nowyczas2015/212/002

Page 1

2015 FREE ISSN 1752-0339

[02/212]

nowy czas LONDON

nowyczas.co.uk


02 (212) 2015 | nowy czas

Z naprawdę wielkich, posiadamy tylko jednego wroga – czas. Joseph Conrad

prenumerata Prenumeratę zamówić można na dowolny adres w Wielkiej Brytanii. Aby dokonać zamówienia należy wypełnić formularz i odesłać go na adres wydawcy wraz z czekiem lub postal order.

Polscy studenci > 7

London Calling > 23

Sasnal > 25

Wnuk z Vanuatu > 35

4-15 Prenumerata roczna w UK £35.00 Do prenumeraty zagranicznej należy dodać £10.00

Czek prosimy wystawić na:

Czas Publishers Ltd

Imię i Nazwisko…………………………………………………………… Adres…………………………………………………………………………… ………………………………………………………………………………………

»05

»21

Tel.…………………………………………………………………………………

rozMoWa na CzaSie

Liczba wydań…………………………………………………………………

Robota profesjonalna…

Skąd się biorą Frytki?

adam dąbrowski: Putin uwolnił w Rosji siły, których sam nie kontroluje. W sprawie Borysa Niemcowa Kreml zadziała błyskawicznie, choć na pokaz, a Ukrainie potrzebny jest drugi plan Marshalla. To tezy stawiane przez dr. Alexa Pravdę – specjalistę ds. Rosji oraz polityki wschodnioeuropejskiej na Uniwersytecie w Oksfordzie

Mateusz augustyniak: Nieważne, czy reklamujesz bułki z bananem czy zasiadasz w jury programu Gwiazdy obcinają paznokcie na czas. Najważniejsze, że kasa się zgadza i jesteś rozpoznawalny na ulicy. Tak się rodzą celebryci.

to i oWo

Prenumerata od numeru……………………………… (włącznie)

KUPUJĄC  PRENUMERATĘ WSPIERASZ

nowy czas

… i wolne słowo

63 Kings Grove London SE15 2NA

nowy czas 63 King’s Grove, London SE15 2NA

2015 FREE ISSN 1752-0339

CzaS na WySPie

[02/212]

»09

nowy czas LONDON

nowyczas.co.uk

O polskich horyzontach Grzegorz Małkiewicz: Człowiek historia, pod każdym względem – pochodzenia i osobistych losów. Zbigniew Mieczkowski jest tego przykładem, a my mamy szczęście, że chce się z nami podzielić epizodami swojego życia. Co zrobił w książce Horyzonty wspomnień i w konfrontacji z uczestnikami spotkania w Ognisku Polskim.

Tel.: 0207 639 8507, redakcja@nowyczas.co.uk, listy@nowyczas.co.uk RedAKTOR NACZeLNy: Grzegorz Małkiewicz (g.malkiewicz@nowyczas.co.uk) RedAKCjA: Teresa Bazarnik (t.bazarnik@nowyczas.co.uk), Jacek Ozaist, Roman Waldca WSPÓŁPRACA REDAKCYJNA: Joanna Ciechanowska, Krystyna Cywińska, Adam Dąbrowski, Irena Falcone, Włodzimierz Fenrych, Robert A. Gajdziński, Maria Kaleta, Marcin Kołpanowicz, Daniel Kowalski, Andrzej Krauze, Andrzej Lichota, Wacław Lewandowski, Anna Maria Mickiewicz, Sławomir Orwat, Anna Ryland, Wojciech A. Sobczyński, Dawid Skrzypczak, Alex Sławiński, Jacek Stachowiak, Ewa Stepan

dZiAł MARKeTiNGU: 0779 158 2949 marketing@nowyczas.co.uk WydAWCA: CZAS Publishers Ltd © nowyczas Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść zamieszczanych reklam i ogłoszeń oraz zastrzega sobie prawo do niezamieszczenia ogłoszenia.

naSze dziedziCtWo na WySPaCh

»10-11

POSK politbiuro Mirek Malevski: Z ponad 10 tys. członków dziś pozostało około trzy tysiące. Wszyscy powinni oddać swój głos i odegrać istotną rolę w tegorocznym walnym zebraniu. Pomimo wielokrotnych apeli osób, którym dobro POSK-u leży na sercu, Biuro Polityczne nie udostępniło zaktualizowanego, oficjalnego rejestru członków POSK-u wraz z listą wszystkich darowizn i spadków. Każdego roku w ciągu ostatnich 15 lat walne zebrania POSK-u przyciągają ledwie 200 osób! Gdzie jest reszta z tysięcy „zaginionych” członków?

Czy Polska jest atrakcyjnym kierunkiem turystycznym dla Brytyjczyków? – Oczywiście – mówi

Bogusław Becla, dyrektor Polish National Tourist Office w Londynie. W 2013 roku statystyki odnotowały nawet przyrost o 16,3 proc. w stosunku do poprzedniego www.poland.travel roku.

»12-13



4| czas na wyspie

02 (212) 2015 | nowy czas

Rzeczy ważniejsze niż pieniądze Andrzej Duda miał dobrze zapowiadającą się karierę prawniczą. Był pracownikiem naukowym Uniwersytetu Jagiellońskiego, pełnił już ważne funkcje w administracji państwowej, rozpocząl też praktykę prywatną. A jednak zdecydował się kandydować w wyborach prezydenckich. – Są rzeczy ważniejsze niż pieniądze – powiedział.

Teresa Bazarnik, Bogdan Dobosz

A

ndrzej Duda nie należał do „teatrzyku gadających główek”. Serwisy informacyjne nie dzwoniły do niego z prośbą o opinie na tematy różne, bliżej czy dalej związane z bieżącą polityką. Do czasu nominacji jako kandydata PiS w wyborach prezydenckich był więc politykiem nieznanym, chociaż już z pewnym doświadczeniem w strukturach administracji państwowej i dobrym przygotowaniem prawniczym. Jego nominacja wzbudziła jednak pewną konsternację w mediach i nawet w szeregach partyjnych PiS. Pisano nawet o desperackim kroku prezesa Kaczyńskiego, a Bronisław Komorowski pytany o konkurenta udawał, że nie wie, o kogo chodzi, a nazwisko kojarzy tylko z szefem „Solidarności” – Piotrem. Media twierdziły nawet, że wśród sympatyków PiS Andrzej Duda jest jednym z najmniej rozpoznawalnych polityków. Skazany z góry na porażkę, wyrósł jednak na poważnego konkurenta urzędującego Prezydenta RP. O tym, że stał się dla Komorowskiego istotnym zagrożeniem, mogą świadczyć dość desperackie próby szukania haków na kandydata PiS (od prób wplątywania go w śmierć Barbary Blidy, po ostatnią sprawę spółdzielczej bankowości SKOK). Atutów ma kilka: młodość (rocznik 1972), solidne wykształcenie prawnicze, umiejętność budzenia sympatii, nową twarz, dynamikę. Jego kandydatura dla mieszkańców Małopolski dużym zaskoczeniem nie była. Andrzej Duda był popularnym posłem, w ostatnich wyborach do PE osiągnął bardzo dobry wynik. Największym zaskoczeniem dla obserwatorów sceny politycznej okazała się jego sprawność medialna. PiS rozpoczyna kampanię prezydencką z udziałem Dudy od spektakularnych spotkań. Kampanię zaczyna jako pierwszy, co daje mu lekką przewagę nad urzędującym prezydentem. Media przyjazne władzy strofują prezydenta Komorowskiego za jego niewidoczność, za brak inicjatywy. Wiadomo już, że wbrew badaniom opinii publicznej przewaga urzędującego prezydenta nie jest żadną gwarancją wygranej, szczególnie w pierwszej turze, jak przewidywano. Prezydent Komorowski zaplanował w końcu swoje inauguracyjne wystąpienie wyborcze. Tego samego dnia jego głównego konkurenta nie było w Polsce. Postanowił odwiedzić Londyn i dzięki temu urzędującemu prezydentowi nie udało się zdominować medialnego przekazu. Decyzja o londyńskiej wizycie zapadła szybko i była dla wszystkich zaskoczeniem, dla niektórych rozczarowaniem, bo chcieli uczestniczyć w spotkaniu z kandydatem, o czym dowiedzieli się po fakcie z mediów, które nie mogły tego wydarzenia zignorować, lub z poczty pantoflowej. Andrzej Duda, w trakcie szybko przygotowanych spotkań na Wyspach Brytyjskich, podkreślał, że rolą prezydenta jest prowa-

Kandydat na prezydenta Andrzej Duda na spotkaniu w londyńskim POSK-u, w sobotę 7 marca

Andrzej Duda urodził się w 1972 roku w Krakowie. W 1996 ukończył studia prawnicze na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Jagiellońskiego. Rok później rozpoczął pracę naukowo-dydaktyczną w Katedrze Postępowania Administracyjnego UJ. W październiku 2001 został tam zatrudniony. W styczniu 2005 uzyskał stopień naukowy doktora nauk prawnych. Po wyborach parlamentarnych w 2005 roku rozpoczął współpracę z Klubem Parlamentarnym Prawa i Sprawiedliwości. Jako doradca KP PiS uczestniczył w pracach komisji parlamentarnych (Sejmu i Senatu). Od sierpnia 2006 został powołany przez premiera na stanowisko podsekretarza stanu w Ministerstwie Sprawiedliwości. W resorcie odpowiadał za legislację, współpracę międzynarodową i przebieg informatyzacji sądów i prokuratur. Z funkcji wiceministra został odwołany przez Jarosława Kaczyńskiego w listopadzie 2007 roku w związku z wyborem przez Sejm na członka Trybunału Stanu. Od 16 stycznia 2008 zajmował stanowisko podsekretarza stanu w Kancelarii Prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Później był parlamentarzystą w Sejmie RP i PE w Brukseli.

dzenie rozmów i dialogu, a także bycie arbitrem w konfliktach społecznych. – A o tym Bronisław Komorowski najwyraźniej zapomniał w ostatnich pięciu latach – mówił Andrzej Duda w Londynie. Zarzucał Bronisławowi Komorowskiemu, że nie miał czasu na rozmowę z rodzicami dzieci niepełnosprawnych protestujących w Sejmie czy z protestującymi przeciwko podniesieniu wieku emerytalnego. Dlatego kandydat PiS uważa, że hasła obecnego prezydenta mówiące o zgodzie i dialogu są mało autentyczne. W Londynie kandydat na prezydenta usłyszał, że do powrotu do kraju zniechęca Polaków między innymi konieczność płacenia wysokich składek społecznych. Andrzej Duda przyznał, że reforma ZUS jest sprawą pilną. Z jednej strony wysokie składki społeczne zniechęcają do podejmowania działalności gospodarczej, z drugiej emeryci słusznie narzekają na niskie emerytury. Jedną z pierwszych decyzji jego prezydentury – zapewniał – będzie powołanie Narodowej Rady Rozwoju. Zostaną do niej zaproszeni eksperci z różnych dziedzin, w tym ci, którzy przygotują reformę ZUS. Wizyta w Londynie pozwoliła kandydatowi zapoznać się z sytuacją polskiego szkolnictwa na Wyspach. Szczególnie zaniepokoił

się planami dotyczącymi likwidacji matury z języka polskiego oraz brakiem odpowiednich podręczników. Od młodych Polaków Andrzej Duda usłyszał powtarzaną od lat historię: obecnie nie widzą perspektyw, by mogli wrócić. Wskazywali m.in. na utrudnienia dla przedsiębiorców, kłopoty z założeniem firmy, brak odpowiedniego wsparcia dla rodzin. Zwracali także uwagę na niskie płace w Polsce, które wystarczają jedynie na opłatę rachunków. Identyczne postulaty wysuwali Polacy na spotkaniach z ubiegającym się o urząd premiera Donaldem Tuskiem. Obiecywał poprawę. Poza wydaną broszurą „Powroty” nic się nie zmieniło, a premier pod koniec drugiej kadencji sam opuścił kraj. Andrzej Duda spotkał się także z kombatantami oraz zasłużonymi działaczami emigracyjnymi. – Nasze władze mają problem, kogo czcić, a kogo nie. Nie da się służyć dwóm panom. Trudno jest wygłaszać peany na część generała, który wprowadzał stan wojenny, a potem wygłaszać peany na rzecz Żołnierzy Wyklętych, których on zwalczał – mówił na spotkaniu w POSK-u. Na pytanie „Nowego Czasu” dlaczego wpada do Londynu tak niespodziewanie i na tak krótko, odpowiada, że traktuje Londyn jak jedno z polskich miast. Takich spotkań ma w Polsce bardzo dużo i często planowane są one ad hoc. A kampania nie trwa miesiącami.


świat |05

nowy czas |02 (212) 2015

Robota profesjonalna, dobrze skoordynowana Putin uwolnił w Rosji siły, których sam nie kontroluje. W sprawie Borysa Niemcowa Kreml zadziała błyskawicznie, choć na pokaz, a Ukrainie potrzebny jest drugi plan Marshalla. To tezy stawiane przez dr. Alexa Pravdę – specjalistę ds. Rosji oraz polityki wschodnioeuropejskiej na Uniwersytecie w Oksfordzie. Z dr. AlexeM PRAvdą rozmawia Adam dąbrowski Co pan pomyślał, gdy zobaczył po raz pierwszy na czerwonym pasku informację o śmierci Borysa Niemcowa?

– Poczułem przerażenie. Zrozumiałem, że pulsujące od dawna w Rosji brutalność i strach wysuną się na pierwszy plan jeszcze bardziej. Zabójstwo czołowej postaci opozycji, kilkaset metrów od Kremla, było szokujące. Niesie ze sobą niebezpieczeństwo tego, że społeczeństwo jeszcze w większym stopniu zostanie sparaliżowane przez strach. Czy to jest oznaka siły Putina, chęci pokazania tego, że jest tak silny, że może zrobić co chce? A może właśnie jest to wyraz słabości – dowód, że nie kontroluje tego, co dzieje się w kraju tuż pod jego nosem?

– Myślę, że chodzi o to drugie. Fakt, że do morderstwa doszło w samym sercu Moskwy, to element destabilizujący. Nie sądzę, by był na rękę Putinowi. Jego podstawowa wiadomość, jaką kieruje do opinii publicznej, brzmi przecież: to ja jestem gwarantem stabilności i spokoju w Rosji. Zabójstwo Niemcowa to dowód na to, że Putin nie kontroluje sporej części sił, które wcześniej świadomie uwolnił. Chodzi mi o mobilizację nacjonalizmu czy patriotycznej jedności przeciwko wewnętrznemu wrogowi czy piątej kolumnie. Raz uwolnione, podobne procesy nie są potem łatwe w kontrolowaniu. „Nie sądzę, by to Putin zabił Niemcowa” – pisze Roger Boyes, dziennikarz „The Times”, były korespondent w Moskwie i Warszawie. Przekonuje, że to morderstwo to część szerszej gry nastawionej na osłabienie lidera Rosji.

– Jest wiele podobnych spekulacji, z których wyłaniają się dwie teorie. Jedna wskazuje na twardogłowych na Kremlu, przekonanych, że Rosja powinna obrać ostrzejszy kurs. Chodzi im raczej o zdobycze terytorialne na Ukrainie niż negocjacje z Zachodem. Druga koncepcja operuje porównaniami do zabójstwa Kirowa z 1934 roku, która pozwoliła Stalinowi uruchomić wielką czystkę [nazywaną też wielkim terrorem – okres ten był jedną z wielu fal masowych represji w Rosji Sowieckiej – red.]. Najbardziej jednak prawdopodobny jest wariant, że to ekstremiści, być może prawicowi, nie znajdujący się pod bezpośrednią kontrolą Kremla, ale odbierający panującą ostatnio w kraju atmosferę brutalności jako sygnał do ataku. Putin ma bałagan na własnym podwórku. Co teraz zrobi?

– Nie ma wątpliwości, że teraz Kreml błyskawicznie chce postawić kogoś w stan oskarże-

nia. To niewątpliwie robota dobrze skoordynowana i przygotowana przez profesjonalny zespół. Przed sądem trzeba będzie postawić kilku ludzi – może trzech, może czterech. Pojawią się jakieś tam dowody – choć ich wiarygodność będzie zupełnie inną kwestią. Najważniejsze będzie wysłanie narodowi jasnego sygnału, że jakiś rodzaj sprawiedliwości został wymierzony. Ale – co chyba ważniejsze – że reżim jest skuteczny w przywracaniu porządku*. Istotne będzie to, że choć domniemani bezpośredni sprawcy zostaną skazani, nie poznamy pewnie ich mocodawców. Już teraz pojawiają się wątpliwości co do przebiegu śledztwa. Mamy choćby pytanie, dlaczego tak mało jest nagrań z kamer. Dysponujemy tylko jednym nagraniem, z dużej odległości i, o dziwo, pług śnieżny i tak zasłania widok. Do tego jedna relacja świadka – dziewczyny ofiary. Mało przydatna. Stanie się pewnie jak w przypadku morderstwa Anny Politkowskiej – nie będzie jasności co do całej struktury, z jakiej wywodzili się sprawcy. Trzymając się teorii, że to robota wewnętrzna, jeśli śledztwo uniknie wskazania mocodawców, czy to będzie sugestia, iż pozycja Putina jest tak słaba, że boi się zaryzykować zadarcia z wewnętrznym rywalem?

– To byłaby zbyt pochopna konkluzja. W paru poprzednich przypadkach słyszeliśmy już taką teorię. To trochę myślenie życzeniowe. Wszyscy po prostu chcielibyśmy zobaczyć koniec autorytaryzmu w Rosji. Bardziej prawdopodobne jest jednak to, że erozja wywołana zostanie przez sytuację gospodarczą i narzucone przez Zachód sankcje. Ale jak na razie niewiele jest oznak, że na Kremlu istnieje wystarczająca opozycja wobec władzy Władymira Putina. Próbuje się raczej nieustannie wymusić korekty polityki, niż obalić reżim. Nie widzę zbyt wielu znaków sugerujących, że reżim może się zawalić. Jeśli to była wewnętrzna robota, to tylko w tym sensie, że to ekstremiści postrzegający Putina jako zbyt miękkiego. Ale to outsiderzy. Ci ludzie nie mają realnych wpływów na Kremlu. Co powinna w tej sytuacji zrobić Unia Europejska?

– Problem ukraiński jest fundamentalny. Potrzeba tu działania z rozmachem, czegoś na kształt drugiego planu Marshalla. On pozwoli ustabilizować sytuację, zwłaszcza na wschodzie Ukrainy. To byłoby przedsięwzięcie długofalowe. Mówimy raczej o dekadzie. Ale konieczne jest, by była to dekada bez-

pieczna i spokojna. Nie tylko pod względem prawnym czy w sensie terytorialnej niezależności, lecz stabilności wewnętrznej. Potrzeba dużego programu, ale różniącego się od tych obwarowanych prymitywnymi warunkami oferowanymi obecnie przez Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Trzeba popatrzeć na to, co realnie da się osiągnąć w istniejących warunkach. Stabilność jest kluczowa. Sami Ukraińcy przyznają, że mają u siebie system dwunurtowy: z jednej strony są politycy, a z drugiej – kasta bogatych biznesmenów, których nie sposób nie nazwać oligarchami. Instytucjonalna i finansowa pomoc zewnętrzna to jedyny realistyczny sposób na zapobieżenie sytuacji, w której Rosja bez wysiłku destabilizuje Ukrainę, tak jak dzieje się teraz. Jeżeli w ciągu 10 lat system polityczny i gospodarczy by się poprawił, można by pomyśleć o stowarzyszeniu Ukrainy z Unią Europejską. A na dłuższą metę w naszym interesie jest członkostwo Kijowa we Wspólnocie. Jest to trochę sytuacja zamkniętego koła. Warunkiem przyjęcia Ukrainy do UE jest jej stabilność i bezpieczeństwo. Ale czy nie

jest tak, że jedynym sposobem na ich osiągnięcie jest właśnie... wejście do Unii?

– Nie sądzę. Mówimy tu o nieformalnym powiązaniu Ukrainy z gospodarką unijną. Pozostałaby blisko Zachodu w sensie ekonomicznym, ale – przynajmniej przez jakiś czas – byłaby daleko od NATO. Taka bliskość gospodarcza powinna powodować mniejszy opór Moskwy. To oczywiście proces zakładający stopniowe zbliżanie się Ukrainy do Unii. Pełne członkostwo doprowadziłoby do realnej poprawy, ale myślę, że można to zrobić mniej formalnymi środkami. Kwestia formalnego członkostwa jeszcze o niczym nie przesądza, co udowodniło choćby – zbyt szybkie moim zdaniem – przyjęcie do UE Rumunii i Bułgarii.

*Od red.: Rozmowa z dr. Alexem Pravdą odbyła się na kilka dni przed ujawnieniem domniemanych sprawców zabójstwa opozycjonisty Borysa Niemcowa. W niedzielę 8 marca przed sądem w Moskwie stanęło pięciu podejrzanych. Zatrzymani mężczyźni pochodzą z Czeczenii. Dwóch z nich usłyszało zarzut udziału w morderstwie, co w pełni potwierdza hipotezę naszego rozmówcy.


02 (212) 2015 | nowy czas

Pod koniec stycznia brytyjska organizacja AQA odpowiedzialna za organizację egzaminów A-Level poinformowała, że od 2018 roku nie będzie możliwości zdawania egzaminu A-Level (odpowiednika matury) z języka polskiego. Powodem decyzji były argumenty, które sprzeczne są ze stanem faktycznym: brak odpowiedniej liczby wykwalifikowanych egzaminatorów oraz mała liczba uczniów zdających ten egzamin. Polska Macierz Szkolna oraz wiele innych organizacji (m.in. Stowarzyszenie Polskich Studentów przy Oxford University), sprzeciwia się tej decyzji. Rozpoczęto akcję protestacyjną, podjętą przez polskie parafie, szkoły sobotnie, media polonijne, a także osoby indywidualne.

Młode pokolenie z pomocą dla weteranów AK W niedzielę 22 marca o godz. 20.00 w sali parafialnej przy kościele na Devonii odbędzie się Wieczór Wspomnień na rzecz Funduszu Inwalidów Armii Krajowej, który od 1947 roku niesie pomoc najbiedniejszym weteranom i wdowom po żołnierzach AK, mieszkającym w Polsce. Podczas Wieczoru Wspomnień o swoich losach wojennych opowiadać będzie pani Halina Kwiatkowska, była sanitariuszka w Powstaniu Warszawskim i w szkole Młodszych Ochotniczek w Nazarecie oraz pan Artur Rynkiewicz, ostatni żyjący minister Rządu RP na Uchodźstwie. Odbędzie się również projekcja filmu dokumentalnego Kobiety i wojna, w reż. Marka Widarskiego, opowiadającego o przeżyciach i losach młodych dziewczyn wchodzących w dorosłe życie w latach II wojny światowej. Wieczór Wspomnień to cykliczne wydarzenie organizowane przez stowarzyszenie Poland Street, przez cały marzec koordynuje zbiórki po mszach niedzielnych przy polskich kościołach w Londynie oraz pomaga w kwestowaniu w Polskim Ośrodku Społeczno-Kulturalnym. – Dla wielu weteranów Armii Krajowej, żyjących w Polsce i wdowach po nich, los okazał się okrutny. Ledwo wiążą koniec z końcem, dostają głodowe renty, żyją w zapomnieniu. Brak im pieniędzy na zakup niezbędnych leków – powiedziała Anna Gałandzij, rzecznik Stowarzyszenia Poland Street, które od dziewięciu lat pomaga Funduszowi Inwalidów AK w zbiórce marcowej. W tym roku ponownie zwracamy się do Polaków mieszkającej w Londynie z prośbą o wsparcie akcji i okazanie szczodrości. Od 1983 roku Fundusz zbiera datki na terenie Anglii i Walii. Pieniądze z datków przyznawane są w oparciu o stan zdrowia i wysokość emerytury byłych członków AK. Datki wysyłane są do Polski przed Bożym Narodzeniem.

Polscy rodzice zachęcani do korzystania z możliwości wczesnej edukacji ich dzieci Brytyjskie Ministerstwo Oświaty (Department for Education) zachęca polskich rodziców dwulatków do skorzystania z oferty bezpłatnej wczesnej edukacji ich dzieci. Program ten umożliwia rodzinom o dochodzie niższym niż £16,190 rocznie, pochodzącym zarówno z pracy zarobkowej, jak i z zasiłków, ubiegać się o 15 godzin zajęć edukacyjnych oraz opieki na tydzień. Rodziny uprawnione do udziału w programie mogą skorzystać z usług wykwalifikowanego i zarejestrowanego opiekuna (childminder), przedszkola lub ośrodka dla dzieci w swoim regionie. Miejsca mogą oferować jedynie przedszkola oraz opiekunowie z dobrymi lub wybitnymi wynikami raportu Ofsted. Rozpoczęcie edukacji w wieku dwóch lat daje dzieciom dobry start w życiu i zwiększa szanse na to, że będą lepiej sobie radzić w szkole. Dzieci mają też okazję do interakcji z rówieśnikami oraz nauczenia się nowych zabaw. Ministerstwo Oświaty pragnie podnieść świadomość polskich rodziców i zachęcić tych, którzy są do tego uprawnieni, do skorzystania z oferty oraz wybrania lokalnego przedszkola, ośrodka dla dzieci lub zarejestrowanego opiekuna. Więcej informacji dotyczących nieodpłatnej edukacji przedszkolnej oraz opieki nad dziećmi można znaleźć na stronie www.gov.uk/freechildcare lub wpisując hasło early learning na stronie internetowej władz lokalnych.

Petycję można podpisać na stronie: https://www.change.org/p/andrew-hall-chief-executive-officer-aqa-aqa-keep-the-a-level-polish-exam-after-2018 Prosimy o podpisywanie petycji oraz wysyłanie listów protestacyjnych do członków parlamentu brytyjskiego. Poniżej tekst petycji:

AQA has taken a unilateral decision to scrap the A-level in Polish from 2018

WE STRONGLY OPPOSE THIS DECISION Polish immigration to the UK, since EU enlargement in 2004, far exceeds that of other EU countries. The 2011 census showed that 579,000 UK residents had originally been born in Poland. In addition there has been a sizeable Polish community in this country since the Second World War.

one of the other major modern languages, and is accepted for university entrance, both in the UK and Poland. Furthermore, the qualification enhances the prospects of young people who chose to live in the UK, enhancing their employment opportunities in an economy that is increasingly looking outwards – towards Europe and the rest of the world, where knowledge of a second language is so important.

The growth over a ten year period in the number of candidates taking Polish A-Level is remarkable. French decreased by 26%, German by 28%, Spanish increased by 33%, Chinese by 74%, Russian by 90%, and Polish by 1000%.

Polish is currently the second language spoken in the UK. By discontinuing exams in Polish and keeping other languages AQA is not providing equal opportunities for one of England’s largest minorities.

It should be noted that most Polish A-level candidates sit the examinations at their local English or Welsh schools, so their results have a positive effect on the schools’ overall results. There are currently over 130 Polish supplementary schools in the UK, grouped under the Polish Educational Society umbrella, with the number increasing year on year. Currently the number of students in Polish Saturday schools exceeds 15,000 and is forecast to rise significantly in the coming years. Statistics show that at present, there are over 25 000 Polish children attending mainstream education in London alone. Since nearly 5,000 candidates sit the GCSE exam in Polish and the AS/A-Level classes are being introduced in a growing number of schools, it seems clear that we need to prepare to meet the growing demand to sit A-Level exams in Polish, rather than turn down the opportunity. An A-level in Polish is equivalent to an A-level in

The UK is, year on year, increasing the business it does with Poland. Currently Poland is the ninth most important export market for the UK (Source: UK Trade and Investments). The information and facts presented above clearly demonstrate that scrapping the Polish A-level is a very short sighted decision, which does not serve the Polish community in the UK, their local hosting communities, nor the interests of British business. The lack of consultation in taking this decision clearly demonstrates to Polish immigrants and people of Polish origin that their voice is not considered important enough to discuss such a key issue, and that decisions about them have been taken over their heads. We urge AQA to reverse this unreasonable decision. Letter to: AQA Andrew Hall, Chief Executive Officer AQA DFE Nicky Morgan


czas na wyspie

nowy czas |02 (212) 2015

|7

Kongres Polskich Stowarzyszeń Studenckich W dniach 19-22 lutego w lancaster oraz Manchester odbył się Xiii Kongres Polskich Stowarzyszeń Studenckich w Wielkiej brytanii. na kilka dni zjechali się polscy studenci z każdego zakątka Wysp, aby wspólnie przedyskutować bieżące sprawy – od polityki, przez ekonomię, naukę aż po kulturę – a to wszystko w przyjacielskiej atmosferze, wspierającej nawiązywanie kontaktów na całe życie. Daniel Kuberczyk

K

ongres, który odbywa się pod egidą Federacji Polskich Stowarzyszeń Studenckich w Wielkiej Brytanii, organizacji zrzeszającej ponad 25 stowarzyszeń, przyciągnął wiele sławnych osób ze sfery biznesu, polityki, nauki i kultury. Poprzednio m.in. w Oksfordzie, Glasgow i Edynburgu, w tym roku jego organizacją zajęły się dwa miasta zlokalizowane blisko siebie – Lancaster oraz Manchester. Jak co roku, te kilka dni obfitowało w wiele ekscytujących wydarzeń. Pierwszego dnia, po krótkiej ceremonii powitania, mowę inauguracyjną na temat sytuacji finansowej oraz gospodarczej Polski wygłosił minister finansów RP Mateusz Szczurek. Następnie wysłuchaliśmy panelu dyskusyjnego na temat wpływu demografii oraz starzenia się społeczeństwa na gospodarkę. Udział w nim wzięli między innymi Tomasz Wróblewski, publicysta tygodnika „Do Rzeczy” oraz Aleksander Surdej, członek Centrum Adama Smitha. Był też wykład Zbigniewa Włosowicza, zastępcy szefa Biura Bezpieczeństwa Narodowego, opowiadającego o pracy w swojej dziedzinie. Ostatnia wystąpiła prof. Beata Smarzynska-Javorcik z Uniwersytetu w Oksfordzie z prezentacją o roli zagranicznych inwestycji w rozwoju krajów Europy Zachodniej. Kolejny dzień ponownie zaskoczył nas wieloma atrakcjami. Po przyjeździe na miejsce, zostaliśmy ciepło powitani przez Łukasza Lutostańskiego, konsula generalnego RP w Manchesterze. Dalej dominowały głównie wykłady naukowe oraz kulturowe. Zaczęło się od występu prof. Andrzeja Wysmołka z Uniwersytetu Warszawskiego. W bardzo ciekawy sposób przybliżył nam fenomen natury, którym jest grafen – materiał o niesamowitych właściwo-

ściach i jego możliwych zastosowaniach. O inżynierii biomedycznej mówił Tomasz Ciach, założyciel Laboratorium Inżynierii Biomedycznej. Po czym dołączyli do niego m.in. Monika Lamparska-Przybysz, blisko związana z Polpharmą oraz Michał Kobosko, członek amerykańskiego think tanku Atlantic Council. Razem stworzyli fascynujący panel dyskusyjny dotyczący korzystnych możliwości połączenia nauki i biznesu. Następnie na scenie pojawił się reżyser Lech Majewski. Z pasją opowiadał o życiu artysty w Polsce i za granicą oraz o związanych z tym wyzwaniach. Nasz pobyt w Manchesterze zakończył się przyjemnym akcentem – koncertem jazzowym zespołu Leszka Kulaszewicza, wyróżniającego się na scenie zagranicznej polskiego saksofonisty. Trzeci dzień zaczął się od panelu dyskusyjnego o wyższej edukacji, do którego zaproszono m.in. Edwarda Trucha z Uniwersytetu w Lancaster i felietonistę Henryka Martenkę. Po ożywionej debacie (bezpośrednio dotyczącej każdego ze słuchaczy) udaliśmy się na wykład Mateusza Jarży, założyciela Play Poland Film Festival. Jest to wydarzenie promujące polskie kino za granicą i na tym skupił się mówca, który opowiadał o tym, jak budować pozytywny wizerunek polskiej kinematografii na obczyźnie.

Zwiększ swoje szanse! Każdego dnia pomiędzy poszczególnymi wykładami odbywały się prezentacje firm zaangażowanych w organizację Kongresu, podczas których ich przedstawiciele zachęcali potencjalnych kandydatów do zainteresowania się dzialalnością ich kompanii. Mowa tutaj o mBanku, Deloitte oraz Union Investment. Przeplatane one były wystąpieniami przedstawicieli różnych inicjatyw skierowanych do studentów oraz absolwentów uczelni brytyjskich (Stowarzyszenie Absolwentów Uniwersytetów Brytyjskich, Młodzi Reformują Polskę oraz fundacja Inteligentny Start). Każdy mógł znaleźć dla siebie coś, co może zwiększyć szanse na udaną karierę zawodową po zakończeniu studiów.

Znajomości na całe życie Każdego dnia organizatorzy zapewniali kilka przerw pomiędzy wykładami, które ułatwiały nawiązywanie nowych znajomości. Na zakończenie pierwszego dnia odbył się bankiet z udziałem studentów i sponsorów strategicznych. Była to doskonała okazja do poznania ludzi blisko związanych z daną korporacją. Co więcej, każdy uniwersytet został zaproszony do wzięcia udziału w turnieju piłkarskim, w którym większość drużyn składała się ze studentów więcej niż jednej uczelni. Udało się stworzyć środowisko inspirujące współpracę, co tylko utrwaliło nowo zawiązane więzi. Były też różnego rodzaju imprezy towarzyskie, na których wszyscy doskonale spędzali czas.

Coś się kończy, coś się zaczyna Członkowie Stowarzyszenia Polskich Studentów w Lancaster oraz Manchester nie zawiedli pokładanych w nich nadziei. Dzięki przyciągnięciu charyzmatycznych mówców, przygotowaniu interesujących wydarzeń oraz sprawnej organizacji udało im się wprowadzić wszystkich delegatów w bezgraniczny podziw i zainspirować do ciężkiej pracy przez cały rok. Wierzę, że organizatorzy przyszłorocznego kongresu – polscy studenci z Uniwersytetu w Leicester – również podołają oczekiwaniom i sprawią, że następna edycja Kongresu Polskich Stowarzyszeń Studenckich w Wielkiej Brytanii będzie niezapomniana. Czeka ich rok trudnej acz fascynującej pracy – powodzenia!

Daniel KuberCZyK jest studentem i roku na uniwersytecie w aberdeen, gdzie odkrywa sekrety matematyki oraz socjologii. Założył i objął funkcję prezydenta lokalnego Stowarzyszenia Polskich Studentów oraz aktywnie udziela się w samorządzie studenckim.


8| czas przeszły niedokonany

Prawda wyklęta przez kłamstwo Tytuł mojej relacji z londyńskich uroczystości zorganizowanych w Dniu Żołnierzy Wyklętych zaczerpnąłem z tytułu przedstawienia przygotowanego na ten dzień w Dublinie przez działającą tam Grupę Poetycko-Literacką ARKAJANA. To dobry tytuł, bo los żołnierzy, którzy poświęcili swoje życie dla ojczyzny, tak brutalnie zamieniony w piekło przez tych, którzy mówili wprawdzie po polsku, ale służyli kolejnemu zaborcy, jest losem wyklętym. Mówienie o tym jest naszą powinnością.

Grzegorz Małkiewicz

W

Londynie zainteresowanie tym świętem nie słabnie. Choć słyszeliśmy tu i tam to oryginalne uzasadnienie dezaprobaty: – Jeszcze jedno święto? Poświętują, i z czasem wygasną§. A jednak nie. Może nie widać tego w telewizji, ale wystarczy włączyć bardziej miarodajne źródło, internet, i zobaczyć obraz zgoła odmienny. Jak Polska długa i szeroka, odbywały się lokalne uroczystości poświęcone Żołnierzom Wyklętym choć Niezłomnym. Nie inaczej było w Londynie. Symboliczne złożenie kwiatów pod Pomnikiem Lotników i całodzienny program w Ognisku Polskim, to dwa główne wydarzenia. Dlaczego w Ognisku? Bo dokładnie rok temu po pierwszym sukcesie obchodów święta Żołnierzy Wyklętych w POSK-u organizator Janusz Wajda usłyszał, że sale Polskiego Ośrodka Społeczno-Kulturalnego w tych dniach są już wynajęte. Głównym organizatorem tegorocznych obchodów była Polska Wspólnota w Wielkiej Brytanii, której szefem jest dr Marek Laskiewicz, a całość prowadziła nadzwyczaj profesjonalnie Sylwia Kosiec. Publiczność dopisała, tak jak w ubiegłym roku. Nie zabrakło honorowych gości. Był nim Sergiusz Papliński, zamieszkały w Londynie, żołnierz podziemia antykomunistycznego. W przeciwieństwie do swoich kolegów kombatantów niechętnie wspomina przeszłość. W wielkim skrócie historia Sergiusza Paplińskiego, ps. Kawka, to historia szybkiego dorastania. Miał szesnaście lat, kiedy trafił do oddziału. Wkrótce

został zaprzysiężony, walczył do roku 1946, kiedy musiał ratować się ucieczką. Mieszka w Londynie. Kulminacją uroczystości w Ognisku Polskim był wykład historyka Instytutu Pamięci Narodowej Tadeusza M. Płużańskiego, autora m.in. książki pt. Bestie – mordercy Polaków. Prelegent przedstawił trochę historii – data święta nawiązuje do egzekucji dowódców organizacji Wolność i Niepodległość. Pomysł ustanowienia święta w tym terminie, czyli 1 marca, wysunął ówczesny prezes Instytutu Pamięci Narodowej Janusz Kurtyka. Tego dnia w 1951 roku w więzieniu mokotowskim wykonano wyrok śmierci na siedmiu członkach IV Zarządu Głównego Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość: Łukaszu Cieplińskim, Mieczysławie Kawalcu, Józefie Batorym, Adamie Lazarowiczu, Franciszku Błażeju, Karolu Chmielu i Józefie Rzepce – będących ostatnimi ogólnopolskimi koordynatorami Walki o Wolność i Niezawisłość Polski z nową sowiecką okupacją. Tadeusz M. Płużański wspomniał też o codzienności Instytutu, który walczy o swoje przetrwanie. Sporo czasu poświęcił sprawom proceduralnym prowadzonych śledztw. Obraz to dosyć ponury. Najbardziej niepokoi procedura ekshumacji ofiar komunizmu z Łączki na Powązkach. Decyzję o przykryciu grobów ofiar komunizmu nagrobkami ich oprawców podjął gen. Wojciech Jaruzelski. W sądach wykorzystuje się słuszne prawo do nienaruszalności miejsca pochówku, zapominając jednocześnie, że to prawo zostało już naruszone. Może nieświadomie? Fakt jest jednak faktem i w imię wyższej konieczności społecznej władze powinny zdecydować o ekshumacji. Dlaczego nie potrafią wykonać takiego prostego ruchu? Z drugiej strony Łączka nie powinna dzielić społeczeństwa. Przecież tak łatwo uwierzyć w schemat przekładańca – na dole patrioci, na górze zdrajcy. Ale im dłużej będą pojawiały się takie przeszkody „administracyjne”, tym szybciej ten schemat myślenia zwycięży.

