nowyczas2013/189/003

Page 1

LONDON March 2013 3 (189) FREE ISSN 1752-0339

»4

CZAS NA WYSPIE

Woroniecki o Ognisku Moja propozycja jest zbliżona do tego, jak członkowie widzą przyszłość klubu. Ale nie sądzę, żeby wszyscy zdawali sobie sprawę z tego, jaki mamy skarb. Jeśli stracilibyśmy Ognisko, nie będziemy mieć już nigdy drugiej takiej możliwości.

CZAS NA WYSPIE

»7

Nauczanie to nie tylko przekazywanie wiedzy Lepiej jest uczyć studentów jak rozwiązywać problemy, niż uczyć ich o problemach już rozwiązanych – taką tezę postawił profesor Sir Leszek Borysiewicz, rektor Uniwerstytetu w Cambridge, podczas swojego wystąpienia w ramach Wykładów Jagiellońskich w Ambasadzie RP.

LUDZIE I MIEJSCA

»18

Polish Professionals Londyn, jesień 2005 roku. Po rozszerzeniu UE na Wyspy Brytyjskie wciąż napływa fala Polaków. Młody i spragniony kontaktu z podobnymi sobie „wyżej wykształco nymi” informatyk, zasiada do klawiatury komputera i na portalu londynek.net umieszcza post: Polish Professionals in London. Ktoś odpowiada: – Człowieku, tu nie ma profesjonalistów. Jesteś sam.

KULTURA

»23

Pokolenie – czy stracone? Podczas spotkań z młodymi autorami często słyszę pytania i uwagi: – Kim są i czym charakteryzuje się twórczość pisarzy pokolenia lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych? – Nigdy o nich nie słyszeliśmy, nie są w Polsce promowani, ich twórczości nie omawia się ani w szkołach, ani na wydziałach filologicznych..

fashion culture »16

» 30


2|

marzec 2013 | nowy czas

” listy@nowyczas.co.uk

12

£30

£60

Drogi Czytelniku, wesprzyj gazetę! Imię i Nazwisko........................................................................................ Adres............................................................................................................ ........................................................................................................................ Kod pocztowy............................................................................................ Tel................................................................................................................. Liczba wydań............................................................................................ Prenumerata od numeru....................................................(włącznie)

Prenumeratę

zamówić można na dowolny adres w UK bądź też w krajach Unii. Aby dokonosć zamówienia należy wypełnić i odesłać formularz na adres wydawcy wraz z załączonym czekiem lub postal order Gazeta wysyłana jest w dniu wydania.

Czeki prosimy wystawiać na: CZAS PUBLISHERS LTD.

63 Kings Grove London SE15 2NA

63 King’s Grove, London SE15 2NA Tel.: 0207 639 8507, redakcja@nowyczas.co.uk, listy@nowyczas.co.uk REDAKTOR NACZELNY: Grzegorz Małkiewicz (g.malkiewicz@nowyczas.co.uk); REDAKCJA: Teresa Bazarnik (t.bazarnik@nowyczas.co.uk), Jacek Ozaist, Daniel Kowalski (d.kowalski@nowyczas.co.uk); WSPÓŁPRACA REDAKCYJNA: Lidia Aleksandrowicz, Krystyna Cywińska, Adam Dąbrowski, Włodzimierz Fenrych, Mikołaj Hęciak, Julia Hoffmann, Andrzej Krauze, Marta Kazimierczak, Robert Małolepszy, Grażyna Maxwell, Wacław Lewandowski, Michał Opolski, Bartosz Rutkowski, Sławomir Orwat, Aleksandra Ptasińska, Wojciech A. Sobczyński, Agnieszka Stando

DZIAŁ MARKETINGU: tel./fax: 0207 358 8406, mobile: 0779 158 2949 marketing@nowyczas.co.uk Marcin Rogoziński (m.rogozinski@nowyczas.co.uk), WYDAWCA: CZAS Publishers Ltd. © nowyczas Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść zamieszczanych reklam i ogłoszeń oraz zastrzega sobie prawo niezamieszczenia ogłoszenia.

Droga Redakcjo, artykuł „Polska wódka w brytyjskim parlamencie” [NC, luty, nr 188] informuje o nawiązaniu współpracy organizacji Polish Professionals in London z posłem Partii Konserwatywnej Danielem Kawczyńskim, który objął nieformalny patronat nad inicjatywą tego stowarzyszenia, mającą na celu zmienianie wizerunku Polaków na Wyspach Brytyjskich. Należy się cieszyć z zaangażowania posła Kawczyńskiego (pochodzenia polskiego), który najwyraźniej próbuje zbliżyć polską społeczność do spraw brytyjskich, czego dowodem jest jego list do ministra spraw zagranicznych Radosława Sikorskiego. W liście tym podkreśla szczególnie przychylne nastawienie rządu angielskiego do spraw polskich w czasie negocjacji Traktatu Wersalskiego w 1919 roku. Dobre intencje posła Kawczyńskiego niestety mijają się z faktami historycznymi i jak widać, znajomość faktów tego okresu nie jest mocną stroną posła. Ówczesny premier angielski Lloyd George zasłynął ze swego wyjątkowo nieżyczliwego ustosunkowania do postulatów Polski. Przypisuje mu się nawet powiedzenie, że przyznanie Śląska Polsce, to jak danie małpie zegarka. A jego minister spraw zagranicznych Lord George Curzon był autorem tak fatalnego dla Polski wyznaczenia jej granic, tzw. Linii Curzona. To były dawne czasy. Co prawda nie tak dawne czasy też pozostawiły głębokie urazy, ale wierzmy, że przyszłość nie przyniesie nam kolejnych rozczarowań Z poważaniem WALERIA SAWICKA Szanowana Redakcjo, dużo piszecie ostatnio Ognisku Polskim. Mieszkam w Londynie od niedawna, i prawdę mówiąc nigdy wcześniej o tym miejscu nie słyszałam. Chętnie jednak poznaję nowe miejsca w Londynie, a szczególnie te, które związane są z naszą historią. Wybrałam się więc pewnego dnia na spacer do Hyde Parku, z postanowieniem, że przy okazji zobaczę ten piękny – jak go opisywaliście – budynek. Budynek, rzeczywiście imponujący, w ogóle cała ulica i okolica przepiękne. Aż duma bierze, że w tak pięknym i drogim miejscu Londynu jest nasz polski klub. Jakież jednak było moje zdziwienie, kiedy weszłam do tego budynku nie musząc się nikomu opowiadać. Klub niby prywatny, ale nie ma osoby, która by sprawdzała kto tam wchodzi. Weszłam, było pusto, nawet trochę głupi się poczułam. Coś chyba jest nie tak, skoro takie miejsce pozostawione jest bez żadnej ochrony. Czy rzeczywiście trzeba być członkiem, żeby do tego klubu chodzić? Z pozdrowieniami ANNA KuZAK

Czas jest zawsze aktualny Sławomir Mrożek

Pamiętajmy o zapomnianych W niedzielę 17 marca o godz. 20.00 w sali parafialnej polskiego kościoła na Devonii (2 Devonia Road, Islington, London N1 8JJ) odbędzie się premierowy pokaz filmu dokumentalnego „Cichociemni” i koncert polsko-brytyjskiej artystki Katy Carr na rzecz Funduszu Inwalidów Armii Krajowej, który od 1947 roku niesie pomoc weteranom AK mieszkającym w Polsce. Dokument „Cichociemni” (reż. Dariusz Walusiak, Mirosław Krzyszkowski), wypożyczony specjalnie na tę okazję z Muzeum AK w Krakowie, to niezwykła historia o elicie polskiego wywiadu i dywersji, bazująca na licznych archiwaliach i ukazująca najbardziej dramatyczne sytuacje i brawurowe akcje bohaterów. Jedne z ostatnich kadrów filmu dotyczą niewyjaśnionych do dzisiaj tajemnic, związanych z losem Cichociemnych, którzy zostali zamordowani w katowniach UB. Po projekcji Katy Carr zaśpiewa piosenki zainspirowane historią Polski, między innymi ze swojej najnowszej płyty „Paszport”. Trwająca przez cały marzec – jak co roku – kwesta jest organizowana we współpracy ze Stowarzyszeniem Poland Street. Wolontariusze tej organizacji oraz harcerze będą zbierać pieniądze po mszach niedzielnych przy polskich kościołach w Londynie – Ealing, Willesden Green, Devonia i Putney. Dla wielu weteranów Armii Krajowej i wdów po nich, los w Polsce okazał się okrutny. Żyją w ubóstwie i często brak im funduszy na zakup niezbędnych leków, pokrycie kosztów leczenia czy na naprawę przeciekającego dachu. Od 1986 roku Funduszu Inwalidów Armii Krajowej, którego przewodniczącym jest od lat Andrzej Sławiński zebrał ponad 425 tys. funtów na pomoc najbardziej potrzebującym kombatantom w kraju lub wdowom po nich. Pieniądze przyznawane są w oparciu o stan zdrowia i wysokość emerytury byłych żołnierzy AK. Wyboru osób, którym przyznawana jest pomoc, dokonują wspólnie kombatanci z Polski oraz zarząd Funduszu, co daje pewność, że pieniądze trafią do najbardziej potrzebujących. Datki wysyłane są potem do Polski przed Bożym Narodzeniem do księdza Mateusza Matuszewskiego, który przesyła je do weteranów przekazem pocztowym. Wesprzyjmy tę akcję i okażmy szczodrość tym, którzy podczas II wojny światowej poświęcali życie dla Polski. Datki można też przesyłać czekami wystawonymi na Fundusz Inwalidów AK i przesłanymi na adres: Fundusz Inwalidów AK, 238-246 King Street London, W6 0RF


|3

nowy czas | marzec 2013

czas na wyspie

Czas na ŚWIĘTA

Teresa Bazarnik

W dawnym polskim Londynie, najpopularniejszym wydarzeniem przedświątecznym były bazary. Przez wiele lat organizowane w Ognisku Polskim. W przygotowywaniu ich przodowały… Polki, czyli Zjednoczenie Polek na Emigracji. Organizacja wtedy bardzo prężna, wydająca nawet własne pismo „Głos Kobiet”, na którego łamach można znaleźć barwne opisy. Wielką atrakcją takich bazarów były wyroby artystyczne i wspaniałe wypieki oraz atmosfera, która temu towarzyszyła. Bazary Zjednoczenia Polek były wydarzeniem w kalendarzu życia emigracyjnego, którego nie można było pominąć. Oprócz tego, że były atrakcją nie tylko towarzyską, miały zawsze zbożny cel – zebrane fundusze były przeznaczane na pomoc tym, którzy jej najbardziej potrzebowali, Dlaczego nie była pani na kiermaszu Zjednoczenia Polek? Grała pani w brydża. Na drugim piętrze? To trzeba było zatrzymać się po drodze na pierwszym i za szylinga rzucić przynajmniej okiem. Dla czystego stwierdzenia, że Polki nie Marsjanki i swój kiermasz mają. I przegrała pani licytując szlemika bez atu? To za karę. Gdyby pani jednego szylinga wydała na wstęp, chore dzieci w Polsce miałyby o jedną parę pończoszek więcej, a pani dałoby to tyle zadowolenia, że karta zaraz by się do pani uśmiechnęła. A tak – szkoda… Tak. Był kiermasz… Cały dochód na paczki dla chorych Polaków w Wielkiej Brytanii i do Kraju, dla dzieci gruźliczych. To już tradycja. Tak jak do tradycji należy, żeby kiermasz otwierała jakaś osobistość łącząca czy pochodzeniem, czy stanowiskiem dwa elementy: polski i brytyjski… A w tym roku element polski łączył się z amerykańskim. Otwierała księżna Lee Radziwiłłowa. Tak, siostra Jackie Kennedy. Posiada dużo osobistego wdzięku i jest bezpośrednia, więc kontakt między nią a polską publicznością nawiązał się szybko. Niemało przyczyniła się do tego Zosia Treszkówna, lat trzy, ubrana po krakowsku. Jej towarzysz, niewiele starszy od niej Krzyś Sordyl, po góralsku. Po przemówieniach oglądanie stoisk. Jak co roku zobaczyłaby pani piękne rzeczy. Szczególnie polską ceramikę ludową. Dlatego też księżna Lee tyle tego kupiła… Obrazy? Naturalnie że były. I rzeźby… Naszych artystek. Bufet? Przecież to polska impreza, więc nie obeszłoby się bez ciastek i tortów. [„Głos Kobiet”, nr 8/1963]. Zwykle ustawiany był tradycyjne stoły wielkanocne przykryte białym obrusem z girlandami bukszpanu. Na stołach baranki, pisanki, bochny chleba, babki, pięknie przybrane mazurki, szynka, kiełbasy, chrzan. Dzielnych Polek (między innymi pani Wandy Prawdzic-Szlaskiej, Jadwigi Rybińskiej), które wypiekały w swoich domach po 100 baranków, babek i mazurków już nie ma. Ale w dzisiejszym Londynie pełno polskich sklepów, delikatesów, piekarni, wędliniarni, które mogłyby mieć swoje świąteczne stoiska. Może tradycja wielkanocnych i bożonarodzeniowych bazarów znów powróci do Ogniska? Można by kupić polskie przysmaki w jednym miejscu, spotkać znajomych? Nie da się wskrzesić tradycji ze wszystkimi jej elementami, gdyż wiele z nich dewaluuje czas. Ale dlaczego nie wskrzesić tych najlepszych? Ognisko Polskie mogłoby znów zacząć żyć, czerpiąc z tego co najlepsze w naszej polskiej tradycji. Drodzy Czytelnicy, zdrowych i radosnych Świąt Wielkanocnych!!!


4|

marzec 2013 | nowy czas

czas na wyspie

Jeśli sTracimy Ten skarB, JuŻ nigdy gO nie OdZyskamy Z Janem Woronieckim, Brytyjczykiem z polskimi korzeniami, właścicielem restauracji Baltic, który w głosowaniu członków klubu na prowadzenie restauracji w Ognisku Polskim odniósł spektakularne zwycięstwo, rozmawia Teresa Bazarnik

Jan, czy mógłbyś nam powiedzieć, jak wyglądałoby Ognisko twoich marzeń?

– Ognisko to przede wszystkim miejsce pełne członków – od dziewiątej rano do północy, z różnych środowisk polskich i angielsko-polskich. Do klubu przychodzą Polacy mieszkający w Londynie i odwiedzający Londyn, biznesmeni, ludzie ze wszystkich stron świata. Obecnie Ognisko jest martwe. Ma 400 członków, z czego ponad 200 dołączyło w ostatnich miesiącach i jeśli nic się nie zmieni, a Ognisko pozostanie skamieliną, reliktem przeszłości, odejdą. Ognisko musi zwiększyć liczbę członków, udostępnić w budynku więcej pomieszczeń na działalność klubową. Teraz klubowicze mogą korzystać z restauracji i od czasu do czasu z Sali Hemarowskiej. Potrzebna jest sala kinowa, czytelnia, biblioteka, pokój gier. To powinien być klub z prawdziwego zdarzenia. W programie powinny być koncerty muzyki – od klasycznej po jazz, pokazy filmów, różnego rodzaju przedstawienia, spotkania z artystami i pisarzami zapraszanymi z Polski. Ognisko powinno tętnić życiem. W jaki sposób restauracja prowadzona przez ciebie może w realizacji takiej wizji pomóc? Restauracja to tylko niewielka część klubu.

