nowyczas2014/205/007

Page 1

MH17 > 4,5,11


2|

07 (205) 2014 | nowy czas

” listy@nowyczas.co.uk Sza now na Re dak cjo, czy tam z za in te re so wa niem ar ty ku ły na te mat pol skich stu den tów w Wiel kiej Bry ta nii. Trze ba przy znać, że ser ce się ra du je. Ale skąd oni ma ją pie nią dze na ta kie stu dia? Zo fiA Ku Bic KA Od redakcji. Postaramy się odpowiedzieć na Pani pytanie w jednym z klejnych artykułów na ten temat. Sprostowanie: tylko £96,940.85

Szanowna Redakcjo, chciałbym dokonać małego sprostowania do świetnego artykułu pana Mirka Malevskiego pt. „PoSK AgM 2014”,

kóry ukazał się w majowym wydaniu Waszego bardzo poczytnego pisma (nr 5/203) – szkoda tylko, że po angielsku… Autor opisuje m.in. działalność pana Jana Serafina w PoSK-u oraz wymienia poszkodowane przez niego osoby oraz banki. Pisze, że „przypuszczalnie” (allegedly) są również wyroki sądowe przeciwko Janowi Serafinowi na około £100,000.00. i tutaj muszę oświadczyć, że jestem osobą, na której korzyść sąd w Brentford wyrokiem z dnia 11 marca 2013 r. zasądził sumę £96,940.85. W dniu tym został utrzymany w mocy wcześniejszy wyrok, który Jan Serafin chciał podważyć, twierdząc, że jest BANKRuTeM!

n a s się

czyta zamów prenumeratę Imię i Nazwisko........................................................................................ Adres............................................................................................................ ........................................................................................................................ Kod pocztowy............................................................................................ Tel................................................................................................................. Liczba wydań............................................................................................ Prenumerata od numeru....................................................(włącznie)

Prenumeratę Prenumeratę można adres w Wielkiej zamówić możnazamówić na dowolny adresnaw dowolny UK bądź też w krajach Unii. Brytanii. Aby dokonać zamówienia należy wypełnić Aby dokonosć zamówienia należy wypełnić i odesłać formularz formularz i odesłać gozna adres wydawcy z czekiem na adres wydawcy wraz załączonym czekiemwraz lub postal order lub postal order. Gazeta wysyłana jest w dniu wydania.

Prenumerata roczna w UK £35.00. Czeki prosimy wystawiać na: Czek prosimy wystawić na: Czas Publishers LtdLTD. CZAS PUBLISHERS 63 Kings Grove London SE15 2NA

n ow y cz a s 63 King’s Grove, London SE15 2NA Tel.: 0207 639 8507, redakcja@nowyczas.co.uk, listy@nowyczas.co.uk RedAktoR NACzelNy: Grzegorz Małkiewicz (g.malkiewicz@nowyczas.co.uk); RedAkCjA: Teresa Bazarnik (t.bazarnik@nowyczas.co.uk), Jacek Ozaist, Roman Waldca WSPÓŁPRACA REDAKCYJNA: Joanna Ciechanowska, Krystyna Cywińska, Adam Dąbrowski, Irena Falcone, Włodzimierz Fenrych, Robert A. Gajdziński, Julia Hoffmann, Maria Kaleta, Marcin Kołpanowicz, Daniel Kowalski, Andrzej Krauze, Janusz Pierzchała, Andrzej Lichota, Wacław Lewandowski, Anna Maria Mickiewicz, Sławomir Orwat, Bartosz Rutkowski, Anna Ryland, Wojciech A. Sobczyński, Agnieszka Siedlecka, Alex Sławiński, Agnieszka Stando, Ewa Stepan

dziAŁ MARketiNgu: 0779 158 2949 marketing@nowyczas.co.uk Marcin Rogoziński (m.rogozinski@nowyczas.co.uk), WydAWCA: CZAS Publishers Ltd. © nowyczas Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść zamieszczanych reklam i ogłoszeń oraz zastrzega sobie prawo do niezamieszczenia ogłoszenia.

Wydanie jest współfinansowane ze środków Ministerstwa Spraw Zagranicznych w ramach konkursu na realizację zadania „Współpraca z Polonią i Polakami za granicą w 2014 r.”.

We dług obo wią zu ją ce go sta tu tu PoSK-u, na str. 10 ar ty kuł 10 okre śla do kład nie wy klu cze nie człon ka z PoSK -u za po dob ne prze wi nie nia. A tymcz sem Jan Se ra fin, bę dąc ban kru tem, ja ko „wo lon ta riusz” spo koj nie pro wa dził bar w Jazz ca fe w Po SK-u, gdzie nie było kasy fiskalnej! ciekawi mnie, czy nadal jest członkiem PoSK-u? Z po wa ża niem, WALdeMAR WĘgRZy NoW SKi

Sza now ni Pań stwo, W związ ku z su ge stią pa na Zyg mun ta Ło ziń skie go, któ ry w po przed nim nu me rze „No we go cza su” (6/204) przed sta wił swo je su biek tyw ne – jak pod kre ślił – wra że nia z Wal ne go Ze bra nia PoSK -u i za chę cał in nych do za bra nia gło su, ja ko że pra sa nie jest do pusz cza na na te ze bra nia, pro si my o opu bli ko wa nie po niż sze go tek stu. Nowe perspektywy POSK-u w starej oprawie

Jak usły sze li śmy i zo ba czy li śmy na ostat nim Wal nym Ze bra niu PoSK -u (7 czerwca) pa ni prze wod ni czą ca Jo an na Młu dziń ska nic no we go nie wnio sła do tych per spek tyw, któ re by ły tak wznio śle i świe tla nie przed sta wia ne na ekra nie w Sa li Te atral nej, gdzie od by wa ło się owo ze bra nie. To by ła jed na wiel ka pro pa gan da, przy po mi na ją ca daw ne cza sy Pol ski Lu do wej, a w szcze gól no ści ten du ży na pis „No we Per spek ty wy PoSK -u” miał nas prze ko nać i utrwa lić w nas jed no: Par tia Po sko wa ma za wsze ra cję, a my mo że my tyl ko przy ta ki wać, okla ski wać i przy kle pać pod ję te przez Za rząd de cy zje. czy pa mię ta cie Pań stwo jak za PRL -u wci ska no nam ten sam kit? Przy po mnij my:„Sta lin -si ła, Sta lin -sła wa, ze Sta li nem Pol ska ca ła!”; „Precz z za chod nim im pe ria li zmem!”; „Niech ży je prze wod nia si ła na ro du Pol ska Zjed no czo na Par tia Ro bot ni cza!” i tak da lej… Mi nę ło wie le lat, a tu – w pol skim Lon dy nie, wal czą cym od woj ny z PRL -em – jak by czas sta nął w miej scu, a na wet za wró cił! ob cho dzi my 50-le cie PoSK -u. Przy szedł więc czas na pod su mo wa nia i wy cią gnię cie od po wied nich wnio sków, tych do brych i tych złych tak że. Te do bre to przede wszyst kim to, że prze trwa li śmy!!! dzię ki szczo dro ści na szej star szej emi gra cji, któ ra za pi sy wa ła swo je ma jąt ki PoSK -owi. Na to miast do złych na le ży to, że obec ny Za rząd nie po tra fi wy pra co wać do cho dów i wy go spo da ro wać wła snych środ ków, aby utrzy mać ten ca ły do ro bek. Trze ba wy raź nie po wie dzieć, że ta kie li cze nie na te co raz rzad sze da ro wi zny mu si się skoń czyć. Na le ży pod jąć od po wied nie de cy zje w tym kie run ku. ogra ni cze nie ogrom nych, lecz zbęd nych wy dat ków na le ży do prio ry te tów te go przed się wzię cia. dru ga zła spra wa to kom plet ny brak de mo kra cji w two rze niu Za rzą dów tak PoSK -u, jak i Po SKlu bu, co stwa rza skan da licz ne

Z naprawdę wielkich, posiadamy tylko jednego wroga – czas.

in cy den ty, o czym już pi sa no na ła mach „No we go cza su” – patrz li sty p. Zyg mun ta Ło ziń skie go i dr Mar ka La skie wi cza. Mó wią one o ko niecz no ści lu stra cji w sze re gach władz PoSK -owych i nie tyl ko tam. Agen ci pe ere low skich służb spe cjal nych nie mo gą za sia dać w za rzą dach i ra dach naj waż niej szych emi gra cyj nych in sty tu cji. Sta now czo nie zga dza my się ze sta no wi skiem p. prze wod ni czą cej Jo an ny Młu dziń skiej, że nie chce ona lu stra cji w PoSK -u. Przyj mu je my sta no wi sko, ja kie za ję li obaj wy mie nie ni au to rzy li stów do Re dak cji „No we go cza su” i bę dzie my dą żyć do peł nej lu stra cji. Prze wod ni czą cym Wal ne go Ze bra nia Po SKlu bu zo stał by ły taj ny współ pra cow nik SB, do nie daw na pre zes ogni ska Pol skie go. Przy po mnij my, że ca ły Za rząd Po SKlu bu na Wal nym Ze bra niu w ma ju 2013 ro ku i na Nad zwy czaj nym Wal nym Ze bra niu w czerw cu 2013 nie otrzy mał od Ko mi sji Re wi zyj nej (2012/2013) vo tum za ufa nia za nad uży cia fi nan so we, z któ rych ni gdy się nie wy tłu ma czył. Po SKlub po zbył się dwóch sal, by w czę ści po kryć dług, do ja kie go do pro wa dził pre zes, któ ry pro wa dzi Po SKlub od 15 lat. Mi mo to dług i tak ro śnie, a nie ma le je, a je go spła ta jest roz ło żo na na ko lej ne 10 lat! i to bez opro cen to wa nia! Jak moż na by ło po zwo lić jed ne mu nie udacz ni ko wi sprze nie wie rzyć pie nią dze z fun du szy spo łecz nych? Te dłu gi Po SKlu bu są już de fac to dłu ga mi PoSK -owy mi. Skarb nik PoSK -u przy znał, że wie dział o ro sną cym za dłu że niu Po SKlu bu wo bec PoSK -u od pa ru lat. A więk szość lu dzi mó wi, że nic się nie sta ło... Ta cy lu dzie, co lek ką rę ką po tra fią wy da wać spo łecz ne pie nią dze są nam nie po trzeb ni ani w Po SKlu bie, ani w PoSK -u! czy ta jąc „Wia do mo ści PoSK -u” ma się wra że nie, że wszyst ko jest w po rząd ku! No jest tyl ko „de fi cyt

Nie wiem... może jestem nadwrażliwy, ale wydaje mi się, że trochę nietaktownie wygląda kontener na śmieci w towarzystwie pomnika naszego wielkiego kompozytora Fryderyka Chopina na londyńskim Southbank (przy bocznym wejściu do Queen Elizabeth Hall). Myślę, że władze dzielnicy mogłyby go umieścić gdzieś dalej od pomnika, zwłaszcza że generalnie kubłów na śmieci w Anglii nie uświadczysz, a tu... w największym europejskim centrum kultury koniecznie obok Fryderyka? SłAwEk OrwAt

Joseph Conrad

struk tu ral ny”, ale wła dze za pew nia ją, że to nic ta kie go.... tyl ko 209 tys. fun tów w PoSK -u, a w Po SKlu bie 93 tys. Nie ro zu mie my, jak moż na uza sad niać pra wi dło wość tych od po wie dzi ze stro ny p. prze wod ni czą cej i p. skarb ni ka. czy my ślą, że moż na tak nas, człon ków, tu ma nić w nie skoń czo ność? Mi ja wła śnie 50 lat. To bar dzo dłu gi okres pro pa gan dy suk ce su! Wy mie nia ni wcze śniej lu dzie z Za rzą dów nie na da ją się do żad nych prac spo łecz nych. Nie chce my, że by nas „uzdra wia no” na si łę. Tak sa mo jak nie chce my da lej oglą dać suk ce syw ne go za prze pasz cza nia do rob ku sta rej emi gra cji. To się już sta ło z faw ley co urt, o ma ło co też z ogni skiem Pol skim, a te raz PoSK? Na za koń cze nie pro si my Re dak cję „No we go cza su” o przy ję cie gra tu la cji za za miesz cze nie li stów p. Ło ziń skie go i dr La skie wi cza. Są od waż ne i praw dzi we, po le ca my ich ra dy za sto so wać w prak ty ce przez PoSK. Bę dzie nam wszyst kim we se lej. Bo zgo da bu du je, a nie zgo da ruj nu je. Pod pi sa li : człon ko wie PoSK -u i Po SKlu bu. Na zwi ska zna ne Re dak cji Od redakcji: W poprzednim numerze „Nowego Czasu” (6/204) w stopce pod artykułem „Polscy studenci w Wielkiej Brytanii (3)”, str. 11, przy zdjęciu autora tekstu podaliśmy błędne nazwisko. Autora, Cezarego Łastowskiego, przepraszamy! CEZARY ŁASTOWSKI jest członkiem zarządu ds. sponsoringu Federacji Polskich Stowarzyszeń Studenckich. Student ekonomii w Cardiff University.


|3

nowy czas | 07 (205) 2014

tu i teraz

Dylematy imigrantów 22 lipca dziennik „Rzeczpospolita” opublikował wyniki sondażu przeprowadzonego przez Ipos na zlecenie Polish City Club – organizację zrzeszającą polskich profesjonalistów w Wielkiej Brytanii. Z badań wynika, że Polacy mieszkający na Wyspach nie planują powrotu do Polski (71 proc.) i chcą mieć obywatelstwo brytyjskie (41 proc.). Bardzo dobrze radzą sobie na rynku pracy. Zaledwie 3 proc. jest bezrobotnych, a 80 proc. aktywnych, 11 proc. prowadzi własne firmy. Znają język angielski.

Ewa Żabicka de cy zja ra cjo nal na, by ła twiej żyć, po dró żo wać i mieć ła twiej szy do stęp do świad czeń spo łecz nych. Nie na le żę do osób, któ re ma ją pre ten sje do kra ju, że nie mo gę tam wię cej za ra biać, że coś mi się nie uda ło. Sta ram się pie lę gno wać pol skie tra dy cje i war to ści, któ re we mnie wsz cze pio no. Nie wiem, czy wró cę do Pol ski. Na ra zie po prze sta ję na mo jej tym cza so wo ści. Wiem, że miesz ka jąc w An glii tra cę coś z mo jej pol sko ści, ale wie rzę, że też coś dla niej zy sku ję. Py ta nie po zo sta je, jak to dla niej wy ko rzy stu ję.

A

nalizując to zjawisko więcej uwagi powinno się poświęcić wynikom badań GUS-u, opublikowanym w październiku 2013 roku. Jego tematem były ruchy migracyjne Polaków i ich skala od 2004 roku. Przedstawione są w nim powody, dla których Polacy wciąż wyjeżdżają oraz – jeśli już wyjadą – dlaczego zwlekają z powrotem. Wymienione są głównie czynniki ekonomiczne – niskie zarobki i mała szansa na znalezienie pracy lub rozwój kariery; bariery ze strony administracji publicznej – liczne numery identyfikacyjne, szereg zawiłych przepisów i regulacji (zwłaszcza przy zakładaniu firmy); wysokie składki ZUS i słaby system socjalny; oraz coś, co socjologowie określają terminem długotrwałej tymczasowości, kiedy po osiągnięciu jednego celu, np. kupna samochodu, ludzie wyznaczają sobie kolejny, np. kupno mieszkania, po czym zwlekają z powrotem wyznaczając sobie kolejny. Decyzja o wyjeździe lub powrocie to dla każdego indywidualna sprawa. Mnie obok czynników ekonomicznych i politycznych, bardzo

JACEK OZA IST – Na swojej emigracyjnej drodze spotkałem wielu ludzi, ale zwykle mam inne doświadczenia i wnioski, niż autorzy wszelakich badań socjologicznych. Znam tu niewielu magistrów, za to wielu ludzi po szkole zawodowej. Nie znam też setek osób, które wiedzę czerpią z „Guardiana” i BBC. Raczej są to wiadomości z polskiej telewizji albo Polskiego Radia Londyn, niestety. Ale mieszkam na przedmieściach i z elitą mam słabe związki. Za to polskie masy (czyli wzorcowy materiał socjologiczny) mieszkają właśnie tu, a nie w Kensington czy Notting Hill. W moim otoczeniu trwa kult polskiego budowlaństwa i sztuki sprzątania, a ludzie chodzą raczej na siłownię i solarium, niż do teatru. Dlatego bardzo zaskakują mnie wyniki kolejnych badań i delikatnie mówiąc nie są dla mnie zbyt wiarygodne. Znam ludzi, którzy dorobili się w UK i wrócili do Polski. Z powodzeniem prowadzą własną działalność za pieniądze zarobione za granicą. Znam też wielu, którzy nie zamierzają wracać, bo świetnie sobie radzą w UK. Podzielam obawy, co do wyjścia Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej i popieram starania o drugie obywatelstwo. Byłbym jednak przeciw, gdyby oznaczało to rezygnację z polskiego. Mnóstwo ludzi nigdy już do Polski nie wróci. Zwłaszcza wtedy, kiedy całą rodzinę sprowadzili na Wyspy i wszystko, czego potrzebują, mają tu. W Polsce nie mieli nic, byli traktowani jako tania siła robocza i materiał do zapychania kolejnych dziur budżetowych. Tu odzyskali szacunek i wiarę we własne możliwości. Są dla Polski straceni.

PA WEŁ RO SOL SKI: in te re su ją czyn ni ki spo łecz ne. Miesz kam po za kra jem już dzie sięć lat (nie tyl ko w Wiel kiej Bry ta nii, ale też przez ja kiś czas w Niem czech i Sta nach Zjed no czo nych). Dwa la ta te mu zde cy do wa łam

RO MAN WALD CA: – Wyniki badań nie pokazują nic nowego. Aż dziw, że komuś chce się jeszcze robić na ten temat jakieś badania. Prawie każdy, kto mieszka tu już trochę ma takie samo zdanie na temat możliwego powrotu do kraju: A po co? Co bym tam robił? Znowu zaczynał wszystko od nowa? Taka sytuacja zdaje się być na rękę rządowi w Polsce, bo chcąc nie chcąc o prawie pół miliona obywateli nie musi się obawiać, że poszerzą szeregi bezrobotnych i pogorszą statystyki. Reszta zdaje się nie mieć specjalnego znaczenia, bo dla rządzących w Polsce nigdy tak naprawdę się nie liczyliśmy. Wyjechaliśmy z kraju, dobrze, jeden problem mniej. A tu mniej więcej wszystko działa na zdrowych, przejrzystych zasadach. Angielskie urzędy są dla mieszkańców – przyjazne, co prawda flegmatyczne, ale pomocne, podczas gdy w Polsce ciągle jest odwrotnie: urzędnicy traktują obywateli jak przestępców, którzy nic innego nie chcą tylko to nasze biedne państwo znowu wykiwać. A politycy zaraz po wyborach mają w nosie co wyborcy o nich myślą. Dopóki państwowe struktury w Polsce będą nas, obywateli, traktować opresyjnie, jak to robią od dekad, dopóty będziemy wyjeżdżać i w ten sposób protestować i wyrażać naszą niezgodę na to, jak państwo nas traktuje. Bo wyjazd setek tysięcy Polaków z kraju bez chęci powrotu czymś właśnie takim jest – zbiorową manifestacją niezadowolenia z rządzących, ze sposobu, w jaki się nas traktuje. I dotyczy to niemal wszystkich dziedzin życia: od chorej służby zdrowia, w której za łapówkę można załatwić wszystko od ręki; poprzez rosnącą biurokrację i niechęć do prywatnej inicjatywy aż do urzędów skarbowych. Dla tych, którzy wracać nie zamierzają, nie ma to już specjalnego znaczenia, bo jeśli do Polski wpadają, to na urlopik, w odwiedziny do rodziny. Nasz dom jest teraz tutaj. I jest nam dobrze. Państwu w Polsce dziękujemy.

się na po wrót do Pol ski z przy czyn oso bi stych. Zna la złam pra cę w fir mie mię dzy na rodowej w War sza wie i spę dzi łam tam dzie więć mie się cy. Co naj bar dziej mnie za sko czy ło, to sto su nek Po la ków do in nych i do sa mych sie bie. Jest to życie pod ciągłą presją, że coś „mu si my”. Mu si my za ło żyć ro dzi nę, mu si my do stać awans, mu si my wię cej za ra biać. A dla cze go? No, bo ta ka jest pre sja z ze wnątrz! Ta pre sja, że by coś zro bić, coś osią gnąć wy da je się na der nie zdro wa. Prze ja wia się tym, że chce my wie le rze czy tu i te raz, za po mi na jąc czę sto o ele men tar nych za sa dach współ ży cia i sza cun ku dla in nych. Świet nym te go przy kła dem jest fol warcz ny sys tem za rzą dza nia (okre śle nie z psy cho lo gii po da wa ne na szko le niach z za rzą dza nia), kie dy kie ro wa nie fir mą i ze spo łem opie ra się głów nie na wy da wa niu roz ka zów, po mi ja jąc przy tym po da wa nie wy ja śnień, po dej mo wa nie wspól nych roz mów, ro bie nie pod su mo wań, wy cią ga nie wnio sków czy okre śla nie wspól nych ce lów. Oczy wi ście znaj dą się też do brzy me ne dże ro wie, jed nak wy da ją się oni być w znacz nej mniej szo ści. Fru stra cje z miej sca pra cy prze no si my na in nych. Nie wspo mnę już o przy zna niu się do błę du, bo prze cież mu si my być per fek cyj ni, a to, że coś się nie uda ło, to wi na in nych. In na kwe stia to pa trio tyzm. Mó wię tu o pie lę gno wa niu pol skich tra dy cji, zwy cza jów, ję zy ka, kul tu ry i hi sto rii. Bez nich, nie po win no ni ko go dzi wić, że co raz wię cej Po la ków de cy du je się na oby wa tel stwo bry tyj skie. W większości przypadków wy da je się to być

JACEK STACHOWIAK – Każdy raport ujmujący coś w liczbach, podający treść syntetycznie ułatwia poznanie rzeczywistości. Jeśli liczby są prawdziwe, warto je zapamiętać. Za liczbami oczywiście kryjemy się my, Polacy w UK, i dlatego jest to dla nas temat ciekawszy. Ja na przykład nie wiedziałem, a teraz wiem, że – jak zapisano w raporcie – już niemal co dziesiąty rodak w Wielkiej Brytanii ma podwójne obywatelstwo. To znaczy, że jesteśmy dzielni i mobilni, bo trzeba spełnić bardzo konkretne warunki i przejść bardzo precyzyjną procedurę, by otrzymać British citizenship. Wiem, bo od dwóch lat jestem podwójnym obywatelem.

Po trzyletnim pobycie w Londynie razem z żoną Hanną (wtedy jeszcze narzeczoną) wróciliśmy do Polski we wrześniu 2008 roku w przeddzień światowego kryzysu ekonomicznego. Decyzja o powrocie do kraju, chociaż niełatwa, była konsekwencją pierwotnych założeń o emigracji „na chwilę" zaraz po ukończeniu studiów wyższych w Polsce. I chociaż ta „chwila" przedłużyła się kilkakrotnie, to każdy dzień spędzony na brytyjskiej ziemi po czasie wspominamy z nostalgią i przekonaniem, że wykorzystaliśmy każdą minutę, która była nam tam dana. Wyjeżdżając do Londynu mieliśmy świadomość ryzyka, z jakim się to wiąże. Wracając do Polski uczucie było podobne. Decyzję o powrocie łatwiej nam było podjąć wspólne i to mimo małej stabilizacji, jaką udało nam się osiągnąć przez te trzy lata w Londynie. Odrobina wrodzonego (jakkolwiek wyidealizowanego) patriotyzmu powiązanego z brakiem kontaktu z bliskimi oraz świadomość, że „tu" zawsze jestem gościem, a „tam" jakby bardziej u siebie – te argumenty przeważyły o naszej decyzji. I dlatego spoglądając na dane raportu PCC mówiące o tym, że 72 proc. Polaków mieszkających w Wielkiej Brytanii nie ma zamiar u wracać do kraju, nie jestem tym wcale zaskoczony. Paradoksalnie najlepiej mogę porównać te dane za pomocą narzędzia zwanego Facebookiem. Rozmawiając w sieci ze znajomymi, którzy pozostali na Wyspach, mogę z całą stanowczością stwierdzić, że 72 proc. to liczba pewnie zaniżona. Dla ludzi, którzy pootwierali tu własne biznesy, ustabilizowali życie często na poziomie nigdy nieosiągniętym wcześniej w Polsce, decyzja o powrocie byłaby niezrozumiałym krokiem wstecz. Nie mam również najmniejszych złudzeń, że dużo trudniej byłoby nam podjąć decyzję o powrocie teraz, niż w 2008 rok u. W Londynie życie wydaje się prostsze, bardziej zorganizowane (nie przesiąknięte tak bardzo newsami z pier wszych stron gazet), z drugiej strony jednak jakby mniej bezpieczne (nie w sensie ekonomicznym). Na pewno też łatwiej jest podjąć decyzję o stałej emigracji osobom, które w Polsce albo nie mają do czego wracać lub to właśnie na Wyspach ustabilizowały swoje życie osobiste.


4|

07 (205) 2014 | nowy czas

takie czasy

Rosja przestaje być częścią cywilizowanego świata Oficjalna rosyjska propaganda na zestrzelenie malezyjskiego samolotu zareagowała jak pies Pawłowa. Winą obarcza Ukrainę. Wymyśla nieprawdopodobne scenariusze. Jednak w niepodporządkowanych Kremlowi mediach pojawiło się wiele emocjonalnych głosów, wolnych od akcentów propagandowych. Rosja przestaje być częścią cywilizowanego świata – na łamach portalu colta.ru ostrzega socjolog i publicysta Konstantin Siemionow. Za śmierć ludzi na niebie nad Ukrainą winni odpowiedzieć, ci którzy rozpętali wojnę i aktywnie ją wspierają. Konstantin Siemionow

wszystko beneficjentów można znaleźć i szuka się wszędzie. Można wymyśleć dowolną konstrukcję, co tylko przyjdzie do chorej głowy. Poszukiwanie korzyści w taki sposób, to droga do nikąd. Ślepy zaułek. Od razu przypomina się brzytwa Hanlona: nie warto tłumaczyć złymi intencjami, lub spiskiem, tego co wynikło z głupoty. Dodajmy, także to, co zdarzyło się przypadkowo, pod wpływem okoliczności. Na koniec, pomyślcie tylko o tak sformułowanym pytaniu: kto mógłby skorzystać na strąceniu samolotu pasażerskiego? Robi się mdło, na samą myśl o ciekawskich, nikczemnych konspirologach. W sytuacji tragicznej, gdy tak wielu ludzi straciło życie, poszukiwanie tych, co mogli na tym skorzystać często wynika z próby usprawiedliwienia się, przerzucenia odpowiedzialności na innych. A jeszcze częściej bywa świadectwem nędzy moralnej.

N

awojowaliśmy się. Zestrzelono cywilny samolot pasażerski. Zginęły setki ludzi. Żadna z ofiar, w żaden sposób nie uczestniczyła w tej wojnie. Nie dotyczyła ona nikogo z pasażerów boeinga. Być może w ogóle nie wiedzieli, że na Ukrainie toczy się wojna, że na świecie istnieją miasta Donieck i Ługańsk. Z pewnością nikt z nich pojęcia nie miał o istnieniu takich miejscowości jak Thorez, Snieżnoje i Grabowo. 17 lipca o ukraińskiej wojnie dowiedzieli się wszyscy. Wojna przyszła do Australii, Malezji, Holandii. Chce się krzyczeć. Powiedzieć coś ostrego, emocjonalnego, zakląć… Budzą się uczucia złości, goryczy. Spróbuję jednak racjonalnie.

EKSCES WYKONAWCY

WERSJE Możliwościami, by zestrzelić samolot malezyjski dysponowali separatyści Girkina-Striełkowa, Rosjanie i Ukraińcy. Wszystkie usprawiedliwienia, w rodzaju „to nie my, nie mamy takiego uzbrojenia” są podważane przez samych usprawiedliwiających się. Wystarczy tylko przypomnieć sobie oświadczenia, jakie składali kilka dni temu, przed tragedią. Wtedy separatyści mieli do dyspozycji wyrzutnie zdolne do zestrzelenia celu na wysokości 10 kilometrów. A z resztą i tak dobrze wiadomo – samoloty zestrzeliwali tylko separatyści. Chwalili się sami, opowiadała o tym rosyjska propaganda. Z punktu widzenia strony ukraińskiej stosowanie śródków obrony przeciwlotniczej nie miało sensu. Separatyści nie mieli lotnictwa. Tak więc prawdopodobieństwo, iż odpowiedzialność ponosi strona ukraińska jest mała. O tym, że zrobili to rosyjscy wojskowi, wolę nawet nie myśleć. Tak, czy inaczej, fakty zostaną ustalone. Nie uda się ich ukryć. Pozwalają na to możliwości techniczne. Nie dziś, to jutro przeprowadzone zostanie śledztwo. Nie ma żadnych dowodów potwierdzających winę Ukrainy. Pojawiły się pierwsze oświadczenia. Zebrano pierwsze fakty. Równocześnie mamy do czynienia z plotkami i podejrzeniami. Do pracy ruszyli propagandyści, pojawiły się absurdalne oskarżenia o polowanie na rosyjski samolot prezydencki. Nie trudno było nie zauważyć prób usprawiedliwiania się, przygotowywania odpowiedniego gruntu dla usprawiedliwień. Wszystko to na razie potwierdza tylko tezę, iż winę za to, co się stało ponoszą separatyści Girkina-Striełkowa, Biesa-Bezlera lub któregoś jeszcze komendanta polowego. Miejscowi, lub nasłani. Wyszkoleni, lub nie. Ideowcy, lub walczący za pieniądze. Prawdopodobieństwo, iż winni są separatyści jest ogromne. W konsekwencji, część odpowiedzialności spadnie na tego, kto ich wspierał. Poparcia udzielały rosyjskie władze, stając się tym samym współodpowiedzialnym za tragedię.

KONSEKWENCJE Po tej tragedii, w symbolicznym sensie, z punktu widzenia Zachodu Rosja przestaje być częścią cywilizowanego świata. Jest jej coraz bliżej do Kadafiego i al-Megrahi. Nic tu nie da się zrobić. Nawet przy założeniu, iż niczego nie uda się udowodnić i tak winą obarczany będzie Władimir Putin i władze rosyjskie. Niesłusznie? Czy strona rosyjska nie wspierała separatystów i ich formacji zbrojnych ideologicznie i materialnie? Czyż władze rosyjskie nie ponoszą odpowiedzialności, za tych wszystkich, którzy zginęli? W rzeczywistości strącenie samolotu pasażerskiego daje uzasadnione podstawy do wysunięcia oskarżenia o terroryzm. I o wspieranie terroryzmu, co może pociągnąć za sobą wielorakie konsekwencje. Po pierwsze, cokolwiek by się nie stało i ktokolwiek nie byłby winny, zmniejsza się znacznie możliwość bezpośredniej rosyjskiej interwencji. Teraz mamy do czynienia nie tylko z konfliktem lokalnym Rosji i Ukrainy. Teraz w tej historii uczestniczy już cała społeczność międzynarodowa, nie aprobująca działań podejmowanych jednostronnie. Po drugie, rośnie prawdopodobieństwo nałożenia na Rosję sankcji europejskich. Jeśli uda się udowodnić winę separatystów, to Europa będzie musiała podjąć takie działania. Sankcje amerykańskie zostaną wzmocnione. Bardzo prawdopodobne, że odezwą się także inne kraje. Po trzecie, już dziś z powodu sankcji rosyjska gospodarka boryka się z trudnościami, teraz będzie już po prostu źle. Po czwarte, a może czeka nas próba narzu-

cenia pokoju przy pomocy ONZ? Lub operacja sił lądowych NATO? Prawdopodobieństwo nie jest duże, ale już dziś straszy się nią obywateli Rosji. Z pewnością zostanie zwiększona pomoc udzielana Ukrainie, w tym także wojskowa. Po piąte, szanse na to, że władze rosyjskie uznają swoją winę i poproszą o wybaczenie jest niewielka. To oznacza kontynuację kursu izolacjonistycznego, obliczonego na konfrontację. Będziemy świadkami jeszcze większych konfliktów wewnątrz elity, coraz trudniej będzie znaleźć kompromis.

KTO NA TYM SKORZYSTA? Zwolennicy biało-czarnego obrazu rzeczywistości, poszukując usprawiedliwienia dla swych działań, zadają tradycyjne dla konspirologii pytanie: a kto w tym wypadku mógł odnieść korzyści? Ich niekiedy całkowicie nieuzasadnione odpowiedzi również utrzymane są w czarno-białej stylistyce. Spadła na ziemię rakieta wynosząca na orbitę…. Kto na tym skorzystał? Spisek. Spada kurs rubla…. Z korzyścią dla kogo? Spisek. Spadł deszcz… Ktoś musiał na tym skorzystać…. Znowu można mówić o spisku. Do poszukiwania możliwych beneficjentów przy pomocy mediów zachęcono społeczeństwo. Wcześniej określono kierunek poszukiwań. W rezultacie otrzymaliśmy tradycyjną odpowiedź – dawno już się do niej przyzwyczailiśmy: na świecie dzieje się wiele zła, dla nas to nie jest korzystne. Korzyść odnoszą oni. Lub na odwrót. „Oni” to– jak się okazuje – Amerykanie, banderowcy, faszyści, masoni, geje, piąta kolumna, Morganowie/Rockefellerowie i podobni do nich magnaci-oligarchowie… Winnych za

W prawie karnym istnieje pojęcie „ekscesu bezpośredniego wykonawcy”. Wykonawca sam będący współuczestnikiem przestępstwa, może przekroczyć granice zaplanowanych działań, popełniając czyn jeszcze straszniejszy, lub zasadniczo odmienny. Z punktu widzenia kodeksu karnego wykonawca przekraczający granice pierwotnego planu, ponosi osobistą odpowiedzialność, jego wspólnicy za jego „eksces” nie odpowiadają. Ale w tym wypadku nie chodzi tylko o formalne przestrzeganie prawa, ważniejsza jest kwestia moralności i sprawiedliwości, więc do odpowiedzialności należy pociągnąć wszystkich uczestniczących w przestępstwie. Właśnie dlatego wszyscy wspólnicy, ci którzy rozpętali wojnę i ci, którzy wspierają ją tak energicznie usprawiedliwiają wykonawcę (prędzej, czy później zostanie zidentyfikowany). I dlatego konfabulują, wymyślając swe niewiarygodne wersje oraz niszcząc możliwe poszlaki.

DEWALUACJA Przyzwyczajono nas do śmierci. Przywykliśmy do terroru. Stale towarzyszy nam wojna. W swoim czasie, rzucenie pod czyimś adresem oskarżenia o faszyzm, zabójstwo, zdradę, torturowanie innych było czymś strasznym. Dzisiaj tego rodzaju zarzuty stały się częścią codzienności. Podobnie jest z ocenami działań w obronie praw człowieka. Trudno zliczyć wszystkich działaczy, bohaterów, „naszych”. To, co dawniej było czymś wielkim i wyjątkowym, bez względu na to, czy dobrym, czy złym, zszarzało, uległo dewaluacji. Dewaluacja dotknęła słów i zachowań. Nudno ci, możesz poskakać po wraku. Połazić w szortach, między kawałkami rozbitego samolotu. Na pamiątkę sfotografować trupy. Zachwycić się pięknem spadania. Tam, na wojnie, wszystko to można znaleźć. Tutaj jest trochę inaczej. Swoich, lub obcych, jak na wojnie, nikt już nie liczy. Śmierć „obcych” budzi radość. Resztki wątpliwości ogarniają nas być może, gdy nieszczęście spotyka obywateli innych państw. Ale za chwilę znów zjawi się chęć usprawiedliwienia się, zrzucenia winy na innych.


|5

nowy czas | 07 (205) 2014

takie czasy

Kłamali przy Czas na zmiany Smoleńsku, kłamią i teraz Kiedy trwały nerwowe chwile tuż po zestrzeleniu malezyjskiego boeinga nad Ukrainą, sojuszniczka Władimira Putina Angela Merkel powiedziała, że pierwsze, co trzeba zrobić, to zawiesić operacje wojskowe na wschodzie Ukrainy. Czyli zostawić Donbas terrorystom, którzy działają na zlecenie Moskwy.

