym, w czym ułatwia mu wypadek, i pozostanie karłem. Przekaz jest czytelny: bohater powieści, a może też i autor nie chcą dojrzewać w swojej kulturze. Nie chcą płacić ceny za tę dojrzałość i konieczność ponoszenia konsekwencji za grzechy swoich przodków. Książka opowiada o czasach powstawania faszyzmu na tych terenach, gdzie ścierały się kultury: polska, niemiecka i kaszubska. W 1979 roku na podstawie tej powieści Volker Schlöndorff stworzył film, który otrzymał Oscara w kategorii filmu nieanglojęzycznego. Autor z tej biograficznej gehenny wychodzi obronną ręką i na długie lata staje się sumieniem pokonanego narodu, który rozpoznał i zaakceptował swoje błędy. Niestety, jak się pod koniec życia pisarza okazało, rzeczywistość jest bardziej brutalna niż jej literacka projekcja. Günter Grass nie pozostał w życiu

karłem, dojrzewał z innymi, popełniał podobne grzechy. W 2006 roku pisarz w powieści Przy obieraniu cebuli nieoczekiwanie ujawnił, że pod koniec wojny jako 17-latek służył w hitlerowskiej formacji wojskowej Waffen-SS. W 1942 roku zgłosił się do służby w niemieckiej marynarce wojennej Kriegsmarine, jednak z powodu młodego wieku nie został przyjęty. Rok później powołano go wraz z całym jego rocznikiem do paramilitarnej Służby Pracy Rzeszy RAD. W 1944 roku został wcielony do Waffen-SS w 10 dywizji pancernej „Frundsberg”. Miał wówczas 17 lat. W wywiadzie dla „Frankfurter Allgemeine Zeitung” wyznał: „Musiałem to z siebie wreszcie wyrzucić. [...] Dla mnie, jako iż jestem pewien moich wspomnień, Waffen-SS nie było początkowo czymś odrażającym, a jedynie elitarną jednostką, która ciągle jeszcze była używana tam, gdzie było niebezpiecznie, i która – jak się mówiło – ponosiła również największe straty”. Książka opowiada losy pisarza od dzieciństwa w Gdańsku aż po publikację Blaszanego bębenka. Po tym wyznaniu pisarza prezydent Lech Wałęsa żądał pozbawienia Grassa tytułu honorowego obywatela Gdańska. Po II wojnie światowej Grass zamieszkał w Berlinie Zachodnim. W tym mieście oraz w Düsseldorfie ukończył studia plastyczne. Z wykształcenia był rzeźbiarzem. Oprócz pisarstwa zajmował się grafiką i projektował okładki do własnych książek. Grass był jednym z najbardziej zaangażowanych w politykę pisarzy. Popierał politykę pojednania z Polską kanclerza Willy Brandta. Był przeciwnikiem zjednoczenia Niemiec, ostro krytykował interwencję Stanów Zjednoczonych w Iraku, a Izrael za uprawianie polityki agresji. Pomimo aktywnej działalności politycznej nie porzucił twórczości. W 1977 roku powstała kolejna powieść Turbot, której akcja rozgrywa się również na terenie Gdańska, tym razem bardziej rozciągnięta w czasie: od neolitu do współczesności. A jak współczesność, to i robotnicze strajki. To z tego powodu książka nie mogła się ukazać w Polsce. Siłą sprawczą przedstawionych w powieści dziejów jest tytułowy turbot – tajemnicza ryba z baśni o rybaku i jego żonie. Grass przedstawia człowieka z narzuconymi mu ograniczeniami, który szuka możliwości wyzwolenia.

Kilka lat później powstało dłuższe opowiadanie Spotkanie w Telgte, osadzona w czasach schyłku wojny trzydziestoletniej. Jest to fikcyjne spotkanie autentycznych postaci: dwudziestu jeden artystów z całych Niemiec. Są wśród nich poeci, teolodzy i muzycy, między innymi Simon Dach, Angelus Silesius czy Paul Gerhardt. Czytają swoje prace, dyskutują, jedzą. Opowiadając o nich, autor nawiązuje w rzeczywistości do Grupy 47, która działała w RFN w latach 1947-1967, i upomina się o obecność wyższych wartości w debacie publicznej. Na kolejną powieść czytelnicy Güntera Grassa musieli poczekać trochę dłużej. W 1992 roku pisarz wydał Wróżby kumaka, które zyskały w Polsce dużą popularność dzięki ekranizacji Roberta Glińskiego z 2002 roku – z Krystyną Jandą i Matthiasem Habichem w rolach głównych. Miejscem akcji polsko-niemieckiego romansu tuż po transformacji roku 1989 jest znowu Gdańsk. Swoją twórczość Günter Grass zakończył w 2012 roku wierszem denuncjacją Co trzeba powiedzieć opublikowanym na łamach „Süddeutsche Zeitung”. Autor apelował w nim o zaprzestanie sprzedaży Izraelowi niemieckich okrętów podwodnych, które można uzbroić w broń jądrową. Przyznał, że dotąd milczał w tej sprawie, bojąc się posądzenia o antysemityzm. Wiersz wywołał gorące polemiki. Z czasem jednak okazało się, że Izrael rzeczywiście zaopatrzył zakupione od Niemców okręty w głowice jądrowe. Günter Grass był laureatem wielu prestiżowych wyróżnień, między innymi Nagrody Sonninga, przyznawanej przez uniwersytet w Kopenhadze za wkład w kulturę europejską. W 1999 roku pisarz otrzymał Nagrodę Fritza Bauera, przyznawaną przez Unię Humanistyczną, najstarszą niemiecką organizację występującą w obronie praw obywatelskich. Ten sam rok przyniósł mu też literackiego Nobla. Günter Grass wracał często do Gdańska, co sprawiło, że był traktowany jako najwybitniejszy żyjący gdańszczanin. W Gdańsku miał też swojego polskiego wydawcę i w Gdańsku podano informację o śmierci pisarza. Bartosz Ulga


24| drugi brzeg

03 (213) 2015 | nowy czas

Lesław Alexander Konopelski 1949 – 2015 Urodził się w polskiej rodzinie. Muzykę pochłaniał od wczesnego dzieciństwa dzięki wujowi, który kolekcjonował amerykańskie płyty, a swoich idoli słuchał ze starego radioodbiornika będącego dla małego Leszka jednym z najważniejszych elementów wyposażenia wujowego pokoju. Dzięki mistrzowskiemu opanowaniu gitary i wyjątkowej barwie głosu, w opinii wielu osób Leszek Alexander bez najmniejszych kompleksów mógłby stanąć na jednej scenie z Erikiem Claptonem. Trudno dziś wyrokować, który z obu panów otrzymałby większe owacje. Leszka po raz pierwszy spotkałem 30 listopada 2009 roku. Tego dnia Włodek Fenrych, globtroter-erudyta, stały współpracownik „Nowego Czasu” spontanicznie zaproponował mi wyprawę do krypty anglikańskiego kościoła St. George the Martyr w Londynie przy Borough Station. Była to andrzejkowa ARTeria „Nowego Czasu”, której bohaterem był Andrzej Krauze, wystawiający swoje znakomite rysunki. Wtedy to po raz pierwszy spotkałem ludzi, których dotychczas znałem tylko ze szpalt pisma, które Włodek czasami mi podrzucał, a obecność Andrzeja Krauzego, którego rysunki podziwiałem jeszcze jako nastolatek, przyprawiła mnie o zawrót głowy. Postaci przewijały się jak w kalejdoskopie, a ja chłonąłem wszystko i wszystkich. Wiedziałem, że będę tu wracał. Gdy usłyszałem wokal Leszka Alexandra, stałem przez chwilę nieruchomo nie dowierzając, że to wszystko naprawdę się dzieje. Pierwsza gitarowa solówka wywołała u mnie jednoznaczne skojarzenie. On gra jak Clapton! Po występie solowym Leszek towarzyszył jeszcze na scenie znakomitej Dominice Zachman, która również wystąpiła w repertuarze bluesowym. Byłem tak oczarowany ich występem, że bałem się do nich podejść, co raczej nigdy po koncertach mi się nie zdarza. Dwa lata później byłem odważniejszy i lepiej przygotowany technicznie. 16 lipca 2011 roku zabrałem ze sobą dyktafon i w podziemnych korytarzach St. George the Martyr poprosiłem Leszka Alexandra o rozmowę. Leszek – jak zawsze – oprócz nieodłącznej gitary przywiózł ze sobą na ARTerię swój magiczny sprzęt nagłaśniający oraz kilometry kabli, których pajęcza sieć za pomocą jego dłoni połączyła wszystkie mikrofony i instrumenty w doskonałą harmonię. W oddali słychać było jamujących muzyków, a mój rozmówca spokojnym tonem rozpoczął swoją opowieść...

– Gdy miałem dwadzieścia parę lat, grałem Hendrixa, Led Zeppelin. Byłem bardzo szybki i grałem w stylu Hendrixa jeszcze zanim Hendrixa słyszałem. Jak usłyszałem pierwszy utwór, Hey Joe, to stałem przy tej maszynie, co grała i czułem, jakby ktoś zimną wodę lał mi po plecach. Nie mogłem uwierzyć, że facet grał to co ja, tylko sto razy lepiej. Potem zaczął się ten mój związek z Hendrixem. Zacząłem śpiewać i grać zupełnie jak on. Dlaczego wyjechałeś do Stanów?

– Grałem w restauracji w Londynie i pewnego wieczoru przyszedł tam starszy facet w starym płaszczu. Usiadł, słuchał, a potem poszedł. Na drugi dzień znowu przyszedł, a na trzeci dzień poprosił mnie do stołu i mówi: jestem managerem bardzo znanego music business. Nie powiem ci, co to jest, ale oferuję ci kontrakt na sześć miesięcy. Jak ja ci nie znajdę recording contract, to nikt ci nie znajdzie, tylko musisz to podpisać na sześć miesięcy. Podpisałem więc ten kontrakt na sześć miesięcy i okazało się, że był to manager Davida Essexa. Dwa dni potem David Essex przyszedł do restauracji z Alice Cooperem. Naturalnie wszystkie kelnerki się posiusiały (śmiech). Dawid Essex gra na perkusji, i to niesamowicie gra, i tak samo fantastycznie śpiewa bluesa. Miałem parę piosenek, które sam napisałem i po prostu poszliśmy do studia i je nagraliśmy. Znakomicie grasz na gitarze, masz mocniejszy głos niż Clapton. Dlaczego ktoś taki nie zrobił kariery? Co cię zablokowało?

– Tak szczerze mówiąc to ten kontrakt. Dlaczego pojechałem do Ameryki? Bo oni tam najlepiej grają i mają tego czuja. Motown to jest jazz dla wszystkich. Ludzie nie zdają sobie sprawy, że to jest jazz. Jak oni grają, to jeden gra jedną sekcję, drugi gra drugą sekcję, trzeci... itd, a w Anglii wszyscy zapier...ją na tym samym. Ten gra funkcję A, a prowadzący też gra A i nie ma, że szukają jakiejś harmonii i żeby każdy miał jakieś swoje miejsce. Wiesz… zawsze jak słucham płyt z Motown, to tam gitara nie tylko ci gra, ale ona zawsze ma taki mały pasaż i dlatego te płyty były tak niesamowite w tych czasach. Tamla Motown kojarzy mi się z soulem...

– Tak, bo soul to jest prosty jazz, a taki Coltrane, to jest już bardziej skomplikowane, bardziej intelektualne, a jednocześnie wszyscy, którzy grali wtedy w Motown, to byli jazzmeni. Motown to tacy artyści jak Diana Ross, Lionek Richie, a

Zagrajmy Leszkowi Sukces nowoczasowej ARTerii zawdzięczaliśmy również Leszkowi. Był z nami od początku. Kiedy dowiedział się o naszej inicjatywie, od razu dołączył do zespołu szaleńców. Zaprosił znanych sobie muzyków, przywiózł swój sprzęt oraz pożyczony z Jazz Cafe POSK, polecił wynajęcie brakujących elementów nagłośnienia i sam objął funkcję głównego akustyka i animatora muzycznych ARTeryjnych wydarzeń. Występował na zaaranżowanej przez siebie scenie. Wspierał innych wykonawców improwizowanym akompaniamentem, co z kolei przemieniało się w niepowtarzalne sesje trwające do wczesnych godzin porannych. Taką prawdziwą ucztą muzyczną, której nigdy nie zapomnę, był ARTeryjny wieczór, kiedy królowa Elżbieta II obchodziła swój jubileusz na Tamizie. Służby porządkowe odcięły nas od reszty świata, wstrzymano ruch kołowy, dojechać można było tylko kolejką podziemną. I nagle oberwanie chmury. Strumienie wody przepędziły wszystkich pod ziemię, zatłoczone pociągi zabierały przemokniętych uczestników królewskiej parady, w tym naszych gości, do domów. Zostaliśmy prawie sami z kilkoma muzykami i z Leszkiem. W ten sposób doszło do najbardziej kameralnej i najdłuższej jazz session, w jakiej uczestniczyłem. Po północy do krypt do krypt weszli zmoknięci Hiszpanie, którzy w drodze do hotelu usłyszeli muzykę. Zostali do rana. Wychodząc nie mogli uwierzyć w swoje szczęście. Pogoda zepsuła paradę, ale w zamian dostali muzykę z najwyższej półki. – Czy macie swoje płyty? – pytali. Płyt nie było, i nie będzie. Niestety, tak często bywa z prawdziwymi perłami. Tak było z Leszkiem. Pozostaną wspomnienia, jego pełna wirtuozerii gra, pasja i ludzkie zwyczajne ciepło. I wiara nie w zapis, a w zdolności usłyszenia piękna i jego doświadczenia. Symptomatyczne jest to, że ten doskonały instrumentalista nie znał zapisu nutowego. Grzegorz Małkiewicz

ich muzyka była patentem czysto amerykańskim. Dopiero po latach w Anglii pojawił się Simply Red, który grał podobnie…

– ...UB40 tak samo ciekawie nagrywali, Level 42 i parę australijskich zespołów, które też podobnie grały. Wiesz…, dla mnie muzyka musi mieć czuja, musi być sekcja dęta itd... …aranż czyli to, czego nie ma dziś na takim poziomie, jaki był wtedy. Tęsknię też za brzmieniem organów Hammonda, których dziś już tak powszechnie się nie spotyka.

– Czasami jeszcze to wszystko jest. Są tacy bracia., nazywają się The Neville Brothers. Oni mają po sześćdziesiąt parę lat i ciągle jeszcze grają. Wiesz, najpierw miałem taki pomysł, żeby ekwipunek cały kupić i porządne gitary, bo zawsze na śmieciach grałem (śmiech). Mówisz o tej, na której grałeś przed chwilą?

– Tę gitarę to akurat kupiłem za 90 funtów, ale okazało się, że to jest gitara, która jest warta dwa i pół tysiąca (śmiech). Oprócz tego ostatnio kupiłem z Ameryki w Custom Shop Fendera 335, a ta akustyczna gitara, która tam stoi, to Martin. Pomimo, że urodziłeś się tutaj, twój polski jest idealny. Rodzice pochodzą z Polski?

– Tak, ojciec ze Lwowa, a matka z Warszawy. Polacy urodzeni w Anglii nie mówią zazwyczaj tak czysto po polsku, jak ty.

– Nie czytam nut, nie piszę, i wszystko biorę na ucho. Mam dobry słuch. Matka była arystokratką, ale nigdy się nie chwaliła swoim pochodzeniem. Zachowywała się i mówiła po polsku w pewien szczególny sposób. Czy Leszek Alexander to twój pseudonim artystyczny, czy nazwisko?

– To są moje pierwsze dwa imiona. Czy mając polskie korzenie i grając bluesa, słyszałeś o takich artystach jak Tadeusz Nalepa, Breakout czy Dżem?