W dniu tegorocznego święta Żołnierzy Wyklętych Instytut Pamięci Narodowej potwierdził, że zidentyfikowano szczątki Danuty Siedzikówny „Inki”, ekshumowane w ubiegłym roku na cmentarzu garnizonowym w Gdańsku. Danuta Siedzikówna, ps. Inka, urodziła się 3 września 1928 roku w Guszczewinie na skraju Puszczy Białowieskiej. W 1943 roku jako piętnastolatka złożyła przysięgę Armii Krajowej i została sanitariuszką. W czerwcu 1945 roku została aresztowana przez grupę NKWD-UB za współpracę z antykomunistycznym podziemiem. Z konwoju uwolnił ją patrol wileńskiej AK Stanisława Wołoncieja, ps. Konus, podkomendnego mjr. Zygmunta Szendzielarza, „Łupaszki”. „Inka” była u niego sanitariuszką i łączniczką. 20 lipca 1946 roku została ponownie aresztowana przez UB i osadzona w więzieniu w Gdańsku. Po ciężkim śledztwie, w czasie którego była poniżana i torturowana, 3 sierpnia 1946 roku sąd wojskowy skazał ją na karę śmierci. W czasie przesłuchań wykazała się niezwykłą jak na tak młodą dziewczynę niezłomnością. Została rozstrzelana 28 sierpnia 1946 roku w więzieniu przy ul. Kurkowej i pochowana w nieoznaczonym grobie. Na zdjęciu obok Inka na krótko przed aresztowaniem; powyżej jej popiersie w Alei Bohaterów w Parku Jordana w Krakowie.


nowy czas |02 (212) 2015

O polskich horyzontach w Ognisku Człowiek historia, pod każdym względem – pochodzenia i osobistych losów. Zbigniew Mieczkowski jest tego przykładem, a my mamy szczęście, że chce się z nami podzielić epizodami swojego życia. Co zrobił w książce „Horyzonty wspomnieńˮ i w konfrontacji z uczestnikami spotkania w Ognisku Polskim. Grzegorz Małkiewicz

M

ojej Polski już nie ma, skończyła się w 1939 roku. Obecna Polska to przedłużenie PRL-u – powiedział na spotkaniu Zbigniew Mieczkowski. Bolesne wyznanie, ale wystarczy przez chwilę wsłuchać się w jego wspomnienia, by docenić uczciwość pozbawioną sentymentów. Pochodzi z rodziny, której historia sięga XV wieku. Lista przodków zasłużonych dla polskiego państwa jest długa. Tradycja zobowiązuje. Wychowany w takim domu Zbigniew Mieczkowski nie musiał zastanawiać się nad wyborami. Życiową busolę stanowiło Norwidowskie przykazanie: czarno-białe, bez światłocienia. Zbigniew Mieczkowski wychował się w rodzinnym majątku w Dzierżanowie na Mazowszu, w stabilnym, dobrze prosperującym majątku ojca. Ten sielski żywot na zacisznej przedwojennej wsi zakłóciła jedynie nauka – najpierw w warszawskim gimnazjum, później kontynuowana w katolickiej szkole dla chłopców we Włocławku. We wrześniu 1939 roku miał 17 lat i tak zwaną małą maturę w kieszeni. Jechał do Warszawy rodzinnym samochodem, który – wraz z kierowcą, zresztą na jego prośbę – zarekwirowało wojsko. W stolicy trwała wówczas ewakuacja polskiego rządu. Pozyskany samochód z młodocianym kierowcą został przekazany na jej potrzeby. Cel podróży ewakuacyjnej – Rumunia. Zawierucha wojenna brutalnie zamknęła pierwszy okres życia. Zbigniew Mieczkowski opowiada swoją odyseję bez emocji, ale z krytycznym komentarzem. Wylicza błędy popełnione przez polskich polityków, którzy mimo że z politycznego obozu Piłsudskiego – a w przypadku ministra Becka można nawet mówić o byciu spadkobiercą Marszałka – dokonali wyborów najbardziej tragicznych w naszej historii. Piłsudski przed podobnymi żądaniami Hitlera obronił się, podpisując z Niemcami porozumienie. Dla jego spadkobierców jedynym rozwiązaniem była wojna, chociaż ani układ sił nie przemawiał za tak radykalnym krokiem, ani podpisane sojusznicze układy z Francją i Wielką Brytanią. Chociaż z opinią taką można się obecnie coraz częściej spotkać, w środowisku Zbigniewa Mieczkowskiego nie była i nie jest ona popularna, choć on sam podpisuje się pod taką oceną wydarzeń z 1939 roku od dawna. Jej podstawą jest przekonanie, że każdy rząd – a zwłaszcza polski rząd po krótkim okresie niepodległości – jest powołany po to, aby chronić naród przed zagładą. Te bolesne refleksje przyszły później. Kiedy trzeba się było bić, chociaż bezcelowość dalszej walki stawała się coraz bardziej oczywista, Zbigniew Mieczkowski, jeden z najmłodszych polskich ofice-

rów, wtajemniczony na przyspieszonych kursach w arkana walki zbrojnej, rozpoczyna swój szlak bojowy. Najpierw we Francji, później w Szkocji. Zostaje żołnierzem gen. Maczka, a jego oddział wyzwala miasta we Francji, w Belgii, Holandii i w końcu obóz w Oberlangen z uczestniczkami Powstania Warszawskiego (przebywała tam m.in. nasza felietonistka Krystyna Cywińska). Opowieści Zbigniewa Mieczkowskiego, w których jest lekkość i ciężkość, dezynwoltura i precyzja w nazywaniu rzeczy i faktów, to gwarancja uczestniczenia w ciekawych zakrętach historii. Z narracją z ubiegłej epoki, czyli gawędziarstwem w najlepszym tego słowa znaczeniu, już prawie nie mamy styczności. Teraz obowiązuje myślenie na skróty, pozbawione kolorytu rzeczywistości. Spotkanie prowadziła Eugenia Maresch. Były pytania i wypowiedzi z sali, które świadczyły o kontrowersyjnym postrzeganiu historii przez prelegenta. Protest wzbudziła opinia Zbigniewa Mieczkowskiego dotycząca działalności rządu RP na uchodźstwie. Eugenia Maresch zadawała trudne pytania, a odpowiedzi nie wszystkich zadowoliły. Nie było zgody co do emigracyjnych dokonań. Padały głosy z sali, że rząd spełnił swoją rolę, a społeczność emigracyjna wykazała dużą zdolność samoorganizacji. Ktoś zaniepokoił się obrazem jednowymiarowym, czyli życiem według dziejowego planu. A przecież jest też życie bardzo prywatne. Na przykład kobiety. Dlaczego wybranką polskiego oficera została córka angielskiego lorda? Pięknych Polek podobno nigdy i nigdzie nie brakuje. Cóż, serce nie sługa... – usłyszeliśmy w odpowiedzi. W książce „Horyzonty wspomnieńˮ jest więcej prywatnych ustępów. Autor należy do gawędziarzy pełnokrwistych. Może wysokie progi Ogniska skłoniły go do wybrania bardziej dyplomatycznych epizodów z jego jakże barwnego i ciekawego życia. Pomimo swojej krytycznej oceny działań struktur emigracyjnych Zbigniew Mieczkowski przez całe życie na uchodźstwie poświęcał swój czas i pieniądze na zachowanie pamięci o wkładzie polskiego żołnierza w zwycięstwo aliantów w II wojnie. Ostatnio zaangażował się w budowę pomnika gen. Maczka w Edynburgu. Kilka dni wcześniej, przed spotkaniem w Ognisku, był w Edynburgu na uroczystej sesji Parlamentu Szkocji, na której ogłoszono apel w sprawie budowy pomnika upamiętniającego dowódcę I Dywizji Pancernej. Wśród zaproszonych gości obecny był również syn generała dr Andrzej Maczek. Administracja finansów podlegać będzie powstałej w tym celu fundacji, w której skład weszli: córka zmarłego projektodawcy Hon. Katie Fraser, jego były doradca, Archie MacKay oraz prawnik, dyrektor biura Bechin Tindal Oatts Solicitors, Rody Harrison. Projekt pomnika został wykonany przez rzeźbiarza Bronisława Krzysztofa według załączonego rysunku. Zostanie on umieszczony u wejścia do Uniwersytetu w Edynburgu, od strony parku The Meadows, w którym gen. Maczek lubił przebywać (w pobliżu znajdował się jego dom).

Zbigniew Mieczkowski w Ognisku Polskim

Zbigniew Mieczkowski, Horyzonty wspomnień (drugie wydanie 2013), ISBN 978-83-7821-062-7

Powyżej projekt pomnika gen. Maczka w Edynburgu. Wpłat na fundusz upamiętniający dowódcę I Dywizji Pancernej można dokonać w bankach: Sort Code 83-44-00, numer konta: 10810625. Czeki na: Gen. Stanisław Maczek Memorial Trust można wysyłać na adres: c/o RAH, Bechin Tindal Oatts Solicitors, 48 St. Vincent Street, Glasgow, G2 5HS. Fundacja SPK w Wielkiej Brytanii przekazała już na ten cel sumę £5000. Obok: uroczysta sesja Parlamentu Szkocji. Siedzą od lewej (w pierwszym rzędzie): Zbigniew Mieczkowski, Ambasador RP Witold Sobków, Konsul Dariusz Adler, były Lord Provost Edynburga George Grubb z małżonką.


10| nasze dziedzictwo na wyspach

02 (212) 2015 | nowy czas

nasze dziedzictwo na wyspach |11

nowy czas |02 (212) 2015

POSKowe POLITBIURO Petla się zaciska

The POSK POLITBURO The noose is tightening FAW L E Y C O U RT O L D B OY S

Just a matter of time – not if, but when… soon

WHO Cares WINS

To kwestia czasu – nie czy, tylko kiedy… Wkrótce

82 PORTOBELLO ROAD, NOTTING HILL, LONDON W11 2QD tel. 020 7727 5025 Fax: 020 8896 2043 email: mmalevski@hotmail.co.uk

C

areful! A POSK AGM approaches. Nowadays, these POSK AGMs have all the transparency, and merits of a 1930s Soviet Central Committee, and relaxed freedom of a Siberian labour camp. Polonia’s foreverruling, Cyrankiewicz style, POSK Politburo – a gang of five – and its apparatchiki, gear themselves for yet another one of their splendid, democratic, open, free-speaking, and duressfree, Annual General Meetings, (POSK AGM, Saturday, 16 May 11am). Well, what can one say. From the original 10,000 plus POSK numbers, today there remain at least near three thousand members. They should all have a prominent say and part in this year’s POSK 16th May AGM. Despite repeated requests from bona fide interested parties’ to the POSK Politburo to see an updated, current formal register of existing POSK members – together with a list of all donations, bequests – the Politburo refuses to co-operate. Why? What is behind POSK Politburo’s embarrassment? Why this deathly silence? In fact, each year, over the last fifteen years, POSK AGMs unbelievably attract barely 200 people! Where are the rest of the thousands’ of POSK’s missing members? Just as in Nikolai Gogol’s Dead Souls (Martwe dusze), something just does not add up here. Lovers of Russian literature will recall that the secretive rascal Chichikov – his background a total mystery – surrounded in Tsarist Russia by provincial vulgarities such as the stubborn Sobakievich, the sentimentalist Manilov, the stupid Mrs Korobochka, and cheat and bully Nozdryov – manages to collate a register of 400 (supposedly living) dead, hoping to avoid/evade paying taxes, but also with a view to gain huge loans against the names of the dead – money on non-existent serfs – dead souls. Does the POSK Politburo have its own version of Dead Souls – manifested in its odd handling of POSK last wills and testaments… donations, and the like? The noose is tightening. Today, hearsay evidence is emerging that the POSK Politburo often sends out limited numbers of booklets regarding the members’ AGM and annual ‘audited’ accounts, but ‘forgets’ to enclose details of the AGM itself. Even worse, it is now whispered, alleged, that on the day, at the desk-count prior to an AGM, the real numbers attending are reduced, so that the POSK Politburo can be sure to swing the vote as it wants – its way. Keep the numbers down. Cling desperately like a drug onto power. There’s modern POSK realpolitik. All the decisions ready made – in the bag. Thus many of the motions voted on, can be rigged. Agreed on in advance by a cabal. This is called

gerrymandering. In the case of both a charity, or limited company, and – the real world – because this is neither the Soviet Union, nor Putin’s ‘modern’ Russia, but a modern UK, London, 2015, this is a fraudulent activity, and potentially a criminal offence – cheating both beneficiaries and POSK members, out of their rights, money, and assets. The noose is tightening.

A

s for the POSK Treasury, well here we have some real gems – creative accounting. Half a million missing here, half a bogus million added there, houses in London or Warsaw going undersold, not realizing their true values. The Charity Commission not being advised – as required by law – of these underhand sales. Extraordinary and extortionate private land and property arrangements with lawyers. Last wills and testaments being tampered with. Court cases for which POSK is accountable being denied, and then admitted, thus leading to potential cases of conspiracy to defraud, abuse of process, and contempt of court. And so it goes on. The noose is tightening. The POSK Politburo is now panicking, and suddenly, rapidly and pathetically recruiting by hook or by crook new members to counter the huge, growing, genuine member protest and movement against it. A movement that wants to see the removal, ejection now, during, or after this year’s AGM of the corrupt and incompetent POSK Politburo. POSK Politburo’s un-scrutinized, panicky, recruitment drive is laughable, unlawful, and of course totally against the spirit and legislation of POSK’s worthy 1964 Statute. The Charity Commission is well aware of the situation, and lawyers for the cleansing of POSK’s Politburo are instructed. The noose is tightening.

F

inally, to add a dose of humour to events, and POSK Politburo’s current near-down-fall and eventual demise, we suddenly have Cooltura’s Anglo-Polish diplomat, and journalist extraordinaire Piotr Dobroniak, lecturing us at Ognisko on the POSK website (!!!), about the issues and merits of truth: Enough Lies. Well, now, that really is a splendid idea. The piece on POSK’s website is a rehash from two years ago, but mysteriously suddenly translated into English, appearing today, (March 2015) on POSK’s official website, carrying at the bottom: “Copyright © All Rights Reserved 2015 POSK.” Who instigated this defamatory piece of libelous nonsense on POSK’s website? Clearly the POSK Politburo is panicking. The noose is tightening. Dobroniak’s piece – carrying a cartoon

image of a long nosed, fibbing Pinocchio. (Dobroniak ‘self-portrait’ perhaps?), referring to a similar Pinocchio image in a critique of Dobroniak the ‘journalist’ from two years in „Tygodnik Polski”. The ‘journalist’ moans

Ognisko is a spectacular success, and thriving under an excellent (English) Chairman! The scandalous Fawley Court Affair is far from over

about: “False information being spread”; ”Ognisko Polskie having an Englishman as its Chairman” (Well, Mr Dobroniak that is the whole point of a 75 year club which promotes, stresses, Anglo-Polish social, cultural harmony in its aims and rules); that “those voting to remove the old committee can feel rather cheated”; that we were promised that “Ognisko should remain Polish”, but… but… and this is the real killer, in bold, large

lettering, smack bang in the middle of Dobroniak’s journalistic masterpiece we read: “Ognisko is finished (sic!), Fawley Court is finished (sic!). Now attention has turned to POSK, and again more bad will (sic!), and inaccuracy has surfaced.”

W

ell, the truth is that Team Ognisko is a spectacular Polish success, and thriving under an excellent (English, with a Polish wife) Chairman! The scandalous Fawley Court Affair is far from over. And the only “bad will and inaccuracy” about POSK (and Ognisko, and Fawley Court), comes from the hired poisonous pen of Mr Dobroniak. It is as clear as a day is long, that the POSK Politburo is overwhelmingly rattled. It resorts to pathetic Public Relations stunts, crude electioneering and a ludicrous self interest membership drive, at the same time sweeping under the carpet huge issues of POSK financial corruption and incompetence. As mentioned earlier, the Charity Commission is well aware of the situation, and solicitors are instructed. So, do come to POSK’s AGM on Saturday, 16 May! The noose is tightening. Mirek Malevski Chairman Fawley Court Old Boys/FCOB Ltd

Wiadomości (nieoficjalne) dla członków POSK-u

Uwaga! Zbliża się walne zebranie POSK-u. Ostatnimi czasy te POSK-owe walne zebrania mają przejrzystość i zasadność sowieckiego Komitetu Centralnego z lat 30. i charakteryzują się wolnością panującą w syberyjskim obozie pracy. Wiecznie u władzy, sprawowanej w stylu Cyrankiewicza, POSK-owe Biuro Polityczne – gang pięciu – i jego aparatczyki przygotowują się do kolejnego, jak zwykle wspaniałego, demokratycznego, otwartego, bez ograniczania wypowiedzi i żadnego przymusu, dorocznego walnego zebrania (POSK, sobota, 16 maja, godz. 11.00). Cóż można powiedzieć? Z ponad 10 tys. członków dziś pozostało około trzy tysiące. Wszyscy powinni oddać swój głos i odegrać istotną rolę w tegorocznym walnym zebraniu. Pomimo wielokrotnych apeli osób, którym dobro POSK-u leży na sercu, Biuro Polityczne nie udostępniło zaktualizowanego, oficjalnego rejestru członków POSK-u wraz z listą wszystkich darowizn i spadków. Biuro Polityczne odmawia współpracy. Dlaczego? Co ma do ukrycia? Skąd ta martwa cisza? Każdego roku w ciągu ostatnich 15 lat walne zebrania POSK-u przyciągają ledwie 200 osób! Gdzie jest reszta z tysięcy „zaginionych” członków? Podobnie jak w „Martwych duszachˮ Mikołaja Gogola coś tu się nie zgadza. Miłośnicy literatury rosyjskiej pamiętają, że łajdak o niejasnej proweniencji Cziczikow w otoczeniu prymitywnych prowincjonalnych urzędników carskiej Rosji sporządza rejestr martwych dusz w nadziei na uniknięcie płacenia podatków, ale także w celu uzyskania pożyczek na nazwiska zmarłych. Czy Biuro Polityczne POSK-u ma własną wersję „martwych dusz”, co przejawia się w dziwnym prowadzeniu spraw dotyczących testamentów, spadków, darowizn itp.? Pętla się zaciska. Słyszy się tu i tam, że POSK-owe Biuro Polityczne wysyła do członków ograniczoną liczbę broszur dotyczących walnego zebrania i rocznych rozliczeń, „potwierdzonych” przez audyt, ale „zapomina” poinformować o samym zebraniu. Co gorsza, pocztą pantoflową przekazywane są podejrzenia, że w dniu walnego zebrania zaniża się liczbę członków faktycznie w nim uczestniczących, dzięki czemu Biuro Polityczne POSK-u może swobodnie manewrować głosami, zaniżać je według własnego uznania. I trzymać się rozpaczliwie władzy jak narkotyku. Oto nowoczesny realpolitik POSK-u. Wszystkie decyzje gotowe – wyciągnięte z rękawa. Tak więc głosowanie nad wnioskami może być manipulowane. Uzgodnione wcześniej przez klikę. Nazywa się to gerrymandering. W przypadku instytucji charytatywnej czy spółki z ograniczoną odpowiedzialnością działających w świecie realnym jest to

potencjalnie przestępstwo – bo to nie jest ani Rosja Sowiecka, ani „nowoczesna” Rosja Putina, to nowoczesna Wielka Brytania, Londyn 2015. Takie działania, to pozbawianie zarówno beneficjentów, jak i członków POSK-u ich praw, pieniędzy i aktywów. Pętla się zaciska. Jeśli chodzi o finanse POSK-u, mamy tutaj prawdziwe perełki kreatywnej księgowości. Pół miliona brakuje tu, pół nieistniejącego miliona dodane tam. Domy podarowane w spadkach w Londynie i Warszawie sprzedawane po zaniżonej cenie, bez egzekwowania prawdziwej ich wartości. Nieinformowanie – jak wymaga tego prawo – Komisji ds. Organizacji Charytatywnych o tych niejasnych aktach sprzedaży. Przedziwne, wygórowane stawki dla prawników za prowadzenie spraw związanych z nieruchomościami i gruntami. Naruszanie testamentów. Uchylanie się od odpowiedzialności za wniesione do sądu sprawy, a potem przejmowanie odpowiedzialności już po wyroku, co prowadzi do konspiracji, nadużyć i lekceważenia decyzji sądu. Pętla się zaciska. Biuro Polityczne POSK-u zaczyna panikować i nagle, nie przebierając w środkach, rekrutować nowych członków, by zdobyć przeciwwagę wobec rosnącego w siłę protestu rzetelnych członków, którzy chcą usunięcia podczas, w trakcie lub po tegorocznym walnym zebraniu skorumpowanych i niekompetentnych członków POSK-owego Politbiura. Paniczny nabór nowych, popieranych przez Politbiuro, członków POSK-u jest żałosny i oczywiście całkowicie sprzeczny z duchem obowiązującego Statutu POSK z 1964. Komisja ds. Organizacji Charytatywnych jest poinformowana o istniejącej sytuacji, zostały też wydane instrukcje prawnikom w celu oczyszczenia POSK-u z Politbiura. Pętla się zaciska. Na koniec odrobina humoru. Kiedy Politbiuro POSK-u chyli się powoli ku upadkowi, nagle na horyzoncie pojawia się polsko-angielski dyplomata, dziennikarz nadzwyczajny Piotr Dobroniak, który poucza nas na stronie POSK-u (!!!) o prawdzie dotyczącej Ogniska, grzmiąc: „Dość kłamstw”. Doprawdy, wyśmienity pomysł. Artykuł na stronie POSK-u jest przeróbką sprzed dwóch lat, ale nagle przetłumaczony na angielski i z niewyjaśnionych powodów pojawiający się dziś (marzec 2015) na oficjalnej stronie POSK-u, z dopiskiem: Copyright © All Rights Reserved 2015 POSK. Kto zaaprobował publikację tych oszczerczych bzdur na stronie internetowej POSK-u? Widać jak na dłoni, że Politbiuro POSK-u zaczyna panikować. Pętla się zaciska. Artykułowi Dobroniaka towarzyszy rysunek Pinokia (czyżby autoportret autora?), odnoszący się do podobnego obrazka z krytyki tego artykułu sprzed ponad dwóch lat w „Tygodniku Polskim”. Autor narzeka: „Fałszywe informacje rozprzestrzeniają się”. Martwi pana Dobroniaka fakt, że Ognisko Polskie ma przewodniczącego Anglika. Cóż panie Dobroniak, w tym tkwi sens istnienia 75-letniego klubu, promującego i podkreślającego polsko-angielską kulturalną i społeczną harmonię. Dalej czytamy, że ci, którzy głosowali za usunięciem starego komitetu, mogą się czuć zawiedzeni, ponieważ obiecano nam, że „Ognisko powinno pozostać polskie”.

POSK nie wydaje regularnie swoich „Wiadomości”. Prasa nie jest dopuszczana na walne zebrania, by mogła niezależnie śledzić ich przebieg. Brak zainteresowania i bierność „Dziennika Polskiego” jest zadziwiająca. Czy ten, kiedyś, bastion ideowej emigracji w Wielkiej Brytanii nie ma wglądu w to, co dzieje się w POSK-u? A dzieją się rzeczy, które może powinni wyjaśnić dziennikarze śledczy. Obecna ekipa rządząca przygotowuje już od kilku lat nowy statut. Niektóre propozycje napawają mnie – a może i innych też – wielkim niepokojem. Jedną z nich jest ustanowienie permanentnych członków Zarządu (czytaj: DOŻYWOTNICH!). Któryż to geniusz panującej ekipy to wymyślił? To znaczy, że obecna ekipa sama sobie będzie sprawować władzę, siebie sponsorować! Tworząc sobie pełny błogostan i idealne perspektywy na przyszłość POSK-u. Inną zdumiewającą propozycją ma być prawo ekipy rządzącej do przyjmowania nowych członków według jej uznania i upodobania, a także wykluczania obecnych według własnego widzimisię (słychać, że właściwie już tak się dzieje). Należy zadać pytanie, czy obecna ekipa rządząca ma mandat, prawo i kwalifikacje do przygotowania nowego statutu bez szerokiej społecznej konsultacji? A może jest to oznaka jakiejś chorej ambicji, uzurpacji czy po prostu paranoi władzy. Obecna ekipa mniej więcej w podobnym składzie rządzi już od kilkunastu lat. A czym może się pochwalić? Deficyt potworny, Fundusz Przyszłości POSK-u maleje, a oczekiwanie na dalsze zapisy testamentowe raczej płonne. Szanowna ekipo, czy nie dość marnowania czasu? Reforma POSK-u już od dawna jest niezbędna. Sposób zarządzenia i statut członków powinien być zmieniony. Czy obecna ekipa ma zdolności przeprowadzenia zmian? Propozycja, by statut był zatwierdzo ny przez Walne Zebranie jest nie do zaakceptowania. To pachnie manipulacją. Konieczna jest szeroka, otwarta debata z udziałem prasy. Wiemy, jak prowadzone są walne zebrania POSK-u… Mimo pewnych pozytywnych osiągnięć w ciągu ostatnich 25 lat, mimo oddania i charytatywnej pracy wielu członków widać, że nie ma wizji na przyszłość. Mówi się, że w Londynie jest blisko pół miliona Polaków. Wielu na wysokich stanowiskach

To jeszcze nie wszystko. W dalszej części dziennikarskiego arcydzieła pana Dobroniaka pojawia się prawdziwy hit, pogrubioną czcionką, wielkimi literami niczym grom z jasnego nieba: „Skończyło się Ognisko, skończył się Fawley Court, zaczęto interesować się POSK-iem”. Cóż, prawda jest taka, że Ognisko jest spektakularnym sukcesem i kwitnie pod wodzą znakomitego (angielskiego, z polską żoną) prezesa! Skandal wokół Fawley Court jest daleki od zakończenia. A „zła wola i nierzetelność” w sprawie POSK-u, Ogniska i Fawley Court wynikają jedynie z wynajętego, trującego pióra pana Dobroniaka.

w City, wielu studentów licznych wyższych uczelni, ale dla nich nie ma miejsca w POSK-u. Dlaczego? Zasada funkcjonowania „dobrze jest, jak jest” musi być zmieniona. Oryginalny statut miał od początku kilka błędów, np. stawka 10 funtów na całe życie; struktura zarządzania przez radę w formie pracy społecznej. Sprawy finansowe i organizacyjne takiej instytucji wymagają wiele czasu i zaangażowania. Widać wyraźnie, że amatorskie podejście nie daje pożądanych rezultatów. W Zarządzie POSK-u już od wielu lat brakowało profesjonalizmu i doświadczenia w prowadzeniu biznesu (patrz: inwestycje, nadzór nad projektami). Na pew no wszyscy członkowie POSK-u są zaciekawieni, co znaczą „nowe perspektywy” ogłoszone na ostatnim walnym zebraniu. Czy bankructwo to ta nowa perspektywa? Nie ma oficjalnych rzetelnych informacji, więc są manipulacje, przecieki itp. Kiedy poprosiłem o otwarte zebranie, Pani Przewodnicząca odpowiedziała, że nie jest potrzebne. Dobrze by było jednak, by czołowi reprezentanci naszej społeczności wzięli udział w takiej otwartej dyskusji pod niezależnym przewodnictwem, bo na wiele pytań jest ze strony Zarządu wyraźna niechęć do odpowiedzi. Wydaje mi się, że ważną sprawą jest też zwrócenie uwagi na funkcjonowanie Komisji Rewizyjnej, która w emigracyjnych organizacjach zawsze była istotnym elementem struktury zarządzania. Kiedy POSK-owa ekipa zaczynała obrastać w piórka, stawała się coraz bardziej apodyktyczna, Komisja Rewizyjna była im coraz bardziej niewygodna, co można było zauważyć na walnych zebraniach, aż kiedy wystąpiła z wotum nieufności dla Zarządu, została kompletnie pozbawiona głosu. W następnych latach wszystko było już „gra i cacy”. A teraz Komisja Rewizyjna pozbawiana jest dostępu do jakichkolwiek dokumentów. Apeluję do członków POSK-u o zainteresowanie się przyszłością tej niewątpliwie wspaniałej instytucji społecznej, która dotychczas nie wykorzystała jeszcze swojego potencjału; o domaganie się rzetelnych odpowiedzi na istotne pytania dotyczącej jej funkcjonowania i finansowania; o udział prasy, która mogłaby rzetelnie przyjrzeć się istotnym działaniom.

Zygmunt Łoziński [jeden z założycieli POSK-u]

Jak na dłoni widać, że Politbiuro POSK-u znajduje się na równi pochyłej. Ucieka się do żałosnych akrobacji PRL-owych, surowej kampanii wyborczej i żałosnego napędzania członków, w tym samym czasie zamiatając pod dywan ogromne problemy finansowe, korupcję i niekompetencję. Jak wspomniałem wcześniej, Komisja ds. Organizacji Charytatywnych doskonale zdaje sobie sprawę z sytuacji, a prawnicy są poinstruowani. Tak, czekam na walne zebranie POSK-u w sobotę, 16 maja! Pętla się zaciska. Mirek Malevski


12| dobre, bo polskie

02 (212) 2015 | nowy czas

Polska zaprasza Brytyjczyków

mieszkania swoim miastem czy regionem w Polsce, z którego pochodzą. Z myślą o nich już kilka lat temu uruchomiliśmy Klub Ambasadorów Polskiej Turystyki, który stanowi platformę wymiany informacji i wspierania działań, zarówno ze strony organizacji, jak i indywidualnych osób, które chcą włączyć się w promowanie Polski pod kątem turystycznym. W tym celu stworzyliśmy internetowy portal www.ambasadorzyturystyki.com, na którym prezentujemy szerzej ideę klubu i przyjmujemy zapisy nowych członków. Korzystamy z różnych okazji do współpracy ze środowiskiem polskim. Dla przykładu, w ubiegłym roku, z okazji Mistrzostw Świata w Siatkówce, stworzyliśmy bardzo ciekawą i nośną platformę promocji wspólnie z klubem siatkarskim klasy mistrzowskiej Polonia Volleyball Club. Jakie techniki promocyjne i reklamowe są tutaj najbardziej skuteczne? Jakie znaczenie ma reklama skierowana do ogółu odbiorców, a jakie segmentacja klientów i oferta dopasowana do ich potrzeb?

dobre, bo polskie |13

nowy czas |02 (212) 2015

– Do wszystkich odbiorców najlepiej przemawia informacja ze źródeł, które mają wypróbowaną wartość i cieszą się ich zaufaniem. Są to przede wszystkim materiały publikowane przez znanych blogerów i dziennikarzy turystycznych piszących dla działów podróży w pismach codziennych i do wydań weekendowych. Dlatego dużą wagę przykładamy do współpracy z brytyjskimi i irlandzkimi mediami. Tylko w ubiegłym roku dzięki temu wygenerowaliśmy wartość rzędu 1 mln 700 tys. funtów mierzoną według ceny reklamy w wydawnictwach prasowych, programach radiowych i telewizyjnych. Nawiązaliśmy bardzo owocną współpracę z redakcją SKY Sport TV. Program Soccer AM, który dzięki naszej pomocy został zrealizowany w Krakowie w 2014 roku, trafił łącznie do 1 mln 200 tys. odbiorców. Niebawem wysyłamy ponownie ekipę SKY Sport do Polski, tym razem do Gdańska i na Pomorze. Londyńskie biuro PNTO podlega Polskiej Organizacji Turystycznej, która w swojej strategii ma współpracę z

polskimi regionami. Na czym polega ta współpraca?

– Wspólnie z Regionalnymi Organizacjami Turystycznymi, których w Polsce jest szesnaście, tworzymy tak zwane pakiety promocyjne, do których wnosimy nasze kontakty z mediami, naszą wiedzę o funkcjonowaniu miejscowego rynku reklamy, zapotrzebowaniu Brytyjczyków i Irlandczyków na polskie produkty turystyczne, czy też znajomość technik marketingowych ułatwiających ich promowanie i sprzedaż. Z kolei regiony organizują promocję we współpracy z partnerami na swoim terenie – atrakcjami i obiektami turystycznymi, hotelami i innymi podmiotami zainteresowanymi wypromowaniem się na naszych rynkach, a do tego wnoszą udział finansowy lub rzeczowy z zasobów własnych, samorządowych bądź pochodzący od lokalnych przedsiębiorstw turystycznych w regionie. Czy polskie samorządy lokalne oraz działające w regionach firmy, przedsiębiorstwa i instytucje turystyczne promują się chętnie na rynku brytyjskim?

– Generalnie tak. Wszyscy dostrzegają fakt, że Wielka Brytania to jeden z najważniejszych rynków turystyki wyjazdowej w Europie i na świecie. W 2014 roku Brytyjczycy wyjeżdżali za granicę 61 mln razy, średnio prawie cztery razy w ciągu roku; z tego 47,8 mln razy do krajów europejskich. W porównaniu do 2013 roku jest to o cztery procent więcej wyjazdów, na które Brytyjczycy wydali łącznie ponad 36 mld funtów. Jest się zatem o co starać.

Które polskie regiony są najbardziej aktywne na Wyspach Brytyjskich?

– Mamy bardzo dobre doświadczenie ze współpracy z takimi regionami, jak Małopolska, Warmia i Mazury, Mazowsze, Pomorze i Zachodniopomorskie. Jak zachęciłby pan przedstawicieli sektora turystycznego w Polsce do szukania i pozyskiwania klientów z Wielkiej Brytanii?

– Branża turystyczna w Polsce od lat korzysta z potencjału brytyjskiego rynku turystyki wyjazdowej. Proszę spytać o to Kraków, Wieliczkę czy Zakopane. Regiony, które znajdują się pod presją ograniczania wydatków na promocję, często skupiają się na rynkach, które są stabilnymi rynkami emisyjnymi. Zazwyczaj są to kraje sąsiednie, a Wielka Brytania nie jest bliskim sąsiadem dla żadnego z regionów Polski. Jest zatem postrzegana jako rynek, który wymaga więcej starań o zdobycie klienta. Ale przecież to też jest bardzo stabilny i bogaty rynek, a Brytyjczycy mają bezpośrednie połączenia lotnicze z niemal wszystkimi zakątkami Polski. Dlatego naszym zdaniem warto, by polskie agencje turystyczne dowiedziały się co to jest fry up, żeby przeciętny Brytyjczyk nie tylko mógł zachwycić się tym, co w Polsce jest unikatowe, ale też poczuł się trochę jak w domu.

Rozmawiał: Jacek Stachowiak

Nowy raj dla amatorów golfa Rozmowa z Bogusławem BECLĄ, dyrektorem Polish National Tourist Office w Londynie Czy Polska jest atrakcyjnym kierunkiem turystycznym dla Brytyjczyków?

– Oczywiście. Widać zmiany na lepsze z roku na rok, zwłaszcza od 2005 roku. Od czasu uruchomienia połączeń lotniczych do większości miast w Polsce liczba przyjazdów regularnie rosła. W 2013 roku statystyki Ministerstwa Sportu i Turystyki odnotowały nawet przyrost o 16,3 proc. w stosunku do poprzedniego roku. Nadal czekamy na pełne dane za 2014 rok. Jakie oferty i usługi turystyczne przyciągają najczęściej do Polski gości z Wielkiej Brytanii?

– Od lat najpopularniejsze są tzw. city breaks: Warszawa, Kraków, Zakopane, Gdańsk, Wrocław, od pewnego czasu również Łódź i Szczecin. Ale to nie wszystko – coraz częściej turyści, którzy spędzili kilka dni w Krakowie czy Gdańsku wracają, by poznać inne miejsca w Polsce – góry, jeziora czy parki narodowe. Młodzi przyjeżdżają na festiwale i trasy objazdowe po kraju, zwłaszcza koleją. Widzimy też zainteresowanie różnego rodzaju turystyką aktywną – wędrówkami po górach, sportami ekstremalnymi, ostatnio również grą w golfa. Sporo turystów interesuje się polskimi ośrodkami Spa&Welness, kuracjami w sanatoriach czy leczeniem dentystycznym. Odrębnym powodem zainteresowania wizytą w Polsce, jedynie pośrednio związanym z turystyką, są miejsca upamiętniające Holocaust, takie jak Auschwitz czy fabryka Schindlera. Brytyjczycy pytają też o obozy jenieckie na terenie Polski, na przykład o Żagań, w których przebywali ich ojcowie czy dziadkowie. Istnieje też bardzo aktywna grupa miłośników starych parowozów, dla których swoistą mekką jest Wolsztyn. Polish National Tourist Office w Londynie promuje Polskę w Wielkiej Brytanii i Irlandii. Na czym w praktyce polega to działanie?