Bartosz Rutkowski

W

takiej atmosferze nie ma co liczyć, że kiedykolwiek wyjaśni się tajemnice ostatniego lotu Boeinga 777 malezyjskich linii lotniczych. Nie ma bowiem silnych na Putina, podobnie jak to miało miejsce w przypadku tragedii smoleńskiej. I choć obie katastrofy różnią się od siebie, to jednak w jednym i drugim wypadku płynęły z Moskwy oczywiste kłamstwa. Rosjanie w chwilę po zestrzeleniu malezyjskiego samolotu już wiedzieli, że to robota Ukraińców. Podobnie było z katastrofą polskiej prezydenckiej maszyny w roku 2010, kiedy momentalnie zwalono winę na polskich pilotów, choć jeszcze wrak się palił koło lotniska pod Smoleńskiem. Mało kto już dziś pamięta, jak rosyjskie służby prasowe kilka godzin po tragedii samolotu polskiej delegacji z prezydentem Lechem Kaczyńskim na czele meldowały o czterech podejściach do lądowania i o niewykonywaniu przez polskich pilotów komend kontrolerów na wieży lotniska. Nie inaczej było i tym razem. Nim amerykańscy politycy powołali się na dane wywiadu USA, który prześledził lot rakiety skierowanej w stronę Boeinga 777 i z trajektorii wynikało, że odpalono ją z terenów kontrolowanych przez ukraińskich separatystów, kremlowska tuba propagandowa, za jaką uważa się telewizję Russia Today podała, że samolot został strącony przez ukraiński myśliwiec szturmowy. I taka informacja poszła w świat Przypomnijmy sobie też, jak to w świat Rosjanie po tragedii smoleńskiej wysłali informację o pijanym polskim generale Błasiku. Nigdy się z tego nie wycofali, a nasz rząd nie zrobił nic, by ratować honor polskiego generała, chociaż polskie badania laboratoryjne nie potwierdziły tej wersji. Teraz dzielni reporterzy kremlowskiej telewizji prześcigali się w rozmowach z „naocznymi” świadkami, którzy przysięgali, że przed wybuchem, 17 lipca, widzieli, że jakiś samolot bardzo szybko zbliża się do tego większego. Do akcji kłamstw włączyły się wszystkie rosyjskie media. Największa agencja rządowa Interfax wypuściła informację, że ukraińscy wojskowi czekali na samolot ich prezydenta, który wracał z Brazylii. Pojawiły się nawet opinie pseudoekspertów, którzy kreślili obraz szykowanego zamachu na prezydencką maszynę. Ukraińcy pomylili się i strącili Boeinga 777 Ma-

lesian Airlines zamiast Air Force One z prezydentem Putinem na pokładzie. Do tego kotła absurdów dodano również element polski – podano, że samoloty (Putina i malezyjski) leciały tym samym korytarzem nad Warszawą. Powtarzano te wersje, chociaż wiadomo, że rosyjskie samoloty pasażerskie, nie mówiąc o Air Force One prezydenta Putina od dawna unikają przestrzeni powietrznej nad Ukrainą. Kiedy zachodnie służby wywiadowcze ustaliły, że w tym zamachu użyto systemu Buk, składającego się z radaru i czterech rakiet, Rosjanie podali, że separatyści, jak nazywają terrorystów, taką bronią nie dysponują. Zapewniała o tym agencja TASS, o wiarygodności której krążą jedynie dowcipy. Redaktorzy TASS zapomnieli, że pod koniec czerwca ta sama agencja podała, że separatyści są w posiadaniu systemu Buk. Ta informacja miała podziałać ostrzegawczo na ukraińskie siły powietrzne, które zaczęły coraz śmielej wysyłać swoje maszyny do działań na wschodzie kraju. To kłamstwo miało bardzo krótkie nogi. Strona rosyjska tak łatwo się nie poddaje. W miejsce jednej odrzuconej wersji wydarzeń pojawia się inna. Skoro do katastrofy doszło nad Ukrainą, to znaczy, że na pewną śmierć pasażerów boeinga posłali ukraińscy kontrolerzy lotów. W związku z tym pojawiły się w mediach głosy krytykujące pilotów, którzy chcąc oszczędzić na paliwie wybrali krótszą trasę przelotu nad terenem objętym działaniami zbrojnymi. Niemniej jednak Eurolot, odpowiedzialny za wyznaczanie tras samolotów pasażerskich uznał, że poza Krymem reszta Ukrainy jest bezpieczna i kierowano przez przestrzeń powietrzną tego kraju bardzo dużo samolotów. Kremlowscy propagandyści ogłosili wreszcie, że system BUK, z którego odpalono rakietę w boeinga należał do ukraińskiego oddziału. Nie spodziewali się wypowiedzi amerykańskiego sekretarza stanu Johna Kerry’ego, który powiedział publicznie, że w rejonie, z którego wystrzelono rakietę – a Amerykanie to miejsce zlokalizowali – nie było takich baterii ukraińskich, a teren kontrolowany jest przez separatystów. Dopiero po tygodniu dopuszczono zachodnich ekspertów do miejsca, gdzie spadły szczątki boeinga, wcześniej systematycznie niszczone przez separatystów. Wprawdzie czarne skrzynki znajdują się już Anglii i są laboratoryjnie analizowane, nic nie wiadomo o szkielecie rakiety, która powinna mieć stosowną sygnaturę i nie ulega zniszczeniu w trakcie wybuchu. Nie ma też w dalszym ciągu porozumienia w sprawie nałożenia sankcji na Rosję. Przeszkadza w tym Zachodowi bilans strat i zysków.

komentarz > 11

Pod takim hasłem doszło do zjednoczenia polskich środowisk prawicowych. Porozumienie podpisane przez liderów Prawa i Sprawiedliwości, Solidarnej Polski i Polski Razem przewiduje wspólne listy i wspólny program przy zachowaniu odrębności partyjnej.

Z najnowszego sondażu Homo Homini przeprowadzonego dla „Rzeczpospolitej” wynika, że prawicę zjednoczoną pod wodzą Jarosława Kaczyńskiego popiera 40 proc. respondentów. Taki wynik dałby Jarosławowi Kaczyńskiemu możliwość samodzielnego stworzenia rządu, tym bardziej że przy słabym wyniku wyborczym Platformy (25 proc.) część posłów tej formacji byłaby do pozyskania przez największą partię.

Nowa Prawica Janusza Korwin-Mikke nadal utrzymuje mocną pozycję powyżej progu wyborczego – 6 proc. (2 proc. spadku). Przed zjednoczeniem prawicy, PiS uzyskiwał o cztery punkty procentowe mniej poparcia. Zjednoczenie prawicy nastąpiło po długich rozmowach liderów, z dramatycznym wystąpieniem w mediach Zbigniewa Ziobry, który zaproponował swoją rezygnację, jeśli jego osoba utrudnia zawarcie porozumienia. Ziobro pozostał, porozumienie podpisano. – Polska znajduje się w stanie głębokiego kryzysu, nie chcemy godzić się na to, żeby państwo polskie znajdowało się w stanie takiej zapaści (...), dlatego na czele Polski powinien stanąć rząd, który głęboko to państwo zreformuje. Moim zdaniem jedyny obóz, który daje nadzieję na taką sanację, to jest obóz wielkiej prawicy. Tym kierowaliśmy się podpisując porozumienie o współpracy z PiS i SP – Jarosław Gowin, powiedział szef partii Polska Razem. – Ważne jest to, żeby wiedzieć, jaka jest sytuacja w Polsce, ale ważne jest też to, żeby wiedzieć, jak tę sytuację zmienić. Jedno jest pewne, zmiana prowadzi poprzez jedność, ta jedność staje się faktem – powiedział Jarosław Kaczyński podczas swojego wystąpienia kończącego spotkanie. – Jesteśmy razem, razem zmienimy Polskę, razem zwyciężymy – podkreślił prezes Prawa i Sprawiedliwości przed podpisaniem politycznego porozumienia z liderami Solidarnej Polski i Polski Razem. (gm)


6|

07 (205) 2014 | nowy czas

czas na wyspie

nasz najlepszy Rozwój polskiego eksportu w ciągu ostatnich lat jest czymś, czemu nie można zaprzeczyć. Polskie produkty pojawiają się na rynkach UE, z roku na rok jest ich coraz więcej także na innych kontynentach. Jednakże naszym największym dobrem, najbardziej znaczącym atutem nie są produkty spożywcze czy mechaniczne. Co jest więc naszym najlepszym towarem eksportowym?

caMerona kurs na prawo Bardziej prawicowy i eurosceptyczny – taki jest nowy gabinet davida camerona. ale jak na razie w europie premier dostaje lanie za laniem. właśnie przegrał walkę o nominację szefa komisji europejskiej. a swoim uporem coraz bardziej denerwuje resztę wspólnoty.

Adam Dąbrowski

T

ak niekompetentnej polityki Wielka Brytania nie miała od początku lat osiemdziesiątych – kręci głową Dionyssis G. Dimitrakopoulos, europeista z londyńskiego Birkbeck College. Nie da się ukryć, że w ostatnich dniach na europejskich salonach David Cameron stał się bardzo osamotniony. Doskonale pokazuje to kłótnia w sprawie nowego kandydata na szefa Komisji Europejskiej. Cameron zachował się tu jak Don Kichot, z furią rzucając się na wiatraki i konsekwentnie ignorując kilkakrotnie wyciągniętą dłoń ze strony reszty państw członkowskich, które chciały zaoferować mu honorowe wyjście z sytuacji, tak by Cameron nie musiał znosić upokarzającej porażki. Na końcu Londyn miał po swojej stronie już tylko Budapeszt. A ponieważ premier Viktor Orban ma pośród polityków Wspólnoty status pariasa, to doskonale pokazuje izolację Camerona. W sprawie Junckera premier Wielkiej Brytanii przegrał 2:26. A przecież nie jest tak, że żaden kraj ani trochę nie podziela jego obaw.

ko niec Ma rzeń o fe de ra cji Dlaczego Cameron nie chciał kandydatury Junckera? Cały czas przekonywał, że Luksemburczyk to człowiek z minionej epoki: entuzjastyczny zwolennik dalszej integracji, przeprowadzanej odgórnie. A premier od początku deklaruje, że chce, by Wspólnota obrała

dokładnie przeciwny kierunek: ma być odchudzona i bardziej dynamiczna. Ma oddać państwom członkowskim część kompetencji, które dotychczas jej przysługiwały. Bo – jak przekonuje Cameron – po ostatnich wyborach do Parlamentu Europejskiego nie można udawać, że na Starym Kontynencie nic się nie zmieniło. Londyn nie jest w tym myśleniu odosobniony. Od początku negocjacji wiadomo było, że za przyciśnięciem hamulca w sprawie integracji są też między innymi Szwecja i Holandia. Dla wielu triumfy francuskiego Frontu Narodowego czy brytyjskiej Partii Niepodległości były dzwonkiem alarmowym. Stały problem Wspólnoty – deficyt demokracji, poczucie obywateli, że decyzje podejmowane są za nich przez anonimowych biurokratów – nabrzmiał właśnie do takiego stopnia, że ludzie głosowali na Le Pen czy Farage'a. – Główny sygnał, jaki płynie do europejskich przywódców jest następujący: dotychczasowy kierunek jest nie do utrzymania. Musimy przemyśleć fundamentalne kwestie związane z europejską integracją – mówi Stephen Tindale z think tank Centre for European Reform. – Przede wszystkim należy poważnie przemyśleć samą koncepcję integracji. Wizja Delorsa, w której unia gospodarcza to krok prowadzący do unii politycznej, po prostu się nie ziści. Niezależnie od tego, czy to był dobry pomysł czy nie – opinia publiczna nie zgadza się na niego. Za naszego życia Stanów Zjednoczonych Europy czy czegoś ich przypominającego po prostu nie będzie. Trzeba sobie więc zadać pytanie: co zamiast niej? Jeden wariant jest następujący: strefa euro powinna się bardziej zintegrować i oddalić od państw spoza niej. Dla politologa czy filozofa to może rozsądne rozwiązanie, ale w praktyce mało realne, choćby dlatego, że przeciwstawia się mu Paryż. W każdym razie musimy zrozumieć, że dotychczasowy unijny porządek prawny nie może już być niekwestionowany. Potrzeba fundamentalnej zmiany, jeżeli chcemy, by Unia pozostała przy ży-

Dominika Kampa

A

mbicje, talent, marzenia. Młodość. Uczniowie, zajęci treningami sportowymi, zainspirowani sztuką, zaangażowani w działalność charytatywną, z głowami pełnymi pomysłów i wizji. Z nadzieją na podbicie najlepszych uczelni na świecie. Niekoniecznie w Wielkiej Brytanii. To właśnie tego towaru szukają w Polsce dyrektorzy brytyjskich szkół średnich. Dlaczego? Polska młodzież wie, gdzie leży Morze Czarne, jakie miasto jest stolicą Australii oraz nie ma problemu z geometrią. Umie porozmawiać o sprawach życia codziennego, o polityce i gospodarce, a nierzadko także o sztuce. Mimo wybierania rozszerzonego

programu z kilku przedmiotów, ma szeroką wiedzę. Ukształtowany przez ogólnokształcące szkolnictwo polski uczeń jest wręcz rarytasem eksportowym. Szczególnie do szkół, które umożliwiają specjalizację w ulubionych przedmiotach już w bardzo młodym wieku (na czym niestety traci wiedza ogólna). Dyrektorzy najlepszych szkół w Wielkiej Brytanii mają tego świadomość, więc szukają zdolnych uczniów właśnie w Polsce. Można się jednak zastanawiać, co skłania brytyjskiego dyrektora, by przyjechał na parę dni do Polski i szukał z pomocą naszych rodzimych organizacji młodych Polaków, w których warto zainwestować równowartość nierzadko aż 60 tys. funtów. Na pewno są to przewidywane świetne wyniki maturalne ucznia, większa wielokulturowość w społeczności szkolnej czy renoma hojnej szkoły wspierającej zdolną młodzież. A uczeń zyskuje wiele – już w wieku 16 lat specjalizuje się w swojej dziedzinie, ma dostęp do

świetnie wyposażonych laboratoriów i bibliotek, a także spotyka ludzi z całego świata. Dostaje ogrom wsparcia ze strony nauczycieli i opiekunów – dzwonienie do nich o trzeciej nad ranem przed egzaminem z wołaniem o pomoc może nie do końca jest na miejscu, ale na pewno jest możliwe. Jednak najważniejsza jest chyba uzyskana samodzielność – wcześniej niż większość rówieśników, stypendysta wyprowadza się z domu, zaczyna podejmować własne decyzje i organizować swoje podróże czy przyszłość. A mimo to często wraca się do domu – mniej więcej co sześć tygodni. Zdolna, otwarta osoba nabywa nie tylko umiejętności, które wynieść można z zajęć akademickich czy sportowych, ale także niebagatelne znajomości i niesamowite przyjaźnie. Siedzenie w ławce wnuka księżnej Bawarii, syna premiera Wielkiej Brytanii czy członka rodziny królewskiej to gwarancja niesamowitej siatki kontaktów na przyszłość. Stypendium jest też

Merkel powiedziała „nein”, by pokazać CaMeronowi, że również jej Cierpliwość Ma graniCe, a londyn nie będzie w nieskońCzoność wynagradzany za złe zaChowanie. ciu – przekonuje Tindale. Taką fundamentalną zmianę proponował Cameron. Oczywiście z ową propozycją wiąże się szereg pytań. Podstawowe to czy rzeczywiście premier myśli o poważnej reformie, czy tylko o wygraniu paru rzeczy, na których mu zależy. Ale nie da się ukryć, że to premier Wielkiej Brytanii jako chyba jedyny próbował przekuć obecne na salonach europejskich głosy o potrzebie zmian w coś o realnym kształcie politycznym. Dlaczego więc na końcu pozostał sam?

Mer kel Mó wi „ne in” Jednej z przyczyn tej sytuacji szukać należy w zagraniu taktycznym, na jakie premier zdecydował się pięć lat temu, na początku poprzedniej kadencji Parlamentu Europejskiego. Cameron wyprowadził wówczas swoją partię poza centroprawicową frakcję EPP (której członkami są między innymi niemiecka Chadecja i Platforma Obywatelska), kalkulując, że pozwoli mu to tanim kosztem umocnić pozycję w partii i upewnić eurosceptyczną część elektoratu konserwatystów, że może na nich liczyć. Europą nikt aż tak się wtedy nie interesował, a premier, którego pozycja w partii nie była nigdy zbyt mocna, za priorytet uznał porządkowanie własnego podwórka. Tyle że dziś odbija się to czkawką. – Gdyby pięć lat temu został pan w Europejskiej Partii Ludowej, dziś mógł-

by pan wybierać jej lidera. W takim przypadku Juncker pewnie nie zostałby kandydatem. Teraz jest za późno – tak powiedziałby Cameronowi Roger Casalle z organizacji New Europeans, broniącej praw imigrantów z tzw. „nowych państw Unii”, a niegdyś – polityk lewicowej Partii Pracy. Państwa Unii ustaliły wcześniej, że zasady będą jasne: ten, kto wygrywa wybory, ma prawo do nominowania kandydata na szefa KE, który następnie uzyskać musi poparcie reszty. Cameron sam wyłączył się z gry, a mimo to postanowił spróbować nagiąć zasady (uczciwie mówiąc wypróbowywane po raz pierwsze i same w sobie budzące kontrowersje jako dające zbyt dużą władzę PE) i tak postawić na swoim. Tego było jednak za dużo dla pozostałych liderów wyraźnie rozdrażnionych tym, że Londyn stoi w rozkroku: niby chce pozostać w Unii, ale w gruncie rzeczy chciałby tylko wybrać sobie część dań z unijnego menu, dziękując za resztę. Krok po kroku z listy potencjalnych stolic, które mogłyby się znaleźć w anty-Junckerowej koalicji, jaką Cameron próbował zbudować, znikały więc kolejne pozycje. Swoje zrobiła tu też bardzo źle przyjęta przez Paryż czy Berlin krucjata Camerona w sprawie prób ograniczenia imigracji unijnej oraz zasiłków dla przybyszów z takich krajów jak Polska. I pomimo że w kuluarach mówiło się, że sama Merkel nie jest wielką

entuzjastką kandydatury Junckera, tym razem postanowiła, że nie zrobi ustępstw na rzecz Londynu. W przeszłości kilkakrotnie je czyniła, by ułatwić Cameronowi manewrowanie na lokalnym podwórku. Ale w opinii wielu ekspertów teraz powiedziała „nein”, by pokazać Cameronowi, że również jej cierpliwość ma granice, a Londyn nie będzie w nieskończoność wynagradzany za złe zachowanie.

Si kor Ski Miał ra cję? Co teraz? Na razie premier usunął ze swojego gabinetu dość powszechnie chwalonego Williama Hague’a. Był to ruch, którego mało kto się spodziewał. Zamiast Hague’a – Philip Hammond, który nie mógł liczyć na okres przejściowy, bo zaraz potem miał ręce pełne roboty w sprawie kryzysu ukraińskiego, który eskalował po katastrofie malezyjskiego samolotu. Ta nominacja jest symptomatyczna, bo Hammond poglądy na temat Wspólnoty ma jasne. – Jeśli Unii nie da się zmienić, w referendum w 2017 będę głosował za tym byśmy ją opuścili – mówił jeszcze jako minister obrony, a tuż po nominacji podtrzymał tę opinię. Ten ruch to sposób na przedwyborcze uspokojenie coraz bardziej eurosceptycznego elektoratu konserwatystów. Bo premier Cameron cały czas balansować musi pomiędzy realpolitk, na poziomie której rozmawia z Brukselą konkretnie, a zarządza-


|7

nowy czas | 07 (205) 2014

czas na wyspie

tOwAr EkSPOrtOwy? pełną i cieszyć się uczniami, którzy już w gimnazjum są zaangażowani w wolontariat, zajęcia sportowe i muzyczne, a w międzyczasie upieką z babcią ciasto i pojadą na wycieczkę rowerową z przyjaciółmi. To oni – po otrzymaniu świetnej edukacji – wrócą do Polski i będą pracować na jej przyszłość. Co zrobić, by wyjechać? Uczniowie polskiej pierwszej klasy licealnej, którzy skończyli gimnazjum ze średnią min. 4,5 oraz średnim wynikiem min. 80 proc. z egzaminów gimnazjalnych, muszą wypełnić krótką aplikację i dołączyć swoje dyplomy. A potem czekać na zaproszenie na rozmowy z osobami, które kiedyś same kroczyły tą drogą, a teraz jako absolwenci pracują na rzecz kolejnych pokoleń. Więcej informacji na stronach: uwc.org.pl, bas.org.pl, kfon.pl.

niesamowitą lekcją dojrzałości, którą Polacy chcą wykorzystywać do granic możliwości. Uczniowie z wieloma inicjatywami i głodem wiedzy są swego rodzaju inspiracją dla innych – organizują akcje charytatywne oraz nowe koła zainteresowań, rozsławiając szkoły swoimi osiągnięciami. Jesteśmy więc rzadkim i cennym dobrem eksportowym, wysyłanym nie tylko do Wielkiej Brytanii. Co roku polska młodzież wyjeżdża na dwuletnie stypendia też do Austrii, Indii, Armenii, Kostaryki, Kanady i wielu innych krajów na prawie wszystkich kontynentach. Jednak to nie tylko osiągnięcia w nauce nas wyróżniają. To także nasza otwartość na inne kultury, chęć poznawania świata i wielkie serce wkładane w rozwijanie swojej pasji.

POLScy LIcEALIŚcI rzAdkIm I cEnnym dObrEm EkSPOrtOwym, wySyłAnym nIE tyLkO dO wIELkIEj brytAnII.

niem nastrojami ludu, któremu regularnie składać trzeba symboliczne, eurosceptyczne ofiary. Jeden ruch w lewo i „Daily Mail” wysyła złowrogie pomruki. Jeden nieuważny krok w prawo i centrowi wyborcy, którzy dali torysom ostatnie zwycięstwo czują się osamotnieni, a liderzy europejscy przewracają oczami. – Cameron mówi teraz wyborcom: Popatrzcie, Europa nas nie rozumie. Próbowałem walczyć o nasze interesy, ale ci eurokraci po prostu nie chcą nas słuchać. Uważam, że na krótką metę Cameronowi przyniesie to korzyści – tłumaczy dr Dimitrakopoulos. Tym razem premier zdecydował się na ruch w prawo. I już od razu zabrać się musi za ratowanie lewego skrzydła partii oraz elektoratu. No i za wykombinowanie jak w kuluarach europejskich, z dala od oczu wyborców czy tabloidów, ugrać realny, polityczny zysk. I choć komentatorzy podkreślają, że Hammond słynie z ogromnej lojalności wobec premiera, a i sam Hague euroentuzjastą nie był, to co do eurosceptycznego zwrotu nie można mieć wątpliwości. A tymczasem Dimitrakopoulos uważa, że bardzo trafnie postawę Camerona podsumowuje… Radosław Sikorski złapany na taśmach „Wprost”. Zarzucał mu niekompetencję i to, że sam zaczął wierzyć w swoją „głupią”, eurosceptyczną propagandę. – Uważam, że prywatnie Sikorski mówił już to wszystko brytyjskim dyplomatom wcześniej. Poza tym trudno mi uwierzyć, by szef waszej dyplomacji był jedynym w wielkiej rodzinie partii centroprawicowych, który wysyła podobne sygnały – przekonuje europeista.

dOmInIkA kAmPA, studentka University of warwick, przewodnicząca Polish Society na tym uniwersytecie była stypendystką towarzystwa Szkół zjednoczonego Świata do Fyling Hall School w latach 2010-12

Zdolni uczniowie z całego świata zdobywają nie tylko umiejętności, które wynieść można z zajęć akademickich, ale także niebagatelne znajomości i niesamowite przyjaźnie.

„Wyobraź sobie, że jesteś doradcą Radka Sikorskiego. Co doradzisz mu w sprawie Ukrainy?”; „Czy da się podzielić dowolny trójkąt na siedem mniejszych o równych polach?”; „Czy mamy nieskończoną liczbę gwiazd?” – to tylko kilka przykładów pytań, które można usłyszeć na finale rekrutacji do niezależnych brytyjskich szkół z inter-

natem prowadzonej przez Towarzystwo Szkół Zjednoczonego Świata czy British Alumni Society. Szesnastolatkowie są bombardowani niekoniecznie trudnymi pytaniami, ale będącymi dużym wyzwaniem. Czasem piszą esej, a czasem biorą udział w grach i zabawach nadzorowanych przez psychologów. A cały ten trud dlatego, że

dwuletnie stypendium za granicą może być niesamowitą szansą dla każdego ambitnego nastolatka. Czytając aplikacje młodych Polaków, którzy zaczynają marzyć o nauce poza Polską, łatwo dojść do wniosku, że wszechobecne narzekanie na polską młodzież jest nie do końca uzasadnione. Należy widzieć szklankę w połowie

Artykuł powstał w ramach współpracy „Nowego Czasu” z Federacją Polskich Stowarzyszeń Studenckich w Wielkiej Brytanii.

Gabinet Camerona po zmianach:

więCEj kobiET i ZwroT Na prawo Michael Gove musi odejść – to jedno z najczęstszych hase… na transparentach, jakie pojawiały się w lipcu podczas wielkiej demonstracji antyrządowej na trafalgar Square. Protestowali pracownicy sektora publicznego. – chodzi o zamrożenie podwyżek płac, ale też na przykład o uzależnienie stawek od wyników – mówiła jedna z uczestniczących w demonstracji nauczycielek. – na tym ostatnim stracą przede wszystkim uczniowie. najważniejsze stanie się wypełnianie kolejnych norm, a nie nauczanie – przekonywała kobieta. I rzeczywiście, w parę dni później michaela Gove’a w rządzie już nie było. Obok odwołania szefa dyplomacji (o którym piszemy obok) to najpoważniejsza i najbardziej zaskakująca zmiana w rządzie. nie ma wątpliwości, że wycofanie Gove'a z linii frontu to ze strony camerona zagrywka taktyczna przed zbliżającymi się w przyszłym roku wyborami. Swoim bezkompromisowym, graniczącym z arogancją stylem pracy minister edukacji zniechęcał do siebie nauczycieli oraz związki zawodowe. drażnił też liberalnych koalicjantów, zniechęconych jego arcykonserwatywnymi poglądami obyczajowymi. Ale jeżeli chodzi o ocenę poszczególnych proponowanych przez niego reform – choćby zaostrzenie kryteriów szkolnych

egzaminów – nawet gazety lewicowe przyznawały, że niektóre są uzasadnione. to dlatego nowa minister edukacji, nicky morgan ma utrzymać linię po-

Nicky Morgan dobną do tej przyjętej przez Gove'a. Ale ma być przy tym milsza dla swoich „podopiecznych”. I nieco bardziej elastyczna co do szczegółów. „te roszady nie miały na celu stworzenia lepszego rządu” – komentował tygodnik „the Economist”, wyraźnie żałując odejścia michaela Gove'a. Główny cel camerona to teraz pokazanie takiej twarzy rządu, która wygra wybory. jedno jest pewne: nowy gabinet jest bardziej prawicowy od poprzedniego. „to była masakra umiarkowanych polityków”– tak zareagowała na zmiany gabinetowe Partia Pracy. „rząd wyraźnie obrał mniej liberalny kurs” – komentuje w „the Observer” Andrew rawnsley. Pod cameronowy nóż do-

stał się też kenneth clarke (dotychczas minister bez teki) to torysowski weteran, jako jeden z nielicznych głośno wyrażający od lat 80. ubiegłego wieku swój entuzjazm w stosunku do Unii Europejskiej. Oprócz tego – dwóch polityków uważanych za członków umiarkowanego skrzydła partii: zajmujący się nauką david willets oraz sekretarz stanu, pod którego kuratelą znajdowała się policja. ze stanowiskiem pożegnał się też kontrowersyjny Owen Paterson, minister środowiska, który miał wyjątkowy talent do drażnienia brytyjskich liberałów. Głośno wyrażał swój sceptycyzm co do globalnego ocieplenia i zasłynął kontrowersyjną, a w dodatku nieskuteczną akcją masowego odstrzału borsuków. bezpośrednim impulsem do pozbawienia go stanowiska była niemrawa reakcja na powodzie, które nawiedziły kraj na początku roku. Patersona zastąpi Liz truss, absolwentka Uniwersytetu w Oksfordzie, wewnątrz partii lobbująca za szerszą deregulacją gospodarki oraz większym liberalizmem obyczajowym. kobiet jest w obecnym gabinecie więcej. dotychczasowy brak równowagi w rządzie camerona był często atakowany, więc jak podkreśla część komentatorów, premier postanowił zawczasu pozbawić opozycję przedwyborczej amunicji.

Liz Truss A tymczasem „daily mail” już zdążył zareagować w swoim niepodrabialnym styu: zrobił “rozkładówkę” zestawiającą wszystkie panie przechądzące przed downing Street jak na wybiegu dla modelek. Szczególnie skupił się na sekretarz stanu Esther mcVey, która ma za sobą karierę jako prezenterka telewizyjna. w nowym gabinecie zajmować będzie się za trudnieniem. (ad)

Esther McVey


8|

07 (205) 2014 | nowy czas

nasze dziedzictwo na wyspach!

MARIANS and CHILD ABUSE... FAW L E Y C O U RT O L D B OY S

The Marian priests, their darkest secret, their missing paedo „files”… Their runaway marian marriages… and Polonia’s missing funds

I

t is common knowledge among Polonia’s, once whispering, but now loudly chattering classes, that the English arm of the Polish/USA Congregation of the Marian Fathers (UK Charitable Trust No. 1075608), for the last fifty years has tried to keep a lid on it’s darkest secret – paedophilia, child abuse, runaway priest marriages, and misappropriated Polonia funds. With the current, dramatic political seachange on the sickening issue of child abuse, which has seen the likes of BBC TV host, ‘star’ child abuser, paedophile, necrophiliac and sodomist, the late Jimmy Savile posthumously exposed, and many so-called celebrities – Gary Glitter, Rolf Harris, Stuart Hall, Max Clifford, – all finally bought to justice, and jailed for their seemingly lesser crimes, it is now time at last, to turn the spotlight on the Marians… and the Charity Commission.

O

n 3 June 2010, the then Chief Executive of the Charity Commission, Andrew Hind (after a seven month delay), replied to FCOB’s written concerns about paedophilia, child abuse, the unlawful sale of Fawley Court, and sizeable missing funds under the care of the Marian Fathers’ trusteeship. It is Mr Hind’s cool reaction and comments on the issue of child abuse which are most worrying. He writes: “We have looked carefully at the matters that you have brought to our attention over the last few months. These include the ‘disposal’ of the property, (Fawley Court), the misapplication or misuse of charitable funds, and the possible abuse of vulnerable beneficiaries many years ago.” Hind continues: “We have identified two areas in which we will make further enquiries (1) The whereabouts of funds raised to build the Apostolate building (at Fawley Court), totaling approx. £200,000.00., and (2), the proceeds from the sale of North Lodge, Fawley Court, (£690,000.00 ).” To date, exactly four years to the day, the Charity Commission has done nothing to recover this money – close to a million pounds. Why? (To this list the Charity Committee should add from the abortive Fawley Court 'sale' the £4million bizarrely 'donated' in 2012 to the corrupt Vatican Bank by Marian priest Wojciech Jasinski, together with the shortfall/unidentified £9million, mis-registered as a £13million (sic) 'sale' at the Land Registry. But it is Hind’s comments on the issue of (child) abuse which startles: “I was particularly concerned to learn of the claims of abuse. Normally such claims are zero tolerance and we would take immediate action. However, in this case, I understand that the alleged abuse took place 30-40 years ago when the school at Fawley Court was still open. In these circumstances it would be for the alleged victims to decide whether they wish to follow these claims up with the Police.” So there it is. Child abuse, ‘normally’ a zero tolerance issue, requiring ‘immediate action’ by the Charity Commission, but here nonchalantly relegated to a non-issue. It should be noted that Andrew Hind as Chief Executive of the Charity Commission allowed a convicted paedophile, John Harrison, to register a Child Protection Charity(!). (Daily Mirror, 16/01/2006, and The Guardian 15/02/2006). Hind's response to all

this? A mysterious: “Hand's up – we accept that.” Was John Harrison linked to PIE the dangerous Paedophile Information Exchange network, and did the Charity Commission know this? As to Hind’s colleague, case worker Mrs Sharon Crompton, she fares no better, dismissing the FCOB child abuse allegations against the Marian Trustee Priests as being “…all historic…”, (letter to FCOB, 28 April 2010). Today, ‘historic abuse’ is now the buzzword, much to the consternation and horror of the establishment and it’s sixty year institutional corruption cover-up of politicians, celebrities and priests! Under the initiative of Rochdale MP Simon Danczuk, (he unmasked the paedophile Liberal MP for Rochdale Cyril Smith) who heads a seven member House of Commons cross-party committee which to date has forced the issue on exposing the sordid ring of organized institutional child abuse, and paedophilia – with the coalition government ordering a no holds barred public inquiry. The choice of the retired Justice Butler-Schloss to head the Inquiry was lamentable given her (honest) links with brother Sir Michel Havers, who had quashed an investigation into a British diplomat’s alleged paedophilia activities. Butler-Schloss stepped down after only five days into the job.

an organization liaising with UK health authorities, entrusted with caring for, and protecting abused children. As Deputy Care Manager Kazik saw children “with horrific and disturbing experiences”, all at the hands of paedophiles. He recalls with a horror tinged with sadness the isolated paedophile atrocities at Fawley Court in the 1960s. The worst paedophile was Fr Henryk Tomaszewski, nicknamed “Bovril”. Tomaszewski’s practice of paedophilia was exposed first because of complaining letters boys were sending home to their parents. Then, thanks to the bravery of Mrs Dorożyńska, mother of Zbigniew Dorożyński, Tomaszewski was removed and sent ‘out of harm’s way’, to a Marian Roman Catholic Charity mission in Brazil. It is however the brutal experience of our mutual friend and co-boarder Andrzej Orszulik, that leaves one simultaneously enraged and numbed. Andrzej Orszulik had a cherubic, angelic face indeed a gentle disposition – but always deeply troubled, withdrawn. This is all the more apparent now, when looking at group photos of us boys in Fawley Court’s beautiful parkland. We were oblivious to Orszulik’s dreadful ordeals. That is the way with the manipulative, cunning, clandestine

WHO Cares WINS 82 PORTOBELLO ROAD, NOTTING HILL, LONDON W11 2QD tel. 020 7727 5025 Fax: 020 8896 2043 email: mmalevski@hotmail.co.uk

This malaise is particularly prevalent in the Polish soul and mindset. Take the issue of Marian Father Wlodzimierz Honkisz. He absconds with a nun, marries her, takes off with the best part of £200,000 of West Ealing parishioners’ (POK’s) money. No effort by the Marians’ is made to recover this money. Other examples include the incorrigible Wladyslaw Duda. Other Marians who forsake the congregation for marriage include ‘Fr’ Kazimierz Szczepaniak and ‘Fr’ Czeslaw Pisiak. There are persistent rumours that a longstanding, current Marian Trustee-Priest at POK has a daughter, now fourteen. There is of course no harm in bringing children into the world. But why flout the Roman Catholic law on celibacy? Also who actually pays for the maintenance of these children? It is alleged that the USA Marians are using the proceeds from the – as yet “incomplete” – sale of Fawley Court to finance the cost of numerous children sired allegedly by Marian priests. (Jason Berry’s Render Unto Rome – The secret life of money in the Catholic Church, gives a chilling insight into the promiscuous abuse of children and women by Catholic priests in the USA, with the lawsuits, and the huge multi-million dollar financial compensations that follow. The Vatican has a mountain of legal and compensatory bills…). In effect the wayward Marian marriages or dalliances producing illegitimate children – notwithstanding the contemptible hypocrisy – pales into insignificance when compared with the atrocities of child abuse, and paedophilia. The British government is currently preparing legislation making it a criminal offence to conceal or withhold evidence relating to child abuse or paedophilia.

I Some young Old Boys1965, enjoying the new Rolling Stones LP. By and large Fawley Court was educational and fun – but for a minority, and Andrzej Orszulik (2nd from left, pensive and sorrowful, in black pirate's hat), life was cruel and short…

B

ut back to the Marians. Allegations of Marian malpractice at the Slough Parish [The parishioners threw out the Marians in 1990], Reading, London, and of course at Fawley Court, are rife but apparently are just the tip of the iceberg. There were some of the most notorious child abusers to terrify a very small group of boys at Fawley Court, Slough, Reading, and London from the 1960s onwards – until the school mysteriously closed in 1986 – and thereafter when it was a ‘language school’. Wladyslaw Piotr Kiczma was an abuser ‘pedagogue’ appointed by the Marians in the 1960s. In 2009 Kiczma was placed on the Sex Offenders’ Register by Staffordshire County Council for perversely “interfering medically” with little boys. Fawley Court old boy Kazimierz Juszkiewicz – Kazik, a highly successful businessman, later went on to to work (2002 to 2010) with Rubicon,

way of the paedophile – be it some Marian priests or others. It emerges that Andrzej was subject to the most brutal experiences. So much so, that the burden of his suffering took it’s toll when in 1986 he committed suicide in Brighton. The above is but one tragic incident of very many, at the hands’ of the Marians now being brought to FCOB’s attention. How this crime of abuse was for so long institutionally covered up is only now emerging. One need only look at the late Cardinal Basil Hume, Archbishop of Westminster. What possessed this good man to hush up the abuses at Ampleforth Public School? What possessed him to befriend the ridiculous but worse than evil Jimmy Savile? What possessed this man of God to introduce Savile to London’s exclusive elitist, Athenaeum Club? Finally, what possessed Hume to introduce Savile personally to Pope John Paul II? There appears to be a misguided ‘religious patriotism’, a ‘loyalty to the priest’ syndrome, no matter how wicked or reprehensible the crime.

n the light of a letter to the editor of Nowy Czas of 22 April 2014 confirming that Andrzej Zakrzewski was especially appointed in 2011 by the POSK committee to be POSK’s representative on the Komitet Obrony Dziedzictwa Narodowego Fawley Court, it is hoped by FCOB to secure POSK’s support in rescuing Fawley Court. Whilst there is absolutely no suggestion whatsoever that POSK, or indeed PAFT, Zjednoczenie Polskie or The Polish Educational Trust Ltd are in any way privy to any information or evidence highlighting Marian child abuse, paedophilia, or misappropriation of funds, the majority in Polonia and FCOB itself, would very much welcome cooperation and continued support on this sensitive issue. The Child Protection Units at both the Polska Misja Katolicka, and the Child Protection Unit at POK, (West Ealing, London), once supervised by grave digger turned carer of Polish pregnant girls, Marian priest and Fawley Court trustee Wojciech Jasinski, now Marian treasurer in Rome, should all be of great assistance in further evidence and information gathering. Finally, a vigilant parishioner tells FCOB that at POK's West London, Windsor Rd Church, the seven mass collections yield £5,000 per weekend. This is £260,000 pa, over quarter of a million pounds. How do the Marians account for this huge sum, and where does all this money go to?