– Nie, natomiast Niemen bardzo mi zaimponował. Ta płyta, gdzie są te świeczki i gdzie on bierze te wysokie nuty nawet wyżej niż najwyższa nuta na gitarze (śmiech). To była niesamowita gimnastyka. Ostatni duży koncert, jaki miałem tu, w Anglii, był w 1986 roku. Perkusista z King Crimson Brian Auger, Kokomo, basista, który grał wtedy z Joe Cockerem i ja. Ale mieliśmy takie zakichane szczęście, że byliśmy pierwszym zespołem, który zagrał na tym koncercie. Dopiero, jak myśmy skończyli, weszła prasa. Nie słyszeli nas, a gdyby słyszeli, to wiesz co by było? Bo ludzie powariowali... Po wyłączeniu dyktafonu nasza rozmowa zeszła na tematy osobiste. Udzielił mi kilku cennych rad, jak odnaleźć się w społeczno-ekonomicznych labiryntach Zjednoczonego Królestwa. Powiedział mi też, że życie to nie tylko zarabianie na chleb. W dużym stopniu tamta rozmowa z nim uruchomiła we mnie nowe myślenie. I to właśnie w jakimś stopniu dzięki tej rozmowie jestem dziś w takim punkcie swojego życia, a nie w innym. Leszek Alexander posiadał także rzadko spotykaną intuicję odnajdywania się w jam sessions, które mimo że były spontaniczne, dzięki Leszkowi w sposób praktycznie dla słuchacza niezauważalny, były przez niego zawsze po mistrzowsku kontrolowane. Leszku, zamiast blasków jupiterów, na które zasługiwałeś, wolałeś skromną konsolę akustyka w kameralnym Jazz Cafe POSK. Za gitarę chwytałeś tylko czasami, a znacznie częściej sprawiałeś, że to inni byli tam słyszalni. Teraz spotykasz wszystkich największych, w tym także swojego ukochanego Jima. Zagrajcie razem Hey Joe, a potem zróbcie taki jam, jakiego tam jeszcze nigdy nie było... Dziękuje Ci za każde słowo.

Sławomir Orwat



03 (213) 2015 | nowy czas

było też z kolaboracją Mazzoll & Arhythmic Perfection czy teraz z Kwartetem Pro Forma. To do mnie wychodziły te projekty, a ja się w nich odnajdywałem, czułem dobrze i po prostu dołączałem. Myślę, że jest to na tyle lekka i przyjemna praca, że póki są energia, siły i chęć, to nie należy jej ograniczać. „Najbardziej dziękuję mu za to, że w ważnym momencie życia pomógł mi uwierzyć w siebie” – tak o tobie mówi Tomek Glazik. Jak wielu muzykom pomogłeś uwierzyć w siebie i na czym to polega?

– Czy ja wiem, czy ja mu pomogłem? Z Tomkiem kolaborowałem już trochę wcześniej, przy płycie Piosenki Toma Waitsa i w różnych moich solowych historiach. Głównie chodziło o płytę 41. Potrzebowałem saksofonisty. Nikogo nie było na podorędziu i Janek Zdunek, który już wcześniej do Kultu dołączył, przyprowadził kolegę z zespołu, który okazał się bardzo sympatyczny i kreatywny. Trafiło mu się to podobno – jak sam mi powiadał – w momencie, kiedy zastanawiał się nad bardzo istotną decyzją w swoim życiu, czy rzucić saksofon i pójść pracować do firmy, bo właśnie wtedy pojawiła się taka okazja, czy też ciągnąć ten saksofon, który wtedy jawił mu się jako przedsięwzięcie z gatunku absolutnego no future i w tym momencie pojawiłem się ja, więc... tak, pomogłem mu, ale on mi też pomógł. Dołączył do kolektywu i wyjątkowo dobrze się wpasował. Kazik oblegany przez fanów po koncercie w londyńskiej Scali

Nie ma takiej szajki jak ta Z KaZiKieM StaSZewSKiM, liderem legendarnego zespołu Kult rozmawia Sławomir Orwat. Dwa ostatnie w historii koncerty KNŻ (Kazik Na Żywo) odbędą się 25 kwietnia w edynburgu oraz 26 kwietnia w Londynie. Na koncerty zaprasza BUCH iP

Kiedy zapytałem Piotra Wieteskę, na czym jego zdaniem polega fenomen ponad trzydziestoletniej popularności zespołu Kult, wskazał m.in. na bardzo dobre teksty, niespotykany styl, twoją charyzmę, stabilny skład oraz pozamuzyczny charakter kapeli. Jak wygląda pozamuzyczne życie Kultu?

– Jesteśmy czymś na kształt rodziny, bo jednak czas znajomości niektórych z nas trzeba liczyć już w dekadach. Użyłbym tu nawet poważniejszego słowa – przyjaźni. Jest to słowo, którym staram się nie szafować i strasznie mnie irytuje, gdy ktoś ledwo kogoś poznał i coś tam z nim zrobił, mówi „no... nagraliśmy z przyjaciółmi”. Dla mnie określenie „przyjacie” wymaga spełnienia bardzo wielu warunków. Zaufanie, wybaczanie sobie pewnych historii, które w innych układach interpersonalnych byłyby być może nie do wybaczenia. Rodzina ma to do siebie, że nie musi się spotykać cały czas. My praktycznie bardzo rzadko spotykamy się ze sobą. Kiedyś odbywało się to zdecydowanie częściej. Jest to grupa ludzi, wśród których czuję się najbardziej u siebie. Istnieje w niej na pewno coś takiego jak swoiste poczucie humoru i kod językowy, jakim się porozumiewamy i który dla większości ludzi z zewnątrz jest nieczytelny, a dla wielu z nich możemy nawet wydawać się grupą kretynów, którzy śmieją się nie wiadomo z czego. Ponieważ przeszliśmy razem przez tak wiele meandrów i fal życia naszego, które coraz dłuższe jest, pewne rzeczy, które są dla nas wspólne i które możemy sobie opowiadać bez podawania kontekstu czy tłumaczenia. Mam kolegę, który mieszka w Hiszpanii i który ma żonę Niemkę. Gdy przyjeżdża do niego jakiś polski kolega, nigdy na te spotkania nie zabiera swojej żony. Kiedyś w końcu jednak zapytała go z wyrzutem: dlaczego nie poznajesz mnie ze swoimi kolegami? I on jej wtedy odpowiedział, że nie chodzi tu nawet o barierę językową tylko o to, że musiałby praktycznie po każdym

zdaniu tłumaczyć jej cały kontekst kulturowy, kod językowy i byłoby to męczące także dla niej. Podobnie jest z nami. Kiedyś napisałem piosnkę z tekstem „zaprawdę powiadam wam, nie ma takiej szajki jak ta”. I tak to trochę jest, że poza tym, że wspólnie robimy muzykę, czujemy się też wyjątkowo w swoim towarzystwie. Natomiast jeśli chodzi o tę stabilność składu, to ostatnimi laty ona jest, ale na początku Kult był tyglem, gdzie strasznie zmieniały się składy osobowe. Widocznie było to potrzebne do tego, aby dotarło się to, co było w nas najlepsze. Nie wyobrażam sobie w składzie zespołu jakiegoś wybitnego muzyka, chociażby najzdolniejszego, z którym nie byłoby porozumienia mentalnego. Układ interpersonalno-charaktorologiczny jest niezwykle istotny. Janusz Zdunek powiedział: „Kazik jest człowiekiem o bardzo rozległych zainteresowaniach… Stąd w jego twórczości jest wiele różnych elementów”. I faktycznie. Jest w twojej muzyce i rap, i rock, i jazz, i progresja, i pastisz, i psychodela... Wszystko już wyczerpałeś, czy masz w zanadrzu jeszcze coś, czym nas zaskoczysz?

– Nie wiem, czy wszystko wyczerpałem. Jest mi trudno na to pytanie odpowiedzieć. Co jakiś czas okazuje się, że jednak wszystkiego nie wyczerpałem. Teraz na przykład związałem się z Kwartetem Pro Forma z Poznania, co na początku miało być tylko historią jednorazową. Jest to coś w rodzaju poezji śpiewanej, czy występów natury teatralnej. Ja sobie nie wymyślam nowych ścieżek. Wymyśliłem z Piotrem Wieteską Kult. Z racji swoich fascynacji rapem wymyśliłem moje historie solowe. Większość innych rzeczy to ludzie sami mi wymyślili. Od wielu lat jestem trochę jak gąbka. Chłonę pomysły, które ktoś mi podrzuca, rzadko wychodzi to ode mnie, a ostatnio praktycznie nie wychodzi. Tak było z powstaniem KNŻ czy z dołączeniem do El Dupy. Tak

W pewnym momencie bardzo mocno zaangażowałeś się w życie polityczne naszego kraju, które ostatnio chyba stoczyło się do jeszcze bardziej negatywnej niszy. Czy politycy przestali przejmować się artystami, czy może to artysta nie jest już dziś tak groźny jak kiedyś?

– Myślę, że na dobrą sprawę nigdy się nie przejmowali. Zajmowanie się muzyką – i to nie tylko w społeczeństwie polskim – jest generalnie postrzegane jako zajmowanie się czymś mało poważnym, Na przykład rodzice Karoliny, żony mojego starszego syna, kiedy dowiedzieli się czyim jest on synem, byli mocno przerażeni tym, że zaraz trafią pewnie na rodzinę niemalże patologiczną, w której narkotyki i alkohol są na porządku dziennym. Taki jest społeczny ogląd tej niepoważnej branży, jaką jest muzyka popularna. I kiedy tak siedzieliśmy i rozmawialiśmy, w końcu zdobyli się na to, żeby powiedzieć, że są niezwykle zbudowani, zaskoczeni i wdzięczni losowi, ponieważ ja i moja żona okazaliśmy się jednak poważnymi ludźmi, którzy równie mocno są zatroskani losem swoich dzieci i chętni są dać im swoją pomoc w każdej chwili, kiedy tylko będą tej pomocy potrzebowali. Myślę więc, że politycy nie stanowią tu jakiegoś wyjątku. Dla nich zawsze byliśmy grupą niepoważnych i niegroźnych trefnisiów. Ja bym w ogóle nie przeceniał siły sprawczej muzyki. Czasami nawet żartuję sobie, że znam tylko jedną piosenkę, która była siłą sprawczą, żeby zmienić system polityczny. Było to w Portugalii podczas Rewolucji Goździków w 1974 roku, kiedy dźwięki piosenki Zeca Afonso Grândola, Vila Morena stały się sygnałem, by iść i obalić dyktaturę następcy Salazara – Caetano. Oglądałem jakiś czas temu biografię szefa FBI Edgara Hoovera. Jest tam taki wątek, w którym zaczyna mówić się o Dylanie, o tym, że się gdzieś tam plącze i że ma bardzo obrazoburcze piosenki. Zebrała się więc w siedzibie FBI narada, która miała zdecydować co z nim zrobić. W końcu zapada decyzja, że jest to przecież tylko niepoważny piosenkarz i najlepiej zostawić go w spokoju. A były to przecież piosenki, które kreowały wtedy świadomość bardzo dużej rzeszy młodych ludzi. Myślę więc, że politycy nie są świadomi i nigdy nie będą świadomi. No cóż…, nasza działalność ogranicza się jedynie do wykrzyczenia lub wyśpiewania swojego gniewu jako reakcji na to, co się wokół nas dzieje. Chciałbyś kiedyś zobaczyć płytę pod tytułem Tata Janusza? Czy istnieje więź pokoleniowa trzech panów Staszewskich? Rozmawiałem przed chwilą z Jankiem na ten temat i jego odpowiedź na to pytanie już znam.

– No, byłoby to ciekawe. Janek jest bardzo zdolnym muzykiem, aczkolwiek ma kłopoty, żeby się zorganizować, ale on działa w tak oddalonej działce od mojej, że to mogłoby być naprawdę ciekawe. Tak. Chciałbym zobaczyć, jak on by to opracował. A więź nasza jest taka, że duch Stanisława Staszewskiego mimo już jego czterdziestoletniej nieobecności na tym świecie, ciągle sprawuje pieczę


rozmowa na czasie |27

nowy czas |03 (213) 2015

Łatwiej muzyki się słucha, trudniej o niej się mówi Z Janem StaSZewSkim, synem kazika i wnukiem Stanisława, rozmawia Sławomir Orwat Łatwo jest być artystą, będąc wnukiem Stanisława i synem Kazika Staszewskich?

rzeczywistość, która wcale Boga nie wyklucza, a jednocześnie jest on dla nich Bogiem wolności, a nie Bogiem nakazów.

– Muzycznie robię zupełnie coś innego niż mój tata i dziadek. Kiedy tata postanowił śpiewać piosenki swojego taty, to z początku one do niego nie bardzo przemawiały. W końcu jednak do nich dojrzał. Zawsze słuchałem muzyki mojego taty i muzyki Staszka, ale to, co robię, jest inne. Pod względem tekstowym obaj, i dziadek i tata, mają postawę antysystemową, postawę wojownika.

Czy chciałbyś kiedyś na swojej półce zobaczyć płytę pod tytułem Tata Janusza?

– Jeśli miałaby się nazywać Tata Janusza, to musiałbym śpiewać jego piosenki. Do tego chyba jeszcze na razie nie dojrzałem, ale na pewno mam chęć nagrać kiedyś coś z moim tatą. Nie wykluczam tego, on także – z tego co wiem – takiej możliwości nie wyklucza.

Anarchistyczną?

– Nie do końca, bo anarchia kieruje się brakiem zasad, ale jeśli rozumieć słowo „anarchistyczny” jako punkowy, dziki, nieokiełznany, to na pewno tak.

Jakie są plusy i minusy bycia Januszem Staszewskim, kiedy wchodzisz do studia albo na scenę? Czy w tym samym stopniu są to ułatwienia i utrudnienia.

– Dokładnie! To jest czysta kwintesencja. I jeszcze jedna uwaga. Mówienie o mnie Janusz Staszewski jest błędne. Nazywam się Jan Staszewski, a Janusz jest tylko wymyśloną przeze mnie ksywą. Chociaż większość ludzi w branży i tak zapewne wie kim jestem, nie chcę promować się nazwiskiem i tym, że jestem synem Kazika. Z drugiej jednak strony prawdą jest, że w dziedzinie muzyki bardzo dużo nauczyłem się od mojego taty. Mamy w domu domowe studio, w którym tata niejednokrotnie mi pomagał i pokazywał, jak technicznie tworzy się muzykę za pomocą przeróżnych programów i to jest jego ogromny wkład w to wszystko, co muzycznie u mnie się działo. Jednocześnie kiedy wydałem swoją pierwszą płytę i dziennikarze ciągle mnie pytali, „jak to jest być synem Kazika”, to po jakimś czasie to pytanie już mnie zwyczajnie męczyło, bo przede wszystkim jest to dla mnie mój tata, a dopiero potem Kazik artysta.

Przebogatą twórczość taty chłonąłeś niczym gąbka w całości, czy też wyłapywałeś z niej tylko konkretne elementy, które były ci bliskie i które z czasem uznałeś za swoje?

– Czasami nie miałem wyboru, bo na przykład, jak tata robił płytę, to tych nagrań słuchał codziennie po kilka razy. Na pewno inspirowałem się niektórymi jego piosenkami. Niektóre do mnie przemawiały bardziej, inne mniej, bo tata znany jest nie tylko z punkowego sznytu, też z tego bardziej satyrycznego, trochę w stylu Zaciera czy El Dupy. Ale najbardziej podobały mi się te jego waleczne kawałki, w których w moim tacie odzywała się dusza wojownika. No właśnie, czy nie uważasz, że ta dusza wojownika w ostatnich latach nieco w nim przycichła? Odnoszę wrażenie, że teksty z początkowego okresu istnienia Kultu, jak i jego solowe dokonania z lat 90., kiedy to nie zostawiał suchej nitki na pewnych ludziach, były bardziej wojownicze niż te obecne. Zgodzisz się z tą opinią?