– Staramy się być widoczni wszędzie tam, gdzie konsumenci poszukują inspiracji dokąd pojechać na następny urlop czy czy krótki wypad. Organizujemy wyjazdy do Polski dla dziennikarzy i blogerów piszących do działów turystycznych w popularnych mediach brytyjskich i irlandzkich, bierzemy udział w targach turystycznych, takich jak World Travel Market w Londynie czy Holiday World Show w Dublinie, organizujemy sami lub uczestniczymy wspólnie z partnerami w imprezach, na których promujemy Polskę pod kątem turystyki, no i oczywiście dostarczamy

broszury i foldery o atrakcjach turystycznych Polski. W tym roku stawiamy na turystykę aktywną – pokazujemy Polskę jako nowy, nieodkryty jeszcze cel dla turystyki golfowej. Mamy już osiągnięcia w tej dziedzinie na rynku irlandzkim, a niebawem rozpoczynamy kampanię skierowaną na rynek brytyjski. Jeśli chodzi o media elektroniczne, mamy własny, bardzo dynamiczny, profil na facebooku – PolandTravel – który ma już 11,5 tys. fanów, i własny segment rynkowy na niezwykle bogatym i wszechstronnym narodowym portalu turystycznym www.poland.travel/en-gb. Drugim elementem naszej aktywności jest współpraca z branżą: utrzymujemy bliskie kontakty z miejscowymi biurami podróży i pomagamy im sprzedawać polskie produkty turystyczne, jak również pomagamy polskim biurom podróży w nawiązywaniu kontaktów na naszym rynku. Innym, nie mniej ważnym elementem promocji kraju są zamieszkali na Wyspach Polacy, którzy swoją postawą i co za tym idzie, ogólnie wysoką oceną wśród Brytyjczyków i Irlandczyków, stworzyli trzeci filar promocji turystyki do Polski. Staramy się wspierać zwłaszcza tych Polaków, którzy chcą pochwalić się przed kolegami z pracy czy sąsiadami w miejscu obecnego zaKlub Golfowy Postołowo. Fot. Stefan von Stengel

Wszyscy dostrzegają fakt, że Wielka Brytania to jeden z najważniejszych rynków turystyki wyjazdowej w Europie i na świecie. W 2014 roku Brytyjczycy wyjeżdżali za granicę 61 mln razy, średnio prawie cztery razy w ciągu roku, z tego 47,8 mln razy do krajów europejskich. Jest się zatem o co starać...

W Polsce mało kto wie, że w Wielkiej Brytanii w golfa gra ponad 2 mln osób, a w Irlandii prawie 250 tys. Mało kto kojarzy to z faktem, że w Polsce istnieje 18 pól 18-dołkowych, 14 pól 9dołkowych, 9 samodzielnych akademii golfowych i ponad 50 driving ranges. Dla polskiej turystyki ten sektor rynkowy jest wyjątkowo atrakcyjny ze względu na wyższy niż przeciętny poziom dochodów a także ich upodobanie do odkrywania nowych destynacji. Miłośnicy golfa wiele podróżują, indywidualnie i rodzinnie, łącząc grę ze zwiedzaniem atrakcji turystycznych w okolicznych miastach i pobytami w ośrodkach spa. Dziennikarze i blogerzy pisujący na tematy golfowe, których Zagraniczny Ośrodek Polskiej Organizacji Turystycznej w Londynie ostatnio zaprosił do Polski, zgodnie stwierdzają, że to co zobaczyli, przerasta ich wyobrażenia. Nie mogą się nadziwić, jak to było możliwe, że w Polsce, która nie posiada wiekowej tradycji gry w golfa, tak szybko powstała świetna infrastruktura dla tej dyscypliny. Opisywali ciekawie zaprojek-

towane pola golfowe wykorzystujące zróżnicowaną rzeźbę terenu i wysokiej klasy infrastrukturę obiektów, z których większość jest na dobrym poziomie europejskim. Kilku z nich ogłosiło nawet odkrycie nowego raju dla miłośników golfa tam, gdzie się tego najmniej spodziewali, a do tego po cenach usług, którym żaden amator golfa się nie oprze! Dlatego w 2015 roku Ośrodek Polskiej Organizacji Turystycznej w Londynie postawił sobie za cel dotarcie z ofertą golfową do szerokiego grona Brytyjczyków. Chce ich namówić do odwiedzenia czterech regionów Polski, w których istnieją szczególnie dobre warunki do gry: Warmii i Mazur, Pomorskiego, Zachodniopomorskiego i Mazowieckiego. Drogą do osiągnięcia celu jest wygenerowanie zainteresowania ofertą golfową w brytyjskich mediach konsumenckich i specjalistycznych oraz wśród lokalnych touroperatorów golfowych. Ośrodek ma już znaczne osiągnięcia w promocji turystyki golfowej z Irlandii, które teraz zostaną wykorzystane na rynku brytyjskim.


14|

02 (212) 2015 | nowy czas

nowyczas editor@nowyczas.co.uk 0207 639 8507 63 King’s Grove London SE15 2NA

Grzegorz Małkiewicz

Czas wyborów politycznych na najwyższym piętrze to ostatnio czas wytrzymałości polityków i elektoratu. Z roku na rok walka staje się coraz bardziej bezwzględna przy niepokojąco zmniejszającej się liczbie chętnych do decydowania, komu oddać władzę. Wyborcza gorączka w Polsce nakłada się na podobne emocje na Wyspach. Rząd koalicyjny Camerona szczęśliwie dotrwał do końca kadencji, co wcale nie było takie pewne. Co nas czeka w maju?

Jak można było przewidzieć, narrację wyborczą, przynajmniej do tej pory, zdominował temat imigracji narzucony głównym partiom przez niszowe ugrupowanie Nigela Farage’a. Niszowe, ale rośnie w siłę, wykorzystując wyjątkowo podatną na ich argumenty sytuację polityczno-gospodarczą. Paradoksalnie, jak nigdy wcześniej, to niezależni narzucają wyborcze tematy. Pogubiła się też w tych rozdanych kartach główna partia opozycyjna, czyli Partia Pracy. W ostatnich dniach politycy wszystkich partii (bo jest to ich wspólny temat) zostali dozbrojeni kolejnymi argumentami z imigracyjnego podwórka. Wszystkie agencje podały sensacyjne dane: największy przyrost naturalny ma miejsce w środowisku imigrantów. Dane ujawnił minister Home Office lord Bates. W 2013 roku jedno dziecko na czworo urodzonych w Wielkiej Brytanii miało matkę imigrantkę. W tym środowisku najwięcej dzieci rodzą Polki. Na dalszych miejscach są matki z Pakistanu, Indii, Bangladeszu, Nigerii i Rumunii. W Polsce mamy do czynienia z niepokojącym niżem demograficznym. Młodzi ludzie wyjeżdżają i rodzą potomstwo za granicą. W ostatniej dekadzie w Wielkiej Brytanii imigranci byli odpowiedzialni za 80 proc. przyrostu naturalnego. Dane te jeszcze bardziej dobitnie kompromitują polski rząd, dla którego prywatyzacje i różnego rodzaju nowinki wprowadzane do prawa na modłę zachodnią są ważniejsze niż przyrost naturalny. Niby o tym niepokojącym stanie coraz głośniej również w polskich mediach, ale żadnej inicjatywy ustawodawczej promującej rodzinę w ostatnich latach nie było. Partia rządząca w Wielkiej Brytanii, jak w każdym innym kraju, w okresie wyborczym utrzymuje też, poza programem na następną kadencję, swoją aktywność legislacyjną do ostatniej chwili, do

zmiany warty, jeśli do niej dojdzie. Takim prawem wchodzącym właśnie w życie w okresie kampanii wyborczej jest wzmocnienie policji w kontrolowaniu społeczeństwa. Jak zwykle w takich sytuacjach, najłatwiej jest dobrać się do kierowców. Chodzi o nowe przepisy pozwalające policji sprawdzić kierowcę w miejscu zatrzymania na okoliczność spożycia alkoholu lub narkotyków. Przestała obowiązywać alternatywa pobrania próbki krwi, dzięki nowej technologii policja może za pomocą specjalnego preparatu sprawdzić na miejscu, czy kierowca nie jest czasem pod wpływem narkotyków. Niby posunięcie słuszne, a jednak może budzić wątpliwości. Wątpliwości te zrodziły się w mojej głowie, kiedy kilka dni po wejściu nowych przepisów w życie byłem świadkiem takiej właśnie kontroli. Kierowca prowadzący duży samochód transportowy stracił nagle panowanie nad pojazdem. Samochodem lekko zarzuciło, ale na szczęście niepoprawna zmiana biegów wygasiła silnik i kierowca został na środku bardzo ruchliwej drogi. Głowa opadła mu na kierownicę. Zatroskani świadkowie powiadomili policję i pogotowie. Mógł być w końcu ofiarą poważnej niemożności spowodowanej na przykład zawałem. Kiedy po godzinie przyjechał patrol, po nim drugi, kierowca na chwiejnych nogach wyszedł z pojazdu. Rutynowe dmuchanie. Ale kierowca raczej dmucha policjantom w oczy, a nie w ustnik. W końcu udaje się za którymś razem. Wskaźnik zbliżył się do limitu, lecz nie przekroczył krytycznego punktu. Szczęśliwy policjant podaje podejrzanemu rękę. O sprawdzaniu na obecność narkotyków w organizmie w ogóle nie było mowy. Co zdecydowało o tak łagodnej procedurze? Fakt, że „podejrzany” pochodził z mniejszości etnicznej? W tym kontekście polecam opowieść Pana Zenobiusza Kradzież przez znalezienie, s. 37.


felietony i opinie |15

nowy czas |02 (212) 2015

Krytykując, czyli plując, trując i szkalując

Krystyna Cywińska

W polityce głupota nie stanowi przeszkody. W dziennikarstwie także. A pewność siebie i arogancja często cechują tych, którzy parają się tymi zajęciami. Zawodowych polityków i zawodowych dziennikarzy w nieco mniejszym stopniu. Ale w obu kategoriach jest ich znacznie mniej od tych przypadkowych. Bo każdy, kto myśli, że ma coś do powiedzenia, może zostać politykiem albo dziennikarzem. A symbioza między tymi zawodami bywa niezawodna.

Politycy często okłamują dziennikarzy, co widzimy i słyszymy, zwłaszcza w okresie przedwyborczym. No a potem, po przeczytaniu i usłyszeniu tego, co nakłamali, sami w te kłamstwa zaczynają wierzyć. Dotyczy to wszystkich nacji, racji, ustrojów i systemów. A ja już w mało co wierzę. I z coraz większą niechęcią wysłuchuję dziennikarsko-politycznych wywodów, wypowiedzi i westchnień w polskiej telewizji. Jak niechęć w końcu zamieni się

Speaker’s Corner

Wacław Lewandowski

Przykre wspomnienie Kilka dni temu, 12 marca, przypomniałem sobie zdarzenie sprzed wielu lat, z jesieni 1981 roku. Świeżo upieczony student, brałem wtedy udział w studenckim strajku, zorganizowanym przez Niezależne Zrzeszenie Studentów, strajku, który zakończył się z chwilą wprowadzenia stanu wojennego. Okupowaliśmy budynek rektoratu Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w

w nudę, na co się zanosi, przestanę oglądać tefałeny i inne programy debatujące o… Chciałam napisać o d… Maryni, ale się opanowałam intelektualnie. Dziennikarstwo krajowe, z pewnymi wyjątkami, jest jałowe, banalne, ograniczone tematycznie, zacietrzewione i zajmujące się głównie tym, co, kto i kiedy powiedział. Albo na czym kto się potknął. A to na czerwonym dywanie, a to na stołku, a to na siedzeniu. W TVN24 w każdą niedzielę rano zasiada za stołem grupa polityków od lewa do prawa i zawraca głowę telewidzom. Przewodzi temu wytrawny dziennikarz. Ciekawe, czy cierpi z tego powodu? Ja cierpię. Po przerwie za innym stołem zasiada grupa publicystów różnej maści i przeszłości, i licytuje się w jakimś bieżącym temacie. Temat jest przeważnie na tyle błahy, że następnego dnia nikt już o nim nie pamięta. Temu posiedzeniu przewodzi dziennikarka o krągłych kształtach i równie krągłych manierach. Z wypowiedzi polityków i publicystów, niejako w symbiozie, mało co wynika. Nawet urabianie publicznej opinii po takiej tematycznej obróbce jest nieskuteczne. A jeśli są w kraju media opiniotwórcze, to na siłę – perswazji i poglądów. Im skrajniejsze, tym skuteczniejsze. I tak to w naszym ukochanym kraju za sprawą polityków i publicystów pogłębia się przepaść poglądowa. No i ta nienawiść pod flagami w rocznicowych marszach. Bo w naszym ukochanym kraju raczej rzadkością jest merytoryczna debata. Cywilizowany dyskurs z poczuciem dystansu do tematu i z humorem. Humorem? Ja chyba żartuję. Między nami wszystko musi być dramatycznie, zażarcie, dogłębnie, godnie i patriotycznie. Przeważnie w niezgodzie. I ostrożnie z krytyką. I w kraju, i za granicą. Widocznie jest to cecha narodowa. Bo w niektórych na przykład organizacjach i kręgach emigracyjnych obowiązuje wzajemne krygowanie się. Prawienie sobie duserów, składanie ukłonów i komplementów z burzą oklasków. A każda krytyka, nawet uzasadniona i twórcza, jest uznawana za opluwanie, burzenie pomników, zatruwanie atmosfery, działanie na szkodę, obrzucanie obelgami Bogu ducha winnych prezesów i zarząd. Pamiętajcie, krytykując, czyli plując, trując i szkalując tratu-

jecie dobre imię i mienie publiczne. I czy to prawda, że – jak słyszę, uszom własnym nie wierząc – taka właśnie atmosfera oburzenia na krytyczne pytania panuje na obradach i radach w POSK-u? A także w innych naszych instytucjach w Londynie? To chyba potwarz, jak mniemam. Ostatnio przeczytałam w emigracyjnej prasie znowu o tym, że Londyn jest naszym siedemnastym województwem. Nie byle to tupet tak o Londynie pisać. I co by na to powiedzieli tutejsi Polacy, gdyby przeczytali, że Ealing i Southall to pierwszy londyński kalifat, a Brixton i Streatham to drugi? A Londyn to stolica republiki islamskiej? Czy można uzurpować sobie prawo do cudzej ziemi i cudzych miast? Widać można. A z drugiej strony, bo zawsze powinna być druga strona w przykładnym dziennikarstwie, czytam wypowiedź pt. Co znaczy być Europejczykiem? Znów do znudzenia ten sam temat przerabiany w nieskończoność, zwłaszcza od 2004 roku. Widziałam te wypowiedzi w nabitych szpaltach sobotniego „Dziennika Polskiego i Dziennika Żołnierza”. Z tych czterech bitych szpalt mało co zrozumiałam. Mało co zrozumiałam po za tym, co już na ten temat pisano. Wypowiedzi należą do specjalisty od tych spraw Jakuba Krupy. Opracowała je Magdalena Grzymkowska. Pan Krupa powiada, że nie będzie głosował na polskiego posła do Parlamentu Europejskiego, bo tutejszy – czyli jaki, angielski? – będzie lepiej go reprezentował. A czy są polscy kandydaci na posłów europejskich w tym kraju, że zapytam? Bo nie słyszałam. A powinni być, skoro Londyn jest naszym siedemnastym województwem, a różne miasta mniejsze czy większe naszymi powiatami czy gminami? Jako posłowie z województw, powiatów i gmin Brytyjczycy polskiego pochodzenia lepiej by nas w Europie reprezentowali. Tak myślę. Ale wiadomo, że myślenie nie ma przyszłości. A głupota w polityce i dziennikarstwie nie stanowi przeszkody i ma przyszłość. Do następnego iwentu i spotkania na łamach. Wasza stara sklerotyczka

Toruniu, zajęci nie tylko strajkowaniem, bowiem wielu profesorów na znak poparcia dla naszego protestu odwiedzało nas i wygłaszało dla nas wykłady, przeważnie cenne i zajmujące, jako że przygotowane dla audytorium złożonego ze studentów róznych kierunków i wydziałów uczelni. Odwiedzali nas nie tylko wykładowcy. Zjawiali się czasem zagraniczni dziennikarze – korespondenci zachodnich agencji prasowych, delegacje związkowe z zakładów pracy, kiedyś pojawił się nawet punkrockowy zespół ze Stanów Zjednoczonych, którego członkowie postanowili dać dla nas darmowy koncert. Któregoś dnia przybyła delegacja zachodnioniemieckich studentów, nie pamiętam już, z którego uniwersytetu. Ciekawi naszych rówieśników z Zachodu, przyjęliśmy ich gościnnie i serdecznie. Reprezentowali jakąś studencką organizację, jak się okazało, pacyfistyczną. Ubrani w rodzaj uniformów – skórzane spodnie i takież kurtki, długie włosy, w klapy ubrań wpięte tzw. pacyfki oraz znaczki z czerwoną gwiazdą i napisem Better red than dead. Szybko się okazało, że nie przyszli z wyrazami poparcia, a po prostu chcą nas pouczyć, gdyż uznają nas za ludzi błądzących i dokonujących nieracjonalnych wyborów. Przede wszystkim, pouczali, że komunizm nie jest zły, ma nawet wiele stron bardzo dobrych, ot, na przykład bilety tramwajowe o wiele tańsze niż w RFN. Ponadto krytykowanie komunizmu grozi zburzeniem pokoju, a to, co robi w Polsce „Solidarność” jest szaleńczym prowokowaniem Związku Sowieckiego. Pouczali nas także, że w ich kraju rządzi nienawistny reżim, który nie chce dostrzec prawdziwych potrzeb zwykłych ludzi, przede wszystkim potrzeby pokoju, bo gdyby ją dostrzegł, postąpiłby właściwie, to znaczy rozbroił Niemcy, zlikwidował armię i wygonił z kraju amerykańskie bazy wojskowe, gdyż tylko neutral-

ność tak rozumiana może uchronić od wojny nuklearnej i calkowitej zagłady. Na nasze protesty, gdy próbowaliśmy im tłumaczyć, że efektem takiego rozbrojenia będą sowieckie czołgi na ulicach ich miast, odpowiadali z uśmiechem wtajemniczonych: – Better red than dead. Było nam przykro. Szybko zakończyliśmy spotkanie, na pożegnanie obdarowując gości wyprodukowanymi przez „Solidarność” odznakami z napisem: Soviet tanks? – No, thanks! Przyjęli je z pewnym zakłopotaniem. Wspomnienie tego przykrego doświadczenia wróciło do mnie właśnie kilka dni temu, gdy obejrzałem w TVP rozmowę z Andrzejem Olechowskim, byłym ministrem spraw zagranicznych i byłym ministrem finansów, pomysłodawcą i współzałożycielem Platformy Obywatelskiej. Pytany o polityczne reakcje Europy i Polski na rosyjską agresję na Ukrainę i na politykę Putina, Olechowski stwierdził, że nie umie powiedzieć, czy te reakcje są sensowne, bo można by je za takie uznać tylko wtedy, jeżeli prawdziwe byłoby założenie, że Rosja nie chce wojny z Zachodem. Jeżeli natomiast to założenie prawdziwe nie jest, a Rosja chce wojny, wówczas czeka nas konflikt nuklearny i jedyną sensowną reakcją polskich władz byłoby zadbanie, by przed jego wybuchem jak największa liczba obywateli spakowała się i wyjechała na drugą półkulę, najlepiej do Australii, bo przecież trzeba chronić ludzi i nie ma żadnego sensu obrona skażonego po uderzeniach jądrowych terytorium kraju. Słuchałem z niedowierzaniem, przerażony, jak szybko „dogoniliśmy Zachód”. Bo przecież mówiący takie rzeczy Andrzej Olechowski mógłby być mentorem tamtych, spotkanych lata temu, prosowieckich aktywistów-pacyfistów z dawnej Republiki Federalnej Niemiec.

Krystyna Cywińska


16| felietony i opinie

02 (212) 2015 | nowy czas

Andrzej Lichota

PIÓREM

PAZUREM: Pan

2 015

Niedawny skok ceny Franka Szwajcarskiego (celowo piszę dużą literą i celowo też będę go traktował personalnie), przyjmując, że rodziny liczą średnio od trzech do czterech członków, spowodował u mniej więcej 2,5 mln Polaków wzmożone bicie serca. Biorąc pod uwagę również starsze pokolenie, któremu na sercu, a jakże, leży dobro ich dzieci i wnucząt, tych drżących serc może być nawet 4 mln. Skala problemu została zauważona przez media, a nawet niektórych polityków. Debatom i opiniom nie było końca. Wnioski

Frank, drags i prima aprilis

krzyżowały się pomiędzy skrajnościami. Jedni głosili iż tzw. frankowicze wiedzieli, co robią, i jako ludzie dorośli powinni ponieść konsekwencje swoich decyzji. Inne gadające głowy dowodziły, że banki, doradcy, namowy rządu i nachalna reklama wpędziły Polaków w kredytowe sidła Franka. Nie będę analizował tych poglądów, nie jestem ekonomistą i zostawię to bardziej ogarniętym w temacie. Moją uwagę zwróciło coś innego. Pod koniec ubiegłego roku w Szwajcarii odbyło

Niechaj sobie powalczą David Cameron nie ma ostatnio łatwego życia. Co gorsza, nic nie wskazuje na to, że będzie lepiej. Nie tylko w Polsce trwa kampania wyborcza. Ta tutaj, co prawda oficjalnie się jeszcze nie rozpoczęła, lecz wcale to nie znaczy, że jest cicho i o wyborach nikt nie mówi. Wręcz przeciwnie – mówią niemal wszyscy. David Cameron, jak na prawdziwego przywódcę partyjnego przystało, jest oczywiście w centrum zainteresowania, wierząc, że powtórzy sukces z poprzednich wyborów i znowu zostanie premierem. Już publicznie ogłasza, czym się będzie nowy rząd zajmował, jakie fundusze obcinał oraz z jakich sojuszy rezygnował. Im bliżej do wyborów, tym lista robi się, oczywiście, dłuższa. Zanim jednak to tego dojdzie, będzie musiał się nieźle napocić i to w dosłownym tego słowa znaczeniu. Kabaretowych rozmiarów nabrała publiczna dyskusja o tym, czy powinien on wystąpić w publicznej debacie partyjnych przywódców, czy nie. Cameron publicznie przyznaje, że jak nie będzie chciał, to nie weźmie w niej udziału i tyle. Nie podda się szantażom. Innego zdania są organizatorzy debaty, w tym przypadku stacje telewizyjne, które mówią wprost, że jeśli Cameron nie przyjdzie, pozostawią puste krzesło. Debaty i tak się odbędą. Z nim lub bez niego. Boi się czy tylko jest tak pewnym siebie arogantem? Cynik? A może to zwykły hipokryta? Wyra-

finowany czy tylko trochę przestraszony? Pójdzie do studia czy nie, to nie ma najmniejszego znaczenia. Tegoroczne wybory parlamentarne są najtrudniejszym od lat sprawdzianem dla polityków. Już wiadomo, że nie ma wygranych. Będą tylko mniej lub bardziej poturbowani. Być może ucierpi na tym również gospodarka, rynki finansowe ciągle są wrażliwe w takich sytuacjach. Kto jest lepszy? Partia Pracy, z ich dość dzikim podejściem do biznesu, czy konserwatyści, którzy sami nie wiedzą, czy chcą zostać w Unii czy nie. Ktokolwiek wygra, dostanie w spadku ogromny deficyt, który po latach cięć obecnego rządu wcale nie wykazuje tendencji zniżkowych. Klasa średnia zaczyna zanikać, tworząc miejsce dla rosnącej klasy bogaczy oraz tych na samym dole, którym nie wystarcza już prawie na nic. Londyn jest tego najlepszym przykładem – tylko między 1980 a 2010 rokiem klasa średnia angielskiej stolicy zmniejszyła się o 43 proc. Aż 36 proc. mieszkańców Londynu żyje z przychodów kwalifikujących ich do biednych, a tylko 37 proc. ma dochody klasy średniej. Znacznie gorzej jest w pozostałych częściach kraju. Kampania, która się jeszcze nie rozpoczęła, będzie brutalna i nie oszczędzi nikogo. Nigdy bowiem nie było aż tak trudno przewidzieć, kto wygra. I chwała Bogu! Niechaj sobie powalczą!

V. Valdi

się referendum czy kurs Franka połączyć z parytetem złota czy nie. Już wtedy mówiło się o spodziewanym znaczącym wzroście ceny Franka, zwłaszcza gdy w referendum padnie wybór na „tak”. Referendum wyszło na „nie” i można powiedzieć, że wtedy się nie udało. Lecz kilka tygodni później, po bezprecedensowym oświadczeniu Szwajcarskiego Banku Centralnego – analitycy mówią nawet o utracie zaufania do SBC – dochodzi do niezwykłego skoku Franka. Frank szybuje z ceny około 3,50 do 5,20 zł! A teraz popatrzmy na sytuację tę z innej strony. Wyobraźmy sobie, że sprzedajemy komuś, np. 10 mln ludzi w kilku różnych krajach lek, za który będą musieli płacić przez najbliższe 30 lat. Umowa obejmuje, iż my gwarantujemy im w miarę komfortowe życie, a oni w zamian co miesiąc pokryją wszelkie koszty, odsetki itp. za dostarczany produkt. Ponieważ umowa dotyczy rzeczy strategicznej dla pacjenta, w zasadzie możemy go zaksięgować po stronie przychodów w planach firmy na kolejne dziesiątki lat. Nagle w jednym z krajów miejscowa służba zdrowia wynajduje lek na przypadłość, w której byliśmy monopolistą i jakiś milion uzależnionych nam odpada, a co więcej – w kolejnym roku szykuje się to samo. Milion uzależnionych odchodzi i już prawdopodobnie nie uda się ich odzyskać. To potencjalna strata kilkuset milionów Franków. Na coś takiego nie możemy sobie pozwolić! Przecież bilanse muszą być po naszej stronie, poza tym zostały już poczynione pewne inwestycje… Co się zatem dzieje? Cóż – podnosimy cenę dla innych. I to tak, by nie tylko owe kilkaset milionów odzyskać, ale by na nowo ustabilizowana cena przyniosła nam więcej. Można to nazwać szachrajstwem, zmową złodziei, szwindlem, geszeftem albo też operacją w białych rękawiczkach. Opisane powyżej działanie niczym nie różni się od sprzedawania uzależniających dragów. Dilera nie obchodzi, skąd weźmiesz na to pieniądze. Chcesz działkę, musisz płacić. Jeśli handlarzom maleje zbyt, to cena wzrasta. Bardziej uzależnieni zapłacą. Jednak w przypadku narkotyków państwa i rządy bywają wrażliwe. Odpowiednie służby ścigają proceder. A w wypadku kredytów i tego rodzaju operacji? One także uzależniają ludzi i to na dziesięciolecia. Ponadto nie można tak łatwo, jak w przypadku narkotyków, pójść na odwyk. Mój wniosek jest taki, skoro polski rząd pozwolił uzależnić się milionom Polaków od banków dilujących Frankiem, powinien zrobić, co w jego mocy, aby to uzależnienie zmniejszyć. Zastanawia mnie, jak można było dopuścić na rynek bankowy tak jednostronnie korzystne dla banków umowy, z których wynika, że w zasadzie mogą drenować „frankowicza” do upadłego. I czy nie zaświtało nikomu w rządzie – tylu tam przecież specjalistów i historyków, że robienie interesów z Helwetami to operacje wysokiego ryzyka i zwłaszcza Szwajcarom oraz ich Frankom należy się specjalnie przyglądać? Szwajcarskie banki, ciesząc się pełnym poparciem ze strony władz, nie miały żadnych skrupułów, gdy politycy III Rzeszy nakazywali zajmowanie kont Żydów i przedstawicieli innych podbitych narodów. Dzięki III Rzeszy szwajcarski sektor bankowy dorabiał się ogromnych pieniędzy, a pozyskanie dodatkowych sum dla hitlerowców oznaczało dla niego partycypację w wielu zyskownych przedsięwzięciach. Szwajcarskie banki posiadały także niemieckie aktywa o wartości setek milionów dolarów – w obecnych czasach byłyby to miliardy. Niemieckie koncerny przemysłowe – ściśle współpracujące z nazistami – nabywały nieruchomości w Szwajcarii, zabezpieczając tym swoje zyski. Szczególnie pomocne w tym procederze były banki Basler Handelsbank oraz Schweizerische Kreditanstalt. Także w obecnych czasach Szwajcaria nie stroni od przymykania oka na co najmniej dwuznaczne pochodzenie większości złota, które przetapia i którym handluje. Zarówno te przykłady, potwierdzane stosownymi dokumentami, jak i wieloletnia niechęć Szwajcarii w oddaniu aktywów rodzinom pomordowanych Żydów pozwalają stwierdzić, że sektor bankowy w Szwajcarii dla pieniędzy zrobi wszystko. Szkoda tylko, że umyka to naszemu rządowi i prima aprilis związany z Frankiem wciąż trwa.


takie czasy

nowy czas |02 (212) 2015

O gruszce i o pietruszce

Ewa Stepan

K

iedy patrzy się przez pryzmat historii XX wieku na reakcje europejskich polityków, establishmentu, a przede wszystkim mediów wobec działań Putina, to są one w pełni zrozumiałe. „Nie narzekać i nie komentować” – to stara zasada dobrych manier w kulturze zachodniej. Przełknąć to, co się da, póki nie ma bezpośredniego zagrożenia dla żołądka. Jednak ci, którzy usiłują gapić się na nadchodzące tsunami, zwykle zostają zmiecieni przez potężną falę, chyba że robią to z dziesiątego piętra solidnego budynku. Hrabia Carlo Sforza, jeden z twórców porządku europejskiego po I wojnie światowej w Rapallo, w 1932 roku, obserwując tumult chłopców w brunatnych i czarnych koszulach, nie dopuszczał myśli o możliwości II wojny światowej, pisząc, że to jedynie ruch sfrustrowanej młodzieży, która w końcu się uspokoi. Podobnie reagowali jego towarzysze oraz większość polityków i mieszkańców Europy. Po zajęciu przez Hitlera Austrii w dalszym ciągu wizja europejskiej, a co dopiero światowej agresji była dla wielu nie do pomyślenia. Mechanizm wypierającej myśli obronnej jest znany. Pragnienie spokoju, pokoju i pomyślnych interesów wyłącza czujki, oślepia i obezwładnia. Zawsze chcemy i żyjemy nadzieją, że będzie dobrze. Chyba mało kto się spodziewał, że Putin będzie respektował uzgodnienia z Mińska. Dał temu wyraz premier David Cameron w swoim wystąpieniu w House of Commons pod koniec lutego. Przewidywał, że dotrzymanie układu o zawie-

Polska leży w innej strefie wpływów, mimo że w Europie, więc złudzeń mieć nie powinniśmy. Każdy kraj pilnuje swojego i zabiega o własny interes… Jeden gada o gruszce, drugi o pietruszce szeniu broni graniczy z cudem, a jeśli Europa stanowczo nie sprzeciwi się działaniom Putina na Ukrainie, konsekwencją będzie destabilizacja w krajach bałtyckich i Mołdawii, co z kolei odbije się bardzo negatywnie na gospodarce i stabilności nie tylko Wielkiej Brytanii, ale także całej Europy. Wypowiedzi popierających Camerona było kilka. Za zdecydowaną polityką w stosunku do Putina i wsparciu militarnym armii ukraińskiej opowiedział się między innymi brytyjski biznesmen Alexander Temerko na łamach „Guardiana”. Jednak Kasandry nigdy nie były popularne, a przewrotna natura ludzka każe wkładać różowe okulary, zwłaszcza wtedy, gdy widać dymy na horyzoncie. Dlatego też na brytyjskiego premiera wylała się fala krytyki. Czytając komentarze w mediach społecznościowych pełne negacji w stosunku do jego wypowiedzi, do propozycji wysłania

militarnego zespołu szkoleniowego, a także do propozycji wsparcia finansowego BBC w akcjach mających przynajmniej zrównoważyć intensywną propagandę prorosyjską, nie trudno nie zauważyć przynajmniej trzech dominujących postaw internautów. Po pierwsze, wiele komentarzy pachnie stymulacją propagandy rosyjskiej. Komentując wydarzenia na Ukrainie w świetle wypowiedzi Camerona, natychmiast w czambuł potępia się działania Stanów Zjednoczonych gdziekolwiek na świecie. Wiele osób, nawiązując do konfliktu na Ukrainie, w gruncie rzeczy skupia się na konflikcie na Bliskim Wschodzie, ISIS czy Boko Haram w Afryce, odpływając od meritum dyskursu na wody lepiej im znane. Jeszcze inne reprezentują typową postawę wypierającą: It is not our war. Właściwie żadna z tych postaw nie powinna dziwić: propaganda rosyjska ma się bardzo dobrze. Widać ją już gołym okiem, zwłaszcza w Polsce. Radio Sputnik działa, przekazując „jedynie słuszny” punkt widzenia Kremla i piorąc zdezorientowane mózgi. Zielone ludziki już zalały Europę i dotarły na Wyspy. Tutaj sytuację mają ułatwioną, bo jak naiwnie napisał jeden z internautów, „dobrze, że mamy Channel Tunnel”. Anglikom wciąż się wydaje, że są odizolowaną wyspą i problemy kontynentalne ich nie dotyczą. Poza tym mają własne problemy: tsunami emigrantów, islamskich terrorystów, zadłużony system opieki medycznej, brak mieszkań, bezrobocie, trzecią falę kryzysu, w końcu wybory... No i w ogóle „po co pchać się tam, gdzie nas nie chcą”. Przy takich argumentach propaganda prorosyjska pada na podatny grunt, jest niczym woda na młyn. Trzecia, charakterystyczna argumentacja jest typowa dla sytego i historycznie bardzo stabilnego, opływającego w dostatek społeczeństwa, które panicznie boi się stracić cokolwiek i wypiera wszystko, co nie ma bezpośredniego związku z zagrożeniem osobistego well being. Choć trzeba dodać, że bynajmniej taka postawa nie jest jedynie reprezentowana przez Anglików. Znana była także pod naszą szerokością geograficzną, już ponad sto lat temu Wyspiański pisał bowiem: Niech na całym świecie wojna, byle polska wieś zaciszna, byle polska wieś spokojna. Oprócz wielu gwałtownych zmian społecznych, powodowanych przez media społecznościowe i dzięki nim, znana tak dobrze Anglikom hipokryzja traci na wartości i swoistym wdzięku, skoro pojawia się określenie warmonger, czyli ten, któremu konflikt ukraiński jest daleki i obojętny because my family is safe HERE, because I do not care about the lives of the people THERE, because I make PROFIT from war. Konsekwentnie zatem konflikt rosyjsko-ukraiński, niewątpliwie obecnie najważniejszy dla przyszłości Europy w Wielkiej Brytanii znajduje swoje miejsce na dalszych stronach mediów głównego nurtu. Stosunkowo niewiele uwagi poświęca mu BBC World w porównaniu do ilości czasu antenowego, przeznaczonego na konflikty na Bliskim Wschodzie i w Afryce. Nie jest to dziwne, skoro tam leżą główne strefy wpływów i interesy Brytyjczyków. Polska leży w innej strefie wpływów, mimo że w Europie, więc złudzeń mieć nie powinniśmy. Każdy kraj pilnuje swojego i zabiega o własny interes. W końcu w Polsce też proporcjonalnie niewiele mówi się o Boko Haram i islamizacji Europy. Takie są realia i takie postrzeganie ważności spraw. Jeden gada o gruszce, drugi o pietruszce – jak mówi przysłowie. Od czasu do czasu w europejskich stolicach i większych miastach wychodzi się na ulice demonstrować w imię solidarności przeciwko przemocy. Potem wrzuca się zdjęcia na facebooka dla potwierdzenia: „byłem tam”, idzie na piwko, kolację, wraca do domu, włącza telewizor i komputer, i żyje dalej, jak się da, i dopóki się da. Czy rzeczywiście tak bardzo nas ten świat nie obchodzi?

Situated in the very heart of London’s South Kensington, the legendary Daquise has been serving delicious, traditional Polish cuisine for over sixty years. Since 1947 we have welcomed many esteemed guests and played a small part in the history of both London and Poland. In the sixties, during the height of the Profumo affair, we played host to Christine Keeler and Yevgeni Ivanov, the naval attaché of the Soviet Embassy and KGB spy. Roman Polański regularly stopped by for dumplings and goulash whilst filming „Repulsion”, as did Edward Raczyński, the President of Poland in Exile, who anointed Daquise his unofficial headquarters and planned many campaigns to overthrow the Communist regime from our tables. There is nothing that would please us more than to welcome you to our restaurant and together uphold the legend of Daquise.