Mirek Malevski, Chairman, Fawley Court Old Boys/FCOB Ltd The above article is available in Polish on: nowyczas.co.uk


|9

nowy czas | 07 (205) 2014

czas na wyspie

Weekend Polskiego Folkloru

Nowa siedziba WydziaŁu KONSuLarNegO

w Londynie Od dnia 18 sierpnia 2014 r. nowa siedziba Wydziału Konsularnego Ambasady RP w Londynie mieścić się będzie przy 10 Bouverie Street, City of London, EC4Y 8DP. Tam Polacy będą załatwiali sprawy związane z paszportami, kwestie prawne, a cudzoziemcy sprawy wizowe. Oto zdjęcie nowego budynku:

Finał  warsztatów robienia wianków podczas Festiawlu Polskiego Folkloru w Liverpool

O

d 19 do 20 lipca Liverpool zamienił się w Polskę poprzez różne aktywności, takie jak polska muzyka etniczna na żywo, Bring the Fire Project i warsztaty robienia kwiatowych wianków – to wszystko w jeden weekend! Merseyside Polonia, polska organizacja z siedzibą w Liverpoolu zorganizowała Weekend Polskiego Folkloru w celu promowania naszej tradycji związanej z nocą świętojańską – pogańskim świętem wciąż celebrowanym w Polsce. W sobotę 19 lipca lokalni mieszkańcy dzięki zespołowi Magiczne Karpaty z Krakowa mieli możliwość odkryć polską muzykę etniczną i obejrzeć występ zespołu Bring the Fire Project pochodzącego z Liverpoolu. W niedzielę w Museum of Liverpool, Merseyside Polonia zorganizowała warsztaty świętojańskie, gdzie zarówno dorośli jak i dzieci mogli wykonać swoje własne wianki i nauczyć się tradycyjnych polskich tańców. Polska organizacja społeczna – Merseyside Polonia, działająca w wielokulturowym Liverpoolu wierzy, że Polski Festiwal Świętojański stanie się stałym punktem na mapie kulturalnej Liverpoolu obok innych ciekawych wydarzeń, takich jak Africa Oye, Chiński Nowy Rok, Festiwal Irlandzki czy Liverpool Arab Arts Festival.

Podczas pierwszego dnia Weekendu Polskiego Folkloru publiczność miała okazję wysłuchać polskiego zespołu na żywo i doświadczyć na własnej skórze specjalnie przygotowanego na tę noc spektaklu ognia w jednym z najlepszych miejsc w Liverpoolu – Camp and Furnace. Zespół Karpaty Magiczne zainspirowany tradycyjną muzyką Europy Środkowej i Wschodniej (szczególnie z wielokulturowego regionu Karpat) jest obecnie uważany za jeden z najbardziej interesujących polskich zespołów, eksplorujących polską muzykę etniczną. Zespół zabrał słuchaczy na niesamowitą i piękną wycieczkę po Karpatach przy akompaniamencie magicznego i potężnego głosu wokalistki grupy Anny Nacher. Bring the Fire Project nowy punkt na rozrywkowej mapie Liverpoolu i pierwsza w mieście taka formacja taneczna, na ten wieczór przygotowała wyjątkowe przedstawienie zainspirowane polską muzyką filmową. W niedzielę 20 lipca Merseyside Polonia zaprosiła lokalnych mieszkańców do Museum of Liverpool na warsztaty robienia wianków z świeżych i sztucznych kwiatów. W ciągu dnia odbywały się też warsztaty tańca i każdy miał szansę nauczyć się tańczyć polki czy mazurka. Sponsorami Weekendu Polskiego Folkloru byli: International Festival For Business, Liverpool Vision przy wsparciu Liverpool City Council, Camp and Furnace i Museum of Liverpool.

Tak jak dotychczas, aby złożyć wniosek paszportowy, wizowy lub prawny należy się zapisać na spotkanie poprzez stronę internetową https://secure.e-konsulat.gov.pl/ Odbiór paszportów będzie możliwy wyłącznie w nowej siedzibie urzędu, od poniedziałku do piątku w godzinach 10.00-15:30. W przypadku odbioru nie obowiązują zapisy. Informacje dotyczące spraw paszportowych, wizowych, prawnych oraz godzin obsługi interesantów dostępne są na: http://www.londyn.msz.gov.pl/pl/informacje_konsularne/

Przedstawiciele polskiej społeczność w Hackney zebrali się 8 lipca na spotkaniu zorganizowanym przez konser wat ywnego radnego tej dzielnicy Simche Steinbergera, który swoją wygraną w tegorocznych wyborach lokalnych z pewnością zawdzięcza też polskim głosom. Polacy w tej części Londynu znają go dobrze. Wielu z nich pomógł i nadal pomaga. Co prawda brak jest teraz polskiego centrum, ale lokum na spotkania z radnym udziela p. Marek, właściciel lokalnego polskiego sklepu u Marka, gdzie podobno można też dostać najlepszą kiełbasę w Londynie (najlepiej we czwartek!). Spotkanie było też uroczystością urodzinową pana Marka – na zdjęciu w środku. – Cieszymy się, że Simche nam pomaga, ale byłoby jeszcze lepiej, gdyby pomógł znaleźć nam jakieś s tałe miejsce. Nam do POSK-u daleko, a wielu z nas jest tutaj samotnych i bardzo chciałoby przyjść do takiego centr um nie tylko po poradę, ale także, żeby po pros tu spotkać bratnią duszę. Liczymy bardzo na pomoc Simche – powiedziała w rozmowie z „Nowym Czasem” jedna z uczestniczek spotkania. (tb)

Papierosy za połowę ceny? Jak poinformował rzecznik prasowy brytyjskiego urzędu podatków i ceł (Her Majesty Revenue and Customs), podczas niespodziewanej kontroli w magazynach w Selby, North Yorkshire, zatrzymanych zostało czterech Polaków. W hurtowni mebli znaleziono TIR wyładowany skrzyniami, w których znajdowały się – zamiast mebli, o czym świadczyły oznakowania – 24 palety z prawie dwoma milionami papierosów. Urząd podatkowy na nielegalnym handlu papierowami straciłby w tym wypadku 437 tys. funtów. Wyrokiem sądu (York Crown Court) 30 lipca na karę

więzienia zostali skazani: Leszek A. Liczner (47 l., skazany na trzy lata więzienia), Marcin Muraczewki (37 l., skazany na dwa i pół roku więzienia), Piotr Wicko (36 l., skazany na dwa lata i dwa miesiące więzienia) oraz Michał Wicko, (27 l., skazany na rok i trzy miesiące więzienia). Nielegalny handel papierosami jest przestępstem, dość powszechnie uprawianym w Wielkiej Brytanii. W co drugim sklepie można znaleźć papierosy „spod lady”. Przestępstwa takie są teraz skrupulatnie ścigane i grozi za nie wysoka kara więzienia.


10|

07 (205) 2014 | nowy czas

felietony opinie

nowy czas redakcja@nowyczas.co.uk 0207 639 8507 63 King’s Grove London SE15 2NA

Ludzie tak mają. Ja tak nie mam… Krystyna Cywińska

2014

Nie jadę do Warszawy na obchody 70. rocznicy Powstania. Nie zamierzam być obiektem sarkastycznego zdziwienia: żyje jeszcze to truchło? Jeszcze się sama porusza? Nie na wózku? Nie mam zamiaru dać się wystawiać na różne spytki młodym dziennikarzom. – A coście jedli w Powstaniu? Nie pamiętam czyśmy w ogóle jedli. – A gdzieście spali? Nie pamiętam, gdzie ani czyśmy spali. – A jeślilście jednak spali, to z kim? No była przecież miłość w Powstaniu? Nie?

I nie zamierzam dać się uroczyście podejmować różnym dziwnym politycznym i społecznym typom na różnych obchodach, bankietach, przyjęciach i objęciach. Jeśli nawet ci politycy czy społecznicy uznają, że fotografia ze staruszką-weteranką może się okazać politycznie korzystna, to po fotografii i konferencjach prasowych bluzgną sobie w knajpach przy kieliszkach dobrego wina: – A niech by się ta pieprzona rocznica już skończyła i te staruchy wreszcie wyniosły. Wolno mi tak sądzić, po różnych sądach i taśmach polityków. A zapewne też urzędników, organizatorów i dziennikarzy w słowach nie przebierających. A poza tym, czy się godzi przypominać i wypominać Niemcom przy okazji tej rocznicy o ich zbrodniach? Niemcom – tym naszym rzekomym przyjaciołom? I w dodatku zdobywcom Pucharu Świata w piłce nożnej? No czyż się godzi? No, nie godzi się, według brytyjskiej prasy. Bo to przecież nie Niemcy tyko naziści, a przeszłość to palimpsest, na którym wszystko na nowo można zapisać. Niekoniecznie trzeba być gwiazdą filmową – jak słyszę – żeby mieć wielbicieli. Wystarczy dobrze kopać. Tak w życiu (w przenośni), jak i na boisku (nie w przenośni). No a jeszcze jak się ma do tego narodową dużą kasę, prymat nad światem zapewniony. W brytyjskiej prasie dawny bloody Hun, zamienił się w przyjaznego Hansa. A dawne teutoń-

skie bestie w niemieckich bohaterów. Hans to przecież nasz kuzyn. Czyż nie jesteśmy wszyscy anglosasi? Mistrzowie świata w piłce nożnej, przez nas wymyślonej? To zatem nasza krew. Nasze geny. „The Daily Telegraph” namawia nawet czytelników do zakochania się w Niemczech i Niemcach na śmierć i życie. Let’s love Germany – czytam. Cudowny kraj. Gdzie, jak pisał Goethe „cytryna dojrzewa” – dosłownie „kwitnie”. Kraj wprawdzie nie bez skazy i zmazy, choć o tym nie przypominajmy, ale mądrze rządzony, zdyscyplinowany, szczęśliwszy i lepiej funkcjonujący niż Wielka Brytania – czytam w „The Daily Telegraph”. O to ostatnie dziś niestety nietrudno. Dwadzieścia lat temu w 50. rocznicę Powstania, ówczesny prezydent Niemiec Roman Herzog prosił w Warszawie o przebaczenie. Przebaczenie to po niemiecku Vergebung. Siedziałam pod mównicą, na której stał. Słyszałam jego słowa i ciszę. Martwą, cmentarną ciszę podczas jego przemówienia. A potem lunął ulewny deszcz i wszystko zmył. Przebaczyć? Zapomnieć? Nie potrafię. Vergebung znaczy też wynajmować, przydzielać. Polska jest z konieczności wynajętym sojusznikiem Niemiec. Na razie na korzystnych warunkach politycznych. Na razie. Moje pokolenie odchodzących weteranów i świadków niemieckich okrucieństw, bestialstwa, brutalności, krzywd, rabunków, gett, obozów koncentracyjnych – nie zapomni. I

nie daruje. I nie rozgrzeszy Niemców. Chociaż przed naszym domem stoi BMW, czyli das Auto, a w naszej kuchni króluje Bosh, indeed. Kiedyś, kiedy Niemcy nie królowali na boiskach piłki nożnej, ani w garażach i domowych gospodarstwach, nie byli wielbieni. Byli krytykowani. Dziennikarz „Sunday Times” AA Gill napisał w roku 1999, że już za czasów rzymskich Germanie odznaczali się potwornym okrucieństwem. Żywcem palili, na pal wbijali, rękami dusili pokonanych Rzymian. No i coś w tych genach pozostało z tych skłonności – pisał AA Gill. – Ukraińcy też tak mieli – burknął nasz znajomy, weteran kresowy. No właśnie. W każdym bodaj narodzie drzemią instynkty niewyobrażalne w okresach pokoju i dobrobytu. A zatem pytanie: mamy przebaczać, czy nie mamy przebaczać? Nie tylko Niemcom, ale Sowietom, komuchom i różnego rodzaju agentom na usługach, gnębiącym nasz kraj po wojnie. A jeśli nawet nie gnębiącym, to działającym na szkodę poszczególnych osób – obiektów donosów. Figurantów – w ubeckiej mowie. Szczególnie jeśli ci tajni współpracownicy UB działali zarazem na emigracji albo działają nadal na niwie polonijnej. Mam z tym pewien kłopot. Jestem w mniejszości pragnącej pewnej weryfikacji. Doniesiono mi ostatnio, że PAFT (Polonia Aid Foundation Trust), czyli rozdajnik emigranckich groszy już poszukuje nowego prezesa. Bo obecny jest scho-

rowany. Prawda to, czy plotka? PAFT to instytucja powstała po sprzedaży tzw. londyńskiego Zamku. Siedziby Rządu Emigracyjnego w bardzo drogiej dzielnicy Belgrave. Czyli PAFT to fundusz z resztek tzw. skarbu narodowego na emigracji, na który wszyscyśmy się składali. Kilka lat temu na pytanie, o nazwiska powierników PAFT-u usłyszałam w telefonie z biura: – Na dzień dzisiejszy nie mam wiedzy w tym temacie. Nawet się uciszyłam, bo oznaczało to, że przynajmniej przyjmowanie telefonów przekazano przybyszowi z kraju. Ale te nazwiska to żadna kabała ani żaden spisek, bo w brytyjskiej Charity Cimmission można się dowiedzieć, jaki jest aktualny skład rady, z nazwiskami powierników. Jeżeli się okaże – jak mi donoszą – że w PAFT panoszy się Andrzej Morawicz, były TW bezpieki, to się nie zdziwię. Ma hucpę, tupet, arogancję i siłę przebicia. A być może i zwolenników na niego liczących w tajnych rozrachunkach. I nie zdziwiłabym się, gdyby się okazało – jak mi donoszą – że Andrzej Morawicz chciałby dokonać skoku na fundusz PAFT-u jako kandydat na jego prezesa. W polonijnym małym światku panuje zasada: o czym nie można mówić, o tym trzeba milczeć. Jest to teza filozofa i logika Ludwiga Wittgensteina (1889-1951). Nie zgadzam się! Trzeba mówić o wszystkim. Ale nie wszyscy mówić o wszystkim chcą – szczególnie ci działacze, którzy na milczeniu zyskują.

Wersja oficjalna. Jedyna i słuszna Ostrzegam: będę sarkastyczny. Nie, że chcę – ale jak to ładnie kiedyś powiedział prezydent Lech Wałęsa – muszę. Wówczas śmiała się z tego niemal cała Polska. Niesłusznie. Łapię się na tym, że innego wyboru nie mam. I chociaż sprawa jest jak najbardziej poważna, to – zapewniam – poważnie nie można jej traktować. W skrzynce pocztowej redakcji znalazł się e-mail wysłany przez rzecznika prasowego Ambasady RP w Londynie, w którym informuje o nowym pomyśle jego przełożonych z Warszawy. „Ministerstwo Spraw Zagranicznych rozważa uruchomienie specjalnego serwisu informacyjnego, który poświęcony byłby Polsce, Polonii i Polakom za granicą. Celem serwisu byłoby udostępnianie informacji do dalszej publikacji o ważnych wydarzeniach politycznych, gospodarczych, kulturalnych i społecznych w naszym kraju oraz przedsięwzięciach realizowanych przez naszych rodaków mieszkających poza granicami. Chcemy, by wysokiej jakości serwis stanowił wiarygodne i atrakcyjne źródło informacji o Polsce i Polonii dla polskiej diaspory za granicą. Cechą unikatową planowanego serwisu byłyby gotowe do pobrania artykuły prasowe, które mogłyby wykorzystywać nieodpłatnie media polonijne na ca-

łym świecie. Wstępnie przewidujemy, że w serwisie publikowanych byłoby do kilku tekstów tygodniowo”. Koniec cytatu. Innymi słowy będzie tak: w ambasadzie odbywa się spotkanie (jakich jest tam przecież wiele), na które nie zaprosi się już mediów, tylko redaktorów biuletynu z ministerstwa, który potem rozesłany zostanie do wszystkich londyńskich redakcji. Kilka dni potem, już w druku przeczytamy ten sam materiał w „Coolturze”, „Gońcu” czy „Polish Expressie”. Mógłbym dodać również w „Nowym Czasie”, ale tego nie zrobię, bo wiem, że nikt w naszej redakcji z takiego materiału by nie skorzystał. O tym, co w takim biuletynie pisałoby się o dokonaniach polskiego rządu, w ogóle wolę nie myśleć. Już kiedyś tak było: urzędnicy w Polsce wypisywali materiały, którymi wypełniały swoje strony niemal wszystkie krajowe gazety. Ale to były zupełnie inne czasy, kiedy krajem rządziła Polska Zjednoczona Partia Robotnicza i to, co ukazywało się w prasie, było jedyną słuszną i prawdziwą historią. Gazety nie miały wyboru, musiały drukować. Ale to było ponad ćwierć wieku temu i z zaniepokojeniem czytam, że w Warszawie AD 2014 ktoś mógł wpaść na równie absurdalny pomysł.

Urzędnicy państwowi mają to do siebie, że lubią wpływać na to, jak opisuje ich prasa. Dobrze, gdy chwali, gorzej, gdy nie. Prasa, a właściwie wolna prasa (co należy dokładnie podkreślić) jest jednym z filarów zdrowej demokracji. Wolna, niezależna od nacisków czy spekulacji. Jej zadaniem jest przyglądanie się poczynaniom rządu i jego urzędników. Sama idea powołania do życia serwisu prasowego dla Polonii prowadzonego i firmowanego przez urzędników ministerstwa świadczyć może tylko o jednym: albo twórcy tego pomysłu chcą kreować jedyną słuszną wersję wydarzeń, albo też – i to jest jeszcze bardziej niebezpieczne – nie mają zielnego pojęcia o tym, jaka jest rola prasy w demokratycznym społeczeństwie. Żal jest mi rzecznika prasowego ambasady, że w informowaniu o tak absurdalnych pomysłach musi brać udział. Jest tylko urzędnikiem, robi to, co każą szefowie. My w „Nowym Czasie” takiej presji nie mamy. Ciągle otwarcie możemy przyznać, że jesteśmy niezależni. Piszemy co chcemy i co uważamy za ważne i istotne. Redaktorzy biuletynu z MSZ-u nigdy takiej swobody nie zaznają.

V. Valdi

nowyczas.co.uk


|11

nowy czas | 07 (205) 2014

komentarze

ANDRZEJ KRAUZE komentuje

Na czasie Grzegorz Małkiewicz

Po zestrzeleniu pasażerskiego samolotu nad Ukrainą, co do jednego Zachód jest zgodny – winę ponosi Rosja, ze wskazaniem na Władimira Putina. Ale jak go ukarać, nie narażając jednocześnie na straty karzącego? Z taką kalkulacją jest już gorzej. Bilans zysków i strat nie wypada najlepiej. Szczególnie dla krajów, które uzależniły swój gospodarczy byt od energetycznych dostaw z Rosji. Najwięcej do stracenia mają w Unii Europejskiej Niemcy i Francja, ale też i Wielka Brytania, o czym Cameronowi przypomnieli jego europejscy sojusznicy. David Cameron, zgodnie z wieloletnią tradycją brytyjskiej dyplomacji, wystąpił zdecydowanie i kategorycznie. Trzeba ukarać Rosję za ten bestialski i nieodpowiedzialny czyn sankcjami. I to takimi, że Putina zabolą. Mniej entuzjastyczna okazała się Francja. Buduje okręty wojenne dla Rosji, niebawem ma je dostarczyć, a należne pieniądze już wpłynęły. Umowy handlowe obowiązują – bronią swojego stanowiska Francuzi. Ponieważ nie przekonali Camerona, musieli w tej upublicznionej debacie odsłonić to, co brytyjski premier skrzętnie skrywał – miliardowe depozyty rosyjskich oligarchów w londyńskim City. Zamrożenie kont konkretnych osób było wprawdzie z inicjatywy Amerykanów na wokandzie, ale dotyczyło tylko wąskiej grupy najbardziej wpływowych miliarderów na dworze Putina. Szersze zastosowanie takich sankcji, o czym wspomnieli Francuzi, zagroziłoby interesom brytyjskim, w tym podważyło wiarygodność brytyjskich instytucji finansowych w trudnym momencie wychodzenia gospodarki z kryzysu. Francuska riposta była na tyle celna i bolesna, że brytyjski premier złagodził swój radykalizm. Debata – jakie sankcje wobec Rosji? – wciąż trwa, a konkretne propozycje z dnia na dzień zmieniają swoją formę i zasięg rażenia. Równie dużo, a może i więcej z powodu sankcji nałożonych na Rosję mogą stracić Niemcy, w 75. procentach uzależnione od dostaw rosyjskiego gazu. Dlatego pierwszą reakcją Angeli Merkel po zestrzeleniu samolotu pasażerskiego był apel o zawieszenie broni na

Ukrainie, a nie o ukaranie sprawców. Z polskiego punktu widzenia oraz państw byłego Związku Sowieckiego, dobrym posunięciem, oby trwałym, było przesunięcie ośrodka dowodzenia NATO na wschód, czyli do Szczecina. W NATO głos decydujący mają nadal Amerykanie, którzy pomimo ugodowej prezydentury Obamy, nie kierują się logiką łagodzenia konfliktu za wszelką cenę. Jest to też kolejny dowód na to, że armia europejska, o której mówią ambitni politycy, byłaby śmieszną atrapą na arenie międzynarodowej. W tej sytuacji może przedwczesna była propozycja Radosława Sikorskiego, żeby Amerykanom nie robić łaski (czy, jak to minister powiedział…? Cytuję z głowy, mogę być niedokładny). Nic lepszego poza parasolem ochronnym Ameryki nie mamy. Lokalne ambicje w globalnym świecie to trochę za mało. Czy sankcje coś zmienią? To nadal pytanie otwarte. Brak jedności świata zachodniego nie wróży nic dobrego. Przyzwyczailiśmy się do pokoju, a wojna wydaje się być tylko konfliktem lokalnym, poza naszymi granicami. Nic nam nie grozi, nigdy więcej wojny. Co najwyżej z powodu jastrzębi (amerykańskich), wyhodowanych na retoryce zimnowojennej, możemy ucierpieć ekonomicznie po wprowadzeniu drastycznych sankcji. Ale Putin myśli inaczej i doskonale zna słabości zachodnich demokracji. Bardzo dobrze zna język niemiecki, i niemiecką mentalność. Był w końcu przez wiele lat oficerem KGB na placówce w kraju Angeli Merkel – byłej NRD.

kronika absurdu Perspektywa zbudowania koalicji na prawej stronie polskiej sceny politycznej są nadal odległe, ale barwne. Lider Kongresu Nowej Prawicy Janusz Korwin-Mikke komentuje: „Jeśli politycy PiS naprawdę tak mówią [>obecność JKM w polityce to nieporozumienie<], to znaczy, że jest to banda sukinsynów, która chce wszystkich zgnoić, przekupić, zdemoralizować. Ten ustrój to gnój. Mam nadzieję, ze nasi ludzie to zlikwidują”. Znaczy gnój wywiozą? Najlepiej na taczkach. Adam Hofman z PiS odbił piłeczkę: „Janusz Korwin-Mikke tak czy inaczej zostanie wycyckany”. Politolodzy, uczcie się nowego języka! Baron de Kret

Wacław Lewandowski

Hieny Chciałoby się wierzyć, że tragiczna historia lotu MH17 poruszyła do głębi wszystkich myślących ludzi na świecie. Zestrzelenie samolotu Malaysia Arlines przez prorosyjskich bandytów, nie wiedzieć dlaczego nazywanych eufemistycznie „separatystami”, jest bezprzykładnym aktem terroru, wstrząsającą zbrodnią przeciw ludzkości. Niestety, są i tacy, którzy nie kryją satysfakcji, dając do zrozumienia, że ta zbrodnia przyniosła im wymierne korzyści. Jeden z najpopularniejszych brukowców, czyli tzw. tabloidów, w Polsce daje na pierwszej stronie sensacyjny tytuł: „Ofiara katastrofy przewidziała swoją śmierć”. Do tego fotografia jedenastoletniego holenderskiego chłopca, jego imię i nazwisko oraz informacja, że znalazł się na pokładzie, bo miał odwiedzić swą babcię w Malezji. Co tłumaczy sensacyjny tytuł? – Informacje, że chłopiec mając po raz pierwszy w życiu lecieć samolotem nie ukrywał, że boi się lotu i wypytywał bliskich, co dzieje się z ludźmi, gdy samolot spada na ziemię. To zaś, zdaniem redaktorów bulwarówki, ma dowodzić, że ofiara „miała przeczucie” tego, co się stanie. A skoro o przeczuciach mowa, do wszystkiego dołączona ankieta pt. Czy chodzisz do wróżki? Ktoś, kto bierze się za redagowanie dziennika przeznaczonego dla debili, musi mieć, rzecz jasna, bardzo

specyficzną wizję świata i ludzkości, trudno zatem wymagać od kogoś takiego przyzwoitości, a jednak niełatwo uwierzyć, że człowiek, który zdecydował, by pamięć wymienionej z imienia i nazwiska nieletniej ofiary zbrodni wykorzystać do skomponowania „sensacyjnego” tytułu na pierwszą stronę, może spojrzeć w lustro bez obrzydzenia… Tego rodzaju „artykuły” w tabloidzie nie są podpisywane i być może „dziennikarz” uważa, że anonimowość chroni go przed wstydem. Są jednak i tacy, którzy swych nazwisk nie kryją, ciągnąc korzyści z tragedii. Niejaka Jekatierina Parhomenko z Doniecka umieściła na fotograficznym serwisie społecznościowym zdjęcie swojego nowego tuszu do rzęs oraz dwie swoje fotki – jedną przed poczernieniem rzęs, drugą. Pochwaliła się, że tę maskarę dostała od znajomego, a pochodzi ona „z Amsterdamu, a raczej zpola”, dodając: „chwytacie, o co chodzi”. Bez żadnej żenady dziewczę zakomunikowało więc, że kosmetyk pochodzi z bagażu ofiar katastrofy, splądrowanego przez jej kolegów. Internauci zareagowali szybko, nie kryjąc oburzenia. Dziewczę zrażone krytyką odpaliło: „Jestem separatystką i wszystko, co ukraińskie jest dla mnie wstrętne”, jakby to miało wytłumaczyć jej ohydne zachowa-

nie. W końcu, by nie odbierać więcej głosów oburzenia i potępienia, skasowało swój profil. Oczywiście, mimo usunięcia wpisu, internet pamięta, wróżę więc pannie Jekatierinie szeroką, światową karierę. Być może nawet dojdzie do tego, że z pomocą jakiegoś portalu randkowego umówi się z nią jeden z redaktorów polskiej bulwarówki. Zaprosi do siebie, spotkają się i po długiej rozmowie dojdą do przekonania, że rozumieją się jak najpełniej i właściwie stanowią dwie połowy jednej całości. Po prostu – wzajemnie się dopełniają! A wszystko to pomimo różnic politycznych, innej narodowości, innego kręgu kulturowego, innej tradycji i doświadczeń. Krzepiące, prawda? Środowisko dziennikarskie w Polsce corocznie przyznaje tytuł „Hieny roku”. Przypada on tym spośród dziennikarzy, którzy w sposób oczywisty naruszyli zasady dziennikarskiej etyki. Jekatierina Parhomenko nie jest Polką ani dziennikarką. Uważam jednak, że tytuł „hieny” za rok 2014 należy się jej i rzeczonemu tabloidowi. Ex aequo. Gdyby zaś członkowie kapituły mieli jakieś kłopoty formalne, podpowiadam, że ten raz, wyjątkowo, występy na Instagramie można uznać za rodzaj „dziennikarstwa”. W końcu nie różnią się one tak bardzo od tabloidowych „artykułów”.


12|

07 (205) 2014 | nowy czas

rozmowa na czasie

O POLSCE, UE I IMIGRANTACH W ANGLII

Czy brytyjski parlamentaryzm naprawdę jest bezawaryjny? A ksenofobiczne wzmożenie? A UKiP spychający torysów na skraj? A niechęć do Unii Europejskiej?

– Mam wrażenie, że ta klęska obciąża obie strony. Europa odstręcza Brytyjczyków biurokratyzacją i hierarchicznością, nie zdołała ich przekonać do poczucia wspólnoty. Anglicy ciągle to podkreślają – Brytania jest kulturowo atlantycka, ma swoje special relationship ze Stanami Zjednoczonymi, które utrzymuje się bez względu na rządzące ekipy. Ma też inne pojmowanie kapitalizmu, znacznie bardziej wolnorynkowe niż to, jakie wyobraża sobie Europa. Nie udało się wypracować poczucia wspólnoty. Ja to widzę wśród studentów: nikt na pierwszym roku nie wie, kto skomponował hymn UE i kto napisał do niego tekst – a to są studenci na dobrym uniwersytecie. Widzę, że przynależność Wielkiej Brytanii do Unii jest czysto formalna. Brytyjczycy są gotowi przy niej trwać dopóki to się opłaca ekonomicznie, ale kiedy pojawia się kłopot, a kłopotem jest napływ emigrantów, sympatie dla Europy znikają. Oczywiście, w całym tym immigration scare zawiera się dużo hipokryzji. Każdy uczciwy ekonomista powie, że Wielka Brytania, która jest w kiepskiej sytuacji gospodarczej, funkcjonuje tylko dzięki tej taniej i zdyscyplinowanej pracy, której dostarczają wschodnioeuropejscy imigranci. Poza pracą, imigranci przywożą też bagaż własnej kultury i obyczajów. Dla angielskiego wyborcy to jest właśnie bagaż coraz cięższy. A ekonomiczne argumenty Europy? Na nic, bo gdzie nie ma wspólnoty, tam jest „Daily Mail”, a wraz z nim „Polacy i Rumuni, którzy kradną nam pracę”.

Filozof, profesor katedry Studiów Żydowskich na Uniwersytecie w Nottingham, a także Instytutu Filozofii i Socjologii PAN. Mieszka w Warszawie i Nottingham. – To jest symptom nowych czasów i nowych możliwości – mówi. Z prof. AGATĄ BIELIK-ROBSON rozmawia Sławek Blich Jak się żyje między Polską a Brytanią?

– Dokładnie po połowie – sześć miesięcy w Nottingham, sześć w Warszawie. Ja taką wahadłową emigrację uprawiam już od 1991 roku, kiedy dostałam stypendium w Oksfordzie. Potem było stypendium do Londynu, poznałam pierwszego męża, pobraliśmy się w 1993. Do 1998 roku mieszkałam w Londynie, zachowując mieszkanie w Warszawie. W pewnym sensie byłam prekursorką takich wahadłowych ruchów. Dziś widzę, że wielu moich znajomych w Londynie jednocześnie utrzymuje i mieszkanie, i kontakty w Polsce, i cały czas się przemieszcza. Ja to robiłam jako uboga doktorantka jeszcze na początku lat 90., kiedy wiązało się to z uciążliwymi, długimi podróżami autobusem. Co dwa miesiące zabierałam się w autobus i zmieniałam miejsce. Czy nadal coś panią zaskakuje, dzisiaj – kiedy pani wraca?

– Cieszę się zwykle na powrót do Polski po ciężkim półroczu niezłej harówy. W tym roku było inaczej. Dlaczego?

– Bo poziom destabilizacji politycznej w Polsce jest już taki, że nie można udawać, że nic się nie stało. Kiedy porównuję te dwa społeczeństwa, polskie i brytyjskie, to to drugie – nawet jeśli mam ogromne wątpliwości co do tego, jak ono jest zarządzane – wykazuje solidność i wielowiekową ciągłość parlamentarnej demokracji. Taką osiadłość w postaci formy obiektywnej. I kiedy widzę fasadę, jaką jest polska demokracja, to nasuwają się przykre refleksje. Przez jakiś czas miałam nadzieję, że coś się zmienia, że ta nasza demokracja jakoś się osadza, mimo krytycznych wątpliwości wielorakich, ale już w to nie wierzę. Mam wrażenie kompletnego regresu i kryzysu, oczywiście pod wpływem afery podsłuchowej.

– Patchworkowe angielskie społeczeństwo jest poturbowane już od czasów Margaret Thatcher, która w sposób nagły i brutalny pozamykała większość zakładów pracy w Anglii, wytwarzając w ciągu kilku lat nowy fenomen zwany nieładnie underclass. Ja nie lubię tego terminu, bo on ma w sobie coś bardzo pogardliwego. Wolę broken class, o której mówiono na lewicy chrześcijańskiej w Wielkiej Brytanii. Przez tę nazwę próbuje się zdiagnozować problem dotyczący ludzi, którzy nie są tylko unemployed – oni są także unemployable. Oczywiście to jest przekłamywane w oficjalnych statystykach, ale zdaniem bardziej krytycznych ekonomistów unemployable jest już ok. 20 proc. brytyjskiego społeczeństwa. To ludzie, którzy nie pójdą do pracy, bo z generacji na generację są wychowani w trybie, który pozwala przeżyć na koszt państwa, minimalnie, na zasadzie wegetacji, przez kombinacje różnych benefitów. Kłopot w tym, że nikt nie chce nazywać tego problemu, nikt nie chce go diagnozować, chociaż w łonie społeczeństwa brytyjskiego pojawiła się istotnie nowa klasa, która całkowicie wypadła poza system edukacji i system pracy. To tak naprawdę nie są ludzie, którzy tylko czekają, aż imigranci, wrócą do domu i praca się pojawi. Klasyczną receptę ma na to liberalna prawica, która nie tylko oskarża emigrantów o wyłudzanie zasiłków, ale w dodatku – jak amerykańska Tea Party – sugeruje, że ludzie wzięliby się do roboty dopiero po zlikwidowaniu pomocy społecznej i obniżeniu płacy minimalnej do 4 dolarów…

– …co jest brednią kompletną. Jeśli jeszcze bardziej obniży się płacę minimalną, to broken class, która teraz żyje ze zlepiania zasiłków, nie będzie miała już żadnej motywacji do respektowania porządku społecznego opartego na pracy. Ta motywacja może by się pojawiła, gdyby płaca minimalna była w Anglii dwa razy wyższa, bo wtedy zarobek byłby wyraźnie większy od tego „dochodu”, który sobie w ten sposób kombinują. Imigranci nikomu pracy nie zabierają?

– Nie, bo powiedzmy sobie szczerze: Brytyjczycy się po prostu do tej pracy nie garną. Oglądałam wielokrotnie w Q&A, Time, czy programy BBC, gdzie tylko jedna komentatorka polityczna, swoją drogą związana z LibDems, zasugerowała coś podobnego. Reszta polityków unika tego rodzaju stwierdzenia, ponieważ stawia ich to w złym świetle w oczach wyborców. Chcą się przypodobać wyborcom, nie mogą powiedzieć: Anglicy, nie chce wam się pracować i

dlatego musimy ściągać tanią siłę roboczą z Europy Wschodniej. To jest prawda, ale tej prawdy nikt nie chce wypowiedzieć. W polskiej publicystyce używa się czasami figury – „prawdziwy Polak”. Kim jest „prawdziwy Brytyjczyk”?

– Oglądałam kampanie Farage’a i British National Party i muszę zauważyć, że nastąpiła ogromna zmiana w porównaniu z kampaniami sprzed 15 lat. Mianowicie w tych wszystkich materiałach pojawiła się czarnoskóra młodzież i pojawili się też Azjaci, wypowiadając się w imieniu „prawdziwych Brytyjczyków”. Nastąpiła inkluzja – w stosunku do Commonwealth, oczywiście – czyli teraz to już nie są wyłącznie biali Brytyjczycy, którzy się powołują na celtyckie korzenie. Przynajmniej w propagandzie, bo jakby ktoś prześledził drabinę ekonomiczną…

– Tak, przynajmniej w propagandzie, rzeczywistość wygląda bardziej niesprawiedliwie. W propagandzie nastąpiło coś w rodzaju przyzwolenia na rozszerzenie definicji „prawdziwego Brytyjczyka”, która teraz obejmuje też obywateli Commonwealthu. Farage w ogóle nie używał w tej kampanii antyislamskiej retoryki. Za to antypolską chętnie.

– Właśnie o to chodzi. Antypolską tak, przeciw Europie Wschodniej również. Natomiast taka British National Party, która na antyislamskiej retoryce utrzymywała się przez ostatnie kilkanaście lat, teraz zupełnie ją porzuciła. Czy są miejsca, w których te radykalne partie antyimigranckie i antyeuropejskie mają rację?

– No cóż, oczywiście że Polacy nie są wyjątkiem i potrafią stwarzać kłopoty. Moją sąsiadką w Nottingham jest przemiła dziewczyna z Polski, która pracuje jako tłumaczka dla lokalnej policji. W Nottingham, w okolicach Sherwood, jest ogromna kolonia Polaków. Mówiąc oględnie, dziewczyna ma dużo roboty. Opowiadała mi kiedyś, że o anomii społecznej uczyła się na uniwersytecie, ale dopiero tutaj zobaczyła ją na własne oczy. I była przerażona. Poziom dezynwoltury moralnej, brak myślenia o przyszłości, po prostu anomia w czystej postaci, przerażająca. I ja sobie myślę, że jest coś w tym narzekaniu, bo to jest element, który się nigdy żadnemu ładowi społecznemu nie podporządkuje. Nie tylko w Anglii – im w ogóle idea ładu społecznego jest obca, także tego w Polsce. Bez nich Anglia byłaby lepsza – tak mówi Nigel Farage.

– Problem w tym, że Farage wierzy, że gdzieś tam w swoim rdzeniu społeczeństwo brytyjskie jest zdrowe i wytwarza zdrową rodzinę, a w tej rodzinie same zdrowe wartości i zdrowe dzieci, które potem będą zdrowo pracować i wszystko będzie takie zdrowe. W Polsce np. Rafał Ziemkiewicz wierzy, że istnieje wzór polskiej katolickiej rodziny, który jest przeciwieństwem takiej anomii. Ale przecież ci emigranci biorą się właśnie stąd, to u nas dzieją się te straszne rzeczy, to tu pęka ta tkanka. Oczywiście ja rozumiem problemy ze wspólnotami polskimi. Zauważyłam jednak, że Polacy, którzy zasługują na największe pochwały, zwykle wynoszą się z tych kolonii i żyją poza nimi, asymilując się świetnie. Jak moi sąsiedzi w Nottingham, o których nawet nie wiedziałam, że są Polakami. Przez pierwsze dwa lata byłam przekonana, że to Anglicy. W polityce w ogóle się nie mówi, że nie ma alternatywy wobec imigracji. Rynek pracy, ochrona zdrowia, emerytury – bez imigracji ta konstrukcja się załamie.

– Taki jest globalny kapitalizm, który pootwierał już wszystkie wrota. Poza tym – żarliwa antyimigranckość jest krótkowzroczna. W Indiach żyje ponad miliard ludzi, z czego 30 proc. ma mniej niż 25 lat. To miliony ludzi, którzy pewnego dnia przyjadą do Europy.

– I rzeczywiście, nie ma odwrotu. To jest pytanie o to, jaka jest siła poszczególnych państw, bo to przecież od państwa zależy jak będzie wyglądała np. struktura emerytur. Natomiast globalny kapitalizm jest nastawiony na krótkotrwały zysk, siłę czerpie z eksploatacji i zagarniania, z perspektywą góra pięcio-, sześcioletnią. A państwo, żeby przetrwać,


|13

nowy czas | 07 (205) 2014

rozmowa na czasie musi wiedzieć za co będzie utrzymywać emerytów za 20-30 lat. Jak myśleć o przyszłości, skoro wybory wygrywa się napuszczając na siebie ludzi?