– Ja bym się nie zgodził, że złagodniał. Jeśli człowiek podejmuje jakieś życiowe wybory, które go w pewien sposób kształtują, to potem trudno jest wrócić do dawnego sposobu myślenia. On bardzo dużo doświadczył w swoim życiu i mimo że być może ten upływ czasu trochę w jego twórczości widać, to wydaje mi się, że tata ciągle w swoich tekstach ma coś ważnego do powiedzenia. Jak postrzegasz grupę Kult, która jest niewątpliwie najważniejszym projektem artystycznym twojego taty? To niespotykany w Polsce fenomen, że pomimo ponad 30 lat istnienia, ta muzyka nieustannie przyciąga tłumy.

– Cieszy mnie, że ten zespól cały czas ma poparcie ludzi, a najważniejsze w tym wszystkim jest to, że oni po prostu robią swoje. Mój tata nigdy się nie sprzedał. Zawsze odmawiał udziału w reklamach piwa, czapek, koszulek czy innych towarów. Robi swoje i ciągle ma coś do powiedzenia. Myślę, że w tym tkwi cała tajemnica. Twoją debiutancką płytę kupiłem od razu, jak tylko ukazała się w sklepach. Z ulgą przyjąłem fakt, że jest to zupełnie inna muzyka od tej, którą umownie można by określić „kultową”. Wyraźnie podążasz w kierunku reggae. Czy taką muzykę chcesz tworzyć?

– W pewnym momencie zacząłem szukać w muzyce czegoś więcej, i to nie tylko w samej muzyce, ale też w otaczającej mnie rzeczywistości. Postanowiłem, że chcę się uczyć, zdobywać wiedzę itd. Pewien artysta reggae powiedział kiedyś, że z muzyki nauczył się o wiele więcej niż w szkole i ja się pod tym podpisuję. Muzyka reggae mówi o Bogu, o rzeczywistości, o problemach, i właśnie ta muzyka wzniosła mnie na wyższy poziom duchowy, intelektualny i pozwoliła mi nieco szerzej spojrzeć na wszystko, co mnie otacza. Dzięki niej bardzo dojrzałem. Wszyscy artyści, na których wzrastałem, śpiewali, krzyczeli i wypluwali z siebie te wszystkie ważne słowa, bo jest to muzyka bardzo mocno związana z bólem istnienia i dlatego najbardziej mi odpowiada. Zaczekaj na moją drugą płytę. Wtedy dopiero zobaczysz, jak to wszystko u mnie wygląda. Łatwiej muzyki się słucha, trudniej o niej się mówi.

A jaki jest twój tata prywatnie?

– Pracowity, spokojny, zawsze ułożony, miły i małomówny, choć czasem też się spinamy ze sobą, jak to w rodzinie (śmiech).

Jan Staszewski z ojcem Kazikiem O czym opowiadasz swoim słuchaczom?

– Różne są to inspiracje. Czasami jest to smutek, czasami szczęście. Staram się zawrzeć w mojej muzyce przekaz, który jest dla człowieka budujący. Mówię o Bogu poprzez pokazanie określonych problemów. Cieszy mnie, gdy słyszę, że ktoś w tekstach mówi o sobie. Przychodzi mi w tej chwili na myśl utwór Głowa do góry, który był pierwszym singlem i zarazem takim jakby moim pierwszym hitem. Mówię tam właśnie o sobie. Nie o to chodzi, aby mówić bezpośrednio o Bogu, i do tego w taki sposób, by ludzi do siebie zniechęcać. Niektórzy posiadają prawdziwy dar mówienia o duchowości, ale są i tacy, których przekaz przynosi całkowicie odwrotny skutek. Rozumiem cię doskonale, bo świat jest dziś pełen religijnych odniesień, a jednocześnie jest także pełen fundamentalizmów, które nie tylko nie przynoszą nic dobrego, a wręcz przeciwnie, powodują niewłaściwe rozumienie duchowości. I to chyba jest ten trudny moment dla tych, którzy chcą śpiewać czy artystycznie się wyrażać przez pryzmat światopoglądowy. W moim odczuciu religijność w sztuce ma obecnie chyba najtrudniejszy czas, jeśli chodzi o właściwy odbiór społeczny.

– Wiesz, religia jest zbiorem pewnych zasad, które mają pomóc ludziom duchowo wzrastać, natomiast sama duchowość, to prosty i bezpośredni sposób życia. Nie było chyba nigdy takiego momentu w historii świata, w którym nie byłoby wojen religijnych. Obecnie pojawia się jednak nowa fala młodych ludzi, którzy nie pozwalają się oszukiwać i sobą manipulować oraz posiadają swój własny, niezależny sposób myślenia, w tym także myślenia o Bogu. Młodzi ludzie nie mają dziś – jak wielu uważa – tylko skłonności lewicowych czy laickich. Ogromna część młodych ludzi postrzega


28| kultura

03 (213) 2015 | nowy czas

Kicking a can down the road or culture on collision course

Wojciech A. Sobczyński

O

ne of the motifs running through Christian Marclay exhibition mounted by White Cube Gallery Bermondsey was aqueous or to be more precise as it turned out the liquid that stimulated the artist. The beer – yes, dear reader – you are not mistaken if you are reading it with disbelief. I was repulsed reading the press announcement a while ago. An invitation from Daniel Pioro, the member and first violinist of London Sinfonietta changed all that. If you are interested – said Daniel – tomorrow in White Cube we are going to improvise and interact with the exhibition. How intriguing, I thought – the experience turned out to be just as interesting musically as it was visually. For readers who did not visit White Cube so far I will try to sketch out my impression. In this temple to the new art everything is pure. The courtyard, the lobby, white walls, a vast open central passage and very restrained grey polished concrete floor. The scene is set in the central passage, where a steady stream of visitors moves up and down through the first exhibit. It is an installation consisting of a numerous projections beaming images on either side of the imaginary street. The visitors are walking through these projections casting their own shadows in a crossfire of images. They become immersed in them as though wadding through a shallows of a river. The sense of all enveloping experience is accentuated by a variety of sounds. Very soon one realises that each projection consists of a film in which Christian Marclay invites us to join him for a walk we do not know where as we do not know where he is going. His vision is deliberately minimal and limited. He is looking down onto pavement slabs, granite curbs or muddy puddles. From time to time the camera lens encounters a glass object, a bottle or a beer can. Each encounter layers a new note to a soundscape, as Marclay taps on a glass object with a metal pen or simply kicks it. The bottle rolls away tinkling quietly a random tune. The surrounding sound reminds me of exotic chimes one might encounter at the entrance to a temple or a holly site in the foothills of the Himalayas. My mood was set and receptive for more. In the largest of galleries a crowd of people gathered in eager anticipation, predominantly young, presumably students of London’s numerous art and music colleges mixed together with a sprinkling of grey haired art veterans. In the centre of standing audience a set of ubiquitous speakers dominates the scene. A mixing console twinkles with coloured lights, microphones are set for recording and a web of cables litters the floor. In the corner of the gallery a recording engineers sand by at ready. A vinyl disks, each of approximately 30 minutes duration are cut for each improvised event, galvanised and pressed in limited editions on the premisses. The systems are powered up, the sound checks have finished and five members of London Sinfonietta roll into action. The quintet consisted of a violin, cello, base clarinet, electric guitar and a variety of percussion instruments, such as base drum, vibraphone, bells, chains and rattles and glasses to be shattered complete the range. The music was intriguing and

Daniel Pioro: ‘In White Cube we are going to improvise and interact with the exhibition’

A displAy in the music gAllery consists of miles And miles of shelves crAmmed with empty beer glAsses but brAnd nAmes from All corners of the world do not convince me of Anything.

inventive. Each of instruments was exploited in a variety of acoustic ways and played to the limit and beyond. At this point you might be forgiven for asking the question about art itself. I must confess asking the same. Christian Marclay rather conventional computer manipulated graphic works are inspired by imagery dominated by strip-cartoon. Words such as wow, pow, zapp and ugghs may have a mass appeal but they leave me stone cold. A display in the music gallery consists of miles and miles of shelves crammed with empty beer glasses but brand names from all corners of the world do not convince me of anything. It is not a demonstration of a brand-consumerist stance nor even an anti-consumerist, but at best, it is a statement of a global phenomenon of beer drinking. A life style I do not share but witness with disdain on every street corner of London on a daily bases. So, if visual art of Marclay I found wanting, what was so special about the exhibition? The answer surely lies in the multi-layered experience which new generation of artists like Marclay produce in ever increasing numbers. The audience attendance testifies to their popularity. It is also a testimonial to organizational skills of such galleries as White Cube, who can put up and sustain such shows, logistically and financially.

L

isson Gallery, a leading proponent of the avantguard for over fifty years and another temple to new art and culture mounted recently two separate exhibitions in its two adjoining galleries. One can not imagine a greater contrast between art of Korean born Japanese Lee Ufan and international supper-star Anish Kapoor. It is Kapoor who startled the audience unveiling a new set of high reliefs, whose extraordinary texture full of picks and troughs resembled a bird eye view of the Colorado canyon. As on previous occasions Kapoor used his customary red die to stain creative material. Sometimes it is clay, at other times it is wax or even grease. This time the relief sculptures or 3-D paintings, as Kapoor would rather call this work, the surface landscape was achieved by use of viscous silicone rubber. Red and white in places, Kapoors wall reliefs look like carcases of flesh awaiting buyers in the Smithfield market. Not for the first time this prolific artist chaoses a completely new properties of a material that by its very nature opens a new avenues for exploration. Kapoor closeness to things biological, natural, fleshy, anatomical, reflects his personality, strikingly modest and thoughtful in spite of his great success.

The purity of colour and technical simplicity are the main ingredients of Lee Ufan's art


kultura |29

nowy czas |03 (213) 2015

In the other Lisson space Lee Ufan offered an alternative to the international urban intensity presenting Zen inspired introspection. Singular shapes repeated on all of his canvases invite us to contemplation. They are all a like but marginally different. The purity of colour and technical simplicity are the main ingredients. A documentary film sketching out Lee Ufan development of over half a century can be viewed in the lower gallery and is a good starting point in examination of his art and life.

I

could very happily admire every day some of the sculptures currently on show in the British Museum. The special exhibition called Defining Beauty, the body in ancient Greek Art remains open to public until the 5th of July. Actually, it is a lot more than Greek alone, as really it is the exhibition of Roman fascination with all things Greek. The key sculptures are Roman replica pieces of originals that have perished long ago. As such it is perfectly factual to call this legacy Greco-Roman. European civilisation is a direct inheritor of that transmission. It is incredible to realise that at it’s pick of power the Greek Empire extended its

influence all the way from Atlantic to North East India and flourished on the either side of Mediterranean basin. Much idealised over the centuries Greek culture and in particular the Athens of 5th and 4th centuries B.C. produced 7unparalleled artistry, philosophy, mathematics, theatre and much else, all underscored by the first democracy (Greek term demos – the people and cratos – rule). At that time you had to be a free Athenian to qualify. The slaves who derived from the defeated nations did not have any rights. The exhibition shows victorious Greeks supported by their Gods taking advantage and pleasure in a conquest, be it mythological or military. The sculpture of Goddess Aphrodite, on loan from Royal Collection opens the exhibition. It is a magnificent and sensual depiction. It closes with % a sculpture on loan from the Vatican Museum, said to have been an inspiration for Michaelangelo depiction of Adam in the Sistine Chapel. Defining Beauty is above all a didactic exhibition. It treaties on interaction of all aspects of ancient history at the highest point of its achievement, which after all like all cyclical phenomena went into a steady decline, though its distant echo remains amongst us all until today. That echo also includes the Demos hungry for experiment and gathered regularly in Lissons and White Cube galleries.

Londyn w szkicowniku Marii Kalety:

Wykuszowe okna wiktoriańskich szeregówek Prawdziwą ikoną londyńskiej architektury nie jest żaden z najnowszych budynków City czy Canary Wharf, zaprojektowany przez któregoś ze współczesnych wielkich architektów. Nie jest nią też żaden z kilku obiektów wyjątkowych i indywidualnych, których unikatowość wynika z magicznej sumy talentu projektanta, nieprzeciętnych umiejętności wykonawcy czy specyfiki miejsca i czasu powstania. Taką londyńską i istotnie angielską ikoną jest prozaiczne wykuszowe okno, powtórzone w tysiącach frontowych elewacji jednakowych, szergowych domów niegdysiejszych londyńskich peryferii. Dzisiaj nie jest łatwo ustalić, kto je właściwie zaprojektował. Pomysł budowy domów szeregowych był wynikiem potrzeby czasu, kiedy to rewolucja techniczna epoki wiktoriańskiej, pchająca masy ludzkie z prowincji do miast, łączyła się z jedną z pierwszych ówczesnych eksplozji demograficznych. Według spisu powszechnego z 1801 roku ludność całej Anglii licząca wtedy dziewięć milionów ludzi, wzrosła czterokrotnie przed końcem XIX wieku. Warunki życia zwłaszcza tak zwanej klasy robotniczej były bardzo trudne, związane zresztą z niewyobrażalnym dzisiaj niskim standardem mieszkań, w tym brakiem kanalizacji i bieżącej wody na czele. Karl Marks, mieszkający w Londynie niemiecki emigrant, miał na ten temat swoje własne zdanie, które na następne sto lat dość solidnie zatrząsnęło fundamentami naszej cywilizacji. Presja liczb i faktów, połączona też z jakże typowo angielską filantropią, spowodowały wybuch rewolucji mieszkaniowej. Tradycyjny, rzemieślniczy sposób budowania domów uległ dramatycznej transformacji. Jednym z ojców tej zmiany był Thomas Cubitt (1788– 1855). To bardzo charakterystyczne, że nie był architektem, a w literaturze tamtych czasów nazywany jest dość prozaicznie Wielkim Budowniczym. On pierwszy wprowadził zasady masowej, przemysłowej produkcji elementów budowlanych – cegieł, okien, drzwi, ale

Anish Kapoor at his vernisage

główna rewolucja polegała na nowym modelu i skali prowadzenia budowy. Tylko pozornie przypadkowe fakty, takie jak wynalezienie technologii masowej produkcji płaskiego szkła, zniesienie podatku od okna*), uruchomienie szynowych konnych omnibusów, budowa pierwszej linii londyńskiej kolei podziemnej, były katalizatorem wybuchu tej rewolucji. Nie można też zapomnieć o działalności organizacji charytatywnych,takich jak Peabody Trust (1862) czy Guinness Trust (1890), finansujących programy budowy mieszkań dla biednych. Dziś posiadanie jednego z ponadstuletnich domów szeregowych jest marzeniem londyńskiej klasy średniej, trudnym do zrealizowania przy obecnych szybujących cenach nieruchomości, zwłaszcza w Londynie. Oczywiście, domy te przeszły istotną transformację od wewnątrz i ich standard byłby niewyobrażalny dla ich pierwszych mieszkańców. Ale od zewnątrz typowy szeregowy, dwusypialniowy terraced house nie zmienił się wcale. Nie udało mi się ustalić, kto był projektantem frontowej elewacji najbardziej typowych domów szeregowych, a w szczególności ich charakterystycznego okna wykuszowego. Może John Nash, może Thomas Cubitt i któryś z jego braci – William lub Lewis, może Owen Jones, Henry Edward Kendall, John Kelk, Thomas Pooley albo John Johnson, żeby wymienić najbardziej znanych. A może jakiś anonimowy rzemieślnik pracujący dla któregoś z nich? Dzisiaj rozwiązaniem na kryzys mieszkaniowy jest ucieczka w górę. A szkoda, bo w wielopietrowych, superenergooszczędnych wieżowcach nie ma już miejsca na wykuszowe okna, budzące tyle sentymentów…

*) Windows Tax, wprowadzony w 1696 i obowiązujący do 1851 przewidywał opodatkowanie w zależności od liczby okien wychodzących na ulicę – stąd w niektórych starych budynkach widać zamurowane jedno lub kilka okien.