– Restauracja w Ognisku jest kluczowa. Jest to miejsce centralne, wokół którego prowadzona jest reszta działalności klubu. Bez dobrej restauracji nie jest to możliwe. Cóż, nawet jeśli to sobie wyobrazimy, to jednak dobra restauracja jest rodzajem spoiwa łączącego cały klub. Jeśli będę odpowiedzialny za restaurację, to swoją rolę widzę jako kogoś, kto

Przez lata zaniedbywane, przygotowywane do sprzedaży Ognisko Polskie w Londynie, bezcenny skarb mieszkających tu Polaków wszystkich generacji stoi przed wielką szansą zmian. Miejmy nadzieję, że spowodują one, że znów – jak przed laty – Ognisko zatętni życiem. Będzie domem i wizytówką Polaków, którzy z przyjemnością będą tam przebywać i z dumą zapraszać swoich brytyjskich gości Miejmy nadzieję, że zdeterminowani członkowie, świadomi tego, czym jest Ognisko, doprowadzą do wyboru komitetu, który będzie reprezentował ich interesy i będzie miał wizję prowadzenia tego miejsca w taki sposób, by jednocześnie mogło się utrzymać i służyć swoim członkom oraz ich gościom. Prowadzący przed laty w Ognisku swój teatr Marian Hemar mówił za Piłsudskim: „Albo będziemy wielcy, albo nie będzie nas wcale”. I oto właśnie chodzi w przypadku Ogniska. Jeśli nie uda się go prowadzić tak, że będzie ono świadectwem naszej wielkości – to nie będzie nas wcale – powiedziała po spektaklu „Hemar – Semper Fidelis” Barbara Dobrzyńska, autorka scenariusza, reżyser i aktorka biorąca udział w tym widowisku. Ci, którzy wiedzą, jak bezkompromisową postacią był ten Polak-ochotnik, mieli nadzieję, że duch Hemara – przywołany warszawskim spektaklem – ludzi obudzi. I tak się chyba stało. Ognisko należy do ludzi, do członków, a nie do sprawującego władzę nie wiadomo w czyim imieniu (choć niby powinno być oczywiste, że w imieniu członków) komitetu. Tenże właśnie komitet postanowił bez porozumienia z członkami i pod nieobecność przewodniczącej, że najlepszym rozwiązaniem na rentowność tego obiektu będzie wynajęcie restauracji angielskiej firmie, która urządzałaby tam swoje imprezy, a członkowie, mogliby być… gośćmi (nieproszonymi – jak dodał ktoś po spektaklu hemarowskim). Zdecydowana akcja członków, zwołanie nadzwyczajnego walnego zebrania i głosowanie nad dwoma ofertami prowadzenia restauracji nie pozostawiło cienia wątpliwości: – Chcemy mieć dobrą restaurację i klub dla siebie – powiedzieli członkowie. Nie chcemy być gośćmi w naszym Ognisku Polskim. Wybrano Jana Woronieckiego, który prowadząc niezwykle popularną restaurację Baltic (a wcześniej Wódkę), udowodnił, że wie, co znaczy dobre jedzenie, atrakcyjnie podane, miła obsługa, stylowe wnętrze, atmosfera serdeczności i gościnności. Miejmy nadzieję, że restauracja w Ognisku Polskim przy wytwornej Exhibition Road niebawem znów będzie posiadała takie właśnie atrybuty!

przyciąga nowych członków, kogoś, kto przyczynia się do stworzenia atmosfery i warunków, w których wszyscy dostrzeżemy potencjał klubu. W chwili obecnej jesteśmy w okresie przejściowym. W najbliższych dwóch, trzech latach sukcesywne zmiany muszą przekonać członków, że ten proces będzie kontynuowany i że obraliśmy właściwy kierunek. Nie możemy tylko zmodernizować restauracji, a wszystko inne pozostawić bez zmian. Musimy też wyjść na zewnątrz, informując o zachodzących zmianach, o nowej ofercie. Korzystając z nowoczesnych metod komunikacyjnych (e-mails, e-shoots, newsletters) powinniśmy docierać do potencjalnych nowych członków. W takich działaniach restauracja jest bardzo pomocna. W restauracji ludzie zostawiają swoje wizytówki, elektroniczne adresy przy rezerwacji… W restauracji powinny być zawsze dostępne formularze członkowskie. Dlatego restauracja jest tak ważnym miejscem strategicznym w pozyskiwaniu nowych członków. Bez pozytywnego i proaktywnego działania nie zwiększymy liczby członków. Czy rzeczywiście uważasz, że restauracja może przyciągnąć nowych członków?

– Kiedy przeglądam nasz system rezerwacji [w restauracji Baltic – red.] widzę, że jedna czwarta naszych gości ma polskie nazwiska. Większość z nich to ludzie wykształceni, pracują w City, w mediach, artyści. I co ważne, to jest młode pokolenie. I prawdopodobnie nigdy nie słyszeli o Ognisku…

– Zdecydowana większość nie słyszała. Ale jeśli nawet ktoś z nich był w Ognisku, to więcej tam nie wrócił.

Jan Woroniecki


|5

nowy czas | marzec 2013

czas na wyspie

Mówią, że nie jest to klub, do którego chcieliby wstąpić. Przypomina trochę dom starców. Proszę mnie źle nie zrozumieć. Mam wielki szacunek dla najstarszego pokolenia członków, są integralną częścią klubu, ale rzeczą kluczową jest pozyskanie młodego pokolenia.

Tamizą na ucztę do Bałtyku

W jaki sposób Ognisko może stać się atrakcyjnym miejscem dla nowych członków? Trudno sobie wyobrazić, że osiągnie standard porównywalny z angielskimi legendarnymi klubami z St James’s.

– Z moich przeprowadzonych rozmów wynika, że młodzi Polacy są bardzo patriotyczni, są bardzo dumni z bycia Polakami. Mogą narzekać na polityków, na sytuację w kraju, ale generalnie są bardzo dumni z Polski, dlatego jestem przekonany, że chcieliby pokazać swoim brytyjskim znajomym takie miejsce jak Ognisko, chcieliby mieć miejsce, gdzie można spotkać podobnie myślących, z podobnymi aspiracjami. Oni chcieliby mieć małą Polskę tutaj. Dobre jedzenie, kieliszek wódki, miła obsługa. Jestem przekonany, że chcieliby być częścią czegoś, co się tam dzieje, a nie tylko gośćmi restauracji. Dlatego tak ważne są pokazy filmów, różne imprezy kulturalne, spotkania z ciekawymi ludźmi, dyskusje, w których chcieliby uczestniczyć. Młodzi Polacy, których spotykam, bardzo interesują się kulturą, sztuką, muzyką. Nie widzę tu żadnego konfliktu ze starszym pokoleniem. Wiem, że starsi członkowie obawiają się, że ktoś taki jak ja przyjdzie i wszystko zmieni, cały charakter i atmosferę klubu. Chciałbym podkreślić, że nie mam takiego zamiaru, nie chcę wszystkiego wywracać. Chciałbym, żeby Ognisko stało się centrum polskiego-brytyjskiego życia w Londynie. W chwili obecnej, mówiąc delikatnie, nie mamy czym się chwalić, to miejsce nie jest źródłem naszej dumy, jest martwe. Jeśli ktoś idzie po raz pierwszy do Ogniska i wychodzi przekonany, że zobaczył to, co reprezentuje Polskę, to nie jest to najlepsza nasza wizytówka. Ale takie postrzeganie możemy wspólnie zmienić, wystarczy trochę ambicji i dumy, czego nam nie brakuje. Kiedy możemy spodziewać się pierwszych zmian?

– Nie chciałbym być niedyskretny, ale jest jeszcze wiele do zrobienia w istniejącej strukturze Ogniska i jego komitetu. Zebranie nadzwyczajne 24 lutego było pierwszym krokiem, pokazało determinację członków, którzy chcą pozytywnej zmiany, a nie wewnętrznej walki o władzę. Nie będzie to łatwe i szybkie. Ja osobiście nie mogę zaangażować się zanim nie będę przekonany, że komitet ma jednolitą wizję przyszłości Ogniska. Nie wyobrażam sobie współpracy z podzielonym komitetem, którego część członków jest przeciwna moim projektom. Nie wiem, kiedy stanie się to możliwe, ale istnieje pewna pozytywna energia wyzwolona dzięki zaangażowaniu członków klubu. Problemem jest dwuletni wymóg członkostwa, co uniemożliwia wybranie do zarządu przedstawicieli nowych członków. Skomplikowana jest też struktura zarządzania. Tutaj też powinny nastąpić zmiany. Potrzebny jest komitet rozumiejący potrzebę zmian, pragmatyczny, ze sprawnym mechanizmem podejmowania decyzji, komitet reprezentujący członków, dysponujący wiedzą na temat biznesu. To jest najbardziej krytyczny punkt na obecnym etapie, i te sprawy organizacyjne należy najpierw rozwiązać. Ja również mam sporo do zrobienia. Z mojej perspektywy najlepszym okresem na przeprowadzenie koniecznego remontu jest sierpień, miesiąc, w którym aktywność klubu jest najmniejsza. Daje to nam szansę uroczystego otwarcia klubu we wrześniu, poprzedzonego kampanią reklamową. Nie wyobrażam sobie przejęcia restauracji już teraz, w takim stanie, w jakim jest, bo w razie kontroli, kuchni grozi zamknięcie z powodów sanitarnych. Dlatego trzeba najpierw zrobić remont i otworzyć restaurację ponownie. Musimy też poczekać na kolejne zebranie nadzwyczajne w kwietniu. Na razie jest to początek zmian. Wszyscy z niecierpliwością czekamy na nowy czas Ogniska…

– Tak, i albo stanie się to teraz, albo nigdy. Jeśli nic się nie zmieni, większość nowych członków, którzy w pospolitym, patriotycznym, ruszeniu przystąpiła do klubu zrezygnuje, bo nie uzyska nic w zamian. Z drugiej strony musimy pamiętać, że Ognisko jest w trudnej sytuacji. Składki są niskie. Zgadzam się, że dla wielu osób jest to znaczna suma pieniędzy, ale jak na klub londyński, jest to niewielka opłata. W innych klubach, np. w Whites opłata wynosi 1000 funtów rocznie, klub liczy 5 tys. członków, zadowolonych członków, którzy w zamian dostają wiele. W Ognisku członkostwo kosztuje 120 funtów, ale członkowie praktycznie nic z tego nie mają. Ale nowi członkowie muszą też zrozumieć, że będzie to okres przejściowy i w najbliższym czasie nie mogą spodziewać się nie wiadomo jakich korzyści. Najpierw musimy poszerzyć bazę członkowską. Tysiąc członków płacących składkę 120 funtów rocznie daje 120 tys. funtów rocznie. Z roku na rok, przy realizacji takiego planu, powstanie solidne finansowe zabezpieczenie klubu, ale w ciągu pierwszych dwóch, trzech lat nie będzie łatwo, musimy się pomęczyć i nowi członkowie powinni to zrozumieć. Trzeba zatem o tym pisać, wyjaśniać ludziom, w jakiej sytuacji jest klub i co możemy wspólnie osiągnąć.

– Tak, ale mam nadzieję, że będzie to stosunkowo krótki okres, który spowoduje w klubie daleko idące zmiany. Czy zatem Woroniecki to najlepsze rozwiązanie dla Ogniska?

– Mój rywal Guy Rodger jest miłym i sympatycznym człowiekiem, i dobrym biznesmenem, niemniej uważam, że jego formuła biznesu nie jest odpowiednia dla Ogniska. Był przerażony, kiedy zorientował się w nastrojach, jakie zapanowały na sali 24 lutego. Jak przyjąłeś swoje zwycięstwo?

– Cóż, nie byłem zaskoczony… Chociaż, tak duża przewaga zobowiązuje. Może w tym było małe zaskoczenie. Moim zdaniem spełniam oczekiwania członków, moja propozycja jest zbliżona do tego, jak oni widzą przyszłość klubu. Ale nie sądzę, żeby wszyscy zdawali sobie sprawę z tego, jaki mamy skarb. Jeśli stracilibyśmy Ognisko, nie będziemy mieć już nigdy drugiej takiej możliwości.

Rozmawiała i z angielskiego przełożyła: Teresa Bazarnik

Uśmiechnięta kelnerka przynosi duży wiklinowy kosz z kilkoma rodzajami chleba – od pszennego, przez pełnoziarnisty, do razowego z nasionami słonecznika. Po chwili donosi masło, gruboziarnistą sól, korniszony, ćwikłę i już wiem, że w „Baltic” znają się na rzeczy. Samo wnętrze robi wrażenie, niepozorne wejście kryje za sobą ogromną, wysoką na dwanaście metrów, nowoczesną salę. Drewniane bele wspierające przeszklony sufit, mnóstwo naturalnego światła wraz z bielą ścian tworzą ciepłą atmosferę. Klientela najwyraźniej doskonale się tu czuje, większość stolików jest zarezerwowana i w ciągu zaledwie kilku minut restauracja jest pełna. Specjalnością „Baltic” jest kuchnia szeroko rozumianej Europy Wschodniej, od Polski przez Węgry aż po odległą Gruzję, Rosję, do centralnej Azji. Zaczynamy od barszczu z pasztecikiem i syberyjskich kluseczek z mięsem cielęco - wieprzowym. Brytyjskie podniebienie mojego współdegustatora nie dowierza smakowi barszczu: – To najlepsze zupa, jaką jadłem – mówi, i rzeczywiście, barszcz przeszedłby nawet test mojej mamy. W skali od jednego do dziesięciu – dziesięć! Pasztecik rozpływa się w ustach, podobnie jak syberyjskie plemeni. Nie jestem fanką mięsa, ale idealnie doprawione kluseczki same się bronią. Wyjątkowe duże, lekko podsmażone pierogi z twarogiem i ziemniakami są zdradziecko lekkie. Po zaledwie trzech sztukach zaczynam wątpić czy damy radę jeszcze cokolwiek zjeść. Polskie korzenie właściciela, słowiańska gościnność i umiłowanie jedzenia mają zdecydowanie przełożenie na wielkość serwowanych tu dań. Porcja mizerii na przykład spokojnie wystarczy dla dwóch osób. Chcielibyśmy spróbować sałatkę z kraba, pieczoną przepiórkę, tatar, bliny z kawiorem, baraninę, halibuta, dorsza z kaszą i wiele innych jeszcze dań z bogatego menu, ale żołądki zdecydowanie odmawiają nam tego szaleństwa. Deserem postanawiamy się więc podzielić. Makowiec (porcja dla King Konga) nie jest, ku mojemu zaskoczeniu, tradycyjną roladą ciasta drożdżowego z makowo-bakaliowym nadzieniem, ale smakuje niebiańsko. Mieszanka suszonych owoców w polewie oraz śmietana świetnie współgrają z intensywnym smakiem wilgotnego makowego ciasta. Koneser alkoholi byłby również w pełni usatysfakcjonowany, wybór wódek, piw i koktajli jest w barze imponujący. Bałtyk zdecydowanie polecam!