– Tak to działa, niestety. Mam nadzieję – choć coraz mniejszą – że przynajmniej w Anglii rozsądek zwycięży. Że znajdą się głosy, które powiedzą: nie, chwileczkę, mamy tutaj głęboki, strukturalny problem, mamy pokolenie młodych Brytyjczyków, które w ogóle nie garnie się do pracy, nawet nie rozważa idei pracy w swoim życiu, my potrzebujemy siły roboczej i po prostu trzeba zaakceptować fakt, że będą to robić Polacy, Węgrzy, Czesi, Bułgarzy itd. Ja na to czekam i myślę, że kiedy ta cała prowokacja antyemigrancka się przetoczy, to pierwszą partią, która tego typu deklarację zgłosi, będą torysi, bo to im zależy, żeby brytyjski kapitalizm i City miały się dobrze. A brytyjski kapitalizm nie będzie miał się dobrze bez rzeszy imigrantów. To jest prosta arytmetyka, oni to wiedzą. Oni tylko czekają na moment, kiedy będą to mogli delikatnie społeczeństwu ogłosić. Wróćmy do Polski. Prof. Duszczyk z Uniwersytetu Warszawskiego przygotował raport, z którego wynika że aż 57 proc. Polaków uważa, że imigracja wzbogaca kraj kulturowo i gospodarczo. Jednocześnie cudzoziemcy stanowią zaledwie 0,1-0,5 proc. polskiego społeczeństwa. Jaki byłby wynik tej ankiety, gdyby było ich ponad 9 proc., jak w Wielkiej Brytanii?

– Myślę, że nie wypadłoby to tak dobrze. Polacy nie są jeszcze przygotowani na złamanie monolitu społecznego, który wykształcił tutaj PRL. Komunizm był niesamowicie jednolity formacyjnie, tam się w ogóle nie pojawiały różnice. Polacy mają problem z rudymentami systemu demokratycznego, bo te podstawy zakładają umiejętność życia w konflikcie. Trzeba się przyzwyczaić do życia wśród ludzi, którzy mają inne opinie. Przeciętny Polak ma z tym gigantyczny kłopot i reaguje alergicznie na każdy przejaw różnicy. Sądzę, że gdyby tu naprawdę pojawili się imigranci i nagle zaczęli sprawiać Polakom kłopot swoją odmiennością, to byłoby znacznie gorzej niż w Anglii. Anglicy przez swoje doświadczenie wyspy, która była najeżdżana przez różne ludy, a także doświadczenie kolonialne, są

amalgamatem wszystkich możliwych europejskich i azjatyckich ras. Myślę zresztą, że Anglicy nie mają kulturowych problemów z Europą Wschodnią. To jest w dużej mierze konflikt „robiony” na zamówienie. Mam podejrzenie – tu można mnie posądzić o paranoję – że prezydent Putin macza w tym swoje palce.

wej, tej umiarkowanej i socjaldemokratycznej, która przez swój sukces jest utożsamiana z establishmentem. Każdy bunt wobec niego jest antylewicowy. W związku z tym teraz następuje kolankowy odruch rebelii, czyli umiejscowienie się na prawicy. Na prawicy narodowej, na prawicy neoliberalnej, a najlepiej takiej i takiej.

A jaki Rosja może mieć w tym interes?

I nawet wzrost gospodarczy w najbliższych latach nie pomoże?

– Partia Farage’a była w dużej mierze finansowana przez Rosję. Interes Putina jest prosty – to rozwala Unię. A Putinowi bardzo głęboko zależy na tym, żeby Unia Europejska albo wegetowała w permanentnym kryzysie, albo żeby się po prostu rozpadła. A sposobem na to jest rozniecanie lokalnych nacjonalizmów. Tak to działa w Polsce, tak to działa we Francji i bez wątpienia tak to działa w Anglii. Nie do końca wierzę w czyste i patriotyczne intencje Farage’a.

– Wzrost gospodarczy zawsze pomaga, bo wtedy jest mniej frustracji i mniej pretekstów do mącenia. Ale Unia ma potężnych wrogów – to jest Rosja z jednej strony i Ameryka z drugiej.

A Korwin-Mikkego?

– Z Korwinem nawet Marie Le Pen nie chce wchodzić w żadne sojusze. To z jednej strony pocieszające, ale z drugiej strony pokazuje, że Europa Wschodnia jest po prostu otchłanią w sensie politycznym. To mnie przeraża. My sobie w Polsce nie zdajemy sprawy z tej otchłani barbarzyństwa. Podobnie jak Korwin-Mikke myślą przecież nasi współobywatele. My ich codziennie mijamy na ulicy. Tak, jak zachowuję jakiś rodzaj wglądu, a nawet empatii, w stosunku do PiS-owskiego wyborcy, tak tutaj jest jakaś bariera, nie rozumiem tej młodej generacji, która głosuje na Korwina, który mówi, że kobiety to zwierzęta, a niepełnosprawnych powinno się zrzucać ze skały. Może to tylko demokratyczny wypadek przy pracy?

– Podejrzewam, że partie nacjonalistyczne są jednak on the rise. Europejczykom odjęło pamięć czy rozum?

– W tej chwili mamy straszny kryzys myśli lewicowej, między innymi dlatego, że osiągnęła ona sukces. Weszła do establishmentu, jakim jest socjaldemokracja europejska. Czyli problem leży, paradoksalnie, w sukcesie lewicy w powojennej Europie, która wytworzyła Unię Europejską, która jest i antynacjonalistyczna, i mityguje kapitalizm, i powściąga liberalizm. To w dużej mierze triumf myśli lewico-

W jakim sensie Ameryka jest wrogiem Unii Europejskiej?

– Obama nie panuje nad swoją administracją. To jest „państwo poza państwem”, nakręcona machina polityki zagranicznej w amerykańskim wydaniu, która jest antyunijna do imentu. I choć Obama deklaruje współpracę, jego służby de facto robią coś dokładnie odwrotnego. „Pieprzyć Unię” to jest hasło tej polityki, podsłuchane zresztą. To jest departament stanu i jego prawdziwy stosunek do Europy. A unijny eksperyment jest unikatowy na skalę światową, bo nigdy jeszcze nie udało się zaprowadzić porządku socjaldemokratycznego na tak dużą skalę i tak trwale. Jest też eksperymentem głęboko zagrożonym. Martwi mnie, że lewica europejska jest nieodpowiedzialna, że większość lewicy nie chce mieć nic wspólnego z establishmentem, jest głupio i naiwnie antykapitalistyczna, głupio i naiwnie radykalna i nie widzi tego skarbu, który za chwilę, moim zdaniem, zostanie kompletnie rozwalony i stracony.

The newly refurbished Ognisko Restaurant, in the beautiful old townhouse that is the home to Ognisko Polskie, is open to the public for lunch and dinner seven days a week.

Czy można się zatem dziwić Wielkiej Brytanii, że chce z rozwalonej Unii wyjść?

– Oni też na tym stracą. Jeśli rządząca partia nie zrobi nic, żeby odwrócić tę antyimigrancką retorykę i prowokację, to Anglicy wyjdą z Unii na swój pohybel. Ekonomicznie rzecz biorąc, to jest strata kompletna. Cameron to wie, natomiast gra teraz w skomplikowaną i głupią grę, która polega na tym, że musi zadowalać swoich wyborców, a jednocześnie wie, że to jest wbrew ich interesom.

We offer á la carte as well as set lunch and pre theatre menus ( £16.50 for 2 courses). The bar is open from 12am til 11pm serving coffee, tea, light snacks and cakes.

Czy Wielka Brytania wyjdzie z Unii?

–Niestety, ale obawiam się, że tak.

Zapraszamy wszystkich bardzo serdecznie w niedzielę 21 września 2014 roku na bezpłatne spotkanie z Beatą OhryZkO i tajemną Wiedzą Majów w polskim klubie POSk w Londynie. „Każdy z nas jest Świętym Złotym Kielichem, wypełnionym po brzegi niepotrzebnym balastem w postaci wzorców myślenia, przywiązaniami i starymi programami (niekoniecznie z aktualnego życia). Największymi naszymi wrogami, przykuwającymi nas do materii są trzy programy; osąd, utożsamianie się i porównywanie się. Bardzo dużo mamy też nagromadzonych w sobie od tysięcy lat skostniałych emocji, tworzących blokady, które są przyczynami przewlekłych chorób. Pozostajemy w strefie intelektu i myśli, zagubieni w emocjach. Rzeczywistość odciąga nas od serca, od drogi, a tym samym od źródła – od odczuwania.” fragment wykładu Beaty Ohryzko – „Tajemna Wiedza Majów”.

Zobacz na YouTube: Beata Ohryzko 27-28 września 2014 w Londynie w godzinach 10.00 – 18.00 odbędą się warsztaty, które poprowadzi Beata Ohryzko, z UZDRAWIANIA na poziomie kwantowym przez UWALNIANIE emocji z zapisu PAMIĘCI KOMÓRKOWEJ a także uwalnianie na poziomie kwantowym z kosmicznej GENETYKI DZIEDZICZNOŚCI. Grupy będą kameralne – dlatego obowiązują wcześniejsze zapisy wraz z zaliczką £50.00. Liczba miejsc ograniczona.

Londyn (Lukmag Media) – tel: 07914 167 199 e-mail: beata@lukmag.com, Facebook: Beata Ohryzko www.centrumwiedzymajow.com.pl

SPONSOR

You can also enjoy eating outside on our covered terrace, while there is a events space on the first floor ideal for larger parties, weddings or meetings.

Ognisko Restaurant 55 Exhibition Road London SW7 2PN 020 7589 0101 www.ogniskorestaurant.co.uk info@ogniskorestaurant.co.uk

We look forward to seeing you at Ognisko


14|

nowy czas | 07 (205) 2014

reportaż

Machanie mopem w ruchu obrotowym Biegły angielski, własny samochód i zapał do pracy o świcie, w południe i późnym wieczorem przez siedem dni w tygodniu za niewielkie pieniądze. To niektóre z wymogów stawianych pracownikom w zamian za kontrakt na... zero godzin. Jacek Stachowiak

D

o tego warunek zamieszkiwania w Wielkiej Brytanii od co najmniej pięciu lat, przedstawienie czterech referencji poświadczających naszą solidność, opłacanie z własnej kieszeni certyfikatu DBS (potwierdzenia niekaralności) i procedura do przejścia: rozmowa kwalifikacyjna, test, szkolenie, bezpłatna praktyka, a po niej trzymiesięczny okres próbny, podczas którego firma oferuje nowicjuszom zaledwie kilkanaście godzin pracy tygodniowo. – Spełniłam wszystkie te warunki i zrezygnowałam – opowiada Kamila. – Potrzebowałam pieniędzy na gwałt i zatrudniłam się jako hotelowa sprzątaczka. Po jednodniowym przeszkoleniu w języku polskim zaczęłam pracować na pełny etat. Macham mopem, biegam ze ścierką, odkurzam. Mówię tylko okej, okej i szeroko się uśmiecham. Zero stresu.

Wymagania i pułapki Tak zwane zero hours contracts (bank /relief contracts) od lat są jednym ze sposobów zatrudniania na Wyspach. Mały koszt dla firm, zysk oczywisty, bo pracownikom zleca się do wykonania tyle godzin usług, za ile firma będzie mieć zapłacone. Przoduje prywatna część sektora usług opiekuńczych (residential social care), ale kontrakty zerogodzinowe oferują też agencje pozyskujące siłę roboczą do prac sezonowych. Typowe umowy o pracę i pewne zarobki mają menedżerowie tych firm. Zarobek szeregowych pracowników to każdorazowo wynik pracy na akord godzinowy. – Zanim zgłosiłam się na rozmowę kwalifikacyjną, przejrzałam kilkanaście ofert z Londynu – mówi Sylwia, której zamarzyła się praca opiekunki osób starszych i schorowanych . – W ogłoszeniach proponowali pracę w pełnym albo w niepełnym wymiarze godzin, pracę z prawem do urlopu. Jednak podczas rozmowy kwalifikacyjnej nie pozwolono mi spytać się o szczegóły umowy o pracę. Musiałam natomiast powiedzieć, czy zgodzę się pracować na przykład 35 godzin w tygodniu, a może mniej lub więcej. Nie padło ani jedno słowo o specyfice kontraktu. – Poinformowano nas też, że za certyfikat o niekaralności zapłacimy po 50 funtów z własnej kieszeni – uzupełnia Kamila, która zatrudniała się jako opiekunka razem z Sylwią. – Skopiowano kilka dokumentów potwierdzających, że mieszkamy w Wielkiej Brytanii ponad pięć lat i dano nam do wypełnienia druk, na który musiałyśmy wpisać dane aż czterech osób, które mogłyby wystawić nam referencje. Cała rozmowa toczyła się w języku angielskim. Zadano mnóstwo pytań, w tym bardzo osobistych. Trzeba było też rozwiązać test. Kto nie mówi, nie czyta i nie pisze dobrze po angielsku nie ma szans na pracę jako care worker. Bez znajomości języka nie będzie karmił

podopiecznych, prześcielał im łóżek, zmieniał pieluch, pomagał przy kąpieli i innych czynnościach. – Komunikacja jest podstawą organizacji pracy – stwierdza menedżerka firmy działającej w Londynie. – Do tego dochodzi wiedza przekazywana na szkoleniach, no i praktyka. Care worker zarabia siedem funtów na godzinę. Ci, którzy chcą mieć wypłatę na jako takim poziomie, pracują po kilkanaście godzin na dobę, korzystając z krótkich przerw pomiędzy wizytami w domach podopiecznych. Z adresu pod adres pracownicy jeżdżą własnymi samochodami, na rowerach, metrem czy autobusami komunikacji miejskiej. Refundacji za takie przejazdy w większości firm nie ma. – Żeby przeżyć, trzeba jakoś zarabiać – mówi Judith, która pracuje jako care worker ponad dwa lata. – Firma układa tygodniowy grafik zleceń. Można prosić o zwiększenie liczby godzin maksymalnie do sześćdziesięciu tygodniowo. Ja wypracowuję do czterdziestu godzin tygodniowo po siedem funtów za godzinę. Mam więc około tysiąca funtów miesięcznie za trudną, odpowiedzialną pracę. Dobrze, że jestem singielką, bez dzieci – dodaje Judith. – To zdecydowanie zajęcie dla osób bez prywatnych zobowiązań. Kontrakt zero hours daje pracownikom prawo do 28 dni urlopu w skali roku. Nie są jednak honorowane zwolnienia lekarskie, czyli o zasiłku chorobowym można zapomnieć. Umowa na zero godzin nie liczy się też przy załatwianiu zasiłków, takich jak working tax credit albo child tax credit. Jest umową o pracę i zarazem nie jest. Uczestniczyłam w szkoleniu w grupie piętnastu kandydatów. Ludzie w różnym wieku. Ci młodsi nie zaprzątali sobie głowy problemami. Słuchali cierpliwie wykładów przez pięć kolejnych dni, uczestniczyli w pokazach i dyskusjach z zapałem godnym adeptów. O to, jak będzie zorganizowana nasza praca w układzie czasowym, co zagwarantuje nam kontrakt, jakie są obowiązki pracodawcy zapytał jeden z uczestników, o ile pamiętam, żonaty i posiadający dzieci. Wykładowca odesłał go czym prędzej do menedżerów od rekrutacji i pracowników biura mówiąc, że takiego tematu szkolenie nie przewiduje.

ścierka i niżSza matematyka Wśród ofert pracy sporo zamieszczanych jest przez agencje. Za 6,31 funta na godzinę można zostać room attendant, czyli sprzątaczką hotelowych pokoi. Nie trzeba mówić po angielsku w ogóle, bo w londyńskich hotelach rojno od etatowych polskojęzycznych superwajzerów i to oni szkolą ludzi, a potem trzymają ich w ryzach. Mamy naturalnie kontakt z klientami hotelu, gdy sprzątamy pokoje, w których oni właśnie zamieszkują – opowiada Kamila. – Ale podstawowa lingwistyczna umiejętność w tej pracy polega na ciągłym mówieniu okej, okej. Trzeba się też szeroko uśmiechać w każdej sytuacji. Zatrudnienie w hotelu można dostać bez względu na czas spędzony na Wyspach. Potrzebny jest tylko numer ubezpieczenia. Agencje dostarczające sprzątaczek podpisują umowy o pracę. Umowy są akceptowane przez brytyjskie urzędy. Bazując na nich można ubiegać się o za-

siłki, w tym tak ważne dla wielu osób dopłaty do niskich wynagrodzeń i pieniądze na dzieci. Pracownikowi należą się dwa dni wolne w tygodniu w systemie rotacyjnym. Urlop 7-dniowy po trzech miesiącach pracy, 28-dniowy po roku. – Da się wyciągnąć jakieś osiemset, dziewięćset funtów miesięcznie – mówi Marta, hotelowa koleżanka Kamili. – Trzeba mieć chęci, siły i umieć trochę rachować. To taka niższa matematyka służąca do obliczenia naszych godzin pracy. Sprzątaczki mają dziennie średnio 15-17 pokoi

do ogarnięcia. Liczbę tę dzieli się przez 2,6 albo 2,5 i wychodzi rzeczywista liczba godzin pracy, za którą dostają pieniądze. – Dniówka to zwykle siedem godzin, choć w pracy jesteśmy znacznie dłużej, bo i po dziesięć godzin. Są odprawy, szkolenia, mamy obowiązkową przerwę na lunch – opowiadają dziewczyny. – Ostatnio menedżerka szkoliła nas, jak używać mopa w ruchu obrotowym po podłodze. Było ciekawie, a nawet zabawnie. Przez całe pół godziny.


|15

nowy czas | 07 (205) 2014

ludzie i miejsca

Paweł Kądziela

redaktor i koneser Redaktor Biblioteki „Więzi” jest osobą tajemniczą, co nie znaczy w tym wypadku, że jest człowiekiem skrytym lub operuje w szarych strefach życia, ale że całkowicie schował się za swym ogromnym dziełem. Pisanie o nim – to niemal w stu procentach opowieść owydawnictwie, które przejął w roku 1986 i kieruje do dzisiaj.

Józef Maria Ruszar

„nigdy Z królami…” Ojciec, Jerzy Kądziela, uczestnik Powstania Warszawskiego, zmarł w 1984 roku. Był sławnym redaktorem i komentatorem pism Żeromskiego (w sumie prawie dwadzieścia pozycji książkowych!), a w szczególności wydawcą listów i dzienników wielkiego pisarza, jego biografem, a przede wszystkim autorem zasadniczej pracy „Stefan Żeromski 1864–1925. Poradnik bibliograficzny”. Syn poszedł w ślady ojca, co łatwo zauważyć czytając spis wydanych pozycji, a jego największym dziełem jest monumentalna praca „Twórczość Zbigniewa Herberta. Monografia Bibliograficzna”. Matka pochodzi z rodziny ziemiańskiej. „Ojciec do nazwiska przywiązywał dużą wagę, pilnował właściwej artykulacji i pisowni, bo mylono i wymawiano ‘Ziółkowski’. (…) Nosił też na palcu (…) sygnet z herbem Jastrzębiec. Przeczytałam później, że to jeden z najbardziej popularnych herbów i pieczętowały się nim liczne rody” – zapisze w swojej wspomnieniowej książeczce Teresa Żółkowska-Kądzielowa, ostatnia dziedziczka nazwiska. Po synach – Łukaszu i Pawle – nie było jednak znać chęci kontynuowania szlacheckich tradycji. Bliższa im była tradycja inteligencka. Kontrą wobec ziemiańskich tradycji była też socjalistyczna atmosfera środowiska w warszawskim Klubie Inteligencji Katolickiej, choć przecież i tam nie brakło tak zwanych „bezetów” czyli byłych ziemian. Teresa i Jerzy Kądzielowie mieli dwóch synów: Łukasza i Pawła. Starszy Łukasz, znany działacz niepodległościowy i historyk, zmarł w 1997 roku. Miał raczej naturę działacza i badacza jednocześnie, stąd jego zaangażowanie w presolidarnościową opozycję lat 70. Był jednym z tych, którzy jeździli na procesy robotników Ursusa i Radomia, następnie działał w powstającej NSZZ „Solidarność”, a w stanie wojennym, pracował w Prymasowskim Komitecie Pomocy Osobom Pozbawionym Wolności i Ich Rodzinom. Tam zresztą – podczas milicyjnego napadu na siedzibę Komitetu w klasztorze św. Marcina na Piwnej – obaj bracia zostali pobici przez cywilnych funkcjonariuszy, a Łukasz wraz z kilkoma kolegami został wywieziony nocą do kampinoskich lasów, gdzie upozorowano „rozwałkę”. W wolnej Polsce kilkanaście lat trwał proces Edwarda Misztala i Janusza Smugi – funkcjonariuszy odpowiedzialnych za napad i pobicie. Sprawcy nie ponieśli kary, a – wręcz przeciwnie – mają się dobrze jako członkowie postkomunistycznego establishmentu. I słusznie, bo losy obywateli powinny odzwierciedlać dzieje ojczyste, a nawet je symbolizować. Główną formację intelektualną i społeczną dawał braciom Klub Inteligencji Katolickiej i raczkująca opozycja. Paweł nie miał zacięcia działacza i na pewno był bardziej zdystansowa-

nym człowiekiem w porównaniu ze swym starszym bratem, ale i on wziął udział w przemianach, choć na swój, to znaczy intelektualny, sposób. Odgrywał sporą rolę w Kołach Naukowych – instytucji żywej przynajmniej na wydziałach historii, filologii, socjologii i matematyki Uniwersytetu Warszawskiego – dlatego też wraz ze swoim Kołem Polonistów w 1980/81 przygotowywał projekt reformy programowej studiów filologicznych. Specyfiką warszawską były też próby odrodzenia akademickiej samorządności.

BiBlioteka „więZi” Charakterystyczną cechą dzieła, które w całości wypełnia obraz życia Pawła Kądzieli są publikacje niszowe. Modelowy jest pod tym względem przypadek spuścizny po Zbigniewie Herbercie, gdzie mające szanse na komercyjny sukces utwory wydają inni, a smakołyki dla koneserów publikuje Biblioteka „Więzi”. A przecież bez „Węzła Gordyjskiego” – monumentalnego tomu stworzonego przez Pawła Kądzielę – wiedza o Zbigniewie Herberta byłaby nie tylko niekompletna, ale wręcz bałamutna. Po prostu bez tego grubego tomiszcza niemożliwa jest interpretacja poglądów autora „Trenu Fortynbrasa” oraz śledzenie jego rozwoju jako literata. Podobnie ma się rzecz ze spuścizną Zygmunta Kubiaka, Andrzeja Bobkowskiego, Jana Lechonia, Kazimierza Wierzyńskiego, Jarosława Iwaszkiewicza i wielu, wielu innych wybitnych pisarzy, których listy, dzienniki czy eseje można znaleźć tylko w elitarnej serii prowadzonej przez Pawła Kądzielę. Publikuje on pozycje skazane na margines zarówno przez rynek, jak zmiany cywilizacyjne, preferujące rzeczy łatwe, miłe i przyjemne, a przede wszystkim nie wymagające wysiłku przyswojenia tradycji traktowanej jako balast, a może i przeszkoda. Stąd jego współpraca z wybitnymi historykami, historykami literatury oraz eseistami, za czym idą publikacje prac tak różnorodnych jak Tomasza Łubieńskiego („Molier nasz współczesny”), Bohdana Pocieja („Romantyzm bez granic”), Andrzeja Wernera („Polskie, arcypolskie”), Marii Danilewicz Zielińskiej („Polonica portugalskie”) czy dwutomowe wydanie zbioru szkiców znakomitego krytyka literackiego, jakim był Jan Józef Lipski („Słowa i myśli”). Bywa, że są to prace stricte naukowe, jak „Nasłuchiwanie” Jacka Kopcińskiego, poświęcone dramaturgii Zbigniewa Herberta, „Dramat religijny Tołstoja” Radosława Romaniuka, albo „Nowojorski pasjans” Beaty Dorosz, poświęcony Polskiemu Instytutowi Naukowemu w Ameryce i wybitnym nowojorskim twórcom emigracyjnym, jak Wierzyński i Lechoń. Paweł Kądziela jest nie tylko wydawcą, ale także animatorem, kreatorem lub inspiratorem powstawania książek – tak opublikowano stenogramy z rozmów Jaroszewicza i Gierka ze stoczniowcami Szczecina (M. Paziewski, „Debata robotników z Gierkiem”). Jest także szperaczem, który wydrukował gotowy zbiór wypowiedzi o socrealizmie z Polskiego Października, zatytułowany „Rachunek pamięci”. Ta ostatnia pozycja

jest pasjonującym dokumentem z historii mentalności politycznej jako zapis stanu umysłów w roku 1956. Cenzura w ostatniej chwili nie dopuściła tego zbioru szkiców pisarzy, którzy wzięli udział, albo wręcz organizowali socrealizm polski lat 50 (niektórzy za sowiecką rewolucją opowiedzieli się już w Lublinie w 1944, a najzatwardzialsi we Lwowie w 1939). Pozycja tym ciekawsza, że w pierwszym szoku literaci wypowiadali się raczej uczciwie, z poczuciem winy i zawstydzenia, a przede wszystkim nie zdążyli jeszcze opracować misternej linii obrony, służącej samousprawiedliwieniom – to przyjdzie z czasem, kiedy trzeba będzie walczyć o utrzymanie się na literackim Olimpie i walczyć z „lustratorami”.

Zaginiony świat emigracji Skupiłem się na publikacjach literackich, okołoliterackich i historycznych, co jest wynikiem moich osobistych preferencji, a przecież ważnym wątkiem tematycznym Biblioteki jest wychowanie katolickie, religia, a nawet teologia, nie mówiąc już o serii prezentującej twórców filmowych. Rzecz w tym, że nie jest możliwe przedstawienie całości dokonań Redaktora i jego zespołu. Gdyby jednak pokusić się o scharakteryzowanie osobistych zainteresowań Pawła Kądzieli, to można przypuszczać, że preferuje literaturę

międzywojenną i jej światy, stąd – dla przykładu – w jego opracowaniu wspomnienia o Antonim Słonimskim. A że wielu wybitnych poetów II Rzeczpospolitej znalazło się po wojnie na emigracji, to bardzo często przewija się wątek polskiego wychodźstwa, o czym świadczy cykl przygotowanych przez niego wspomnień o Kazimierzu Wierzyńskim i Janie Lechoniu. Zbiory tekstów, zwłaszcza zebrane z pism emigracyjnych, nie tylko przywracają polskiemu czytelnikowi literaturę ciągle źle obecną w Kraju, ale też poniekąd zastępują rzadkie monografie twórców emigracyjnych. Publikacje Biblioteki przybliżają literacki świat polskiej diaspory oraz słabo znany, bo dopiero od niedawna przywracany, obraz życia elit w II Rzeczpospolitej. Tu – z nowszych publikacji – trzeba wymienić Kazimierza Fudakowskiego „Między endecją a sanacją. Wspomnienia ziemianina”, „Powroty” Felicji Lilpop-Krance, „Dzienniki i wspomnienia” Anny Iwaszkiewiczowej, choć w tym zestawieniu nie brak i przybliżeń czasów najnowszych, jak „Dzienniki” z lat 1954-1957 J. J. Lipskiego czy „Folklor tamtych lat” Anki Kowalskiej – rzecz o opozycji lat siedemdziesiątych. Czy w świetle tych dokonań i zasług może kogoś dziwić, że Stowarzyszenie Pisarzy Polskich za Granicą postanowiło przyznać swoją doroczna nagrodę Pawłowi Kądzieli?

Nagroda Literacka za rok 2014 Stowarzyszenia Pisarzy Polskich za Granicą

sponsorowana przez Fundację Stowarzyszenia Polskich Kombatantów w Wielkiej Brytanii

Jury Nagrody Stowarzyszenia Pisarzy Polskich za Granicą (dr Marek Baterowicz – Sydney, prof. Wojciech Ligęza – Kraków, Krystyna Kulej – Slough, prof. Janusz Pasterski – Rzeszów, dr Alina Siomkajło – Londyn) podaje do wiadomości, że w roku bieżącym nagroda w kategorii za całokształt twórczości dla polskiego pisarza zasłużonego bezinteresowną i niestrudzoną pracą wydawniczą i autorską dla Emigracji Niepodległościowej przyznana została redaktorowi, autorowi, wydawcy – dyretorowi Wydawnictwa WIĘŹ PAWŁOWI KĄDZIELI Wręczenie Nagrody przewidziane jest na 5 października 2014 godz. 18:00 podczas wieczoru autorskiego w Polskim Ośrodku Społeczno-Kulturalnym w Londynie (238-246 King Street, London W6 0RF) Laudację na cześć Pawła Kądzieli wygłosi dr Józef Ruszar z Krakowa


16|

nowy czas | 07 (205) 2014

czas przeszły teraźniejszy

Miasto nieposkromione Krystysna Cywińska

B

udowali ją i upiększali z miłością. Była dumą narodu. Śpiewali o niej uliczni trubadurzy. Pisali o niej wiersze poeci. Pastwili się nad nią zaborcy. Lustrowali jej dzieje historycy. A moje pokolenie oddało jej swoją młodość. Tę młodość trudną, chmurną. Ofiarną i heroiczną. Młodość z przygodami w walce o swoje miasto. Warszawę. Nieposkromioną, niezwyciężoną, promieniami okrytą i sławą. Można sobie chyba pozwolić na mały patos z okazji 70. rocznicy Powstania. Mały patos, bez patologicznych uniesień i dramatycznych wspomnień. Bez wielkich słów o miłości do ojczyzny i do swego miasta. Przeszłość obrosła legendami i mitami. A żaden z tych mitów i żadna z tych legend nie dorasta do tej przeszłości. I tej rzeczywistości, wtedy, przed laty. Powstańcza przeszłość przerosła nas wszystkich. Tych, którzy ją tworzyli i przeżyli. I tych, którzy padli w powstańczym porywie. Nikt z nas wtedy nie zdawał sobie sprawy z ogromu tych daremnych poświęceń. Ani nie zdaje sobie dziś. Jednych dawno już nie ma. Zmiótł ich wicher naszej historii. A niedobitki zmiata czas. To ich rocznica. Związana nierozerwalnie z ich miastem. Warszawą. W parę lat po Powstaniu Konstanty Ildefons Gałczyński napisał o Warszawie wiersz. Sentymentalny i dość banalny. Nie mógł wtedy pisać inaczej – w czasach terroru, zakłamywania historii, opluwania AK-owców. Musiał ominąć cały ładunek polityczno-patriotyczny, więc rzewnie napisał: Choćbyś morzem żeglował, choćbyś lądem wędrował, nie wiem jaką krainą ciekawą, ona weźmie cię w dłonie, sen ją w nocy przypomni i jak dziecko zawołasz: Warszawo! Wielu z nas przez lata śniła się ta Warszawa, dawna, przedwojenna, niepokryta ruinami. Z ziemią niezrównana, jak starożytna Kartagina. Hitler zapatrzony w dzieje i podboje Imperium Rzymskiego krzyczał podobno: Warszawa musi być zburzona. Tak jak Katon Starszy wołał o zburzenie Kartaginy

Więc śniła nam się ta dawna Warszawa. Spacery po Nowym Świecie. I Krakowskim Przedmieściu. Zawsze w dni słoneczne. W tłumie zawsze eleganckich ludzi. Zasiadających przy stolikach kawiarnianych, przy małej czarnej i pączku z różą. Rozprawiających o polityce i literaturze. A potem w noce, zawsze księżycowe, wracających z teatrów do wygodnych mieszczańskich mieszkań, po kolacyjce w restauracji. No i te warszawskie spotkania towarzyskie, rozgadane, beztroskie i radosne! Taka nam się śniła Warszawa. Ta nasza, przedwojenna. A jaka była? Pisze o niej Antoni Słonimski w jednym ze swoich felietonów. „Pod kolorową polichromią staromiejskich domów, nory ludzkie. Zapluskwione, cuchnące brudem i wilgocią. Po głównych ulicach miasta ciągną smrodliwe wozy ze śmieciami. W letnie gorące noce, wiatr roznosi te zapachy nędzy Powiśla do straszliwych klatek napełnionych ludźmi na Franciszkańskiej, Dzikiej Krochmalnej. …Na rogu Alei i Marszałkowskiej w samym środku miasta stoi tłum obdartych przekupniów i cała dywizja prostytutek… Brzydota Warszawy wyłania się z oczu, ze słów i obyczajów mieszkańców. (…) Jak kochać Warszawę? Trzeba pragnąć ją zburzyć! Zburzyć, rozwalić ciasne mury, przeciąć je szerokimi arteriami, nędzę podmiejską zazielenić ogrodami, robotnicze szklane domy Żoliborza rozbudować na gruzach wątłych dzielnic staromiejskich”. Tak pisał Słonimski. A jego przedwojenne życzenia spełnili w parę lat potem Niemcy. Doszczętnie Warszawę zburzyli. Odbudowano ją polskimi rękami według sowieckiej sztampy. Zbudowano tępe, szare dzielnice. A na obrzeżach miasta blokowiska, jednolite, przygnębiające. Aleje Jerozolimskie, kiedyś chluba, dziś brzydka arteria bez wdzięku i polotu. Góruje nad miastem Pałac Kultury z socrealizmu ze sztukaterią. Od kilkunastu lat Warszawa się dźwiga i otrząsa z tej ponurej przeszłości. Porasta kapitalistycznymi biurowcami, hotelami, sklepami delux i świątyniami mamony. Dostało się po wojnie Warszawie młotem komunizmu i sierpem kapitalizmu. Ale Powiśle rozkwita. Warszawa Prusa ożywa, a secesyjne kamienice nabierają koloru i blasku. Powoli wraca duch i styl dawnej Warszawy. Budowanej i upiększanej z miłością. Nieposkromionej, promieniami okrytej i sławą! Naszej Warszawy!

Z

e szczególnym zainteresowaniem i bagażem osobistych doświadczeń czekam na wystawę fotograficzną Hanny-Katriny Jędrosz, zatytułowaną I Feel Every Stone of the Road, związaną z 70. rocznicą Powstania Warszawskiego. Artystka jest w podobnym wieku jak jej babka Hanka Jędrosz (z domu Witkowska), której życie stało się inspiracją wystawy. Hanka, jako nastolatka – członek Armii Krajowej – została wywieziona do obozu po upadku Powstania Warszawskiego. Hanna odtworzyła jej drogę jeńca wojennego. Miałam podobne doświadczenia. Historię okupacji Polski poznałam poprzez losy mojego ojca, Jerzego Ciechanowskiego, który urodził się i wychował na Star ym Mieście w Warszawie. Do AK wstąpił jako nastolatek, w Powstaniu Warszawskim walczył w batalionie „Parasol”. Widział, jak wielu z jego przyjaciół ginęło. W dzieciństwie słuchałam jego opowieści. Pamiętam, jak trudno było mu się pogodzić z powojenną polską rzeczywistością, której nigdy nie zaakceptował. Dla niego nic nie mogło zatrzeć poczucia niesprawiedliwości. Do samej śmierci nosił w sobie potworny żal. Nie doczekał wolnej Polski. Wychowałam się w „przestrzeni chronionej”, która istniała w oderwaniu od świata zewnętrznego. Opowieści i rozmowy z ojcem pozostawały w czterech ścianach naszego warszawskiego mieszkania. Nie na Starym Mieście, gdzie do 1944 roku mieszkał ojciec – ulica Kapucyńska już nie istnieje. Po rzezi i bombardowaniu, na warszawskim Starym Mieście nie ma śladu jego domu. Nigdy nie został odbudowany. Mój ojciec wojnę przeżył, ale w pewnym sensie już go nie było. Jego dusza została pogrzebana pod ruinami Starego Miasta w czasie Powstania Warszawskiego. Często myślę o tych młodych ludziach, takich jak Hanka i mój ojciec. Mieli podobne doświadczenia w walce o wolną Polskę, a ostatecznie skończyli po przeciwległych stronach muru – ona nie mogła wrócić, a on nie był w stanie wydostać się z sowieckiej pułapki. Dziedzictwo ich doświadczeń żyje w ich rodzinach i mam nadzieję, że będzie żyło w przyszłych pokoleniach. Wychowałam się w Warszawie i często wędrowałam przez Stare Miasto, które było naturalnym „placem zabaw” dla studentów Akademii Sztuk Pięknych. Depcząc po metalowej linii na brukowanej ulicy, gdzie kiedyś była ulica Kapucyńska, starałam się znaleźć miejsce, w którym stał dom mego ojca, próbując wyobrazić sobie drzwi, z których jego ojciec – mój dziadek, wyszedł wieczorem na ulicę, by zapalić lampę. Został zabity przez odłamek niemieckiej bomby. Hanna Jędrosz odkryła pamiętniki babci Hanki i podążyła śladami jej drogi. Mam nadzieję, że historie takie jak jej trafią do naszych serc i nie zapomnimy o cenie, jaką zapłacili młodzi bohaterowie za wolność, którą mamy dziś.