30| kultura

03 (213) 2015 | nowy czas

Dobrze nastrojona lutnia Anity Jones Dębskiej Nieczęsto się zdarza, że praca tłumacza literackiego bywa zauważona, a cóż dopiero uhonorowana w salonach literackich. Tym większa zasługa Instytutu Kultury Polskiej, w osobie Magdy Raczyńskiej, dzięki staraniom której 12 marca w stylowym salonie Ambasady Polskiej w Londynie odbył się wieczór literacki, zgrabnie zatytułowany cytatem z naszego barda Renesansu – Kochanowskiego: The English too shall know of me...

GLUHFWRU JLJL UREDUWV DUW GLUHFWRU PDJGDOHQD UXWNRZVND KXQW SURGXFHU 0DMD OHZLV

Teresa Halikowska-Smith

B

ohaterką wieczoru była Anita Jones Dębska, Brytyjka, która poświęciła dużą część swojego życia pracy nad przyswajaniem czytelnikowi anglojęzycznemu mniej znanych obszarów kanonu poezji polskiej. The Well-Tempered Lute: Poems from Poland’s golden age (Wivenbooks, 2013) jest trzecim zbiorem tłumaczeń poetyckich Anity, tym razem dotyczących, jak wskazuje tytuł, poetów epoki Renesansu i Baroku. Jej poprzednie książki to: Country of the Mind: an introduction to the poetry of Adam Mickiewicz (2000) i Migrant Birds: selected poems of Adam Mickiewicz (2012). Anita Jones Dębska jest osobą, która – można powiedzieć bez cienia przesady –poświęciła całe swoje życie literaturze. Z Polską jest związana od późnych lat pięćdziesiątych XX wieku, kiedy to

jako świeżo upieczona absolwentka Uniwersytetu w Durham przyjechała – z ramienia British Council, w charakterze wykładowcy literatury angielskiej – najpierw do Lublina, a później do Warszawy, gdzie miałam szczęście ją poznać, będąc wówczas studentką anglistyki na Uniwersytecie Warszawskim. Stała się dla mnie wzorem nauczyciela umiejącego zaszczepić studentom swój entuzjazm dla przedmiotu. W owym czasie nie wiedziałam jeszcze o jej rozwijającym się zainteresowaniu literaturą polską, które z czasem przekształciło się w najprawdziwszą, bo bezinteresowną, miłość. Cały swój wolny czas Anita poświęcała na uprawianie i doskonalenie sztuki translatorskiej. Praca ta zaowocowała, w ciągu blisko czterdziestu lat związków z kulturą polską, dwudziestu paroma tomikami przekładów z klasycznego kanonu poezji polskiej od Baroku przez Romantyzm do współczesności. Wydawała je własnym sumptem, sygnując je Attic Angel Press, i rozprowadzała wśród znajomych oraz przyjaciół. Nie szukała rozgłosu ani poklasku. Obecna książka jest antologią przekładów ponad 150 wierszy z epoki Renesansu i Baroku, z których wiele nigdy wcześniej nie


kultura |31

nowy czas |03 (213) 2015

Oczy są ogień, czoło jest zwierciadłem, Włos złotem, perłą ząb, płeć mlekiem zsiadłem, Usta koralem, purpurą jagody, Póki mi, panno, dotrzymujesz zgody.

Artful Faces

Jak się zwadzimy, jagody są trądem, Usta czeluścią, płeć blejwasem bladym, Ząb szkapią kością, włosy pajęczyną, Czoło maglownią, a oczy perzyną. Your eyes are fire, your skin is silk, Hair gold, teeth pearls, complexion milk, Lips coral and cheeks roses be, When, lady, you agree with me. When you do not, cheeks leprous fade, Lips shrunken and complexion lead, Teeth splintering bone, hair spider's mesh, Skin mangled, and eyes burnt to ash.

Anita Jones Dębska w Ambasadzie RP w Londynie

tłumaczono na język angielski. Rzec można, że to terytorium w studiach nad literaturą polską za granicą do tej pory jest w ogóle mało uczęszczane, a szkoda, bo twórczość Baroku, z którego potem garściami czerpał Romantyzm, to najważniejsze tradycje naszej literatury. Anita, jako znawca literatury i praktykująca poetka w jednej osobie, jest podwójnie kwalifikowana do pracy przekładowej, a już specjalnie poezji epok wcześniejszych. Posiada wyczucie ich stylistyki – „rozmierzwionej”, niespokojnej składni, jak czasy, w których powstawały te wiersze; kunsztownych figur retorycznych i misternej gry słów, którymi słynęła ta epoka. Ma ona też szczególnie wysubtelnione ucho na wewnętrzny rytm i rym tych wierszy; to, co zniechęcało wcześniejszych tłumaczy, o ile się decydowali zapuszczać w ten teren, ją wyraźnie bawi i pociąga. Ma rzadką zręczność rymowania (co w przekładzie wymaga nie lada ekwilibrystyki syntaktycznej i językowej!). Przykładów mogłabym przytaczać setki, ale ponieważ miejsce na to nie pozwala, wybieram jeden tylko wiersz mistrza polskiego Baroku, Jana Andrzeja Morsztyna, pt. Niestatek (Anita tłumaczy jako Instability, Czesław Miłosz zaś jako Inconstancy):

Jestem też głęboko wdzięczna autorce antologii, że zamieściła w niej próbkę mniej znanej, ale ogromnie popularnej w siedemnastowiecznej Europie poezji emblematycznej. Był to specjalny genre religijnej dydaktycznej poezji, typowy wytwór Kontrreformacji, niesłychanie charakterystycznej dla tej epoki. W polskiej poezji zachował się jedynie cykl wierszy pt. Emblemata pióra innego Morsztyna, tym razem Zbigniewa, który był członkiem sekty arian (braci polskich, wygnanych werdyktem z 1658 roku). Każdy wiersz jest zaopatrzony w motto będące maksymą z Biblii i alegoryczny obrazek ilustrujący główną myśl wiersza. Ten rodzaj literacki – pełen dziwacznych i dla naszej współczesnej wrażliwości raczej trudnych do przyjęcia obrazów duszy ludzkiej wyobrażonej jako Ukochana w poszukiwaniu Ukochanego, którym jest Chrystus – był w masowym obiegu w Europie (proszę zwrócić uwagę na Emblem 39, w którym Jezus śpi [sic!] na Krzyżu, zamiast, jak przystało, w łóżku ze zmartwioną Ukochaną). Nie jest to poezja na miarę Johna Donne’a czy innych angielskich metafizyków, ale bardzo ważna dla każdego badacza tej epoki. *** Wieczór prowadził dr Stanley Bill, wykładowca Polish Studies na Uniwersytecie w Cambridge. Australijczyk z pochodzenia, studiował na Uniwersytecie Jagiellońskim, a doktoryzował się na Northwestern University. Z radością dowiedzieliśmy się, że grono studentów niepolskiego pochodzenia, studiujących język i literaturę polską w Cambridge University, powiększa się; zapewne także dzięki entuzjazmowi i profesjonalności wykładowcy. Książki Anity Dębskiej, opatrzone komentarzami, nadają się szczególnie dobrze do celów dydaktycznych, zarówno na poziomie polskiego A – level (miejmy nadzieję, że się obroni!), jak i studiów uniwersyteckich.

Say others: Ewa Gargulińska is a Polish painter with an MA from the Academy of Fine Arts in Warsaw, and was a visiting lecturer at The School of Visual Arts in New York and Central Saint Martins, London. Her paintings often described as Romantic Expressionism, are in many public and private collections. She lives in London and works in a beautiful studio overlooking the river Thames in Richmond. Her second book of poetry was published in 2013. Says she: “Painter, Poet, Mother, that’s what I am going to put on my gravestone. I write ad hoc on the tube trains, platforms, surgery waiting rooms, lifts. I am unable to stop the continuous, disturbing chatter in my head.” Say I: If there is such concept as painting nobility, this is it. When you visit the Ognisko Club in 55 Exhibition Road, to eat kopytka with wild mushrooms, stop in foyer and look at her painting Jeruzalem from 2011. Bottom line: Even a whole lifetime, does not change a malignant malady, fastened to the moon. – (Poems, EG, 2013). Text & graphics by Joanna Ciechanowska

Katalog polskich artystów APA 29 marca w Jazz Cafe POSK odbyła się promocja nowo wydanego katalogu Zrzeszenia Polskich Artystów w Wielkiej Brytanii – APA. Żmudna praca zespou redakcyjnego pod czujnym okiem Maryli Podarewskiej-Jakubowski przybrała formę 114-stronicowego katalogu A-4 wydanego na kredowym papierze, którego opracowanie graficzne przygotowała Małgorzata Łapsa-Malawska. Imponujący zbiór artystów wielu pokoleń: od najdłużej działających (Janina Baranowska, Andrzej Dawidowski) po tych, którzy niedawno dołączyli do założonego w 1955 roku APA Na promocji była obecna wdowa po ostatnim Prezydencie RP na Uchodźstwie Karolina Kaczorowska, konsul Renata Wasilewska-Mazur oraz przedstawiciele organizacji emigracyjnych. O przeszłości APA opowiadał Andrzej Borkowski, który taki rys historyczny przedstawił we wprowadzeniu do Katalogu. Fragmentu listu od autora Słowa wstępnego, historyka sztuki prof. dr Jana Wiktora Sieniewicza do Ambasadora RP Witolda Sobkowa przeczytała Joanna Ciechanowska, dyrektor Galerii POSK. Prof. Sienkiewicz podkreślił w swym liście między innymi, że „w dziejach powojennej sztuki polskiej dorobek twórców, którzy nie mogąc powrócić do Ojczyzny po 1945 roku długo, bo aż do

upadku muru berlińskiego, był marginalizowany i w zasadzie wykluczony z oficjalnej historii sztuki polskiej XX wieku. …Dzisiaj świętujące swoje 60-lecie Zrzeszenie Polskich Artystów Plastyków w Wielkiej Brytanii obecnie, w połowie drugiej dekady XXI wieku, to najpoważniejszy ambasador sztuki polskiej nie tylko w Wielkiej Brytanii, ale – nie mający konkurencji w innych stolicach europejskich i pozaeuropejskich. Bogactwo dokonań artystycznych; plejada wybitnych artystów-plastyków – którzy tworzyli i tworzą APA i ciągle odmładzane szeregi Zrzeszenia, są świadectwem niezmiernie silnej potrzeby prezentacji indywidualnego miejsca tej grupy artystów w kulturowym i etnicznym tyglu stolicy Wielkiej Brytanii. Artyści ci, często pozostawieni sami sobie, bez zewnętrznego wsparcia, nigdy nie zwątpili w sens działania w grupie narodowościowej, ale – co niezmiernie ważne – otwartej na kulturę kraju osiedlenia. APA świadczyła zawsze i czyni to nadal, o wysokiej pozycji kultury polskiej we współczesnym świecie”. Dokonano ważnego zapisu historycznego twórczości polskich artystów w Wielkiej Brytanii – i to jest jest najważniejsze.

Teresa Bazarnik


32| podróże

03 (213) 2015 | nowy czas

Nasza kresowa wyprawa poprowadziła później na Brasław. „Od strony Wilna język litewski kończył się na dwie mile przed Brasławiem” – pisał Zygmunt Gloger w Geografii historycznej. W Brasławiu jest spore skupisko Polaków, ludzie gościnni, przyroda piękna. Żal wyjeżdżać. Dalsza podróż wiodła wzdłuż granic z Łotwą i Litwą. Po drodze – Smorgonie, Oszmiana, Lida, Nowogródek, Szczuczyn, Wasiliszki, wreszcie Grodno.

Obalanie mitów

Zamek Radziwiłłów w Nieświeżu

Białoruś z polską historią w tle Białoruś to obecnie kraj niemal... egzotyczny. Obowiązek wizowy, brak otwarcia na turystykę oraz dość jednostronny krajowy przekaz medialny powodują, że nasi rodacy częściej odwiedzają dalekie kraje Europy i świata, niż tak bliskiego sąsiada. Dla niektórych Białoruś, dość płaski kraj jezior, bagien, lasów, z niewielką liczbą cennych zabytków, bez rozbudowanej bazy turystycznej, wydaje się mało ciekawa.

Bogdan Dobosz

J

eden z internautów zadał nawet pytanie – a co tam odwiedzać? Odpowiedź przyszła szybko – naszych rodaków, naszą historię pisaną niemal każdą nazwą i kamieniem. W odróżnieniu od np. Ukrainy, tutaj zachowały się polskie cmentarze (także te przedwojenne), niektóre pomniki, katolickie kościoły. Są wreszcie życzliwi na ogół i gościnni ludzie. Po dłuższej rozmowie w każdej niemal rodzinie znajdzie się jakiś Edmundowicz, Stanisławowicz albo okaże się, że białoruska babinka z zapadłej wsi, z którą można porozmawiać już tylko po tutejszemu, ma na

imię… Janina. Ruszyliśmy z Brześcia, przez Berezę, Baranowicze, Nieśwież, Mir, Stołpce, Iwieniec (remontowany kościół, gdzie odbywały się warsztaty muzyczne, których inicjatorem jest znany dziennikarz i muzyk Jan Pospieszalski), Stary Miadziel i jezioro Narocz, Głębokie, do Plisy, Usowa i Zadoroża. Trzy ostatnie miejscowości wiążą się po kądzieli z historią mojej rodziny. Na pobliskim cmentarzu sporo grobów Usowiczów, chociaż moi najbliżsi zostali wysiedleni po II wojnie. Przy wejściu na cmentarz kwatera wojenna z 1920 roku. Tutaj 4 lipca 1920 roku doszło do przełamania polskiej linii obrony gen. Szeptyckiego. To właśnie jego żołnierze spoczywają na przepięknym tutejszym cmentarzu rozlokowanym na wzgórzu zwieńczonym dwoma wysokimi krzyżami (trzeci, niestety, już się przewrócił), obrośniętym starodrzewem, z widokiem na jezioro Mniuta. Groby żołnierskie znajdują się w dość dobrym stanie, choć powoli zarastają zielskiem. Zapalone przez nas znicze nie były tu jedynymi. W tych samych okolicach, po agresji sowieckiej 17 września 1939 roku dość długo trwały pierwsze partyzanckie oddziały złożone z żołnierzy, którzy uniknęli niewoli. NKWD musiało nawet podjąć w okolicach Plissy pod koniec 1939 roku specjalną akcję „oczyszczającą teren z band polskich”. Polska partyzantka trwała tu i w latach 40., a zakończyła się dopiero po wysiedleniach polskiej ludności.

Białoruś to chyba jeden z najbezpieczniejszych krajów Europy. W Berezie hotelowy stróż pożycza nam rower. Pytany o jakieś zabezpieczenie, śmieje się i mówi, że welocyped można po prostu zostawiać bez strachu gdziekolwiek. Nikomu się nie opłaci kraść tego pojazdu, bo grozi za to spory wyrok. Później zdarza nam się już nie zamykać i auta. Żartujemy, że skoro za rower grozi kilka lat, to pewnie za samochód obowiązuje… dożywocie. Milicji specjalnie nie widać, a kontrole drogowe są dość rzadkie. Drogi z kolei na ogół dość dobre (i to bez pomocy unijnej). Auta, kilkuletnie, głównie zachodnie, ale mało luksusowych. Mitem jest rzekoma bieda na Białorusi. Nie ma tu niemal bezrobocia, żebraków, kloszardów, a jest… brak ludzi do pracy (w Minsku 25 tys. ofert). Nieźle płatne (z wynagrodzeniem ok. 10 mln rubli, czyli 4 tys. zł, a więc ok. 1000 euro) są zawody deficytowe (w tym np. zawód kierowcy). Kucharzom, spawaczom czy elektromonterom proponuje się 8 mln rubli (polskie 3.300 zł brutto), a np. sprzedawczyniom 6 mln rubli (polskie 2.500 zł brutto). Ale jest sporo miejsc, gdzie zarabia się po 2,5 mln rubli (ok. 750 zł). W Mińsku stopa bezrobocia wynosi 0,1 proc. W stolicy zarejestrowanych jest... 1550 bezrobotnych. W ostatnich miesiącach dała o sobie znać inflacja (42 proc. od grudnia ub. roku) – pensje na Białorusi spadły do poziomu średniej polskiej emerytury, a średnie wynagrodzenie ma wynosić równowartość ok. 400 dolarów. Ceny artykułów są tu podobne, może nawet trochę wyższe, niż w Polsce. Tańsze niemal o połowę jest za to paliwo, tańsze są papierosy, wódka, komunikacja. Do usług komunalnych państwo dopłaca tu 60 proc., więc efektem są niższe czynsze i opłaty za mieszkania. Zostaje więc więcej na inne wydatki. Niższe są też podatki. Do tego ddofinansowywane wczasy, w starym socjalistycznym stylu. I kto tu się będzie buntował, zwłaszcza z cierpliwym białoruskim charakterem? Proboszcz oszmiańskiej parafii ksiądz Jan Puzyna w rozmowie z nami wyjaśnia, że miejscowi wcale nie kwapią się do jakiejkolwiek emigracji zarobkowej. Z jednej strony są przywiązani do swojego kraju, z drugiej uważają, że rachunek ekonomiczny nie jest aż tak korzystny, by skazywać się na rozłąkę z rodziną i pracę

Katedra Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny w Pińsku


podróże |33

nowy czas |03 (213) 2015

np. na zmywaku w jakiejś zachodniej restauracji. Jeszcze jeden mit to masowe pijaństwo. Pić piją, ale w czasie całego pobytu tylko raz natrafiliśmy na rowerzystę z błędnym wzrokiem, do którego należała cała, zresztą dość szeroka, droga. Jazda zygzakiem zakończyła się jednak szczęśliwie.