Agnieszka Siedlecka Cena obiadu na osobę około £20 - £25 z drinkiem. Pamiętajcie o doliczeniu 12,5 proc. service charge. Baltic Restaurant & Bar, 74 Blackfriars Road, London, SE 8 HA, stacja Southwark, linia Jubilee, www.balticrestaurant.co.uk, tel. 020 7928 1111


6|

marzec 2013 | nowy czas

nasze dziedzictwo na wyspach!

ANOTHER FORUM? ANOTHER MEETING? ANOTHER VOTE?

T

hings did not look pretty at the subsequent follow-up, well attended EGM of 24 June 2012. This time Ognisko members were bullied by set-up, hired ‘lawbsters’, planted about the stately Hemar Room, insisting perversely to all, that a “Vote of NO confidence” in fact meant, a ‘ Vote OF Confidence ‘(sic). Hmmm… a very curious dialectic. One that certainly did not go down well with the by then furious gathering. Many in the old Ognisko Executive Committee – probably the good ones – graciously accepted the vote, and bowed out. But a small clique, much to their shame, and discredit, have hung on…Jacek Korzeniowski (‘Vote of No Confidence’), Jaroslaw Kozminski, (‘Vote of NO confidence), Jerry Cannell, (‘Vote of NO confidence’), Jerzy Kulczycki, (‘Vote of No confidence’), Jerzy Jarosz (‘Vote of NO confidence), Wlodek Mier-Jedrzejowicz ( “Vote of NO confiedence”). And then we had co-opted Teresa Sawicka, and the ‘reinstated’ Marek Sawicki, the Executive Committee ‘husband and wife team’, both at one time already expelled from the Ognisko club by Andrzej Morawicz. Most seriously of all however remains the unresolved issue of the missing monies collected at this EGM from new members who paid for their membership cash– altogether some £2,000 to £3,000?

O

n 11th November 2012 there was the Ognisko annual general meeting (AGM). This also did not pass without rancour. There were members’s complaints over the ‘Wrobel eleven’. Eleven new members had paid their entry

WHO Cares WINS 82 PORTOBELLO ROAD, NOTTING HILL, LONDON W11 2QD tel. 020 7727 5025 Fax: 020 8896 2043 email: mmalevski@hotmail.co.uk

W

ell, Ognisko club members – old and new – are certainly getting value for money! At rates of £120 per annum, the price of just one ticket for a decent London opera, here at 55 Prince’s Gate SW7, (…just off Knightsbridge), month in, month out, you get everything. Farce, tragedy, cabaret, intrigue, comedy, rare interludes of serenity, and then back without ‘much ado’ to the high drama. It’s all here. Oh, what a show. It is called ‘Accountable Democracy’. And with all Polonia watching, sometimes spellbound, many even joining in the fun, it is undoubtedly the must-see show in town. The beauty of it all, is in observing the ‘unruly’ Poles, who having found their organized voice, are now in command of their destiny, acting within the framework of Democracy, fearlessly rediscovering a sense of identity, purpose, and unity. Fighting like lions, indeed Polish eagles, for their Polish heritage – the history rich, seventy-three year old Ognisko Polskie club, and the building. This wind of change sweeping through Ognisko today is representative of something very unique. It is protecting, nay guarding an unparalled era in Polish history, indeed World History! A Polish history on London’s soil, which saw the club’s doors opened on 16 July 1940 by the Duke and Duchess of Kent. The Nazi September 1939 blitzkrieg, invasion, and occupation of Poland was already an inescapable, horrific act. A Polish, political-military Government in exile, with a handful of stalwart international allies provided the only bulwark against the Hitlerite onslaught, and menace, and with it an intelligence service second to none. The courage, bravery, and indomitable will of the Poles, and her allies prevailed… Ognisko of course played her proud part. Today, of course the turning point came on 11 May 2012, at Barbara Hamilton’s 62 Stanhope Gardens, Ognisko coup. Here the 30-year rule, and crown of erstwhile Ognisko Chairman, Andrzej Morawicz, was given a severe, irrecoverable jolt. The crown was finally toppled off Morawicz’s head, and the throne kicked from under his seat – he formally resigned at the “No Sale”, 27 May 2012 EGM, (Extraordinary General Meeting), with the trouncing of the old guard, the die-hard wannabe sellers, of our prestigious, and beautiful 55 Prince’s Gate – when the vote of 88 to 3 went resoundingly against them !

FAW L E Y C O U RT O L D B O Y S

Committee to do nothing on the restaurant tender until her return from holiday, Florida. The divisive, ridiculous, ramshackle Executive Committee promptly, behind her back ‘vote’ in Guy Rodger, and his events-oriented Concerto group, (cf. The Mice will Play… when the Cat’s Away, Nowy Czas, January). Well, naturally all hell broke loose. This was no way to behave. The alleged irresponsible ring-leaders were, Marek Sawicki, his wife, Teresa Sawicka, and Barbara Arzymanow (who it clearly emerges should not even be on the Executive Committee, having failed to satisfy the club two year membership rule !).

S

“No Sale”, 27 May 2012

membership, but this was neither confirmed, nor had the eleven received their cards or invitation the the AGM. This had an adverse effect on voting. There was the unwarranted, un-procedural Arek Marczewski ‘show trial’. Some curiously delivered speeches on the need for Ognisko to take on the status of a charity. This with a fee-paying membership, and with club defined aims and rules, and no sign of a charity within sight. One felt it was a power/land-grab – one designed to give dangerous autonomy to a small, select group of trustees, who could again, soon, try and sell our club building. One smelt a rat here. And the smell was not Eau de Channel, or Parfums de Paradis. Amidst all this commotion, some would say pantomime, club member, Dr Andrew Rejman, managed bizzarely, to slip unnoticed onto the Executive Committee… In all, an unsatisfactory AGM, clumsily directed, advised on, by the Honorary Secretary, Wlodek Mier-Jedrzejowicz. But, the worst was over. Or so it seemed. The club building had been saved. Ognisko was alive again. The Jagiellonian University was embraced within the club. Some absolutely marvelous literary lunches and dinner talks were held: Lord Northbrook, (House of Lords reform); Sir John Madejski, (his life); Derwent May,(on novelist Marcel Proust); Celia Lee, (“Women at War”); Lady Colin Campbell, (“The Queen Mother”); Raymond Keene, (“Chess Masters”); Claire Mulley, (“The Spy who Loved”, on Krystyna Skarbek); Celia Sandys (On her grandfather “Sir Winston Churchill”); Lord Pearson (Europe – Out?). What an array of star subjects, what speakers! All skilfully organized by the dedicated duo of Barbara Hamilton, and Malgosia Lady Belhaven and Stenton. The talks are a huge hit with members’ and guests alike ! The Salon Literacki continued to hold poetry, music, and literary evenings at the club. Membership was growing. Funds were more than trickling into the club coffers. Some club rooms were being put to more effective use, a new library is constructed... And then a fresh nightmare … Like a bolt from the blue, just when it seemed we were set for calm waters, the issue of the restaurant tender exploded. It had been agreed that Jan Woroniecki of Wodka, and latterly Baltic restaurant fame, with an impressive 25-year track record, would be taking over at Ognisko. The chairman, Babara Hamilton instructed the Executive

o what to do ? Very quickly, and effectively an emergency Special General Meeting to vote for the Woroniecki or Concerto tender is convened for Sunday, 24 February 2013. Masterminded by Basia Hamilton and Malgosia Belhaven, the legitimately drawn up special meeting attracts astonishing member and public support. On the day itself there is high drama in the air. Even well-known Polish personalities such as actress Rula Lenska, and designer, businessman, Tomasz Starzewski take up the fight. And how effectively! In short, members wipe the floor with the pathetic Sawicki’s & Co. In a resounding victory for Jan Woroniecki, 131 votes to Concerto’s 32, the democratically-led result is conclusive. There are a few after meeting skirmishes; in one instance an irate member confronts time-waster Marek Sawicki saying; “Pan to JEST Cham…” – “Sir, you are BOORISH, an OAF.” So that was the end of it. Or so you would have thought. In a further twist, inexplicable pique, the Sawicki’s & Co., then go on, and oust Barbara Hamilton from her role as Chairman. This is all unforgivable. Even more inexplicably – they elect the out of touch, “vote of NO confidence”, frail and elderly 82-year old Mr Jerzy Kulczycki, as our ‘new’ Chairman! Talk about donkeys leading the lions… ! Which is why we are where we are today. Meanwhile, we learn that Ms Beata Zaborowska has given in her resignation, saying her position as Ognisko restaurant manageress/contractor is now “untenable”.

T

the Notice of a Special General Meeting (SGM), called for Sunday, 14 April 2013, at 14.00, by fifty three (53!) members, under Paragraph 13 (3) of the Club’s Aims and Rules, looks ominous, in fact extremely serious. It bodes badly for Executive Members: (1) Jerzy Kulczycki; (2) Jacek Korzeniowski; (3) Wlodzimierz Mier-Jedrzejowicz; (4) Marek Stella-Sawicki; (5)Teresa Stella-Sawicka; and (6) Barbara Arzymanow. The above six named are asked to “step down” from the executive committee with immediate effect, until their actions are “investigated” and “assessed” by the Ognisko Judicial Committee. The charge sheet against the six includes inter alia: being in office despite a “vote of NO confidence”; failing to call a members’ meeting to vote on the restaurant tenders; failing to negotiate the two bids for the “benefit” of Club members,and failing to “to ensure that members had ‘accurate’ and ‘truthful’ summaries” of the two bids. Further, that they the six aforementioned group, “…circulated in full knowledge INACCURATE INFORMATION to members.” Very serious ammunition to say the least. But it gets worse. ‘Hon Sec’ Włodek Mier-Jedrzejowicz it is alleged, instructed a lawyer without authority, and “falsely” obtained a cheque to pay (the said ‘solicitor’), from a Board Member ‘no longer authorized to sign cheques’ on behalf of Ognisko.” Well, at this juncture it may well be prudent to counsel caution. It only suffices to say that there is still, sadly, much corruption (financial, and otherwise), ready to emerge from under Ognisko’s already bloodied carpets. But that is all for another day… All one can say is, “LONG LIVE (THE NEW) OGNISKO – MOTHER OF ALL POLONIA HEARTS !”

Mirek Malevski Chairman, Fawley Court Old Boys/FCOB Ltd


|7

nowy czas | marzec 2013

czas na wyspie

Lepiej jest uczyć studentów jak rozwiązywać problemy, niż uczyć ich o problemach już rozwiązanych. To jedna z tez, jaką postawił profesor Sir Leszek Borysiewicz, rektor Uniwerstytetu w Cambridge, podczas swojego wykładu o znaczeniu i pozycji uniwersytetów w dzisiejszym świecie, wygłoszonego w Ambasadzie RP w Londynie 5 marca w ramach Wykładów Jagiellońskich

Nauczanie to nie tylko przekazywanie wiedzy Agata Baran

Polski Ośrodek Naukowy UJ w Londynie po raz kolejny zaprosił na Wykład Jagielloński, który w wieczór 5 marca zgromadził ponad stuosobowe grono zainteresowanych w Ambasadzie Rzeczypospolitej Polskiej w Londynie. Powoli staje się to londyńską tradycją, że najstarszy polski uniwersytet zaprasza na swoje wykłady, oferując możliwość poznania nieprzeciętnych współczesnych umysłów akademickich, zarówno z Polski jak i z Wielkiej Brytanii. Tym razem z gościnnym wykładem wystąpił Sir Leszek Borysiewicz, rektor Uniwersytetu Cambridge, który mówił o problemach, z jakimi zmaga się szkolnictwo wyższe, a także omawiał kierunki rozwoju współczesnych uniwersytetów. Profesor Borysiewicz zaznaczył, że współcześnie uczelnie wyższe powinny charakteryzować się wszechstronnością. Jako instytucje edukacyjne, realizują swoją misję pozwalając studentom zdobywać wiedzę i podnosić kwalifikacje. Jednocześnie ich zadaniem, jako instytucji badawczych, jest dokonywanie odkryć i prowadzenie badań w wielu dziedzinach: od filozofii po technologię, tym samym umożliwiając młodym ludziom wyjście poza dotychczasowy zakres posiadanej wiedzy i szersze spojrzenie na otaczający świat. Przyszłość uniwersytetów zależy w dużym stopniu od zachowania ich wolności i niezależności. Wśród obieranych przez studentów programów edukacyjnych prym wiodą kierunki ścisłe, które w dużej mierze zdominowały dyscypliny humanistyczne. Studenci dokonują takiego pragmatycznego wyboru przede wszystkim z powodu korzyści, jakie mogą odnieść po ukończeniu studiów, na drugim miejscu stawiając swoje zainteresowania i pasje. Studia, coraz bardziej podporządkowane wymaganiom rynku pracy, zaczęły tłumić kreatywność, umiejętność samodzielnego myślenia i szukania alternatywnych rozwiązań. Nauczanie nie powinno być tylko przekazywaniem wiedzy, ale przede wszystkim pomocą w sprecyzowaniu zainteresowań i ideałów oraz umożliwieniu ich dalszej realizacji. Instytucją, która stara się nie tylko nauczać, ale przede wszystkim rozwijać twórcze myślenie jest Polski Ośrodek Naukowy Uniwersytetu Jagiellońskiego w Londynie. Poprzez wspieranie działań badawczych polskich i brytyjskich naukowców związanych z Polską, PON stał się pomostem pomiędzy Wielką Brytanią a Polską, zacieśniając więzi obu narodów i popularyzując naukę i kulturę naszego kraju. Dzięki

współpracy ze znamienitymi polskimi ekspertami, a także brytyjskimi uczonymi polskiego pochodzenia, PON buduje z nimi trwałe relacje, a także wychodzi naprzeciw oczekiwaniom studentów, oferując nową jakość edukacyjną dla Polaków mieszkających w Wielkiej Brytanii. Organizowane przez PON UJ, przy współpracy z Polskim Uniwersytetem na Obczyźnie i Ogniskiem Polskim Wykłady Jagiellońskie gościły do tej pory Charlesa Crawforda, byłego ambasadora Wielkiej Brytanii w Warszawie; doktora Przemysława Żurawskiego vel Grajewskiego, eksperta do spraw stosunków międzynarodowych i obrony narodowej; a także doktora Richarda Butterwicka, historyka i wykładowcę University College London oraz prawnika i filozofa, profesora Zenona Bankowskiego. Coraz trudniejsze warunki na polskim rynku pracy zmuszają młodych ludzi do poszukiwania lepszego życia za granicą. Nierzadko wybierają oni Wielka Brytanię, która dzięki konkurencyjnemu rynkowi pracy, oferującemu dużo lepsze zarobki, stała się dobrym miejscem na odłożenie kapitału początkowego na rozpoczęcie życia w Polsce. Często jednak sezonowa praca zmienia się w stałą, a pobyt tymczasowy w „zostaję na dobre”. W ten sposób powstają nowe pokolenia Polaków mieszkających na Wyspach, którzy coraz aktywniej włączają się w życie społeczne i zacieśniają więzi z Brytyjczykami. Tym samym, istnienie instytucji takich jak PON, które popularyzują polską naukę i pozwalają na dalszą edukację w Wielkiej Brytanii stało się w tej chwili ważniejsze niż kiedykolwiek. Jedną z kwestii, z którą borykają się współcześni studenci jest problem odpłatności za studia. Wciąż rosnące czesne przekracza możliwości finansowe wielu Brytyjczyków, a dla młodych ludzi z Polski przybywających na Wyspy jest często barierą nie do pokonania. To powoduje ze Polacy nie podejmują lub nie kontynuują studiów rozpoczętych w Polsce wybierając łatwiejszą, nie wymagającą wykształcenia pracę, by po prostu się utrzymać. Chęci do nauki nie brakuje, nie ma natomiast możliwości finansowych na zdobycie pełnego wykształcenia. Będąc świadomym sytuacji materialnej Polaków mieszkających w Wielkiej Brytanii głównym celem UJ PON stało się rozszerzenie oferty edukacyjnej, dostosowanej do wymagań brytyjskiego rynku pracy. Profesor Borysiewicz w podsumowaniu swojego wykładu stwierdza, że co prawda istnieje siła i ogromny potencjał studentów, ale nie są one w pełni wykorzystane. Często ich pomysły, marzenia i idee zostają zastąpione teorią, którą trzeba opanować pamięciowo, według starej studenckiej zasady trzech zet: zakuć, zdać, a później zapomnieć. Po pięciu latach takich studiów

pojawiają się obawy czy nawet strach, że jako absolwenci mogą nie podołać wymogom, jakie stawia współczesny rynek pracy. Pozostaje nam tylko wierzyć, że współczesne uniwersytety nie będą wyłącznie przekazywać teoretycznej wiedzy o życiu, ale będą także uczyć, jak sobie w tym życiu dobrze radzić. Wykład profesora Borysiewicza oraz aktualna oferta edukacyjna UJ PON są dostępne na stronie www.pon.uj.edu.pl. Autorka jest stypendystką programu Erasmus, odbywającą staż w biurze PON UJ w Londynie.