Jo an na Cie cha now ska I Feel Every Stone of the Road, wystwa fotograficzna Hanny-Katriny Jędrosz POSK, 4 -15 sierpnia, godz. 10-19. Otwarcie wystawy 3 sierpnia o godz. 17.00.


|17

nowy czas | 07 (205) 2014

czas przeszły teraźniejszy

Tekst i zdjęcia: Robert A. Gajdziński

K

ażdy człowiek pisze swoim życiem historię czasów i dziejów. Gdy zbierałem informacje o żołnierzach z Powstania Warszawskiego, których los rzucił po II wojnie światowej na Wyspy, nie zdawałem sobie sprawy, jak wiele zajmujących historii wciąż nie zostało spisanych. Nie zdawałem sobie sprawy, że piętnastu powstańców nadal żyje i mieszka w Londynie i Anglii. Nastolatki w czasie Powstania, mają dzisiaj sporo ponad 80 lat. Najstarsza to Marzena Schejbal, ps. „Marzenna”, obecna prezes londyńskiego oddziału AK, skupiającego żyjących jeszcze powstańców w Wielkiej Brytanii. Najmłodszy „powstaniec”, Andrzej Pluskowski, ma dokładnie tyle lat, ile lat minęło od Powstania Warszawskiego – właśnie skończył 70 lat. Urodził się na stole w piwnicy w pierwszych dniach sierpnia w czasie gdy wokół kamienicy trwała strzelanina. Wszyscy dostali zaproszenia na uroczyste obchody w Warszawie. Wielu z nich poleci lub już są w stolicy, by wspomnieć raz jeszcze te straszne miesiące patriotycznej walki, dni pełne krwi, płaczu i śmierci, a jednocześnie dni młodzieńczego zrywu przeciw okupantowi i… radości życia. Dzisiaj wspomnienia warszawianki mieszkającej od ponad 60. lat w Londynie, Krystyny Cywińskiej, znanej felietonistki, która przez 30 lat była dziennikarką Polskiej Sekcji BBC. – Wojną nie przejmowałam się wcale – wspomina. 1 września 1939 roku zastał Krystynę w stolicy, beztrosko przygotowującą się do nowego roku szkolnego. Zarówno ojciec, dowódca fortu przy granicy pruskiej, jak i stryj, pułkownik i dowódca piechoty, ciągle powtarzali, że jeżeli nawet wojna wybuchnie, to w dwa tygodnie będą w Berlinie. Nastroje iście szampańskie. – Pamiętam jak dziś – wspomina pani Krystyna – gdy żegnałam stryja na Dworcu Gdańskim, zapewniał mnie, że za dwa, trzy tygodnie sam zatknie flagę na Reichstagu. Był dla mnie bożyszczem i wyrocznią, patrzyłam w niego jak w obrazek… Od tamtego czasu nikomu nie wierzy i w nic nie była w stanie uwierzyć. Okupację spędziła w Warszawie ucząc się dalej i działając w konspiracji. Gdy się jest młodym, żyje się chwilą mimo trudności i przeciwieństw. Mimo okupacji, łapanek i masowych rozstrzeliwań. – Cóż ja mogę powiedzieć o Powstaniu Warszawskim? – zastanawia się znana z ciętego języka londyńska felietonistka. – Nie wiem, co jadłam i czy cokolwiek jadłam! Spała gdzie popadło, przygodnie i pokątnie. Jako sanitariuszka opatrywała rannych, a gdy brakowało środków dezynfekujących i bandaży lała na rany lizol, opatrując je szmatami. Na jej rękach zmarło wielu jej kolegów. Dni były tylko gorsze, jeden od drugiego. Powstanie jest tak narośnięte historią i legendami, że niechętnie wraca do tamtych letnich miesięcy. – Nasi dowódcy zgotowali nam piekło na ziemi. Smród i zapach rozkładających się ciał. Naloty sztukasów i „krów”, śmierć wokół i potworny sierpniowy upał – wyrzuca z siebie głęboko schowane wspomnienia. Służyła w batalionie szturmowym „Kiliński”, który był przemieszczany z miejsca na miejsce w różnych dzielnicach Warszawy. Brała udział w słynnej akcji na PAST-ę (Polska Akcyjna Spółka Telefoniczna), a gdy było trzeba, była łączniczką, czuwała w punktach obserwacyjnych i rzucała granatami.

londyńsKie wspomnienia powstańCÓw [1]

Krystyna CywińsKa, warszawianKa mieszKająCa od ponad 60. lat w londynie, dobrze znana CzytelniKom „nowego Czasu” stała felietonistKa, z mĘŻem januszem CywińsKim

– Byłam jedną z pierwszych, która wpadła do budynku PAST-y. Wpadłam do pokoju, w którym był otwarty sejf. Znalazłam tam pamiętnik spisywany dzień po dniu przez niemieckiego sierżanta sztabowego. Znałam dobrze niemiecki. Na pierwszych stronach były opisy walk z nami jako polskimi bandytami (Polnische Banditen). Po kilkunastu dniach walki i kilkudziesięciu stronach pamiętnika, byli już nazywani powstańcami (Aufständischen). – Bardzo interesująca była zmiana w mentalności Niemców, którzy walczyli z dzielnymi powstańcami – podkreśla pani Krystyna. – Dziwiła ich dobra organizacja batalionów i zaciekłość w walkach. W natłoku wydarzeń nie była w stanie przeczytać całego pamiętnika. Przekazała go polskiemu oficerowi z nadzieją, że będzie dokumentem i świadectwem tamtych dni. Niestety ślad po nim zaginął i do dzisiaj go nie odnaleziono. Budynek zdobywali przez kilka tygodni pod ciągłym ostrzałem. PAST-a była dla niej jak walka o Monte Cassino, wszak gmach wysoko wznosił się nad ówczesną panoramą Warszawy. – Czy zabiłam jakichś Niemców? – zastanawia się, siedząc na tarasie swojej willi w londyńskiej dzielnicy Clapham, gdzie od 45 lat mieszka wraz ze swoim mężem, Januszem Cywińskim, bohaterem wielu akcji Kedywu, zbrojnego ramienia Ar-

mii Krajowej. – Mam nadzieję, że wielu, acz nie mam na to dowodów. Nie patrzyłam, jak granaty wybuchają i nie chodziłam w miejsca wybuchów. Rzucałam i uciekałam. – Powstanie Warszawskie to w większości kwestia przypadku a nie heroizmu czy odwagi – twierdzi pani Krystyna. To, gdzie się człowiek znajduje w danym momencie, determinuje takie czy inne zachowania. Gdy się jest młodym, nie myśli się a działa, walczy, broni i biega z rannymi, byle szybko, byle zdążyć. – Heroizm to rzecz rzadko spotykana. U mnie to był raczej brak wyobraźni i nie liczenie się z konsekwencjami podjętych akcji. Cierpiałam na straszliwy brak wyobraźni – tak z dystansu ocenia siebie pani Krystyna. Nie ona jedna. Do dzisiaj pamięta, jak po kapitulacji wracała w deszczu po gruzach przez osiem godzin do mieszkania w Prudentialu – najwyższym wtedy budynku w Warszawie. W kieszeni miała żołd, kilka złotych rubli wypłacanych przez dowództwo Armii Krajowej po kapitulacji. Po drodze, na gruzach pałacu Krasickich, znalazła niewielkie marmurowe popiersie Napoleona oraz złoty zegarek, dzięki któremu rodzina, u której mieszkała, mogła po wojnie kupić sobie mieszkanie. – Nasi dowódcy przy pomocy Niemców obrócili moje kochane miasto w gruzy – uśmiecha się

smutno pani Krystyna. – Dla żołnierzy to Powstanie nie było takie straszne, jak dla ludności cywilnej – dodaje. Spotykała głodne dzieci, matki, którym z braku pożywienia i odwodnienia wysychał pokarm. Niemcy, którzy wpadali nagle i strzelali na oślep. Łapanki o każdej porze dnia i nocy. Utkwił jej w głowie obrazek matki niosącej w wiadrze wodę dla kilkuletniego synka, stojącego w bramie podwórka. Nagła strzelania i kobieta pada martwa, a woda wraz z krwią rozlewa się dookoła. Kilkuletni synek płacze: „Mamo, mamusiu? Gdzie jesteś”. Takie obrazki były niestety na porządku dziennym. Była też, co za tym idzie, spora niechęć ludności cywilnej do powstańców za to piekło, jakie im zgotowano. – Gdy wyszłam z Warszawy, z tego miasta grozy – ciągnie swoje wspomnienia pani Krystyna – to byłam zdziwiona, że słońce nadal świeci, że życie normalnie się toczy. Gdy zobaczyła po piekle Powstania liście na drzewach, rozpłakała się jak dziecko. Zdała sobie sprawę, że wreszcie wyszła z piekła; czarnego i gorącego, pełnego żaru, spalenizny i trupów. Że w czasie Powstania nikt nie zadawał sobie pytania czy wygramy i po co właściwie to Powstanie. Tak zresztą po latach rozmawiała w Londynie z dziennikarzem Wacławem Zagórskim, znanym w czasie Powstania jako Lech Grzybowski – „W czasie Powstania nikt nie mówił o tym czy zwyciężymy i po co właściwie walczymy, bo większość i tak uważała, że sprawa jest z góry skazana na niepowodzenie, ale utrzymywało się, że Powstanie jest konieczne”. – Walka na froncie prowokuje zachowania nieznane w czasach pokoju – zamyśla się pani Krystyna. – Tak jakbyś nie chciał rozstać się ze swoimi towarzyszami broni. Łączyła ich jakaś wspólna niewidzialna nić, która wiąże wszystkich zwłaszcza podczas walk. Osłaniania się nawzajem, nocnych rozmów w piwnicach. Nie myśli się, kiedy walka się skończy, bo wie się, że wtedy nadejdą nieuniknione pożegnania i rozstania. To trudna do zrozumienia sprzeczność, że w piekle walk, człowieka wypełnia radość. Radość z nagłej wolności po latach okupacji i radość z uczestniczenia w czymś wielkim i wyjątkowym. Po Powstaniu, jak większość żołnierzy, trafiła do niemieckiego obozu w Oberlangen, odbitego przez I Dywizję Pancerną gen. Maczka. Szła z Warszawy do Ożarowa razem z żoną gen. Bora-Komorowskiego, która niosła na plecach swojego kilkutygodniowego synka. Szła razem z kobietami w zaawansowanej ciąży, a poród na drodze nie był czymś niezwykłym. Po wyzwoleniu otrzymała żołd i zajmowała się w dywizji sprowadzaniem i łączeniem rodzin z Polski. Załatwiała przejście przez zieloną granicę z tworzącej się właśnie Polski Ludowej. Głównie samochodami UNRY z żywnością. W ten sposób sprowadzono na Zachód rodzinę gen. Andersa i gen. Rudnickiego. – To była utrzymywana w ścisłej tajemnicy, zakrojona na wielką skalę akcja– wspomina pani Krystyna. Połączono tysiące rodzin, które potem osiadły na stałe w Londynie, Paryżu lub wyjechały dalej do Stanów. W obozie w Oberlangen poznała swojego przyszłego męża Janusza Cywińskiego, jednak związała się z nim dopiero po kilku latach, już w Londynie.


18|

07 (205) 2014 | nowy czas

kultura

CzArny kWAdrAT

Kazimira Malewicza Tekst i zdjęcia: Wojciech A. Sobczyński

W

poprzednim numerze „Nowego Czasu” pisałem dość obszernie o I wojnie światowej, z powodu setnej rocznicy jej wybuchu. Z tego też powodu Tate Modern poświęciła obecną wystawę Kazimirowi Malewiczowi, który żył i tworzył w tym burzliwym okresie. Równolegle trwa program imprez poświęconych kulturze rosyjskiej w ramach UK Russia Year of Culture, 2014.

Dawno już nie oczekiwałem zapowiadanej wystawy z takim zainteresowaniem. Zapowiedzi w mediach, raporty internetowe są normalnymi narzędziami reklamy takich instytucji jak Tate Gallery. Wzmożoną atmosferę oczekiwania potęgowały już od kilku miesięcy londyńscy handlarze sztuką, organizując szereg wystaw eksponujących awangardę XX wieku. Najciekawszą z nich zorganizował Pushkin House – ośrodek kultury rosyjskiej usytuowany na Bloomsbury Square – pokazując prace Lazara Khidikela, architekta i artysty należącego do twórczej grupy zainicjowanej przez Malewicza. Mój apetyt wzrastał. Prawdziwa uczta odbyła się kilka godzin przed wysłaniem artykułu do redakcji i przeszła moje wszelkie oczekiwania. Kazimir Malewicz urodził się w Kijowie w polskiej rodzinie. Jego artystyczne zainteresowania dość wcześnie się uwypukliły. Tradycyjne początki jego malarstwa, wiejskie pejzaże, ludzie przy pracy, tematy religijne i mistycyzujące pokazują jego chłonną wyobraźnię. Młody artysta czerpie wzorce z książek i wydawnictw docierających do wschodnich zakątków Europy z dalekiego Paryża, Rzymu czy Wiednia. Spragniony bliższego kontaktu ze światem kultury przenosi się do Moskwy. Wątki życia artysty splecione są całkowicie z losami jego kraju i szerszej rodziny krajów europejskich. W sto lat po upadku rewolucji francuskiej idee wolnościowe narodów i żądania praw obywatelskich stają się nurtem, którego nie da się powstrzymać. Monarchie europejskie, a szczególnie Imperium Rosyjskie, oparte na absolutnej władzy cara utrzymuje potęgę dzięki stałej inwigilacji i nadzoru społeczeństwa. Rewizor, czyli inspektor rządowy, główny bohater sztuki Mikołaja Gogola pod takim właśnie tytułem wyśmiewa taki stan rzeczy. Konspiracje, spiski, plany zamachów, demonstracje i represje stają się codziennymi aspektami dezintegracji autorytetu jedynowładcy. Procesy intelektualistów i studentów kończą się surowymi wyrokami i zesłaniem na Syberię. Wspominam o tej skomplikowanej tkaninie współzależnych czynników nie bez powodu. Tworzą one bardzo bogatą pożywkę, z której rodzą się nowe ideały i nadzieje. Życie ogółu społeczeństwa stawało się coraz cięższe. Rok 1905 przynosi rewolucyjne zmiany. Car idzie na ustępstwa. Powstaje parlament, ale tymczasowy rząd

nie potrafi zjednoczyć rywalizujących odłamów politycznych. Dla artystów otwierają się nowe horyzonty. W 1904 roku przybywają do Moskwy kolekcje zgromadzone przez dwóch miłośników najnowszej sztuki – Szczukina i Morozowa, które zawierały obrazy zakupione bezpośrednio od najlepszych artystów Paryża. Malewicz zapoznał się już wcześniej z niektórymi, czytając doniesienia prasowe. Oglądając wystawę doznał radykalnego wstrząsu. Duże wymiary prac, śmiałe tematy, zaskakujące kolory, rewolta przeciw utartym konwencjom zrobiły ogromne wrażenie na młodym artyście. Picasso czy Matisse dochodzili do swojego stylu całymi latami pracy, moskiewska wystawa skondensowała wszystkie te osiągnięcia w jedną całość. Kubizm, futuryzm, fowizm miały więc dla Malewicza wspólny mianownik nowości. Artysta rzuca się w nurt pracy. Powstają serie obrazów stanowiących syntezę kubizmu i futuryzmu. Jest to bez wątpienia najbardziej twórczy okres w jego życiu. Malewicz skupia wokół siebie innych artystów. Przy współpracy z muzykiem Mikhailem Matjuszinem, poetą Aleksiejem Kruczenikiem i Velimirem Chlebnikowem powstaje futurystyczna opera pt. Zwycięstwo nad Słońcem. W trakcie intensywnych przygotowań scenograficznych i projektów kostiumów wyłania się koncepcja prostych form, których rola zredukowana jest do graficznych symboli. To właśnie w ten sposób powstaje pierwszy szkic czarnego kwadratu na białym polu. Malewicz dostrzega uniwersalną prostotę takiego rozwiązania. Powstają różne wersje. Każda z nich podąża w kierunku totalnej sublimacji kształtów w najwyższej prostocie. Malewicz nazwał ten proces suprematyzmem. Okres wzmożonej działalności artystów jak i całego narodu zakończył wybuch wojny w 1914. Kolejne kryzysy polityczne, agitacja komunistyczna pod batutą Lenina, klęski na froncie, bunty żołnierzy nasilają się nieubłaganie, kończąc się rewolucją 1917 roku. Szturm na Pałac Zimowy, upadek i uwięzienie całej rodziny cara i zwycięstwo bolszewików nie odstraszało początkowo artystów, którzy popierali radykalne zmiany w sztuce, jak i w polityce. Koniec wojny światowej nie przyniósł jednak żadnej ulgi dla Rosjan uwikłanych w wojnę domową. Wiele rejonów kraju przechodziło z rąk do rąk w ciągu jednego dnia. Malewicz schronił się z w

Joanna Ciechanowska

I

EVERY ANGEL HAS A DARK SIDE Julian Schnabel in The Dairy Art Centre

am not impressed’, read my stroppy email letter to the Director of Dairy Art Centre. I was really looking forward to seeing Julian Schnabel’s exhibition in London, especially, that the works displayed were spanning from the earliest (1997) to the latest (2014). I have seen his work before in New York, but never a whole show devoted to his work. Arrived at the Dairy Art Centre, my way in was blocked by a guard standing in the door, apologizing ‘Sorry… private function, you can’t go in, I’m afraid’. I couldn’t believe it. The huge paintings were visible through the glass inside, but I was not allowed to see them. So I wrote a letter from a disappointed, ordinary member of the public. My second visit was prompted by a personal email with an apology from Deirdre Kelly, the Dairy Art Centre Director, who offered to refund my train fare, greeted me warmly at the door and found time to give me a tour of the Centre and Julian Schnabel exhibition. And what a treat it was to exchange personal observations and comments about the artist and the exhibition with someone so closely involved in running of the place. The Dairy Art Centre is not easy to find, even though it is in the centre of London, in Bloomsbury. Tucked in the corner of a street it is a vast, modern space, utterly surprising in size and totally camouflaged between five and six storey old mansion blocks. It exists from 2013 and it is a private, non-profit organization funded by Frank Cohen, one of the world’s most important art collectors and supporter of arts and Nicolai Frahm, who grew up in a family collecting art in Copenhagen and now lives in London, earning a reputation as a collector, and patron of arts.


|19

nowy czas | 07 (205) 2014

kultura

Wejście na wystawę w Tate Modern; u góry: jeden z suprematystycznych obrazów Kazimira Malewicza

The founders should be proud of what the former Express Dairy Milk Company Ltd. depository has turned out to be. Jenny Jones, an internationally recognized architect has transformed the 12,500 square feet into a white, raw, canvas like space; walls, which sail through industrial steel rafters, skylights letting in light transform the whole place into a modern art temple. Deirdre Kelly stands, a tiny figure, even in one of the smaller spaces room number six. “This room is a converted, former milk fridge storage space,” she explains. Appropriately, it is called ‘Fridge 6’. The building has two large halls, ‘Room 4’ and ‘Room 5’ – three small rooms, the ‘Fridge 6’, and two outdoor sculpture yards. And there are future plans for more – cafe, a milk bar appropriately, and more educational and design facilities. At present, the Centre has newly established an education programme, with family days, workshops and an internship training programme. The entry is free. Every Angel has a Dark Side is the title of Julian Schnabel exhibition in the Dairy Art Centre. Born in Brooklyn, New York in 1951, he is an artist with an international acclaim, and ever since his emergence in the 1980s his reputation continues to grow. It is interesting that the artist sees himself primarily as a painter; to some he is better know as an award winning filmmaker. I remember watching his film The Diving Bell and the Butterfly (2007), nominated for four Academy Awards and based on a book of the same title. The book is a memoir written by Jean-Dominique Bauby, the Editor of Vogue magazine in Paris, who at a relatively young age suffers a major stroke and ends up with a condition called a locked-in syndrome. He writes his memoir by blinking once for ‘yes’ or twice for ‘no’ as he hears the alphabet recited to him by a nurse. Schnabel often claims that in his art he is ‘aiming at the emotional state, a state that people can literally walk into and be engulfed’. I am particularly drawn, I admit, for personal reasons, to the two paintings in Room 5. Both have the same title; Untitled (X-ray) – one is from 2008, the other from 2009, two years after he made the film I mentioned. They differ from other works in that they are monochromatic, they appear to be showing the inside world of something, or someone, as though one was looking through a microscope or a negative of a film where vision is blurred, limited and just about to close in front of your eyes leaving you in darkness. Or perhaps looking through a mask while diving, seeing creatures and their world you can’t join in, isolated behind your mask, or condition. It is as though you can’t breathe the world they can. Deirdre Kelly confirms that the book and the film, The Diving Bell and the Butterfly, were the inspiration for those paintings.

Witebsku, gdzie wcześniej powstała szkoła artystyczna założona przez Chagalla. Stała się ona centrum twórczym suprematyzmu. Nauczyciele i studenci zjednoczyli się we wspólnej sprawie nowej sztuki. Chagall musiał ustąpić pod presją młodszych radykałów i wyjechał przez Berlin do Paryża podążając śladami Vasiliego Kandyńskiego, Vladimira Nabokowa i innych. Malewicz pozostał w kraju kontynuując eksperymentalną działalność. Początkowe poparcie zwycięskich komunistów dla radykalnych artystów ulega kompletnej zmianie po śmierci Lenia. Malewicz uzyskuje pozwolenie na wyjazd do Berlina zabierając część swojego dorobku zainstalowanego na pokładzie propagandowego pociągu. Pociąg nie dociera do Berlina, lecz utyka na przedmieściach Łodzi. Pokonując różne trudności Malewicz dociera wreszcie do Berlina, który po wojennej klęsce przechodzi przez konwulsje załamania się władzy. Rewolucja wisi w powietrzu. Malewicz opiera się oczywistej pokusie podróży do Paryża i wraca do kraju. Stalin, wówczas już u steru władzy umacnia swoją pozycję siejąc terror. Malewicz zostaje aresztowany pod zarzutem szpiegowskich kontaktów podczas wizyty w Berlinie. Stalin potępia eksperymentalnych artystów pod zarzutem dekadencji i formalizmu narzucając odgórnie jedyny oficjalny styl realizmu socjalistycznego. Malewicz woli przestać malować niż podporządkować się woli Stalina. Zaczyna tworzyć kompozycje trójwymiarowe w gipsie. Ich suprematystyczna geometria przypomina architekturę drapaczy chmur Nowego Jorku. Po długiej przerwie Malewicz wraca do malarstwa. Pozornie nagina się do wymogów socrealizmu, ale nie do końca. Powstają prace przypominające najwcześniejszy okres, ale ludzie pracujący na polach wyglądają już jak maszyny i automaty. W prywatnym życiu artysta maluje portrety członków rodziny i znajomych. Jest to jednak schyłek jego sztuki wynikający z presji oficjalnych zakazów. Dawny nonkonformizm pojawia się jedynie w podpisie, gdzie pomiędzy inicjałami KM znajduje ukryty przed cenzorem malutki czarny kwadracik, będący sygnaturą jego życia. Wpływy Malewicza na rozwój światowej awangardy jest nie-

In Room 4, one of the largest spaces, there are two large selfportraits, and two other portraits, all with a figure of the painter behind the easel, perhaps making a point by saying, ‘painting comes first’. They are interspaced by three large scale paintings of what I see as abstract landscapes. Deirdre and I are guessing that the artist must have changed the position of the canvas to let the paint run, which created an imaginary landscape lines for the later added images. The paintings are huge, even in this space. I point out that painting a huge picture is a luxury for an artist with no resources who craves large canvases; the only huge one I managed to paint started its life in the garden. “He likes to paint outside in open spaces a lot,” says Deirdre Kelly, “He also loves music and he listens to it while painting.” The one that draws my attention is a Landscape (1997), although not a conventional one, with a white, opaque and shinny dynamic splash, too decisive to be called accidental, yet too spontaneous to suspect careful planning. We both admire the painting. I am trying to see what the white splash is. A hand reaching for something? Deirdre helps: “Julian said something about a dog chasing a ball in the park”. And now, of course, I see it, the dog with open mouth, running, jumping, tail in the sky. The paintings are ‘natural’ if I can describe them like that, in a sense that they seem to be not forced and planned and carefully executed, but rather breathing their own life. You can like them or not, but you can’t ignore them. They are not windows into the artist’s world as often paintings are. They are the world. Stopping in front of one of his Self Portraits, size 228 x 213cm I wonder aloud if the painting would have lost anything, if it was smaller in size. Maybe not, but then it is big, because that’s what the artist intended. Schnabel who became a major force by the mid-80s, I remember his ‘plate paintings’ done on broken ceramic plates, was also famous for making uncompromising statements (‘I’m the closest thing to Picasso that you’ll see in this f***ing life’). Well, only the time can tell. But right now his achievements in the art world cannot be ignored. Privately? Give me one of the Untitled (X-ray)s on the wall to look at, and the angels start flying around. As Schnabel says in his video In the Course of Seven Days, ‘Anxiety is dizziness of freedom. ( …) You can’t suffer if you don’t have a soul. But is it better to suffer or not have a soul?’. Frank Cohen and Nicolai Frahm brought together new and older, rarely seen work, eighteen paintings exhibited in the first major UK solo exhibition of Julian Schnabel’s paintings in a public art space for 15 years. And more shows are planned for next year. I am impressed. Very, very impressed with The Dairy Art Centre. And the dark side of the angel.

zaprzeczalny i widoczny w malarstwie, rzeźbie i architekturze po dzień dzisiejszy. Współcześni twórcy znajdą w tej wystawie nie tylko artystyczną inspirację, lecz przede wszystkim ilustracje epoki, której piętno wywarło tak trwały ślad na idealistycznych wzlotach jego młodości i gorzkim upadku wartości u schyłku życia. A jednak – ukryta w prywatnych zakamarkach, schowana przed bezpieką, zapomniana w archiwach cenzora – sztuka Malewicza przetrwała, a obecna wystawa jest prawie kompletnym jej zbiorem.

Woj ciech A. Sob czyń ski

Artful Faces

Say others: Mirek Malevski is a Chairman of Fawley Court Old Boys. A copywriter for an adver tising agency in his previous life, which explains his par ticular style of writing. We all know how they blow it up in advertising... Lives a good life on his proper ty portfolio. Regular contributor to Nowy Czas, often attracting controversy with his comments about people and institutions. Also, often fighting with Nowy Czas' Redakczyni Gilotyna, who mercilessly cuts his texts. Says he: ‘I am not afraid of anything! I am a democrat! I write what I want and when I want! How do I look? Better with glasses on or without?... And you? You can write about me what you want as long as you write this: Fawley Court is NOT lost! Did you hear me? NOT LOST for Polonia! Say I: Cer tainly outspoken (and ‘outwritten’ in his own style). Certainly says what he wants, about whom he wants, (even if you don’t want to hear it…). Gets up peoples’ noses and doesn’t care. Crocodile s treak, watch your ankles… His fight for saving Fawley Cour t is becoming a legend. Good looking beast. Bottom line: Oh, The Beas tly Beatitudes of Mal-Tsazar F-ee-y! (J.P. Donleavy would have approved.) Text & graphics by Joanna Ciechanowska


20 |

07 (205) 2014 | nowy czas

PRZYGODA WYDAWNICZA kultura

Tylko dla żądnych świadomości

Na jakiej podstawie ReginaWasiak-Taylor przelewa na siebie profity płynące z prestiżu śp. Krystyny i Czesława Bednarczyków oraz prowadzonej przez nich Oficyny Poetów i Malarzy? alina siomkajło

A

utorkę książki Ojczyzna literatura. O środowisku skupionym wokół Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie, Reginę Wasiak-Taylor – sekretarza, a od 2014 także wiceprezesa ZPPnO, podziwiamy w polskim Londynie około 30 lat jako garnącą się do organizacji i pielęgnowania idei niepodległościowych publicystkę-społecznicę na emigracyjnym posterunku „sztuk zaangażowanych”. Ttuł Ojczyzna literatura wobec bytujących w kulturze polskiej ojczyzn: Ignacego Krasickiego, Mickiewicza, Norwida, Tuwima, Herlinga-Grudzińskiego…, i w Marszu skautów – „Ojczyźnie miłej służ” – narzuca się odwieczną bohaterszczyzną i posłannictwem. Niektórzy grymaszą, że nie jest poprawnie wyważony, że lepiej brzmiałby w formie: Ojczyzną literatura, Literatura jako ojczyzna lub z łącznikiem znaczącym jedność: Ojczyzna-literatura. Zbiór mieści 14 szkiców i 13 wywiadów z pisarzami, aktorami, artystami plastykami, wydawcami mniej lub bardziej utrwalonymi w polskiej kulturze. Autorka uruchamia epizodyczne tematy z kręgu Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie i z jego obrzeży. Artykuły dzieli na „Szkice” i „Wywiady”, ale urozmaicenie rodzajowo-gatunkowe wprowadza większe: kolaże wspomnieniowe, portretowe, biograficzne, rocznicowe i nekrologowe. Czytelnik wda się w rozmowy z pojałtańskimi emigrantami: Ze Stanisławem Gliwą – w Londynie o „Monte Cassino”, Zbigniewem Zaniewickim (Jestem korespondentem własnego życia) o Zenonie Przesmyckim i jego wydaniu Norwida, Ze Zdzisławem Jagodzińskim o Bibliotece Polskiej w Londynie… Pozna bliżej Kresowiankę Irenę Bączkowską i mniej znanych poetów: Inkę Czechowiczównę, Zbigniewa Chałkę; także zauroczone polszczyzną i polskością Angielki: Rosemary Hunt-Woodfall i Ninę Taylor-Terlecką; historyków – Zbigniewa S. Siemaszkę, Józefa Garlińskiego... Zapewne odbiorcy przypadnie do gustu opowieść „zasłyszana” – Był dom [pisarza] z fragmentem protokołu z zebrania (1948) Zarządu ZPPnO. Nie pytajmy, skąd autorka bazująca na „słuchu”, pełną garścią czerpie informacje i cytaty. Szkice Reginy Wasiak-Taylor są przystępne. Operują uproszczonym opiniowaniem, potoczną narracją aktywizowaną stylistycznymi jarzeniówkami i gawędziarskimi smakołykami, które – gdy stosownie uładzone – nie rażą. Dziwią więc poprawniejsze passusy jej wypowiedzi, w których przekracza własne ograniczenia stylistyczno-poprawnościowe, mimo że używa kolokwializmów i przejaskrawień słownych rzędu: błyskotliwy, niezwykły, wybitny, doskonały…, obliczonych na wywieranie wrażenia, popis, sensację i przesadę. Autorka nie tylko ubóstwem źródłowych świadectw, także migawkowymi uwagami stawia w krzywym zwierciadle realia środowiska emigracyjnego. Samopropagandowo tuszuje fakty, pisząc na przykład: „Orędownikiem tej pracy [Ojczyzna li-

teratura] był od początku dr Adam Wierciński, mój wykładowca polonistyki na Uniwersytecie w Opolu” (s. 11) – Regina Wasiak ukończyła Wyższą Szkołę Pedagogiczną w 1977 roku, a nie polonistykę powstałego w 1994 Uniwersytetu w Opolu. A we własnej nocie biograficznej (s. 284) przyznaje sobie współautorstwo książek, których autorzy tego jej nie zaoferowali (ale opuścili już ziemski świat).

klamowa donośność. Regina Wasiak-Taylor przyjęta została do Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie w połowie lat 80. Świeżo przybyłą z Opola adeptkę radiowego dziennikarstwa bezkrytycznym mandatem zaufania obdarzył prezes Związku Józef Garliński (historyk II wojny światowej). Zrozumiałe, że jako członek Związku Pisarzy publikacji książkowej pożądała przez około 30 lat. W roku 2008 otrzymałam od niej maszynopisy – zrzutkę pierwocin surowych pod względem opracowania, efemeryd publicystycznych pt. Sylwetki pisarzy […]. Szkice i rozmowy. A że o wydaniu Sylwetek autorka myślała od lat zapobiegliwie, świadczyła poprzedzająca artykuły opinia ze stycznia 2005 roku: około 2/3 stronicy wystukane na maszynie czcionką o nierównej ostrości z ręcznym podpisem Józefa Garlińskiego.

Dryfowanie bez kompasu Przyjrzyjmy się bliżej najdłuższemu artykułowi – szkicowej monografii Pod mostem i na Parnasie. Mimo że Regina Wasiak-Taylor, jak twierdzi (s. 10), pisała o Oficynie Poetów i Malarzy (OPiM) „kilkadziesiąt razy”, jej próba monografii Oficyny mnoży poważne wątpliwości. Autorka przetwarza – świetne zresztą – Czesława Bednarczyka Wspomnienia drukarza i wydawcy londyńskiej oficyny: W podmostowej arkadzie (OPiM 2003); i korzysta z listów archiwum Oficyny Poetów i Malarzy, płynąc na fali truizmów i legendarnych „hymnów” na jej cześć. Sławiąc Oficynę nie aktualizuje tematu przed podaniem książki do druku, bagatelizuje poświęcone wydawnictwu syntezy posługujące się krytycznym ekwipunkiem. Czytelnik nie uświadczy zatem w jej artykule ani jednego zasadniczego dla monografii OPiM opracowania. Przechodzi do porządku nad pozostałymi wydawnictwami polskiego Londynu, nie plasując Oficyny ani w ich kontekście, ani na tle historycznoliterackiej recepcji.

z renomą, bez glejtu Ojczyzna literatura, obmyślana przez Reginę Wasiak-Taylor jako ostatnia edycja Oficyny Poetów i Malarzy jest nie lada dziwolągiem wydawniczym. Ukazała się po śmierci właścicieli wydawnictwa (Czesław Bednarczyk zmarł w 1994, Krystyna Bednarczykowa w 2011), a więc i po ostatecznym zamknięciu OPiM. Dzieło tak spieszyło na uroczyste przekazanie (28 listopada 2013) londyńskiego archiwum Oficyny Poetów i Malarzy Katedrze Edytorskiej przy Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego, że nie zaczekało nawet na sporządzenie indeksu nazwisk. Gdyby nie zdążyło, jego autorka straciłaby szansę wieczystego rozgłosu w akademickich pracach badaczy archiwum OPiM. Część nakładu – bez indeksu, a część z indeksem, obie z datą wydania „2013”, mimo że druga porcja egzemplarzy ukazała się z początkiem 2014, tym razem na promocję (19 marca) w Ambasadzie RP w Londynie. Na próżno by jednak szukać noty: Wydanie II uzupełnione indeksem, 2014. Regina Wasiak nie wykazuje się w książce posiadaniem dokumentu – goodwill – świadczącego o nabyciu praw do używania nazwy Oficyna Poetów i Malarzy po śmierci właścicieli wydawnictwa, a wraz z nazwą do korzystania z jego splendoru. ISBN umieszczony na okładce książki nie identyfikuje wydawcy ani autora. Na jakiej więc podstawie Regina Wasiak-Taylor przelewa na siebie profity płynące z prestiżu śp. Bednarczyków oraz ich Oficyny?

Casus „emigraCyjny” Ojczyzna literatura, ilustrowana rycinami sławnych malarzy, grafików, typografów: Stanisława Gliwy, Mariana Kościałkowskiego, Mariana Szyszko-Bohusza, Franciszka Themersona, Feliksa Topolskiego, Marka Żuławskiego... ani w metryce książki, ani w kolofonie, nie zawiera informacji o nabyciu praw autorskich do ich wykorzystania. Wzmianka „Zamieszczone prace pochodzą z archiwum OPiM” (s. 287) nie usprawiedliwia przywłaszczania ilustracji z archiwum. Byłoby to kolejne łamanie przez autorkę książki powszechnie obowiązujących w świecie wydawniczym zasad? Ponadto, czy Joanna Ciechanowska, autorka szkicu czytającej dziewczynki (Evy Pettersen, Norweżko-Angielki), przypuszczała, że ilustracja zdobiąca okładkę nie otrzyma w metryce objaśnienia i wylansowana będzie jako EX LIBRIS Reginy Wasiak-Taylor?

latarnia w CiemnośCi? Światłem w mroku Ojczyzna literatura nie jest, bo też na terenie penetracji Reginy Wasiak-Taylor nie ma ciemności. Jeżeli ciemność panuje, to w książce niespełniającej warunków choćby zarysu wiedzy o środowisku literackim Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie. Oprócz własnych artykułów publicystycznych, autorka niczego na tym polu nie porządkuje. Nie prezentuje minimum stanu badań – przynajmniej w postaci zbiorczych przypisów lub bibliografii istniejących ważniejszych prac z uprawianego przez nią poletka. Być może z książki Reginy Wasiak-Taylor dowie się wiele ktoś, kto nie zna opisywanego środowiska. Czytelnikowi o szerszych horyzontach literackich, historykowi, badaczowi – książka dopuszczająca się bałamucenia faktów, prymitywizowania istniejących interpretacji, budząca różnej natury poważne zastrzeżenia, nie przyniesie nic nowego.

Drukowane w książce jako Słowo wstępne pismo dr. Józefa Garlińskiego zawiera niebłahą informację: „Po odwołaniu stanu wojennego [w PRL] nie wróciła do kraju, osiedliła się w Wielkiej Brytanii”. Że na zabliźnieniu realiów osiedlenia się na Wyspach mogło Reginie Wasiak-Taylor zależeć, okazało się w czerwcu 2009 roku po odtajnieniu przez Zbigniewa Bereszyńskiego jej teczki SB. Wydało się, iż przebywająca w Londynie w okolicy stanu wojennego pseudoemigrantka zawarła pierwsze małżeństwo z Brytyjczykiem i kursując między Londynem a Polską, nadal spotykała się w kraju z prowadzącym ją oficerem SB, że stan wojenny nie przeszkodził jej w kontynuowaniu dialogu operacyjnego. Słowo wstępne w książce Ojczyzna literatura nie tylko zaciera tropy Reginy Wasiak-Taylor jako kontaktu operacyjnego. Rozmija się także z oryginałem pisma dr. Garlińskiego dotyczącego poprawności stylu i oceny znikomego (do roku 2005) dorobku publicystycznego ćwierćwiecza autorki. Dzięki datom pod tekstami prawie 300-stronicowej Ojczyzny literatury nie trudno zauważyć, że Józef Garliński mógł mieć wgląd mniej więcej do około 1/3 wydrukowanego materiału. Doświadczenie publicystyczne Reginy WasiakTaylor w Słowie wstępnym ocenione jest przez Józefa Garlińskiego hojniej, niż w znanej mi opinii. Zrobiłam kopię tej cenzurki i dobrze ją schowałam. Kiedyś wypłynie na powierzchnię niesfornych papierów. Podróbki tego samego pisma mają prawdopodobnie fundacje, w których autorka składała podania o dotacje na wydanie książki.

sztuka wypływania

Habent sua fata libelli

Ojczyzną literaturą sztuka „wypływania” – zasadnicza postawa Reginy Wasiak-Taylor – wchodzi w fazę najwyższego rozwoju. Autorka ukończyła Wyższą Szkołę Pedagogiczną w Opolu. Pracy w szkolnictwie jednak nie podjęła.