Daquise Restaurant 20 Thurloe Street, South Kensington London SW7 2LT 020 7589 6117 daquise.co.uk


18| listy do redakcji

01 (211) 2015 | nowy czas

Wielce Szanowny Panie Redaktorze, dzięki Pani M. E. Cybulskiej dostałem „Nowy Czas” nr 1/211. Przeczytałem go bardzo uważnie. P. Adam Dąbrowski, pisząc, iż ISIS praktykuje ukrzyżowanie, ślę tekst z „Twórczości” z 2006 roku. Mój ukochany rysownik Andrzej Krauze komentuje wydarzenia w Paryżu, które tu też były komentowane i ktoś zacytował Psalm I: „Szczęśliwy mąż, który nie idzie za radą występnych, nie wchodzi na drogę grzeszników I NIE SIADA W KOLE SZYDERCÓW... (stół w redakcji Charlie Hebdo ponoć był okrągły). Na str. 6 Anjem Choudray (w artykule Adama Dąbrowskiego) nawołuje: „Sprzedaż alkoholu jest zakazana!” – zapominając, że Al-kohol jest arabskim wynalazkiem, tak jak Al-gebra (czy dlatego nauka matematyki kuleje – jak pisze Pan w swoim felietonie?). Pani Krystyna Cywińska cytuje Mrożka: „…Polacy też Murzyni, tylko biali”. To pewnie ci sami ze strony 14, którzy czytają „Nowy Czas” na Nowych Hebrydach. W sumie bardzo ciekawie!!! Gratuluję jako pilny czytelnik!!! Pozdrawiam PAWEł ZAWADZKI Prezes Komitetu Obrońców Epistolografii i Przyjaciół Listonoszy, Warszawa

2015 FREE ISSN 1752-0339

[01/211]

nowy czas LONDON

nowyczas.co.uk MAREK SZCZĘSNY

> 25 Poprzedni numer „Nowego Czasu” (1/211) ukazał się w nieco zmienionej szacie graficznej. Błąd techniczny sprawił, że nazwisko artysty obrazu zamieszczonego na pierwszej stronie oraz odniesienie do artykułu Wojciecha A. Sobczyńskiego nie pojawiło się, za co serdecznie przepraszamy. Autorem obrazu był wystawiający w tym czasie w Londynie w galerii l’etrangere polski artysta mieszkający w Paryżu Marek Szczęsny.

Szanowny Panie Redaktorze, w odpowiedzi na gorzki artykuł Pana V. Valdi na łamach „Nowego Czasu” (01/211, 2015) pragnę wyjaśnić kilka poruszonych w tym artykule wątków. Robię to we własnym imieniu czując się upoważniona do tego głębokim związaniem z POSK-iem od jego poczęcia w umyśle mojego Ojca, Romana Wajdy w latach 50., przez potwornie trudną realizację idei w latach 60. i 70. (jestem członkiem nr 237) oraz osobistą aktywną działalnością w Zarządzie POSK w latach 1974-1990. Przez cały okres tej mojej działalności w Polsce panował PRL, a my, Emigracja Niepodległościowa, walczyliśmy ze spłatmi długów zaciągniętych na wykończenie gmachu POSK w Londynie, jak też i z destruktywną destabilizującą aktywnością tej instytucji przez agentów reżimu PRL działających wsród nas. Nasze rodzime „zielone ludki”.

niczącego pomimo pomówień o nieprawościach. Agresja i awantury trwają, a POSK zbiera ciosy. Nie pomagają wyjaśnienia i tłumaczenia. POSK (instytucja) odpowiada przed prawem i przed swoimi członkami za swoje, nie klubowe finanse. Sprawozdania z działalności Zarządu POSK i rzetelnie prowadzonej księgowości rozsyłane są członkom, uprawnionym mocodawcom, przed każdym dorocznym Walnym Zebraniem zgodnie z prawem. Format tej księgowości ustalony jest wymogami prawa. Rzetelność wpisów weryfikowana jest przez przysięgłych biegłych audytorów. Takie jest prawo. Kto potrafi te sprawozdania odczytać znajdzie, tam rzeczywistą prawdę. Zażalenia na PRL-owską atmosferę w klubie należy więc kierować do POSKLUB-u. Może to przewietrzy status quo.

O co tu chodzi ? 1. Nie łudźmy się. Intryganci i ludzie predysponowani do tajnych agentur nie śpią. Intrygują nie bacząc na wyrządzane krzywdy. Mają to we krwi. Aktywność ich wzrasta w sprzyjających im sytuacjach. Zbliża się Walne Zebranie członków POSK-u, na którym to zebraniu wybierane będą władze POSK na następny rok. Wizja możliwości objęcia sterów tej już nie biednej instytucji podsyca nadzieje sukcesu. POSK jest instytucją statutowo apolityczną. Zarząd i Rada POSK-u, ciała statutowo odpowiedzialne przed prawem brytyjskim za praworządność tej instytucji nie posiadają ani praw, ani instrumentów do lustrowania dzierżawców swoich lokali ani ich członków czy gości. Nie posiadają też apetytu na taką działalność. Tu zaznaczyć trzeba, że dzisiejsze władze POSK to w dużej mierze potomkowie pierwszych członków/założycieli, urodzeni w wolnym, demokratycznym świecie, wychowani na obczyźnie w patriotyzmie i miłości kultury swoich przodków. Demokrację rozumieją w zachodniej, a nie w „ludowej” interpretacji tego pojęcia. Nie przeżyli wojny, nie zaznali PRL-u i obca im jest mentalność zniewolonych oraz jeszcze nieraz zakłamanych umysłów byłych wychowanków komuny. Z POSK-iem wyrośli, kochają i sterują nim w miarę swoich umiejętności i możliwości, trzymając się zachodnich zasad etyki i demokracji. Nie jest to „towarzystwo wzajemnej adoracji trzymające się stołków”. Swoje mandaty do funkcji w POSK-u posiedli na podstawie wyborów przez uprawnionych do głosowania członków POSK na dorocznych Walnych Zebraniach tej organizacji. Są to przeważnie wysoko wykształceni, szanowani w swoich zawodach fachowcy. Jeżeli nie są jeszcze na emeryturze, na życie zarabiają pracując w brytyjskich instytucjach. Prywatnie wolny czas oddają POSK-owi.

3. Od lat POSK wykazuje deficyt budżetowy w finansach. Znaczy to, że wpływy roczne nie pokrywają wydatków. Deficyt ten finansowany jest przez Fundację POSK co nie jest pożądane. Aby ten deficyt zlikwidować obecne władze podjęły projekt zamiany kilku nierentownych lokali w gmachu POSK na mieszkania do wynajęcia. Projekt ten dobiega końca dając nadzieję na zbilansowanie budżetu w przyszłości. Fundacja POSK zasilana jest spadkami i darami składanymi na cele POSK-u przez świadomych dobroczyńców, w pełnym zaufaniu do władz tej instytucji. Fundacja założona została lata temu w celu uzbierania wystarczającej kwoty, by zabezpieczyć POSK w ciężkich czasach. Stan fundacji też figuruje w wyżej wymienianych dorocznych sprawozdaniach finansowych POSK. Niezrozumiałe dla mnie jest pomówienie/insynuacja Pana Mirka Malevskiego pod adresem Fundacji jako „POSK Politburo” (Nowy Czas 01/211, str. 16). Traktuję tę wypowiedź jako toksyczną podłość godną potępienia.

2. POSKLUB, często mylony z POSK-iem, jest jednym z dzierżawców (lokatorów) lokali w POSK-u. Jest to klub zarządzany przez ludzi wybieranych przez swoich członków (POSKLUB-u w odróżnieniu od zweryfikowanych członków uprawnionych do głosowania na Walnym Zebraniu POSK – u opisanych w punkcie 1). Tak długo, jak honorowane są umowy najmu pomiędzy POSK-iem a POSKLUB-em władze POSK nie są uprawnione do interwencji w klubie ani nie ponoszą odpowiedzialności za wewnętrzne poczynania klubu. Pomawiane nadużycia w POSKLUB-ie, o których mówi się wiele, pozostają odpowiedzialnością klubu, sprawą, która może być rozwiązana wyłącznie przez członków tego klubu. Niestety członkowie ci nie potrafili dotychczas uzdrowić sytuacji. W wyborach większością głosów firmują swojego kwestionowanego wodza (przewodniczącego) i jego popleczników. POSKLUB powstał w latach 70., powołany jako klub prywatny przez inwestorów, będących członkami POSK-u, którzy zainwestowali prywatne pieniądze urządzając klub towarzyski. Rada POSK była o tym poinformowana, odpowiednie umowy zawarte. Cała odpowiedzialność za finansowe powodzenie klubu spoczywało na barkach jego władz, których mocodawcami stali się inwestorzy tego przedsięwzięcia. Natomiast w statutowym zapisie klubu czysty dochód przekazywany miał być na POSK (eufemizm: cele charytatywne.) Przez 20 lat pod przewodnictwem ówczesnych zarządów klub prosperował i przekazywał poważne kwoty na POSK co w tamtych czasach, kiedy długi zaciągnięte na wykończenie budowy gmachu przygniatały instytucję, miało dla POSK-u ogromną wagę. Od około 20 lat zaczęły się kłopoty. Przyszedł nowy prezes. Klub stopniowo popadał w długi w stosunku do POSK-u nie realizując ustalonego czynszu. Kilka lat temu Zarząd POSK-u zmniejszając klubowi lokal uzgodnił z klubem nowe warunki uwzględniające spłaty długu jak i nowy czynsz. Jak rozumiem na bieżąco klub z nowych warunków się wywiązuje. Członkowie klubu nadal wspierają swojego przewod-

4. Jak w wypadku POSKKLUB-u, księgarnia (agenda Polskiej Macierzy Szkolnej), restauracja, kawiarnia, Jazz Club oraz wiele innych organizacji działających na terenie POSK-u, o których Pan V. Valdi nie wspomina są niezależnymi od POSK-u dzierżawcami lokali w gmachu. To oni powinni być adresatami zażaleń czy komplementów dotyczących wystrojów czy praktyk. Obciążanie swoimi uwagami władz POSK-u nie jest docelowe i jest krzywdzące. 5. Zbliża się termin Walnego Zebrania POSK-u (jak i POSK-KLUBU) 2015. Rozumiem, że już na terenie POSK działają mroczne siły przygotowujące różnostronne ataki na POSK w celu destabilizowania obecnych struktur. Takie to czasy. Ja mam nadzieję, że przed Walnym Zebraniem uda się Zarządowi sfinalizować nowy Statut POSK i przedstawić go członkom-mocodawcom do przyjęcia. Statut, dostosowany do dzisiejszych czasów, wprowadzi POSK w XXI wiek, wiek borykający się z powikłaniami skomplikowanej historii naszego Narodu, z pokłosiem wojny i Emigracji Niepodległościowej, z dramatem jej dzieci urodzonych i wychowanych na Obczyźnie, jak i z dramatem emigracji zarobkowej, produktu wieloletniej niewoli Polski oraz rządów PRL-u, tych nowych emigrantów, którzy dziś starają się odnaleźć siebie w obcym świecie. Pana V. Valdi proszę o zadanie sobie trochę trudu, by poznać realia życia polonijnego w Londynie i lepiej zrozumieć „o co tu chodzi”, zanim zacznie nawoływać do wymiany ekipy rządzącej w naszej POSK-owej wspólnocie. 6. Od piętnastu lat nie jestem już aktywna w emigracyjnym życiu społecznym, ale śledzę, co się w POSK-u dzieje. Obecnym władzom POSK życzę cierpliwości, wytrwałości i z całego serca powodzenia w swoich poczynaniach, dziękując im za dotychczasowe poświęcenia i za „kawał dobrej roboty” przez nich wykonywanej. łączę wyrazy szacunku MARTA SPOHN (DR)

OD AUTORA: Pani dr Marta Spohn znalazła czas, aby napisać list do redakcji, za co jej serdecznie dziękuję. Dla każdego autora, czy się do tego przyznaje czy nie, jest to miła chwila, dla mnie też – czytelnik reaguje na to, co napisałem. Jestem więc szczególnie zobowiązany. Autorka listu w mniej lub bardziej dosłowny sposób zarzuca mi, iż nie zadałem sobie trudu, aby poznać realia życia polonijnego w Londynie, wyrażając w ten sposób swoje niezrozumienie krótkiej formy publicystycznej, jaką jest felieton. Dla jasności więc


listy do redakcji |19

nowy czas |02 (212) 2015

podam, że felieton to specyficzny rodzaj publicystyki, przeważnie utrzymany w osobistym tonie, lekki w formie, wyrażający często skrajny, osobisty punkt widzenia autora. Do normy należy „prześlizgiwanie się” po temacie – nie wdając się w specjalnie w detale. Tym bardziej dziwi mnie oskarżenie dr Marty Spohn o to, że był to gorzki artykuł. Temat być może tak. Dlatego o nim napisałem, bo uważam, że jest to temat ważny i istotny – POSK bez wątpienia jest ważnym punktem na polonijnej mapie Londynu i zarówno mnie, jak i wszystkim w redakcji „Nowego Czasu” zależy na tym, aby takim pozostał. Co więcej: aby rozrastał się i stawał się coraz bardziej popularnym miejscem dla każdego Polaka, i nie tylko. POSK ma nie tylko tę zaletę, że ma doskonałą lokalizację i ogromny budynku, ale także że jest częścią historii Polaków w Londynie i dlatego tak niesamowicie ważne jest, abyśmy takie miejsce posiadali. Dziwi mnie, że Autorka listu nie zareagowała na artykuły p. zygmunta Grzyba, zygmunta łozińskiego i innych wieloletnich, oddanych członków POSK-u – to przede wszystkim oni pierwsi zwrócili uwagę na to, że w Polskim Ośrodku Społeczno-Kulturalnym dobrze nie jest; na to co napisała p. Teresy Bazarnik, która w swoich artykułach podawała poparte dokumentami angielskich urzędów fakty. Na mały felieton tak rozbudowana i wzburzona reakcja? Pani dr Spohn pisze, że zarząd i rada POKS-u działa w oparciu o brytyjskie prawo. Ja napisałem, że działa nieudolnie, bo taki budynek powinien tętnić życiem, a nie tętni. Opublikowany w poprzednim numerze list pana Marka Chmiela o tym, iż czekał miesiącami na odpowiedź czy może prowadzić zajęcia dla dzieci czy nie, pokazuje, jak bardzo nieudolny jest ten zarząd. Ludzie są chętni i chcieliby to miejsce rozruszać, tylko jak to zrobić, skoro prosta odpowiedź na list zajmuje zarządowi tyle czasu? Nie przekuje mnie również Autorka listu tym, że instytucja odpowiada przed prawem i swoimi członkami za swoje finanse. Jeśli by tak było, nie czytalibyśmy w naszej gazecie listów od członków Komisji rewizyjnej tejże instytucji skarżących się na to, że nie mają dostępu do dokumentów. Dlatego nie zgadzam się z tym, w co chce wierzyć dr Marta Spohn, że zarządzający dzisiaj POSK-iem „demokrację rozumieją w zachodniej a nie w ludowej interpretacji tego pojęcia”. Gdyby tak było, nie musielibyśmy się tematem zajmować, członkowie nie pisali by do nas rozpaczliwych listów i sprawy by po prostu nie

było. A POSK, jeśli chce przetrwać, musi się zreformować, patrzeć w przyszłość, a nie w nieskończoność bazować na tym, co było. Jasne, przejrzyste i powszechnie dostępne dla wszystkich uprawnionych i zainteresowanych dokumenty mogą być tego pierwszym objawem. Wymiana pokoleniowa, czy tego chcemy czy nie, i tak nastąpi. Oby tylko to następne pokolenie miało jeszcze czym zarządzać. z poważaniem v. vALDi

should read Stanislaw Westfal’s “Why Learn Polish ?” Perhaps all this too complex for Hall or the AQA to understand. At its height, and in its own way a school of linguistic excellence thanks to professors thanks to Fr J. Jarzębowski, professors S. Kapiszewski, B. Schultz, and Fr P. Mirosz, Divine Mercy College at Fawley Court, saw many of the school’s two thousand pupils’ get excellent grades in Polish O and A Levels. Just as Fawley Court must be saved, so must the Polish A Level. MireK MALevSKi Chairman, Fawley Court Old Boys/FCOB Ltd

A duty to preserve the valuable Polish A-Level

Britain’s half a million, bilingual Polish-english population must have gasped with astonishment at the unilateral decision taken by Chief executive Andrew Hall, of AQA (Assessment and Qualifications Alliance), to abandon by 2018, the 60 year Polish A-Level. Formed in April 2000, it is worth noting who exactly are AQA. it appears that no one, on AQA’s two boards, the executive Board (8 persons), or its Council (21 persons), possess any linguistic background, or language skills at all! Andrew Hall is an ex-maths teacher, chartered accountant with experience only in engineering management, and who by his own admission simply went into the civil service as a career move – a sort of quango careerist. An extremely lucrative role, Hall left his £210,000 job at the QCDA (Qualifications and Curriculum Agency) for AQA in 2010, after only nine months, amidst much controversy and a furious staff. Hall’s current salary at AQA is unknown. AQA is a registered ‘charity’ (No. 1073334), of which Hall is a trustee. AQA’s accounts for 2013 reveal a deficit of £2.37 million (income £152,814,000 –Spending £155,192.000). AQA’s avowed charitable aim is: “The primary purpose of AQA is to advance education for the benefit of the public…”. Clearly in this respect AQA is failing the Anglo-Polish community miserably. The value of Polish in its rich language and literature is clear. An inflected and conjugated language based on Greek and Latin grammar, carrying thirteen sibilants, and like italian a rhythmic, sonorous penultimate stress, Polish is not the easiest of languages to master, but offers a solid bilingual foundation for the pursuit of other languages. As for Mickiewicz’s evocative, heroic Pan Taduesz odyssey in verse, this is well understood by Poles, and cultured english alike. Anyone further interested in the value of Polish

z rodzinnego albumu

Sir, i have just reread the Kingdom of the North by Joanna Ciechanowska, a very well written odyssey with a remarkable sense for details, expressed with a wink of humor. it was also interesting to read two other english language articles, one of which cites Winston Churchill who is also known for his writings and painting. Much of the magazine appears to have interesting articles, not accessible to us who do not read Polish. Particularly a group of articles in the aftermath of the terror attacks recently in Paris and Copenhagen. One of these, Je ne suis pas Charlie, by ewa Stepan, i wish i could read, as i am quite able to grasp the title in French, and i guess it expresses viewpoints diverging for what most of us applaud. Best regards ODD PeTTerSeN

Szanowna redakcjo! Właśnie dowiedziałem się, że angielskie linie lotnicze British Airways zamierzają latać z lotniska Heathrow do Krakowa od maja tego roku. Co za szansa dla nas, Polaków mieszkających w Londynie, i obcokrajowców pragnących odwiedzić to najpopularniejsze na świecie polskie miasto! Nie trzeba będzie już zamawiać taksówek ani martwić się, czy jakiś tani przewoźnik zabierze nas albo nie. Mieszkańcy Londynu będą w stanie dojechać na lotnisko metrem. Ceny może nie powalają, ale przynajmniej nie trzeba wstawać o trzeciej nad ranem, by znaleźć się po Wawelem w południe. Kiedyś British Airways latały z Gatwick. Chyba nie wyszło, bo w końcu wycofano się z tego pomysłu. Miejmy nadzieję, że loty z Heathrow będą się liniom opłacały. Wszyscy na tym skorzystamy. Pozdrawiam. OLAF CzuPAłA

Szanowna redakcjo, czyżby w „Nowym Czasie” nastały nowe czasy? z wielkim zaskoczeniem (oraz lekkim niepokojem) wzięłam do rąk Wasz ostatni numer. Nowoczesny format, przypominający drogie magazyny oraz pięknie złożone strony – aż przyjemnie się patrzy, nawet nie czytając! Obawiałam się jednak, że wraz ze zmianami wizerunku nastąpiła też zmiana zawartości, na bardziej „modną“ czy „lekką“, taką, jaką znamy ze współczesnych, pięknych acz pustych magazynów. Na szczęście moje ulubione czasopismo zrzuciło jedynie zimowe szaty, w duszy pozostając tym samym, cenionym przez czytelników, wartościowym, niezwykle ciekawym starym „Nowym Czasem”. A z wiosenną odnową bardzo mu do twarzy! Gratuluję i życzę powodzenia. z poważaniem ANNA SzeWCzyK

ARTeria „Nowego Czasu”, 2010 rok. Na zdjęciu nasz współpracownik Alex Sławiński. Nie samą sztuką człowiek żyje…

Autorzy przygotowywanej do druku publikacji naukowej poświęconej teatralnemu dorobkowi WACŁAWA RADULSKIEGO i JANINY GAAR-RADULSKIEJ proszą syna i innych krewnych i znajomych artystów o kontakt. Wiadomość prosimy przekazać do Redakcji „Nowego Czasu" na adres listy@nowyczas.co.uk lub telefonicznie 07791582949.


20|

02 (212) 2015 | nowy czas

PostScriptum Roman Waldca o tym, o cZym WaRto – alE nIEKonIEcZnIE tRZEBa – WIEdZIEĆ | nR 2 2015

Niebezpieczny smartfon

Toksyczna stolica

OBYCZAJE. Wyobraźmy sobie taką sytuację: najnowszy model iPhone’a dostępny w sprzedaży tylko dla dorosłych. Albo dla tych, którzy mają odpowiednie zaświadczenie lekarskie stwierdzające, że są świadomi ryzyka towarzyszącego posiadaniu i korzystaniu ze smartfona właśnie. Brzmi śmiesznie? Niekoniecznie! Już niebawem taka sytuacja może bowiem stać się rzeczywistością – tak przynajmniej twierdzą badacze z University of Derby, którzy przyjrzeli się skutkom nadmiernego korzystania z nowoczesnych telefonów komórkowych i doszli do wniosku, że powinny być one sprzedawane z ostrzeżeniem, iż są niebezpieczne dla zdrowia. Tak samo jak papierosy, alkohol czy produkty bogate w cukier. Smartfon bowiem jest urządzeniem psychologicznie uzależniającym, powodujących narcystyczne skłonności u osób z niego korzystających. 13 proc. badanych stwierdziło, iż jest od niego uzależniona i spędza średnio prawie cztery godziny dziennie, sprawdzając pocztę, facebooka i surfując w internecie. Większość osób biorących udział w badaniu przyznała, że smartfon zakłóca ich dotychczasowe życie – od pracy i zainteresowań, do nauki, po kontakty ze znajomymi i z przyjaciółmi. Aż 35 proc. badanych przyznawało, że korzystało z komórki w czasie, gdy kierowali samochodem, 25 proc. zaś dodało, iż nadużywanie smartfona spowodowało kłopoty w relacjach z innymi ludźmi – po prostu rozmawiają ze sobą mniej. Naukowcy podkreślają, że do aplikacji powinno być dołączone ostrzeżenie mówiące o tym, iż możemy tak się uzależnić, że będziemy spędzać wiele godzin grając w jakąś grę i zaniedbując inne obowiązki. Nie jest to pierwsze tego typu badanie i nie ostatnie – stosunkowo bowiem mało wiadomo o tym, jaki naprawdę wpływ na nasze życie ma najnowsza technologia. Jak zawsze w takich przypadkach zaleca się korzystanie z niej z umiarem i w granicach zdrowego rozsądku.

Smog w Londynie? Oczywiście, że nie. Tymczasem okazuje się, że jednak tak. Smog w Londynie nie tylko jest, ale – co przerażające – w zabójczych ilościach. Ilość toksyn w powietrzu brytyjskiej stolicy ponad trzykrotnie przekracza bowiem europejskie normy, a 50 najbardziej zanieczyszczonych miejsc w Wielkiej Brytanii znajduje się właśnie w Londynie. W każdym z nich ponad dwukrotnie przekroczone są dozwolone dawki dwutlenku azotu, który przyczynia się do rozwoju astmy, chorób płuc i innych dolegliwości układu oddechowego. Najbardziej zanieczyszczone jest powietrze na Marylebone Road, na której dopuszczalne normy przekroczone są przynajmniej w pięciu miejscach. Nie lepiej jest na Park Lane wzdłuż Hyde Parku, a także w Hammersmith, East Ham oraz Barking. Co ciekawe, najbardziej popularna ulica handlowa Wielkiej Brytanii z najbardziej zanieczyszczonym powietrzem na świecie, czyli Oxford Street, zajmuje dopiero siódmą pozycję na liście. Według statystyk zanieczyszczone powietrze jest jednym z głównych cichych zabójców – co roku z tego powodu umiera ponad 29 tys. osób. Rzecznik burmistrza Londynu przyznał jednak, że poziom zanieczyszczenia powietrza w Londynie spada. A tymczasem Boris Johnson zarządza europejską stolicą, która ma jeden z najwyższych wskaźników zanieczyszczenia powietrza na świecie. Nie tylko zdrowie miasta jest w zagrożeniu. Nasze, twoje, moje również! Czy projekt, który ma sprawić, że Londyn stanie się Ultra Low Emission Zone od 2020 roku rzeczywiście zmieni tę sytuację? Oby nowy burmistrz nie miał nowych priorytetów.

Polska fatalnie

Wyzysk na zero-godziny

SŁUŻBA ZDROWIA. Fatalny wynik dotyczący stanu polskiej opieki zdrowotnej w Europejskim Konsumenckim Indeksie Zdrowia (Euro Health Consumer Index – EHCI). Wyprzedziliśmy tylko pięć państw w badaniu, w którym oceniano 37 europejskich systemów ochrony zdrowia w 2014 roku. Nasz kraj musi zająć się takimi kwestiami, jak ograniczenie niebezpiecznie długiego okresu oczekiwania na leczenie raka, zakażenia wewnątrzszpitalne, przywrócenie sprawiedliwego dostępu do opieki medycznej, likwidacja anachronicznego zakazu aborcji i odbudowanie profilaktyki w leczeniu uzależnienia od tytoniu i alkoholu. Jako silny punkt naszej służby zdrowia wymieniono opiekę kardiologiczną. EHCI to ranking opracowywany na podstawie ogólnodostępnych danych statystycznych, ankiet wypełnianych przez pacjentów oraz niezależnych badań. Stanowi wzorzec dla Komisji Europejskiej, która ma zamiar wprowadzić systematyczne oceny funkcjonowania służby zdrowia w krajach członkowskich. Na pierwszej pozycji uplasowała się Holandia z 898 punktami (na 1000 możliwych), na drugiej Szwajcaria (855 pkt.), a na trzeciej Norwegia (851 pkt.). Powyżej 800 punktów uzyskało jeszcze sześć państw: Finlandia (846 pkt.), Dania (836 pkt.), Belgia (820 pkt.), Islandia (818 pkt.), Luksemburg (814 pkt.) i Niemcy (812 pkt.).

BIZNES. W ciągu ubiegłego roku ponad 100 tys. osób zostało zatrudnionych na zasadzie zero-hours contract (czyli umowy, zgodnie z którą otrzymuje się wynagrodzenie tylko za przepracowane godziny). W sumie liczba wszystkich zatrudnionych na umowy, jakie nie gwarantują liczby przepracowanych w tygodniu godzin wynosi przeszło 700 tys. w skali całego kraju, czyli blisko 3 proc. wszystkich zatrudnionych. Firmami, które głównie zatrudniają na takich zasadach, są m.in.: JD Wetherspoon, Burger King, Domino’s Pizza, Sports Direct oraz oczywiście McDonald’s. Szef Sports Direct, zatrudniający na takich umowach ponad 20 tys. osób, ma być przepytany przez parlamentarzystów, którzy nie są przekonani, iż korzystanie z tego typu kontraktów na taką skalę powinno być dopuszczalne. Labourzyści obiecują, że jeśli wygrają wybory, tak zmienią przepisy, by każdy miał prawo do standardowej umowy o pracę. Pożyjemy, zobaczymy…

Sauna przedłuża życie?

Za roaming ciągle płacimy UNIA EUROPEJSKA. Urzędnicy Unii zdecydowali, ale kraje członkowskie odrzuciły pomysł, by od lata tego roku zniknęły opłaty roamingowe za połączenia telefoniczne i korzystanie z internetu za granicą w krajach unijnych. Do tej pory wyjazd z Londynu do Hiszpanii czy Polski wiązał się z tym, iż za korzystanie z brytyjskiego numeru płaciliśmy dodatkowo. Dyrektywa komisarza unijnego ds. telekomunikacji miała te opłaty znieść, z czym nie zgodziły się kraje członkowskie. Nie jest tajemnicą, iż na opłatach roamingowych firmy telekomunikacyjne zarabiają krocie i zrobią wszystko, aby móc z tych dochodów korzystać jak najdłużej. Według urzędników unijnych konsumenci przegrali nie tylko z operatorami komórkowymi, ale również z własnym rządem – niemal wszystkie kraje unijne przyznały, że na zniesienie opłat jest za wcześnie. Bruksela do sprawy wróci najwcześniej za trzy lata. Do tego czasu nie pozostaje nam nic innego, jak uważać na to, ile i jak korzystamy z telefonu komórkowego oraz interntu na wakacjach i w trakcie wyjazdów do Polski. I oczywiście płacić dalej.

ZDROWIE. Mężczyźni w średnim wieku powinni regularnie chodzić do sauny – wynika z badań przeprowadzonych przez Finów. Regularne pocenie nie tylko poprawia samopoczucie, ale przede zmniejsza ryzyko zapadania na choroby serca. Najwięcej zyskują ci, którzy chodzą regularnie. W porównaniu z osobami korzystającymi z sauny jedynie raz w tygodniu prawdopodobieństwo śmierci w wyniku chorób serca było aż o połowę mniejsze. Ryzyko zawału serca było aż 22 proc. mniejsze wśród chodzących do sauny dwa lub trzy razy w tygodniu. I aż 63 proc. mniejsze u tych, którzy korzystali z niej cztery do siedmiu razy w tygodniu. W sumie Finowie przebadali ponad dwa i pół tysiąca mężczyzn w wieku od 42 do 60 lat, mieszkających na południu Finlandii, gdzie chodzenie do sauny ma głębokie korzenie. W typowej fińskiej saunie temperatura powietrza przekracza 100 stopni Celsjusza. Korzystanie z sauny jest częścią rodzinnej tradycji – normalne jest, że bierze w tym udział cała rodzina. Według danych Finnish Sauna Society w kraju zamieszkałym przez ponad pięć milionów ludzi istnieje ponad dwa miliony saun.


to i owo |21

nowy czas |02 (212) 2015

Skąd się biorą Frytki?

Mateusz Augustyniak

W

e współczesnych czasach, przesyconych wszędobylską technologią i internetem wyglądającym już nie tylko z ekranów telefonów komórkowych, ale nawet z zegarków, wyłonił się nowy typ gwiazdy – wyzierające z każdego zakątka przestrzeni publicznej znajome wszystkim twarze, których jedynym zadaniem jest promocja. Promocja marki, produktu, firmy czy producenta, ale przede wszystkim siebie. Teraz nie wymaga to aż tak tytanicznego nakładu pracy, jaki musieli wcześniej włożyć znani aktorzy czy piosenkarze, aby w końcu zasłużyć na udział w reklamie piwa, garnków czy proszku do prania. Mamy przecież internet, mamy YouTube i mamy nawet promotorów online. Teraz każdy może zostać gwiazdą, Kowalski też. Czasem wystarczy tylko kamera i głupi pomysł. Niegdysiejsza ukryta kamera ewoluowała wraz z rozwojem kamer w telefonach i nazywa się teraz prank, a reżyserem czy też – trzeba użyć słowa na czasie – performerem może zostać każdy, kogo stać na smartfona i kolegę. Bajer polega na zrobieniu z siebie i nieświadomej niczego przypadkowej ofiary jak największych głupców. Im bardziej przekroczymy granicę dobrego smaku i obyczajności, tym lepiej. Za powodzenie wyczynu, po którym każdy normalny człowiek, który by się tego dopuścił, dostałby w mordę, odpowiada okrzyk: It's a prank! i pokazanie przyczajonego w pobliskich krzakach kamerzysty nagrywają-

Nieważne, czy reklamujesz bułki z bananem czy zasiadasz w jury programu Gwiazdy obcinają paznokcie na czas. Najważniejsze, że kasa się zgadza i jesteś rozpoznawalny na ulicy cego cały dowcip. Jest to bez wątpienia najprostsza droga do celebrytyzmu, aczkolwiek nie zapewniająca oszałamiającego rozgłosu. No i w dodatku cały czas trzeba wymyślać coraz to nowsze i coraz bardziej obleśne „pranki”, bo przecież konkurencja nie śpi. Nieco trudniejszym zadaniem jest od razu skok na głęboką wodę i szturm na Idola, X-Factor czy innego Mam talent. Tutaj jednak już trzeba włożyć w proceder trochę wysiłku. Choć niekoniecznie trzeba umieć dobrze śpiewać czy mieć jakiś talent. Za sukces w dzisiejszym, drapieżnym świecie show biznesu odpowiada wszak nieco egzotyczne pojęcie „imidż”, czyli to jak postrzegają cię odbiorcy twego artystycznego pawia. Nastolatek transwestyta śpiewający Dziwny jest ten świat? – lubię to! Białoruski uliczny grajek, całą swą postawą wyrażający pogardę dla otaczającego go świata? – udostępnij!

Tutaj otrzesz się o światła jupiterów i zobaczysz twarze publiczności czekającej na twój niezapomniany występ. Szara eminencja stojąca za tego typu produkcjami to tajemniczy producent. Nikt go nigdy nie widział, nikt go nie zna, ale niczym lalkarz w teatrze kukiełkowym to on pociąga za wszystkie sznurki. Jeśli uda ci się wkupić w jego łaski, możesz już uważać się za celebrytę – może uda ci się nagrać płytę, podpisać jakiś kontrakt i udzielić kilku wywiadów. Wszystkie te potworki, zwane talent show to pokłosie tak popularnych w poprzedniej dekadzie inkubatorów celebrytów, jakimi były wszelkiej maści reality show. Big Brother, Dwa światy, Bar itp. Były one powiewem świeżości w skostniałym telewizyjnym półświatku i mimo że były tylko kopią ich amerykańskich odpowiedników, szybko zaraziły telewidzów skłonnościami do podglądania. A czy ktoś teraz pamięta Gulczasa, Klaudiusza, Manuelę czy frywolną Frytkę? Udało im się podobno nawet nakręcić jakiś film, zanim świat o nich zapomniał, a producenci zajęli się wykuwaniem kolejnej gwiazdki. Jak to tłumaczył wąsaty pan na fizyce, każda akcja wywołuje reakcję. Takoż aktorów, kabareciarzy, piosenkarzy, sportowców i ogólnie celebrytów z parciem na szkło za sprawą rosnącego popytu zaczęło robić się coraz więcej i więcej. Przybywało ich w tempie wykładniczym do wzrostu liczby kanałów w telewizji. Wymyślono więc przechowalnie celebrytów już wypromowanych lub osadzano ich w roli jurorów promujących celebrytów nowych. Taką przechowalnią jest udział w różnego rodzaju programach opierających się na współzawodnictwie gwiazd. W tej grupie mamy wszelakie Jak oni śpiewają, Taniec z gwiazdami, Gwiazdy tańczą na lodzie czy też hit ramówki na wiosnę 2015: Celebrity Splash, czyli gwiazdy skaczą do basenu. Ostrzegam, że za rok będzie: Gwiazdy jedzą bigos na czas. Modne też ostatnio zjawisko rodzące nowych celebrytów to reaktywacje legendarnych kapel. Queen rusza w trasę, Guns’n’Roses wypuszcza nową płytę po piętnastu latach ciszy, a na dokładkę możemy wybrać się na koncert hologramu Michaela Jacksona, który promuje swój nowy album! Oto wkraczamy w nowe czasy, gdzie instrumenty są cyfrowe, umiejętności mogą być zastąpione programem komputerowym, a na horyzoncie pojawia się możliwość zrealizowania koncertu bez owego tytułowego celebryty. Wystarczy parę wiązek lasera i Elvis ożyje po raz kolejny... A! Prawie zapomniałem o ostatnim sposobie, w sumie najłatwiejszym, ale też oferującym jedynie bardzo krótki czas przebywania w panteonie celebrytów. Jest to bycie kontrowersyjnym i przedostanie się do świadomości odbiorców swej kontrowersyjności. Można na przykład zacząć prowadzić vloga czy bloga afiszując się swymi kontrowersyjnymi poglądami czy kontrowersyjnym wyglądem. Prędzej czy później z powodu swej kontrowersyjności zostaniesz zaproszony na wywiad czy też konfrontację z osobą o odmiennych poglądach. Wtedy wystarczy odwalić coś mega kontrowersyjnego, zmieszać swego przeciwnika z błotem, oblać go wodą na wizji czy też stać murem za swoimi przekonaniami, pomimo logicznych argumentów opozycjonisty i, szast-prast, jesteś celebrytą. Droga ta mimo wszystko jest jednak pełna niebezpieczeństw. Kontrowersyjność bezpieczna: gender, legalizacja marihuany, dewiacje seksualne. Kontrowersyjność niebezpieczna, która raczej nigdzie cię nie zaprowadzi: sytuacja polityczna na świecie, islamizacja Europy, poglądy religijne. Nieważne, czy reklamujesz bułki z bananem czy zasiadasz w jury programu Gwiazdy obcinają paznokcie na czas. Nieważne, że to głupie i wywołuje niesmak na twarzach co bardziej wrażliwych odbiorców. Najważniejsze, że kasa się zgadza i jesteś rozpoznawalny na ulicy oraz masz możliwość obracania się w towarzystwie innych celebrytów.

The newly refurbished Ognisko Restaurant, in the beautiful old townhouse that is the home to Ognisko Polskie, is open to the public for lunch and dinner seven days a week.

We offer a la carte as well as set lunch and pre theatre menus ( £16.50 for 2 courses). The bar is open from 11am til 11pm serving coffee, tea, light snacks and cakes. In the summer months you can enjoy eating outside on our covered terrace, while there is a events space on the first floor ideal for larger parties, weddings or meetings.

We look forward to seeing you at Ognisko

Ognisko Restaurant 55 Exhibition Road London SW7 2PN 020 7589 0101 www.ogniskorestaurant.co.uk info@ogniskorestaurant.co.uk


22|

02 (212) 2015 | nowy czas

czas pieniądz biznes media nieruchomości

Pole Position W Edynburgu odbyła się konferencja gospodarcza Pole Position – Investing in Polish Regions, podczas której zaprezentowano Polskę jako atrakcyjne miejsce do inwestowania dla szkockiego biznesu.