as Imaging Ltd

ULOTKI - colour printers

SPECIALNA OFERTA DLA CZYTELNIKÓW

NOWEGO CZASU

5000 £55

A6 150 gram gloss! DRUK JEDNOSTRONNY. DRUK DWUSTRONNY

£65

Z gotowych do druku PDF / Tiff plików. Oferta ważna do 30.05.2013

asimaging@easynet.co.uk 21 Wadsworth Road - Unit 23, Perivale UB6 7LQ 020-899 77 222


8|

marzec 2013 | nowy czas

czas na wyspie

AnATOMiA uPAdKu w Londynie W końcu do Londynu dotarł ostatni film Anity Gargas „Anatomia upadku”, kolejny dokument śledczy autorki, która za realizację jej podstawowego obowiązku zawodowego, czyli zbierania materiałów i dochodzenia prawdy straciła pracę w TVP. Film pokazuje niszczenie dowodów przez Rosjan i blokowanie dochodzenia do prawdy. W Sali Hemarowskiej Ogniska Polskiego zebrało się około 200 osób, aby zobaczyć ten zakazany film.

Konrad Matyszczak

Tytuł „Anatomia upadku” współgra z ostatnimi słowami wypowiedzianymi w filmie przez dr. Kazimierza Nowaczyka: – W Smoleńsku państwo polskie upadło w błoto i klęczy do tej pory w tym błocie. Ilu z nas wyszło z tego błota, aby szukać prawdy? Ilu z nas walczyło i walczy o dobre imię oficerów, którzy – już dziś to wiemy – byli obarczani winą przez Rosjan i część polskojęzycznych mediów? Ilu z nas krzyknęło i zaprotestowało, gdy dopiero podczas ekshumacji przeprowadzanych ponad dwa lata po tragedii okazało się, że niektóre ciała ofiar z zaszytymi w nie śmieciami, ubrudzone błotem, były wkładane do czarnych worków, w kilku przypadkach nie do swoich trumien i pochowane nie w swoich grobach?

Tragikomedia Film „Anatomia upadku” brzmi czasami jak tragikomedia. Na przykład w wypowiedzi z grudnia 2012 roku przewodniczącego Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych Macieja Laska, który broniąc raportu Jerzego Millera i teorii „pancernej brzozy”, w którą rzekomo miał uderzyć polski rządowy Tu-154 powołuje się na – według niego na koronny dowód – że pod „pancerną brzozą” znaleziono części samolotu. Anita Gargas przedstawia zeznania świadka, który twierdzi, że części samolotu się tam znalazły bo... on je tam poznosił, gdyż były porozrzucane w promieniu kilkudziesięciu metrów. Już po zakończeniu prac nad filmem okazało, się, że dopiero 2,5 roku po tragedii polscy biegli wybrali się badać „pancerną brzozę” i do dziś nie mogą się zdecydować, na jakiej wysokości została przełamana. Ustalenia wahają się od 5 do 9 metrów. Obwodu brzozy w miejscu rzekomego ułamania... zapomniano zmierzyć. Jednak to nie wszystko – okazało się po 2,5 latach, że ostatni „koronny dowód”, na który powoływał się członek komisji Millera, obecnie szef KBWL także jest niewiarygodny. Według najnowszych informacji w ułamanej części drzewa znaleziono dużą liczbę elementów samolotu, których nie zauważyła nawet komisja MAK i co najbardziej niewiarygodne, część z nich miała ku ogromnemu zdziwieniu polskich biegłych kolor czerwony, podczas gdy skrzydło w miejscu rzekomego ułamania od uderzenia w brzozę było... całkowicie białe. Tragikomedią jest także wywiad z płk. Rzepą, który opowiada, w jaki sposób były zabezpieczone przed ingerencją Rosjan kluczowe dowody: czarne skrzynki samolotu, w tym nagrania rozmów z kokpitu, tzw. Cockpit Voice Recorder (CVR). Płk. Rzepa leciał ze Smoleńska do Moskwy samolotem wiozącym czarne skrzynki. Nie widział ich, bo były zapakowane w kartonowe pudełka. W Moskwie zostały zdeponowane w siedzibie MAK-u. Następnego dnia zabezpieczono je papierowymi plombami po przegraniu zapisów na twarde dyski. Łatwe do zmanipulowania cyfrowe kopie nagrań, na których pracowali specjaliści, w żaden sposób nie były zabezpieczone wieczorami i w nocy. Płk Rzepa nie chciał jednak ujawniać szczegółów. – To już kwestia MAK-u, to były ich komputery, oni mieli to u siebie – oświadczył. Akredytowany przy komisji MAK Edmund Klich wspomina w swojej książce, że Polacy nie badali wraku, a oględziny nic nie wnosiły, bo zostały tam wysyłane osoby, które nie znały się na budowie samolotów. W związku z tym na odprawach powtarzali tylko ustalenia Rosjan, bo nic innego nie potrafili powiedzieć czy to z braku wiedzy czy z bardzo ograniczonego dostępu do szczątków samolotu i jego urządzeń. Komisja Millera, utworzona i kierowa-

na przez polityków PO zakończyła swoją działalność i opublikowała raport nie tylko bez własnego badania szczątków samolotu i jego urządzeń, ale także bez wyników badań rzekomo przeprowadzonych przez Rosjan, gdyż Rosjanie odmawiali zarówno pełnego dostępu do wraku, jak i udostępnienia swoich rzekomo przeprowadzonych badań. Jak przyznaje w filmie Anity Gargas prof. Żylicz (były członek komisji Millera) Rosjanie – choć otrzymywali wszystko o co prosili – sami odmawiali na każdym kroku dokumentów, informacji i utrudniali oraz uniemożliwiali dostęp do materiałów dowodowych. Pomimo tego Donald Tusk i Bronisław Komorowski do dziś twierdzą, że państwo polskie zdało egzamin, a współpraca z Rosjanami była znakomita.

Służby w SmoleńSku Na lotnisku w Smoleńsku w chwili katastrofy nie było żadnego oficera Biura Ochrony Rządu ani żadnego żołnierza żandarmerii wojskowej zobligowanej do ochrony Szefa Sztabu Wojska Polskiego. Był za to Tomasz Turowski – super szpieg PRL, który za obecnych rządów PO w lutym 2010 został specjalnie przywrócony do dyplomacji i wysłany do Moskwy w celu przygotowania organizacji wizyt polskich przedstawicieli w kwietniu 2010 roku w Smoleńsku. Tomasz Turowski przez kilka lat działał jako szpieg w Watykanie, udając jezuitę. Był obecny na placu św. Piotra w chwili zamachu na Jana Pawła II. Zarówno 7, jak i 10 kwietnia z premierem Donaldem Tuskiem była w Smoleńsku Magda Fitas-Dukaczewska, prywatnie partnerka szkolonego w Moskwie byłego szefa Wojskowych Służb Informacyjnych, gen. Dukaczewskiego (według raportu z weryfikacji WSI przeszedł on w 1989 roku szkolenie GRU w ZSRS). Magda Fitas-Dukaczewska od 2007 roku jest tłumaczką Donalda Tuska. To ona najprawdopodobniej tłumaczyła najważniejsze rozmowy Donalda Tuska z Władimirem Putinem, w których doszło do tragicznych dla polskiej racji stanu ustaleń.

odeSzli w SmoleńSku W filmie „Anatomia upadku” wypowiada się m.in. żona gen. Franciszka Gągora, szefa Sztabu Generalnego, który wraz z Prezydentem RP Lechem Kaczyńskim oraz kilkoma innymi ważnymi osobami starali się uchronić Polskę przed działaniami Donalda Tuska w sprawie kontaktów z rosyjskim Gazpromem. Gen. Franciszek Gągor, na międzynarodowej konferencji „NATO – wyzwania i zadania” wskazywał, że NATO potrzebuje „prawa energetycznego”, aby radzić sobie z nowymi zagrożeniami spowodowanymi przez wykorzystywanie energii jako broni w konfliktach międzynarodowych. 2 kwietnia 2010 roku nawet „Gazeta Wyborcza” informuje, że najwięksi przeciwnicy umowy gazowej i zwolennicy bezpieczeństwa energetycznego Polski zginęli w Smoleńsku. Donald Tusk porozumiał się w 2010 roku z Putinem i pomimo protestów UE, której odmówił ujawnienia szczegółów umowy, podpisał porozumienie, na mocy którego umorzono Rosjanom 1,2 mld złotych długu, znacznie zmniejszono im opłaty za przesył gazu (ze średniej 300 mln zł rocznie na stałą opłatę 21 mln zł rocznie) oraz przedłużono o kilkadziesiąt lat umowę na gaz po cenach najwyższych w Unii Europejskiej.

NieprzeSłuchaNi świadkowie Anita Gargas w swoim filmie pokazuje relacje świadków, którzy do tej pory nie byli przesłuchiwani, jak np. Nikołaj Szewczek – kierowca autobusu, który zaklina się, że widział przelatujący samolot z kołami w dół w miejscu, w którym według członków komisji Millera i rosyjskiej komisji MAK samolot leciał kołami do

góry. Kolejni nieprzesłuchani świadkowie wskazywali, że widzieli i słyszeli wybuchy, gdy polski Tu-154m był jeszcze w locie. Widzieli także mnóstwo mniejszych i większych części samolotu porozrzucanych na kilkaset metrów od miejsca katastrofy, gdzie nie powinno ich być. Części te nie zostały nigdy uwzględnione w protokole z oględzin miejsca tragedii stworzonego rzekomo przez komisję MAK oraz w raportach komisji Jerzego Millera (komisja Millera nigdy nie stworzyła własnego pełnego protokołu oględzin miejsca zdarzenia, pomimo wielu próśb nie otrzymała go też od Rosjan). Nie zostały także zauważone przez polskich prokuratorów, którzy przyznają w filmie, że nie chodzili po całym terenie katastrofy, gdyż... wymagało to zgody Rosjan. Los śledztwa smoleńskiego został przesądzony w pierwszych godzinach po katastrofie, gdy Rosjanie wkroczyli na teren, gdzie leżały szczątki polskiego samolotu rządowego i zaanektowali czarne skrzynki. Gdyby Ambasada RP w Moskwie wyegzekwowała od Rosji uznanie samolotu i terenu katastrofy za eksterytorialne, polskie służby przejęłyby główne dowody – skrzynki i wrak. Formalny zastępca Jerzego Bahra, ówczesnego ambasadora RP w Moskwie, Piotr Marciniak, zeznał w prokuraturze wojskowej, że w pierwszych godzinach po katastrofie zorganizował w ambasadzie sztab kryzysowy. Jednym z pierwszych posunięć tego sztabu było zwrócenie się notą dyplomatyczną do władz Rosji o zabezpieczenie miejsca katastrofy. O tej niezwykle istotnej nocie nikt z rządu ani prokuratury dotychczas nie wspominał, choć dziś widać ogromną wagę pisma wysłanego przez polskich dyplomatów. Co się stało z notą wysłaną przez dyplomatów po naradzie zorganizowanej przez Piotra Marciniaka? Za wyegzekwowanie postulatów w niej zawartych odpowiedzialni byli ambasador Jerzy Bahr i minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski.

ukrywaNe dowody, pomijaNe fakTy O możliwym wybuchu jako przyczynie tragedii mówili także w filmie liczni eksperci. – Ukryto bardzo nieudolnie TAWS 38 (alarm systemu samolotu, który zapisuje m.in. położenie samolotu oraz jego najważniejsze parametry), gdyż nie zgadzał się on Rosjanom z komisji MAK i członkom komisji Millera w lansowanej przez nich teorii „pancernej brzozy”, która łamiąc 4,7-metrowy fragment skrzydła na wysokości 5 metrów nad ziemią doprowadziła do tzw. półbeczki (obrót wokół własnej osi) samolotu o rozpiętości skrzydeł 38 metrów, gwałtownej zmiany kursu samolotu i katastrofy. Co ciekawe, obie komisje zgodnie pomijają przedstawiony w filmie przez paralotniarza fakt, że tuż za „pancerną brzozą” znajdują się wysokie drzewa, które musiałyby ulec uszkodzeniu po uderzeniu Tu-154m w brzozę, gdyż znajdowały się na linii trajektorii lotu polskiego samolotu, wyznaczonej przez komisję MAK i komisję Millera. Według dr. Kazimierza Nowaczyka i prof. Wiesława Biniendy alarm TAWS 38 znajduje się w odległości i położeniu za brzozą, które wyklucza utratę skrzydła, półbeczkę i zmianę kursu w wyniku uderzenia w brzozę. Skrzydło zostało zniszczone, ale w okolicach TAWS 38 i najprawdopodobniej w wyniku precyzyjnego multipunktowego wybuchu. Świadczy o tym analiza kawałka skrzydła prof. Jana B. Obrębskiego. W październiku 2012 roku w czasie konferencji dotyczącej katastrofy smoleńskiej, na której obecnych było ponad 100 profesorów z Polski w tym ponad dwudziestu członków Polskiej Akademii Nauk, stwierdził: – Ten element został zniszczony, mogę nawet powiedzieć, że samolot został zniszczony w wyniku dobrze przygotowanej wielopunktowej eksplozji. Wszystkie elementy noszą ślady rozciągania, rozrywania, wręcz eksplozji. W wyniku rozciągania