Książki mają swoje losy. Nie zawsze tak idylliczne, jak wskazywałyby na to ich promocyjno-re-

dokończenie na str. 22


|21

nowy czas | 07 (205) 2014

kultura

Wojtek Piekarski w roli Rejenta i Joanna Kańska jakoTelimena

PAN TADEUSZ czyli Mickiewicza nowy czas Ewa Stepan

E

popeję Mickiewicza, według scenariusza Wojtka Piekarskiego, zaprezentowali na scenie Teatru Hemara w Ognisku aktorzy londyńskiej Sceny Poetyckiej. Niewielka przestrzeń jedynie z zamarkowanymi rekwizytami przeradzała się w mgnieniu oka w mickiewiczowski dworek, w Telimeny „świątynię dumania” czy w zamek Horeszków. Wszystko za sprawą wyobraźni perfekcyjnie sprowokowanej słowem i świetną grą aktorów. Trzynastozgłoskowy poemat epicki, w wykonaniu jedynie sześciu aktorów przerodził się we współczesną satyrę, momentami komedię, nie pozbawioną głębokiej refleksji. Aktorzy podając tekst (niekoniecznie z pamięci), posługując się podręcznymi rekwizytami markującymi jedynie miejsce akcji, zmieniając wcielenia postaci, jakby przeskakując z kamienia na kamień, wydobyli utajone znaczenia, przybliżyli nie tylko piękno Mickiewiczowskiego słowa, ale przede wszystkim odkryli jego ponadczasowość. W 1945 roku Mieczysław Kotlarczyk, twórca Teatru Rapsodycznego, którego aktorem był także Karol Wojtyła, pisał w programie do wystawianego wówczas Pana Tadeusza: „Słowo, materiał ostatecznego, najwyższego i najdoskonalszego rzędu. Materiał przede wszystkim syntetyczny, zdolny wyrazić to wszystko, co wyrazić może wszelki inny materiał artystyczny; zdolny wywołać mianowicie wizję zarówno linii, jak kształtu, zarówno barwy, jak dźwięku. (Słowo w teatrze w: Mieczysław Kotlarczyk, Karol Wojtyła, O Teatrze Rapsodycznym, Kraków 2001). Nie przypuszczałam, że Pan Tadeusz może być dziś tak aktualny, że na małej scenie kilku aktorów może jednocześnie bawić, i poruszyć publiczność do łez tekstem Mickiewicza. Przyznaję, że pomysł wystawienia narodowej epopei przyjęłam sceptycznie. Byłam świadkiem zmagań Wojtka Piekarskiego, w trakcie opracowywania scenariusza. Wydawało mi się, że ten zapaleńczy, romantyczny pomysł będzie rozczarowaniem. Przecież tekst Mickiewicza trzeba znacząco skrócić, dostosować do możliwości Sceny Poetyckiej i oczekiwań publiczności. Obawiałam się, że ta ogromna praca, wysiłek i poświęcenie nie przyniosą oczekiwanych efektów. Jak bardzo się myliłam! Woj-

tek był uparty. Powstał doskonały scenariusz, który pod ręką Heleny Kaut-Howson przerodził się w świetną, współczesną sztukę. Okazało się, że tekstem Mickiewicza można mówić bardzo współcześnie o niezmiennej prawdzie relacji międzyludzkich; zarówno męsko-damskich, jak i prawdziwie męskich i patriotycznych. Telimena Joanny Kańskiej jest przebiegłą, znającą życie kobietą, goniącą uciekający czas i czyhającą na dobrą partię. W swoim uwodzicielstwie jest konkretna, bezpośrednia, dowcipna i bystra. Romansując w „świątyni dumania”(a praktycznie leżąc na stole) z Tadeuszem (pod stołem) i z Hrabią (siedzącym obok na krześle) aktorka dotarła do istoty zmyślnego uwodzenia. Tym bardziej komiczna staje się scena, w której uwalnia się od mrówek. W końcowej scenie kuszenia i jednocześnie grożenia Tadeuszowi, Telimena Kańskiej demonstruje historyczną wiedzę o literackich heroinach, które zdobywały mężów, a jednocześnie puszcza oko do publiczności zdając się mówić: no i zobaczcie, czy coś się zmieniło prócz konwenansów? Adam Hypki jako Pan Tadeusz jest bardzo prawdziwy: nieokrzesany, nieporadny i poszukujący, a jednocześnie w brechtowskim stylu opowiada, zdaje relacje ze swoich spostrzeżeń, głównie na temat kobiet. Zosię trudno zagrać nie będąc nastolatką, ale w przyjętej konwencji Dominika Dwernicka radzi sobie nie tylko z Zosią, ale z Podkomorzanką, Dżokejem i starszą damą na uczcie w zamku. Damian Dutkiewicz nadał Hrabiemu rysów konkretnych. Traktując postać z dystansem wydobył cechy charakterystyczne, zarówno poważne, komiczne, jak i satyryczne. Aktor z łatwością przeistoczył się w także charakterystycznego i nie pozbawionego sporej dozy komizmu Rykowa. Janusz Guttner gra wiele ról, niezwykle miękko przechodząc z jednego wcielenia w drugie. Jest narratorem, Sędzią, Podkomorzym i Gerwazym w spowiedzi Jacka Soplicy. W bardzo wyrazisty sposób podaje piękny tekst „O roku ów, kto ciebie widział w naszym kraju”. To jeden z najbardziej przejmujących obrazów tego spektaklu. Spowity w ciepłe światło, na przodzie sceny, na tle zespołu entuzjastycznie obserwującego przemarsz wojsk napoleońskich buduje wzruszający obraz nadziei, z jaką Polacy czekali wówczas na wojnę. Jakże to dziś paradoksalne. Wojtek Piekarski jest Narratorem, Podkomorzym, Klucznikiem, Majorem Płutem i Księdzem Robakiem. W każdej z tych postaci jest bardzo inny i niezwykle wyrazisty. Jego Jacek Soplica bardzo świadomie przyjmuje cierpienie za własne winy, bez ro-

mantycznej nuty skargi na los. Aktor przekazuje widzowi prawdę o postaci, jednocześnie zachowując do niej dystans, tak jakby mówił: taki był Jacek Soplica, a pewnie było takich wielu, cierpieli z honorem i w tym byli piękni. Jego Major Płut i Podkomorzy są komiczni, ale nie śmieszni. Kiedy przechadza się z Telimeną jako jej narzeczony, niby przebrany w modny francuski strój (choć markuje go tylko żabotem) wydaje się, że ten strój, który opisuje słowo Mickiewicza, rzeczywiście go „pali i piecze”. Oto siła słowa i talentu aktora. Zaskoczeniem była dla mnie energia i prawda przekazu epickich scen zespołowych, a zwłaszcza bitwy w Zamku Horeszków, Ostatniego Zajazdu czy wspomnianego przejścia wojsk napoleońskich. Tutaj w pełni widać kunszt reżysera. Kilka słów Klucznika podczas nakręcania (nieobecnego zresztą) zegara i oglądamy pełną napięcia bitwę markowaną jedynie obecnymi na scenie krzesłami. Podobnie Ostatni Zajazd odbieramy jako przekaz tego co dzieje się na zewnątrz dworu, ale jest to zarazem przekaz i komentarz wzbudzający emocje, bo Rykow i Major Płut są prawdziwi. Słowo Mickiewicza jest bardzo silne, zwłaszcza swoją barwą i muzyką. W interpretacji aktorów Sceny Poetyckiej, działającej już prawie dziesięć lat w londyńskim POSK-u, jest też niezwykle aktualne. Wydaje się, że sytuacja emigranta od wieków pozostaje niezmienna. Epilog w wykonaniu Wojtka Piekarskiego przyprawia publiczność o łzy lub potakiwanie głową: Bo gdzie stąpili, szła przed nimi trwoga, W każdym sąsiedzie znajdowali wroga, (...) Dziś dla nas, w świecie nieproszonych gości, W całej przeszłości i w całej przyszłości Jedna już tylko jest kraina taka, W której jest trochę szczęścia dla Polaka, Kraj lat dziecinnych! On zawsze zostanie Święty i czysty, jak pierwsze kochanie (...) Misją Sceny Poetyckiej POSK-u jest „utrwalanie i prezentacja najpiękniejszego dorobku poezji krajowej i emigracyjnej celem rozrywki i wzmacniania tożsamości Polaków na obczyźnie”. Inscenizacja Pana Tadeusza jest kolejnym dowodem nie tylko na profesjonalizm zespołu, ale na jego odkrywczość, inwencję twórczą, konsekwencję, zapał i poświęcenie. Jaka szkoda, że taki ogromny wysiłek uwieńczony pięknym sukcesem jest prezentowany zaledwie raz, dwa lub trzy, głównie z uwagi na brak sali. Kolejne przedstawienia dopiero pod koniec stycznia w Sali Teatralnej w POSK-u. Kto Pana Tadeusza w wykonaniu Sceny Poetyckiej nie widział, niech nie przegapi!

Nagroda poetycka Krakowski oddział Stowarzyszenia Pisarzy Polskich oraz Wydział Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego ogłaszają pierwszą edycję konkursu o Nagrodę Poetycką im. Krystyny i Czesława Bednarczyków. Wypełniają w ten sposób zapis testamentowy śp. Krystyny Bednarczyk. Wyróżnienie przyznawane będzie za zbiór wierszy wydany w 2013 roku, bliski ideom i myślom przewodnim działalności kulturalnej londyńskiej Oficyny Poetów i Malarzy. Prawo zgłaszania kandydatur mają: instytucje kulturalne, wydawnictwa, stowarzyszenia twórcze oraz krytycy literaccy. Termin upływa 30 września 2014 roku. Nagroda pieniężna w tej edycji wynosi 15 000 złotych. Bliższe informacje oraz regulamin dostępne są na stronie internetowej Katedry Edytorstwa i Nauk Pomocniczych Wydziału Polonistyki UJ: www.edytorstwo.polonistyka.uj.edu.pl. Pytania można kierować na adres: konkurs.opim@gmail.com. Dziekan Wydziału Polonistyki UJ prof. dr hab. Renata Przybylska


22|

07 (205) 2014 | nowy czas

kultura

TEATR 8 DNIA

L

on dyn jak zwy kle nie da je nam wy tchnie nia; już sa mo śle dze nie li sty co dzien nych wy da rzeń kul tu ral nych mo że być wy czer pu ją ce i jed no cze śnie de pre syj ne, że nie moż na wszyst kiego zo ba czyć. Wśród na tło ku wy da rzeń bar dzo ła two prze oczyć ta kie, na któ r ych nie być jest wprost nie po dob na. Zwłasz cza że wie le z nich kry je skar by nie ocze ki wa ne. No bo kto na przy kład sły szał o do rocz nym Gre en wich -Do cklands In ter na tio nal Fe sti val, któ ry od by wał się w ostat ni ty dzień czerw ca w bar dzo wie lu miej scach tam że? Je go chwy tli we mot to: Prze wra ca my świat do gó ry no ga mi odzwierciedlało bar dzo sze ro kie spek trum dzia łań kul tu ral nych. Jednak ich pod sta wo wy trzon sta no wi ły spek ta kle naj lep szych „te atrów uli cy“ z ca łe go świa ta. Z gó ry prze pra szam za to sys te ma ty zu ją ce okre śle nie, za któ re pew nie część z artystów tego typu teatrów po czu ła by się ura żo na, ale chcę dać Czy tel ni kom ja kieś wy obra że nie te go, co się tam dzia ło. I oto w ostatnią noc Fe sti wa lu na prze pięk nym dzie -

centre Point My ślę, że każ dy lon dyń czyk zna wie żo wiec Cen tre Po int na ro gu Tot ten ham Cou rt Ro ad i Oxford Stre et. Nie spo sób go nie za uwa żyć, je go cha rak te ry stycz na syl wet ka jest przy kła dem zna ko mi tej ar chi tek tu ry, któ ra sku tecz nie opie ra się upły wo wi cza su. Bo istot nie spo ro cza su już upły nę ło od 1959 ro ku, kie dy to wła dze mia sta zdec y do wa ły się na krok nie by wa ły w tam tych czas ach i wy da ły po zwo le nie na bu do wę jed ne go z pierw szych wie żow ców i na wie le lat po tem jed ne go z nie licz nych zbu do wa nych w Lon dy nie. Od po cząt ku wzbu dzał kon tro wer sje nie tyl ko swo ją wy so ko ścią i sty lem, ale i tym na przy kład, że przez do brych kil ka lat po ukoń cze niu bu do wy stał pu sty, bo je go eks tra wa ganc ki wła ści ciel Har ry Hy ams rze ko mo uparł się, że mu si wy na jąć go w ca łoś ci jed nej fir mie i po dob no nie mógł ta kiej zna leźć. Praw da jest ta ka, że ce ny wy naj mu ro sły wte dy tak szyb ko, że nie opła cał o się to fi nan so wo – skąd my to zna my? Ar chi tekt, któ ry za pro jek to wał Cen tre Poi nt, Ri chard Se ifert do cze kał się nie by wa łej no bi li ta cji, kie dy je go dzie ło w 1995 ro ku zo sta ło uzna ne ja ko za by tek dru giej kla sy przez sza cow ne En glish He ri ta ge. Ma to te raz istot ne zna cze nie, bo oto sam wie żo wiec i je go oko li ce sta ły się miej scem in ten syw nych prac bu dow la nych. Po wsta je tu no wa sta cja li nii ko le jo wej Cros sra il, a do stoj ny sta rus zek otrzy ma no wą skó rę. Pro szę się jed nak nie oba wiać, nie bę dzie to gig an tycz ny szkla ny iPho ne. Wła śnie dzię ki za po bie gli wo ści wiel bi cie li współ cze snych za byt ków – jak kol wiek dziw nie to brzmi – wy mie nio ne bę dą tyl ko po je dyń czo szklo ne sta lo we okna. No wa ele wa cja bę dzie do kład nie ta ka sa ma (oczy wi ście pięk nie umy ta), ty le że do sko nal e ter micz nie izo lo wa na we dług naj now szych wy śru bo wa nych stan -

dar dów, co zda niem pro jek tan tów zde cy do wan ie ob ni ży ra chun ki za ogrze wa nie apar ta men tów. Apar ta men tów wła śnie, po nie- waż ko lejn a waż na zmia na dot y czy funk cji teg o obiek tu. Nie bę dzie to już biu ro wiec, ale miej sce do miesz kan ia – moż na już usta wiać się w ko lej ce po jed no ca łe lub poł o wę z któ re goś z je go pię ter. Jak więc bę dzie wy glą da ło to miej sce, gdy za koń czy się bu do wa sta cji Cross ra il i re now a cja wie żow ca Cen tre Poi nt z przyb u dów ka mi? Bę dzie zu peł nie in ne, bo urba ni ści zde cy do wal i się na bar dzo od waż ny krok i za mknę li to miej sce dla ru chu ko ło we go zu peł nie – au to bu sy i tak sów ki w to wli cza jąc. To sku tek więk szeg o pla nu za mie niaj ą ce go Oxford Stre et w ogro my dep tak. I tyl ko by wal cy zna ne go rock -and -rol lo we go pu bu The In tre pid Fox bę dą za wie dzie ni. Znik nie on zu peł nie, bo na je go miej scu wy bu do wa ny zo s ta nie zu peł nie no wy kil ku pię tro wy bu dy nek w ra mach rzą do we go pro gra mu Af for da ble Ho using. Dla nie wta jem ni czo nych – jest to ta ki for maln y do da tek do każ de go po zwo le nia na no wą bu do wę, któ r y zmu sza in we sto rów do wy bu do wa nia w ram ach ca łej in we st y cji czę ści w ce nie rze ko mo do s tępn ej dla nor mal nych lu dzi – wia do mo prze cież, że ce ny po szcze gól nych pięt er wie żow ca bę dą astro no micz ne. I jesz cze jed na zmia na, nie po we to wa na; na os tat nim pię trze Cen tre Po int jes t cią gle jesz cze czyn na re stau ra cja Pa ra mo unt. La da chwil a znik nie, więc wpaść tam trze ba ko niecz nie. Za drob ne gro sze możn a zjeść tam co kol wiek, ale nie o roz ko sze ku li nar ne tu cho dzi, bo w me nu moż na zna leżć… ab so lut nie ba jecz ną pa no ra mę Lon dy nu. Shard niech się scho wa (o ce nie nie wspo mi na jąc).

tekst i rysunek:

Maria kaleta

dziń cu The Roy al Ar til le r y Mu seum w Wo ol wich Ar se nal swój spek takl za ty tu ło wa ny Ar ka po ka zał po znań ski Te atr 8 Dnia. To le gen da pol skie go te atru al ter na tyw ne go, ale po now nie za strze gam się, że ta ety kiet ka jest wiel kim uprosz cze niem. My ślę zresz tą też, że ni ko mu te go Te atru przed sta wiać nie trze ba. Po zwo lę so bie tyl ko na kil ka re flek sji bar dzo oso bi stych, po nie waż związana jestem z tym teatrem od lat stu denc kich i mój sto su nek do jego ak to rów jest więcej niż sen ty men tal ny. To by li moi du cho wi prze wod ni cy. Te atr 8 Dnia był za wsze prze peł nio ny pa sją, po li tycz nie za an ga żo wa ny, nie zwy kle hu ma ni stycz nie wraż li wy na ludz ką udrę kę. Miał za wsze zde cy do wa ne go ad re sa ta i ro bił swo je spek ta kle ata ku jąc je go wraż li wość, da le ki jed nak od na tręt ne go po ucza nia. I za wsze swo ją wie lo ra ką ak tyw no ścią wy cho dził po za tradycyjnie pojmowany te atr. Stąd wcią gał w or bi tę swo ich dzia łań na przy kład nie wie le młod szych stu den tów po znań skiej Aka de mii Sztuk Pięk nych. To wte dy wła śnie zna la złam się w gru pie tak zwa nych dzie ci Te atru 8 Dnia a mój udział w ich spek ta klu Ra port z ob lę żo ne go mia sta na dzie dziń cu war szaw skie go ko ścio ła na Żyt niej w czar ną noc sta nu wo jen ne go sta no wi punkt zwrot ny w mo im zro zu mie niu świa ta. Pi szę o tym wszyst kim w cza sie prze szłym, a prze cież Te atr 8 Dnia ży je ak tyw nie jak za wsze, a je go lek ko anar chi zu ją ce, skie ro wa ne prze ciw każ dej wła dzy „urzęd ni kom“ po glą dy nie czy nią ich eg zy sten cji ła twą i pew nie nie bę dzie nic z za słu żo nej eme ry tu ry (gdy by na wet myśl ta ka przy szła im do gło wy). Cią gle ro bią no we spek ta kle, ale teraz, mieszkając w Londynie, nie wie le już o nich wiem. Dla mnie Te atr 8 Dnia to ta kie przed sta wie nia, jak Prze ce na dla wszyst kich, Ach jak god nie ży li śmy, Wię cej niż jed no ży cie, Ra port z ob lę żo ne go mia sta, Pio łun i Ar ka wła śnie. I jesz cze jed no, mi mo opi nii bun tow ni ków i lu dzi bez kom pro mi so wych zespół tego teatru jest jak ro dzi na. To swo isty fe no men, że od po cząt ku ist nie nia je go pod sta wo wy skład oso bo wy jest pra wie ta ki sam. Ze spek ta klem Ar ka by li już chy ba wszę dzie, a mi mo to tro chę się oba wia łam, jak od bie rze go w koń cu bar dzo ko smo po li tycz na i tro chę przy pad ko wa lon dyń ska pu blicz ność. No i jak odbiorę go ja sa ma po ty lu prze cież la tach. Na szczę ście spek takl się o bro nił, ak to rzy by li jak za wsze przekonujący i da le cy od ru ty ny, a ko lej ne sce ny-ob ra zy bu dzi ły ży we re ak cje za rów no ma lar ską uro dą jak i prze sła niem. A koń co wa sce na z uskrzy dlo ną Ar ką na dziei płynącą w tłu mie pu blicz no ści w po szu ki wa niu lep sze go świa ta by ła re we la cyj na, tak jak za pa mię ta łam, kie dy wi dzia łam ten spektakl po raz pierw szy.

Teatr 8 Dnia, Arka

PRZYGODA WYDAWNICZA

dokończenie ze str. 20

Zna la zła chwi lo wy przy sta nek w opols kim ra dio, gdzie mo le sto wał ją szef. Do są du nie mo gła go po dać – po sia dał jej „pa mięt nik” i „zdję cia”. Pró ba zdo by cia (bez do rob ku i przy go to wa nia do pra cy na uko wej) sty pen dium Fun da cji Ko ściusz kow skiej nie wy pa li ła. Chcia ła, jak zwie rza ła się ofi ce ro wi SB, „wy pły nąć”. Za ciąg w szeregi Służby Bezpieczenstwa za owo co wał ty tu łem Kon takt Ope ra cyj ny (KO). Wy pły wa nie za czę ła prak ty ko wać za gra ni cą. Do pro wa dza jąc do roz ła mu w Związ ku Pisarzy P olskich na Obczyźnie, świet nie zor ga ni zo wa ła się w za rzą dzie te j organizacji. Za swoją działalność na niwie społecznej – protegowana przez byłego Taj ne go Współ pra cow ni ka SB, An drze ja Mo -

tekst i zdjęcie: Maria kaleta

ra wi cza, byłego prezesa Ogniska Polskiego w Londynie – otrzy ma ła Zło ty Krzyż Za słu gi. A teraz wydała książ kę w nie ist nie ją cym od dwóch lat wy daw nic twie… Gdzie jeszcze „wypłynie” po my sło wa Re gi na Wa siak-Taylor?

recenzyjne Pustaki Po ja wi ło się ich w ro ku 2014 wie le, m.in.: M. Or ski, Lon dyń ska Oj czy zna li te ra tu ry, „Od ra”, nr 2; P. Gul bic ki, W po szu ki wa niu daw nych wiel ko ści, „Ty dzień Pol ski” Lon dyn, nr 77; Książ ka cen na i rzad ka, „Na sza Pol ska”, nr 26; A. Ko ni kie wicz, Po dwój ne epi ta fium, „Rzecz po spo li ta” [wer sja in ter ne to wa]… Szcze gól nie po ru szy ła mnie wy po wiedź Krzysz to fa Ma sło nia – Emi gra cyj ny przy pa dek – ja ko że uka za ła się w

ty go dni ku „Do Rze czy”, nr 28, któ ry so bie ce nię. Wy bacz cie Pa no wie Re cen zen ci okre śle nie „pus ta ki”. Nie ste ty, od bior cę chó ru Waszych laur ko wych re cen zji, oso bę śle dzą cą ży cie li te rac kie i spo łecz ne pol skie go śro do wi ska emi gra cyj ne go ogar nia „śmiech pu sty, a po tem li tość i trwo ga”. Ale je stem dla Was peł na wy ro zu mia ło ści, ja ko że in for ma cja o tym, co dzie je się w emi gra cyj nym śro do wi sku naj wi docz niej nie do cie ra do Was, a jeśli dotarła, to kanałami sterowanymi przez autorkę omawianej pozycji.

alina siomkajło

Re gi na Wa siak -Tay lor, Oj czy zna li te ra tu ra. O śro do wi sku sku pio nym wo kół Związ ku Pi sa rzy Pol skich na Ob czyź nie, Ofi cy na Po etów i Ma la rzy, 2013.


|23

nowy czas | 07 (205) 2014

kultura

Virginia Stephen, fot. George Charles Beresford, lipiec 1902; obok Virginia Woolf i TS Eliot

Niezwykły świat

VIRGINII WOOLF Virginia Woolf zawsze fascynowała. Ludzie, którzy ją otaczali, zarówno jej rodzina, członkowie grupy Bloomsbury, jak i również pokolenia miłośników jej twórczości literackiej, byli przekonani o jej wyjątkowości – nie tylko jako pisarki, intelektualistki i pacyfistki, ale również jako niezwykłej kobiety.

Anna Ryland

U

ważana za jedną z najbardziej wpływowych postaci literatury angielskiej XX wieku, eksperymentująca z modernistyczną techniką strumienia świadomości i wewnętrznego monologu, feministka i socjalistka, była bardzo złożoną osobowością. Wystawa w londyńskiej National Portrait Gallery poprzez zdjęcia, obrazy i korespondencję zgromadzoną przez kuratora wystawy, a jedno-

cześnie biografa Virgini, Frances Spalding, uchyla rąbka tego bogatego i skomplikowanego życia pisarki – widzianej oczami jej najbliższych. Jej portrety, malowane przez siostrę i przyjaciół – artystów z Bloomsbury Group – Vanessę Bell, Duncana Granta i Rogera Frya – pokazują zmieniającą się z wiekiem, skupioną twarz Virginii, która bardzo broniła przed światem swojej prywatności. Zdjęcia archiwalne dokumentują ważne momenty życia pisarki – od londyńskiego dzieciństwa do ostatnich dni spędzonych w ukochanej przystani, otoczonego ogromnym ogrodem, Monk House w Lewes, Sussex. Najbardziej jednak fascynujące są własnoręcznie pisane przez nią listy i dzienniki, w których Virginia dzieli się ze swoimi myślami i obserwacjami z rodzeństwem, mężem i przyjaciółmi. To właśnie one dają poczucie bezpośredniego kontaktu z pisarką. Smukła dziewczyna o eterycznie delikatnych rysach, odziedziczonych po matce – muzie prerafaelickich artystów, była córką Lesliego Stephena, redaktora, krytyka i biografa. Została wychowana w intelektualnej atmosferze domu rodziców w Kensigton, który odwiedzały takie sławy literackie, jak choćby Henry James.

Wykształcona w domu, a niezwykle głodna wiedzy i buntująca się przeciw wiktoriańskiemu światu, który utrudniał kobietom dostęp do wyższego wykształcenia, została jedną z pierwszych ikon feminizmu. W znanej (żeby nie powiedzieć kultowej) książce Własny pokój, napisała: „ Jeżeli chcecie, możecie zamknąć biblioteki, ale nie ma takiej bramy czy klucza, który ograniczy wolność mojego umysłu”. Jej artystyczna osobowość i twórczość kształtowała się pod wpływem Bloomsbury Group, która „jednoczyła ludzi kochających konwersację. A przybierała ona różne formy – analizę, plotki czy dyskusje. W ten sposób członkowie grupy pogłębiali zrozumienie samych siebie i otaczającego ich świata” – pisał dziennikarz Desmon MacCarthy. Grupa Bloomsbury powstała w 1906 roku z inicjatywy sióstr Stephen – Virginii i Vanessy, które przeprowadziły się wraz z braćmi Thobym i Adrianem do domu przy Gordon Square, w londyńskiej dzielnicy Bloomsbury. Gromadzący się tam artyści, pisarze i intelektualiści, tacy jak malarze Duncan Grant i Roger Fry, pisarze: E.M. Forster, Lytton Strachey i Vita Sackville-West, jak również ekonomiści: John Maynard Keynes i Leonard Woolf (przyszły mąż pisarki) dyskutowali o sztuce, literaturze i prowadzili spory filozoficzne. Z czasem zawiązały się między nimi skomplikowane związki erotyczne i rodzinne. Przełomowym momentem w istnieniu grupy był rok 1910, kiedy to malarz Roger Fry zorganizował w Londynie wystawę francuskich postimpresjonistów, takich jak Cezanne, Gauguin i Van Gogh, których prace zachwyciły członków Bloomsbury Group i na zawsze zdefiniowały ich twórczość, popychając ją w kierunku nowoczesnej awangardy. Praktycznym tego wyrazem były pracownia Omega oraz wydawnictwo Hogarth Press. Otwierając pracownię i salon wystawowy Omega Workshop w roku 1913, Vanessa Bell, Roger Fry i Duncan Grant pragnęli stworzyć miejsce, gdzie artyści mogliby projektować przedmioty codziennego użytku, ale w awangardowej stylistyce. Oficynę Hogarth Press, która stała się legendą wydawniczą, Virginia i Leonard otworzyli w roku 1917 z myślą o publikowaniu prac Virginii.

Życie i twórczość Virginii zostały naznaczone jej chorobą umysłową, która nękała ją całe życie, a objawiła się po raz pierwszy w kilka miesięcy po śmierci jej matki, kiedy Virginia miała 13 lat. Następny atak depresji (zakończony pobytem w zakładzie psychiatrycznym) nastąpił kiedy Virginia straciła ojca w wieku 16 lat. Stan umysłu Virginii, absorbuje znawców jej twórczości i miłośników jej literatury. Pisarka świadoma swej choroby napisała w dzienniku: „kiedy byłam szalona…”. A jednak wielu jej współczesnych nie zdawało sobie sprawy ze stanu jej zdrowia, gdyż kiedy tylko pojawiały się pierwsze oznaki nadchodzącego ataku, Leonard Woolf, jej mąż, nalegał, aby wycofywała się z życia towarzyskiego. Z Leonardem, który był uprzednio urzędnikiem brytyjskiej administracji kolonialnej w Cejlonie, a jednocześnie pisarzem politycznym, bardziej łączyła Virginię głęboka przyjaźń i porozumienie intelektualne niż namiętna miłość. Z taką samą troskliwością dbał on o zdrowie żony, jak zajmował się jej sprawami zawodowymi. To uczucie przetrwało przelotne romanse Virginii, między innymi, udokumentowany na wystawie filmem i zdjęciami, związek z Vitą Stackville-West, znaną arystokratyczną pięknością, poetką i pisarką. Zanim 28 marca 1941 roku, w wieku 59 lat, Virginia weszła do rzeki Ouse, płynącej nieopodal Monk House w Sussex, w płaszczu, którego kieszenie wypełniła kamieniami, napisała list od męża: “To pewne, znowu ogarnia mnie szaleństwo. Czuję, że nie możemy przejść razem przez ten straszny czas. I tym razem nie wyzdrowieję. Zaczynam słyszeć głosy, i nie mogę się skoncentrować. Więc robię to, co wydaje się najbardziej odpowiednie. Dałeś mi całą możliwą radość. […]. Nie wierzę, by dwoje ludzi mogłoby być bardziej szczęśliwych, dopóki nie pojawiła się ta straszna choroba. Nie mogę już dłużej walczyć, wiem że psuję twoje życie, że beze mnie mógłbyś pracować. I będziesz, wiem.” Na brzegu rzeki zostawiła laskę – leżącą teraz w muzealnej gablocie – z którą nigdy się nie rozstawała. Po tym geście Leonard od razu rozpoznał intencje Virginii, która tym razem odchodziła od niego na zawsze.


24|

07 (205) 2014 | nowy czas

pytania obieżyświata

Czy kamienny posąg może być BOGIEM? Włodzimierz Fenrych

W

Neasden w północno-zachodnim Londynie, tuż przy ruchliwej dwupasmowej szosie A406, stoi wielka, w marmurze kuta hinduska świątynia, czyli mandir. Świątynia jest przebogata, pełna marmurowych rzeźb wielorękich bóstw i tańczących biuściastych dziewoj, którymi zdobny jest każdy filar. Wejść tam może każdy, acz od czasu muzułmańskich ataków na hinduskie obiekty w Indiach trzeba przejść przez wykrywacz metali, jak na lotnisku. Tym niemniej każdy może wejść do głównej sali i stanąć twarzą w twarz z marmurową figurą – wcieleniem boga Wisznu. Jak to – wcieleniem Wisznu? Czyżby hindusi wierzyli, że kamienna figura jest wcieleniem Najwyższego Boga? Czy to jest możliwe? Otóż jest możliwe. Dokładnie tak jak chrześcijanie wierzą, że mały biały opłatek jest wcieleniem Jezusa, który z kolei był wcieleniem Jahwe, tak hindusi wierzą, że marmurowa figurka jest wcieleniem Stworzyciela Świata. Jest tak dlatego, że wisznuiccy teologowie uznają teorię wielostopniowych wcieleń Wisznu. Dla wisznuitów Wisznu to imię Najwyższego Boga, którego zwykły człowiek nie może ani zobaczyć, ani objąć umysłem. Wisznu jednak w łaskawości swojej pozwala się zobaczyć ludziom w swoich wcieleniach na ziemi. Te wcielenia są niesłychanie ważne, bowiem dla wisznuitów oglądanie Boga, zwane darsiana, jest w zasadzie celem religii. Wcieleniami Wisznu były awatary, czyli chodzący po ziemi ludzie (lub zwierzęta), które wyglądały zupełnie normalnie, ale pod ich postacią krył się Bóg Stworzyciel. Najbardziej znane i najszerzej czczone awatary to Kriszna, znany z poematu Bhagawat Gita, oraz Rama, znany z Ramajany. Jest tych awatarów więcej, w dodatku sprawa wcale nie jest zamknięta. Wisznuici dzielą się na wiele sekt, a te sekty nierzadko swych założycieli uważają za wcielenia Wisznu. Za takiego uważany jest Czajtanja Czaritamita, żyjący w XV wieku twórca zakonu znanego na Zachodzie jako Hari Kriszna. Za takiego też uważany jest Bhaga-

wan Swaminarajan, żyjący w XIX wieku twórca zakonu Swaminarajan Sampradaja. Zakon ten buduje na wielką skalę wielkie mandiry w Indiach, a ostatnio także poza Indiami. Na przykład w Londynie, w Neasden. Awatary to bynajmniej nie wszystko. Każdy człowiek może w swoim sercu dostrzec Bożą Obecność. Obecność ta zwie się antariamin, czyli „wewnętrzny przewodnik”, a dostrzec ją może ten, kto potrafi się wystarczająco wyciszyć, nie dając się uwieść troskom tego świata.

Ale i na tym nie koniec – Wisznu bowiem daje szansę również tym, którzy nie potrafią się wyciszyć. W tym celu wciela się w kamienne lub metalowe figury. Niektóre zsyła z nieba i ktoś je potem znajduje (tak w każdym razie wierzą wyznawcy), częściej jednak jest to figura ludzkimi rękami zrobiona, która staję się Ciałem Boga po uroczystej konsekracji. Figura przedstawia zazwyczaj jeden z awatarów Wisznu, najczęściej Krisznę lub Ramę, acz w świątyni w Neasden głównym obiektem kultu jest figurka twórcy zakonu, Bhagawana Swaminarajana. Taka figurka, zwana murti, jest dla wyznawców Bogiem wcielonym dokładnie tak samo, jak dla chrześcijan komunikant. Tyle że wisznuici nie spożywają Boga, tylko przychodzą do świątyni go oglądać, przychodzą na darsiana. Troszczą się też o swego Boga nieustannie, myją go, zmieniają szaty, wieczorem układają do snu, rano budzą i dają śniadanie. Mogą też ewentualnie towarzyszyć Bogu w posiłku i zjeść to, co Bóg zostawił na talerzu. Taki posiłek z Bogiem nazywa się prasad. No i oczywiście wierni korzą się przed swoim Bogiem padajac przed nim na twarz. Tu się pojawia kolejne ciekawe pytanie – skąd się to wszystko wzięło? Hindusi wprawdzie twierdzą, że tak było zawsze, że ich religia jest najstarsza na świecie, nie ma założyciela i trwa od tysięcy lat, jednakże zachodni badacze ze swą obsesją datowania wszystkiego ustalili już dawno, że hinduskie świątynie zaczęto budować dopiero w średniowieczu. W okresie, kiedy powstawały najświętsze teksty hindusów – Wedy – nieznany był w Indiach kult figur ani rytual świątynny. Ofiary wedyjskie, zwane jadżna, były bardzo rozbudowane i dokładnie opisane w pismach zwanych brahmana. Świątyni nie było, ołtarz ofiarny budowano tylko na czas ceremonii, która mogła trwać kilka dni, a nawet miesięcy. W zachodnich komentarzach na ten temat najlepiej znana jest tak zwana ofiara z konia, być może ze wzgledu na soczyste momenty. Była to ofiara królewska, wybierano do niej rumaka bez skazy i traktowano go po królewsku w najdrobniejszych szczegółach, miał na przykład stosunek seksualny z królową, a w wielki dzień ofiary zadawano mu śmierć przez uduszenie. Podobnych ofiar różnego rodzaju było bardzo wiele, dla każdej był ściśle przepisany rytuał, tyle że to zadawanie śmierci jest jakby w sprzeczności z późniejsza doktryną hinduizmu głoszącą ahimsę, czyli zakaz zadawania gwałtu żywym istotom. W V wieku p.n.e. wedyjskie ofiary były jeszcze składane, natomiast ahimsę głosiły dwa nowe zakony – dżiniści i buddyści. Zachodni eksperci uważają, że buddyzm w Indiach zanikł. Czy aby na pewno? A może tylko zmienil nazwę i zewnętrzne dekoracje? Obsesyjnie datujący wszystko zachodni badacze twierdzą, że świątynie buddyjskie budowano w Indiach wcześniej niż hinduskie. Najwcześniejsze buddyjskie budowle to stupy, wielkie relikwiarze, do których się jednak nie wchodziło. Stupy bywały dekorowane rzeźbą, ale samego Buddy tam nie ma. Pierwsze przedstawienia Buddy pojawiają się kilkaset lat po jego śmierci. Zachodni badacze spierają się, gdzie pojawiły się pierwsze wizerunki Buddy, czy w Mathura na równinie Gangesu czy w królestwie Gandhara w dzisiejszym Afganistanie. Niewykluczone, że pojawiły sie one w obu regionach (wówczas odrębnych krajach) jednocześnie. Warto przy tym zwrócić uwagę na to, że rzeźba z Gandhary przypomina rzeźbę grecką – Budda jest zawsze w udrapowanych szatach przypominających chimation. Nie jest to zupełnie zaskakujące, jeśli się weźmie pod uwagę fakt, że Gandhara była na obszarach zajmowanych wcześniej przez królestwo Baktrii, założone przez żołnierzy Aleksandra Macedońskiego. Żołnierze Aleksandra nieśli ze sobą grecką kulturę, między innymi budowali greckie świątynie, gdzie rzeźbiony wizerunek bóstwa był obiektem kultu. W Indiach dla buddystów obiektem kultu był relikwiarz w formie stupy, której okazywano cześć obchodząc wokół. W ostatnich stuleciach przed naszą erą powstawały tak zwane czajtie, kute w skale pomieszczenia, gdzie w apsydzie stała niewielka stupa, którą można było obchodzić. Z czasem na niektórych stupach zaczęła się pojawiać rzeźbiona dekoracja – siedząca postać Buddy. W wyniku dalszej ewolucji buddyjskiej świątyni stupa znikła, a pozostała figura Buddy w udrapowanej szacie. Buddzie pod postacią figury okazywano szacunek podczas ceremonii ofiarowania darów, zwanej pudża. Może to zbieg okoliczności, ale obsesyjnie datujący wszystko zachodni badacze ustalili, że świątynie hinduskie zaczęto budować dopiero w średniowieczu, czyli wtedy, kiedy świątynie buddyjskie od dawna już funkcjonowały. I może to zbieg okoliczności, ale ceremonie odprawiane przed posągiem w hinduskiej świątyni również zwane są pudża, a nie jadżna, jak zwały się ceremonie wedyjskie. Takich zbiegów okoliczności jest więcej. Na przykład – buddyści uformowali się w zakon mnichów zwanych bhikszu, którzy golili głowy, żyli z żebrania, jedli najwyżej dwa posiłki dziennie, dużo medytowali. Hindusi w średniowieczu też się zaczęli organizować w zakony mnichów zwanych sadhu, którzy również golą głowy (ale tylko raz w życiu, potem włosy odrastają im w dredy), żyją z żebrania, jedzą jeden posiłek dziennie i dużo medytują. Mnisi buddyjscy twierdzą, że ich celem jest osiągnięcie Przebudzenia, czyli zobaczenia rzeczywistości takiej, jaka ona jest. Sadhu twierdzą, że ich celem jest „otwarcie trzeciego oka”, oka mądrości. Wisznuici zapewne twierdzą, że ich celem jest darsiana – dostrzeżenie „wewnętrznego przewodnika”. Nie każdy może być wędrownym mnichem z dredami. Nie każdy ma po temu skłonności. Nie każdy jest w stanie dostrzec „wewnętrznego przewodnika” i usłyszeć jego głos. Każdy natomiast może przyjść na darsiana do świątyni hinduskiej, stanąć przed wykutym w kamieniu obliczem Boga i pokłonić mu się padając na twarz.


|25

nowy czas | 07 (205) 2014

czas na relaks

Przeciągnęliśmy koncert do granic możliwości

Animator londyńskich szantów, Kapitan Benge, czyli Bernard Wieczorek, przyjaciółmi wchodzi na poklad

Jedna muzyczną rodzina na statku Duch Master

Z serca, z pasji, dla ludzi, dla muzyki: Londyńskie spotkania sZantowe Londyńskie Spotkania Szantowe to święto muzyki morza, do którego wraca się myślami przez cały kolejny rok. Punktem kulminacyjnym imprezy w Londynie był – jak można się domyślić – rejs statkiem Dutch Master po Tamizie, podczas którego Morskie Konie (czyli Kapitan Benge z przyjaciółmi), Lejki i my – Trzecia Miłość, mieliśmy przyjemność zagrać pełnowymiarowy, niesamowity koncert. Występy na Tamizie mają tę cudowną zaletę, że wszyscy, nie tylko Polacy mieszkący na Wyspach, czujemy się jedną muzyczną rodziną. Dlatego na scenie powstają niepowtarzalne formacje. W przerwach między graniem mogliśmy podziwiać niesamowite widoki Londynu na tle zachodzącego słońca. Wyruszyliśmy spod Tower of London, prześlizgnęliśmy się pod Tower Bridge, przepłynęliśmy wzdłuż Greenwich, z niedawno zrekonstruowanym Cutty Sark, aż do O2 Arena. Hitem tegorocznego (jak i zeszłorocznego) spotkania okazała się Nasza Tratwa Krewnych i Znajomych Królika. Instrumentarium Trzeciej Miłości plus Lejkowe wokale – to był strzał w dziesiątkę. Przyznam, obawiałam się trochę o nasz statek, kiedy wszyscy ruszyli do tańca. A bisów było co nie miara. W drodze powrotnej zdarzyło się coś niesamowitego. Tower Bridge dla nas się otworzył! Widok zapierał dech w piersiach. Impreza mogłaby trwać do rana, niestety przeciągnęliśmy koncert do granic możliwości i po przybiciu do Tower Pier uprzejmie poproszono nas o opuszczenie pokładu. Oczywiście, zrobiliśmy to w tempie ekspresowym – ze śpiewem na ustach. Nasz kapitan zabrał nas jeszcze na małą przejażdżkę, dzięki czemu zobaczyliśmy London by night – London Eye, Big Bena i Westminster Abbey, Pałac Buckingham, Trafalgar Square, Piccadily Circus oraz Oxford Street. To był dla nas cudowny czas. Oby częściej. Oby więcej. Oby zawsze było tak cudownie! Do zobaczenia Set Sail!