Uczestnicy konferencji w Edynburgu

Jacek Stachowiak

W

konferencji, która odbyła się 26 lutego w hotelu Carlton, a zorganizowanej przez Polską Izbę Biznesu w Szkocji, Wydział Promocji Handlu i Inwestycji Ambasady RP w Londynie i Konsulat Generalny w Edynburgu, uczestniczyli przedstawiciele regionów małopolskiego, podkarpackiego i lubelskiego oraz Specjalnych Stref Ekonomicznych, a także przedstawiciele kilku szkockich firm działających na rynku polskim. Dużą firmę usługową reprezentował przedstawiciel Souter Investments – PolskiBus, dużą firmę produkcyjną reprezentował przedstawiciel Johnson Matthey Battery Systems, natomiast przykładem szkockiego smes w Polsce była firma Lacrosse. Obrady otworzył ambasador RP Witold Sobków. Prezentacje zachęcające potencjalnych inwestorów do zainteresowania się rynkiem polskim przedstawili Radca Minister Jerzy Bartosik, kierownik Wydziału Promocji Handlu i Inwestycji Ambasady RP w Londynie oraz radca Leszek Banaszak z tego wydziału. Co czyni z Polski dobre miejsce dla inwestycji? – spytaliśmy Radcę Ministra Jerzego Bartosika. – Wśród argumentów przedstawiających Polskę jako bardzo korzystne miejsce do lokowania inwestycji wymienić należy między innymi duży rynek wewnętrzny o rosnącym popycie konsumpcyjnym, centralne położenie w Europie, idealne z punktu widzenia logistyki planowanych przedsięwzięć, stabilność polityczną, bardzo dobre wskaźniki makroekonomiczne, dostępność bardzo dobrze wykształconych pracowników, szeroki zakres elastycznie stosowanych zachęt inwestycyjnych, w tym funkcjonowanie Specjalnych Stref Ekonomicznych, poprawiającą się infrastrukturę transportową i ITC, wysokie miejsce w różnorodnych międzynarodowych rankingach atrakcyjności inwestycyjnej – wylicza nasz rozmówca i dodaje: – Oczywiście wymienione wyżej czynniki inwestycyjnej atrakcyjności Polski powtarzają się w różnych przekrojach od lat, ważne jest, że zmieniają się akcenty, na które moim zdaniem należy zwracać uwagę, a które świadczą o stale rosnącej „dojrzałości” inwestycyjnej Polski i jej regionów z punktu widzenia lokowania tu coraz bardziej zaawansowanych technologicznie i innowacyjnych inwestycji. Podczas konferencji możliwości inwestycyjne zaprezentowały

województwa: podkarpackie, lubelskie i małopolskie, swoje oferty przedstawiły także Specjalne Strefy Ekonomiczne: katowicka, krakowska (z osobną prezentacją na temat Aviation Valley z siedzibą w Rzeszowie), wałbrzyska, pomorska i łódzka. Czym zachęcają szkockich przedsiębiorców polskie regiony i Specjalne Strefy Ekonomiczne? – Czynniki atrakcyjności inwestycyjnej Polski dotyczą w swej ogólności wszystkich regionów Polski – wyjaśnia Jerzy Bartosik. – Generalnie podstawowa oferta skierowana do inwestorów zagranicznych zawiera możliwość pozyskania atrakcyjnej działki inwestycyjnej, uzbrojonej, często z gotowymi budynkami biurowo-produkcyjnymi do wynajęcia, uzyskania ulg w podatkach lokalnych i podatku dochodowym, pomoc publiczna zgodnie z warunkami miejscowymi, pomoc w załatwieniu wszystkich spraw związanych z prowadzoną inwestycją, wskazanie źródeł pozyskania wyspecjalizowanych kadr itp. Oczywiście każdy z regionów czy każda Specjalna Strefa Ekonomiczna ma swoje specyficzne zalety i rozwiązania, wynikające z położenia geograficznego, dotychczasowych doświadczeń i specjalizacji. Zakres wsparcia uzależniony jest również od charakteru samej inwestycji, wielkości zainwestowanego kapitału i liczby stworzonych nowych miejsc pracy. Przedstawiciele z regionów i Specjalnych Stref Ekonomicznych biorących udział w konferencji w Edynburgu jako największe zalety swoich regionów wymieniali: Lubelskie – położenie z otwarciem na wschód, atrakcyjne ceny gruntu i niższe oczekiwania w zakresie wynagrodzeń, dobra komunikacja, tradycyjny sektor maszynowy, zasoby energetyczne, mocne rolnictwo, przyjazne środowisko; Małopolskie – ośrodek akademicki, specjalizacja w sektorach Rese-

Świat smaków w Londynie Wystawcy z całego świata, wśród nich polskie firmy. Tegoroczna edycja The International Food and Drink Event IFE 2015 w londyńskim centrum wystawienniczym ExCel to ponad tysiąc trzystu uczestników reprezentujących sektory produkcji, dystrybucji, handlu i usług związanych z przemysłem spożywczym.

Targi spożywcze IFE są największą tego typu imprezą w Wielkiej Brytanii, trzecią co do wielkości w Europie. Odbywają się co dwa lata, w tym roku od 22 do 25 marca. Polskie przedsiębiorstwa są na liście wystawców indywidualnych, ale będą się też promować na stoisku Ministerstwa Rolnictwa i Rozwoju Wsi, które na IFE obecne jest po raz czwarty. Oddzielne stoisko informacyjne na targach ma Wydział Pro-

arch & Development, biotechnologii, BPO (Business Process Outsourcing), atrakcyjność turystyczna, działalność Krakowskiego Parku Technologicznego; Podkarpackie – klaster „Dolina Lotnicza”, dostępność kadry inżynieryjnej, udział w Programie Operacyjnym Polska Wschodnia, otwarcie na wschód, dobra komunikacja drogowa i lotnicza, komfort życia. Rozwój w obszarze Unii Europejskiej jest wspomagany przez fundusze strukturalne, a te wykorzystywane są w ramach programów operacyjnych. Które więc fundusze Unii Europejskiej zostały zaprezentowane w Edynburgu jako korzystne dla przedsiębiorczości, dynamiki inwestycji oraz innowacyjności? – Finansowe instrumenty polityki strukturalnej realizowanej obecnie przez Unię Europejską to Europejski Fundusz Rozwoju Regionalnego (EFRR), Europejski Fundusz Społeczny (EFS) i Fundusz Spójności (FS) – mówi Jerzy Bartosik. – W Polsce, w perspektywie finansowej 2014-2020, środki uzyskane z funduszów strukturalnych wykorzystane będą w ramach sześciu krajowych programów operacyjnych oraz szesnastu programów regionalnych. Programy operacyjne to Inteligentny Rozwój, Infrastruktura i Środowisko, Wiedza Edukacja Rozwój, Polska Cyfrowa, Polska Wschodnia i Pomoc Techniczna. W czasie konferencji przedstawione zostały wszystkie wymienione wyżej programy operacyjne, gdyż z punktu widzenia nowych okazji biznesowych dla firm szkockich/brytyjskich, wynikających z włączenia się w realizację projektów współfinansowanych w ramach tych wszystkich programów indywidualne decyzje powinny zależeć od specyficznych doświadczeń, umiejętności i specjalizacji danej firmy zainteresowanej współpracą. Należy jednak podkreślić, że cele i zadania realizowane w ramach wszystkich sześciu programów operacyjnych oraz programów regionalnych mają bardzo korzystny wpływ na rozwój przedsiębiorczości, wzrost dynamiki inwestycji i innowacyjności. – Niestety bardzo trudno mówić o inwestycjach czy też inwestorach szkockich w Polsce, gdyż zarówno po stronie polskiej jak i szkockiej nie są dostępne tego typu dane – informuje nas radca Leszek Banaszak z WPHiI w Londynie. – W zbiorczych opracowaniach dotyczących inwestycji dostępne są dane ogólne o inwestycjach Wielkiej Brytanii i w Wielkiej Brytanii, bez rozbicia na poszczególne regiony. Według najnowszego raportu Narodowego Banku Polskiego pod nazwą Polskie i zagraniczne inwestycje bezposrednie w 2013 roku, opublikowanego w tym miesiącu, największy napływ zagranicznych inwestycji bezpośrednich odnotowano z Wielkiej Brytanii (3,3 mld euro) i Niemiec (1,9 mld euro). Największe dezinwestycje miały miejsce w przypadku inwestycji bezpośrednich dokonywanych z Jersey (-3,4 mld euro) i ze Szwecji (-0,5 mld euro). W 2013 roku zagraniczne inwestycje bezpośrednie trafiły przede wszystkim do podmiotów zajmujących się informacją i telekomunikacją oraz handlem hurtowym i detalicznym wraz z naprawą pojazdów samochodowych i motocykli (1,6 mld euro). Istotnym partnerem Polski jeśli chodzi o inwestycje bezpośrednie były w 2013 roku kraje UE. Liderem wśród tych krajów były Wielka Brytania (3,343 mln euro) i Niemcy (1,91 mln euro) – dodaje Leszek Banaszak.

mocji Handlu i Inwestycji Ambasady RP w Londynie. Wystawcy z Polski to w większości producenci żywności. Obok przedsiębiorstw dużych, dominujących na rynku polskim, pojawiają się te, które walczą o silną pozycję. W poprzednich edycjach IFE na stoisku Ministerstwa Rolnictwa prezentowane były produkty rolno-spożywcze wyróżnione znakiem jakości Poznaj Dobrą Żywność. Głównym celem programu Poznaj Dobrą Żywność jest informowanie o wysokiej jakości produktów. Mogą w nim uczestniczyć przedsiębiorcy państw członkowskich Unii Europejskiej. Prawo zgłoszenia wniosków o nadanie znaku PDŻ mają wyłącznie producenci.


w świecie mody |23

nowy czas |02 (212) 2015

Warszawa na London Fashiom Week W dniach od 19 do 24 lutego podczas London Fashion Week odbyła się międzynarodowa wystawa mody – International Fashion Showcase. Na parkingu samochodowym w Soho można było obejrzeć wystawę Warsaw Calling, prezentującą młode pokolenie polskich projektantów, zorganizowaną przez Instytut Kultury Polskiej w Londynie pod kuratorstwem Pauliny Latham i Marcina Różyca.

Sara Komaiszko

T

rzecie piętro parkingu samochodowego przy Brewer Street na Soho zmieniło się w międzynarodową wystawę mody, na której miało szansę zaprezentować się ponad stu projektantów z 30 krajów, w tym ubiegłoroczni absolwenci warszawskiej Katedry Mody. Na polskiej wystawie Warsaw Calling pokazano cztery marki młodych polskich projektantów: k a a s k a s (Katarzynę Skórzyńską), Ewę Stepnowską, Zofię Ufnalewską i Joannę Wawrzyńczak. Oprócz tego zaprezentowano kolekcje butów MYS shoes (Justyna Medoń) oraz Piniak Shoes (Przemysław Piniak). Warsaw Calling to dowód na to, że polska moda umiejscawia się na wysokim szczeblu na arenie międzynarodowej. – Wystawa jest elegancka, nowoczesna, klasyczna, europejska. Udało nam się nie wplątać elementów narodowego folkloru, nie ma ostentacyjnej Projekt: Joanna Wawrzyńczak

Projekt: Zofia Ufnalewska

przaśności – jeden z kuratorów wystawy, Marcin Różyc tłumaczy, w jaki sposób wystawa polska wyróżniała się na tle innych krajów. Ekspozycja, podzielona na cztery części, prezentowała odmienne style. Kolekcja ready-to-wear Joanny Wawrzyńczak bogata była w formy geometryczne, u Kasi Skórzyńskiej dominowały wzory z jesiennym motywem liści. – K a a s k a s to klasyczne ready-to-wear na poziomie Prady czy Miu Miu – opisuje Różyc. – Ewa Stepnowska, która wciąż szuka swojej drogi, połączyła ubrania haut couture ze sportową, młodzieżową kolekcją strojów kąpielowych prêt-à-porter. Zofia Ufnalewska jest zdecydowaną faworytką, jeśli chodzi o haut couture. Tematem głównym wystawy jest Warszawa. Cztery bloki instalacji inspirowane są warszawskim skylinem oraz architekturą miasta – w tym m.in. Fotoplastikonem. – Czerwone pioruny święcące nad kostiumami kąpielowymi Ewy Stepnowskiej nawiązują do unikatowych neonów warszawskich w czasach PRL-u. Podobnie jak okręgi nad haut couture Zofii Ufnalewskiej, które przypominają słońca, a tak naprawdę są inspirowane dachem Warszawy Powiśle – modernistycznym budynkiem, który był kiedyś kasą dworcową, a dzisiaj jest kultowym warszawskim barem. Planowanie projektu zaczęło się w czerwcu 2014 w Warszawie. Na pokaz dyplomowy absolwentów Katedry Mody zostali zaproszeni brytyjscy dziennikarze, którzy mieli pomóc organizatorom w wyłowieniu najlepszych studentów. Katedra Mody na Akademii Sztuk Pięknych to eksperymentalna uczelnia, gdzie wykładają międzynarodowi profesjonaliści z modowej branży. – Na Interna-

tional Fashion Showcase chcieliśmy zaprezentować efekt tego eksperymentu. Brytyjscy koledzy dziennikarze właściwie tylko potwierdzili nasze wybory. Na wystawę IFS trafili najlepsi z najlepszych. Absolwenci Katedry Mody, mimo że są dopiero na początku drogi do kariery, mogą się pochwalić doświadczeniem w pracy z czołowymi projektantami na świecie. Ewa Stepnowska odbyła staż w Nowym Jorku u Marca Jacobsa. Katarzyna Skórzyńska pracowała w Londynie dla Richarda Nicolla, Joanna Wawrzyńczak znalazła się u Alexandra McQueena, Zofia Ufnalewska – u Sofii Coppoli. To wielki prestiż brać udział w Londyńskim Tygodniu Mody, jednym z najbardziej znaczących wydarzeń tego rodzaju na świecie. Londyn razem z Mediolanem, Nowym Jorkiem i Paryżem tworzą „wielką czwórkę’’ miast, w których odbywają się tygodnie mody dyktujące światowe trendy. Ale, na co zwraca uwagę Różyc, polscy projektanci w Londynie to nie nowość. – Mimo że w Londynie trudno jest zaistnieć, ponieważ jest tu multum znakomitych rzeczy, to na londyńskich catwalkach znani są już między innymi Arkadius, Kasia Szczotarska czy Krzysztof Stróżyna. W niedzielę, 23 lutego odbyła się ceremonia rozdania nagród dla najlepszego projektanta, najlepszego kraju i najlepszego kuratora. Zdecydowanym zwycięzcą okazała się Kolumbia, która zdobyła aż dwa trofea: za najlepszą wystawę oraz, w kategorii najlepszy designer, dla projektantki Julii Mannisto. Nagroda dla najlepszego kuratora trafiła do Nigeryjczyka Yegwa Ukpo.


24| kultura

02 (212) 2015 | nowy czas

I stało się. Mamy Oscara!

Artful Faces

Ida Pawła Pawlikowskiego otrzymała Oscara dla najlepszego filmu nieanglojęzycznego, choć tak naprawdę wszyscy zainteresowani mieli prawo spodziewać się, że sprawy potoczą się jak zawsze.

Jacek Ozaist

N

ajlepiej wie o tym Agnieszka Holland, nominowana dwukrotnie i dwukrotnie przegrana (za Gorzkie żniwa w 1985 roku oraz W ciemności w 2012). Złośliwi twierdzą, że wystarczy dobrze sprzedać jakąś żydowską historię i nagroda gotowa. Ale czy jest to takie proste? Na pewno bardziej sprawdza się teza, że najłatwiej otrzymać Oscara, jeżeli zagra się we wzruszający sposób kalekę (w tym roku był to Eddie Redmayne za rolę Stephena Hawkinga w Teorii wszystkiego Jamesa Marsha). Gdyby prześledzić nasze nominacje, zawsze polski film przegrywał z jakimś wybitnym filmem, lecz już sama nominacja okazywała się wystarczającą przepustką, by zrobił on wielką karierę na świecie. W 1963 roku wyższość Osiem i pół Federico Felliniego musiał uznać Roman Polański (Nóż w wodzie), Faraon Jerzego Kawalerowicza w 1966 roku przegrał z obrazem Kobieta i mężczyzna Claude’a Leloucha, w 1974 Potop Jerzego Hoffmana został pokonany przez Amarcord Felliniego, a rok później Dersu Uzała Akiry Kurosawy okazał się lepszy od Ziemi obiecanej Andrzeja Wajdy. Pod względem liczby polskich nominacji w tej kategorii lata siedemdziesiąte okazały się rekordowe i gdy wszystkim wydawało się, że do trzech razy sztuka i w 1976 roku sen musi się spełnić przy okazji filmu Noce i dnie Jerzego Antczaka, wygrał debiutancki obraz Jean-Jacquesa Annauda Czarne, białe i w kolorze. W 1979 roku triumfował Blaszany bębenek Volkera Schlöndorffa, a nie Panny z Wilka Wajdy, którego Człowiek z żelaza w 1981 uległ Mefisto Istvána Szabó. Nie można w tym zestawieniu ujmować wspomnianych wyżej Gorzkich żniw Agnieszki Holland, ponieważ zostały wyprodukowane w Niemczech, a zatem przyjąć należy, że Oscarowa przerwa w przypadku polskich nominacji w kategorii filmu nieanglojęzycznego trwała całe lata osiemdziesiąte, dziewięćdziesiąte i dopiero w 2007 roku Katyń Wajdy uległ Fałszerzom w re-

żyserii Stefana Ruzowitzkiego. To kawał czasu, w którym polscy kinomani wzorem polskich kibiców piłki nożnej mogli tylko wzdychać do naszych osiągnięć z lat 1972-82. Kiedy przy okazji nominacji dla W ciemności zapytałem Agnieszkę Holland, czy ten cały Oscar jest naprawdę taki ważny, przez jej twarz przemknął cień wszystkich dotychczasowych prób przejęcia tego złotego cielca i przywiezienia go do Polski, ale też nie miała wiary, że tym razem się uda. Rozstanie Asghara Farhadiego zbierało wtedy wszelkie możliwe nagrody i było murowanym kandydatem do głównej nagrody. Tak jak Ida. Trzeba oddać sprawiedliwość pokonanym w polu filmom, że poprzeczka była ustawiona bardzo wysoko. Wszystkie nasze dotychczasowe zmagania o tę nagrodę to podróż w historię kina, pełną filmów niezwykłych i arcydzieł. Ida pokonała Mandarynki Zazy Uruszadze, Lewiatana Andrieja Zwagincewa, Timbuktu Abderrahmane Sissako oraz Dzikie historie Damiána Szifróna, a więc filmy piękne, mądre, ciekawe i głębokie. Jak mało było w Polakach wiary, że tym razem Oscar dla najlepszego filmu nieanglojęzycznego trafi wreszcie do nas, niech świadczy anegdota o słynnym wyjściu na papierosa Agaty Kuleszy i Agaty Trzebuchowskiej, które przegapiły moment przyznania nagrody i spontaniczną przemowę Pawła Pawlikowskiego. Nie ma tu mowy o żadnym przypadku, wygrać mógł każdy. Tym bardziej trzeba podkreślić sukces Polski jako kraju, który współprodukował film. Kto nie chce, nie musi się z nim identyfikować, ale fakty są takie, że Ida jest i będzie oglądana w kinach od Tokyo do Buenos Aires i od Rejkjavik do Kapsztadu. Nawet w Polsce wróciła do kin i tym razem frekwencja jest o wiele większa niż poprzednio. A poza tym w ciągu dwóch lat Ida stała się z najbardziej utytułowanym filmem polskim wszechczasów. Nie prowadzę statystyk, ale mam przeczucie graniczące z pewnością, że żaden inny polski film nie ma na koncie tylu ważnych nagród polskich, europejskich i światowych. I prędko żaden tylu miał nie będzie. Ja też przegapiłem swoją szansę na spotkanie Pawła Pawlikowskiego. Byliśmy umówieni na krótki wywiad przy okazji przygotowań prasowych do zeszłorocznej Kinoteki, ale zapadłem na zdrowiu i nie mogłem się pojawić. Wtedy Pawlikowski miał na koncie „jedynie” Złote lwy w Gdyni i nagrodę za najlepszy film London Film Festival. Dziś o spotkanie z nim będzie z pewnością dużo trudniej.

Says he: “Polish women? No, no, they are very good wives, but even better lovers!!! Where are you going? Japan? Can I go with you? Why not? You make me very sad… Are you sure you don’t need me? I could carry something. Ok, ok, go away, I have to fry my fish now. I used to catch fish in Siberia.” Say I: Eccentric, full of surprises painter, delightful kresy accent and twinkling blue eyes. We’ll see about Japan next time, but first I need that ghost sculpture he refuses to sell to me. Bottom line: ‘It’s not enough to be Polish, it has to be Nowy Czas!’ – see for yourself on the back cover.

Fot. Jo Mirowski

Laura Cubi Villena w Jazz Cafe POSK

Say others: Andrzej Dawidowski was born in Wilno in a family of Polish nobility, crest Nagody. Prus III still on his finger. Childhood spent in a family seat Dobojew, until taken by Soviets to Siberia in cattle wagons at the beginning of the WWII, age seven. In 1942 escaped to Iran, and then moved to New Zealand with a group of 800 Polish children sacved from Siberia. Studied art in New Zealand, later in London with Bohusz-Szyszko, and ink painting with a Chinese master. Won a prize in Kodak photo competition. Seen near Borough station giving instructions to the elegant young lady who grabbed a Polish paper from a news stand for him: “It’s not enough to be Polish, it has to be Nowy Czas!”

Jazz melange Tę krótką recenzję muszę niestety zacząć od autoreklamy. Zachęcony rekomendacją Adama Dąbrowskiego na stronach „Nowego Czasu” muszę stwierdzić, że nie zawiodłem się wyborem naszego autora. Jego krótka zapowiedź powinna być nawet bardziej entuzjastyczna, co z pewnością potwierdzi zdecydowana większość uczestników tego wieczoru w Jazz Cafe POSK. Laura Cubi Villena oczywiście śpiewała po hiszpańsku, z jednym wyjątkiem – własnej kompozycji w języku polskim. Brak znajomości hiszpańskiego jednak nie przeszkadzał, dodawał tajemniczości dźwiękom, niby znanym (tango), ale w aranżacji Adama Wendta wcielającym się w nowe, tajemnicze klimaty przesiąknięte dużą emocją. To przede wszystkim zasługa głosu Laury (matowego, dwuznacznego). W końcu wiadomo o czym śpiewa… O miłości, pewnie nieszczęśliwej. Barwa głosu to nie wszystko, ważna była też w przekazywaniu tych uniesień z Południa dynamika głosu Laury perfekcyjnie powtarzana w saksofonowych partiach w wykonaniu Adama Wendta. Kiedy Laury na scenie nie było, zastępował ją saksofon z akordeonem w tle (Adam Zagórczyk), a o dochowanie rytmu za-

Text & graphics by Joanna Ciechanowska

dbał kontrabasista Jarosław Sokołowski. Czy był to jazzowy melange dusz: słowiańskiej (większość kompozycji autorstwa Adama Wendta) i iberyjsko-latynoskiej? Innego wyjaśnienia nie mam. A na potwierdzenie takiego odbioru niech posłuży historia opowiedziana w trakcie koncertu. Adam Wendt przeprowadził się z rodziną do Augustowa, w zasadzie uciekł z wielkiego miasta. Zachwalał nowe życie rodzinie, podkreślają jak bardzo przyjaźni są miejscowi ludzie. Kiedy postanowili z rodziną sprawdzić teorię z praktyką i powitali grzecznie przechodnia, trafili na osłupiałą Hiszpankę Laurę, która z powodu polskiego męża też tam zamieszkała. I tak zaczęło się wspólne muzykowanie. A wynik słowiańskoiberyjsko-latynoski stworzył nowy styl augustowski. Zabrakło tylko wieczornej bryzy i kormoranów. Ten niezwykły koncert w Jazz Cafe odbył się dzięki niestrudzonej działalności impresaryjnej Tomka Furmanka, który potrafi wybrać najlepszych, o czym publiczność Jazz Cafe już wie. Grzegorz Małkiewicz


nowy czas |02 (212) 2015

Wilhelm Sasnal in London

Joanna Ciechanowska

A

ll that is left of my grandmother’s possessions is a wooden coffee grinder; the varnish has since rubbed off completely. A small, metal plaque, Leinbrock-Werke is still on it. Retrieved from the rubble of her house in the Old City of Warsaw after it had been destroyed by a German bomb during WWII, it sits on the shelf, a faded memory of the past it doesn’t want to forget. How much do we need the past to create the future? Artists sometimes borrow from history to create new stories of their own, often stepping on uncomfortable truths. Anselm Kiefer’s recent exhibition at the Royal Academy is one such example. Last month, the Sadie Coles HQ gallery in London hosted an exhibition by a Polish artist, who has recently risen to prominence as one of Poland’s most important painters. In 2011, Wilhelm Sasnal’s last major show in London was also at Sadie Coles, who represent him (he also had a major show at the Whitechapel Gallery later that year) and the recent exhibition marked an extensive new body of work dating primarily from 2014. Wilhelm Sasnal was born in 1972 in Tarnów, southern Poland and studied at the Cracow Academy of Fine Arts. As a student, he helped form Ładna Grupa, a collective of artists exhibiting together. This translates as a ‘pretty group’ or a ‘nice group’, an ironic name for young artists trained at one of the best art institutions in Poland. Perhaps it was a form of rebellion against the teaching establishment. Cracow’s Academy still demands that students learn the traditional skills first, but as far as I know, ‘pretty’ is not in their teaching vocabulary! On completing his studies, he worked in advertising, produced graphic novels, and short films. An interest in film as well as painting continued through his career, his second feature film Fallout being screened at the Prince Charles cinema in London in 2010. Wilhelm has written and directed four feature-length films together with his wife Anka Sansal –Huba (2013), It looks pretty from a distance (2011), Fallout (2010), and Swineherd (2009) ] Walking through the vast, white space of Sadie Coles HQ, I can feel an almost cinematic aura about Sasnal’s paintings; the stark contrast of dark, sombre black, or Prussian blue, opposite the light, pastel hues. Out-of-focus, pallid faces as in Christopher Columbus – two paintings, or the After Degas self-portrait, which looks almost abstract, until you notice facial features, looking like a photographic film negative dropped in the wrong acid bath. But there is also the lightness of touch and economy of style, mixed with the stark palette that he always had. In another large painting, the clipped cadre shows a black, shiny grand piano standing on animal skin, lifting off the floor and up, disappearing in smoke out of the canvas, into the unseen. It makes you feel that you are seeing only part of a puzzle. Where is the rest? What happened to the music? The title Foz Do Iguaçu Hotel only adds to the mystery and makes you wonder. In the large canvas with a simple title, Grass, the camera’s point of view is that of a small animal running through the undergrowth, or somebody crouching very low. But then, maybe it’s the grass that grew gigantic and covered the sky? This is very much the artist’s own signature, the narrative, the realism mixed with symbolism that bends your thinking and makes you wonder what’s behind it. What was new in this show is a deliberate borrowing from historic references; the art of past masters such as Cézanne, Stubbs, Moore and Degas, the war and its hated symbols, and religion. There is an almost amusing painting of a small, black child, standing against a decorative, graphic background of jungle with giant ferns and exotic birds. The title of the painting is familiar to practically everybody in Poland, except the very young. It was in-

cluded in the first schoolbook for seven year-old readers from the 1920s, until it got scrapped recently. Murzynek Bambo – (The Little Negro Bambo) was a tale about a little African boy, who refuses to have a bath for fear of turning white. Looking at the painting, after a while, I notice a pale, bleached-out, giant face hanging over the silhouette, reminding us of the unintentional (for the times) but nevertheless racial undertones of the poem. The title of a small diptych Untitled (Last Temptation) where we see two black-robed silhouettes framed by the cutout shape of a window has a biblical tone, although there are no other clues as to what we are looking at it’s The Last Temptation of Christ. Perhaps the figures are looking at what could be a desert? The small still life War Painting (after Cezanne) again, has a low viewpoint and a whitish, distant ‘after-explosion’ background, so the round fruit in a bowl looks threatening. Sasnal’s latest work seems deliberately historic. There are stories, folk myths and oral history in his work, and often these all intersect. The artist himself has talked about his interest in visi-

Last month, the Sadie Coles HQ gallery in London hosted an exhibition by a Polish artist, who has recently risen to prominence as one of Poland’s most important painters. Wilhelm Sasnal, Jews (after Degas)

Wilhelm Sasnal, Grass

ting museums, looking at old art, and that interest is now discernible in his paintings. The collective memory, especially that of the Holocaust in Poland percolates through his art, sometimes in elliptical ways, as for example in the work Jews (after Degas) – here he is addressing anti-Semitism, and the way Jewish people, who before the war formed a considerable part of Polish society, were stereotyped. The dominance of the Catholic church in Poland, ubiquitous in Polish society, is also finding its way into his work, even if in a less direct, oblique way, as in the portraits of Christopher Columbus. This latest body of work continues to reflect some of the pre-existing problems about Poland grappling with its history. Sasnal’s references to the past are literal and real, but also play on the viewer’s own memories and provoke a personal response. The coffee grinder is mine now. It smells of the past and meanwhile, the future carries on. As Shakespeare wrote; ‘Nothing can be made of nothing’. Wilhelm Sasnal’s paintings remind us of that.


26| kultura

Obnażanie duszy pędzlem John Singer Sargent jest uważany za jednego z najwybitniejszych portrecistów drugiej połowy XIX wieku. Cieszący się ogromnym powodzeniem wśród elit Europy i Stanów Zjednoczonych był często krytykowany za pochlebianie swoim patronom i modelom. Jego portrety, zwykle o bardzo dużych rozmiarach, zdobią najsłynniejsze galerie narodowe i prywatne kolekcje po dwóch stronach Atlantyku, zachwycając mistrzostwem wykonania, energią artysty, a nierzadko urodą i strojami modeli.

Anna Ryland

W

ystawa w londyńskiej National Portrait Gallery nie zaprzecza tym krytycznym opiniom, ale daje im inny wymiar. Zebrane na niej obrazy, które pochodzą z europejskich i amerykańskich kolekcji, odzwierciedlają życie artysty w Paryżu, Londynie, Bostonie i Nowym Jorku, a także jego podróże po włoskiej i angielskiej prowincji. Są to głównie portrety przyjaciół i znajomych artysty, takich jak pisarze Henry James i Robert Louis Stevenson, malarz Claude Monet czy ognista tancerka flamenco La Carmencita. Nie były one malowane na zamówienie, dlatego Sargent mógł stworzyć prace bardziej eksperymentalne, pod względem wyrazu i formy, niż na to pozwalały reguły tradycyjnego malarstwa portretowego. Jego modele, uchwycone jakby na klatkach fotograficznych, pracują, malują, śpiewają, spacerują i żartobliwie lub z wyrzutem spoglądają na pracującego artystę, co uwidacznia, że Sargent to nie tylko utalentowany portrecista, ale również wnikliwy obserwator i znawca ludzkiej natury. Uwagę zwiedzających przyciąga portret doktora Pozzi, który uważany był za ojca francuskiej ginekologii. Młody, zniewalająco przystojny mężczyzna, z dumnie podniesioną głową, w czerwonym, ozdobnym szlafroku przypominającym płaszcz kardynalski, podnosi dłoń do piersi, jak wytrawny orator i kapłan swojej profesji. Można sobie wyobrazić uśmiech błąkający się pod wąsem malarza wykańczającego ten portret. Władający czterema językami Sargent czuł się Europejczykiem w pełnym tego słowa znaczeniu. Mieszkał i pracował we Włoszech, Francji, w Anglii i Stanach Zjednoczonych, brylując w salonach tamtejszych elit finansowych, intelektualnych i artystycznych. Po skandalu związanym z portretem Madame X (Madame Gautreau), której sugestywnie opadające ramiączko czarnej sukni wstrząsnęło burżuazyjnym Paryżem, w 1885 roku artysta ucieka z francuskiej stolicy do Anglii. Tam na kilka lat znajduje ostoję w angielsko-amerykańskiej kolonii artystów w wiosce Broadway w Cotswolds. Mieszkając i pracując w towarzystwie takich talentów, jak Henry James, Frank Millet i ilustrator Fred Barnard, eksperymentuje z impresjonizmem, często łącząc portrety z pejzażami. John Sargent, urodzony we Florencji w 1856 roku, był synem amerykańskiego chirurga, który z powodu choroby żony wyemigrował do Europy. Artysta, mimo kosmopolitycznego wychowania, nigdy nie wyrzekł się swojego amerykańskiego obywatelstwa i czuł się świetnie za oceanem, gdzie szybko zdobył wielu patronów i przyjaciół. W Bostonie i Nowym Jorku w la-

tach 1888–1912 sportretował wielkich aktorów teatralnych tego okresu. Jest tam Edwin Booth, którego przenikliwe spojrzenie przyciąga zwiedzających wystawę. Powszechnie znany jako portrecista, był Sargent również bardzo utalentowanym artystą sztuki dekoracyjnej. Do najbardziej znanych jego prac tego typu należą freski w Bibliotece Publicznej w Bostonie i w tamtejszym Muzeum Sztuk Pięknych. John Sargent, portrecista bogatych i sławnych, eterycznie pięknych i królewsko wspaniałych kobiet, skarżył się: „Za każdym razem, kiedy maluję portret, tracę przyjaciela”.

Przyglądając się jego pracom na wystawie w National Portrait Gallery, czuje się prawdę tych słów. Nie trudno zauważyć, że w wielu swoich pracach artysta bawi się z tematem i sposobem prezentowania modela, dodając podteksty i znaczenia, których portretowane osoby prawdopodobnie się nie spodziewały. Wystawa Sargent: Portraits of Artists and Friends, w National Portrait Gallery, czynna do 25 maja.

W poszukiwaniu tożsamości

Najnowsza wystawa w Victoria & Albert Museum składa się z dwóch ekspozycji – w głównym budynku V&A w South Kensington i w budynku Archiwów w Brixton. Zaprezentowane są na niej prace 17 fotografów, profesjonalistów i amatorów, kronikarzy codziennego życia emigrantów z Wysp Karaibskich i Afryki. Obejmują one okres od późnych lat pięć-

dziesiątych do końca lat dziewięćdziesiątych XX wieku. Portrety emigrantów powoli asymilujących się do nowych warunków społecznych, kulturowych i politycznych są niezwykle szczere. Pokazują – w sposób bezpośredni lub poprzez stylizację artystyczną – społeczne aspiracje emigrantów, różnice w zachowaniu i ubiorze, a często dumę z odrębnej tożsamości kulturowej. Są one piękne, śmieszne i wzruszające. Bardzo wymowne są zdjęcia reportażowe Raphaela Alberta z konkursów piękności Black Beauty w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ubiegłego stulecia, które na wzór konkursów w Stanach Zjednoczonych starają się wylansować nowe kanony czarnoskórej urody, chociaż jednocześnie powielają stereotypy charakteryzujące wszystkie konkursy piękności. Wzruszające są prace Neila Kenlocka fotografującego swoich rodaków, którym powiodło się w Wielkiej Brytanii. Jego zdjęcia prawdopodobnie były robione na zamówienie, z intencją przesłania ich rodzinom w kraju jako dowodu, że ich emigracyjna przygoda okazała się sukcesem. W najlepszych, niedzielnych strojach nowi przybysze prezentują się godnie na tle telewizorów, telefonów i innych osiągnięć nowoczesnej technologii. Ciekawe są również biało-czarne, stylizowane na grafikę fotografie dokumentujące sztukę wiązania na głowie chust i turbanów, które do dzisiaj wyróżniają kobiety nigeryjskie na ulicach Londynu, a także umiejętność tworzenia skomplikowanych fryzur wykonanych z dziesiątków warkoczyków. Audiowizualna interpretacja wystawy, która zawiera wspomnienia i komentarze autorów zdjęć, daje jej dodatkowy wymiar i pogłębia zrozumienie losu emigranta, niezależnie, z jakiego kąta świata on wyruszył. Wystawa jest owocem wieloletniej współpracy Victoria & Albert Museum z Black Clutural Archives.