|9

nowy czas | march 2013

czas na wyspie

Coraz więcej debat Lon dyń czy cy (mo wa o pol skim Lon dy nie) po lu bi li de ba ty po li tycz ne. Or ga ni zu ją je róż ne gru py, a spo tka nia cie szą się co raz więk szą po pu lar no ścią. Zna leź li rów nież spo sób na brak lo ka lu. POSK jest po dob no apo li tycz ny, eli tar ny, z ce na mi za po ro wy mi. Jak tak da lej pój dzie, w Sa li Te atral nej, zbu do wa nej tak du żym wy sił kiem emi gra cji (po li tycz nej, któ ra stwo rzy ła ośro dek apo li tycz ny?) od by wać się bę dą we se la, by naj mniej nie pol skie. O swo ją obec ność w Lon dy nie za dba ło w koń cu też śro do wi sko Pra wa i Spra wie dli wo ści. Z obec no ścią tej par tii by ło do tej po r y nie naj le piej. Dzię ki ak tyw no ści Ga brie la Li piń skie go to po wo li się zmie nia. W wy na ję tej sa li w Chi swick od by ło się pierw sze spo tka nie Ko mi te tu Lon dyń skie go PiS z po li ty ka mi tej par tii, po sła mi na Sejm Paw łem Sza ła ma chą i Ada mem Kwiat kow skim. Pa weł Sza ła ma cha jest z wy kształ ce nia praw ni kiem, co wi dać w je go sty lu upra wia nia po li ty ki. W spo sób rze czo wy i spo koj ny, bez nie po trzeb ne go skrzy wie nia par tyj ne go, po tra fił przed sta wić naj waż niej sze wy zwa nia, ja kie cze ka ją przy szły rząd w Pol sce. W sys te mie de mo kra tycz nym nie da się za be to no wać sce ny po li tycz nej – po kil ku la tach rzą dze nia do cho dzi do zmia ny. Pa weł Sza ła ma cha mó wił o błę dach po peł nio nych w ostat nich la tach głów nie w pro ce sach pry wa ty za cyj nych (nie tyl ko przez

obec ny rząd). Ta kim naj więk szym błę dem by ło po zby cie się sil nej ga łę zi prze my słu stocz nio we go. Cho ciaż po dob ny los spo tkał sil ny prze mysł stocz nio wy w Wiel kiej Bry ta nii, nie zna czy to, że był to naj lep szy wzór do za sto so wa nia w Pol sce, o czym świad czy na dal sil na po zy cja prze my słu stocz nio we go w Niem czech. Nie po ko ją cym zja wi skiem jest rów nież, zda niem po sła Sza ła ma chy, pry wa ty za cja sek to ra ban ko we go. W wy ni ku pry wa ty za cji 70 proc. sek to ra ban ko we go kon tro lu ją fir my za gra nicz ne, co po waż nie ogra ni cza moż li wo ści in ge ren cji pań stwa, szcze gól nie w cza sach kry zy su. Pol ska obro ni ła się wpraw dzie przed głów ną fa lą kry zy su, ale ban ki wpro wa dza ły iden tycz ne ogra ni cze nia kre dy to we, ja kie za sto so wa ły na Za cho dzie. Udział firm za gra nicz nych w sys te mie ban ko wym jest w in nych kra jach eu ro pej skich znacz nie mniej szy. W Wiel kiej Bry ta nii ten udział to oko ło 50 proc. Ta ki po dział da je znacz nie więk sze moż li wo ści ma new ru dla ban ku cen tral ne go. Ja kie PiS wi dzi roz wią za nie? Pa weł Sza ła ma cha prze ko ny wał, że rząd po wi nien ku po wać ak cje ban ków na ryn ku wtór nym. Uzu peł nie niem wie czo ru by ło wy stą pie nie Ada ma Kwiat kow skie go, po sła dzia ła ją ce go w ko mi sji sej mo wej ds. kon tak tów z Po lo nią. Po seł mó wił przede wszyst kim o ra dy kal nych zmia nach, ja kie mia ły miej sce w ubie głym ro ku, a

popękała powłoka ochronna tego elementu. Co więcej, nawet w jednym miejscu jest pokazane, że pozostało dziwne rozdęcie na połączeniach, można powiedzieć miejsca nitowanego, które musiało pochodzić od ciśnienia gazu. Najpierw gaz próbował ujść, te powiedzmy gazy po wybuchu próbowały znaleźć ujście…, rozchyliły, natomiast później wszystko nie wytrzymało i puściło”. Film Anity Gargas pokazuje także, że w raporcie Jerzego Millera sfałszowano ekspertyzę firmy SmallGIS wykonaną na podstawie danych satelitarnych na zlecenie Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie. W wersji pierwotnej czytamy: „Prawdopodobne strefy wybuchów o średnicy 14 i 9 metrów”. W wersji umieszczonej w raporcie Millera dokonała się cudowna zamiana na: „Prawdopodobne strefy pożaru…”. Jest to szokujące, zważywszy na fakt, że zarówno świadkowie będący na miejscu zdarzenia, jak i zdjęcia satelitarne nie przedstawiają w miejscu katastrofy żadnego leja, koleiny lub innego śladu charakterystycznego dla uderzenia w ziemię jako przyczyny destrukcji samolotu na tysiące części. Wybuch kadłuba tuż nad ziemią i niepozostawienie żadnych poza strefami wybuchów śladów wydaje się najbardziej prawdopodobną przyczyną całkowitego zniszczenia samolotu. Świadczy o tym również przedstawiona w filmie znakomita analiza dr. inż. Grzegorza Szuladzińskiego – cenionego w świecie eksperta w dziedzinie skutków wybuchów i działania materiałów wybuchowych. Symulacyjna, szczegółowa analiza zdjęć z miejsca katastrofy, szczególnie analiza pozostałości kadłuba i sposób jego zniszczenia wskazują, że wywinięcie na zewnątrz burt – jak to się zdarzyło w Smoleńsku – może nastąpić tylko i wyłącznie w wyniku eksplozji wewnątrz samolotu. W żadnym innym wypadku nie może się zdarzyć, aby obie burty były jednocześnie wywinięte na zewnątrz. W skrajnych przypadkach teoretycznie możliwe jest naturalne wywinięcie na zewnątrz jednej burty. Jednak w Smoleńsku – jak obrazują ogólnie dostępne zdjęcia – wywinięte były obie burty, co wskazuje jednoznacznie na wybuch.

MAteriAły wybuchowe nA SzczątKAch rządoweGo tu-154M Mimo tych ustaleń Maciej Laska, członek komisji Millera, obecnie szef Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych twierdzi, że w Smoleńsku nie doszło do wybuchu, gdyż nie ma charakterystycznych dla niego... wywiniętych na zewnątrz burt samolotu. Jednak to nie jedyne „zakłamywanie” rzeczywistości i oczywistych faktów dokonane przez członków komisji Millera i polską prokuraturę. W dokumencie Anity Gargas przedstawiona jest głośna sprawa artykułu prasowego „Trotyl na wraku Tupolewa” Cezarego Gmyza. We wrześniu 2012 roku po dwóch i pół roku od katastrofy polscy biegli po raz pierwszy wybrali się do Rosji, aby pobrać raz próbki ze szczątków samolotu na obecność materiałów wybuchowych. Choć Rosjanie twierdzili, że wykonali takie badania zaraz po tragedii, to pomimo wielu próśb i wniosków nigdy nie przekazali pełnych danych polskiej stronie. Polscy biegli wyruszyli do Rosji z nowoczesnymi przenośnymi urządzeniami (detektorami i spektrometrami) wykrywającymi ślady materiałów wybuchowych. Pobrano kilkaset próbek, które niestety zostawiono w Moskwie. Próbki te miały być wysłane później do Polski. Cezary Gmyz uzyskał od swoich informatorów wiarygodne informacje, że w trakcie badania w Rosji spektrometry wskazały wielokrotnie na wyświetlaczu ślady TNT (trotylu). Opisał to w tekście, który opublikowała „Rzeczypospolita” 30 października 2012: „(...)Urządzenia wykazały m.in., że aż na 30 fotelach lotniczych znajdują się ślady trotylu (...) Substancje te znaleziono również na śródpłaciu samolotu, w miejscu łączenia kadłuba ze skrzydłem. Było ich tyle, że jedno z urządzeń wyczerpało skalę. Podobne wyniki dało badanie miejsca katastrofy, gdzie odkryto wielkogabarytowe szczątki rozbitego samolotu.” W prywatnej rozmowie Cezary Gmyz przyznał, że znaleziono również ślady C4. Ładunek wybuchowy C4 jest nazywany uplastycznioną formą heksogenu (RDX). Dawid Setler, wieloletni korespondent w Moskwie i znawca ZSRS i Rosji napisał w swojej książce „The Rise of the

Posłowie Prawa i Sprawiedliwości w Londynie: drugi od lewej Paweł Szałamacha i Adam Kwiatkowski z działaczami Komitetu Londyńskiego PiS

do ty czy ły do fi nan so wa nia dzia łal no ści po lo nij nej przez wła dze kra jo we. Zda niem po sła Kwiat kow skie go do fi nan so wa nie w obec nej for mie jest upo li tycz nio ne. Ko mi sja se nac ka, od po wie dzial na wcze śniej za po moc fi nan so wą dla Po lo nii, dzia ła ła po za ukła dem rzą do wym, skła da ła się z przed sta wi cie li wszyst kich par tii. Obec nie do ta cje przy zna je MSZ, co jest ukła dem zdo mi no wa nym przez par tię rzą dzą cą. Spo tka nie z po sła mi by ło uda nym de biu tem Ko mi te tu Lon dyń skie go Pra wa i Spra wie dli wo -

Anita Gargas w Londynie

Russian Criminal State”, że w 1999 roku z zakładów i tajnej bazy FSB w Perm „zaginęły” nieokreślone dotąd ilości heksogenu (RDX). Jak wskazują zeznania zamordowanego przez Rosjan w Londynie A. Liwtinienki, heksogen (RDX) od 1999 roku był systematycznie używany za czasów Putina przez rosyjskie FSB do wysadzania bloków z ich mieszkańcami. Dzień przed publikacją artykułu powrócił do Polski właściciel gazety Grzegorz Hajdarowicz, który przerwał urlop, aby być w kraju przed publikacją. W noc poprzedzającą publikację, o godz. 1.30, właściciel gazety „Rzeczpospolita” wsiadł do samochodu i pojechał na spotkanie z Pawłem Grasiem, rzecznikiem prasowym rządu Tuska. Spotkanie odbywało się przy śmietniku przed blokiem rzecznika rządu. Początkowo już po publikacji rzecznik rządu zaprzeczał jakoby wiedział o planowanej publikacji tekstu o materiałach wybuchowych wykrytych na szczątkach polskiego Tu-154m. Jednak później zmienił zdanie i przyznał się do nocnego spotkania z właścicielem gazety. Niestety oboje nie zdradzili tematu rozmowy. Kilka godzin po publikacji tekstu prokuratura wojskowa zorganizowała konferencję, na której zaprzeczyła jakoby w Smoleńsku polscy biegli stwierdzili ślady materiałów wybuchowych. Płk Szeląg zrobił to jednak w dość pokrętny sposób stwierdzając: – Powołani biegli nie stwierdzili na wraku Tu-154m trotylu ani innego materiału wybuchowego. Jedenaście minut później dodał: –

ści. Ko lej ne bę dą oka zją do za po zna nia się z pierw szej rę ki z pro gra mem opo zy cji, któ r y czę sto tra ci na wy ra zi sto ści w zgieł ku prze ka zów me dial nych. Grzegorz Małkiewicz Wszy scy za in te re so wa ni mo gą śle dzić na bie żą co dzia łal ność ko mi te tu na stro nie: www. ko mi tet Pi Sw Lon dy nie.org In for ma cje moż na uzy skać pod nu me rem te le fo nu: 07404138137

Nie powiedziałem, że nie było trotylu, powiedziałem, że nie stwierdzono trotylu. Słowo „stwierdzono” jest kluczem do zrozumienia prokuratora Szeląga. Używa je, by zatuszować fakt wykrycia – według niego „stwierdza” się na koniec badań, we wniosku końcowym. W tym samym czasie Prokurator Generalny oświadczył, że nowoczesne urządzenia wbrew ogólnie dostępnym specyfikacjom technicznym nie wyświetlają poszczególnych nazw substancji wybuchowych i w trakcie pobytu w Rosji polscy biegli nie stwierdzili obecności materiałów wybuchowych na szczątkach polskiego Tupolewa. Oświadczenia prokuratury z dnia publikacji dało właścicielowi gazety „Rzeczpospolita” Grzegorzowi Hajdarowiczowi pretekst do zwolnienia Cezarego Gmyza, a także kilku innych dziennikarzy. Rozbito także zespół tygodnika „Uważam ,Rze” pomimo tego że Cezary Gmyz i jego koledzy potwierdzili zarówno rzetelność artykułu, jak i sposób zbierania informacji. Tymczasem pięć tygodni pózniej na posiedzeniu sejmowej komisji praw człowieka prokuratorzy jednoznacznie... potwierdzili informacje zawarte w artykule Cezarego Gmyza. Płk Jerzy Artymiak w obecności siedzącego obok i śmiejącego się płk. Szeląga powiedział: – Detektory użyte w Smoleńsku, niektóre z nich, wykazały na wyświetlaczu cząsteczki TNT. Na prośbę posłów o powtórzenie, płk. Jerzy Artymiak powtórzył: – Ależ panie pośle, urządzenia wykazały na czytnikach TNT, trotyl. Płk. Szeląg przestał się śmiać i dodał: – Urządzenie MO-2M ma wyświetlacz, na którym są zaprogramowane substancjie wybuchowe, w tym również trotyl, wyświetlając TNT. Na pytanie posła, czy wyświetlacz urządzenia wyświetlił trotyl, płk. Szeląg powiedział: – Tak, płk. Artymiak już o tym powiedział, oczywiście tak. Prokuratorzy dodali, że badania próbek, które przybyły po kilku tygodniach od pobrania w Rosji ,będą trwały nawet pół roku. Cezary Gmyz i zwolnieni dziennikarze nigdy nie zostali przeproszeni i nigdy nie zostali przywróceni do pracy.

Konrad Matyszczak twitter: @KonradGb pełny tekst na: www.nowyczas.co.uk


10|

marzec 2013 | nowy czas

nowy czas

felietony opinie

redakcja@nowyczas.co.uk 0207 639 8507 63 King’s Grove London SE15 2NA

Mój stan zawieszenia Krystyna Cywińska

2013

W każdej religii człowiek religijny jest wyjątkiem. Co sobie powtarzam na pocieszenie. Bo nie jestem religijna, czyli wyjątkowa. A skoro wyjątki potwierdzają regułę, należę do ogółu. Tych doktrynalnie niezbyt praktykujących, choć wyznających. A co wyznaję? Mistyczną czy mityczną przynależność do religii katolickiej. I dawno przestałam zgłębiać sens czy bezsens tego mego stanu zawieszenia. Między zwątpieniem w moje wyznanie, a wiarę w Matkę Boską.