Statek zaczął kołysać się jeszcze bardziej, kiedy wszyscy ruszyli do tańca

Jolanta „Skrzypaczka” Gacka Trzecia Miłość Zapraszamy do obejrzenia krótkiego klipu z tegorocznego spotkania na Tamizie i do śledzenia profilu Set Sail na Facebooku. https://www.youtube.com/watch?v=wDWOmDDtRzA https://www.facebook.com/SetSailMilosnicyZagliwUK

Tower Bridge dla nas się otworzył! Widok zapierał dech w piersiach

To był dla nas cudowny czas. Oby częściej! Oby więcej! Oby zawsze było tak cudownie! Do zobaczenia Set Sail!


26 |

07 (205) 2014 | nowy czas

czas na podróże

TYDZIEŃ NA WYSPIE SŁOŃCA, JASKIŃ I RUIN Jeśli ktoś szuka bogactwa przyrody, chce nacieszyć oczy przepięknymi widokami, zajrzeć do skalnych jaskiń, dotknąć wielowiekowej historii lub choćby odpocząć od codziennego zgiełku, zapraszam na Sardynię – perłę śródziemnomorskiego świata.

Tekst i zdjęcia: Alex Sławiński

N

ie wiem, czy na włoskiej ziemi znajdziecie piękniejsze plaże. Podobno sami Włosi przyjeżdżają tutaj, by podziwiać piękno wybrzeża. I poznawać długą historię wyspy. Sięgającą wstecz do czasów, gdy w Anglii stawiano Stonehenge. Ale i tej trochę bliższej – fenickiej, rzymskiej, czasów średniowiecza i pięknego renesansu... oraz najnowszej, z czasów gdy Włochy odbudowywały swą narodową tożsamość pod sztandarami legionów Garibaldiego. Na wyspie znajduje się kilka międzynarodowych lotnisk. Większość turystów ląduje jednak na znajdującym się na południu Aeroporto di Cagliari. Przed lądowaniem przybysz z Europy ma okazję przelecieć się nad wyspą i obejrzeć ją z góry. A także zobaczyć jak wygląda topografia stolicy Sardynii, od której lotnisko jest oddalone zaledwie o parę kilometrów. Na wyspę docierają również promy. Głównie z leżącej niedaleko Korsyki oraz portów znajdujących się na kontynentalnej części Włoch. Połączenia promowe biegną również między Sardynią i pomniejszymi wysepkami, takimi jak La Maddalena, Carloforte czy Asinara. Wyspa jest raczej spora (druga co do wielkości na Morzu Śródziemnym). Dlatego planując jej zwiedzanie, warto się zastanowić, czy nastawiamy się na obejrzenie wszystkich jej zakątków i wszystkich atrakcji (na co oczywiście trzeba będzie przeznaczyć odpowiednio więcej czasu), czy też skupimy się na kilku miejscach, ale za to poznając je lepiej. Ja wybrałem się tam w marcu. W czasie, gdy bilety tanie, słońce jeszcze nie smaży i turystów dużo mniej. Ale też wiele miejsc jest jeszcze pozamykanych i niedostępnych do zwiedzania. Przez co więcej czasu spędziłem za kierownicą, objeżdżając wyspę, niż obchodząc poszczególne punkty.

po której śmigają tysiące samochodów i trolejbusy. Tutaj właśnie można doświadczyć portowego życia. Zaś monumentalne gmachy, ciasno pobudowane wzdłuż ulicy pamiętają najlepsze czasy włoskiej republiki. Złocenia ich fasad, skierowanych na południe, malowniczo odbijają słoneczne światło. W ich podcieniach znajduje się mnóstwo barów i sklepów z pamiątkami. Stąd można wyruszyć w głąb wąskich, cienistych uliczek starego miasta, w których znajdziemy zarówno bogatą historię, jak i godziwą rozrywkę. Wędrując nimi na północ dotrzemy na wzgórze, z którego roztacza się widok na okolice miasta. Znajdują się tu resztki starych murów miejskich, ruiny rzymskiego teatru, liczne muzea i budynki administracji publicznej, a także centrum informacji turystycznej. Miasto mocno ucierpiało podczas ostatniej wojny wskutek alianckich nalotów. Jednak dziś po zniszczeniach nie pozostało wiele śladów. Oprócz funkcji centrum administracyjnym, kulturalnym i biznesowym, stolica Sardynii jest również znakomitą bazą wypadową dla tych, którzy chcieliby dokładniej poznać południe wyspy. Blisko stąd do nadmorskiego Villasimus i znajdującego się obok przylądka Carbonara (czy to od niego swą nazwę wzięło słynne spaghetti?). A także leżących po drodze plaż oraz parków narodowych Monta Arcosu i Maidopis, porośniętych gęstym lasem, pełnym dzikich zwierząt. Wyjeżdżając z Cagliari w kierunku zachodnim szybko dojedziemy do historycznego miasteczka Pula. W starożytności miejsce znane było jako Nora. Już w VIII w. p.n.e istniała tu fenicka osada rybacko-handlowa. Potem swą wioskę zbudowali Rzymianie. Dziś jest to miejsce historycznych wykopalisk, które można również zwiedzać.

ATRAkCjE nIE TYLkO nAdmORSkIE Jadąc dalej, mijając Domus de Maria i Giba dotrzemy na wysepkę Sant’Antioco. Jest ona połączona z Sardynią groblą i mostem. Na wysepce znajduje się miasteczko Sant’Antioco, w którym stoi katedra Sant’Antioco – jedna z najmniejszych, jakie kiedykolwiek widziałem. Warto tu zajechać chociaż na chwilkę. Atrakcji turystycznych może niewiele, ale odpoczynek od zgiełku gwarantowany. Jak już wspomniałem, jednym z głównych powodów, dla których każdego roku Sardynię odwiedzają niezliczone tłumy turystów, są jej przepiękne plaże. Linia brzegowa wyspy liczy ponad 1800 kilometrów. Tutaj każdy znajdzie dla siebie kawałek piasku.

Bosa – wioska kolorowych domów

W przeciwieństwie do Francji czy Hiszpanii, w których panuje bardzo liberalne podejście do osób eksponujących swoje ciała, na włoskich plażach zabrania się paradowania nago. Warto mieć ten fakt na względzie, gdyż kary za „nadmierną ekspozycję” potrafią być dotkliwe. Wzdłuż całego wybrzeża ciągną się liczne kurorty. Nie powinniśmy więc mieć problemów ze znalezieniem noclegu. Jednak w różnych miejscach znajdziemy różne hotele, zaś cena nie zawsze będzie szła w parze z ich standardem. Podobnie jest też z samymi plażami. Nie wszędzie znajdziemy piękny biały piasek. Czasem podłoże będzie żwirkowe, kamieniste bądź dostęp do otoczonej klifami plaży będzie możliwy jedynie od strony morza. Ja najpiękniejsze miejsca znalazłem na wschodzie i północy wyspy. Jednak oprócz zwiedzania miasteczek i wylegiwania się na piasku, wakacje na Sardynii można spędzać również w bardziej aktywny sposób. Wyspa jest w większości pokryta wzgórzami. I choć wiele z nich znajduje się na terenach rezerwatów, to z pewnością znajdziemy niejedno miejsce, od którego będziemy mogli rozpocząć wędrówkę po górach. Okolica jest również poprzecinana gęstą siecią nieźle utrzymanych dróg. Wiele z tych szlaków oznaczono na turystycznych mapach jako szczególnie warte odwiedzenia ze względu na ich walory krajobrazowe. I nie ma w tym żadnej przesady. W ciągu tygodnia spędzonego na Sardynii miałem okazję całkiem nieźle poznać tamtejsze widoki, przejeżdżając ponad 1600 kilometrów

PORTOWE ŻYCIE W STOLICY Moja sardyńska przygoda zaczęła się od stolicy wyspy. Cagliari to całkiem spore miasto (jak na wyspiarskie warunki – jest naprawdę wielkie). Mieszka w nim blisko 160 tys. ludzi. Czyli około 10 proc. populacji wyspy. Z lotniska dotrzemy tu w kilkanaście minut. Wyruszając na wakacje zazwyczaj zamawiam z góry jedynie bilety lotnicze i wynajem samochodu. Tym razem wziąłem również apartament na pierwszą noc. Okazało się, że dobrze zrobiłem. Mimo że baza hotelowa jest tam znakomicie rozwinięta, a ja przyjechałem poza sezonem, znalezienie noclegu w centrum (o czym się przekonałem, chcąc wynająć miejsce na kolejny dzień) nie należało do łatwych. Jeszcze większym problemem było znalezienie miejsca parkingowego. Jednak to akurat nie było żadną niespodzianką – w większości włoskich, hiszpańskich czy francuskich kurortów zazwyczaj trzeba długo pokrążyć, zanim uda się gdzieś postawić samochód. Dość pomocni okazali się tu afrykańscy przybysze, którzy – oprócz zajmowania się handlem obnośnym – często stają w wolnych zatoczkach, pokazując kierowcom, gdzie jest puste miejsce (za co oczywiście zwykle dostają parę groszy). Cagliari ma swój urok. Jak to bywa w przypadku portowych mieścin, jego centrum nie pokrywa się z geograficznym środkiem miasta, lecz znajduje bliżej nabrzeży, w jego południowej części. Właśnie tu znajdziemy większość uroczych knajpek i sklepików. Warto przejść się Via Roma – ruchliwą nadbrzeżną promenadą,

Jednym z głównych powodów, dla których każdego roku Sardynię odwiedzają niezliczone tłumy turystów, są jej przepiękne plaże. Linia brzegowa wyspy liczy ponad 1800 kilometrów.


|27

nowy czas | 07 (205) 2014

czas na podróże

Wieczór w Cagliari to najlepsza pora na zwiedzanie miasta

(nie żałując na paliwo, które należy do najdroższych w Europie). Niektóre z pięknych widoków podziwiać możemy oglądając sceny filmu z przygodami Jamesa Bonda The Spy Who Loved Me, które kręcono w północno-wschodniej części wyspy, w okolicach Olbia. Warto przejechać się północnym wybrzeżem. To co ujrzymy, z pewnością na długo zapadnie nam w pamięci. Na wyspie znajduje się mnóstwo szczelin i grot, z których część udostępniona jest dla zwiedzających. W czasie krótkiego pobytu zwiedziłem tylko jedną, bodajże najbardziej znaną i uchodzącą za jedną z najpiękniejszych. Wejście do Groty Neptuna znajduje się niemal na poziomie morza. Jednak żeby do niego trafić, trzeba zejść z wysokiego klifu, pokonując ponad 1600 schodów. I o ile samo zejście zajmuje kilka minut i nie nastręcza wielu problemów, o tyle wdrapanie się z powrotem jest nieco męczące. Ale – zdecydowanie warto wejść do środka i spędzić we wnętrzu ziemi godzinę, będąc oprowadzanym przez przewodnika,opowiadającego o historii tego bajkowego miejsca.

ŚLADY PRZESZŁOŚCI A jeśli chodzi o historię, dla miłośników dawnych czasów Sardynia z pewnością okaże się

prawdziwym El Dorado. Ślady pobytu człowieka na wyspie sięgają paleolitu. Pierwsi ludzie dotarli tutaj prawdopodobnie poprzez sąsiednią Korsykę z terenów dzisiejszej Toskanii. Na wyspie znajdują się ruiny świątyni Monte d’Accoddi, uważanej za najstarszą budowlę we Włoszech. Według różnych danych, datuje się ją na 4000-3600 rok p.n.e. Mniej więcej od XVIII wieku p.n.e. liczy się początki tak zwanej cywilizacji Nuraghi. Do dziś pozostały po niej ruiny masywnych domostw bądź zwartych osad obronnych, stawianych zazwyczaj na szczytach wzgórz. Jest ich sporo – doliczono się około 7000. Zachowały się w różnym stanie. Niektóre z nich można zwiedzać. Za najbardziej znany obiekt uchodzi Su Nuraxi, leżący na opłotkach wioski Barumini w samym centrum wyspy. Warto odwiedzić to miejsce. A potem przejechać się jeszcze kawałeczek, docierając do parku rozrywki Sardynia w Miniaturze (naprzeciwko którego znajduje się obserwatorium astronomiczne). W zimie park jest zamknięty, ale w sezonie stanowi jedną z bardziej popularnych atrakcji wyspy, szczególnie cenioną przez rodziny z dziećmi. Jeśli chodzi o ślady nowszej historii Włoch, warto ich poszukaż na północy Sardynii. I jeszcze kawałek dalej – na znajdującą się u jej wybrzeży wysepkę La Maddalena. Dotrzemy na nią promem wypływającym z miasteczka Palau. Na historioznawcze pielgrzymki przybywają tutaj turyści z całego kraju. Albowiem miejsce związane jest z osobą Giuseppe Garibaldiego, jednego z największych bohaterów narodowych Włoch (i kilku krajów południowoamerykańskich), żyjącego w XIX wieku. Pod koniec życia osiadł on na wysepce Caprera, którą z Maddaleną łączy wąska grobla. Można po niej przejechać samochodem. Jakiś czas temu Caprera została zmieniona w rezerwat. Oryginalnych mieszkańców wysiedlono już wcześniej, gdy wyspą zainteresowali się wojskowi (jest to ważny strategicznie punkt, wysunięty daleko na północ, zaledwie kilka kilometrów stąd znajdują się południowe brzegi fransuskiej Korsyki). Dziś po dawnych rezydentach pozostały jedynie ruiny wiejskich domów. Dom Garibaldiego (znany jako La Casa Bianca – Biały Dom) zamieniono w poświęcone mu muzeum. Zaś we wznoszącej się ponad wysepkę twierdzy na szczycie góry Tejalone stworzono jego mauzoleum. Warto poświęcić kilka godzin na zwiedzenie muzeum i pospacerowanie wąskimi, kamiennymi ścieżkami rezerwatu, które kiedyś były ulicami wioski. Zanurzenie się w ciszę i poobcowanie z dziką przyrodą z pewnością będzie niezapomnianym przeżyciem dla przyzwyczajonych do hałasu mieszczuchów. Tym bardziej że i lokalni mieszkańcy zdają się na co dzień żyć zgodnie z przepiękną przyrodą wyspy. Jeżdżąc po Sardynii często widziałem ich zbierających zioła bądź wykopujących jakieś roślinki (nie byłem przekonany, czy to do końca legalne). Szybko przestałem się dziwić, gdy zdałem sobie sprawę, że większość z ziół używanych w każdej kuchni rośnie tam dziko. I chyba mało komu przyjdzie do głowy, by kupować je w sklepach. Sam miałem okazję popróbować rosnącego między kamieniami kopru czy bazylii. Sardyńczycy są bardzo gościnni i niezwykle pomocni, o czym miałem okazję przekonać się wielokrotnie. W swojej wyjątkowej opiekuńczości bardzo odbiegają od stereotypu Włocha. Bo i sami chyba nie do końca czują się typowymi Włochami, pielęgnując własną kulturę – język, historię i obyczajowość. Dla mnie tydzień zdecydowanie nie wystarczył na bliższe przyjrzenie się wyspie. Dlatego polecam nieco dłuższy pobyt. I mam pewność, że niezależnie od tego, ile czasu spędzicie na Sardynii, opuszczając ją nadal będziecie jej głodni.

Alex Sławiński

PIÓREM

PAZUREM ANDRZEJ LICHOTA

S

ą wakacje. A kto nie lubi wypoczywać? Kto chętnie nie pożegna się z codziennymi sprawami i choćby na tydzień nie zechce zanurkować w inną rzeczywistość? Każdy ma jakiś archetyp wypoczynku, a to przysłowiowe „kanary” czyli Wyspy Kanaryjskie, a to hamaczek między palmami tuż przy plaży z lekką bryzą od morza. Jacht pod żaglami sunący po błękicie. Karaibskim najlepiej, oczywiście. Dobra książka, marsz przez góry albo… ławeczka, budka i piwo. Można powiedzieć, jaki typ, taki archetyp. Jak wiadomo apetyt wzrasta w miarę używania. Także w wypoczynku można się rozkręcić. Pracujesz ciężko i to oczywiste, że musisz wypocząć. Czujesz słusznie, że należy ci się to tak bardzo, bardzo. Bardzo. Marzysz o wypoczynku z „wykopem”. Wypoczynku totalnym. Takim, żeby wypocząć i dodać do tego jakąś małą premię – żeby się pochwalić. To pierwszy krok do tego, by pomyśleć, iż należy w tym celu uzupełnić budżet jakimś małym kredytem. Niewielkim. Cóż tam kilka tysiączków. A wypoczniesz jak nigdy. Odstresujesz się. Naładujesz akumulatory. All inclusive dla ciała, duszy i własnej próżności. Bo jakaż będzie później piękna kontynuacja: najmniej pół roku opowiadania gdzie, co, i po ile, no i focie na fejsie. Koleżanki i koledzy zazdroszczą. Tabunami. Niech tam! Wbiją zęby w parapet? Tym lepiej! Do tego unikniesz irytującego ciągle pytania – a gdzie byliście na urlopie? Wszyscy będą wiedzieć, chwalić. I zamiast tego usłyszysz: och, ale fajnie mieliście. Zazdroszczę. My to tydzień tylko nad morzem i jeszcze pięć dni lało. Od tego stanu już tylko krok do decyzji – bierzesz, jedziesz, wypoczywasz… Potem, pracujesz kilka miesięcy po godzinach albo w jakimś dodatkowym „półetacie”, by spłacić ów kredyt. No i znów ci się należy. Nie jesteś robotem, tyrasz przecież bardziej, to i wypoczynek powinien być dłuższy i godny! Czytelnik już zapewne złapał do czego zmierzam. Wychwycił sarkazm i za daleko posuniętą ironię, która zmierzała mniej więcej do tego, że po trzech, czterech latach takiego nakręcania się, pomimo intensywnego wypoczynku, lądujesz na OIOM-ie, w Anglii na A&E. Ale paradoks tematu jest przewrotny niestety, do tego stopnia, że czuję, iż coś tu nie gra. Jakże pięknie by było wypocząć w kopce siana, na rybach nad morzem albo na Mazurach. Połazić od chaty do chaty na Podkarpaciu, w Beskidzie czy Bieszczadach. Czy u nas

nie ma tak pięknych miejsc, że warto pojechać, zachwycać się i chwalić? Pewnie, że są. Sam odkryłem parę, tylko, i to jest wstrząsające – za te wszystkie swojskie atrakcje zapłacisz w ostateczny rozrachunku więcej! Przyglądnijmy się liczbom: jakieś mieszkanie – pokój na wybrzeżu lub w górach minimum 50-60 zł od osoby, a z wyżywieniem 150 zł. Dojazd kolejne 500 zł. O ile pojedziesz na gazie (tu proszę mnie źle nie zrozumieć, chodzi o LPG ), jeśli benzyna to 1000 zł. W miarę przyzwoite danie w barze lub w na szybko zbitej z desek „Restauracji” średnio 50 zł. Po drodze, zanim dojedziesz pewnie w jakimś głupim miejscu wlepią ci mandat – bo Fotoradarowy Urząd Podatkowy czuwa, albo policja przyczajona w krzakach. No i masz plus 300 zł. Jeśli pójdziesz na całość i postanowisz poużywać, wydając na imprezowe środki rozruchowe typu alkohole – to w grę zaczynają wchodzić dowolne liczby… I robi się kwota, za jaką spokojnie spędzisz wypasiony urlop w Turcji, Egipcie, Grecji, Włoszech, Francji lub Hiszpanii w standardzie all inclusive. Bez męki po zapchanych, w wiecznym remoncie i stanowczo za drogich autostradach i z gwarancją 90 proc. słonecznych dni. Jeśli nawet chciałbyś zachować się patriotycznie i wydać te pieniądze w kraju – to nie powinieneś tego zrobić. Choćby z przyczyn zdrowotnych, ale i zupełnie racjonalnych. Wracając do pracy musisz zarobić na Państwo, czyli na wydatki Rządu, a te wiadomo, małe nie są. W tym roku Dzień Wolności Podatkowej przypadł na 14 czerwca! 172 dni (sic!), pracujesz dla Rządu. Później na kredyty, w tym ten urlopowy, i dopiero na rodzinę. Wykształcenie dzieci, mieszkanie, samochód, jedzenie i ciuchy. I tu dotykamy paradoksu, o którym wspominałem wcześniej. Urlop to także element gospodarki. Przepływ pieniądza, turystyka, gastronomia, stacje benzynowe i rafinerie itp. Obywatel wydając te środki w kraju, zasili budżet, ale jeśli ma wrócić sfrustrowany to jednak w interesie państwa jest, by wydał pieniądze na urlop, z którego na pewno wróci wypoczęty. Bo przecież przez kolejne co najmniej 172 dni ma pracować jak niewolnik. Do tego pracować na czyjąś nieudolność. Jest dla mnie absolutnie niezrozumiałe, że w krajach o cztery razy droższym pieniądzu, można spędzić urlop za te same kwoty co w Polsce! Czyżby tam kradli obywatelowi mniej? Okazuje się, że nawet urlop to sprawa polityczna…


28 |

07 (205) 2014 | nowy czas

historie nie tylko zasłyszane

Jacek Ozaist

WYSPA

H

m. A więc wracam do zlekceważonego, prawie zapomnianego przeze mnie Hounslow? Czasem ktoś się pomyli i napisze gdzieś w internecie „Hunslow”, a Hunowie nie kojarzą się dobrze. Ale skoro tak zrządził los, ciskając mnie właśnie w to miejsce na mapie świata, może nie trzeba podnosić buntu. Pokora to ludzka rzecz, choć tak czasem nieludzko trudna do wykrzesania. W końcu to tam dorobiłem się czegoś i odbiłem od dna. Wciąż mam tam przyjaciół, wrogów pewnie też. Najwyższa też pora wyprowadzić się z domu, w którym mieszka nas siedmioro. Od tylu lat żyjemy ze współlokatorami, że już zapomnieliśmy, jak to jest wyjść z pokoju w sa-

mych gaciach albo rozmawiać głośno o bardzo intymnych sprawach. Mieliśmy już dawno z tym skończyć, jednak luksus niskiego czynszu ciągle bełtał nam w głowach. I tak zleciało... pięć lat. Współlokatorzy byli przeróżni. Najmniej było wykształconych, najwięcej nadużywających alkoholu. Byli tacy, których musieliśmy transportować po schodach do sypialni na piętrze i tacy, którzy z tych schodów spadali. Zdarzali się ludzie tak niewidoczni, że zdawaliśmy sobie sprawę, że w ogóle istnieją dopiero, kiedy przychodzili zapłacić za pokój. Jeden nawet udawał, że mieszka. Miał w pokoju platformę playstation, gry i telewizor, lecz nigdy w nim nie spał. Podobno robił to w ramach kamuflażu, bo akurat się rozwodził i nie chciał, by żona wraz z prawnikami dowiedziała się, gdzie naprawdę mieszka. Ewentualny trop miał wieźć do nas. Byli też klasyczni uciążliwcy we wszelkich odmianach. Jeden codziennie smażył kotlety, a potem naleśniki, zajmując całą kuchnię tylko dla siebie. Nie potrafił ani gotować, ani jeść nic innego. Po kilku miesiącach zapach smażonej wieprzowiny doprowadzał nas do szaleństwa, zwłaszcza że pracując w kuchni polskiej knajpy, mieliśmy to na co dzień. Wracaliśmy do domu śmierdząc olejem i zastawaliśmy... więcej śmierdzącego oleju. Drugi czuł się samotny, więc zaczął szukać kobiety przez internet. Znalazł jedną w Tokio i codziennie nad ranem bełkotał do niej miłosne frazesy, nucił, śpiewał i deklamował, nie dając nam spać.

Agmieszka Siedlecka

KOCI high life

M

am kota. Zawsze chciałam psa, a jest kot. Nawet dwa koty mam, proszę państwa – mamę z córką. Tak już w życiu bywa, nie tylko z kotami zresztą. Pół biedy, jeśli dotyczy to zwierząt domowych, gorzej, kiedy ma się np. dwie żony czy dwóch mężów, w dodatku nieudanych, czy dwie niespłacone karty kredytowe. Lub dwa podbródki. Nie przepadam za cyfrą dwa, w ogóle wolę nieparzyste, a tu masz! Mój nowy nabytek, choć trudno to nazwać nabytkiem, gdyż koty praktycznie „nabyły się” same, pojawił się w naszym ogródku wraz z wprowadzeniem się nowych sąsiadów. Wychudzone i wyjątkowo strachliwe. Koty, nie sąsiedzi, choć ci do przyjaznych też nie należą. Zaczęliśmy je więc wraz z moją drugą połową dokarmiać i od miesiąca z hakiem nasze wieczorne konwersacje po pracy zdominowane są kocim życiem. – Czy Mała dzisiaj jadła? – A dlaczego nie smakowała jej sucha karma? – Myślisz kochanie, że woli saszetkę z wieprzowiną czy z tuńczykiem? – Rany, jakie piękne niebieskie oczy ma jej mama! – A widziałeś jak złapała muchę, a ślimakowi darowała życie? –A jak głośno mruczy, jak mini wiertarka, prawda? Istny cyrk, mamy kota na punkcie kota i to w dodatku na własną prośbę. Zdjęć na fejsa jeszcze nie wysyłamy i niech ręka boska broni.

Zdarzały się także sytuacje kuriozalne. Kiedyś do praktykującego alkoholika wprowadził się czynny terapeuta AA. Romek wypijał dziennie litr whisky albo osiem piw, Bodzio litr mleka i kilka herbat. Siedzieli tam na górze, przegadując się nawzajem, niczym politycy zwaśnionych partii. Czasem, wracając spod prysznica, słyszałem ich rozmowy. – Przestań ględzić. Gadasz takie frazesy, że nawet osobom postronnym zaczyna chcieć się pić. Nie lubię cię. Za dystans uratowanego terapeuty do biednej, zagubionej reszty. Napij się ze mną. Wtedy dowiem się, kim naprawdę jesteś. – Weź się w garść, Romek. To wódka przez ciebie przemawia. Mogę ci pomóc, ale musisz podporządkować się całkowicie terapii. – Jak żem ja rzucił picie, to i was naprawię – szydził Romek. – Żem nie z takimi nie pił, dużo żem nie pił. I jak my nie pili, tak my wydobrzeli. Nie bądź taki procentmajster. Nalałem ci. Walnij lufę to pogadamy. – Romek, udławisz się własną wątrobą. Ten delikatny organ eksploduje w tobie, jak przedwcześnie dojrzały owoc. I będzie koniec. Bez osobistej oczyszczalni ścieków będziesz tylko zaniedbanym rynsztokiem. Potem umrzesz. – Umrę szczęśliwy. W zgodzie ze sobą. Ty do końca będziesz miał zadrę w dupie. Pozabijaliby się niechybnie, gdyby pomieszkali ze sobą jeszcze tydzień. Bodzio trzasnął w końcu drzwiami, stwierdzając, że musi się wyprowadzić,

bo jeszcze nigdy nie spotkał tak zatwardziałego pijaka. Był bliższy wypicia z nim flaszki, aniżeli zaprowadzenia go na jakąkolwiek terapię. Było tych różnych pijaków tak wielu, że szkoda ścierać klawiaturę i narażać się tym wszystkim, co naszej szlachetnej polskości bronią, uważając, że jesteśmy tylko i wyłącznie wspaniali. Wspomnę jeszcze tylko typa, który wymienił nam całą kolekcję alkoholu na wodę i herbatę. Przez kilka miesięcy wypił wszystko, co stało w butelkach na półce w kuchni. Zwoziliśmy to cierpliwie z całego świata: rum z Karaibów, tequilę i mezcal z Meksyku, wina z Hiszpanii i Portugalii, wódki gatunkowe, whisky, likiery. Zostały same atrapy. Tak. Najwyższy czas się wynieść i spróbować o tym wszystkim zapomnieć. Marcelina przejęła knajpę w Greenford i nie posiada się ze szczęścia. Po latach ciężkiej harówki u innych, zdobyła wreszcie coś swojego. W poprzedniej restauracji pracowała w ciemnej jak nora kuchni bez okna i wentylacji. Omal nie przypłaciła tego zdrowiem, a nawet życiem. Mało tego. Właściciele nie zatrudnili jej, tylko założyli firmę, nie mówiąc jej o tym. Dowiedziała się dopiero, kiedy Inland Revenue czyli urząd skarbowy nałożył na nią kary finansowe za niepłacenie składek oraz brak złożenia zeznania podatkowego dla samozatrudnionych. Trzasnęła drzwiami i nigdy tam nie wróciła. Po roku pracy u nas została dumną właścicielką restauracji. Czasem, choć nadal za rzadko, mam wrażenie, że istnieje na świecie

Koleżanka radzi, by nie karmić, bo zostaną. Ignorujemy więc kocie prośby przez jeden dzień, a następnego ranka serce nam pęka i chyżo biegniemy do supermarketu po kolejny karton kociego jedzenia i… ma się rozumieć… mleko. Nic, że upał i pod górę. Cóż za wybór – wołowinka, proszę was, gotowana na parze i polana sosem, rybka wzbogacona niezbędnymi dla zdrowia czworonoga witaminami, przekąski serowe, kurczaczek zmielony z indykiem. Dla kota dorosłego, dojrzałego, młodzieniaszka i emeryta. Dla juniora ryż z warzywami. Czy ja aby na pewno jestem przy regale z pożywieniem dla kotów? Dla leniwych mięso pokrojone na małe kawałeczki i łatwe do przełknięcia, dla bardziej energicznych i mniej wybrednych, nieco większe i… I jakie? Nadziwić się nie mogę. Otóż chrupiące. Wariactwo! Kupuję najtańsze i niemarkowe. Gdzie czasy, gdy psy i koty zjadały resztki? Wracam i napełniam im miski – jedzą z apatytem. A spróbowały by nie! Panie kocice, podobnie jak ich prawowici właściciele, syczą i fuczą na siebie dość często. Córka bezczelnie matce kradnie żarcie i do tego pyskuje. Walczą o przywództwo? Być może zasada szacunku do starszych krewnych, nawet tak bliskich, w kocim świecie nie obowiązuje. Jednym słowem koty drą koty. Sąsiedzi też drą, tylko struny głosowe i to dość często i spektakularnie – pół ulicy ich słyszy. Nie wspomnę już o imprezach do piątej nad

sprawiedliwość. Jesteśmy już z Johnem po słowie. Wszystko mamy uzgodnione. Czynsz, warunki, obowiązki, przywileje. Nie jest źle. Dogadaliśmy się jak biznesmen z biznesmenem, choć on ma miliony funtów i mógłby mnie zdmuchnąć, niczym piórko, które wiatr posadził mu na pięciofuntowym banknocie. Klasa człowieka nie polega na ilości posiadanych pieniędzy, tylko na sposobie traktowania innych. John okazał się konkretnym biznesmenem. Dał nam miesiąc na przygotowanie się do przejęcia hotelowej restauracji, przeprowadzenie nieodzownego remontu i przystosowanie kuchni do naszych potrzeb. Przy okazji odkryliśmy, że panie w recepcji oraz sprzątające to same Polki. Teraz miała do tego dojść obsługa polskiej restauracji. Od razu przypomniał nam się internetowy dowcip, że my, Polacy, nie emigrujemy, my kolonizujemy. Odkąd poszła fama, że ci, co gotowali w Duke’u, znów coś otworzyli w Hounslow, wielu naszych dawnych klientów zaczęło przychodzić, by sprawdzić co nowego u nas. Jedna pani na ulicy długo zastanawiała się, skąd mnie zna. Wiedziała tylko, że kojarzę się jej jakoś… smacznie. Kiedy jej przypomniałem, aż klasnęła w dłonie. – Tak! Pan z „Polaczka”! – Spojrzałem na nią zdziwiony. – Zawsze jak wybieraliśmy się do was na obiad, to mówiliśmy, że idziemy do „Polaczka” – wyjaśniła. To miłe uczucie. Człowiek nie zostawia za sobą zgliszczy. Coś stworzył i zostało to zauważone, zapamiętane.

ranem. Czy taka atmosfera ma wpływ na osobowość kota? Najwyraźniej ma, gdyż większość czasu urzędują w naszym ogrodzie, gdzie cisza, spokój, sielsko-czarodziejsko. Z właściwym kotom dramatyzmem miauczą, gdy są głodne. Do domu przychodzą jak im się znudzi bycie na dworze, albo pogonią je psy innych sąsiadów. Tu powąchają, tam zajrzą i już ich nie ma. Zawsze pojedynczo – wydaje się nam, że są zazdrosne. One są zazdrosne o siebie, a ja o nich, a właściwie o ich high life. Bo jak to inaczej nazwać? Czynszu ani kredytu mieszkaniowego nie muszą płacić, wprowadziły się do nas samozwańczo. Posiłki o stałych godzinach są? Są. I jedna, i druga mają już swoje ulubione miejsca do spania. Fotelik, podusia, chwilę pomruczą i uderzają w kimono. Właściwie one niewiele robią poza wielogodzinnym wylegiwaniem się na słońcu i łażeniem po płotach. Gdy zabierałam się dziś do pisania, ta młodsza, jakby wiedząc, że tekst będzie o niej, zabrała mi długopis i śmignęła do ogrodu. – Hej, napiszesz za mnie felieton?! – krzyknęłam za nią. Łypnęła na mnie tym swoich niesamowitym, szmaragdowym okiem, czarna i psotna jak diabeł, upuściła długopis i odeszła dumnie. Zapytałam po polsku, może nie zrozumiała. Nie zawsze dają się pogłaskać, cenią sobie najwyraźniej tzw. osobistą przestrzeń. Lecz gdy dla odmiany są w nastroju na pieszczoty i zabawę, wtedy najlepiej by było, żebyśmy wszystko rzucili i byli do ich usług. Życie pierwsza klasa, nie ma co. I jak na kota przystało, chodzą oczywiście własnymi ścieżkami. Ciekawa ta ich niezależność. Okazuje się, że bywały słynne koty. Pewien osobnik z Teksasu o wdzięcznym imieniu Creme Puff pobił rekord i na ziemskim padole spędził bez mała 38 lat. Widocznie nie taki ten padół zły, zwłaszcza iż inny kot zwany Granpa, należący do tego samego właściciela żył tylko cztery lata mniej. Nie wszystkie kociska to nieroby – kot Humphrey przez 14 lat łapał myszy na Downing Street. Nie lada odpowiedzialna fucha, a biorąc pod uwagę, że karierę rozpoczął w 1989 roku, czyli za rządów Margaret Thatcher, musiał się wykazać – Żelazna Dama nie tolerowała lenistwa. Zmarło mu się w 2003 roku. Gdy to piszę, nasze kotki śpią i mam wrażenie, że ani im w głowie powrót do rodzinnego domu. Pieskiego życia u nas z pewnością nie wiodą. Być może czas najwyższy nauczyć się kociego stylu życia – mrugnąć okiem, przeciągnąć się i najzwyczajniej w świecie mieć wszystko gdzieś. Leniwych urlopów wszystkim Czytelnikom życzę…


|29

07 (205) 2014 | nowy czas

historie nie tylko zasłyszane

PAN ZENOBIUSZ. Pog rzeb bez księdza… Irena Falcone

Pan Zenobiusz to postać fikcyjna, jakkolwiek zdarzenia, które opisuję, miały miejsce. Są kompilacją różnych historii zasłyszanych wśród moich przyjaciół, niektóre zdarzenia odnoszą się do moich własnych doświadczeń z różnymi budowlańcami, z którymi miałam do czynienia przez wiele lat. Przygody pana Zenobiusza – mam nadzieję – trochę czytelników rozbawią, a może nawet sprowokują do refleksji…