Radziwiłłowie z Nieświeża Nasza podróż po Białorusi to przede wszystkim podróż śladami polskiej historii – celowo ograniczyliśmy ją do terenów II Rzeczypospolitej. Co kilkadziesiąt kilometrów wpada się tu na jakieś historyczne miejsce. Przed Starą Wilejką mijamy inny ogromny krzyż – miejscowi zapaleńcy upamiętnili tu wojnę napoleońską. O tej kampanii, która toczyła się przez wschodnie krańce Rzeczypospolitej przypominają tablice po francusku, polsku, białorusku i rosyjsku. Podobnej empatii historycznej zabrakło jednak w odnowionej siedzibie Radziwiłłów w Nieświeżu. Tutaj eksponaty opisano już tylko po rosyjsku i białorusku. Zamek i miejscowość są jednak urzekające. W ubiegłym roku pałac w Nieświeżu odwiedziły po raz pierwszy potomkinie rodu z Włoch. Przy tej okazji ukazały się w mediach wywiady i przypominano historię Radziwiłłów. Zamek będący rezydencją rodu w Nieświeżu został wybudowany w XVI wieku przez Mikołaja Krzysztofa „Sierotkę”, pierwszego ordynata nieświeskiego. Był w posiadaniu rodu do 1939. Jego dobra i zabytki przejęły władze sowieckie. Później popadł w ruinę i został odbudowany dopiero w wieku XXI. Trzeba dodać, że zamek był rabowany przez Rosjan kilkakrotnie. W 1939 roku obiekt przekazano NKWD z propozycją, by w przyszłości utworzyć w pałacu technikum samochodowo-drogowe. Podjęto wstępnie decyzje w sprawie rozparcelowania znajdujących się w zamku pamiątek historycznych, dzieł sztuki, trofeów myśliwskich, broni, biblioteki i archiwum. Pozostałe rzeczy postanowiono przekazać do państwowego handlu, konie do dyspozycji organizacjom rejonów nieświeskiego i kleckiego, z wyjątkiem hodowli koni rasowych, którą miała otrzymać jedna ze stadnin w ZSSR. Ostatecznie podział poradziwiłłowskich łupów został usankcjonowany decyzją Politbiura z 3 stycznia 1941 roku. Po II wojnie zamieniono pałac w sanatorium. Zamek i park były jednak nadal systematycznie dewastowane. Z dawnych dzieł sztuki europejskiej i bogatego wystroju zostało tylko kilka pieców i kominków oraz nieliczne pozostałości przedwojennego parkietu. Po odbudowie, nad brzegami dwóch stawów rozciąga się największy na Białorusi zespół parków o powierzchni 100 hektarów. Historia obecna jest tu na każdym kroku. W pojezuickim kościele pw. Bożego Ciała kaznodzieją i spowiednikiem był jezuita, męczennik św. Andrzej Bobola. Wnętrze kościoła pokryte jest freskami nadwornego malarza Radziwiłłów D. K. Heskiego. On też namalował obraz Ostatnia wieczerza znajdujący się w ołtarzu głównym. W nawach kościoła znajdują się nagrobki Radziwiłłów. Jest tu też tablica ku czci poety Ludwika Kondratowicza, znanego jako Władysław Syrokomla. W nawach i krypcie pod kościołem pochowano ponad stu członków rodu Radziwiłłów. Wszyscy spoczywają w identycznych trumnach z brzozowych desek, opieczętowanych plombami z radziwiłłowskim herbem. Gorzej jest w samym pałacu, gdzie nawet obrazy batalistyczne z udziałem Polaków opisywane są w dość dziwny, „neutralny” sposób – np. jako po prostu „bitwa wojsk”. W 2005 roku rezydencję Radziwiłłów w Nieświeżu wpisano na listę Światowego Dziedzictwa Kultury UNESCO. Jego odbudowa trwała 15 lat. W lipcu 2012 roku prezydent Alaksander Łukaszenko w towarzystwie potomków byłych właścicieli Mikołaja i Macieja Radziwiłłów dokonał uroczystego otwarcia zamku i przekazał mu w darze utkany z jedwabnych, posrebrzanych i pozłacanych nici pas typu słuckiego (Słuck leży zresztą całkiem niedaleko). Z Nieświeżem wiąże się wiele różnych, prawdziwych i trochę podbarwionych historii. Fundator miejscowego kościoła Mikołaj Krzysztof Radziwiłł był znanym podróżnikiem i przebywając w Egipcie miał ponoć poznać tajemnicę balsamowania zwłok. Mówi się, że po śmierci Włodzimierza Lenina kilka trumien w Nieświeżu uległo dewastacji, bo sowieccy naukowcy próbowali tu „uczyć się” i odkrywać tajemnice mumifikacji. W czasach II RP

wizyta marszałka Piłsudskiego w Nieświeżu narobiła sporo politycznego zamieszania (oficjalnie Marszałek złożył złoty krzyż Virtuti Militari na trumnie majora Stanisława Radziwiłła, który poległ w wojnie 1920 roku), bo uznano to za ugodę kresowych „żubrów” z dawnym socjalistą. W czasie II wojny w pałacu mieściła się m.in. kwatera Guderiana. Ciekawa historia dotyczy ostatniego ordynata Nieświeża. Po wybuchu II wojny światowej dawna rezydencja książąt Radziwiłłów na Białorusi stała się miejscem pobytu wielu uchodźców. Sowieci dotarli tu jednak już 17 września 1939. Sowiecka „Prawda” opisywała to w następujący sposób: „Marsz wojsk sowieckich był tak szybki, że polska szlachta i obszarnicy nie mają czasu na ucieczkę. W centrum miasta zajęliśmy budynek, w którym wcześniej znajdował się zarząd majątku księcia Radziwiłła. Książę posiadał ogromne bogactwo. (...) Zapytaliśmy chłopa białoruskiego, gdzie zamek księcia. Chłop siedział w naszym samochodzie i po raz pierwszy w swoim życiu, jak właściciel, wszedł do parku nieświeskiego. W salonie zostaliśmy przywitani przez polskiego dziennikarza, który uciekł z Warszawy. [...] Z różnych pomieszczeń zaczęli wychodzić urzędnicy byłego państwa polskiego. [...] Do salonu przyszła żona polskiego generała, który uciekł z Warszawy. Wreszcie przyszedł książę Leon Radziwiłł. Zaproponowaliśmy wszystkim złożenie broni. Z różnych pomieszczeń przynieśli browningi, mauzery, strzelby”. Według naocznych świadków, w czasie aresztowania rozgniewany książę zwrócił się do swoich pracowników i powiedział: „Wszystko, co dzieje się teraz jest wielkim błędem”. Książę Leon Radziwiłł oraz pozostali aresztowani w zamku zostali początkowo wysłani do Mińska, a następnie na moskiewską Łubiankę. W pałacu pozostała jego matka Maria Róża, którą sowieci zaczęli traktować jako „żywy eksponat”. W czasie wizyt czerwonych dygnitarzy musiała siedzieć w zwiedzanej komnacie, gdzie rozkładała sobie pasjanse. Jednak to jej wlaśnie ostatni ordynat Nieświeża zawdzięczać ma swoje uwolnienie z sowieckiego więzienia. Maria Róża pochodziła z rodziny Branickich i była spokrewniona z włoską rodziną królewską. Kiedy o aresztowaniu krewniaka dowiedziała się włoska królowa Helena Czarnogórska, zwróciła się o interwencję do ministra spraw zagranicznych Galiatso hr. Ciano. W końcu sprawą zajął się sam premier Włoch Benito Mussolini. W wyniku negocjacji Radziwiłł został wymieniony na komunistów

włoskich – ostatni ordynat Nieświeża książę Leon Radziwiłł wraz z rodziną mógł udać się do Włoch, a następnie do Wielkiej Brytanii (zmarł wiosną 1959 roku w Paryżu). Współczesna historia Nieświeża wiąże się z nową historią Białorusi i odchodzeniem od postsowieckiej wersji o obszarnikach i ludu pracującym. W białoruskich mediach nazwano Radziwiłłów „przedstawicielami białoruskiego rodu”, w Mińsku otwarto bar „Radziwiłł”, a w sklepach można kupić nawet „radziwiłłowski” chleb... Okazuje się, że od historii uciec się nie da. W Nieświeżu znajduje się też kwatera cmentarna z 1926 roku poległych i zmarłych funkcjonariuszy Policji Państwowej oraz kwatera żołnierzy polskich z 1920 roku. W powiecie nieświeskim mieszka też nadal duża liczba Polaków. Po II wojnie światowej nie spieszyli się oni z porzucaniem swej małej ojczyzny. Według oficjalnych statystyk wyjechało stąd tylko 13 proc. naszych rodaków, którzy stanowili wówczas 30 proc. mieszkańców całego powiatu. Obecnie w całym liczącym wraz z Nieświeżem 50 tys. mieszkańców rejonie Polaków może być do 15 tys. Oprócz samego Nieświeża najwięcej mieszka w Snowie, Borodzieju, Koczanowiczach i Siłowiczach. Ich trwanie przy polskości jest zasługą zmarłego przed kilku laty ks. Grzegorza Kołosowskiego, nieświeskiego dziekana, który przez 53 lata posługiwał w radziwiłłowskiej farze, zmieniając ją w prawdziwą twierdzę wiary i polskości.

Historyczna polskość Na zachodniej Białorusi pokazują ją przede wszystkim kościoły i cmentarze. Mamy tu dużo grobów z wojny polsko-bolszewickiej, trafiają się nawet jeszcze groby powstańców styczniowych, żołnierzy września i polskich partyzantów. Są i świadectwa sięgające jeszcze dalej w historię. W Oszmianie po okolicach i remontowanym kościele, który powoli odzyskuje dawny blask, oprowadza nas ksiądz Jan Puzyna. Parafia oszmińska należy do najstarszych wspólnot katolickich Wielkiego Księstwa Litewskiego. Obecny murowany kościół został zbudowany w stylu tzw. baroku wileńskiego ze składek wiernych w latach 1900-1906. Sowieci zamknęli go w 1950 roku, a następnie zamienili w fabrykę. Odzyskany w 1990, znajduje się nadal w

Ciąg dalszy, str. 34

Polska chata


Cmentarz w Usowie

remoncie. Ksiądz Jan opiekuje się nie tylko samym kościołem. Na terenie parafii pozostały jeszcze z pięciu dawnych kaplic, trzy – w Polanach, Mostwiliszkach i Horodnianach. Na cmentarzu, przy tej ostatniej, pochowany został Jędrzej Śniadecki. Jest tu też kwatera żołnierzy AK. Z kolei na cmentarzu w samej Oszmianie znajdują się nagrobki polskich żołnierzy poległych w 1920 roku i wspólny grób Polaków pomordowanych w czasie ostatniej wojny w więzieniach oszmiańskich. Szkoda, że przy renowacji, przy której pomagał konsulat, zniknęła informacja, że dokonało tego NKWD. Oszmiański proboszcz opiekuje się nie tylko świątyniami, ale i cmentarzami. Dzięki jego staraniom przy miejscowej szkole powstała izba pamięci Jędrzeja Śniadeckiego. Gdzieś między opowieściami, słychać żal do władz w Polsce, które niekoniecznie wykazują się starannością jeśli chodzi o dbałość o polskie pamiątki. Do porządnego utrzymania kwatery z 1920 roku wystarczyłaby pomoc choćby w postaci zwykłej kosiarki. Sytuacja Kościoła katolickiego na Białorusi jest znacznie bardziej skomplikowana niż na ogół się to przedstawia. Lata sowietyzacji zrobiły swoje. Pytany o prawosławnych, ksiądz Jan macha ręką: – U nich jeszcze gorzej… Do niedawna Polacy na Białorusi byli kojarzeni z Kościołem katolickim. Między Polakiem i katolikiem stawiono znak równości. I chociaż dzisiaj niektórzy mówią, że to było niepoprawne twierdzenie, to jednak uważam, że odzwierciedlało ono ówczesną rzeczywistość. Ja sam nie przypuszczałem jeszcze w 1989 roku, kiedy wstępowałem do seminarium, że może być inaczej i że w krótkim czasie może ta sytuacja odmienić się”. Ksiądz Jan Puzyna zauważa, że od momentu odrodzenia Kościoła na Wschodzie można obserwować nasilająca się białorutenizację Kościoła. I nie chodzi tylko o coraz szersze używanie języka białoruskiego w Kościele, co może być zrozumiałe. Chodzi o nowe, niepokojące fakty, mówiące o eliminowaniu tego wszystkiego, co polskie. Białoruskość w Kościele zaczęto uważać za coś postępowego. Już dzisiaj w niektórych parafiach nie ma możliwości uczestniczenia we mszy św. odprawianej w całości w języku polskim.

nak nigdzie tam, szukając noclegu, nie natrafimy na kogoś takiego jak nasz mirski dobrodziej Nikodem. Na jego podwórku własnej roboty altanki, huśtawki, ozdobne łabędzie wykonane ze starych opon. Nikodem jest skrzyżowaniem pracowitego spryciarza, biznesmena, rzemieślnika i artysty. Mówi trochę po polsku, częściej po rosyjsku, najwięcej po tutejszemu. Zaproszeni do stołu uczestniczymy w biesiadzie z Rosjanami z Petersburga, którzy wracają z wycieczki do białowieskiej puszczy, i szwagrem Nikodema z Gruzji, który jest Tatarem. Na stole samogon i własnej roboty wędliny. Tematem rozmów – Ukraina. Białorusini żywo przejmują się toczącą się tam wojną. Rosjanie bąkają coś o tym, że rozpad Związku Sowieckiego był błędem i gdyby to się nie stało, byłby pokój. Zapewne… po wsze czasy. Ripostuję, że jestem przeciw wszystkim „sojuzom”, nawet eurosojuzowi. Mój kompan Andrzej wznosi toast za „mir w Mirze” i rozchodzi się po kościach. Po uczcie idziemy z Nikodemem do wspaniałego wynalazku, jakim jest „bania”. Wypity samogon szybko paruje, a brzozowe witki przywracają formę. Chciałoby się zostać... Podobnej atmosfery nie spotkamy jednak w oficjalnych ośrodkach, gdzie panuje już „zachodni standard”, „zachodnie” niemal ceny i mimo wszystko niezachodnie szczegóły. Zamiast prywatnej gościnności, mamy „gościnność” urzędową, oficjalną, z obowiązkiem meldunkowym, formularzami, osobnym cennikiem dla gości z Zachodu i jakością usług poniżej przeciętnej. Dlatego chętniej wybieramy kwatery prywatne. W Brasławiu w pierwszej prywatnej kwaterze uśmiechnięta gospodyni wyraża żal, że wła-