Jakoś z tym żyję, uciekając się w chwilach rozterek w mantrę różańca. Zdrowaś Maryjo godzi mnie z życiem i łagodzi bunty. Hemar napisał: Polak katolik, z logiką beztroską, nie wierzy w Pana Boga tylko w Matkę Boską. W domu mego dzieciństwa zawsze panował Duch Święty. – A kto odrobi za ciebie lekcje? Duch Święty? – Kto za ciebie sprzątnie pokój? Duch Święty? A kto napali w piecach? Duch Święty? I czy Duch Święty natchnie cię do nauki tabliczki mnożenia? Nie natchnął. Może dlatego mało przekonujące było dla mnie niedawne stwierdzenie pewnego księdza, że to Duch Święty natchnął kardynałów do wyboru Niemca, Benedykta XVI, na następcę papieża Polaka. Duch Święty? Czy real politics? Polityczna mądrość konklawe kardynałów w imię pojednania narodów. Natchnionych podobno przez Jana Pawła II. Podejrzewam, że Duch Święty ma mniej do powiedzenia w wyborach papieży niż różne polityczne przesłanki. Tak bywało w naszym Kościele, w czasach dla niego niechlubnych. I tak zapewne będzie, z poprawkami, i teraz. A tymczasem komentatorzy i co trzeci gryzipiór wypisują różne domniemania i androny. W Anglii, kraju tradycyjnie antykatolickim, złośliwe, zgryźliwe i kąśliwe uwagi dotyczące Watykanu są na porządku dziennym. Ale jeden publicysta, James Dalingpo-

le, wyłamał się z tego chóru banałów. Napisał w „Dalily Telegraph”: Módlmy się o czarnego papieża. Byłby niczym manna z niebios dla chrześcijaństwa. Niechby konklawe wybrało kardynała Piotra Turksona, Ganijczyka. A no niechby. Bo wtedy w salonach lewackich intelektualistów w Islington czy Primrose Hill w Londynie czy w kantynach BBC zapanowałoby zdumienie i przerażenie. Czy teraz będziemy mogli krytykować i ośmieszać Kościół katolicki? Czy będziemy mogli szydzić z chrześcijaństwa? Ogólna konsternacja, ogólne załamanie. Bo oto intelektualistom lewackim wytrącono by z rąk miecz antyreligijny. Sierp i młot antykościelny. Kto by się teraz ośmielił jawnie krytykować i odsądzać od czci i wiary Kościół z czarnoskórym papieżem? Nie do pomyślenia. Niepoprawne politycznie. Nawet faszystowskie, i no – i nie daj Boże – rasistowskie. Strach pomyśleć. Kałamarze z żółcią lewacką by wyschły. Przez lata Kościół katolicki w tym kraju był szkalowany, opisywany jako homofobiczny, niedemokratyczny, patriarchalny, tradycjonalistyczny, wsteczny, gnuśny, skorumpowany, chciwy i pedofilski. Pasibrzuchy, rozpustnicy, żerujący na ludzkiej niedoli, niewiedzy i pobożności. Przodował w tym chórze dziennik „The Guardian”. Kiedy na tronie

apostolskim zasiadł Benedykt XVI – pisze James Dalingpole – otworzyły się wrota do popisów antypapieskich. Papież, były członek hitlerowskiej partii, papież niereagujący na księżowską pedofilię. A nawet, o zgrozo, papież przyzwalający na sprzedawanie w sklepie watykańskim dewocjonalii z kości słoniowej. Skandal ekologiczny!!! Papież niczym słoń w sklepie z porcelaną. No i co by teraz napisali ci antyklerykalni lewacy, gdyby na Tronie Piotrowym zasiadł Murzyn, no Murzyn – jak by go nie nazwać. Czarnoskóry papież, który zdaniem autora artykułu byłby w dodatku znacznie większym postrachem dla fundamentalistów islamskich. Bo ich lepiej zna, z własnych parafii w Afryce. Bo ich przejrzał w krajach Bliskiego Wschodu. Antykatolicyzm czy antychrześcijanizm to jedno, ale rasizm? Ta największa ze zbrodni ludzkości oprócz homofobii, w zrozumieniu lewicy. Wytrącono by jej armaty argumentów z rąk. Odebrano by jej narzędzie walki o tak zwaną moralność, sprawiedliwość i postępowość tak przez Kościół nękaną. Jeśli konklawe nie wybierze kolorowego papieża, będzie to oznaczało, że Duch Święty miał tam niewiele do powiedzenia. Bo Duch Święty powinien być natchnieniem do walki z lewicową dialektyką. Z opluwaniem wiary

małego, bezbronnego człowieka, uciekającego się o pomoc do Boga. A Bóg ma zapewne prawicowe poglądy. O Boże, spuść ten miecz, niech siecze i chłoszcze bezbożną skrajną lewicę. Taki jest duch, nie święty, ale świecko-religijny katolickiego autora tego artykułu w „Daily Telegraph”. Ale co by było, gdyby następnym papieżem został naprawdę czarnoskóry papież? Czy Kościół by się nie zachwiał w posadach? Do Polski czarnoskóry papież na pewno by się szybko nie wybrał. Bo mogłyby się posypać banany na papa mobile. Mogłyby się ukazywać małpie ruchy i odruchy. A większość ciemnego tłumu mogłaby jeszcze dostać małpiego rozumu. W każdej religii człowiek religijny jest wyjątkiem. Ale jest też produktem nauczania kościelnego, pouczeń nieraz dalekich od rozsądku i miłości bliźniego. Od poczucia sprawiedliwości i od prawdy o życiu i ludzkiej złożonej naturze. Kościół, matka nasza, nie jest bez skazy i zmazy. Ale należy się jej przywiązanie i wdzięczność za mistycyzm wiary, bo bez niej nasze życie byłoby trudniejsze do zniesienia. Nie jestem religijnym wyjątkiem. Mam świadomość grzeszności naszego duchowieństwa i własnego wątpienia w istotę wiary. Ale jestem też od chrztu w dzieciństwie katoliczką i taką pozostanę. Niezależnie od tego, kogo konkawe ogłosi moim papieżem.

Watykan III Żyjemy w ciekawych czasach. Gdy piszę te słowa świat z uwagą przygląda się temu, co dzieje się w Watykanie. Kamery światowych telewizji na bieżąco przekazują obraz z placu Św. Piotra, na którym od samego rana zbierają się wierni. Każdy chce tam być, widzieć biały dym wydobywający się z komina. Być tym pierwszym, który zobaczy nowego papieża. Nigdy wcześniej konklawe nie budziło aż takiego zainteresowania. Nie tylko dlatego, że ostatni papież ciągle żyje, ale przede wszystkim dlatego, że dzisiejszy Kościół katolicki znajduje się w bardzo trudnej sytuacji i od tego, kto zasiądzie na Tronie Piotrowym będzie zależało to, w którym kierunku pójdą zmiany. Jeśli oczywiście w ogóle do nich dojdzie. Co ciekawe: przyglądając się medialnym spekulacjom towarzyszącym wyborom nowego papieża można wyróżnić trzy trendy: europejski, amerykański i... katolicki. W zależności od tego, skąd pochodzi komentator, usłyszymy coś innego. W Europie przeważnie mówi się o tradycji Kościoła oraz potrzebie ciągłości. Jedynie na marginesie wspomina się o tym, że dzisiejszy Kościół katolicki uwikłany jest nie tylko w skandale wykorzystywania seksualnego dzieci, ale

również korupcje czy pranie brudnych pieniędzy. W Ameryce pytanie o to, czy nowy papież będzie w stanie sobie z tymi skandalami poradzić, jest pytaniem podstawowym. Zasadniczym. Ale w Ameryce wszystko jest bardziej polityczne, niż w rzeczywistości jest. Zupełnie jak w Polsce. Dopiero potem, na końcu, z dziennikarskiego obowiązku jakoby, podkreśla się, że przecież sam Kościół potrzebuje reformy, nowej ewangelizacji, świeżego powietrza... Przysłuchując się tym dywagacjom można szybko dojść do wniosku, że Watykan ma problem z publicznym wizerunkiem. A w dzisiejszych czasach to znaczy mniej więcej jedno – towar, jakim jest religia, sprzedaje się gorzej. Pytany przez CNN jezuita przyznaje, że w dzisiejszych czasach Watykan jak nigdy wcześniej potrzebuje reformatora. Tak jak Sobór Watykański wprowadził katolików do nowej ery w historii Kościoła, tak od tego konklawe zależy, czy będziemy świadkami narodzin Watykanu III – okresu, w którym Kościół otworzy się na świat i przestanie być utożsamiany jako europejski (połowa kardynałów wybierających nowego papieża pochodzi z Europy). Przed nowym papieżem czeka wiele

wyzwań: ławy w europejskich kościołach pustoszeją, w Ameryce co trzecia osoba, która urodziła się w katolickiej rodzinie przeszła do jednego z bardziej nowoczesnych, ewangelicznych kościołów. Jezuita przyznaje, że zmiana wizerunku jest kluczowa. Zbyt dużo ludzi uważa, że Kościół katolicki to kościół NO, w którym są same „nie”. Trzeba to zmieniać na „tak”, tylko wtedy mamy szansę na to, że ludzie znowu zaczną chodzić do kościoła. Wszystkie te wypowiedzi to jedynie spekulacje. Jak zawsze w takich sytuacjach, każdy ma wyrobione zdanie. I jak zawsze w takich sytuacjach, jest to polityczna gra, presja, bo przecież zawsze jest szansa, że któryś z wybierających kardynałów usłyszy wypowiedź w telewizji i weźmie to, co usłyszał, pod uwagę. Jest również szansa i na to, że nowy papież będzie z bardzo dalekiego kraju i wprowadzi nowego ducha w stare, grube watykańskie mury. Ktokowliek to będzie, już przeszedł do historii. Jako pierwszy w medialnych czasach papież wybrany po rezygnacji poprzednika.!

V. Valdi

nowyczas.co.uk


12 |

marzec 2013 | nowy czas

redaguje Roman Waldca

czas pieniądz biznes media nieruchomości

Druga największa firma turystyczna w Wielkiej Brytanii, Thomas Cook, jest w poważnych tarapatach. Właśnie ogłosiła, że zamyka aż 195 swoich biur podróży oraz zwalnia dwa i pół tysiąca pracowników. Wszystko w ramach trzyletniego planu restrukturyzacji, który ma jej zapewnić przetrwanie w tych trudnych czasach. Tylko czy w dzisiejszych czasach jest jeszcze miejsce na biura podróży?

COOK COOKED

Roman Waldca

O problemach firmy wiadomo było już od dawna. Ostatnie zwolnienia są jedynie kolejnym aktem desperacji jednego z największych europejskich operatorów turystycznych. Aż co szósty pracownik firmy dostanie wymówienie, niepewna jest również przyszłość tych, którzy pracują w centrali w Peterborough, Preston czy Accrington. W ramach tej restrukturyzacji firma już zdążyła zamknąć prawie 170 biur i zwolnić ponad tysiąc osób. Okazało się jednak, że to za mało i zmiany muszą być znacznie bardziej drastyczne. Powód? Zawsze ten sam: ludzie bardziej zaciskają pasa, mniej wyjeżdżają na zagraniczne wakacje. Ostatnio do tej listy dodano problemy z euro, wysokie ceny paliw oraz niepewną sytuację w Egipcie, Grecji i Hiszpanii – głównych kierunków wakacyjnych wojaży Brytyjczyków. Co prawda rzecznik prasowy zapewnia w wypowiedziach, że firma nie planuje zniknąć z rynku i dalej będzie można wybrać się do biura, by wykupić wakacje, jednak jego wypowiedzi brzmią bardziej, jak lista pobożnych życzeń. Zaledwie dwa lata temu firma zapewniała swoich udziałowców, że wszystko jest w porządku, a tymczasem okazuje się, że jej roczne straty sięgają prawie 590 mln funtów. By nie upaść, musiała pożyczyć 200 mln funtów, a zaraz potem zaczęła wyprzedawać swoje nierentowne hotele oraz stare, drogie w użytku samoloty. Peter Fankhauser, szef firmy zapewnia, że zmiany te spowodują, że Thomas Cook będzie firmą bardziej nowoczesną, przynoszącą dochody, która w dalszym ciągu pozostanie jednym z głównych pracodawców na Wyspach. Czy jednak cięcia budżetowe i otwarcie biur w niedziele i święta jest rozwiązaniem? Czy nie jest tak, że firma, której lata świetności przypadają na koniec lat pięćdziesiątych ubiegłego stulecia w obecnej formie jest już przeżytkiem i ma poważne problemy z odnalezieniem się na rynku zdominowanym przez tysiące stron internetowych, na których można wykupić wakacje nie tylko bez wychodzenia z domu, ale przede wszystkim znacznie taniej i szybciej? O ogromnym wyborze dostępnych ofert już nie wspominając? W restrukturyzacji firmy pomóc ma Harriet Green, która na stanowisku szefa grupy Thomas Cook (w 2011 roku Thomas Cook połączył się z

Co-operative Travel) zasiadła w maju ubiegłego roku. Po paru miesiącach pracy udało się jej pozbyć sięgającego ponad 1,5 mld funtów długu, głównie poprzez pozbywanie się nierentownych części holdingu : hoteli, samolotów, ale także całych zagranicznych oddziałów, np. w Indiach. Do grupy nie należy już też sporo z hiszpańskich hoteli.

TrochĘ hISTorII Thomas Cook miał niespełna 32 lata, gdy 9 czerwca 1841 roku wybrał się z miejsca swojego zamieszkania w Market Harborough do położonego nieopodal Leicester na ważne spotkanie. Były kaznodzieja był zdania, iż większość problemów w czasach wiktoriańskich spowodowana była alkoholem i jeśli tylko ludzie przestali by tak dużo pić i byli lepiej wykształceni, to odmieniłoby się ich życie. A przynajmniej trochę poprawiło. Tylko jak to zrobić? Jednym ze sposobów miało być właśnie podróżowanie. Wówczas było to jednak niesamowicie drogie i dostępne jedynie dla ludzi zamożnych. Na owym spotkanie Thomas zaproponował, że można by zorganizować wycieczkę: wynająć pociąg, zabrać ludzi na przejażdżkę i pokazać im trochę świata. Nawet, jeśli jest ten nieznany świat jest jedynie 12 mil od domu. Jego propozycja przyjęta została z uznaniem i już 5 lipca 1841 roku przeszło 500 osób zasiadło w otwartych wagonach specjalnie wynajętego pociągu do Leicester, by wybrać się w podróż, która dzisiaj określana jest przez historyków początkiem turystyki zorganizowanej w Wielkiej Brytanii. Wszystko za jednego szylinga. Było to wydarzenie bez precedensu. Po raz pierwszy w specjalnie wynajętym środku transportu znaleźli się pasażerowie, którzy wybierali się nie do pracy czy na zakupy, ale na zwiedzanie. Dla wielu była to nie tylko pierwsza podróż pociągiem, który w ówczesnych czasach był luksusowym środkiem transportu, ale również pierwsza oferta turystyczna. Co więcej, Thomas wydrukował również małe broszurki z opisem podróży, które dzisiaj uznawane są za pierwsze dostępne katalogi turystyczne. W 1855 roku Thomas posiadał już dobrze prosperujący biznes, który rozrastał się gwałtownie i po raz pierwszy zabrał swoich turystów na kontynent: do Francji, Niemiec, Belgii. Niecałe osiem lat później podróżować można było do Włoch czy Szwaj-

carii. Reszta świata nie musiała długo czekać. Jednak w wiktoriańskich czasach podróżowanie dla przyjemności było zajęciem ludzi bogatych. Dla większości było jedynie marzeniem. Dzisiaj firma nie jest w żadnym stopniu utożsamiana z luksusem. Wręcz przeciwnie – to biuro podróży dla mas. Jest drugim największym w Wielkiej Brytanii biurem podróży, który zatrudnia ponad 19 tys. pracowników. Do grupy Thomas Cook należą takie marki jak: Airtours, Club 18-30, Cresta, CruiseThomasCook, Direct Holidays, Elegant Resorts, Essential Travel, Flexibletrips, flythomascook.com, Gold Medal, hotels4u.com, Manos, Medhotels, Neilson, Netflights.com, Pure Luxury, Sentido, Style Holidays, Sunset, Sunworld Holidays Ireland, Swiss Travel Service, The Big Reunion, The Big Snow Festival, Thomas Cook, Thomas Cook Essentials, Thomas Cook Signature, Thomas Cook Tours and Thomas Cook Sport. Firma posiada własną linie lotniczą z 44 samolotami latającymi niemal na wszystkie kontynenty. Wydaje książki turystyczne i przewodniki.