Anna Ryland Wystawa Staying Power: photographs of Black British Experience 1950-1990s’ czynna do 24 maja


kultura |27

nowy czas |02 (212) 2015

Zapach wiosny i werniksu

Wojciech A. Sobczyński

Pani pachnie jak tuberozy. To nastraja i to podnieca. A ja lubię zapach narkozy, A najbardziej – gdy jest kobieca. Julian Tuwim, Pomarańcze i mandarynki

D

użo wiadomości o działalności polskich artystów rozsianych po szerokim świecie i o galeriach promujących ich prace zawdzięczamy wielu książkom profesora Jana Wiktora Sienkiewicza, który od lat konsekwentnie prowadzi badania dotyczące tego rozległego tematu. Wielka Brytania jest jednym ze skupisk polskiej diaspory, na której szczególnie skoncentrował się w swych dociekliwych analizach historyk sztuki z toruńskiego Uniwersytetu Mikołaja Kopernika. Jak wiele jest już tych prac, nie sposób wyliczać. Odwołuję więc czytelnika do autorskiej strony http://www.janwiktorsienkiewicz.pl/ , gdzie znajduje się mnóstwo informacji na temat książek o działalności takich filarów polskiej kultury i sztuki, jak londyńskie galerie Mateusza Grabowskiego, Haliny Nałęcz Drian Gallery czy też Centaur Jana Wieliczki. Jest to bogata spuścizna niedawnych czasów, ale nieubłagalnie spychana w karty historii z każdą przemijającą chwilą. Wiele lat minęło bez polskich miejsc wystawienniczych, z wyjątkiem POSK Gallery, która robi, co może, zmagając się z zasadniczymi trudnościami. Dlatego ze szczególną przyjemnością zaprosiłem profesora Sienkiewicza do galerii The Montage, prowadzonej przez Pawła i Gabę Wąsków. Było to ubiegłej wiosny. Galeria ta działała już parę sezonów i zrobiła na nas wtedy bardzo pozytywne wrażenie. Od tego czasu minęło sporo miesięcy, wypełnionych wieloma ciekawymi wystawami, w których reprezentowany jest spory wachlarz artystycznych dyscyplin. The Montage staje się ważną galerią. Choć Polacy są tam licznie reprezentowani, nie wyklucza ona jednak udziału artystów innych nacji. Wręcz przeciwnie, i słusznie, promuje międzynarodową linię działania. Wystawy indywidualne są przeplatane grupowymi lub poświęcone szczególnym tematom, takim jak na przykład fotograficzna wystawa Daniela Gomery w ubiegłe Zaduszki czy też Love it – grupowa wystawa z ciekawym komercjalnym pretekstem celebrującym St. Valentine’s Day. Pod patronatem Erosa oglądałem ogromną różnorodność pikantnych prac, z których ich wielością zaskoczył mnie Andrzej Borkowski. Najbardziej utkwiła mi w pamięci praca Natalii Zagórskiej-Thomas. W intrygującym, choć niepozornym, starym pudełku był mały otwór. Kiedy zaglądnąłem do środka, moja ciekawość została wynagrodzona interesującym spektaklem. Ukryty w środku malutki ekran wyświetlał projekcję krótkiego, lecz bogatego w sensualny ładunek filmu, w którym dwie papierowe sukienki tańczą w delikatnych powiewach wiatru. Pod koniec sekwencji powtarzającej się projekcji jedna z sukienek pada – z wyczerpania czy też z ekstazy? Tu widz dopisuje puentę. Znakomita metafora. Dzwonię do artysty po dodatkowe wyjaśnienia. Okazuje się, że Natalia zaczerpnęła inspiracje ze zwrotki wiersza Juliana Tuwima Pomarańcze i mandarynki, cytując słowa „Sen zmysłowy bladej dziewczynki”. Piękna praca Natalii! A Tuwim? Magiczny Tuwim! Aż ciarki przechodzą po plecach! Ten wiersz spopularyzował Marek Grechuta w piosence o tym samym tytule i dostępna jest ona na YouTube. Posłuchałem Grechuty ze wzruszeniem. Gdy patrzyłem do środka projekcyjnego pudełka Natalii, przypomniał

The Montage staje się ważną galerią. Choć Polacy są tam licznie reprezentowani, nie wyklucza ona jednak udziału artystów innych nacji. Wręcz przeciwnie, i słusznie, promuje międzynarodową linię działania.

Paweł Wąsek, bez tytułu

mi się dawny fotoplastykon przy ulicy Szczepańskiej w Krakowie. Tam, za parę groszy zaglądając do binokularnego otworu, można było zobaczyć zdjęcia z egzotycznych krajów, odwiedzić wioskę Papuasów w dżungli Borneo lub popatrzyć na piękne nagie kobiety ze szczepu Asanti, których obnażone piersi były magnesem dla wszystkich gimnazjalistów bez wyjątku. Na tę szczególną przyjemność mogli sobie pozwolić tylko ci chłopcy, których stać było na przekupienie opornego biletera. Bardzo fotoplastykonowy charakter ma galeria The Montage państwa Wąsków i lubię tam zaglądać. Parę dni temu pojechałem tam specjalnie, aby zobaczyć najnowsze prace Pawła, których jest na wystawie sporo. To, co ujrzałem, utwierdziło mnie w przekonaniu, że Paweł Wąsek jest jednym z ciekawszych i znakomicie rozwijających się artystów. Podobnie jak obsesyjne twarze z poprzednich lat czy urbanistyczna seria, o której pisałem rok temu, obecne prace wykonane są w ulubionej technice Pawła – olejnych farb i olejnego pastelu na papierze. Poprzednio widziałem wiele segmentów łączonych w kolażową całość. Tym razem obraz jest jednorodny, ale geometryczne podziały autor uzyskuje w inny sposób, a mianowicie kontrastując rejony przypominające odbitki monotypii z kreską wykonaną wolną ręką. Kreska kładziona jest z rozmachem nieskrępowanej wyobraźni, która opiera się bardziej na instynktownej podświadomości niż intelektualnych rozważaniach. Następny etap, jak mówi Paweł, to duże płótna w oleju, których trzy przykłady były pokazane na obecnej wystawie, choć artysta przyznaje, że jest to work in progress. W ubiegłym numerze „Nowego Czasu” pisałem o debiucie galerii l’etrangere. Po wystawie Marka Szczęsnego, która była sukcesem, l'etrangere pokaże prace Anity Witek – kolejnego artysty polskiego pochodzenia, tym razem z Wiednia. Wstępne informacje są zachęcające i świadczą o dobrym kierunku przyjętym przez założyciela galerii Joannę Mackiewicz-Gemes. Dane statystyczne ogłoszone w Global Art Hub, portalu internetowym specjalizującym się w analizach rynku artystycznego, donoszą, że w ubiegłym roku rynek ten przekroczył astronomiczną sumę 51 mld euro, z czego na Wielką Brytanię przypada około 22 proc. Tłumy miłośników sztuki wypełniają galerię. Woń werniksu miesza się z zapachem szampana, a marszandzi zacierają ręce. Miejmy nadzieje, że malutki procent tej ogromnej puli przypadnie też dla polskich talentów.


28|

02 (212) 2015 | nowy czas

W słoneczny niedzielny poranek spieszymy na spotkanie z polskim poetą. Nie w Warszawie, Krakowie czy też jakimkolwiek polskim zakątku, lecz w pobliżu stacji Highbury Islington, w lokalnej kafejce. Adam Czerniawski kładzie na stole w podarunku tom Poezje zebrane. W środku znajduję dedykację „Carolinie i Wojtkowi moja Summa – Adam”. Na pięknej okładce widzę rycinę Samuela Palmera (1805–1881) zatytułowaną The Valey Thick with Corn, która przedstawia sielską scenę. Pejzaż przypomina renesansowe sceny z Toskanii. Lato. Plony dojrzewają, drzewa uginają się pod ciężarem owoców, łany pszenicy czekają na kosę, snopki stoją prosto jak straż na warcie. Bydło pasie się pod bacznym okiem pastucha. Na niebie ptactwo i gorące słońce. W środku tej sielanki stary człowiek, może poeta, leży na łonie natury i czyta księgę. Może to księga jego życia, jego doświadczeń i mądrości? Zapewne nie bez powodu autor wybrał tę rycinę na ilustracę zbioru poezji swego życia. Wiem, że Adam lubi Jana Kochanowskiego. Pozwalam sobie więc na parafrazę tytułu ryciny – Gościu, siądź wśród mych kłosów, a odpocznij sobie... Czerniawski uśmiecha się, chyba jest zadowolony. Rozmawiamy o zbliżającej się pierwszej rocznicy śmierci Tadeusza Różewicza, poety, którego Adam Czerniawski szczególnie cenił za jego życia, jako bratnią duszę, tłumacząc jego wiersze i popularyzując je w anglojęzycznych krajach. Poglądy poety są ściśle zdefiniowane, nie stroni on od polemiki z innymi. Nadchodząca rocznica śmierci Różewicza skłania do oddania głosu Adamowi Czerniawskiemu i zaprezentowania go czytelnikom „Nowego Czasu”. Adam Czerniawski w kafejce w pobliżu stacji Highbury Islington

Wojciech A. Sobczyński

Adam Czerniawski: O Różewiczu i innych

D

ziennik „The Guardian” upamiętnił Tadeusza Różewicza nekrologiem pióra Katarzyny Zachenter, polonistki na Uniwersytecie Londyńskim. Stwierdziła, że poeta był ateuszem. Różewicza uważam za najciekawszego polskiego współczesnego religijnego poetę. Tak o nim piszę w Wyspach Szczęśliwych, moim zbiorze esejów. Dodatkowo zgniewało mnie pominięcie świetnej okazji, by przypomnieć czytelnikom „Guardiana”, że jego poezja jest dostępna w moim przekładzie w obszernym anglojęzycznym wydaniu Anvil Press. Jak z emfazą piszę w Wielopisie Wielopolisie, moim worku Judaszów, który czytelnikom „Nowego Czasu” [nr 9/207, 2014] przybliżyła w rozmowie za mną Carolina Khouri, polskie osobistości na jakimkolwiek stanowisku traktują z pogardą tych, którzy ośmielają się kwestionować ich poczynania lub wypowiedzi. Ile pokoleń minie, zanim Polacy zrozumieją, że urząd istnieje dla człowieka, a nie człowiek dla urzędu? „Poetry Nation Review”, najpoważniejsze brytyjskie pismo poświęcone poezji, odnotowało śmierć Różewicza. Załączony list do redaktora „PN Review” (taki skrót tytułu się przyjął), który pismo ogłosiło, jest reakcją na tę notę i nekrolog w „Guardianie”: In your obituary note on Tadeusz Różewicz (PNR 218) you describe him as 'a perennial Nobel nominee'. The Polish mafia ensured that he stayed that way. To block him it first promoted Miłosz, himself an expert in ruthless self-promotion, then Szymborska. And when Różewicz was still alive, they started canvassing Adam Zagajewski. Two myths envelop his poetry. Firstly, that it is a despairing anti-poet's work 'contaminated by death', and the immense popularity of his Auschwitz poem 'Pigtail' (his most anthologised poem in English-language publications) seems to confirm this. But it also contradicts Adorno's notorious nonsense that poetry is not possible after Auschwitz. In one of his poems Różewicz emphatically declares: 'at home a task /awaits me: / To create poetry after Auschwitz'. In fact, he went on to become perhaps the twentieth century's most prolific poet and over the many years granted him his poetry moved well beyond the war in very many directions. The other myth presents him as an atheist, and the Polish Catholic Church's condemnation of him seems to prove this. In her Guardian obituary Katarzyna Zachenter confirms it, but in

fact Różewicz was Poland's most outstanding religious poet of the post-war years, if you don't confine religious poetry to standard pieties, as Poles tend to do. You remind readers that PN Review had published three of his poems in my translation. In 2011 Anvil Press published the third expanded edition of They came to see a poet, a substantial collection of Różewicz's poetry in my translation. Over several decades Peter Jay single-handedly published attractively produced volumes of translated poetry, ranging from the classics all the way to Hölderlin, Rilke, Celan, de Nerval, Verlaine, Lalić and Quasimodo, to name but a few. A brave quixotic adventure of great cultural significance. * Wielkim powojennym sukcesem naszej kultury, jest stale pogłębiająca się obecność polskiej poezji w krajach anglojęzycznych. Ale jakoś ten sensacyjny fakt nie przenika do polskiej świadomości. Nie zainteresował się tym rocznik Polskiego Towarzystwa Naukowego na Obczyźnie, a w najnowszym numerze „Pamiętnika Literackiego” Katarzyna Bzowska pisze z zapierającą dech ignorancją, że „Jednak polska poezja tłumaczona na angielski pozostaje nieznana poza skromnym gronem profesorów literatury”. Jak rozlegle i niespodziewanie poezja ta się rozprzestrzenia może być tematem wnikliwej rozprawy. Bo słynna diva Dawn Upshaw śpiewała Kochanowskiego w Carnegie Hall, bo królewska laureatka Carol Ann Duffy zamieszcza go w swej antologii poezji opublikowanej w 20 tys. egzemplarzach, bo lekarz w amerykańskim szpitalu umieszcza wybór polskiej poezji w swej antologii pomyślanej jako terapia dla swych pacjentów, bo Warkoczyk Różewicza znajdziemy w przeszło dwudziestu najróżniejszego rodzaju antologiach w krajach anglosaskich. Ostatnio mam przykład Anne Cluysenaar. W hrabstwie Powys, graniczącym z naszym Monmouthshire, w dolinie rzeki Usk, na cmentarzu przy wiejskim kościółku w Llansantffraed spoczywa Henry Vaughan (1621-1695), z zawodu lekarz, z zamiłowania ceniony poeta z kręgu brytyjskich „metafizyków” (Poprzedniej nocy Wieczność ujrzałem). Coroczną konferencję jemu poświęconą organizuje Uniwersytet w Cardiff. Główną promotorką tych imprez była poetka belgijskiego pochodzenia Anne Cluysenaar, którą poznałem przez wspólnego znajomego, pastora Jamesa Couttsa. W 2010 roku zaprosiłem ją na prezentację w Monmouth Moved by the Spirit, mojej antologii polskiej poezji religijnej, z przedmową już teraz emerytowanego anglikańskiego arcybiskupa Canterbury Rowana Williamsa. W

przepełnionym obszernym salonie przyjaciół spotkanie rozpoczął pastor Coutts. Wiersze czytała moja żona. W 2014 roku Anne doniosła mi, że w drodze jest jej nowy tomik Touching Distances, Diary Poems (druk w Polsce!): „Tobie zawdzięczam, że Twoja recytacja odblokowała mój serial; pozostaję zdziwiona i zachwycona”. Jej wiersze, a jest ich sto, są datowane jak kartki z dziennika od 7 grudnia 2010 do 10 grudnia 2012 roku i ten pierwszy, opatrzony notą „Po promocji Moved by the Spirit”, wierszy po polsku z przekładami, zawiera echa Kasztana Różewicza: Gdybym żyła tam w innym języku palce znalazłyby mi podobne ciepło pod tą grzywą. Tak właśnie myślę. Pola, drzewa, szronem zabielone płoty, zdają się z innego świata. Tadeusz Różewicz – ten wiersz o wyjeździe z domu. Najsmutniej, mówi, jest wyjechać z domu jesiennym rankiem gdy nic nie wróży rychłego powrotu. Ołowiane wojsko w rogu szuflady już do końca świata będzie ołowiane. Jesień dzieciństwa może się zmienić aż do kresu życia w zimę. Tylko przypadek, ci z nas jeszcze żywi, a mówią nowymi językami, szczęśliwi, ale już nigdy u siebie. Choć palce mniej będą boleć na końskiej szyi. Żaden chłopieć nie zobaczy mnie jak malutką matkę którą mógłby unieść w swych rękach. Tak, żal mi siebie, jakbym była nie sobą, nie tą z której rąk kapryśna szkapa siano wyrywa. W swojej antologii Różewiczowi poświęcam najwięcej miejsca z racji, że jest naszym najbardziej zaangażowanym współczesnym poetą religijnym. W dublińskim Trinity College kierownikiem studiów Anne był poeta i krytyk Donald Davie, który napisał entuzjastyczną przedmowę do oksfordzkiego wydania mojego przekładu Trenów Kochanowskiego. Na wstępie piszę, że Anne była wielbicielką poezji Vaughana. Tak, bo 1 listopada 2014 roku znaleziono ją zamordowaną na niedalekiej stąd fermie, na której wraz z mężem gospodarowała. Jej przyrodni syn czeka w więzieniu na rozprawę sądową.


kultura |29

nowy czas |02 (212) 2015

Zbrodnia po polsku Od dawna słychać głosy, że kryminał przeżywa w Polsce prawdziwy renesans. Polscy pisarze coraz chętniej skłaniają się ku temu specyficznemu gatunkowi i krytycy coraz śmielej mówią o wyjątkowości, a nawet fenomenie polskich powieści zbrodni. Pojawiają się głosy, jakoby te miały znieść z podium modne i cenione utwory skandynawskie. Co stoi za tym sukcesem?

R

odzime fikcje detektywistyczne ma wyróżniać bogata i burzliwa historia Polski XX i XXI wieku, która zazwyczaj stanowi fabularne tło. Powieść kryminalna na przestrzeni wieku ewoluowała, jej kolejne odłamy i podgatunki pojawiały się i znikały. Fenom polskich utworów mieszczących się w nurcie konwencji powieści kryminalnej polega na tym, że poza spektakularną zbrodnią i błyskotliwym śledczym mamy jeszcze diagnozę współczesnego społeczeństwa. Kryminały społeczne są interesującą wariacją na temat gatunku i to właśnie sprawia, że polska fikcja kryminalna jest w ostatnich latach bardzo poczytna i prowadzi do innego sposobu lektury. Uwodzi czytelników swojskością, lokalnością, mierzy się ze stereotypami i paradoksalnie właśnie dzięki temu zrzesza czytelników całego świata. To, co interesuje rodzimego czytelnika, jest równie ciekawe dla obcego, zupełnie niezwiązanego z Polską, tyle że w innym wymiarze – wymiarze swego rodzaju egzotyczności. Nasza burzliwa historia i bądź co bądź specyficzna kultura zaciekawiają swoją innością. I choć Polska na tle innych europejskich państw ma mały odsetek przestępczości, diagnoza społeczna w połączeniu z wyobraźnią pisarza daje przepis na idealny kryminał. Wyraźnie widoczny jest zwrot w stronę realizmu, którego obowiązki przejęła dziś powieść kryminalna. Wydaje się jasne, że współczesne kryminały łączy się z konwencją realistyczną, dzięki temu gatunek zyskuje nową wartość – edukacyjną, ukazuje problem i ostrzega przed konsekwencjami. Słowem – w najnowszych fikcjach kryminalnych poza dochodzeniem do od-

krycia sprawcy ważne są kulturalne, polityczne i społeczne aspekty współczesności. Tym, co jeszcze zaciekawia, jest takie umieszczenie akcji powieści w miastach, żeby pokazać ich specyfikę i wyjątkowy klimat – im mniejsze i bardziej osobliwe, tym lepiej. Z chirurgiczną precyzją opisany Wrocław Marka Krajewskiego czy Lublin Marcina Wrońskiego to tylko początek długiej litanii polskich miast i miasteczek zbrodni. Zmienił się też model polskiej powieści kryminalnej. Zamiast „kto zabił?”, ważniejsze jest „dlaczego?”. To stawia na pierwszym miejscu motywację sprawcy, który sam zostaje nieco w cieniu. Nie oznacza to, że jest w fabule nieistotny, ale wyraźnie na plan pierwszy wysuwają się przesłanki, które nim kierowały. I to właśnie zazwyczaj stanowi owo intrygujące i ostro zarysowane tło społeczne, które na długo zapada w pamięć. I na przykład po lekturze najpopularniejszego ostatnio zarówno w Polsce, jak i za granicą polskiego pisarza Zygmunta Miłoszewskiego czytelnicy często zapominają, kto zabił, ale doskonale pamiętają, dlaczego to zrobił. Morderca sam w sobie nie wyróżnia się niczym szczególnym, co na długo zostaje w pamięci, ale już to, co nim kierowało, jest jaskrawe i wyraźne. Tak oto zbrodnia w Uwikłaniu (2007) osnuta jest wokół zawiłości politycznych początku nowej epoki, Ziarna prawdy (2011) – pozornie wokół relacji polsko-żydowskich, aż wreszcie Gniewu (2014) – wokół przemocy w rodzinie. Tak zatem rysuje się szkielet sukcesu polskich powieści kryminalnych, które zostają doceniane na całym świecie. Utwory polskich pisarzy są tłumaczone na wiele języków i zdobyły liczne nagrody, nie tylko na własnym podwórku, a ich popularność wciąż rośnie.

Klaudia Bryła

Londyn w szkicowniku Marii Kalety:

St Stephen Church Jednym z większych placów budowy w londyńskim City jest powstająca właśnie nowa siedziba amerykańskiego koncernu finansowego Bloomberg, kilka kroków od stacji metra Cannon Street. Jest to już druga realizacja zespołu architektów z pracowni Sir Normana Fostera w tej okolicy. Pierwsza, dosłownie na przeciwko, to futurystyczny biurowiec z bardzo charakterystycznymi poziomymi, aerodynamicznymi żaluzjami. Oba projekty zasługują na szczególne zainteresowanie, ale to kościół św. Stefana, znajdujący się po sąsiedzku, przykuł moją uwagę. Z zewnątrz bardzo niepozorny i schowany w gąszczu współczesnej architektury, ma niezwykłą historię i status zabytku nadany przez English Heritage. Najpierw pomiędzy dziś już niewidocznymi wzgórzami płynął tędy niewielki, wpadający do Tamizy strumień, nazwany później Walbrook. Potem Rzymianie zbudowali tu osadę Londinium i wznieśli na brzegu strumienia pogańską świątynię Mithras. Nie przetrwała ona ich odejścia, ale w pozwoleniu na budowę siedziby Bloomberga jest zapis wymagający, by fundamenty tej świątyni były odkryte i wkomponowane w bryłę nowego budynku tak, aby można było je oglądać przez szklaną podłogę. To już drugi raz we współczesnej historii spokój tej świątyni jest naruszany. Pierwszy raz miało to miejsce zaraz po II wojnie światowej, kiedy powstawał tutaj poprzednik Bloomberga, w miejscu zbombardowanych i obróconych w gruzy domów. Ale wtedy, po zakończeniu prac archeologicznych, świątynię zakopano ponownie „na wieki”. Zniknął też sam strumień, najpierw zasypany ziemią, a potem prozaicznie podłączony do systemu odprowadzania ścieków rozbudowującego się miasta. I tylko biegnąca nad nim ulica nosi jego imię. Pierwszy kościół św. Stefana zbudowano pierwotnie na zachodnim brzegu strumienia, kilkadziesiąt kroków od rzymskiej świątyni. Na początku XV wieku przesunięto go na brzeg wschodni, aż spłonął doszczętnie w wielkim pożarze Londynu, w 1666 roku. Jego odbudowę oddano w ręce bodaj naj-

bardziej szanowanego architekta angielskiego Christophera Wrena. Używając współczesnej terminologii, ten znakomity naukowiec, matematyk, astronom i filozof, profesor uniwersytecki uczelni w Oksford i Londynie oraz założyciel Royal Society, architekturą zajął się w drugiej połowie swojego nadzwyczaj długiego życia głównie z potrzeby chwili (zmarł w 1723 roku, mając 91 lat). Oficjalnie odpowiadał za odbudowę aż 52 londyńskich kościołów, w tym katedry św. Pawła, co daje oszałamiającą statystykę, ale jego współudział w faktycznym projektowaniu wielu z nich był chyba tylko formalny z racji sprawowanej wysokiej funkcji na dworze królewskim. W przypadku kościoła św. Stefana autorstwo Wrena nie jest kwestionowane, a to z racji jego bardzo charakterystycznego stylu i oczywistego podobieństwa do znacznie większej katedry św. Pawła. Zwłaszcza nowatorski sposób, w jaki centralną kopułę podparto na kolumnach, jest wart uwagi fachowców, a jej uroda – artystów. Kościół podupadł po zniszczeniach II wojny światowej. Zbieranie funduszy na odbudowę trwało długo i nie odbyło się bez kontrowersji – wielki obraz z głównego ołtarza znanego malarza Benjamina Westa został sprzedany do USA i wystawiany jest obecnie w muzeum w Bostonie. Ale opłacało się czekać. Urodę Wrenowej konstrukcji dostrzegł Henry Moore, słynny angielski rzeźbiarz, któremu w 1987 roku powierzono funkcję kuratora renowacji kościoła. Dokonał on odważnej rzeczy, przenosząc ołtarz na środek kościoła. Ogromny, centralny stół ofiarny został wykonany z nieregularnej bryły kamienia – tylko na górnej, płaskiej powierzchni perfekcyjnie wypolerowanej. Kamień ten, lśniąco biały marmur kararyjski, pochodzi z tej samej kopalni we Włoszech, z której wydobywano kamień dla pracowni Michała Anioła. Zwykły zjadaczu chleba, wpadnij tam w porze lunchu i między kawą ze Starbucksa a kanapką z Preta zatrzymaj się na chwilę, ale uważaj na głowę – tam niebo ugina się od ciężaru historii.


30| kultura

02 (212) 2015 | nowy czas

Kumbaya w krainie Honah Lee Gdzieś, kiedyś. W Ameryce. Murzyn wystukał rytm kujawiaka, góral zagrał na skrzypeczkach blusa, a „Jack Daniel’s No.7” poprawił starą, lub napisał nową, zwrotkę. Co było dobre zostawało. A „singer and songwriters” czerpią z tego pełnymi garściami.

Jerzy Jacek Pilchowski

W

oody Guthrie był dzieckiem wielkiego kryzysu. Włóczył się po Ameryce w poszukiwaniu pracy i do ognia się u dobrych ludzi przysiadał. Pieniędzy najczęściej nie miał. Za chleb odpłacał zbieraną po drodze muzyką. Sławę przyniosła mu audycja radiowa The Woody and Lefty Lou Show i śpiewnik Stare piosenki z gór. Pisał też własne piosenki. Jedna z nich zyskała kultowy status: This land is your land, this land is my land From California to the New York Island From the Redwood Forest to the Gulf Stream waters This land was made for you and me… To twoja i moja ziemia Od Kaliforni do nowojorskiej wyspy Od czerwonego lasu do prądu zatokowego Ta ziemia jest stworzona dla nas… Nie jest przypadkiem, że początek kariery Boba Dylana to pielgrzymka do chorego Woody. Arlo Guthrie poszedł w ślady ojca i w roku 1972 zaśpiewał: …Good morning America how are you? Don’t you know me I’m your native son,

I’m the train they call The City of New Orleans, I’ll be gone five hundred miles when the day is done. Ameryko, witam cię każdego dnia Znasz mnie, jesteś moją Ojczyzną Jestem pociągiem nazywanym The City of New Orleans Przejadę 500 mil zanim minie dzień To teraz surmy bojowe amerykańskich voyagers. Ta piosenka to amulet, bez którego nikt nie powinien próbować przejechać zimą przez Góry Skaliste. W królestwie Elvisa Presleya, nawet Nostradamus nie byłby w stanie przewidzieć, że nadchodzi złota epoka muzyki folk. Lawina ruszyła gdy Pete Seeger zaśpiewał: Kumbaya, my Lord, kumbaya Someone’s craying, my Lord, kumbaya Somone’s praying, my Lord, kumbaya O Lord, kumbaya Przyjdź tu, mój Boże, przyjdź tutaj Ktoś płacze, mój Boże, przyjdź tutaj Ktoś się modli, mój Boże, przyjdź tutaj O Boże, przyjdź tutaj Seeger opowiadał po latach, że gdy usłyszał Kumbaya, zastanawiał się, skąd zna tę pieśń. Dopiero stary murzyński pastor wyjaśnił mu, że tak śpiewano Come by here na misji w Angoli. Paradoksalnie, Kumbaya śpiewają najczęściej biali. Murzyni wolą Come by here. Słowa z czasów walki o równouprawnienie: Come by here, my Lord, come by here

Nowa antologia: Flying Between Words Zachęcamy czytelników do zapoznania się z nową antologią pt. Flying Between Words, która została właśnie opublikowana przez amerykańskie wydawnictwo Dreammee Little City, na Florydzie, pod redakcją Danuty Błaszak i Anny Marii Mickiewicz. Książka zawiera opowiadania, wiersze i wspomnienia kilkudziesięciu autorów z Polski, USA i Wielkiej Brytanii, których wiodącym tematem stało się lotnictwo. Lotnictwo polskie posiada bardzo długą i ciekawą tradycję. Świadczą o tym również indywidualne losy rodzin. Przed II wojną światową kraj nasz stawiał na rozwój tego przemysłu. Budowano fabryki samolotów, otwierano nowe połączenia powietrzne. Dziedzina ta fascynowała młodych, tak jak dzisiaj komputery i internet. Do ówczesnej, przedwojennej grupy młodych wielbicieli lotnictwa zaliczali się też członkowie rodzin autorek antologii. A były wśród nich niespokojne umysły: konstruktorzy poszukujący nowych rozwiązań i piloci – również kobiety. Opowieść rodzinna głosi, że gdy dziadek Anny M. Mickiewicz wraz z babcią Florentyną wybierał się na niedzielny spacer, zazwyczaj myślami błądził, zastanawiał się nad nowymi rozwiązaniami technicznymi. Przechodził szkolenia, wierzył w rozwój lotnictwa i z nadzieją

spoglądał w przyszłość. Aż przyszedł rok 1939 i w pierwszych dniach wojny fabryka zostały zbombardowana. Skończyły się marzenia. Dziadek spakował dobytek do skonstruowanego przez siebie samochodu i wraz z rodziną opuścił miasto; na zawsze… Danuta Błaszak, poetka i wydawca, wciąż jest wierna tradycji lotniczej – uprawia sport spadochronowy. Dlatego, po latach, autorki postanowiły zebrać materiały i opublikować antologię opartą na motywach lotniczych, by uczcić pokolenie dziadków, których marzenia i plany zburzyła wojna i powojenne perturbacje. (red.) *** „Dzisiaj możemy przekazywać wspomnienia w formie wierszy i opowiadań, by zachować je w pamięci. Taki przekaz niesie antologia oparta na motywach lotniczych. To też książka o marzeniach, by wznieść się wysoko, poszybować wyobraźnią, spojrzeć z dystansu nieba w przeszłość i pomyśleć; co nas czeka w promieniach słońca i w blasku księżyca, gdy twarda, realna ziemia może jedynie przyciągać oddalonym urokiem. Zdarzają się w życiu czasami jedynie ikarowe wzloty, jednak i takie są potrzebne, by kolejne były już rozważne – nie tylko z głową w chmurach. O tym mówią zaprezentowane wiersze. Przedstawiając

utwory o tematyce lotniczej staramy się wyjść poza stratosferę, spoglądamy oczami liryka – pilota, nawigatora. Zbliżamy się do obcych planet, które mogą budzić trwogę, jednak umożliwiają również stawianie pytań i refleksji egzystencjalnych. Przechodzimy w stan nieważkości poetyckiej, który staje się wyjątkowym wyzwaniem twórczym. Wiersze i opowiadania nawiązują do dramatycznej historii Polski, w której lotnicy odegrali znaczącą, heroiczna rolę.” Anna Maria Mickiewicz Flying Between Words (Fragment wstępu, tłum.)

Come by here, my Lord, come by here Come by here, my Lord, come by here O Lord, come by here Churches burning here, come by here Someone’s starving, Lord, come by here Someone’s shooting, Lord, come by here We want justice, Lord, come by here We want freedom here, come by here Przyjdź tu, mój Boże, przyjdź tutaj Przyjdź tu, mój Boże, przyjdź tutaj Przyjdź tu, mój Boże, przyjdź tutaj O Boże, przyjdź tutaj Kościoły tu płoną, przyjdź tutaj Ktoś głoduje, Boże, przyjdź tutaj Ktoś strzela, Boże, przyjdź tutaj Chemy sprawiedliwości, Boże, przyjdź tutaj Chemy tu wolności, przyjdź tutaj Ta pieśń jest majestatycznie piękna. Ale byle kto może ją na byle jakiej gitarze wybrzdąkać. I każdy może napisać swój własny tekst. Śpiewa się ją mając nad głową tylko niebo; na harcerskich obozach, na górskich szlakach, na okrętach Greenpeace oraz w czasie strajków i demonstracji. Pete Seeger był zwykłym człowiekiem. Pete Seeger był też niezwykłą instytucją. Bez niego trudno wyobrazić sobie Newport Folk Festiwal, a bez NFF trudno wyobrazić sobie Monterey i Woodstock. Był jak wulkan. Wyrzucał z siebie diamenty, ale brylantowy szlif nadawali im najczęściej inni. Ruch pacyfistyczny nabrał rozpędu, gdy Marlene Dietrich zaśpiewała Where have all the flowers gone: … Where have all the flowers gone Yong girls picket them every one When will they ever learn… …Where have all the soldiers gone, Gone to graveyards every one When will they ever learn… Where have all the graveyards gone, Gone to flowers every one… When will they ever learn… …Gdzie się podziały kwiaty Dziewczęta je zerwały Czy oni się kiedyś nauczą… …Gdzie zniknęli żołnierze Leżą na cmentarzach Czy oni się kiedyś nauczą… Gdzie się podziały cmentarze Wyrosły na nich kwiaty Czy oni się kiedyś nauczą… I nie było takiej hippisowskiej komuny, w której nie rozbrzmiewała jego piosenka If I had a hummer (Peter, Paul and Mary): If I had a hammer, I’d hammer in the morning I’d hammer in the evening, All over this land I’d hammer out danger, I’d hammer out a warning I’d hammer out love between my brothers and my sisters, All over this land… Gdybym miał młot Waliłbym nim rano Waliłbym nim wieczorem W całym kraju Rozwaliłbym niebezpieczeństwo


nowy czas |02 (212) 2015

W całym kraju Rozwaliłbym niebezpieczeństwo Rozwaliłbym zagrożenie Wykułbym miłość pomiędzy moimi braćmi i siostrami W całym kraju... Zmarł 27 stycznia 2014. Został też po nim szum wiatru w żaglach i wody za rufą szkunera Clearwater. I czysta znów woda w rzece Hudson. – Byłam cnotliwą księżniczką – powiedziała Joan Baez. – Kochała nas wszystkich razem, a my kochaliśmy ją każdy osobno – powiedział chłopak z otaczającego ją wianka. Ojciec Joan pochodził z Meksyku, matka ze Szkocji. Miała czarne włosy, czarne oczy i nogi do nieba. W mydlanych pismach, ideałem piękna była w tym czasie Marilyn Monroe. Trudno więc nie uśmiechać się, słysząc jak śpiewa Green, Green Grass of Home: …Down the line I look and there comes Mary hair of gold and lips like cherries… Widzę jak ulicą nadchodzi złotowłosa Mary z ustami jak wisienki Polska. Rok 1972. Na kampingu koło zamku w Książu. Chłopak, na którego mówiliśmy Agata, grał i śpiewał: …Stop complaining, said the farmer Who told you a calf to be Why don’t you have wings to flay with Like the swallow so proud and free… Przestań narzekać, powiedział chłop Kto kazał ci być cielakiem Dlaczego nie masz skrzydeł Jak dumna i wolna jaskółka Donna Donna Donna Donna Donnna Donna… Calves are easily bound and slaughtered Never knowing the reason why But whoever treasures freedom Like the swallow has learned to fly… Cielaki łatwo zniewolić i zarżnąć Nigdy nie wiedzą dlaczego Każdy kto ceni wolność Musi nauczyć się fruwać jak jaskółka Nie rozumiałem wtedy jej słów, ale czułem, że jest czymś wyjątkowym. Baez zaśpiewała tę piosenkę po raz pierwszy w roku 1960. W muzyce folk to był Mount Everest. Istnieje wiele kobiet, które potrafią śpiewać tak, że pękają kryształowe kieliszki. Na wiecu (28.VIII.1963) kończącym Civil Right March on Washington, Joan zaśpiewała tak, że popękały szyby w Białym Domu: We shall overcome, We shall overcome, We shall overcome, some day. Oh, deep in my heart, I do believe We shall overcome, some day. Zwyciężymy, Zwyciężymy, któregoś dnia, Całym sercem, Wierzę Zwyciężymy, któregoś dnia. Oh, deep in my heart, I do believe… śpiewaliśmy w komunistycznych więzieniach. Teraz śpiewają tę pieśń Chińczycy, Brazylijczycy. 5.XI. 2010. New Haven, Connecticut, Shubert Theater Na scenie Joan Baez czyli piękna siwowłosa dziewczyna. Na sali siwowłosi chłopcy. …The night they drove old Dixie down And all the bells were ringing Tej nocy, opuszczono flagę Południa I dzwoniły wszystkie dzwony Nie. To nie było pożegnanie. Było tam też wielu dwudziestolatków. Fenomen piosenek folk polega na tym, że opowiadają często o czymś więcej niż „…ten Pan i ta Pani są w sobie zakochani... ”: Puff, the magic dragon lived by the sea And frolicked in the autumn mist in a land called Honah Lee A dragon lives forever but not so little boys

Chmurka, czarodziejski smok mieszkał nad morzem I rozrabiał w jesiennej mgle w krainie Honah Lee… Smok żyje wiecznie, nie tak jak mali chłopcy Painted wings and giant rings make way for other toys Without his life-long friend, Puff could not be brave So Puff that mighty dragon sadly slipped into his cave. Pomalowane skrzydła i wielkie kółka zastąpiły inne zabawki. Bez dozgonnego przyjaciela, Chmurka nie umiał być odważny I potężny smok, ze smutku zamknął się w sobie. Zawsze, gdy Peter, Paul and Mary śpiewali „Puff, The Magic Dragon”, małe dzieci śmiały się i klaskały, a większe dzieci doganiała nostalgia. To piosenka o dorastaniu w czasach hipsterów i hippisów. To hymn marihuany. (Puff to wydech; chmurka pary – chmurka dymu. Chłopiec ma na imię Jack Paper; jack to składanie, zginanie i zwijanie (np., scyzoryk to „jack knife”) – Jack Paper można więc rozumieć jako rolling paper czyli bibułka. A Honah Lee łatwo skojarzyć z miejscowością Hanalei na Hawajach, która słynęła z dobrej marihuany. I choć autor tego wiersza (Leonard Lipton) oraz Peter, Paul and Mary przeczą stanowczo temu, że jest to drug song to wierzą im tylko ci, którzy chcą im uwierzyć. Była też Judy Collins. Niebieskooka brunetka, przez którą Stephen Stills (Crosby, Stills & Nash) płakał na estradzie: Tearin’ yourself away from me now You are free and I am crying This does not mean I don't love you I do, that's forever… Odarłaś mnie z siebie Jesteś wolna a ja płaczę To nie znaczy Nie kocham Ciebie Kochm Cię, i tak będzie zawsze ... A Judy odpowiedziała mu piosenką napisaną przez Joni Mitchell; Rows and flows of angel hair And ice cream castle in the air And feather canyons ev’rywhere I’ ve looked at clouds that way But now they only block the sun They rain and snow on everyone So many things I would have done But clouds got in my way I’ve looked at clouds from both side now From up and down, and still somehow It’s cloud illusion I recall I really don’t know clouds at all… …But now old friend are acting strange… They shake their heads, they say I’ve changed Well something’s lost, but something’s gained In living ev’ry day I’ve looked at life from both sides now From win and lose and still somehow It’s life illusion I recall I really don’t know life at all Girlandy anielskich włosów Lodowe zamki nad głową Kaniony z puchu Tak widziałam chmury Teraz tylko zasłaniają słońce Deszcz i śnieg spada z nich na wszystkich Tyle rzeczy mogłam zrobić Ale chmury mi przeszkodziły Widziałam już chmury, z obu stron Z góry i z dołu, ale jakoś ciągle Pamiętam tylko ich nieprawdziwy obraz I nie wiem jakie chmury są... Teraz starzy przyjaciele dziwnie się zachowują Kiwają głowami, mówią że się zmieniłam Trudno, coś straciłam, coś zyskałam Żyjąc każdego dnia Widziałam już życie z obu stron Wygrywałam, przegrywałam, ale jakoś ciągle Widzę tylko nieprawdziwy obraz życia I nie wiem jakie życie jest

Chyba przetłumaczyłem-wyjaśniłem zbyt duży fragment tekstu tej piosenki. Nie umiałem odmówić sobie tej przyjemności. Richard Farina był mężem Mimi, młodszej siostry Joan Baez. Pisał i grał na Appalachian dulcimer (nie wiem, jak przetłumaczyć nazwę tego instrumentu – to coś pośredniego pomiędzy cymbałkami i cytrą). Mimi komponowała muzykę i grała na gitarze. Razem śpiewali Pick Up Your Sorrow: …Ah, but if somehow you could pack up your sorrows, And give them all to me, You would lose them, I know how to use them, Give them all to me. Jeśli mógłbyś spakować swoje smutki, I dać je mnie, Ty byś się ich pozbył, ja wiem co z nimi zrobić Daj mi je wszystkie. W dwa dni po wydaniu książki Been Down So Long It Looks Up to Me, Farina zginął w wypadku motocyklowym. Żal mi tego, czego nie zdążył napisać. Chyba mógłby to być nowy Kerouac lub Kesey. Tak doszliśmy do punktu, w którym Gibson ES-33” i Rickenbacker 12-string zaczeły wypierać Martin OM-28. Trójkąt bermudzki, w którym zniknęła tradycyjna muzyka folk, wyznaczają trzy piosenki. W roku 1964, The Animals zaśpiewali The House of the Rising Sun, czyli nieśmiertelny Dom wschodzącego słońca. Rok później, Bob Dylan zaśpiewał, na Newport Folk Festival Maggi’s Farm, przy akompaniamencie elektyrycznej gitary. Ostatni gwóźdź wbił, też w roku 1965, zespół The Byrds piosenką Turn! Turn! Turn!. Zaczęła się epoka folk-rock i psychedelic-rock.