Gościnność miejscowych Białoruś to bez wątpienia kraina pięknych jezior, lasów, bogactwa zwierzyny, ptactwa, ciekawostek folkloru, historii, wpływów różnych kultur, i… niestety, trochę zaniedbanych możliwości ich prezentacji. Cywilizacyjne zapóźnienie ma jednak i swoje dobre strony. Zamek w Mirze i jego otoczenie przypomina setki podobnych wysokiej klasy zabytków turystycznych np. we Francji. Jed-

Bohatyrowicze – Niemen

śnie wynajęła kwaterę Rosjanom, bo tak chciałaby mieć Polaków... i dzwoni po sąsiadach, by znaleźć nam jakiś nocleg. Znajduje. Dobrą radą wydaje się unikanie miejsc typowo turystycznych. Tak jest w noszącej miano kurortu Naroczy (dawny Kobylnik). Można ominąć zamek w Lidzie. Rozczarowuje Nowogródek i muzeum Mickiewicza. Dobrze, że jest, i tylko tyle. Bywa jednak, że błądzimy drogami leśnymi i napotykamy niespotykaną gościnność i uczynność miejscowych. Kiedy pęka opona i okazuje się, że nie mamy odpowiedniego klucza, zaraz zatrzymuje się ciężarówka i wyrzuca z siebie ekipę „fachowców”, którzy nie tylko mają narzędzia, ale sami zmieniają nam koło i z oporami biorą finansową rekompensatę. Na koniec dom rodzinny Niemena w Wasiliszkach. Błądzimy trochę po Nowych Wasiliszkach, by dowiedzieć się w końcu, że Wydrzyccy (prawdziwe nazwisko Niemena) pochodzili ze Starych Wasiliszek, gdzie mieszka już tylko 40 osób. Większość to Polacy (podobnie zresztą jak w całej okolicy), dominują osoby starsze. W kościele pw. św. Piotra i Pawła (na którego odbudowę w latach 1897-1903 składali się nawet liczni miejscowi żydzi) można obejrzeć organy, na których grał w młodości Juliusz Wydrzycki (Czesław Niemen). Po wyjeździe rodziny Wydrzyckich do Polski w 1958 roku w ramach ostatniej fali depatriacji Polaków z Kresów Wschodnich w ich domu zamieszkała rodzina nauczycielska, później był tam sklep. W sierpniu 2010 roku otwarte zostało muzeum. Jego dyrektorem jest Władimir Sieniuta, prawdziwy pasjonat. Pościągał różne eksponaty związane z muzykiem, rodzinne sprzęty, stare płyty, fotografie. Jest tu zapiecek i narzędzia rymarskie ojca i wujka, a nawet buty, które szyli na zamówienie. Przy okazji dowiadujemy się, że ojciec Niemena współpracował z żołnierzami AK, którym szył kabury, naprawiał obuwie i szykował modne wtedy oficerki według „stylu polskiego”. Ciekawa jest też historia dzieciństwa samego Niemena, niezwykle uzdolnionego, ale niepokornego młodzieńca. W przeddzień wyjazdu rodziny do Polski urwał się z domu i wziął ślub z narzeczoną, która mogła wyjechać ze Związku Sowieckiego dopiero znacznie później. Czesław Niemen, koncertując późniejszych latach w ZSRR odwiedzał Wasiliszki, a nawet załatwiał ich mieszkańcom bilety na koncerty. Warto dodać, że dyrektor Sieniuta opowiada to wszystko po białorusku i był to właściwie jedyny nasz kontakt z tym językiem w czystej postaci podczas całej wyprawy. Z Wasiliszek ruszyliśmy do Grodna. Pobyt zbyt krótki. Dość przypadkowo parkujemy auto akurat pod pomnikiem Elizy Orzeszkowej, jednym z nielicznych przedwojennych monumentów, które ocalały. Biorąc pod uwagę bohaterstwo tego miasta we wrześniu 1939 na widok nazw kolejnych ulic – „Sowiecka”, „Lenina”, „Armii Czerwonej”, „Marksa” – robi się nam trochę smutno… Nie szukamy noclegu. Do granicy jest niedaleko, choć za nami pozostaje kawałek Polski.

Bogdan Dobosz


pytania obieżyświata |35

nowy czas |03 (213) 2015

Jak smakuje kava na Vanuatu?

Włodzimierz Fenrych

M

uzeum Narodowe Republiki Vanuatu nie robi specjalnie dobrego wrażenia. Stanowi je jedna sala z zakurzonymi eksponatami nagromadzonymi raczej chaotycznie – kilka glinianych garnców kultury Lapita sprzed trzech tysięcy lat, kilka wypchanych ptaków, kilka zdjęć szkieletów znalezionych przez archeologów w miejscu, gdzie pochowany był wódz Roy Mata, kilka masek używanych jeszcze dziś w czasie tańców na wyspie Malekula, kilka rzeźbionych tam-tamów z wyspy Ambrym. Jest też taca z piaskiem, na której jeden z przewodników demonstruje tradycyjną sztukę rysowania na piasku. Teoretyczne muzeum ma informować przybyszów z dalekich krajów o różnych aspektach życia na archipelagu Vanuatu, ale – ciekawa rzecz – nie znalazłem tam żadnej informacji na temat tego, czym jest nakamal. A przecież nakamal jest w każdej wsi na tym archipelagu! Życie wsi toczy się wokół nakamalu! Więcej można się dowiedzieć w prywatnym muzeum The Secret Garden, znajdującym się we wsi Mele niedaleko Port Vila, będącym czymś w rodzaju usytuowanego w ogrodzie skansenu. Jest tam kolekcja plecionych z bambusa domów w stylach różnych wysp, jest też nakamal oraz otoczony żywopłotem plac przed nim. Przed wejściem na ten plac napisano, że zwykle nie wolno tam wchodzić kobietom, ale ponieważ w tym miejscu jeszcze nie było ceremonii zabijania siekierą świń, ten nakamal nie jest jeszcze zupełnie nakamalem, więc mogą one tam wejść. Jest to szczególny przywilej Tajemniczego Ogrodu, bo do prawdziwego nakamalu ani nawet na plac przed nim na dalekich wyspach kobiety nie mają wstępu. To miejsce jest dla nich tabu. Nie jest to całkiem ścisła informacja. Archipelagu Vanuatu tworzy ponad osiemdziesiąt wysp zamieszkałych przez plemiona posługujące się innym językiem, a na niektórych z nich używanych jest kilka języków wzajemnie niezrozumiałych, zatem funkcjonuje tam kilkadziesiąt różnych kultur. Nie wszędzie są takie same zasady dotyczące tego, co dla kogo jest tabu. Nie wszędzie nakamal to jest budynek. Nie wszędzie jest on tabu dla kobiet. Na Wyspie Zesłania Ducha Świętego nakamal to największy budynek we wsi. Na placu przed nim odbywają się publiczne ceremonie, takie jak mianowanie na wodza. Byłem świadkiem jednej z nich, widziałem korowód tancerzy, wśród których były też kobiety. To była właśnie ceremonia świniobicia, widziałem też knury przywiązane za nogę do świeżo posadzonych palmowych drzewek i czekające spokojnie swego losu. Wśród tancerzy kandydat na wodza tańczył z siekierą w ręku, w odpowiednim momencie knur dostawał siekierą w głowę i padał w konwulsjach, a korowód tańczył dalej. Na placu przed nakamalem odbywają się też śluby, które polegają na kupowaniu panny młodej za kilka świń. Posiłek weselny odbywa się wewnątrz budynku – jedna jego połowa jest przeznaczona dla mężczyzn, druga dla kobiet. Tradycyjne danie, zwane laplap, jest przygotowywane w tak zwanym podziemnym piecu, czyli dole wykopanym w podłodze – na spodzie są rozżarzone węgle, na których kładzie się wielkie liście, na nich zaś przyrządzoną potrawę, potem znów liście, a na wierzchu znowu żar. Po kilku godzinach potrawa jest gotowa, podaje się ją na zieleniutkich tacach plecionych z kokosowego liścia. Na co dzień nakamal jest miejscem, gdzie spotykają się męż-

Korzenie kavy gotowe do przeżucia

Żucie kavy na wyspie Tanna

czyźni, by obgadać sprawy ważne i nieważne oraz by pić odurzający napój kava (nie należy go mylić z napojem nazywającym się po polsku kawa ani z innym, zwanym po hiszpańsku cava, mimo że wszystkie trzy nazwy wymawia się tak samo). Napój ten piją wyłącznie mężczyźni, dla kobiet natomiast jest on tabu. Kobietom nie wolno nawet wchodzić do tej części nakamalu, gdzie ten specjał jest spożywany. Kava to jest napój z korzenia rośliny o tej samej nazwie. Pije się go ze skorupy orzecha kokosowego, dlatego ilość wypitej kavy mierzy się właśnie w skorupach. Jasnobrązowy w kolorze napój z wyglądu przypomina trochę kawę, ale smakuje bardziej jak rozbełtana pasta do zębów. Trzeba to wypić duszkiem, wolno zaraz po tym splunąć (jest to w zwyczaju, czemu trudno się dziwić, biorąc pod uwagę smak), a następnie usiąść i „słuchać kavy”. Bo kava przemawia do pijącego, niektórzy jej nawet coś odpowiadają, co oczywiście robi wrażenie, jakby gadali do siebie. Powoduje ona oszołomienie podobne trochę do działania alkoholu, acz bez niektórych jego efektów. Kava na pewno nie wzmaga agresji, a wręcz przeciwnie – powoduje wewnętrzne wyciszenie. Na wyspie Zesłania Ducha Świętego korzenie kavy uciera się

Nakamal na Wyspie Zesłania Ducha Świętego

w rękach za pomocą kamienia koralowego, siedząc nad charakterystyczną deską używaną tylko do tego celu. Ze spadających na nią utartych wiórków kavy wyciska się następnie – stosując włókno kokosowe – sok prosto do kokosowych czareczek. Zazwyczaj jedna osoba wyciska dla innej, ale na końcu ucierający też wychyla łupinkę. Na Wyspie Zesłania Ducha Świętego wszystko odbywa się mniej więcej z zachowaniem higieny w naszym rozumieniu. Na wyspie Tanna procedura jest inaczej higieniczna. Tam nikt się nie ceregieli z jakimś ucieraniem w rękach. Korzeń kavy żuje się na drobne kawałeczki i wypluwa na wielki zielony liść. Tak uzyskane wiórki przeciska się przez kokosową gazę do – jakżeby inaczej – kokosowej łupiny. Tam też nie tylko przeżuwa się kavę dla innych, ale jest ścisły podział ról: młodzi chłopcy żują i wyciskają sok, a starsi mężczyźni nie mogą nawet dotykać nieprzeżutych korzeni, mogą tylko pić gotowy napój. Na wyspie Tanna nakamal to miejsce pod wielkim drzewem za wsią, osobna polanka, do której kobietom nie wolno się nawet zbliżać. Tam starsi mężczyźni, czekając aż młodzież przeżuje im eliksir, przemawiają do tłumu niczym Grecy na areopagu. Bo przed wypiciem kavy jest się bardzo rozmownym. Po wychyleniu paru łupinkek następuje ogólne wyciszenie. Kobiety do nakamalu nie podchodzą, ale same też mają miejsce, do którego nie mogą się zbliżać mężczyźni. Na wyspie Tanna jest to osobny domek za wsią. W czasie miesiączki kobieta nie powinna nic robić, a na pewno nie może dotykać jedzenia spożywanego przez innych, dlatego przez ten czas mieszka na uboczu poza wsią. Na innych wyspach kobieta też nie dotyka jedzenia, ale niekoniecznie odchodzi gdzieś na ubocze. Na pewno nie jest tak w mieście. Powiedział mi Terry, u którego mieszkałem w Port Vila: – Moje dzieci wiedzą, kiedy mama ma okres, bo wtedy ja gotuję posiłki. No tak, czasy się zmieniają, zwłaszcza życie w mieście odmienia zwyczaje. Tam nakamal to nie jest polanka za wsią pod wielkim bananem. Tam nakamalem nazywa się kafejki, w których można się napić kavy importowanej z dalekich wysp. Ale ta kava nie jest przeżuta, lecz zmielona w maszynce do mięsa. Kafejki są czynne wieczorem i mroczne, bo kto wypije ze trzy łupinki, ten nie lubi światła. Kafejki nie mogą mieć podłogi tylko polepę, bo kto wypije to obrzydlistwo, ten od razu charka i pluje – taki tu zwyczaj. Kafejki te są widoczne z daleka, oznaczone niebieską lub czerwoną latarenką wiszącą przy wejściu. No i kupić kavę może każdy, nikt nie zadaje pytań. Kiedy byłem w Tajemniczym Ogrodzie, tam gdzie informowano, że kobietom nie wolno nawet wchodzić na plac przed nakamalem, uciąłem sobie rozmowę z dziewczyną, wyraźnie na kogoś czekającą. W czasie tej rozmowy zapytała, czy też piję kavę. I dodała: – Bo my za chwilę jedziemy do Port Vila napić się kavy. My – czyli ona również! Kobieta idzie na kavę! O tempora, o mores!


36| historie nie tylko zasłyszane

Opowieści londyńskie:

Miłość

cz. II

Jacek Ozaist

N

a ulicach zaroiło się od głodnych, zapracowanych londyńczyków. Knajpki, kafejki, bary rybne i kanapkowe zaczynały codzienne finansowe żniwa. Znaleźć wolną ławkę w słoneczny dzień graniczyło z cudem, więc przysiadł na schodach jednej z kamienic. Wciąż miał w kieszeni kanapkę, którą zeszłego wieczoru przygotowała dla niego Stasia, ale jakoś nie czuł głodu. Tak bardzo cieszył się, że ma dla niej kwiaty. Ostatnio nie układało im się najlepiej. Oboje byli już mocno po pięćdziesiątce, a przy tym jednakowo zniechęceni i zmęczeni szarą codziennością. Nie mieli żadnych oszczędności ani szans na dobrą emeryturę. Żyli z dnia na dzień, licząc, że los będzie łaskawy. Konsekwentnie co wieczór kupowali los na loterii za funta i rano bezradnie ciskali go do kosza na śmieci. Stasi wypadły wszystkie włosy z głowy, brwi także. Żaden lekarz nie potrafił powiedzieć dlaczego, więc ostatecznie uznano, że to efekt permanentnego stresu. Mieszkali w starym domu z dziewięcioma innymi Polakami w różnym wieku. Wszyscy mieli do dyspozycji jedną małą kuchnię, niewielką łazienkę i zabetonowany ogródek z tyłu. Każdy w domu miał swoje humory i przyzwyczajenia, a żyć razem trzeba było. Poza tym kłócili się ze Stasią dwa, trzy razy dziennie. O to, że Ted za dużo pije albo za późno wraca z pracy, albo za długo siedzi w łazience. Albo że ona nie chce jeść tego, co on ugotował. Raz pobili się na serio. Wybiegła potem z domu i poprosiła kogoś, by zadzwonił po policję. Ted spędził kilka godzin na posterunku gęsto się tłumacząc, że to tylko zwykła kłótnia rodzinna. Wczoraj niechcący odwzajemnił się jej za tamtą zniewagę. Najpierw wybuchła awantura czyja kolej, by zapłacić wysłannikowi Providenta, który co tydzień przychodził i grzecznie pytał, czy spłacają kolejną ratę pożyczki na wysoki procent. Potem Stasia odkryła, że zabrał i przeputał 20 funtów, które przed nim schowała. Kiedy wyszedł za potrzebą, zamknęła się w pokoju od wewnątrz i w ogóle nie reagowała na jego pukanie. Prosił, błagał, kopał, groził. Bezskutecznie. W końcu przeraził się, że coś mogło jej się stać, i zadzwonił po policję. Funkcjonariusze także pukali i prosili. Kiedy zdecydowali się wyważyć drzwi, Stasia siedziała w oknie z papierosem w dłoni; tylko jej mina świadczyła jak bardzo jest zaskoczona. Teraz oboje musieli odkupić drzwi, a nie

mieli grosza przy duszy. Stasia zrobiła mu kanapki, ale nie odezwała się ani słowem. Słońce zaświeciło Tedowi w oczy. Dopił swoje Tyskie i cisnął puszkę do kosza na śmieci. Sznur samochodów zablokował ruch na ulicy w obu kierunkach. Wszyscy trąbili i wrzeszczeli na siebie, jakby to mogło w czymś pomóc, jakby nie wiedzieli, że w londyńskim korku trzeba swoje odstać i nie ma na to rady. Ted uciekł od zgiełku ulicy do Katedry Westminsterskiej. Przykucnął w jednej z przednich ław, by podziękować Bogu za kolejny przeżyty dzień, dobrą pracę i zdrowie. Na ołtarzu akurat próba chóru zakonników. Dźwięki Miserere zachwyciły Teda do tego stopnia, że zamknął oczy i trwał tak przez blisko dziesięć minut. Kiedy wyszedł, uprzytomnił sobie, że zapomniał kwiatów. Wystraszył się, iż ktoś z obsługi świątyni pomyśli, że to dar dla kościoła i pobiegł ile sił z powrotem. Na szczęście kwiaty leżały tam, gdzie je zostawił. Przeżegnał się raz jeszcze, dziękując Najwyższemu za zwrot zguby, i wrócił na oblaną słonecznym blaskiem ulicę. Stasia kończyła pracę za godzinę. Wypił jeszcze jedno Tyskie (tym razem za funta pięć-