KTo WINNY? Związki zawodowe zrzeszające pracowników Thomas Cook winą za trudną sytuację firmy obciążają zarząd, który – według nich – od dawna nie potrafił dostosować firmy do zmieniającej się sytuacji na rynku. – Firma potrzebuje oferty na miarę XXI wieku – twierdzą związkowcy. I mają w tym sporo racji, skoro podobnego zdania są klienci, którzy w internetowych komentarzach podkreślają, iż oferta firmy w żadnej sposób nie dorównuje dostępnej w internecie. Jest nie tylko droga – piszą na forach – ale również niesamowicie uboga, a hotele, które należą do grupy Thomas Cook, nie zawsze położone są w najlepszych miejscach. Klienci dzisiaj rzadko chcą mieszkać na uboczu, coraz częściej wolą centrum, gdzie coś się dzieje wieczorami. Co ciekawe, jeszcze innego zdania jest rynek. Akcje firmy zamiast spadać... rosną! Inwestorzy liczą, że firma ma szanse na przetrwanie, jeśli tylko uda się jej uporać z przynoszącymi straty oddziałami i zaproponować ofertę, która znowu przyciągnie rzesze turystów. Czy się uda? Zobaczymy. Z całą pewnością o Thomas Cook usłyszymy jeszcze nie raz. Oby były to dobre wiadomości.

migawki 17 PROC. Zykiem dzielą się pracownicy John Lewis oraz Waitrose, którzy w ramach bonusu otrzymają aż 17 procent rocznego wynagordzenia. Jest to równowar -tość dziecięciu tygodni pracy. Inni bardzo im zazdroszą. FUNT SPADA? Miesiąc temu pisaliśmy, że źle się dzieje z notowaniami funta wobec dolara i euro. Zaskoczenia nie ma, funt ciągle spada. Winne lepsze niż oczekwano wieści z rynków w Ameryce oraz Niemczech i Eurozonie. Niestety, brytyjska gospodarka ma problemy ze wzrostem. 24 OSOBY Tyle przeciętnie zgłasza się chętnych na jedną ofertę pracy w Wielkiej Brytanii. Jeszcze trochę trzeba poczekać na to, by sytuacja się poprawiła. Niestety. ŻYRAFA Z TESCO? Śieć Tesco zaczyna coraz częściej inwestować w biznesy spoza braży. Właśnie wydali 48 milionów funtów na sieć restaracji Giraffe. DOBRY SKANDAL Aż powand 20 tysięcy ludzi znalazło zatrudnienie w branży zajmującej się obsługą skandalu sprzedaży PPI, ubezpieczeń kredytowych, których nikt w sumie nie potrzebował. 100 MILIONÓW Za tyle reklamuje się Polska Wchodnia na świecie. Reklama: Co powiesz swojemu dziecku, kiedy zapyta, dlaczego nie zainwestowałeś w Polsce Wschodniej? robi karierę. Czyżby w końcu się udało?


14|

marzec 2013 | nowy czas

ludzie i miejsca

Królestwo rzeczy DAROWANYCH Niewątpliwie rację mają ci, którzy twierdzą, że Anglicy okradli połowę świata. Ale rację mają także ci, którzy mówią, że to właśnie Brytyjczycy rozwinęli dobroczynność na niespotykaną nigdzie indziej skalę.

Julia Hoffmann

Charity shops to forma działalności w Polsce nieznana, coś pomiędzy sklepem z antykami a lumpeksem i zbieraniną rzeczy różnych. Można tutaj kupić wazonik za pięć funtów, który na aukcji sztuki zostanie sprzedany za 500 funtów, i odwrotnie. Szczęśliwy posiadacz okazyjnie nabytej, zabytkowej w jego mniemaniu miniatury, może się nagle dowiedzieć od eksperta, że to przykład masowej produkcji, praktycznie bez wartości. Nic w tym dziwnego, pracownicy takich sklepów nie są historykami sztuki. Znają się za to doskonale na markach, metkach i trendach. Jedno z najstarszych i najbardziej zasłużonych londyńskich hospicjów, Trinity Hospice (z siedzibą w Clapham), jest właścicielem 21 charity shops. Ten przy Wilton Street, pięć minut od stacji Victoria, to właściwie już Pimlico. Tutaj ruch nigdy nie ustaje, a najczęściej jest spory tłok i gorączkowa praca. Dwa duże, ze smakiem zaaranżowane przez wolontariusza – projektanta wnętrz, okna wystawowe, co chwilę uzupełniane, przyciągają uwagę. – Często widzimy, że ktoś stoi przy oknie i gorączkowo rozmawia przez komórkę, a po godzinie wraca z drugą osobą i kupują coś drogiego – mówi Joanna, która od kilku miesięcy pracuje tu jako wolontariuszka „do wszystkiego”. – I wcale się nie dziwię, bo to naprawdę piękne rzeczy, które będą cieszyć nowego nabywcę przez wiele lat, a kosztują tu tyle, co jedna kolacja w eleganckiej restauracji. Worki, torby i paczki pełne darów spływają do sklepu nieprzerwaną falą, także w nocy – ofiarodawcy często zostawiają je pod zamkniętymi drzwiami. Za dnia ofiarodawcy wręczają swój pakunek sprzedawcom

Z okazji imienin Marszałka Instytut Józefa Piłsudskiego w Londynie i Biblioteka Polska POSK w Londynie zapraszają na promocję książki: Jerzego Kirszaka pt. „Generał

Kazimierz Sosnkowski. 1885-1969”

Patronat medialny:

Czytelnia Biblioteki Polskiej, 19 marca 2013 r., godz. 18

Worki, torby i paczki pełne daróW spłyWają do sklepóW charytatyWnych nieprzerWaną falą, także W nocy… lub wolontariuszom, często bardzo nieśmiało, a równie często z rozmachem, taszcząc pakunki z bagażnika luksusowego samochodu. Kiedy kierownik sklepu wstępnie przegląda nowości, nigdy nie wie, czy znajdzie za chwilę pięć par potwornie zniszczonych butów i dziesięć obtłuczonych kieliszków, czy może trzy sukienki od Calvina Kleina, o wartości 1000 funtów każda, które dotychczasowa właścicielka miała na sobie tylko raz. W ogólnym tłoku i zamęcie nikt nie wie, kto te sukienki właściwie przyniósł, ale chyba ta cicha Japonka w obdartych dżinsach. Za chwilę znajdą się na wystawie, wycenione na 150 funtów za sztukę, i możliwe, że tego samego dnia zostaną sprzedane. Przy rozładunku, selekcji i układaniu darów pracują w piwnicznym magazynie wolontariusze. Jest to ciężka fizyczna praca w kurzu i brudzie. Ofiarodawcy z reguły przynoszą ubrania wyprane i wyprasowane, ale w przypadku butów sprawa ma się inaczej, a jeśli worki zawierają np. wyposażenie likwidowanego domu niedawno zmarłej, starszej osoby – bywa różnie. Zdecydowanie czyste i pachnące są hałdy ubrań dostarczanych przez… pralnie! To rzeczy, które oddano do czyszczenia i nigdy nie odebrano. Generalnie jednak całe szkło, porcelana i wazony są ręcznie myte i czyszczone przez wolontariuszy, podobnie jak srebra i platery. – U nas na srebra poluje tzw. Najbardziej Stały Klient – mówi Joanna. – To niezły luzak. Kiedy go pierwszy raz zobaczyłam, krótko po przyjeździe z Polski, wpadłam w szok. Stał po drugiej strony lady, więc widziałam tylko jego górną połowę, ładne okulary, zadbane włosy, tweedową marynarkę, koszulę i elegancką muszkę. Kiedy jednak ruszył pomiędzy regały, osłupiałam. Spod marynarki wystawały wygniecione płócienne spodenki do kolan i owłosione łydki, a po podłodze klapały plastikowe japonki. Ale teraz już mnie nic nie dziwi, a nawet bardzo lubię za to Londyn! Oferta charity shop zależy od jego lokalizacji. Rzeczy skromne i zwykłe znajdziemy w sklepiku w robotniczej dzielnicy Willesden, luksusowe – w Kensington, Chelsea lub na Pimlico/Victoria. Ale nigdy nie wiadomo, życie pełne jest niespodzianek i zdarzają się cudowne przypadki. Tą myślą kieruje się wielu klientów, w tym także kolekcjonerów i łowców okazji. Stałymi gośćmi charity shops są także nałogowi oglądacze i sympatycy, dla których codzienne odwiedziny w sklepie i pogawędki są równie silną potrzebą, jak wypicie porannej kawy. Istnieje też gatunek łowców na grubego zwierza – to właśnie oni kupią sukienkę Calvina Kleina, torebkę firmy Gucci i XIX-wieczne luksusowe szachy z kości słonio-

wej. Wielka obfitość ubrań, butów, apaszek, czapek, kapeluszy i biżuterii przyciąga nie tylko Australijczyka, który właśnie zgubił walizkę, a przyleciał rano na wesele, ale także uczestników imprez przebieranych, gdzie np. obowiązuje na przykład strój w stylu lat 20-tych. Polowanie wciąga. Trudno oprzeć się nadziei, że może to właśnie dzisiaj wpadnie nam w ręce coś oszałamiającego! Tego samego zdania są sklepowi złodzieje, będący prawdziwą plagą charity shops. Kradną zarówno klienci, jak i wolontariusze oraz – całkiem często – nowo przyjęci, niesprawdzeni jeszcze etatowi pracownicy. Ci ostatni mają ułatwione zadanie, ponieważ to oni jako pierwsi selekcjonują dary. Mimo kradzieży, dochody tych sklepów są w Londynie olbrzymie i – co bardzo ważne, a w Polsce nie do pomyślenia – praktycznie nieopodatkowane. Wszystkie uzyskane ze sprzedaży pieniądze trafiają na konto instytucji dobroczynnej, do której należą sklepy. A biorąc pod uwagę obfitość rzeczy w kraju od setek lat przez nikogo nie plądrowanym oraz brytyjski etos oszczędzania, a zarazem skautowskiego dzielenia się z potrzebującymi, łatwiej można zrozumieć ten wielki, nieustający i budzący podziw przepływ dóbr i pieniędzy przez „sklepy dobroczynności”.

Trinity Hospice w Londynie W roku 2011 Trinity Hospice obchodziło swoje 120-lecie. Jego historia rozpoczęła się w 1891 roku, kiedy to wywodzący się ze słynnej bankierskiej rodziny pułkownik William Hoare ufundował dla umierających Hostel of God, ofiarowując na ten cel poważną na owe czasy sumę tysiąca funtów. Aby zebrać drugi potrzebny tysiąc, zamieścił w „The Times” ogłoszenie zachęcające do zbiórki pieniędzy. Odpowiedź czytelników była natychmiastowa. Już osiem lat później zakupiono budynek w Clapham wraz z dwuakrowym ogrodem, w którym Hospicjum działa do dziś. Do roku 1977 roku było prowadzone przez siostry zakonne, obecnie jest instytucją świecką. Patronują jej znakomite osobistości, z Księżną Kornwalii na czele. Każdego dnia Trinity Hospice zapewnia bezpłatną, profesjonalną i bardzo wszechstronną opiekę 28 pacjentom stacjonarnym, przebywającym w ośrodku w Clapham, oraz 400 pacjentom pozostającym w domach. Rocznie jest to około 2000 osób. Na rzecz Hospicjum pracuje 540 wolontariuszy, którzy co roku wypracowują 45 tysięcy godzin. Koszty świadczonej opieki i leczenia przez Trinity Hospice to 9,6 mln ntów rocznie, z czego niecałe 30 proc. pochodzi z budżetu brytyjskiej służby zdrowia (NHS). Ponad 6,2 mln funtów to pieniądze ofiarowane przez londyńczyków – w postaci darów rzeczowych i zbiórek pieniędzy, a także spadków zapisywanych na rzecz Trinity Hospice.


|15

nowy czas | marzec 2013

A jeszcze do niedawna było tylko marzenie…

W międzyczasie chodziłam również na wszelkie możliwe kursy opłacane przez władze lokalne, a później skończyłam NVQ3, który dawał mi uprawnienia do pracy na kierowniczych stanowiskach w placówkach z dziećmi. Chcę tutaj podkreślić, jże spotkałam się z dużą życzliwością lokalnych władz – mogłam zwrócić się do przydzielonego mi urzędnika z każdym pytaniem i zawsze mogłam liczyć na jego pomoc. Miesiące mijały, a dzieci nadal przybywało. Było mi naprawdę przykro, gdy musiałam mówić rodzicom, że nie mam miejsc. ale duże zainteresowanie było znakiem, by zrobić kolejny krok w stronę realizacji marzenia o przedszkolu, co czego potrzebny był mi budynek i pieniądze… i tu z pomocą przyszedł mój tata i ciocia, którzy zaoferowali wsparcie finansowe. W maju zeszłego roku rozpoczęłam poszukiwania pomieszczenia odpowiedniego na przedszkole. dzień w dzień dzwoniłam do agencji, sprawdzałam gazety z ogłoszeniami, ale niestety niczego nie mogłam znaleźć. W końcu znalazłam upragniony budynek, dzięki pomocy zupełnie nieznanych mi ludzi. Położenie placówki, jak również sam budynek, były idealne do rozpoczęcia działalności. O możliwość wynajęcia tego wspaniałego obiektu ubiegało się dziesięciu innych zainteresowanych. dzięki modlitwom i niesamowitemu szczęściu po długich miesiącach negocjacji zostałam wybrana jako najbardziej odpowiednia osoba do wynajęcia budynku. W końcu będę mogła otworzyć wymarzone przedszkole! Przede mną ogrom pracy: umowy, reklama, przygotowanie sal dla dzieci i remonty. i znowu z pomocą przyszli przyjaciele, znajomi i nieznajomi. darek służył poradą prawną, Marek zaprojektował ulotki i stronę internetową, asia to wszystko sprawdziła, a pan Mariusz wyremontował – a wszystko za zwykłe „dziękuję”. dzięki wsparciu wielu osób i ich wierze w moje możliwości wszystko stało się łatwiejsze.