32| drugi brzeg

02 (212) 2015 | nowy czas

Daniel Topolski 1945 – 2015 Życiorys Daniela Topolskiego może być symbolicznym skrótem polskiego losu na wygnaniu. Tuż po zakończeniu II wojny światowej w Wielkiej Brytanii to Polacy byli największą grupą etniczną między autochtonami, grupą niezbyt przychylnie akceptowaną. Tej niechęci doświadczała polska młodzież w brytyjskich szkołach, gdzie dochodziło bardzo często do brutalnej konfrontacji. Młodzi Polacy bronili swoich racji – fizycznie i intelektualnie. Musieli być lepsi w nauce i sporcie. Daniel Topolski, urodzony w 1945 roku w Londynie, też podjął to wyzwanie. Zarażony przez swojego ojca pasją wiosłowania oddał się bez reszty tej dyscyplinie, mimo że warunki fizyczne nie predystynowały go akurat do takiego sportu. Ale Daniel pokochał wioślarstwo. I kiedy został studentem Uniwersytetu w Oksfordzie, zgłosił się do słynnego klubu uniwersyteckiego. Spotkało go pierwsze rozczarowanie. Za niski, za lekki – brutalnie oświadczył selekcjoner. Daniel Topolski nie poddał się. Specjalną dietą zwiększył wagę. Przy drugim podejściu było lepiej i wkrótce pomimo niekorzystnych warunków fizycznych i dzięki mozolnej pracy znalazł się w uniwersyteckiej reprezentacji. Kiedy dziennikarze zapytali selekcjonera, jak może uzasadnić obecność Topolskiego w pierwszym składzie, ten bez wahania odpowiedział: to proste, kiedy Topolski jest w środku, kajak płynie szybciej. Był w zwycięskiej załodze w 1967 roku. W następnym roku Oksford przegrał z Cambridge. Przegrana spowodowała jeszcze większą determinację. Minęło kilka lat i Topolski już jako trener odniósł pierwsze zwycięstwo w 1976 roku. Największą jednak sensacją z perspektywy lat było to, że nie oddał zwycięstwa przez następne dziesięciolecie. W tym czasie doszło też do rzadkiego w zawodowym sporcie napięcia między zawodnikami i trenerem. Grupa amerykańskich wioślarzy z długą listą zwycięstw odeszła z zespołu na kilka tygodni przed regatami, protestując w ten sposób przeciwko „nieludzkim” metodom trenera. Topolski nie poddał się. Pozszywał zespół, powołując niedoświadczonych studentów. W dniu regat największym wyzwaniem okazała się pogoda. Topolski polecił wymienić wiosła na cięższe, drewniane, i skierował swoją załogę wzdłuż osłoniętego od wiatru brzegu Tamizy. Po jakimś czasie ten sam manewr wykonała załoga Cambridge, ale

zwycięstwo już należało do Topolskiego. Ten trudny czas i sensacyjne zwycięstwo Daniel Topolski wspólnie z Patrickiem Robinsonem opisali w książce True Blue. The Oxford Boat Race Mutiny. Sportowa pasja nie przeszkadzała Topolskiemu w nauce. Studiował geografię w New College, a studia te ukończył z wyróżnieniem. Potem przez kilka lat kontynuował karierę zawodnika. Pięć razy reprezentował Wielką Brytanię na międzynarodowych zawodach. W 1975 roku zdobył srebrny medal na mistrzostwach świata, a dwa lata później – złoty. Był czterokrotnie nagradzany na regatach w Henley. Wioślarstwo to pasja, a nie zawód. Nawet funkcja szkoleniowca w Oksfordzie była bezpłatna. Dlatego równolegle z karierą sportową Daniel Topolski rozpoczął pracę jako dziennikarz (BBC), zajmował się też zawodowo fotografią, był komentatorem sportowym. Nie zapomniał też o przedmiocie swoich studiów. Podróże do najbardziej odległych miejsc wzbogacały jego akademicką wiedzę. W 1972 roku odbył samotną podróż przez Afrykę. Przygoda ta trwała osiem miesięcy. Odwiedził też Pakistan, gdzie zamieszkał na dłuższy czas z tubylcami w odległych osadach. W latach osiemdziesiątych wraz ze swoim ojcem pojechał na sześć miesięcy do Ameryki Południowej – znaleźli się tam w środku lokalnego militarnego konfliktu. Spędzili jakiś czas w areszcie, z którego zostali zwolnieni po interwencji brytyjskiej ambasady. Przez cały ten czas, wypełniony treningami, zawodami i podróżami, Daniel Topolski uprawiał dziennikarstwo. Ponad 20 lat miał stałą kolumnę w „The Observer”, gdzie zamieszczał artykuły na temat wioślarstwa. O podróży afrykańskiej napisał swoją pierwszą książkę Muzungu: One Man’s Africa. Amerykańską podróż z ojcem utrwalił na taśmie filmowej. Z tych materiałów powstał film emitowany przez BBC w serii The World About Us. To niezwykłe doświadczenie Topolski opisał w swojej kolejnej książce „Travels with My Father: A South American Journey(1983). Na podstawie książki True Blue. The Oxford Boat Race Mutiny powstał film fabularny, w którym rolę główną zagrał Dominic West. Daniel Topolski był typem rebelianta, nie tylko w swojej karie-

rze sportowej. Niekonwencjonalnie ubrany, z długimi włosami, nonszalancki i gdzieś w niewidoczny sposób skoncentrowany na tym, co robił. W wioślarskiej rywalizacji Oksford–Cambridge na długo zostanie legendą i rekordzistą. W ostatnich latach całą swoją energię poświęcił na zabezpieczenie spuścizny swojego ojca, wybitnego polskiego malarza Feliksa Topolskiego. Pracownia ojca pod arkadami między stacją Waterloo a mostem po kilkunastu latach od śmierci artysty ponownie, dzięki wysiłkom Daniela Topolskiego oraz jego siostry Teresy, stała się miejscem otwartym – trochę muzeum, ale w klimacie artystycznej pracowni, gdzie obecność mistrza jest odczuwalna. W otwarciu muzeum Topolski Century wzięły udział najważniejsze osobistości stolicy i okolic, a także przedstawiciele polskiej diaspory (pisaliśmy o tym w „Nowym Czasie” (nr 6/22/2009). To było duże wydarzenie. Wtedy, kiedy polska diaspora zmniejszała swoje zasoby, Daniel Topolski zaangażował się w utrwalanie spuścizny ojca, również i naszej. Tego wielkiego dzieła dokonał bez organizacyjnego wsparcia. Największym jego atutem była cecha zahartowana w sporcie – przekonanie, że musi zwyciężyć. Na każdym etapie realizacji tego projektu były wyzwania. Przekonać lokalne władze, właściciela miejsca, podpisać nową umowę gwarantującą ciągłość, pozyskać ogromne finansowe wsparcie. Udało się – w pracowni Topolskiego jest stała wystawa prac artysty, gigantycznych prac zajmujących całe ściany tej niezwykłej przestrzeni oraz… małe bistro, gdzie można zjeść kanapkę z wołowiną, węgierski gulasz lub wypić filiżankę dobrej kawy. Daniel Topolski, nim przedwcześnie odszedł, zdążył zabiezpieczyć spuściznę ojca. Grzegorz Małkiewicz

Dzięki staraniom Daniela i jego siostry Teresy pracownia ich ojca Feliksa Topolskiego w pobliżu Waterloo Bridge została zachowana i zamieniona na stałą ekspozycję prac wielkiego artysty

PS. W kolekcji POSK-u znajduje się obraz Feliksa Topolskiego – klubowa scena w Ognisku Polskim. Pomyślałem kiedyś, dosyć dawno temu, że taki obraz eksponowany w dość niewidocznym miejscu w POSK-u powinien być wypożyczony i pokazany w Ognisku. Spotkałem się z bezwarunkowym przyznaniem mi racji. I nic. Topolski w POSK-u zawisł w jeszcze gorszym miejscu. Chciałem prosić Daniela Topolskiego o wsparcie. Nie zdążyłem.


drugi brzeg |33

nowy czas |02 (212) 2015

Bohdan Tomaszewski 1921 – 2015 Bohdan Tomaszewski to historia nie tylko sportu. Urodził się przy ul. Noakowskiego w Warszawie. Jego ojciec był inżynierem i posiadał własną firmę, budował m.in. umocnienie na granicy polskosowieckiej. Matka Troyan-Czaykowska pochodziła ze środowiska drobnej szlachty z kresowym rodowodem. W okresie międzywojennym odbiera lekcję patriotycznego wychowania, działalności harcerskiej, wspominał też fascynację radiową transmisją z pogrzebu marszałka Piłsudskiego, którą prowadził red. Małgorzewski. No i pierwsze fascynacje sportowe. Na Polu Mokotowskim zakłada z braćmi Wiesławem i Januszem oraz kolegami z pobliskich szkół drużynę piłkarską MKS „Wyścig”. Klub miał pewne sukcesy. Wygrywał 6:1 z „Warszawianką”, 4:0 z juniorami Legii. Bohdan Tomaszewski próbował swoich sił jako bramkarz, później jako lewy łącznik. W klubie uprawiał także szermierkę, boks i lekką atletykę. A później przyszedł czas tenisa w sekcji Legii. Tenisowy egzamin zdawał u wicemistrzyni Polski Heleny Łuniewskiej. Gorzej bywało z nauką, bo stracił rok w gimnazjum im. Stanisława Staszica. Sukcesów sportowych zaczęło jedna przybywać. W Łodzi, na kortach klubu Wima, został mistrzem Polski kadetów. Zdążył też zdobyć wicemistrzostwo kraju juniorów w deblu i w 1939 roku mistrzostwo – z Henrykiem Zborowskim. Wyjazdy na pierwszy cykl turniejów do Francji uniemożliwił wybuch wojny. W czasie okupacji uczył się na tajnych kompletach w Szkole Głównej Handlowej. Brał także udział w konspiracji w Związku Walki Zbrojnej razem z innymi tenisistami Legii. Z tenisem się nie rozstawał. Grał w czasie okupacji, ale też po wojnie. Został mistrzem Szczecina, doszedł do ćwierćfinału Mistrzostw Polski w 1947 roku. Po wojnie wyjechał na tzw. „Ziemie Odzyskane”. W Koszalinie organizował życie sportowe i zaczął pisać pierwsze informacje sportowe w „Wiadomościach Koszalińskich”. Później był krótko w Sopocie recepcjonistą w Grand Hotelu i na dłużej osiadł w Szczecinie, gdzie przez dwa lata pisał do „Kuriera Szczecińskiego”, pojawiły się też pierwsze komentarze dla szczecińskiej rozgłośni Polskiego Radia. Wiosną 1947 roku został wyznaczony przez Polskie Radio do komentowania meczu o Puchar Daviesa Polska-Anglia. Był to pierwszy poważny debiut antenowy Tomaszewskiego. Przenosi się do Warszawy, pracuje najpierw w „Wieczorze”, a później w „Expressie Wieczornym”. Bycie dziennikarzem w PRL wiązało się z wieloma „kompromisami”. W przypadku dziennikarza sportowego było czasami łatwiej, ale i tu płaciło się za uprawianie zawodu konkretną cenę. Tomaszewski stał się gwiazdą dziennikarską po roku 1956, w czasach „odwilży”. Przedwojenne maniery, naśladowanie takich przedwojennych mistrzów jak Trojanowski (po wojnie komentował sport dla Wolnej Europy), wnosiły do jego relacji pewną oryginalność. W dodatku znał się na sporcie, a jego relacje z Olimpiady w Melbourne w1956 były mini-słuchowiskami budującymi atmosferę i pokazującymi heroizm zmagań i rywalizacji. W Australii narodziła się jego legenda. Później były kolejne sukcesy. Słynne relacje z helikoptera na Wyścigach Pokoju. Tomaszewski wniósł ze sobą pewien powiew oryginalności i to nie tylko ze względu na barwę głosu, czy styl komentarzy. Tworzyło go wiele elementów, od sposobu ubierania się, nieco flegmatycznego wysławiania, po zainteresowanie tenisem, który w latach realnego socjalizmu, jako sport poniekąd elitarny, nie był specjalnie hołubioną dyscypliną. Popularności dodawało chyba i to, że w tamtych czasach dziennikarstwo sportowe było najbliższe... rzeczywistości. Warto dodać, że oryginalność jego komentarzy miała czasami anegdotyczne źródła. Do historii przeszły np. przerwy w komentowaniu spotkań tenisowych, kiedy to red. Bohdan Tomaszewski zostawiał słuchaczy „sam na sam” z odgłosami kortu, odbijającej się piłeczki, westchnieniami publiczności... Dawało to niezapomniany efekt pewnego misterium meczu. Tymczasem w rzeczywistości bywało tak, że owe przerwy redaktor wykorzystywał po prostu na wypalenie w spokoju papierosa. Na takie „zagranie” mogli sobie jednak pozwalać jedynie prawdziwi wirtuozi słowa. Pozycja Tomaszewskiego w dziennikarstwie sportowym była niekwestionowana. „Zaliczał” kolejne igrzyska olimpijskie, jego głos kojarzył się z wielkimi wydarzeniami i sukcesami polskiej lekkiej atletyki, tenisa, boksu. W epoce TV zmieniła się trochę forma

Tomaszewski stał się gwiazdą dziennikarską po roku 1956, w czasach „odwilży”. Przedwojenne maniery, naśladowanie takich mistrzów jak Trojanowski, wnosiły do jego relacji pewną oryginalność. W dodatku znał się na sporcie. komentarzy. Obraz zaczął zastępować plastykę słowa. Bohdan Tomaszewski odnalazł się i tu. Przez pewien czas kierował nawet działem publicystyki Redakcji Sportowej TVP, poprowadził też z Ireną Dziedzic kilka wydań „Tele-Echa”. Jednak dla całego pokolenia pozostał wirtuozem przede wszystkim mikrofonu radiowego. Kochał sport, co dzisiaj nie jest zjawiskiem oczywistym. Ostatnią relację sportową Bohdan Tomaszewski prowadził w czasie lekkoatletycznego Pucharu Świata w Rzymie jesienią 1981 roku. Wcześniej była jeszcze olimpiada w Moskwie w 1980 roku. Po stanie wojennym przestał się w mediach pokazywać i przeszedł na wcześniejszą emeryturę. Wrócił do TV i radia dopiero po 1989 roku. Były to już dość sporadyczne, gościnne występy emeryta, którego można było jeszcze posłuchać w transmisjach tenisa „Polsatu” i poczytać od czasu do czasu w „Rzeczpospolitej”. „Firma” Tomaszewski to nie tylko sportowe relacje. Popularyzował sport m.in. jako autor kilku książek, by wymienić takie pozycje jak: Halo, halo! Tu mikrofony Polskiego Radia w Melbourne, Milczące stadiony, Romantyczne mecze, Listy oldboya, czyli olimpijskie Somosierry, Proszę o klucz, Łączymy się ze stadionem, Przeżyjmy to jeszcze raz. Był też sportowym felietonistą. W „Kulturze” prowadził cykl pod tytułem „Laury i kolce”, w smutnych latach 80. dzielił się swoimi sportowymi doświadczeniami w felietonach drukowanych w „Przeglądzie Katolickim”. Był nie tylko dziennikarzem, ale i autorem scenariuszy. Debiutem był jeszcze socrealistyczny Zaczarowany rower z 1951 roku. Na znacznie wyższym poziomie były już scenariusze takich filmów jak

Bokser i Czekam w Monte Carlo. Miał też kilka epizodów aktorskich – rolę oficera wojska w filmie Andrzeja Wajdy Krajobraz po bitwie i dziennikarza sportowego, czyli samego siebie, w filmach Stanisława Barei Mąż swojej żony, Andrzeja Konica Motodrama i w Wojnie domowej Jerzego Gruzy. Nie będzie jednak przesadą stwierdzenie, że wśród wszystkich dyscyplin sportu, jego największą pasją pozostawał tenis. Poza karierą zawodniczą, czy specjalizacją dziennikarską, która pozwalała mu towarzyszyć sukcesom Fibaka i po latach Radwańskiej, był także tenisowym działaczem i popularyzatorem tego sportu. Jego największym osiągnięciem jest turniej „Bohdan Tomaszewski Cup” – Międzynarodowy Turniej Tenisowy dla zawodników do lat 16 imienia samego redaktora, który wszedł do Tennis Europe kategorii I. Dwukrotnie w latach 2007–2008 patronat honorowy nad tym turniejem obejmował prezydent RP Lech Kaczyński. Tomaszewski miał też pewną odwagę, która kazała mu się uczciwie rozliczać się z najciemniejszymi stronami życiorysu. A takowe też miał. Jeden z najbardziej wstydliwych takich epizodów opisał sam: „Swoją uległość wobec Służby Bezpieczeństwa PRL wciąż uważam za niesprostanie ideałom, w jakich wzrastałem w domu i wśród wspaniałych ludzi, którzy stawali się dla mnie przykładem”. Chodzi o współpracę z UB i SB. Podczas wyjazdu do Szwecji w 1950 roku na mecz tenisowy Szwecja-Polska w ramach rozgrywek o „Puchar Davisa” młody redaktor bez zawiadomienia „opiekunów” odwiedził centralę radia szwedzkiego, skąd miał wysłać sprawozdania, a dodatkowo wdał się w rozmowę z dyplomatą angielskim Robertem Sneddonem, który odwiedził polską ekipę w czasie treningu. Sneddon pracował wcześniej w ambasadzie angielskiej w Warszawie, którą opuścił oskarżony o szpiegostwo. Te dwa przypadki stały się powodem rozpracowania Tomaszewskiego przez MBP. Dziennikarz sam tak o tym pisze: „Wyraźnie dawali do zrozumienia, że jeżeli informacje się potwierdzą, postawione mi zostaną zarzuty o zdradę i szpiegostwo. Wówczas procesy takie kończyły się karą śmierci” – dawali do zrozumienia. (...) pod koniec oznajmili, że najlepszym wyjściem dla mnie będzie, jeśli podpiszę pewien dokument. Podyktowano mi go i kazano podpisać. Wyznam, że od tamtej chwili aż po dziś dzień odczuwam gorzkie uczucie. Daleko mi do bohaterskich akowców, których stać było na zniesienie najcięższych cierpień, a jednak nie podpisali. To nie jest tłumaczenie z mojej strony. Natomiast szczera chęć podzielenia się głębokim zawodem, jaki odczuwam do siebie”. Jest to straszliwy epizod złamania człowieka. Od tego czasu Bohdan Tomaszewski musiał składać raporty ze swoich zagranicznych wyjazdów. Jego przypadek potwierdza, że w czasach PRL, SB kontrolowała niemal wszystkich państwowych „obieżyświatów”. Zresztą i sam był obiektem donosów innych. We wspomnieniach Tomaszewski sam sobie postawił pytanie – „Czy można choć w pewnej mierze zrehabilitować się za to, co podpisałem i robiłem po roku 1954?”. Pewną formą ekspiacji było zapewne jego włączenie się w upamiętnianie historii i etosu AK. Był inicjatorem powstania Społecznego Komitetu Pamięci gen. Grota-Roweckiego i Jego Żołnierzy i jak sam pisze: „w 1982 r. wmurowaliśmy tablicę na murze więzienia przy ul. Rakowieckiej poświęconą pamięci zamordowanym akowcom. A rok wcześniej dzięki ówczesnemu kanclerzowi Kurii Warszawskiej ks. Zdzisławowi Królowi otrzymaliśmy na Powązkach w Alei Zasłużonych specjalne miejsce, abyśmy mogli wznieść skromny pomnik dla uczczenia Polskiego Państwa Podziemnego. (...) Poza tym zaangażowałem się w walkę o pomnik Powstania Warszawskiego. Kolejnym osiągnięciem Komitetu było uroczyste otwarcie mostu im. gen. Grota-Roweckiego 29 listopada 1981 r. w Warszawie. (...) U schyłku PRL przyjąłem propozycję od koleżanki, bym wziął udział w pracy Radia „Solidarni”. Nagrywaliśmy audycję w skromnym studiu. Powierzono mi zaszczytną funkcję nagrania sygnału wstępnego dla tego niszowego programu. Wspomnienia ohydy PRL kąsają nawet po latach. W dniu pogrzebu Bohdana Tomaszewskiego wolę jednak zamknąć oczy i wspomnieć towarzyszący mi przez lata tembr głosu wypowiadającego sakramentalny koniec widowiska: „gem, set, mecz”... Bogdan Dobosz


02 (212) 2015 | nowy czas

„Espanię Forever i to było chyba naturalne, że dotarła na szczyt listy. Piękne wspomnienia… Jak często spotykał się pan z ingerencją PRL-owskiej cenzury w zestaw piosenek trójkowego TOP20?

– Najgorzej było, kiedy Maanam miał trzy piosenki w zestawieniu, a tu przyszła wiadomość, że zdejmujemy Maanam z anteny. Kora nie chciała wystąpić w Kongresowej dla gości ze Związku Radzieckiego. I masz babo placek! Jak ja mam usunąć trzy piosenki z listy? Wyciąłem werble z To tylko tango i kiedy miała na liście grać piosenka Maanamu, leciały werble. Kora do dziś to wspomina. Ja też… Nie podobał się jeszcze tekst piosenki Praktyczny kolor. Że wszystko jest szare. A to taki ładny kolor. Wtedy nie był w modzie. Ale piosenka nie była wielkim hitem. Piotr Kaczkowski, Wojciech Mann, Marek Niedźwiecki, Tomasz Beksiński. Wykreowaliście w Trójce niedościgniony poziom i styl prowadzenia audycji, który całkowicie różnił się od jakże często bezsensownego słowotoku, jaki dominuje dziś w niektórych stacjach komercyjnych. Czy zgodzi się pan ze mną, że coraz rzadziej spotyka się radiowców, którzy mają słuchaczowi coś do powiedzenia, a coraz częściej takich, którzy potrafią mówić na tyle szybko, aby umiejętnie wstrzelić się w niewielką lukę czasową pomiędzy jedną a drugą porcję reklam?

– No tak, ale to przyszło do nas z Zachodu! Najpierw radio autorskie, a potem niestety formatowane. Widać słuchacze też tego chcą, bo jednak stacje komercyjne mają lepsze wyniki słuchalności. Jakoś zresztą w te badania nie bardzo chce mi się wierzyć, ale są prawdziwe, niech więc jest, jak jest.

Ten cudowny kontynent urzekł mnie naturą, przyrodą, winem… Wszystkim po trochu – mówi Marek Niedźwiecki

Każda audycja to wyzwanie Nie wierzę w życie pozaradiowe – tak zatytułował swoją książkę. – To nadal pasja, uzależnienie, miłość, a dopiero na końcu także zawód. Każdy dzień jest inny – mówi znany prezenter III Programu Polskiego Radia, twórca kultowej Listy przebojów Trójki Marek Niedźwiecki w rozmowie ze Sławomirem Orwatem Nie słuchaj radia, Marek. Radio ci chleba nie da – miał kiedyś powiedzieć panu ojciec. Skąd się w takim razie wzięło pana zamiłowanie do muzyki i jaki moment w pana życiu o tej pasji zadecydował?

– Radio było w moim domu od zawsze. Najpierw Pionier. W 1973 była już Eroica, z możliwością słuchania UKF. Pamiętam, jak nagrywałem z Trójki Dark Side of the Moon Pink Floyd. Pasja przyszła ze słuchania radia. W Jedynce pod koniec lat 60. była audycja Popołudnie z młodością. Ja byłem nastolatkiem. Radio stało się dla mnie teatrem wyobraźni. W ramach tej audycji w każdą sobotę o godz. 18.00 była Lista przebojów Studia Rytm. Wtedy sobie wymyśliłem, że kiedy dorosnę, to będę prowadził w radiu listę przebojów. Najchętniej w Trójce. Warto marzyć? Czy po kilkudziesięciu latach pracy w wymarzonym zawodzie radio nadal jest dla pana tym samym rodzajem uzależnienia, jakim było wówczas?

świadkiem czegoś ważnego, nagrywałem ten program na starym grundigu. Jak pan sam wspomina to historyczne notowanie?

– Dla mnie to była wtedy po prostu kolejna audycja do poprowadzenia. Spełniało się moje największe marzenie. Byłem mocno podekscytowany, ale miałem „pietra”. A co będzie, jak mi się nie uda? Niby poprowadziłem już takie audycje w Żaku i Jedynce (1981), ale to była Trójka! Poszło… Pomógł mi wtedy realizator audycji Marek Dalba. Ja chciałem być jak Casey Kasem (American Top 40), a on stwierdził, że to nudy i wszyscy wyłączą radio. Uwierzyłem mu, bo miał już wtedy ogromne doświadczenie. No i stałem się Panem Markiem od Listy w Trójce. Największa fala wspomnień pojawiała się z okazji 1000 notowania. Dostałem wtedy nawet kilka notowań z początku listy nagranych na CD. To było niesamowite. Jak bardzo jedna audycja radiowa jednoczy kilka pokoleń słuchaczy Trójki.

– Nic się nie zmieniło. Nie wierzę w życie pozaradiowe. To nadal pasja, uzależnienie, miłość, a dopiero na końcu także zawód. Każdy dzień jest inny, nie ma rutyny. Każda audycja to wyzwanie. Na 100 procent. A że nie zawsze się udaje? Jak to w życiu. Jestem szczęściarzem, bo robię to, co lubię, w sumie od ponad 40 lat. Lubię uciekać na końce świata, ale potem chętniej wracam do wspaniałej codzienności.

Lista przebojów Trójki to bodajże jedyny program radiowy, który był w stanie konkurować z meczami reprezentacji Polski w czasach, gdy nasi piłkarze jeszcze liczyli się na świecie. 10 lipca 1982 roku, gdy nasza reprezentacja grała w Hiszpanii mecz z Francją o trzecie miejsce na świecie, na liście Trójki numerem jeden został utwór Espana Forever grupy Maanam.

Pamiętam dzień, w którym poprowadził pan pierwsze notowanie Listy przebojów Programu III. Siedziałem wówczas przy radiowym głośniku i czując, że jestem

– To w Trójce właśnie w czasie tych mistrzostw kolega wymyślił hasło: „Co innego widzisz, co innego słyszysz”. Chodziło o to, żeby oglądać mecz, ale słuchać Trójki, bo my komentowaliśmy to, co się działo na boisku. Marek Jackowski napisał piękną

Jak ocenia pan szanse muzyków emigracyjnych na zdobycie popularności w Polsce? Czy zauważenie przez dziennikarzy Trójki takich artystów, jak Monika Lidke, Agata Rozumek czy posiadającej polskie korzenie Katy Carr ma szanse przełożyć się na większe zainteresowanie polskich mediów i agencji promocyjnych całym środowiskiem muzyków żyjących na obczyźnie?

– Artyści powinni nam dać znać, że są, tworzą, grają, nagrywają. I tak się dzieje. Coraz częściej dostaję takie przesyłki, nie tylko z Wielkiej Brytanii. Czy utalentowany artysta, który nie wydał jeszcze płyty, ma szansę pojawić się na antenie ogólnopolskiej?

– Jest trudniej, ale i łatwiej. Internet. Teraz każdy może nagrać swoje utwory i umieścić je w sieci. Już tylu artystów z tego skorzystało. Także u nas. Julia Marcell jest tutaj jednym z przykładów. Pojawienie się w sieci daje niesamowite możliwości. Z tym, że trzeba to z tej sieci wyłowić. Ale to już inna sprawa… Odnoszę wrażenie, że współczesne kreowanie popularności przez media bardzo często nie jest poparte talentem lub zasługami artystyczno-zawodowymi osoby kreowanej, a kojarzy się coraz częściej z medialnym populizmem.

– Niestety tak jest. Ale taki jest nasz współczesny świat. Robić swoje, to moja dewiza. A przy okazji, nie bywam, nie daję się zaprosić, uciekam od zgiełku. Jestem obok głównego nurtu, ale to świadomy wybór. Nie interesuje mnie taka popularność. Smutne jest to, że teraz można wylansować każdego. Nawet kogoś, kto nie umie śpiewać i grać… Kiedy odkrył pan w sobie duszę podróżnika i za co tak bardzo pokochał pan Australię?

– Podróżować chciałem od zawsze. Ale dopiero teraz wszystko w tej mierze jest możliwe. Teraz, kiedy już nie bardzo mi się chce. Australia? Jedenaście razy, ale nie wiem, czy będzie następny raz. Nic na siłę. Ten cudowny kontynent urzekł mnie naturą, przyrodą, winem… Wszystkim po trochu. A może także tym, że kiedy uciekam od zimy, to tam akurat trafiam na środek lata. A ja lubię lato. Kocham słońce. Daje mi siłę i chęć do działania. Jaka jest polska dziesiątka utworów wszechczasów według Marka Niedźwieckiego?

– A to nie jest łatwe pytanie. Chyba bym się skoncentrował na przełomie lat 60 i 70. Niemen – Jednego serca, ABC – Asfaltowe łąki, Halina Frąckowiak – Idę dalej, Breakout – Na drugim brzegu tęczy, Marek Grechuta – Korowód, Tadeusz Woźniak – Zegarmistrz światła, Skaldowie – Cała jesteś w skowronkach, Maryla Rodowicz Żyj mój świecie, Bemibek – Sprzedaj mnie wiatrowi, Czerwone Gitary – Kwiaty we włosach. Wystarczy…


pytania obieżyświata |35

nowy czas |02 (212) 2015

Wnuk z Vanuatu

Włodzimierz Fenrych

W

nuk z Vanuatu, Wódz Roy Mata miał pięćdziesiąt żon, a kiedy zmarł, wszystkie one zostały razem z nim żywcem pogrzebane. Wódz Roy Mata przyniósł pokój na archipelag Vanuatu – jak głosi legenda. Przybył ze wschodu i podporządkował sobie wszystkich wodzów na Efate i okolicznych wyspach – tak zapanował pokój. Za jego panowania prowadzenie wojen karane było śmiercią. Kiedy zmarł, pochowane razem z nim zostały nie tylko jego żony, ale także podlegli mu pomniejsi wodzowie – jak głosi podanie, a miejsce, gdzie Roy Mata został pochowany, do dziś jest otoczone kultem. Legenda, jak to legenda, mogła być ubarwiona albo w ogóle wymyślona. W latach sześćdziesiątych ubiegłego stulecia francuski archeolog Jose Garanger prowadził wykopaliska w miejscu, gdzie pochowany był Roy Mata z całym dworem i znalazł tam jeden szkielet z oznakami władzy wodzowskiej oraz kilka innych, które miały skrępowane ręce i nogi. Informacje o tych wykopaliskach, obficie ilustrowane zdjęciami, można znaleźć w Muzeum Narodowym w Port Vila. Na Vanuatu wódz mógł mieć kilka żon. Musiały być one posłuszne, bo w przeciwnym razie mogły skończyć w postaci kolacji (to nie moje sformułowanie, tak mi opowiadał Hardiman, rodowity Ni-Vanuatu, właściciel sklepu ze sztuką w Port Vila). Na Vanuatu ludzkie mięso znikło z jadłospisu dopiero w latach sześćdziesiątych XX wieku, przy czym wcale niekoniecznie spożywani byli zdobyci na wojnie wrogowie. Najbliższa rodzina była cały czas pod ręką, a dla wodza, który miał kilka żon i kilkadziesiąt dzieci, przeznaczenie któregoś pulchnego wnuka na kolację nie stanowiło wielkiego problemu. Jeszcze na początku lat osiemdziesiątych ubiegłego stulecia jeden z wodzów na wyspie Malekula wybrał już sobie wnuka na wieczorny posiłek, ale niedoszłe danie na kolację (też nie moje określenie tylko Hardimana) miało osiem lat, zwęszyło, co się święci i zwiało. Dziś jest kierowcą autobusu w Port Vila, Hardiman go dobrze zna, więc informacje te ma z pierwszej ręki. Witamy na Vanuatu, rajskim archipelagu, gdzie na niektórych wyspach nie ma dróg, nie ma samochodów, nie ma prądu, nie ma bieżącej wody, a także nie ma betonowych budynków, wszystkie domy są zbudowane bowiem z plecionego bambusa i pni powiązanych lianami. Wszystkie – domy mieszkalne, szkoły, kościoły, nakamale (nakamal to jest główny budynek we wsi, na placu przed nim odbywają się publiczne ceremonie, takie jak śluby i nominacje na wodza). Witamy w Republice Vanuatu, która nie posiada armii, a policjantów w całym kraju jest mniej niż sześciuset, na niektórych wyspach natomiast nie ma ich wcale. I tam, gdzie ich nie ma, władzę sprawują wiejscy wodzowie. Tam natomiast, gdzie policjanci są, władza również jest w rękach wodzów, a policjanci wzywani są tylko w szczególnie drastycznych sytuacjach. Jedzenie ludzkiego mięsa jest dziś nielegalne, ale żeby zostać wodzem, trzeba udowodnić, że się potrafi zabijać. Ofiarami są świnie, które w czasie ceremonii nominacji na wodza czekają na swój los na placu przed nakamalem, przywiązane do świeżo zasadzonego palmowego drzewka. Przy wejściu do nakamalu jest orkiestra – bębniści grający na szczelinowych tam-tamach. Korowód taneczny krąży wokół ofiar, kandydat na wodza jest łatwy do rozpoznania w tym korowodzie, bo to on trzyma w ręku siekierę. W odpowiednim momencie knur dostaje siekierą w głowę i pada w konwulsjach, krew spływa po pysku, a korowód

dalej tańczy wokół następnej ofiary. To nie jest fikcja literacka, byłem świadkiem takiej ceremonii na Wyspie Zesłania Ducha Świętego. Wyspa ta jest długa i wąska, rozciągnięta z północy na południe. W południowej części bywają turyści, tam bowiem odbywa się rytuał inicjacyjny, którego częścią jest skakanie na główkę z wysokiej platformy z lianami przywiązanymi do kostek, tak że skaczący na ziemię nie spada, tylko zawisa nad nią, dyndając. Na północy turystów nie ma, a tam właśnie byłem świadkiem zarąbywania świń – jako jedyny biały człowiek obecny przy ceremonii. Z kolei z północy tej wyspy, a także z sąsiadującej z nią wyspy Ambae, pochodzi elita intelektualna kraju. Na lotnisku (nazwijmy to lotniskiem – stanowi je porośnięty trawą pas startowy oraz stojąca przy jednym końcu budka) minąłem się z odwiedzającymi rodzinę wicepremierem oraz prokuratorem generalnym. Obaj szli z charakterystyczną laską wodza, z czego wynika, że kiedyś musieli przyłożyć siekierą w łeb świni przywiązanej do drzewka. Kandydat na wodza, którego widziałem tańczącego z siekierą w ręce, jest znanym lekarzem, praktykującym w stolicy. Pastor Walter Lini, pierwszy premier niepodległego Vanuatu, też pochodził z tych okolic i tu znajduje się dziś jego grób. Nie na wszystkich wyspach archipelagu kandydat na wodza musi zarąbać świnię. Na wyspie Tanna wodzem zostaje najstarszy syn poprzedniego wodza, tak jak Jack Waiwai, który był moim przewodnikiem po tamtejszym buszu. Wódz Jack czuł ze mną pewne pokrewieństwo duchowe – był w moim wieku, parę lat temu zmarła mu małżonka, tyle że w przeciwieństwie do mnie miał już grono wnuków. Na wyspę Tanna przyjeżdżają turyści. Jest tam najważniejsza atrakcja turystyczna archipelagu: wulkan Yasur, podobno najłatwiej dostępny aktywny wulkan na świecie. Można tam samochodem terenowym podjechać pod sam stok, wybetonowaną ścieżką podejść ostatnie sto metrów na krawędź krateru i spojrzeć w charkające ogniem gardło piekła. Lotnisko na Tannie to nie skoszony pas trawy, lecz porządny wyasfaltowany pas startowy, na którym lądują wielkie odrzutowce. Lotnisko jest przy miejscowości Lenakel, zwanej przez miejscowych Black Man Town, choć cała miejskość polega na tym, że nie wszystkie budynki plecione są z bambusa. Jest tam kilka murowanych domów, w których są sklepy, bank, nawet restauracje. Byłem tam z moim małym przyjacielem Gibsonem, wnukiem wodza Jacka; chodził ze mną za rękę, patrząc szeroko otwartymi oczami na wielki świat. Lenakel to dla Gibsona wielki świat, na co dzień mieszka po drugiej stronie wyspy, we wsi Iatapu. Jest to tak zwana custom village, gdzie turyści mogą przyjechać i sfotografować Papuasów wykonujących ludowe tańce w tradycyjnych strojach. Na wyspie Tanna tradycyjny strój męski składa się wyłącznie z pokrowca na penisa, oczywiście znacznie większego niż sam penis i zawsze sterczącego w górę; strój kobiecy to spódnica z trawy zasłaniająca również pośladki (ale góry już nie). Mieszkańcy wsi Iatapu ubierają się w te stroje wyłącznie wtedy, kiedy turyści przyjeżdżają zobaczyć tradycyjne tańce i płacą za przywilej robienia zdjęć. Za zarobione pieniądze mieszkańcy wsi kupują normalne ubrania, które noszą na co dzień. Ale tylko dorośli, dzieci, tak jak mój czte-

Żeby zostać wodzem trzeba udowodnić, że się potrafi zabijać. Ofiarami są świnie przywiązane do świeżo zasadzonego palmowego drzewka

roletni przyjaciel Gibson, biegają, jak je Pan Bóg stworzył. W tej wsi mieszkałem kilka dni. Widziałem, jak przyjeżdżają turyści z aparatami, a mieszkańcy rozbierają się na ich cześć. Mały Gibson przez ten czas wszędzie ze mną chodził za rękę, w stroju adamowym oczywiście. Ubrano go tylko na wyprawę do Lenakel, Miasta Czarnych Ludzi. Nie wiem, dlaczego sobie tak mnie upodobał, nie mogłem nawet z nim pogadać, bo czterolatek nie znał angielskiego. Kiedy musiałem wyjeżdżać, Gibson się popłakał. Siedzieliśmy przy ostatnim śniadaniu, mały Gibson u mnie na kolanach, a jego dziadek, wódz Jack, ze mną przy stole. – Jeśli chcesz, możesz go zabrać ze sobą – powiedział wódz Jack. – Jak to zabrać ze sobą? Przecież on by płakał za mamą i tatą, a mama i tata za nim. – No, może by płakali, ale ty mu dasz moc, a w przyszłości on będzie mógł pomóc swojej wspólnocie. Wódz Jack mówił najzupełniej poważnie.