03 (213) 2015 | nowy czas

dziesiąt), wstąpił do toalety jednego z pubów i poczłapał w stronę Vauxhall, gdzie mieścił się sieciowy hotel Welcome Inn, w którym Stasia sprzątała pokoje. Cenili ją bardzo i gdyby tylko dawała radę, mogłaby pracować bez przerwy dzień i noc. Nie był to ani luksusowy, ani nawet na przyzwoitym poziomie hotel, dlatego praca ta nie należała do najłatwiejszych. Sprzątaczki często natkały się na gołego faceta albo kopulującą parę nic nie robiącą sobie z tego, że ktoś pukał, by uprzedzić, że zamierza wejść. Śmieci, resztki jedzenia i odpadki sanitarne były niczym przy pozostawionej na pościeli czy dywanie czyjejś przemienionej materii. Stasia przywykła do tych wszystkich obrzydliwości, ale zawsze powtarzała, że nie czuje się w tej pracy dobrze. Rozpłakała się, gdy podsunął jej pod nos bukiet kwiatów, i musiał długo tulić ją do piersi, by się uspokoiła. – Ja też coś dla ciebie mam – powiedziała łamiącym się głosem i podała mu torbę z jakimś podłużnym przedmiotem. Zerknął do środka i uśmiechnął się szeroko. osiemnastoletnia szkocka whisky o nazwie Glenlivet i obita skórą piersiówka z wytłoczonym logo firmy – tego zupełnie się nie spodziewał.

– Mam jeszcze coś dla wiewiórek – dodała zadowolona z siebie Stasia. – Sporo orzeszków i pistacji. Ale reszty nie dam tknąć. To na paczkę do Polski. Jedyną dobrą stroną tej pracy było to, że sprzątaczki zbierały wszystko, co zostało porzucone przez gości. Raz na miesiąc przyjeżdżał do nich kurier i zabierał paczkę do Polski, w której upychali te wszystkie rzeczy: czekolady, bombonierki, kawę, chusteczki higieniczne, perfumy, kosmetyki, pastę do zębów, szampony... – Wiadomo – mruknął z przekąsem Ted. – Pijemy tę „łychę” czy kupujemy po piwku? – Zobaczymy. Chodź do metra. Będzie szybciej. Ted raczej jeździł autobusami, kombinując, jak się najlepiej poprzesiadać, by nie wracać do domu dłużej niż dwie godziny, ale o tej porze korki, a więc także opóźnienia były nieuniknione. Ucieszył się, że Stasia dopłaci mu do biletu na metro i zdążą jeszcze poleżeć na trawie w parku nieopodal domu. Jechali w nieopisanym tłoku, wciśnięci w drzwi wagonu, ale już po upływie pół godziny byli w swoim ulubionym parku. Usiedli na miękkiej trawie i do zmroku raczyli się piwem, karmiąc z ręki raz po raz podbiegające wiewiórki. Cwane bestie wbiegały na drzewo i chowały w dziuplach orzeszki na zapas, po czym wracały po następną porcję ulubionych przysmaków. Tak bez końca. – Nie chce się wracać do tej zatęchłej nory – westchnęła Stasia. – Jak spłacimy Providenta, wynajmiemy coś lepszego – rozmarzył się Ted. – A jak dostanę kontrakt, załatwię nam zasiłki dla najgorzej zarabiających. W końcu ktoś tam rekomenduje, że aby przeżyć w Londynie, trzeba zarabiać minimum osiem funtów na godzinę netto. Według tego kryterium oboje żyjemy w nędzy. – Tak, tak. A totolotka wysłałeś? – Cholera. Już biegnę. Daj na jeszcze jednego browara. Stasia niechętnie wysupłała z kieszeni kilka monet. To był ich codzienny rytuał. Piwo, leżenie na trawie, wiewiórki i dwa losy Loterii Narodowej. Kilka raz wygrali drobne kwoty, które tylko zachęciły ich do podjęcia dalszych hazardowych prób. – Jak wygram, kupię dzieciom dom z basenem i dobry samochód – rozmarzyła się Stasia. – I nam też. Wrócimy i zamieszkamy niedaleko. Już nigdy nie będziemy pracować. – A jak ja wygram, pojedziemy w podróż dookoła świata. W 80 dni albo krócej. Najpierw Niagara, potem Nowy Jork i Wielki Kanion, ruiny Majów w Meksyku, Machu Picchu, jezioro Titicaca i wyspy Galapagos. Następnie Nowa Kaledonia i jakieś wyspy na Pacyfiku, potem Wyspa Kotów w Japonii, Hongkong, Wietnam i Tajlandia, może Kambodża. Upojeni klimatem Azji, udamy się do Nepalu, zobaczyć Himalaje i kawałek Indii. Stamtąd już kamieniem rzucić do Kenii, Egiptu i Izraela. Na koniec trochę Kaukazu, Turcja, Włochy, Francja, Hiszpania. – A co to jest Wyspa Kotów? – zapytała lekko bełkotliwie Stasia. – A to jest wyspa, gdzie jest więcej kotów niż ludzi. – To ja chcę tam pojechać. – Pojedziemy. Miej wiarę. Od ziemi bił już nieprzyjemny chłód, więc dźwignęli się z trudem. Ted objął Stasię ramieniem, a ona wtuliła się w niego z wdzięcznością.


historie nie tylko zasłyszane |37

nowy czas |03 (213) 2015

PAN ZENOBIUSZ. Krojenie cebuli Irena Falcone

Pan Zenobiusz to postać fikcyjna, jakkolwiek zdarzenia, które opisuję, miały miejsce. Są kompilacją różnych historii zasłyszanych wśród moich przyjaciół, niektóre zdarzenia odnoszą się do moich własnych doświadczeń. – Nie wiem, jak pani może taką pracę wykonywać? Jeździć po tych aresztach i z tymi kryminalistami się spotykać – mówi Zenobiusz, pchając wózek po Tesco. Właśnie ukłonił mi się jakiś Polak i Zenek spytał, skąd ja znam takiego menela. Na co mu odpowiedziałam, że na pewno z aresztu, choć nie pamiętam, bo wszystkie sprawy i osobnicy zlewają mi się już w jedno. Jakkolwiek, jeżeli ktoś mi się kłania, to z reguły jest to osoba, która była aresztowana, bo nie mam żadnego kręgu polskich znajomych. – No, ale na pewno pamięta pani jakieś sprawy, pani Irenko? Odpowiadam, że tak, owszem, ale tylko nietypowe. Większość aresztowanych to Polacy, którzy za dużo w weekend wypili i albo się z kimś pobili, albo prowadzili samochód pod wpływem alkoholu. Spoglądam na Zenka i dodaję: – Tak jak tobie się przydarza. Wszystkie twoje przygody są związane z piciem. Zenek obrusza się. – Pani Irenko, zaraz pani musi mi tak dokuczać? I porównywać z jakimiś menelami? Wstydzę się, że jestem Polakiem, jak widzę, co oni tutaj wyrabiają w tej Anglii. – Przecież zachowują się tu jak w Polsce. Nie widzę żadnej różnicy, tylko być może tutaj trudniej jest uniknąć odpowiedzialności za pewne czyny – odpowiadam Zenkowi, który nieznacznie przyspie-

sza kroku. Widzę, że się wkurzył. Po minucie znowu zrównuje ze mną i mówi: – No, może ma pani rację, jako naród, niestety, mamy opinię, że dużo pijemy, ale też że ciężko pracujemy – zaczyna iść trochę weselszym krokiem, jakby stwierdzenie, że jako naród jesteśmy pracowici, usprawiedliwiało wszystko. – Żyć, pani Irenko, to trzeba z pasją i przekonaniem. – Z przekonaniem do czego? – pytam. – No, jak to do czego z przekonaniem? Do życia z przekonaniem, do tego, że jest w tym wszystkim jakiś cel. Ja tego celu nie szukam, bo po co. Inni, mądrzejsi ode mnie, szukali i nie znaleźli. Ja to żyję w czasie teraźniejszym, a ludzie, tacy jak pani, to ciągle sensu szukają. To musi być męczące. A pani to po prostu chłopa brakuje. Zaraz by pani miała weselej i wszystko by miało sens. Śmieję się i mówię: – No to może ty mi znajdziesz jakiegoś chłopa, Zenek, bo ja jakoś nie mogę. – Ale przecież pani nie szuka, to jak pani może znaleźć? Jak można znaleźć złotą monetę na ziemi, jeżeli się nigdy na ziemię nie patrzy? Jesteśmy w trakcie wybierania butelki wina do obiadu, kiedy kątem oka zauważam znowu tego samego Polaka, który wcześniej powiedział mi dzień dobry. I nagle przypomina mi się, w związku z czym znalazł się w areszcie. Podczas gotowania obiadu mówię do Zenka, że pamiętam już, za co ten facet był aresztowany. – No to niech pani opowiada – mówi Zenek – bo te pani historie to są zawsze takie śmieszne. Facet był na imprezie ze swoją dziewczyną, którą poznał kilka miesięcy wcześniej i bardzo się w niej zakochał. Kwiaty jej kupował, na kolacyjki zapraszał, jednym słowem romantyczna miłość. Wszystko było na etapie platonicznym, do momentu tej imprezy. Otóż, na tym grillu wszyscy sobie nieźle popili i pan Kowalski – tak go nazwijmy – nie mógł prowadzić samochodu, a jego wybranka też trzeźwa nie była. Gospodarze zlitowali się nad pijaną parą zakochanych gołąbków, którzy w ciągu całej imprezy namiętnie się całowali, i zaproponowali im, aby zostali na noc w gościnnym pokoju. Pan Kowalski wraz z dziewczyną zgodzili się na to i poszli spać. Z zeznania pana Kowalskiego na policji wynika, że po wej-

ściu do sypialni jego ukochana rozebrała się do rosołu i wskoczyli do łóżka. W trakcie igraszek jednak źle się poczuła i, niestety, zamiast spędzać noc romantycznie, Kowalski musiał zajmować się zmienianiem pościeli i obmywaniem biednej kobiety z wymiocin. Jak wynika z zeznań, doszło do penetracji, ale tylko kilkusekundowej, bo panienka wyczerpana wszystkim zasnęła. Na następny dzień zgłosiła na policję, że została zgwałcona przez pana Kowalskiego. Patrzę na Zenka, który stoi jak zamurowany przy desce do krojenia, na której piętrzy się posiekana cebula, a z oczu ciekną mu łzy. Nie wiem, czy od cebuli, czy ze śmiechu, bo prawie krztusi się, śmiejąc. Po czym mówi: – No jaki gwałt, przecież ona chciała, skoro sama się rozebrała. – No właśnie – odpowiadam – tutaj jest tak zwany pies pogrzebany. Z punktu widzenia angielskiego prawa zgoda na seks nie jest zgodą, jeżeli osoba dająca to przyzwolenie nie jest w stanie świadomie dać tej zgody. Zenek patrzy na mnie i mówi: – W ogóle nie rozumiem tego, co pani mówi, pani Irenko. Jeżeli kobieta się rozbiera i wchodzi ze mną do łóżka, to chyba wie, co nastąpi? To co, gdybym ja był w takiej sytuacji, to musiałbym mieć przy sobie alkomat, aby sprawdzić, czy kiedy ona mówi tak, to nie jest powyżej wymaganego limitu? A tak w ogóle, jaki jest limit? – Zenek zaczyna chodzić po kuchni, wymachując nożem, którym kroił cebul. – Pani Irenko, pani to chyba wymyśliła? Nie mogę w to uwierzyć! Czyli co, on ją zgwałcił? – Zenek, ja nie wiem, czy on ja zgwałcił, czy nie, ale może nie wszystko złoto co się świeci? Ta dziewczyna pewnie myślała, że znalazła księcia z bajki. Zenobiusz stojąc ciągle z nożem kapiącym sokiem z cebuli mówi: – Ale on też myślał, że znalazł księżniczkę a teraz w ciupie siedzi za gwałt. Co za czasy, wszystko przez ten internet, mówię pani, bo ludzie naoglądają się tych amerykańskich seriali i myślą, że oni też w filmie grają – Zenek odkłada w końcu nóż na stół, wrzuca cebulę na patelnie i zaczyna ją mieszać drewnianą łyżką dodając mielone i pociąga nosem. – W polskim sklepie kupiłem, zapach jak u mojej mamy w kuchni. Życie to jest mieszanie cebuli na patelni mówi. A szczęście ma się wtedy, jak jest się z kim podzielić.

JC Erhardt: Fox’s Story and Wolf’s politics The way I see it, is this. Rabbits eat carrots. Herons eat fish and frogs. I eat rabbits, birds, and chickens. Wolfs are big, bad and nasty and they eat everything alive. The day Grandma Basia moved into the cottage on the edge of Epping Forest, I thought, great, plenty of rabbits and chickens in her garden for me. I don’t know what Wolf had in his head when he started his activity in the Society, but I was worried. The last straw was his friendship with White Rabbit. I saw them once on the edge of the forest waving the Polish flag and shouting ‘out with the mean party!’ I know Rabbit is a Polish immigrant and keen on ‘integration’, but he should know better than to suck up to that nasty piece of cake, Wolf. Everybody knows that Wolf is always after the biggest snack. But using politics as a back door for his own cause? I had my suspicions before, when I spotted him near Grandma Basia’s cottage. He was lurking, near the open window and sniffing. ‘Would you like a piece of cake, wolfie dear?” Grandma had a friendly smile.