Ca ły brud ny, nie ogo lo ny, śmier dzą cy pa ro dnio wym po tem i pi wem Ze nek po ja wia się przed mo imi drzwia mi. Jest już wie czór, na dwo rze sza rze je, w po wie trzu jesz cze wi si cie płe po wie trze upal ne go lip co we go dnia. Co fam się w głąb ko ry ta rza, by uwol nić się od za pa chu klę ski Zen ka. Nie chcę pa trzeć na te go brud ne go, za ro śnię te go żu la sto ją ce go w mo ich drzwiach, pa trzą ce go na mnie z proś bą w oczach. Ze no biusz nic nie mó wi tyl ko na dal stoi w drzwiach. Po chwi li, bez sło wa, wy ko nu ję gest za pra sza ją cy go do środ ka. Wcho dzę do kuch ni. Ze nek idzie za mną, ale w pew nej od le gło ści. Włą czam gaz i pod grze wam zu pę. Nie od wra ca jąc się w je go stro nę mó wię: – Wiesz gdzie są ręcz ni ki, idź się wy ką pać. Po ja kimś cza sie Ze no biusz scho dzi na dół. Wy glą da tak jak go pa mię tam, z tą róż ni cą, że się nie uśmie cha, jest smut ny. Je my zu pę bez sło wa. Ze nek kru szy chleb i skrę ca z nie go kul ki, któ ry mi czy ści ta lerz z resz tek zu py i ze sma kiem je zja da. – Bóg za płać, pa ni Iren ko… Sie dzi i pa trzy na mnie, jak by jesz cze coś chciał po wie dzieć. – Idź spać Ze nek, po ga da my ju tro – mó wię. Ze nek pa trzy na mnie z lę kiem w oczach. – Da nu sia za wsze tak mó wi: po ga da my ju tro. To za wsze ozna cza, że chce mnie ochrza nić. Pod no si się z krze sła i wy cho dzi: – No to do ju tra. Na stęp ne go dnia, kie dy scho dzę do kuch ni, wi dzę, że Ze nek jest już w ogro dzie. Tra wa sko szo na, a on na ko la nach oko pu je ma łą ło pat ką grząd ki z kwia ta mi. Jest uśmiech nię ty i mó wi do mnie: – Tu taj ma pa ni ta ki szta pe lek ce gieł, po my śla łem so bie, że zbu du ję pa ni ta ki pro sto kąt ny kwiet nik. Co pa ni na to? To nie zaj mie dłu go, mo że pół dnia. Ki wam gło wą i za czy na my roz ma wiać na te mat kwiet ni ka. Ze no biusz za bie ra się na tych miast do ro bo ty. W po łu dnie idę zo ba czyć, jak idzie bu do wa kwiet ni ka. Ze nek sie dzi na ław ce i pa li pa pie ro sa, kwiet nik pra wie że skoń czo ny. Sia dam obok nie go i obo je pa trzy my na ten pro sto kąt z żół tej ce gły. Ze nek od zy wa się po chwi li: – Pa trzę i pa trzę na ten kwiet nik i tyl ko jed no mi przy cho dzi do gło wy… że wy glą da on jak grób… To jest mo je ży cie, sam so bie grób bu du ję. Za pa da ci sza, ja nie mó wię ani sło wa. Ze no biusz spusz cza gło wę, sie dzi my na tej ław ce obok sie bie, ale nie pa trzy my na sie bie, tak jak by śmy sie dzie li w po -

cią gu… Dwóch przy pad ko wych po dróż ni ków ja dą cych w nie zna nym je den dla dru gie go kie run ku. – Wi dzi pa ni, kie dy by łem chłop cem, to mi sio stra zmar ła. Mia ła sie dem lat. Tak na gle zmar ła. Jed ne go dnia jeź dzi li śmy na ro we rach na po dwór ku i już by ło chłod no. Mat ka przez okno krzy cza ła: weź dla Jul ki swe te rek, bo ją prze wie je. Jul ka za wsze by ła cho ro wi tym dziec kiem, a mi się nie chcia ło na czwar te pię tro po ten swe te rek le cieć. Na dru gi dzień za cho ro wa ła, go rącz ka, dresz cze, le karz po wie dział, że przej dzie, a po dwóch czy trzech dniach w no cy na gle zmar ła. Mat ka mnie ob wi nia ła, że po swe te rek nie przy sze dłem. Po tem do ko ścio ła cho dzi ła co dzien nie. Oj ciec był par tyj ny i pra co wał w urzę dzie mia sta. Za wsze w gar ni tu rze cho dził i w klap ce miał wpię ty zna czek par tyj ny. Bie da u nas by ła. Oj ciec do ko ścio ła po pacz ki w sta nie wo jen nym nie po zwa lał cho dzić, ale cza sa mi przy no sił do do mu za wi niąt ka w sza rym pa pie rze, z kieł ba są i z bocz kiem. Wte dy za wsze na ka zy wał nam, aby ni ko mu o tym nie mó wić, że w pra cy do sta li do dat ko we przy dzia ły. Wód ki ni gdy nie pił. Jak da wa li na kart ki cze ko la dę al bo wód kę, to oj ciec za wsze do do mu przy no sił cze ko la dę. Mó wił wte dy: pa mię taj cie, że je dze nie w tym do mu na stół da je par tia a nie ko ściół. Po tem, po śmier ci Jul ci, to cią gle krzy czał na mat kę, że by do ko ścio ła nie cho dzi ła, bo go z par tii wy rzu cą. A ona, kie dy szła do ko ścio ła, to się za słu pem cho wa ła, ale lu dzie i tak mu po wie dzie li, że da lej do ko ścio ła cho dzi. Jed ne go dnia awan tu rę zro bił i krzy czał, że on so bie wy pra sza i że ona jest głu pia. Po wie dział do niej: i gdzie był ten twój Bóg, jak Jul ka cho ra by ła? Mat ka tyl ko pła ka ła, i do ko ścio ła prze sta ła cho dzić. Po wie dział jesz cze: pa mię taj, jak umrę, to żad ne go księ dza na po grze bie nie chcę mieć! Mat ka lu bi ła anioł ki, cią gle ku po wa ła por ce la no we fi gur ki i ob raz ki anioł ków. Pa mię tam ta ki ob ra zek za szkłem, któ ry wi siał nad mo im łóż kiem. W tle był ciem ny las, a w środ ku mo stek drew nia ny, po nim w ciem no ściach szła ma ła dziew czyn ka w ko ron ko wej su kien ce. Kie dy te raz o tym my ślę, to wy glą da ła cał kiem jak na sza Jul cia. Obok niej szedł anioł i trzy mał ją za rę kę. Anioł był jak za mgłą, ale wi dać by ło, że ta dziew czyn ka wie rzy w nie go, bo się uśmie cha i wca le się nie boi tej ciem no ści i te go czar ne go la su. Ma ma te fi gur ki anioł ków to wszę dzie sta wia ła, w kuch ni, w

po ko ju, a oj ciec co ja kiś czas ni by nie chcą cy ja kie goś po trą cał i tłukł się na ka wał ki. Mat ka ni gdy nic na to nie mó wi ła tyl ko zbie ra ła te ka wał ki i po tem je skle ja ła bu ta pre nem. To był ta ki klej, trzy ma ła go za wsze pod wan ną w sło iku. Wte dy nie moż na by ło ni cze go w skle pach ku pić i ma ma ten klej przy no si ła z pra cy. Pra co wa ła w fa bry ce na ta śmie. Kie dyś przy sze dłem pod bra mę i na nią cze ka łem. Po pro si ła por tie ra, że by mnie wpu ścił na za kład i z du mą po ka za ła mi swo je zdję cie w ga blot ce za szkłem z na pi sem: Przodownik pracy. Jak by ła mło da, to by ła pięk na. Za nim oj ciec do par tii się za pi sał i ona mo gła co nie dzie lę do ko ścio ła cho dzić, to za wsze się wte dy tak pięk nie ubie ra ła. I wy da wa ła mi się naj pięk niej szą ko bie tą na świe cie. Aha, mó wi łem o tych anioł kach… Ten klej był brą zo wo -po ma rań czo wy i jak ona bied na te anioł ki kle iła i on za sy chał na por ce la nie, oj ciec mó wił, że jej anio łek się ob srał. Oj ciec po pa ru la tach zmarł na ra ka. Ja wte dy aku rat w woj sku by łem, w ma ry nar ce, da li mi prze pust kę na po grzeb. Jak oj ca w trum nie zo ba czy łem, to po wie dzia łem do mat ki, że bar dzo się zmie nił, że wy glą da zu peł nie ina czej. No ale ja oj ca wte dy dłu go nie wi dzia łem, a ten rak to go strasz nie ze żarł. Po grzeb był du ży. Był ksiądz, i by ła msza. Po ty go dniu po po grze bie do mat ki przy szli ja cyś lu dzie, ta cy mło dzi, chło pak i dziew czy na, i po wie dzie li, że my śmy po cho wa li ich oj ca, a mój oj ciec jesz cze w kost ni cy w szpi ta lu jest. To był szok, ja do dziś nie mo gę zro zu mieć, ja kim cu dem mat ka nie wi dzia ła, że ten czło wiek w tej trum nie to nie jest jej mąż. So bie też to wy rzu cam, że się bar dziej nie upar łem. Ale ona go prze cież w tym szpi ta lu od wie dza ła, wi dzia ła go przed śmier cią. Tak so bie my ślę, że mo że ona po śmier ci Jul ki to tak na praw dę już na nie go nie pa trzy ła. Przy zna ła mi się, że jak w szpi ta lu po wie dzie li, że zmarł, to na wet nie po szła go zo ba czyć. No i co tu by ło ro bić? Ta ki wstyd. Więc wy ko pa li te go czło wie ka w no cy z gro bu oj ca, a oj ca tej sa mej no cy w ten sam grób że śmy wło ży li w zbi tej z de sek trum nie. I księ dza też nie by ło, tak jak chciał. Mat ka po tem pra wie już z do mu nie wy cho dzi ła. W ja kąś pa ra no ję wpa dła, że wszy scy się z niej śmie ję, że nie swo je go mę ża po cho wa ła… Ze no biusz wsta je z ław ki, bie rze kiel nię i pod cho dzi do kwiet ni ka. Po wo li kła dzie na stęp ną ce głę…

JC ERHARDT: Scale of Pain had only one week before the paper was going to print. Great, I thought, plenty of time. Then, I do nothing for three days. Then, I start to clean frantically and tidy up imagined mess around the desk, and the house. Shouting at animals and children, my head spins with dark thoughts and I am clearly not myself (you star t to count my pain points now). I sit down on the balcony overlooking the sea and tr y not to panic, maybe something will move me towards the computer and the just opened ‘new doc.‘. Another day passes. The Editor calls; “Have you got anything yet?“ “Of course, just giving it the final touches“, I lie. I haven’t even started yet and I have no idea how to start. I want to murder the dog for making a mess on the carpet. Are you counting my pain and suffering? Am I getting any more points? Another day closes in and I clearly have no choice in the matter; but still, instead of writing, I need another cup of tea. I search for the familiar, highly unlikley and illogical spot around the house to sit down and start.... Yes. It starts itself and the music starts to flow and the pain, by now on the scale of

ten, star ts to move away in an alarming manner. Clearly, I am a genius for the next couple of hours and the suffering is gone. I look at the finished piece. Uhmm, maybe not quite a genius, could be improved. Improved? What do you mean improved? It has to be changed completely. I have just written some rubbish, it has to be changed. My suffering scale is up again, and I get new points which I must have lost previously, when being euphoric about my genius. Another cup of tea. Frantic activity on the computer, everybody hungr y around the house including cats and dogs, I am deaf to the outside world. You see what I mean? The French law is proposing to measure all this and count it, and quantify it, and control it. I propose the new law for contributors of Nowy Czas, including the Editors: start to count your suffer ing points, your difficult y points, your pain points. I bet you’ll have plenty. And then, see yourself in print and watch all your points melting away. See the cat? Got his cream. Measure that. Or move to France.

Graphics: Joanna Ciecha nowska

A new law is being considered to be launched in France, scheduled to begin in 2015. It is to do with work or job. In shor t, it is ‘labour law‘ and it is called La pénibilité. It can be loosely translated as; if your job involves suffer ing, pain of any sort or difficult y in carrying out, it can be compensated. You can earn points, which then can entitle you to, for example, an earlier retirement or a better pension. (I strongly suggest that the Editors of Nowy Czas move to France immediately, I am sure that ever y contributor to the said paper for the last few years wholehar tedly agree and move with them). The French proposal states that the pain and suffering has to be measured and calculated on a scale of how bad it is. More sufferable, less bearable, or... plainly, pain in the arse. In short, people are going to be given points according to how painful their job is. It started about a week ago for me. Since I was spending time in France, I thought you might be interested in the La La pénibilité law. I mentioned it to the Editor who thought it was a good idea but reminded me that I


30 |

07 (205) 2014 | nowy czas

co się dzieje kino The Fault in Our Stars

jednocześnie nasz bohater zaczyna zakochiwać się w Colette. Niby uczucie wygląda na odwzajemnione. Ale... Century of Chinese Cinema

Wakacyjny wyciskacz łez. Hazel i Augustus chorują na raka. Należą do tej samej grupy wsparcia, która jedzie wspólnie do Amsterdamu. Oboje mają nadzieję na spotkanie ulubionego autora, Petera Van Houtena granego przez Willema Dafoe. Wkrótce okaże się, że Holandia obfituje w niespodzianki. Bo ani spotkanie, ani walka z chorobą nie rozwijają się tak, jak dwójka bohaterów się spodziewała. Niby romans, ale unosząca się nad filmem atmosfera zetknięcia ze śmiercią – w dodatku w tak młodym wieku – nadaje mu gravitas. The Two Faces of January Amerykański thriller rozgrywający się na początku lat sześćdziesiątych w Grecji. Przewodnik wycieczek Rydal (Oscar Isaac) zaprzyjaźnia się z uroczą parą turystów: Chesterem i Collete. Jedzą razem kolację, potem para zaprasza go do swojego hotelu. Krok po kroku naiwny, bardzo otwarty Rydal wciągnięty zostaje w intrygę, której początkiem jest tylko spotkanie nowego znajomego ciągnącego korytarzem... człowieka. – Jest nieprzytomny – zapewnia Chester. A

Od wczesnych, niemych filmów zawieszonych gdzieś pomiędzy tradycyjną pantomimą a filmami z Zachodu, przez komunistyczne produkcyjniaki, sensacyjne filmy z karatekami, po współczesne, bardziej niezależne produkcje, ale także te stylizowane na wielkie hollywoodzkie produkcje – w British Film Institute trwa ogromna retrospektywa filmów z Państwa Środka. Nie wszystkie nazwiska są znane szerszej publiczności. Swoje robi egzotyka kraju, ale także względy polityczne. W programie filmy, które przedostały się na duże ekrany świata w ostatnich latach: Hero czy Przyczajony tygrys, ukryty smok, ale także mniej znany, a doskonale przyjęty thriller gangsterski Election czy filmy z tzw. chińskiej nowej fali datowanej na lata osiemdziesiąte. Przegląd obejmuje zarówno dzieła z Chin kontynentalnych, jak i z Honk Kongu i Tajwanu. BFI Southbank Belvedere Road, SE1 8XT

Tammy Zaczyna się od przejechania jelenia. Ale potem będzie już tylko gorzej. Tammy straci pracę (pocieszenie: i tak była koszmarna). Zaraz potem – na straty spisany zostanie mąż, który pod jej nieobecność zabawiał się z sąsiadką. Nie ma wątpliwości: ten dzień mógł się zacząć lepiej. Lekiem na to wszystko ma być coś arcyamerykańskiego: nasza bohaterka pakuje się i wyrusza w drogę na oczyszczającą podróż ku Wodospadom Niagary. Ale o oczyszczenie nie będzie łatwo, bo Tammy ma towarzyszkę podróży:

swoją mamę. Pearl, grana przez Susan Sarandon, nie rozstaje się z butelką whisky. Nie pogardzi też mocniejszymi, nielegalnymi już substancjami. Zwariowana komedia podlana grzejącym serce sentymentalizmem. A epizod przypada tu niezrównanej Kathy Bates.

Grove Razors

Chropowate rockowe riffy plus pulsujące, oparte na syntezatorach disco. Trochę Pulp, trochę Roxy Music, nieco Tricky’ego i dużo brzmień á la lata osiemdziesiąte. Gęste, elektroniczne rytmy. Urodzona w Bath Allison przewodzi triu już od piętnastu lat, które wzięło nazwę od jej nazwiska. Grupa będzie promować swoją najnowszą płytę, Tales of Us, chyba najbardziej intymną i osobistą ze wszystkich sześciu, jakie Goldfrap stworzyło. „To najbardziej wyrafinowane dzieło, jakie stworzyli” – napisał o wydanej w zeszłym roku serwis AllMusic. Ważnym składnikiem występów tria jest też oprawa wizualna – zawsze imponująca.

Venus in Fur

Gęsty, teatralny, inteligentny i buzujący erotyzmem. Jak za najlepszych czasów Polańskiego. Taki jest film Wenus w futrze. Dwoje aktorów, jedno miejsce akcji: stary paryski teatr. On – sfrustrowany reżyser i pisarz, zawieszony między francuskim mieszczaństwem, a pragnieniem dokonania „czegoś więcej”. Ona – roztrzepana aktorka na dorobku. On bezskutecznie poszukuje aktorki. Ona – spóźnia się na casting i niemal siłą zmusza go, by ją przesłuchał. Iskry pomiędzy tą parą są niemal widoczne na ekranie: raz to frustracja, innym razem – napięcie erotyczne. Mathieu Almaric jest do złudzenia podobny do Polańskiego z Lokatora. A fenomenalna Emmanuele Seigner ocieka tym samym niebezpiecznym seksapilem, jak w młodszych o ćwierć wieku Gorzkich godach.

Goldfrapp

Groove Razors to kwintet grający muzykę fusion założony przez Tomasza Żyrmonta i Laurie Lowe’a w 2009 roku. Podlany funkiem, improwizowany jazz z dodatkiem saksofonu altowego i fletu Alana Shorta. W przeszłości panowie występowali między innymi na prestiżowym London Jazz Festival, a także na Nowoczasowej ARTerii. W skład zespołu wchodzą ponadto: Kevin Glashgow (gitara basowa) i Ant Law (gitara). Sobota, 16 sierpnia Jazz Cafe POSK 238-246 King Street, W6 0RF

Sinead O’Connor

Czwartek, 21 sierpnia, godz. 17.00 Old Royal Naval College Greenwich, SE10 9NN

BBC Proms Jak każdego lata Royal Albert Hall wypełniony jest muzyką: klasyczną, jazzową, a nawet popularną. – Mamy tu mnóstwo fantastycznych rzeczy dla prawdziwych fanatyków muzyki klasycznej, ale sporo też dla tych, którzy dopiero wchodzą ten świat – mówiła tuż przed otwarciem przeglądu prezenterka BBC Katie Derham. 21 sierpnia organizatorzy złożą hołd ofiarom I wojny światowej – usłyszymy Requiem Brittena. Dwa dni później czeka nas koncert inspirowany rosyjskimi baśniami. Będzie też miejsce dla szarpidrutów. Popularny prezenter radiowy BBC 2 zaprosi nas 13 września na Proms in the Park z Rufusem Wainwrigtem, Earth Wind & Fire, ale także orkiestrą BBC. Koncerty z serii BBC Proms potrwają do 13 września Royal Albert Hall Kensington Gore, SW7 2AP

teatry

muzyka This Was A Man

TEATR POSK

KABARET MORALNEGO NIEPOKOJU Najnowszy program. Prapremiera w Londynie. Piątek 26 września 2014, godz. 20:00 Sobota 27 września 2014, godz. 17:00 i 20:00 Niedziela 28 września 2014, godz. 17:00 i 20:00 Bilety w cenie £28, £25 i £23 do nabycia w kasie POSK od 5 września. Tel.: 020 8741 1887 lub 020 8741 0398. Kasa czynna w godzinach 18:00 – 20:00. POSK, 238-246 King Street, London W6 0RF. Wcześniejsze rezerwacje i informacje – Pan Jurek, tel: 0747 657 3860

Sinead O’Connor Sinnead O’Connor jeńców nie bierze. Podarła zdjęcie Jana Pawła II, protestując przeciwko jego domniemanemu brakowi reakcji na pedofilię, ogoliła sobie głowę na łyso, wychodziła z wywiadów trzaskając za sobą drzwiami, jeśli pytania jej się nie podobały. A nawet jak nie wychodziła, broniła IRA. Wojownicza Irlandka, poetka i feministka. Najpierw – gwiazda podziemnych stacji radiowych, potem – dzięki słynnemu Nothing Compares 2 U – megagwiazda grana na przemian z Madonną czy Cyndi Lauper. Mimo upływu lat, i utraty górnego rejestru w głosie, wyraźnie nie złagodniała (papieżowi Franciszkowi też dosunąła). Kontrowersje, jakie wywołała w połowie lat dziewięćdziesiątych sprawiły, że musiała na wiele lat zamilknąć. Ale od 2000 roku wydaje doskonale przyjęte przez fanów i krytyków albumy. I choć nie biją już rekordów sprzedaży, jej gniewne rockowe brzmienia podlane folkiem i tradycyjną muzyką irlandzką Koncert będzie jedną z pierwszy okazji by wysłuchać nagrań z jej najnoweszego krążka „I’m not Bossy, I’m the Boss”. Premiera – w sierpniu.

Sinnead O’Connor jeńców nie bierze. Podarła zdjęcie Jana Pawła II, protestując przeciwko jego domniemanemu brakowi reakcji na pedofilię, ogoliła sobie głowę na łyso, wychodziła z wywiadów trzaskając za sobą drzwiami, jeśli pytania jej się nie podobały. A nawet jak nie wychodziła, broniła IRA. Wojownicza Irlandka, poetka i feministka. Najpierw – gwiazda podziemnych stacji radiowych, potem – dzięki słynnemu Nothing Compares 2 U – megagwiazda grana na przemian z Madonną czy Cyndi Lauper. Mimo upływu lat, i utraty górnego rejestru w głosie, wyraźnie nie złagodniała (papieżowi Franciszkowi też dosunąła). Kontrowersje, jakie wywołała w połowie lat dziewięćdziesiątych sprawiły, że musiała na wiele lat zamilknąć. Ale od 2000 roku wydaje doskonale przyjęte przez fanów i krytyków albumy. I choć nie biją już rekordów sprzedaży, są to nadal gniewne rockowe brzmienia podlane folkiem i tradycyjną muzyką irlandzką. Koncert będzie jedną z pierwszy okazji by wysłuchać nagrań z jej najnoweszego krążka „I’m not Bossy, I’m the Boss”. Premiera – w sierpniu.

Wtorek, 12 sierpnia, godz. 19.00 Roundhouse Chalk Farm Road, NW1 8EH

Wtorek, 12 sierpnia, godz. 19.00 Roundhouse Chalk Farm Road, NW1 8EH

Noel Coward w końcu triumfuje nad cenzurą. Tej sztuki dotychczas nie pokazywano bowiem na Wyspach. „Nie” powiedziała mu tutejsza cenzura. Amerykanie byli bardziej liberalni. This Was a Man to komedia o zdradzie, flircie i małych oszustwach w kręgu nieco znudzonej brytyjskiej arystokracji w okresie międzywojnia. Edward, cieszący się powodzeniem malarz, zdaje sobie sprawę, że jego – niezbyt bystra, ale bardzo seksowna – małżonka Carol lubuje się w skokach w bok. Do pewnego momentu mu to nie przeszkadza, ale potem wszystko się zmienia... „Jest tu uczciwość intelektualna, której brakuje późniejszym sztukom Cowarda” – pisze recenzent tygodnika „Time Out”. Finborough Theatre 118 Finborough Road, SW10 9ED


|31

nowy czas | 07 (205) 2014

co się dzieje Skylight

Hot tickets – jak mówią tubylcy. Elektryzujący duet Bill Nighy i Carey Mulligan w inscenizacji intymnej, a jednocześnie zaangażowanej społecznej sztuki Davida Hare’a. On – bogaty restaurator, człowiek sukcesu, pełen arogancji i prawdopodobnie z niej wynikającego – uroku. Ona – nauczycielka pod trzydziestkę, w rozpadającej się szkole, w Thatcherowskiej Wielkiej Brytanii chronicznie niedoinwestowanej. Kiedyś byli kochankami, ale Kyra wyjechała, gdy o wszystkim dowiedziała się żona Toma. W trzy lata po jej śmierci, Tom odnajduje kobietę na zapuszczonym osiedlu na wschodzie Londynu. Zaczynają rozmawiać. I oboje zastanawiają się, czy po latach coś z tego może jeszcze być. Bo przecież tyle ich dzieli: wiek, poglądy polityczne. A jednak on zadał sobie, trud by ją odnaleźć... Z jednej strony jest sentymentalnie, z drugiej – Hare nie cofa się przed ostrym komentarzem społeczno-politycznym. Kierunek wyraźnie lewicowy.

statusu społecznego. – Trak-tuje go z takim respektem! Obraz namalowano z miłością i przywiązaniem do detali. To bardzo nas poruszyło – mówi kuratorka, Sarah Howgate. Praca Niemca zwyciężyła w tegorocznym konkursie BP Awards. Oprócz niej w National Gallery zobaczymy ponad pięćdziesiąt starannie wyselekcjonowanych przez jury prac. Zgłaszać się mógł każdy. Jest też akcent polski. Znajdziemy tu Dziewczynę w czerwieni autorstwa pochodzącej z Trójmiasta Anny Wypych. To akt stylizowany na malarstwo orientalistyczne. national Portrait gallery St. Martin’s Place Wc2

London Bridges

Wyndham Theatre charing cross rd, Wc2H 0Da

The Last Days of Limehouse Chinatown nie znajdowało się zawsze w okolicach Soho. Kiedyś napływowa społeczność z Chin mieszkała w bardziej ponurych zakątkach Limehouse. I to całkiem niedawno, bo pół wieku temu. Potem władze zdecydowały się przenieść mieszkańców dzielnicy do nowych, zwykle lepszych domów. A dzielnica chińska – zapewne bardziej autentyczna niż te dwie wypełnione turystami uliczki w centrum miasta. The Last Days of Limehouse rozgrywa się właśnie w tej dzielnicy. Widzowie przybyć muszą do nieco rozpadającego się ratusza. I obserwują – skazane na porażkę – starania niejakiej Eileen Cunningham, próbującej zachować dzielnicę przed zagładą ze strony pędzącej nowoczesności. Widzowie podążają za akcją z pokoju do pokoju, a klimat budują poumieszczane na ścianach zdjęcia, z których patrzą na nas mieszkańcy dzielnicy z owego czasu. Limehouse Town Hall 646 commercial rd, E14 7Ha

wystawy BP Portrait award

Mężczyzna pełen dumy i majestatu. Siedzi jak na tronie. Z tyłu – złote draperie. Jego wizerunek przypomina dzieła brytyjskich prerafaelitów albo mistrzów Renesansu. Ale tak naprawdę to bezdomny dorabiający myciem szyb samochodowych. Artysta Thomas Ganter spotkał go przypadkowo we Frankfurcie. I postanowił wydobyć z tego człowieka godność – niezależnie od

Fotografie, obrazy i filmy poświęcone londyńskim mostom: od dostojnego Tower Bridge, przez futurystyczny Millenium Bridge. To wszystko oglądać można na pierwszej tego rodzaju wystawie w Muzeum Doków. Nie da się ukryć: londyńskie mosty coś w sobie mają. Są na słynnych nokturnach Whistlera, przez jeden z nich T. S. Elliot przeprowadza swój tłum w Ziemi jałowej. Na innym swoje olśnienie przeżywa Wordsworth. Ta

wystawa to podróż przez czas: zmieniają się ludzie, ubrania i budynki wokół, ale mosty pozostają. – Londyn charakteryzuje się bardzo zagęszczoną zabudową. Ale kiedy wchodzisz na tutejsze mosty, nagle przed tobą otwiera się niesamowita przestrzeń. To chyba dlatego tak nas do nich ciągnie – mówi kurator Francis Marshall. Dużo tu przeszłości, ale jest też miejsce na przyszłość, bo w London Docks Museum zobaczymy też wizualizację mostu-ogrodu Thomasa Heatherwicka. – Gdyby ten projekt udało się zrealizować, byłoby to coś niesamowitego. Za jednym zamachem dostalibyśmy nowy most i nowy park – tłumaczy Marshall.

niej wędrówki: ku rzecze, gdzie się utopiła, pozostawiając nam Panią Dalloway, Fale i Do latarni. – Gdyby powiodła się któraś z jej dwóch wcześniejszych prób samobójczych, w historii angielskiej literatury ziałaby wielka dziura – mówi kuratorka i autorka biografii pisarski, Francis Spalding. To pierwsza w historii Narodowej Galerii Portretu wystawa poświęcona kobiecie, która za swojego krótkiego życia zdefiniowała literacki modernizm. national Portrait gallery St. Martin’s Place Wc2

Louis kahn

koniec lokalności, betonu wbijającego się klinem w krajobraz, anonsującego prymat „tu i teraz”. – Zależało mu na więzi ludzi z otoczeniem. Na tym, żeby nie tworzyć budynków, które mógłby stanąć gdziekolwiek – tłumaczy kurator Alex Newson. Wystawa zabiera nas na przykład do centrum Filadelfii, którą nasz bohater miał odnowić. I odnowił, choć tylko część jego pomysłów dało się zrealizować. Kahn trafił po prostu na złe czasy. Stany Zjednoczone lat sześćdziesiątych XX wieku zafascynowane samochodami nie były gotowe na koncepcje, które wymuszały wyrzucenie ich poza centrum. Dopiero dziś wiele miejscowości na Kahnowskie pomysły się nawraca.

London Docks Museum no. 1 Warehouse West india Quay, E14 4aL

Design Museum 28 Shad Thames, SE1 2YD

Virginia Woolf: Life and Vision

Spotkanie z alanem rusbridgerem

Portrety, zapiski z pamiętników, zdjęcia, pierwsze edycje książek – to wszystko przybliża nam postać Virginii Woolf: kobiety o dwóch twarzach. Z jednej strony – silnej, bardzo aktywnej pisarki i protofeministki. Z drugiej – kruchej osoby, co chwilę na skraju załamania nerwowego. „Nie mogę jej pomóc i nie sądzę, by ktokolwiek był w stanie. Nie spała od sześćdziesięciu godzin” – notował jej mąż w liście, który tu znajdziemy. Tak samo ważne, jak portrety Rogera Frya, Duncana Granta czy Vanessy Bell są tu właśnie napisane pięknym pismem listy (do przyjaciół i do wydawcy) czy fragmenty pamiętników. Piorunujące wrażenie robi drewniana laska, którą Woolf podpierała się podczas swojej ostat-

wykłady/odczyty

Jeden z najwybitniejszych architektów XX wieku jest bohaterem otwartej w Design Museum wystawy, która używa filmów, zdjęć i makiet, by pokazać najważniejsze prace Amerykanina: od budynku Zgromadzenia Ludowego w Bangladeszu, po kalifornijski Instytut Salka.To architektura dająca oddech: zainteresowana otoczeniem, historią i duchem konkretnego miejsca. Lata świetlne od promieniującego pewnością siebie brutalizmu ogłaszającego

Redaktor naczelny „Guardiana” – jednego z najstarszych brytyjskich dzienników, ostoi tutejszych liberałów – będzie mówił o wolności prasy w czasach kurczących się nakładów. Także o coraz większej komercjalizacji – uzależnienia wydawców od reklamodawców. Ale przede wszystkim – o czasach Wikileaks i Edwarda Snowdena. Z pewnością opowie nam też coś ciekawego o tym, jak do jego redakcji przyszli przedstawiciele rządu by komisyjnie zniszczyć twarde dyski zawierające nagrania Snowdena. Poniedziałek, 8 września, godz. 18.30 British Library Euston road nW1 2QP

LETniE kina W LonDYniE Lubisz upały i kino? W takim razie Londyn jest miejscem dla ciebie! Wieczorne kino pod gołym niebem? W stolicy Wielkiej Brytanii? Twórców kina pod chmurką kaprysy wyspiarskiej pogodny jakoś to nie zniechęcają. W tym roku wybór jest chyba jak dotąd największy. I dobrze się składa, bo akurat lato mamy wyjątkowe. Jakie opcje Londyn przedstawia kinomanom? Luna cinEMa zaprosi nas w wiele miejsc w całym mieście. Od Crystal Palace, przez Dulwich Park aż po serce City. W programie klasyka (Grease i Gladiator), ale też filmy zdecydowanie nowsze, takie jak Dark Knight (czyli czwarta część przygód Batmana) czy Captain Philips, który otwierał zeszłoroczny London Film Festival. Wszystko to potrwa aż do końca września, więc w ostatniej fazie przydadzą się pewnie oferowane przez obsługę koce. Coraz większą popularność kina pod chmurką najlepiej symbolizuje rozrastające się imperium roofToP fiLM cLuB. Zaczęło się od wschodniego Londynu, a dziś klasykę i kino familijne (Od Romea i Julii, przez Muppety po Dirty Dancing) oglądać można w czterech miejscach: w Shoreditch, Peckham, na Ealingu i w Stratford. A może do tria letni wieczór – piwo – kino dodać jeszcze czwarty składnik: rzekę? To możliwe dzięki fLoaTing cinEMa – kinu na ło-

dzi. Od 4 do 8 sierpnia przycumuje ona w Little Venice. 7 września z kolei przypłynie ku kanałom w Angel. Na trwającym tu Angel Canal Festival przedstawiony zostanie eksperymentalny film przygotowany przez wytwórnię Intrepid. Szczegóły – a także program – znajdziemy na stronie http://floatingcinema.info/. Czekają nas też plenerowe festiwale. Najbardziej znany to fiLM4 SuMMEr ScrEEn, odbywający się w zapierającym dech w piersiach otoczeniu neoklasycystycznego dziedzińca Somerset House. W letni wieczór wrażenia niezapomniane, a jeśli uda nam się oderwać wzrok od przepięknej architektury, na telebimie zobaczymy niedawnego zdobywcę Oscara dla filmu zagranicznego, czyli Wielkie piękno. Wzruszy nas Woody Allen ze swoją Annie Hall, nastraszy Roman Polański Dzieckiem Rosema-

ry, zaintryguje Francuzka Marion Cotillard podczas brytyjskiej premiery dramatu Two Days, One Night. Film4 Summer Screen trwać będzie od 7 do 12 sierpnia. Jedyny problem to bilety. Na tym etapie trzeba już raczej liczyć na zrządzenie losu w postaci przedseansowych zwrotów. Poczciwa sieć Everyman Cinema połączyła z kolei siły z zarządzającymi nieczynną, ale jakże malowniczą elektrownią na Battersea. THE PoWEr of SuMMEr. Wstęp darmowy od poniedziałku do środy. W pozostałe dni też nie zostaniemy zrujnowani. Cena: cztery funty. Coś dla siebie znajdą tu dzieciaki (Wreck It, Ralph), fani Wesa Andersona (The Darjeeling Limited) czy ekstremalnie niekompetentnych interpretacji More Than This Roxy Music (Lost in Translation). We wrześniu tradycyjnie More London Festival (3-26.09). Sztuka,

teatr, taniec i właśnie kino. Ci z nas, którzy przyjdą w okolice London Bridge, będą mieli między innymi okazję wyruszyć w podróż z Indianą Jonesem (Poszukiwacze zaginionej Arki), trzymać kciuki za oszukiwanego od dziecka Trumana zamkniętego w domu Wielkiego Brata (Truman Show), ale też zobaczyć, jak technika ożywia stare, dobre duńskie klocki (LEGO The Movie). Wreszcie, trzy dni pełne inwazji potworów z kosmosu i docierania tam, gdzie żaden człowiek jeszcze nie dotarł. DaYS of fEar anD WonDEr to przegląd filmów science-fiction na dziedzińcu szacownego British Museum. W programie pokazy: The Man Who Fell to Earth z niezapomnianą kreacją Davida Bowie, klasyk The Day the Earth Caught Fire oraz Flash Gordon – komiksowy pastisz z muzyką Queen. Przegląd trwa kilka miesięcy, ale do Bloomsbury zawita na trzy dni: od 28 do 30 sierpnia. Na koniec coś z zupełnie innej beczki. 17 września melomani wybrać się mogą na Trafalgar Square, by w ramach BP Big ScrEEnS zobaczyć transmisję z Royal Opera. Na ekranach zobaczymy Rigoletto. Wstęp darmowy!

adam Dąbrowski



Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.