Na wyspie Tanna dzieci, takie jak mój czteroletni przyjaciel Gibson, biegają jak je Pan Bóg stworzył

Na Vanuatu nie ma betonowych budynków, wszystkie domy są zbudowane z plecionego bambusa i pni powiązanych lianami


36| historie nie tylko zasłyszane

Opowieści londyńskie:

Miłość

cz. I

Jacek Ozaist

K

toś znów trącił go łokciem i zniknął za rogiem. Ted wściekle machnął ręką, próbując odwdzięczyć się intruzowi, ale jedynie przeszył łokciem powietrze. Ci londyńczycy biegli do pracy tak szybko! Wytworni, wystrojeni, w gładkich garniturach od najlepszych krawców i pięknie wyglansowanych markowych butach. A te ich torby! Ted też kiedyś miał taką. Ciemnobrązową, wiśniową albo może w kolorze burgunda – dokładnie nie pamiętał. Wszystko w jego pamięci spłowiało, straciło blask, zstąpiło w szarą jednolitą masę. Kolejny elegant potrącił go, biegnąc chodnikiem. Ten przynajmniej obrócił się przez ramię i posłał mu przepraszający uśmiech. Ted chciał się odwzajemnić, lecz nie było komu. Tamten człowiek już dawno zniknął, jak gdyby nigdy nie istniał. – Ludzie, nie pędźcie tak – mruknął Ted. – Świat na was poczeka, a jak nie poczeka, to nie jest wart czekania. Nie trzeba za nim biegać. W oknie wystawowym zobaczył niskiego, korpulentnego człowieka o pooranej zmarszczkami twarzy, ubranego w odbijający światło kombinezon sprzątacza ulic. Dopiero po dłuższej chwili dotarło do niego, że ten człowiek w szybie to on sam. Żołądek podszedł mu do gardła. Ted schylił się i spróbował zwymiotować, lecz to były tylko suche torsje. Dziesięć lat temu z okładem sam był właścicielem firmy, która zatrudniała dwanaście osób. Tamta Polska tyle wszystkim obiecywała. Dzieciakom dobre studia i możliwość zrobienia kariery, ich rodzicom pracę na dobrym poziomie i godne życie, a dziadkom wyborną emeryturę. Wyszło z tego mniej więcej tyle, że ponad dwa miliony ludzi wyjechały z Polski za chlebem. Ted też wyjechał, żeby... nie zapić się na śmierć. Kiedy zaczęło być źle, zamiast ratować sytuację, wolał siedzieć w kasynie i przegrywać resztki pieniędzy albo zalewał się w trupa w jakimś motelu za miastem. Firma upadła, ludzie odeszli, a konsekwencje nagromadzonych zaległości zaczęły być bardzo dotkliwe. Komornicy w amoku rozdrapali resztki, walcząc ze

sobą jak hieny. Żona w końcu też nie wytrzymała i odeszła bez słowa, kochanka, na którą poświęcał prawie jedną trzecią dochodów, znalazła sobie bardziej perspektywicznego sponsora. Ted długo wpatrywał się w swoje odbicie w sklepowej witrynie. Wydawało się, że lada chwila wybuchnie płaczem; zamiast tego jednak pchnął z całej siły swój wózek w kierunku leżącego nieopodal hotelu Claridge. Wracał tam kilkakrotnie każdego dnia, ponieważ w tym miejscu zawsze było brudno. Od nowa zbierał pety, papierki, liście z pobliskich drzew, puszki, plastikowe pudełka, opakowania po jedzeniu, jak gdyby wcale tego nie zrobił parę godzin wcześniej. Wiedział, że teren wokół hotelu jest oczkiem w głowie jego przełożonych, a sam przecież walczył o kontrakt zawodowego sprzątacza. Ten wymarzony kawałek papieru zapewniał stałą pracę, możliwość ekstra płatnej pracy po godzinach oraz w weekendy, płatny urlop i wiele innych przywilejów. Będąc przez cały czas na garnuszku agencji pośrednictwa pracy, nigdy nie miał pewności, czy jutro zarobi na chleb. Sam był sobie winien, że nie załatwił sobie kontraktu wcześniej. Rok temu w podobnej sytuacji popełnił dwa głupie błędy, które zdyskwalifikowały go w oczach przyszłych pracodawców. Obserwowano jego poczynania bardzo uważnie, ale on, wcale o tym nie wiedząc, ciągle przysiadał na krawężniku, by zrobić sobie skręta, albo zbyt długo korzystał z dobrodziejstwa przerwy na śniadanie. Już był na musiku, więc złośliwie przydzielono go do pewnego pakistańskiego kierowcy, by razem z nim co noc zbierał worki ze śmieciami w centrum Londynu. Ahmeda znano głównie z tego, że śpiewał pod nosem różne dziwne piosenki w urdu. Nikt nie wiedział czy nuci coś religijnego, patriotycznego czy folklorystycznego, pewne było tylko to, że nikt nie chce z nim pracować. Przez pierwsze dwie, trzy noce Ted starał się być dzielny, lecz w końcu sytuacja przerosła i jego, w związku z czym sam zaczął nucić pod nosem, aby zagłuszyć Ahmeda. Poza tym liczył, że Pakistańczyk zrozumie aluzję i wreszcie się zamknie. Jeździli tak przez tydzień, nucąc każdy swoje. Ted przerobił cały repertuar piosenki polskiej od Mieczysława Fogga do zespołu Feel. Na nic się to nie zdało. Ahmed dalej nucił swoje, jak gdyby nigdy nic. Pewnej nocy Tedowi zdało się, że tamten bardziej mamrocze, niż śpiewa i to wszystko brzmi niczym muzułmańska modlitwa. Niewiele myśląc, sam zaczął na głos śpiewać Kiedy ranne wstają zorze, Dobry Jezu, a nasz Panie czy Pan Jezus już się zbliża. Ahmed chyba zorientował się, że Ted śpiewa chrześcijańskie pieśni kościelne, bo zamilkł i tylko łypał w jego stronę ciemnym okiem. Nazajutrz okazało się, że dla Teda pracy już nie ma. Ahmed coś naplótł szefom, a ci przyznali mu nowego pomocnika. Stojąc przed hotelem Claridge, Ted uśmiechnął się na wspomnienie tamtych nocy. Dobrze się stało, że ich rozłączono, bo mogli pozabijać się nawzajem, nie zamieniwszy ze sobą ani jednego słowa.

Naprawa komputów

07455 659961 www.servicepc.co.uk

02 (212) 2015 | nowy czas

Wystrojony kamerdyner odkłonił się Tedowi z chłodnym dystansem. W przeciwieństwie do żółtego, odblaskowego ubrania sprzątacza zieleń jego stroju była stonowana i dostojna. Nagle w drzwiach hotelu pojawiła się pięknie ubrana kobieta w butach na wysokich obcasach. W dłoni trzymała opuszczone kielichami do dołu kwiaty. Ted obserwował ją z zapartym tchem. Sylwetką, pociągłą twarzą i furą rudych pukli przypominała Klaudię, z którą wyskoczył kiedyś na weekend nad Balaton. Kochali się tak gwałtownie, że głowa dziewczyny rytmicznie uderzała w wezgłowie łóżka, a to przenosiło uderzenia na ścianę. Nazajutrz wszyscy w hotelu wytykali ich palcami, ale oni byli tak szczęśliwi, że nie zwracali na to uwagi. Ku jego zdziwieniu kobieta podbiegła do wózka, a zapach jej perfum sprawił, że Tedowi zakręciło się w głowie. Chwilę potem kwiaty wylądowały na wózku. – Thank you – usłyszał szept i zobaczył w jej oczach ślady łez. Znikła za rogiem. Niedługo później w drzwiach hotelu stanął młody mężczyzna w rozchełstanej białej koszuli. Ted wiedział, za kim błądzą jego pełne namiętności oczy, ale wcale mu nie współczuł. Może to nie była ta jedyna i dobrze się stało,

że uciekła właśnie teraz, a nie wtedy, gdy sprawy zajdą naprawdę daleko. Mężczyzna zobaczył kwiaty na wózku Teda. Uśmiechnął się ze smutkiem i wyciągnął pięciofuntowy banknot. Good man – mruknął, wręczając Tedowi pieniądze. Ten podziękował niezdarnie i podreptał ze swoim wózkiem dalej. W Londynie kończyła się właśnie najbardziej zaawansowana faza pracy. Po lunchu nikt już nie pracował tak wydajnie i tak ciężko. Ted też zrobił swoje i zasłużył na odpoczynek. Był świadom paradoksalnej rzeczy, że tuż po przerwie obiadowej cała jego praca pójdzie na marne, gdy z biur, sklepów i magazynów wylegną tysiące ludzi, by posilić się na ławce, murku, skwerku. Ale to było zmartwienie następnej zmiany. Kierownik zmiany pokazał mu uniesionym w górę kciukiem, że spisał się świetnie. Ted zgiął rękę w łokciu i przyłożył pięść do serca. Wykąpany, przebrany w „cywilne” ubranie, zabrał kwiaty i odwiedził najbliższy sklep z alkoholem. Kupił puszkę Tyskiego, złorzecząc na Hindusa, że jest prawdziwym Żydem nowych czasów, bo żąda funt siedemdziesiąt, zamiast funta, jak to czynią sprzedawcy w jego okolicy.


historie nie tylko zasłyszane |37

nowy czas |02 (212) 2015

Pan ZEnobiusZ. Kradzież przez znalezienie Irena Falcone

Pan Zenobiusz to postać fikcyjna, jakkolwiek zdarzenia, które opisuję, miały miejsce. Są kompilacją różnych historii zasłyszanych wśród moich przyjaciół, niektóre zdarzenia odnoszą się do moich własnych doświadczeń.

J

estem w drodze na komisariat policji w Hertfordshire, jadę odebrać Zenka, który zaledwie po tygodniu pobytu w Anglii znowu został aresztowany. Stoi przed komisariatem w cienkiej koszulce i wyświechtanych spodniach, cały się trzęsie. Na dworze jest zimno, jest już po północy i główne wejście do komisariatu jest już zamknięte. Zenek macha rękoma, kiedy spostrzega mój samochód. Zatrzymuję się, a on wskakuje do samochodu jak do łodzi ratunkowej. Trzęsie z zimna, że aż mu zęby szczekają. Podwyższam temperaturę i wciskam guziczek podgrzewający skórzane fotele. Po chwili Zenobiusz zaczyna mówić podniesionym głosem: – Ja z tego kraju muszę wyjechać, to jest wariatkowo, nic nie rozumiem. Tutaj nie dają człowiekowi żyć.

Nagle znowu milknie. Siedzi cichutko jak myszka. Patrzę na niego i mówię: – Co tak zamilkłeś, coś się stało? Zenek przygląda mi uważnie i mówi bardzo spokojnym cichym głosem: – Czy pani, pani Irenko, ma podgrzewane siedzenia w tym samochodzie? Potwierdzam, a Zenobiusz, krztusząc się ze śmiechu, mówi: – Przez chwilę, jak zrobiło mi się pod tyłkiem ciepło, to pomyślałem, że się posikałem i nawet tego nie zauważyłem – śmieje się i śmieje. Ja też się śmieję i cieszę się, że atmosfera się zmieniła i nagle wszystko wydaje się zabawne. Zenobiusz przyleciał tydzień temu, bo jakiś kolega zaproponował mu pracę na budowie w Londynie. Widziałam go tylko raz po jego przyjeździe i z ulgą przyjęłam oświadczenie, że on teraz sobie sam poradzi, bo będzie pracował z samymi Polakami i będzie mieszkał gdzieś „na pokoju” w Londynie. Spokojnym już teraz głosem Zenek opowiada, co się stało. – Przedwczoraj po pracy napiłem się z kolegami w jakimś pubie i obudziłem się późnym wieczorem w krzakach. Nie wiedziałem, gdzie jestem, wokoło jakieś domy, drzewa, na drugiej stronie ulicy widzę centrum ogrodnicze. Nic, usiadłem i myślę, co robić. Wtedy zauważyłem obok mnie plastikowa siatkę. Nie pamiętałem, abym był w jakimś sklepie, ale myślę sobie, skoro ta siatka obok mnie leży, to pewnie moja. Zacząłem z siatki wszystko wyjmować. W środku było samo badziewie – jakieś nasionka w paczkach i narzędzia ogrodnicze, takie małe szpadelki i grabki. Rozłożyłem to na trawie i myślę sobie: na pewno tego nie kupiłem, bo bym pamiętał. Ukraść też nie ukradłem, bo po pierwsze nie kradnę, a po drugie po co miałbym jakieś nasionka marchewek i pomidorów kraść. W tym momencie podjeżdża radiowóz. Gliniarz wysiada i zaczyna się mnie o coś pytać. Nic nie rozumiałem, ale dowód wyjąłem i się wylegitymowałem. Wtedy on zaczyna wszystkie te przedmioty z trawy zbierać i pakuje do tej siatki, po czym mi ją podaje. Udało mi się wytłumaczyć, że to nie jest moje, że nie wiem, co to jest, i skąd to się tutaj znalazło. Wtedy on nagle mi kajdanki zakłada i wpycha do radiowozu. Byłem w szoku, w ogóle nie wiedziałem, o co chodzi. Przyjeżdżamy na komisariat i dopiero następnego dnia po południu ściągnęli tłumacza. Całą noc siedzia-

łem w tej celi i się martwiłem. Dopiero jak tłumacz przyjechał, to mi wyjaśnił, że postawiono mi zarzut kradzieży przez znalezienie. Podobno sprawdzili kamery w tym centrum ogrodniczym, aby zobaczyć, czy ja tam byłem. Okazało się, że nie byłem, czyli o kradzież ze sklepu mnie nie mogli oskarżyć. Pani Irenko, to jest jakaś paranoja! Kradzież przez znalezienie?!! Wytłumaczyli mi, że ja powinienem to na policję zanieść. Po pierwsze, kiedy? Przecież ja dopiero to znalazłem. A po drugie, ja powiedziałem, że to nie moje i tego nie chcę. No i tak za niewinność siedziałem całą noc i cały dzień. Wypuścili mnie, jak pani widzi. Ja to się zastanawiam, czy oni, tzn. policja, nie ma tutaj nic do roboty, tylko jeżdżą po mieście i wymyślają jakieś dziwne przestępstwa. Tutaj to chyba trzeba by prawo postudiować, zanim się człowiek osiedli na stale, bo nigdy nic nie wiadomo, może na przykład jest zakaz kichania w miejscach publicznych. Nic mnie już w tym kraju nie zdziwi. Podaję Zenkowi termos z herbatą. Przez resztę drogi nie rozmawiamy. Zenobiusz zapada w sen i zaczyna pochrapywać. Przypomina mi się historia, którą opowiadała moja mama. Wiele lat temu kupiła gospodarstwo na wsi w Polsce i nagle musiała się zająć hodowlą kur i kaczek będących w inwentarzu. Pewnego ranka zobaczyła na polu konia, który przywiązany do palika pasł się tam i wcinał koniczynę. Moja matka zaczęła się poważnie zastanawiać, czy być może mamy też w inwentarzu konia, a ona o nim nie wiedziała. Po dwóch dniach przez pole przemaszerował mężczyzna w gumiakach, który odwiązał konia i zaczął z nim odchodzić. Moja matka wyszła do niego i zapytała: – Czy to pana koń? Na co on odpowiedział: – Tak, koń jest mój. Mama na to: – A to pana pole i pana koniczyna? Facet spojrzał na nią ze zdumieniem i rzekł: – Nie, nie moje pole i nie moja koniczyna, ale o co pani chodzi? Czy pani zeżre tę koniczynę? Pani nie ma konia, to po co pani ta koniczyna? Matka się strasznie zdenerwowała i zagroziła mu, że następnym razem zawoła milicję. Facet z koniem już więcej się nie pojawił. Pamiętam, że wtedy zastanawiałam się przy słuchaniu tej historii, co zrobiłaby milicja, gdyby matka wtedy to zgłosiła. Jadąc w stronę domu, uśmiechałam się do siebie, myśląc o koncepcji własności, koniczynie i kradzieży przez znalezienie.

JC Erhardt: Ol Hoi Hor Hoi Her face had the pointed, narrow look of a hunted animal. Suspicious, night eyes, and an aura of uncertain hunger. A ‘Will I survive?’ look. Men were drawn to her, like bees to a honey pot but she failed to find a permanent mate. At parties, she would be seen surrounded by at least three or four handsome males trying to out-talk each other. Her face would be all animated in attention, her clothes careful and composed, but at the end of the party she was going home alone. No-one knew where she lived. No-one asked. In a big city nobody asks and nobody has to know. ‘I am an artist’ she would say, to the usual ‘What do you do?’ question. It gave her instant status and permission to earn her living any way possible without the usual excuses and explanations. Artists struggle and have to survive, don’t they? And a conversation would then steer itself into the realms of landscape, portrait, or even better, the abstract or the uncompromising art of being an artist. Sometimes she would be seen walking other peoples’ dogs. Sometimes she would come into other peoples’ big houses in the morning and come out in the afternoon. On some occasions, she

was seen at the gates of a local prep school, picking up children and walking them a short distance home. And then, she would leave to nowhere. Once, on her walk in the local park, she was seen chatting to an old couple with a small, white dog. The couple sat on the bench, the man wore an eccentric pheasant feather in his hat. They were tired, so she offered to walk the dog a bit further, through the woods. Another time, she helped a small child throw crumbs of bread to the ducklings gliding through the pond. Winter came, snow covered the park, but she would still come, stopping to read the hand-written notice attached to the trees about the disappearance of a dog. One summer day a poster appeared in a local library and soon on the art websites: A sensational, new artist, a hyper-realism, an uncanny eye for naturalistic sculptures. A show was held at an exclusive, up-town gallery specializing in modern, eclectic art. The gallery founder had an eye for the unusual, and the deep pockets of sponsors helped to fund shows that would make artists’ names known around the world.

The opening night was packed with celebrities. The show proved to be a success and a new artist received offers of shows in America and Russia and was thought to be the ‘next big thing’. The artist was asked what was she planning to show in Russia? “I am working on a new installation, it is going to be called Ol Hoi Hor Hoi. Yes, it is my title, but it’s also a name of creature that exists, or some believe it does. It lives in Mongolian desert.” One day, just before the show’s final day, a couple appeared in the gallery. They had their usual treat, lunch in an art club they had belonged to, and were now wandering through the gallery rooms. They walked slowly through a room filled with the delicate, voile curtains, catching the light through the tall windows. They read the description: pigment, glue, human hair. Another display had a glassy pond filled with a dark liquid, above which a flock of small ducklings were following their mother, all suspended from wire strings from the ceiling, giving the appearance of flight. A young boy, with parents pointed to the birds: “Ducks! Flying! Catch them!.” His father laughed,

“They’re not alive, not real, it is called art… Don’t touch”. The old couple smiled and walked on, the boy’s gaze fixated now on a pheasant feather sticking out of the man’s hat. In another room, a huge installation of uprooted trees, standing upside down. Suddenly, his wife cried out and pointed to a sculpture of a small, white dog positioned high up on uprooted tree branch: “That’s my Tucker, look Charles, that’s him, can’t you see? Can’t you see it’s him, he even has his tag on, do something!…”


Po galeriach, kinach salach koncertowych, teatrach oprowadza Adam Dąbrowski

filmy Sezon na Katharine Hepburn

co się dzieje

wych czy łagodny film obyczajowy wkrótce jednak zamieni się w thriller, gdy w pogoń za dwójką bohaterów wyruszą tajemniczy, azjatyccy gangsterzy.

Paloma Faith

koncerty

między innymi w Parnasussie ex-Monty Pythona Terry'ego Gilliama). Artystka zdolna połączyć wytwarzanie dekadenckiego klimatu piwnicznych kabaretów lat trzydziestych ze współpracą np. z Pharellem Williamsem. Środa, 25 marca O2 Arena, Peninsula Square, SE10 0DX

Nile Rodgers & CHIC

Pomnikowa piękność i niezwykły talent – Katharine Hepburn to jedna z ikon złotego wieku Hollywood. Ale nie tylko. Pierwszego Oscara zdobyła przecież jako młodziutka dziewczyna, w 1933 roku. Ostatniego – w 1981. W sumie było ich cztery. Niezawodne kino BFI zaprosi nas na szereg trwających przez cały marzec pokazów – od Summertime, przez Philadelphia Story, Long Day's Journey into Night, po Love Among the Ruins i On Golden Pond – ostatni film Hepburn, stanowiący zwieńczenie jej fascynującej kariery. Kariery, której doskonałym podsumowaniem jest cykl oferowany przez kino na południowym wybrzeżu Tamizy.

Jeszcze niedawno czczony przez oddane grono fanów, amerykański muzyk Nile Rodgers został nieco zapomniany. A to przecież klasyk muzyki tanecznej i doskonały producent, który ma na swoim koncie dramatyczną zmianę wizerunku Davida Bowiego (Let's Dance) czy wystrzelenie Madonny w showbiznesowy kosmos. Młodsze pokolenie przypomniało sobie o Nile’u, gdy wystąpił gościnnie w Get Lucky Daft Punk. Londyński koncert będzie okazją do odświeżenia sobie pamięci o człowieku, który maczał palce w wielu najważniejszych muzycznych akcentach lat osiemdziesiątych. Szczególnie że właśnie wydaje swój pierwszy od 23 lat album. Piątek i sobota, 20 i 21 marca, godz. 19.00 Roundhouse, Chalk Farm Road, NW1 8EH

teatry Romeo and Juliet

Świeża laureatka nagrody BRIT Awards zaprezentuje londyńczykom swoją hipnotyzującą mieszankę retro: inteligentny pop podlany jazzem i soulem z domieszką kabaretu. Jest tu angielska elegancja (artystka urodziła się w Hackney) oraz hiszpańska tajemniczość i zmysłowość (z tego kraju pochodzi jej ojciec). Do tego oddech, przestrzeń i niestronienie od ekscentryczności, zapewne wzmocnione przez lata spędzone w St Martins College of Arts. Piosenkarka, tancerka, aktorka (pojawiła się

O Romeo, wherefore art thou...? miesza się tu z hiphopowym bitem, sztukami walki i klasycznym baletem. Bo Rasta Thomas to człowiek z misją, mającą na celu uaktualnić klasyczny baletowy i taneczny repertuar tak, by łatwiej wpisywał się w rzeczywistość XXI wieku. To dlatego Thomas przenosi słynny balkon i rodzinny grobowiec w nasze czasy, a tłem najsłynniejszej miłosnej tragedii wszechczasów czyni kompozycje Lady Gagi czy Jay’a Z. Romeo i Julię w wersji ultranowoczesnej oglądać będzie można do 29 marca. Peacock Theatre Portugal Street, WC2A 2HT

Antigone

BFI Southbank Belvedere Rd, South Bank, SE1 8XT

Dukhtar Rozgrywający się we współczesnym Pakistanie film zawieszony pomiędzy dramatem, thrillerem a kinem zaangażowanym społecznie. Tytułowa „córka” ma dziesięć lat i w wyniku ustaleń klanowych ma zostać oblubienicą. By uchronić ją przed tym losem jej matka decyduje się ją porwać. Wkrótce rusza pościg. Z pozoru wydaje się, że mama i córka nie mają szans, szczęśliwym trafem jednak ich ścieżka przecina się ze ścieżką kierowcy ciężarówki. Ten okazuje się niespodziewanym źródłem nadziei. „To pogoń za miłością i wolnością, za które w pięknych krajobrazach Pakistanu trzeba zapłacić wysoką cenę” – reklamuje film Prince Charles Cinema. Pokaz jest częścią Festiwalu Kina Azjatyckiego. Czwartek, 19 marca, godz. 21.00 Prince Charles Cinema 7 Leicester Pl, WC2H 7BY

Catch Me Dadddy Jedno wiemy na pewno: ta dwójka jest w niebezpieczeństwie. Ale co dokładnie się dzieje? Tego nie wiemy – do pewnego stopnia podobnie jak Laila i Aaron, którzy ukrywają się razem na kempingu gdzieś w głębi Yorkshire. Ona – Brytyjka pochodzenia azjatyckiego, z pofarbowanymi na różowo włosami, pracuje jako fryzjerka, on – urodzony w Szkocji – nie ma raczej kalendarza wypełnionego po brzegi. Coś, co zaczyna się niemal jak zbiór scenek rodzajo-

– Zobaczyłam Antygonę, gdy miałam osiemnaście lat. I ciągle pamiętam to doświadczenie. W tej sztuce po prostu coś jest. Ona po tych wszystkich stuleciach ciągle jest bardzo przystępna. I współcześnie pojmujesz ją bez problemu – mówiła niedawno w wywiadzie dla BBC Juliette Binoche. Idealna odtwórczyni Antygony: delikatna i jednocześnie pełna determinacji. Z francuską mieszanką subtelności i twardości. W Barbicanie Antygona w nowym przekładzie poetki Anne Carson – laureatki prestiżowej TS Eliot Prize. Barbican Centre, Silk Street EC2Y 8DS

Stevie Podmiejski świat zamożnej klasy średniej w północnolondyńskim Palmers Green: leniwe poranki, dobrze oświetlone kawiarnie, a w nich młode mamy plotkujące, pijące swoje latte, czytające Guardiana i plotkujące. Dla jednych – mieszczański raj, a dla drugich – mieszczańskie piekło. To tu rozgrywa się sztuka Hugh Whitmore'a opowiadająca o poetce Stevie Smith: cichej na zewnątrz, ale tworzącej głośne i bezkompromisowe wiersze. Spektakl pokazywany będzie do 18 kwietnia. Hampstead Theatre Eton Avenue, Swiss Cottage, NW3 3EU


co się dzieje |39

nowy czas |02 (212) 2015

wystawy Sculpture Victorious

przykład wtedy, gdy malował nie klientów, a przyjaciół – Rodina czy Moneta. „Widzimy tu Sargenta najbardziej wiernego sobie” – pisze z zachwytem recenzent „Daily Telegraph”. To Sargent, niespętany konwencjami formalnego portretu i zasadą: płacę ci, więc namaluj mnie w jak najlepszym świetle. To Sargent z iskrą i żyłką do eksperymentów.

powagą pochylają się nad nimi i analizują, które drzwi i okna zostały otwarte, gdzie są ślady krwi, w którą ścianę wbiły się kule.

National Portrait Gallery St. Martin's Pl, London WC2H 0HE

A Meditation on Identity and Desire

Wellcome Collection 183 Euston Road, NW1 2BE

spotkania

Forensics

Od barwnego pawia po ogromnego słonia. A do tego wszechobecne wizerunki królowej Wiktorii. Wystawa po raz pierwszy w historii zbiera rzeźby z epoki wiktoriańskiej. Pełna kolorów i niespodzianek ekspozycja pokazuje Wielką Brytanię u szczytu swej potęgi i dumy, która jest jak obecny na wystawie ceramiczny paw – absurdalnie ogromny, kolorowy, no i z zadartym nieco nosem. Nieopodal Królowa Elżbieta I siedzi przy szachownicy z hiszpańskim królem Filipem II. Zamiast figur – żaglowce. Elżbieta przesuwa kolejny, a my już wiemy, jak skończy się ta partia. Armada zatonie. Gwiazdą wystawy jest słoń: półtorametrowy, kolorowy, pozłacany. Dumny jak Imperium. Pierwotnie był częścią Wielkiej Wystawy, która odbyła się na Wyspach w 1851 roku, demonstrując potęgę myśli i kultury tego kraju. – Królowa Wiktoria i jej małżonek byli bardzo zainteresowani sztuką i wspierali ją. Rzeźba była dla nich sposobem na stworzenie swego wizerunku i podkreślenie potęgi nie tylko Wysp, ale i całego Imperium – tłumaczy kuratorka, Hannah Lyons.

Nauka, historia i sztuka spotykają się na oryginalnej wystawie w Londynie. Temat? Anatomia zbrodni. Wędrujemy od pierwszego strzału, aż do ostatecznego wyroku. Zaczynamy od sceny zbrodni, poprzez prosektorium, laboratorium, a kończymy na sali sądowej. XV-wieczne traktaty, zakonserwowany fragment wątroby należącej do biednej dziewczyny z wiktoriańskiej Anglii. Obok – nóż, narzędzie zbrodni. Stół z prosektorium i laboratorium DNA. Wszystko to pokazuje nam, jak nauka pomagała i pomaga ustalić winę bądź niewinność. Niesamowite wrażenie robią domy dla lalek stworzone przez Frances Glessner-Lee. To domy dla lalek podlane grozą, bo przedstawiają sceny tuż po morderstwie. Cel? Edukacyjny. Powstały w latach pięćdziesiątych XX wieku i służyły do ćwiczeń dla młodych detektywów. Do dziś używa się ich na przykład w Baltimore. Policjanci z

Kasper Holten, dyrektor Royal Opera House Covent Garden, opowie w Ognisku Polskim o pracy nad nową produkcją Królewskiej Opery Król Roger Karola Szymanowskiego. Premiera tej opery odbędzie się 1 maja, w roli tytułowej Mariusz Kwiecień. Spotkaniu z dyrektorem Królewskiej Opery towarzyszyć będzie wystawa poświęocna Karolowi Szymanowskiemu.

Lamentation – Wojciech A. Sobczynski’s exhibition attempts to reflect on human condition of our times in ever increasing polarised world balanced precariously on a knife edge of conflict. The inspiration derives from great works of composers, past and present who's humanity is especially relevant in a troubled modern world.

Środa, 25 marca, godz. 18.00 Ognisko Polskie 55 Exhibition Road, SW7 2PN

Tate Britain, Millbank, SW1

Salt and Silver Kruchy, nieistniejący już świat na delikatnych, pierwszych fotografiach oglądać można w Tate Britain. Zobaczymy tu 90 ujęć wykonanych pionierską, opracowaną w połowie XIX wieku metodą odbitki na papierze solnym. Z tych pierwszych fotografii patrzą na nas dziewiętnastowieczna matka z synem. Roger Fenton przynosi nam zapis Wojny Krymskiej. Widzimy, jak na środku londyńskiego Trafalgar Square powstaje dopiero kolumna Nelsona, która dziś wydaje się odwieczna. Na wystawie daje się wyczuć entuzjazm, z jakim pionierzy nowego medium rzucili się do rejestrowania świata. – Obserwujemy niesamowitą różnorodność rzeczy, ku którym kierują się pionierzy fotografii. Mamy martwe natury czy portrety, ale też zdjęcia z budów, niemal abstrakcyjnie ujęte drzewa, półki pełne porcelany czy jakiś manuskrypt – mówi kurator wystawy, Carol Jacobi. Wzruszające są też prace Davida Hilla i Roberta Adamsona. W swoich fotografiach uchwytują oblicza rybaków z miasteczka Newhaven. Wystawa dokumentuje ekscytujący moment wielkiego przełomu dzięki technice niemal równie kruchej, jak tamten nieistniejący już świat szkockich rybaków czy mamy i jej syna sprzed stuleci. Tate Britain, Millbank, SW1 4RG

John Singer Sargent Zobaczycie Johna Singera Sargenta, jakiego dotąd nie znaliście. Oglądamy tu jego bardziej eksperymentalne oblicze, które pokazywał na

Przed nami kolejne święto polskiego kina na Wyspach

Pod Mocnym Aniołem Wojciecha Smarzowskiego, Obce ciało Krzysztofa Zanussiego, Obywatel Jerzego Stuhra oraz Hardkor Disko – to tytuły składające się na cykl New Polish Cinema. Będzie dużo miejsca dla klasyki – polecanej przez nie byle kogo… Martin Scorsese Presents – tak będzie się nazywał dwuczęściowy cykl, w którym pokazane zostaną: Eroica Munka, Przypadek i Krótki film o zabijaniu Krzysztofa Kieślowskiego, Trzeba zabić tę miłość Janusza Morgensterna, Walkower i Faranon Jerzego Kawalerowicza czy Niewinni czarodzieje Wajdy. Do tego dwa wielkie filmy Wojciecha J. Hasa. Wybierzemy się w podróż przez Hiszpanię w Rękopisie znalezionym w Saragossie i odwiedźmy zatopione we mgle i w sennym malignie Sanatorium pod Klepsydrą. Polski festiwal filmowy pożegna też Tadeusza Konwickiego, który w zeszłym roku po raz ostatni usiadł przy swoim stoliku kawiarnianym na warszawskim Nowym Świecie. Widzowie na Wyspach obejrzą oniryczne Salto i zatopią się w medytacyjnym Ostatnim dniu lata. Kinoteka odkrywać będzie na nowo Wojciecha Wiszniewskiego –

wybitnego przedstawiciela polskiemu dokumentu kreacyjnego. To nurt z lat siedemdziesiątych ubiegłego stulecia, który odrzucał zasadę przezroczystości i niezaangażowania twórcy. Institute of Contemporary Arts zorganizuje retrospektywę artysty. Na festiwal przyjedzie też Paweł Pawlikowski, nagrodzony niedawno pierwszym polskim Oscarem za pełnometrażowy film zagraniczny. Kinoteka przypomni nam jego wczesne dokumenty: poetyckie From Moscow to Pietushki, oryginalne pod względem formy Serbian Epics, surrealistyczny Tripping with Zhirinovsky i wzruszające Dostoyevsky Travels. Przyjadą też inni goście: Oskar Dawicki (artysta multimedialny), Sławomir Idziak (operator, który współpracował przy czternastu filmach z Krzysztofem Zanussim), filozof, dziennikarz i ekspert filmowy Jakub Mikurda, a także Jakub Obara – lider unikatowego składu jazzowego Obara International. Do tego Krzysztof Piesiewicz, scenarzysta Krzysztofa Kieślowskiego, oraz wybitny autor i reportażysta Mariusz Szczygieł. Festiwal otworzą Barwy ochronne Krzysztofa Zanussiego. A trwającą niemal dwa miesiące imprezę przygotowaną przez Instytut Kultury Polskiej w Londynie zamknie kultowy Rejs. Pokaz będzie wspierać historyczne, pierwsze ukazanie się filmu w wersji anglojęzycznej na DVD. Zobaczymy, jak z Tymowskimi idiosynkrazjami poradzili sobie tłumacze. Festiwal Kinoteka potrwa od 8 kwietnia do 29 maja. Szczegółowy program na stronie www.kinoteka.org.uk


s a h it

e b to


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.