But Wolf was just standing there, his mouth dripping wet, instead of trying to swallow her up. When I saw a proper wolf behaving like that, I knew there was trouble to come. And I knew that Wolf was after a bigger snack. Grandma Basia lived in England for a long time, had plenty of spare cash, and no descendants. She was also rather plump in more than one sense. I knew I had to be sly about it, if I were to smoke Wolf out. At the meeting at the Forest Society there were only carrots and blueberries on offer. I was still licking my jaws of the chicken leg I had before, when Wolf made us stand up and solemnly swear never to go anywhere near any chickens again and to swear allegiance to him. “We have to survive!” he declared. “Even if we have to cheat! We are loosing ground and votes! Everybody has to swear to be a vegetarian and never to touch chicken legs again. And the press only writes about how we like chickens and how bad we are! Shoot the press!” Heron got up and asked for a voice. He

can’t stand very well with his legs back to front and only one eye. He is a war veteran, and nearly hundred years old, like most in the Forest. “But I like frog’s legs”, Heron said. “I can’t survive on blueberries only. Do frog’s legs count?“ Clearly, it wasn’t only my problem. I never promised not to touch any rabbits, did I? The White Rabbit was always close to the Wolf and I was the hungriest when I looked at him, but I had to restrain myself, especially that the time of elections was coming up. They all will be competing, going for each other throats. Especially the Wolf, greedy for power as he is. I had to disguise myself. I had a secret hideout cave on the edge of the forest, near the pond, where I kept my party outfit. An old rabbit skin. I knew Heron was an ally, but no matter what party outfit he would have, his legs would give him away and one eye was serious problem since he couldn’t even see the young frogs jumping on his beak, but I had no choice. I disguised Heron as a scarecrow. Off we went to the polling station, where everybody was already waiting. I saw

Grandma Basia in her pink twinset and pearls. But who was it next to her? I didn’t know her new friend, but he looked lovely and white, in all his sheep’s splendour. “Come and meet my new friend, the Sheep” Grandma Basia was iviting her friend, the White Rabbit. “He is so helpful, we are best friends now, and he is an expert in latest fashion.” Yes, an expert indeed, I thought as I spotted four brown legs sticking from under the white sheepskin. I looked at the face and thought I saw a grin. It looked uncanny like Nigel Farage.


Po galeriach, kinach salach koncertowych, teatrach oprowadza Adam Dąbrowski

filmy

Trwa przegląd polskich filmów w ramach 13. edycji Festiwalu KINOTEKA: Martin Scorsese przedstawia arcydzieła polskiego kina. Szczegółowy program dostępny na

co się dzieje

temat nieco makabryczny, ale w dobrym smaku. Znów trafiamy do świata nastolatków. Nasza bohaterka, niejaka Jay traci dziewictwo z jednym z lokalnych chłopców i od tego czasu zauważa, że dzieje się coś dziwnego: zaczyna wyczuwać wokół siebie dziwną obecność. Nie ma tu biegania z piłą ani widowiskowych tortur. Zamiast tego cisza i niepewność, które w najlepszej, horrorowej tradycji wytwarzają poczucie zagrożenia. A do tego trochę – obowiązkowej we wspólczesnym horrorze – ironii.

The Second Best Exotic Marigold Hotel

Jupiter Ascending Nick Cave Widzowi oglądającemu Jupiter Ascending może zakręcić się w głowie. Nie tylko od uderzenia w zmysły, jakie twórcy Matrixa nam fundują: szybki montaż, efekty specjalne, głośna muzyka. Ale także od liczby inspiracji: od Gwiezdnych wojen, przez komiksowe Flash Gordon, a nawet… Barbarellę. W roli głównej Mila Kunis grająca rosyjską imigrantkę we współczesnym Chicago. Pewnego dnia jej życie zostaje wywrócone do

czerpał przede wszystkim ze spokojniejszych, bardziej balladowych płyt: The Boat man's Call czy legendarnego Murder Ballads. Sobota, 2 maja, godz. 19.00 Eventim Apollo Hammersmith 45 Queen Caroline St , W6 9QH Niedziela, 3 maja, godz. 19.30 Royal Albert Hall Kensington Gore, SW7 2AP

Mee and The Band

koncerty

www.kinoteka.org.uk

KINOTEKA zakończy się 29 maja specjalnym seansem Rejsu (1970) Marka Piwowskiego w ICA. Okrzyknięty pierwszym polskim kultowym filmem, Rejs jest przede wszystkim satyrycznym arcydziełem. Kręcony w stylu pół na pół dokumentalnym, z udziałem głównie nieprofesjonalnych aktorów i absurdalną fabułą, parodiuje rzeczywistość ówczesnego PRL-u, zamieniając weekendowy rejs statkiem w niezwykle trafną karykaturę systemu komunistycznego.

góry nogami. Z jakiegoś powodu chce ją zabić psychopatyczny Eddie Redmanyne, którego znamy z nieporównanie łagodniejszego wcielenia w Teorii wszystkiego. Na szczęście pojawia się ratunek - pół-człowiek, pół-wilk, który informuje naszą bohaterkę, że nie jest zwyczajną dziewczyną, a reinkarnacją… Królowej Wszechświata. „Kompletny bałagan” – pisze recenzent „Time Out”, ale dodaje, że całość sprawia jednak widzowi frajdę.

Pan Nicholas Edward Cave miał ostatnio sporo roboty. Zrealizował niebywale ambitny paradokument 20 000 Days on Earth i nagrał doskonale przyjęty, album Push the Sky Away. Teraz się wycisza. Podziękował swojej kapeli, The Bad Seed, i wyrusza na kameralne tournée. Tylko Nick Cave, fortepian i my. Na dwóch londyńskich koncertach będzie pewnie siłą rzeczy

Jazz Cafe POSK zaprasza na koncert nieco odbiegający od swoich dotychczasowych propozycji repertuarowych. Mee and The Band to międzynarodowy, pięcioosobowy zespół grający swing, muzykę taneczną, cygański jazz i nastrojowe ballady. Liderem zespołu i autorką wszystkich kompozycji jest Aleksandra Hudson, która dowcipnie określa siebie jako muzyczną fabryką produkującą utwory z każdego gatunku muzyki. Ostatnio Aleksandra sięgnęła do swych wschodnioeuropejskich korzeni komponując program oparty na polskich i bałkańskich utworach pod nazwą Cygański Jazz Akustyczny. W ostatnich dwóch latach Aleksandra dała się poznać londyńskiej publiczności występując na scenie Proud 2 w O2 Arena oraz na scenach debiutanckich w Radio BBC. Sobota, 25 kwietnia, godz. 20.30 Jazz Cafe POSK 238-246 King Street, London, W6 0RF

Maria Peszek

Ostatnimi czasy zaglądanie do hoteli stało się wśród filmowców bardzo popularne. Uroczy Grand Budapest Hotel spisał się doskonale zarówno na Baftach, jak i Oscarach, a przecież wcześniej wielkim i dość niespodziewanym hitem okazał się Best Exotic Marigold Hotel oparty na motywach powieści Deborah Moggah. Ciepła, lekka opowieść stała się świetnym materiałem na film. W Hollywood liczyć potrafią, zebrali więc siły na kontynuację. Wraz z siłami – niemal całą obsadę z poprzedniego filmu. Znowu spotykamy się z Judi Dench, Billem Nighy'em czy Devem Patelem i Maggie Smith. Do tego wszystkiego dochodzi nowy as w talii – Richard Geere w roli hotelowego inspektora. Problem był jednak w tym, że Moggah napisała jedną powieść. Za kontynuację wziął się więc duet Oi Parker i John Madden. Tym razem opowiadają nam historię o tym, jak Sonny próbuje wzbogacić swoje portfolio o drugi hotel. A przy okazji się ożenić. Zresztą w hotelu romans wisi w powietrzu, nie tylko dla Sonny'ego. It follows Inteligentny, niezależny horror. David Robert Mitchell, zaraz po stworzeniu łagodnej komedii dla nastolatków zatytułowanej The Myth of the American Sleepover tym razem zabrał się za

Ekscentryczna, ekspresyjna i niestroniąca od kontrowersji – taka jest Maria Peszek, która 10 maja po raz kolejny przyjeżdża nad Tamizę. I znowu zaśpiewa Po kanałach z karabinem, nie biegałabym. Nie oddałabym ci Polsko, ani jednej kropli krwi. A do tego w typowy dla siebie, szczery sposób opowie o intymności i seksie (Tęsknota we mnie siedzi. Jak drucik z miedzi się żarzy rzęsy mi parzy). Wszystko to ubrane w ciekawą stylistykę muzyczną, czerpiącą zarówno ze współczesnego popu czy rocka, jak i tradycji polskiej piosenki poetyckiej. Niedziela, 10 maja, godz. 18.00 Scala. 275 Pentoville Road N1 9NL


co się dzieje |39

nowy czas |03 (213) 2015

teatry

Plakaty do filmów wajdy

spotkanie z Mariuszem szczygłem

skich reportażystów i autorem książek dokumentalnych, w tym Gottland, składającej się z komiczno-tragicznych esejów na temat XX-wiecznej historii Czech i Czechosłowacji. Po spotkaniu z autorem odbędzie się pokaz filmowej adaptacji książki Szczygła, nakręconej przez grupę czeskich reżyserów. Ta antologia filmowa interpretuje oryginalne historie Szczygła, tworząc kalejdoskop portretów ludzi żyjących w trudnych i absurdalnych czasach; gwiazdy filmowej – kochanki Goebbelsa czy rzeźbiarza, który stracił życie podczas pracy nad największym pomnikiem Stalina. Spotkanie współorganizowane jest z Czeskim Centrum w Londynie.

Trwający do maja festiwal polskiego filmu KINOTEKA zaprasza na spotkanie z Mariuszem Szczygłem, jednym z najwybitniejszych europej-

Piątek, 24 kwietnia Frontline club 13 Norfolk Place, w2 1QJ

spotkania spotkanie z prof. anthonym Polonskym

Private lives Sztuka Noela Cowarda – brytyjskiego reżysera teatralnego i dramaturga to pretekst do wybornej zabawy odwiecznymi damsko-męskimi napięciami. Dwie świeżo poślubione pary przyjeżdżają na Lazurowe Wybrzeże. Ma to być ich miodowy miesiąc. Nic o sobie nawzajem nie wiedzą. Przypadkowe spotkanie i wszystko wychodzi na jaw. Amanda i Elyot byli już małżeństwem. Druga, porzucona bardziej poczciwa para, wkrótce się wzajemnie pociesza. Więcej na Scenie Teatralnej Ogniska Polskiego w Londynie (spektakl w języku angielskim). Środa 6 maja, godz. 19.30

Biblioteka Polska POSK w Londynie zaprasza na spotkanie z prof. Anthonym Polonskym, którego tematem będzie Nowe podejście do historii Żydów na ziemiach polskich. czwartek, 23 kwietnia, godz. 18:00 sala Malinowa Posk 238-246 king street, w6 0rF

czwartek 7 maja, godz. 19.30 Piątek, 8 maja, godz. 19.30 sobota, 9 maja, godz. 15.00 i 19.30 Niedziela 10 maja, godz. 19.30 ognisko Polskie 55 Exhibition road, sw7 2PN

wystawy Designs of 2015

Wystawa w londyńskim Design Museum prezentuje najnowsze wynalazki i projekty. Często zaskakują kreatywnością, ale najważniejsze, że większość z nich rozwiązuje codzienne problemy – te małe, i te duże. Dzień jak co dzień: Poranek. Ot, zwykłe śniadanie przy kuchennym stole. Śniadanie może zwykłe, ale stół – już nie. Bo stół Marjan van Aubel to wielki panel słoneczny. Chomikuje i oszczędza energię. Energię, którą potem można wykorzystać do podładowania telefonu czy laptopa. Jest też coś z serii „nowoczesność w domu i zagrodzie”. Wynalazek dla rolnika, którego krowa jest w ciąży. – Przy porodzie warto ją wesprzeć – mówi Niall Austin Ale przecież nie można czuwać całą dobę. Nie można i już nie trzeba. – To niesamowity wynalazek. Przyczepiony do ogona krowy w ciąży przyrząd używa technologii rozpoznawania gestów. I przewiduje, kiedy zwierzę zacznie rodzić. Następnie wysyła do właściciela wiadomość ostrzegającą, że krowa zaraz się ocieli – mówi projektant. Nieopodal stoi Ross Atkins ze swoją… gadającą latarnią. – Celem jest pomoc ludziom niepełnosprawnym w poruszaniu się po ulicy. Na specjalnej stronie mogą się zarejestrować i zamówić usługę: zwiększenie ilości światła, informację dźwiękową w kilku językach, dodatkowy czas na przejście na drugą stronę... Potem, gdy tylko użytkownik zbliży się do jednego z tych urządzeń, dana funkcja włączy się już automatycznie – tłumaczy projektant Ross Atkins. Design Museum 28 shad thames, sE1 2yD

To hołd dla jednego z największych mistrzów polskiego kina. W monumentalnym gmachu British Film Institute w Londynie podziwiać można plakaty do klasycznych filmów Andrzeja Wajdy. – Jest to reżyser darzony na Wyspach wielkim szacunkiem. Mamy prace do Popiołu i diamentu, Niewinnych czarodziei, Ziemi obiecanej czy Człowieka z żelaza. Plakaty przyjechały z całego świata: Japonii, Argentyny, Niemiec... Mówimy tu o oryginałach, zwykle pokazywanych w Wielkiej Brytanii po raz pierwszy – podkreśla Marlena Łukasiak z londyńskiego Instytutu Kultury Polskiej. Na liście autorów prac są: Roman Cieślewicz, Wojciech Zamecznik, Wojciech Fangor, Franciszek Starowieyski, Wiktor Górka, Waldemar Świerzy czy Jan Lenica. Plakaty oglądać można do końca maja. atrium bFi southbank belvedere road, sE1 8X

revelations Na wystawie fotograficznej w Science Museum spotykają się nauka i sztuka. Czasem jest to spotkanie przypadkowe. Carl Struwe tworzy mikroskopijne zdjęcia owadów, które przywodzą na myśl skalne malunki z jaskiń Altamiry. Innym razem przypadku nie ma. Na przykład wtedy, gdy artysta Bauhausu Laszlo Moholy-Nago włącza do swego repertuaru środki fotografii naukowej. – Każda naukowa fotografia nie tylko pokazywała, ale i przekraczała limity ludzkiej percepcji. Te zdjęcia mówią w jasny sposób o relacji człowieka z nauką i technologią – wyjaśnia kurator Ben Burbridge. science Museum Exhibition road, sw7 2DD

festiwale Polski kiermasz nad tamizą Wystąpią zespoły ludowe: Mazury, Karolinka oraz Orlęta. Mnóstwo dobrej zabawy na świeżym powietrzu, atrakcje dla dzieci – tak właśnie będzie wyglądał Lebara Days of Poland. więcej informacji: www.daysofpolandlondon.com sobota, 9 maja w godz. 13:00-18:00 Potters Field Park, sE1 2aa

Malarstwo ElżbiEty owczarEk Wizja rzeczywistości malarskiej, jaka wyłania się z obrazów Elżbiety Owczarek, nie jest rezultatem jednorazowej projekcji wyobraźni autorki. Jest świadectwem drogi, poszukiwania harmonii, długotrwałej medytacji, żarliwej artystycznej modlitwy i skupienia na problemach formy. Podchodząc do działania twórczego, Owczarek stara się nadać kształt swoim emocjom, będącym praprzyczyną formowania się wizji. Emocje mają jednak charakter żywiołowy i przemijający, są kapryśne i zmienne, pozostawienie ich bez kontroli dałoby efekt przypadku i chaotyczności. Dlatego dla malarki tak istotny jest udział umysłu kontrolującego przypadek, unikającego nadmiaru zmysłowego rozpasania, władającego strukturą pola wizualnej rozgrywki. Powtarzający się w Kompozycjach motyw ramy jest właśnie takim kagańcem nakładanym na atawistyczne pragnienie emocjonalnej niesforności. Ramy te – mają zmienne parametry i kolorystykę, zawsze jednak trzymają w ryzach niesforny żywioł malarski, będący prawdziwym marzeniem i pasją autorki. Budowanie zniuansowanych opozycji kolorystycznych, przeciwstawianie płynności poczuciu solidności form, domykanie części centralnych obramowaniami, nie są jedynie zabiegami czysto formalnymi, lecz strategią budowania artystycznej tożsamości, w której dominującą rolę wydaje się pełnić techne podniesiona do rangi artystycznej konieczności. Dopełnieniem tej postawy są prace graficzne Owczarek, w których stara się rozszerzyć pole swoich poszukiwań. Kazimierz Maria Łyszcz (fragmenty) 9-28 maja, Galeria Posk, 238-246 king street, london, w6 0rF



Przedwojenna ulica na Kresach Fot. Bogdan Dobosz


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.