Każdy z nas marzy. Marzenia mają różny zasięg i wielkość. Czasem są małe, czasem ogromne, ale wierzcie w to, że mogą się spełnić!

gdy miałam piętnaście lat, pierwszy raz powiedziałam mamie, że kiedyś otworzę przedszkole, gdzie dzieci będą się bawić i uczyć. Od tamtego czasu małymi kroczkami dążyłam do zrealizowania tego projektu. Już w liceum pracowałam jako wolontariusz z dziećmi niepełnosprawnymi, a po ukończeniu szkoły wybrałam studia pedagogiczne na Uniwersytecie im. adama Mickiewicza w Poznaniu. studiowałam pedagogikę specjalną. Podczas pierwszego roku studiów zaczęłam pracować jako nauczyciel języka angielskiego w przedszkolu w Poznaniu. to właśnie tam zauważyłam, jak szybko dzieci uczą się podczas zabawy i jak można im ułatwić start w życiu poprzez zainteresowanie ich światem i nauką o nim. W tym czasie zaczął we mnie kiełkować pomysł o wyjeździe za granicę. Miałam ułatwiony start, ponieważ moja mama już była w Londynie. Wzięłam urlop dziekański i dołączyłam do mamy. Postanowiłam, że tu zostanę. Zaczęłam pracować jako au pair w ascot, ale szybko zauważyłam, że nie umiem zgodzić się z rodzicem, który rozpieszczając swoje dziecko wyrządza mu krzywdę. Zrezygnowałam i znalazłam pracę w pubie, a potem w kafejce. Nigdy jednak nie porzuciłam mojego marzenia o pracy z dziećmi. Nie chciałam jednak próbować pracy w przedszkolu, bo uważałam, że mój angielski nie jest wystarczająco dobry. Za namową wspaniałych przyjaciół i rodziny postanowiłam jednak spróbować. Zapisałam się do agencji, która wysyła ludzi do przedszkoli na zastępstwa... W pierwszym przedszkolu, w którym pracowałam, poznałam niesamowitą kobietę. Pearl nauczyła mnie pracy nie tyle z dziećmi, co w przedszkolu. dała mi wiarę we własne możliwości i otoczyła życzliwoścą. to ona zauważyła, ze praca z dziećmi to moja pasja i dawała mi zadania wykraczające poza moje obowiązki. Po dwóch miesiącach pracy zostałam poproszona o pomoc w kolejnym przedszkolu, w stockwell, gdzie dostałam propozycję stałej pracy. Zrezygnowałam więc z agencji i zostałam zatrudniona w przedszkolu. Byłam bardzo szczęśliwa, że w końcu moja energia i zapał zostały zauważone i docenione. Na początku wszystko było ekscytujące. Uczyłam się co dzień nowych rzeczy i dawałam z siebie tyle, ile mogłam. Niestety z czasem okazało się, że mój zapał i energia wcale nie były tam potrzebne i mile widziane. Wszystkie pomysły udoskonalenia placówki, nowych zadań i zabaw dla dzieci napotykały na opór ze strony managera. szybko zauważyłam, ze w przedszkolu nie robiono nawet minimum tego, co powinno się robić. Nie dbano o rozwój dzieci ani wychowawców. Pracujący tam ludzie byli niezadowoleni i marudni, a ci którzy naprawdę chcieli coś zmienić, nie byli w stanie nic zrobić. W tym właśnie przedszkolu poznałam sylvię, której optymizm i zapał był codziennie przygaszany. sylvia przed przyjęciem pracy w przedszkolu pracowała jako childminder, czyli opiekowała się dziećmi we własnym domu. Postanowiłam też spróbować. sylvia zgodziła się zostać moją asystentką i pomogła zdobyć potrzebne informacje odnośnie przygotowania do tego zawodu. Chodziłam więc na kursy przygotowujące do wielu aspektów pracy we własnym domu i z dziećmi. Kursy były proste, informacje bardzo łatwo do przyswojenia. Znajoma właśnie wracała do swojego kraju i zwalniała idealny dom do prowadzenia takiej działalności, więc nie zastanawiając się długo podjęłam decyzję o jego wynajmie. gdy już zostałam zarejestrowana i miałam listę oczekujących dzieci, sylvia poinformowała mnie, że nie będzie mogła dalej ze mną pracować. Byłam zrozpaczona. Nie mogłam prowadzić tego sama, bo miałabym za dużo dzieci na jednego opiekuna. gdy już prawie się poddałam, mama zaproponowała mi pomoc. Moglam więć oddać się mojej pasji. Zabierałyśmy dzieci do muzeów, na wycieczki i do parku. dzieci mogły same podejmować decyzje dokąd pojdziemy lub co będziemy robić. słuchając dzieci i ich pomysłów utwierdziłam się w przekonaniu, że im więcej dziecku się pokazuje, i im wiecej się z dzieckiem bawi, tym jest coraz ciekawsze otaczajacego go świata. Pracujemy już razem ponad dwa lata i tworzymy świetny zespół. Po pół roku od rejestracji przyszedł czas na pierwszą inspekcję. Od razu zostałam uprzedzona, że ocenia się również doświadcze-

ludzie i miejsca

Budynek, w ktÓrym zuzanna czochralska otworzy w maju swoje przedszkole marzeń

nie w pracy z dziećmi, więc nie jest praktykowane przyznawanie najwyższej oceny nowo otwartym placówkom. Osoba wysłana przez Ofsted była bardzo pozytywnie zaskoczona naszą pracą i postanowiła dać nam najwyższą z możliwych ocen. Uprzedziła jednak, że będzie musiała o to walczyć z innymi inspektorami i że proces ten może trwać nawet do dwóch miesięcy. Nigdy nie dowiemy się, jak to się stało, że trzy dni później dostałyśmy certyfikat z najwyższą z możliwych ocen – OUtstaNdiNg. Była to niesamowita nagroda za włożony w to przedsięwzięcie trud, ale też wyróżnienie pokazujące, że rzeczywiście tworzymy środowisko, w którym dzieci czują się dobrze, rozwijają zainteresowania i uczą się życia.

Nadal jest bardzo dużo do zrobienia, a otwarcie już w połowę maja. W weekendy pracujemy z mamą po szesnaście godzin – sprzątamy, malujemy, przenosimy sprzęty i roznosimy ulotki. Następne weekendy będą wyglądać podobnie, ale wiemy, że każdy z nich zbliża nas do upragnionego celu. Moje marzenie o otwarciu przedszkola stało się realne dzięki ogromnej, bezinteresownej pomocy obcych ludzi oraz wielkienu wsparciu ze strony rodziny oraz przyjaciół. Mogę w koncu starać się dawać dzieciom najlepszy start. Kochani, dziękuję!

Zuzanna Czochralska


16 |

marzec 2013 | nowy czas

czas na modę

BEZ PRECEDENSU

S

obotni poranek, wietrzny i zimny. White House w pobliżu Ealing Broadway. Przy marmurowym bufecie kolejka po kawę. Od samego rana odbywają się sesje zdjęciowe projektu Fashion Culture. W holu baletnice w czarnych tiulach otaczają korowodem modelkę odzianą w asymetryczną, białą sukienkę. W salonie uwagę przykuwają kryształowe żyrandole i wielkie lustra. Sesja utrzymana jest w stylistyce mrocznej opowieści. Jej scenariusz przywodzi na myśl „Czarnego łabędzia” Aronofsky’ego. Opis poszczególnych scen-aktów powstał jako wspólne dzieło Kamili Siemiątkowskiej, Kasi Piechockiej, Gilberta Brauna oraz Pawła Niemczyka. W poniedziałek, prócz pogody i miejsca akcji, zmieniło się niemal wszystko. Przed bufetem znów kolejka, ale znacznie dłuższa. Przy wielkich oknach okalających bufet swoje stanowiska rozłożyły mistrzynie makijażu i fryzjerstwa. Dzisiaj główny dzień sesji fotograficznej. Płomiennowłosa Monika S. Jakubowska dokumentuje przebieg każdej sesji i pokazu Fashion Culture, tworząc czarno-białe reportaże przedstawiające kulisy pracy fryzjerów, stylistów i ich asystentów. W całym pałacu odbywają się równocześnie sesje zdjęciowe projektów czołowych polskich i brytyjskich młodych talentów. W gronie szczęśliwców znalazły się dwie projektantki z Polski oraz pięciu absolwentów sztuki ubioru z Central Saint Martins College of Art and Design. Po schodach z szarego marmuru docieram do lazurowej sypialni na drugim piętrze. Metaliczna muzyka w tak klasycznym otoczeniu sprawia niesamowite wrażenie. Zdjęcia swoich projektów ma tutaj GIGI Jeehyun Jung. Na chwilę przenoszę się w inną rzeczywistość. Projektantka, zapytana o to, co zainspirowało ją do stworzenia zielonej torebki-puzderka z dwoma plastikowymi żyrafami tworzącymi uchwyt na rękę, odpowiada krótko: – Pierwszy film Tima Burtona. Rzeczywiście, po dłuższej chwili widzę w strojach modelek tę lekką, fantazyjną absurdalność tak charakterystyczną dla tego twórcy. Po drugiej stronie korytarza, w nieco większej komnacie, odbywa się sesja innego twórcy. Jej gwiazdą jest Gemma Collins, uczestniczka paraolimpiady z 2012 roku. Gemma docenia ideę Fashion Culture jako pomostu między sztuką polską i brytyjską. Choć na co dzień

bliższa jest jej nauka i sport niż moda, podoba jej się to całe wielonarodowe zamieszanie, które tworzy się wokół projektu. – Tu każdy ma szansę kreować coś swojego – mówi. Tematem przewodnim innej sesji to wizualizacja wzajemnego oddziaływania Yin i Yang. Stylizacje Magdaleny Marciniak zostały uwiecznione przez fotografa Fabrice’a Jacobsa, który w swym obiektywie ukazał proste formy czarno-białych ubrań i zabawę światłem – zabieg ten pozwolił oddać prawdziwą naturę kontrastów pomiędzy modelkami a wnętrzem pałacu White House. Pojawia się Pola Pospieszalska, piosenkarka, wraz czworonogami, które także będą brały udział w sesji. Pola oraz jej towarzyszki, Victoria Eisermann i Anneka Svenska, założyły fundację K-9 Angels, zajmującą się pomocą dla porzuconych psów. Piosenkarka podkreśla, że projekt Fashion Culture podoba jej się ze względu na główne założenie, czyli przełamywanie barier w sztuce. – Według mnie nie powinny istnieć bariery dla żadnej dziedziny sztuki – mówi. Tymczasem w sali kominkowej odbywają się między innymi zdjęcia projektów Gabriela Bakalarza, absolwenta Central Saint Martins College of Art and Design. Tym razem dominuje prostota formy i głęboki turkus. W czasie zdjęć Gabriel poprawia jeszcze na modelce strój. – Musiałbym uszyć specjalnie dla niej, żeby nigdzie nic się nie marszczyło – wyjaśnia. Artysta z niecierpliwością oczekuje wiosennego pokazu, na którym zostaną zaprezentowane między innymi kreacje jego autorstwa. Druga edycja polsko-brytyjskiego projektu Fashion Culture z udziałem największych tego rodzaju uczelni na świecie – College London of Fashion i Central Saint Martins College of Art and Design z Wielkiej Brytanii – odbędzie się 6 kwietnia także w White House. W trakcie pokazów – przy dźwiękach muzyki Sabio Janiaka – zostaną zaprezentowane również kolekcje absolwentów Akademii Sztuk Pięknych z Łodzi, Krakowskich Szkół Artystycznych, a także Międzynarodowej Szkoły Kostiumografii i Projektowania Ubioru w Warszawie. Zwycięzcy będą mieli możliwość ubiegania się między innymi o praktyki oraz staże w renomowanych domach mody. W pierwszej edycji projektu Fashion Culture zwyciężyła Dominika Piekutowska-Swed, która obecnie studiuje w Central Saint Martins College w Londynie. Spotkanie poprowadzi Pola Pospieszalska wraz ze Stuartem Philipsem, a after party rozpocznie się koncertem John Altmana, brytyjskiego kompozytora. Projekt Fashion Culture zainicjowany i prowadzony przez Katarzynę KwiatkowskąDzialak jest platformą, która łączy różne dziedziny sztuki, takie jak fotografia, muzyka, sztuki wizualne czy taniec. Tegoroczna edycja projektu powstaje między innymi przy współpracy Ambasady RP w Londynie – honorowego partnera oraz Polskiego Komitetu Paraolimpijskiego. Przewodniczącą jury została ponownie wybitna polska projektantka Joanna Klimas. Co zatem wyróżnia Fashion Culture? Może to, że stawia na najwyższą jakość, ocenianą przez jury, w którym zasiadają znane osobistości ze świata mody i kultury. Może także


|17

nowy czas | marzec 2013

ludzie i miejsca

Artful Faces

Say Others: A musician classically trained in Warsaw F Chopin Academy of Music. Decided to continue his studies in Royal Academy of Music in London and won Witold Lutosławski’s scholarship. His violin playing featured in the film ‘Red Violin’ which won an Oscar for best music score. Recently composed an Oratorium Polish Odyssey for choir, orchestra and solists. A modest man. A good writer too. (see his NC article about Witold Lutosławski).

fakt, że młodzi artyści, pragnący zaistnieć na rynku, a nie posiadający możliwości finansowania swojego uczestnictwa w tego typu wydarzeniach, mogą spróbować swoich sił właśnie tutaj. Albo wreszcie wsparcie marketingowe i promocja, którą zapewnia nie tylko projektantom, ale także osobom pracującym przy pokazach i sesjach zespół PR z ramienia projektu. Siłą Fashion Culture jest właśnie entuzjazm, profesjonalizm i wysokie standardy pracy wszystkich zaangażowanych. Tu doskonale wyczuwa się oddanie sztuce i pragnienie stworzenia nowej jakości. Jak podsumował fotograf Piotr Apolinarski, uczestniczący w Fashion Culture od samego początku: – Projekt ten jest zupełnie unikatowy. Bez precedensu.

Says He: ‘Getting to Royal College of Music? It was easy, we had worse exams in the Polish music school. I couldn’t have paid for my studies tough, without Lustoławski’s generosity‘. ‘By the way, how much is this painting in POSK Galler y latest exhibition? I would like to buy it. Really, right now. I know it’s not the best, but I like the guitar’. ’ Say I: Great mop of black hair in the bes t tradition of romantic violinists (not counting Nigel Kennedy, unless he grows it…). He laughs ‘I know, I know it’s NOT a wig, promise…’ Bottom line: Lutosławski was never wrong choosing his scholars, being very thorough in looking through their compositions… Watch this space. Oscar of his own in future?

Natalia Szpurko, Fashion Culture Text & graphics by Joanna Ciechanowska Wię cej na stro nie: fa shion cul tu re.eu

w skrócie Ì Polacy zajmują ostatnie miejsce w światowej Lidze Dobrej Zabawy – wynika z badań portalu społecznościowego Badoo.com. Najlepiej na świecie bawią się Argentyńczycy. W Europie na pierwszym miejscu uplasowali się Hiszpanie. Częściej od nas bawią się Rosjanie, dwa razy częściej niż my z uciech życia korzystają Niemcy. Badanie Badoo ujawniło, że przeciętny Polak, dobrze bawi się tylko nieco ponad 5 (5,3) dni

w miesiącu, co plasuje nasz kraj na ostatnim miejscu rankingu, tak w skali europejskiej, jaki i światowej. Nawet zajmujący przedostatnie miejsce światowego rankingu młodzi Rosjanie bawią się prawie 7 (6,7) dni w miesiącu. Młodzi Argentyńczycy, którzy są liderami dobrej zabawy na świecie, bawią się trzy razy częściej niż Polacy – prawie 15 (14,8) dni w miesiącu lub co drugi dzień.

Najczęściej w Europie bawią się Hiszpanie. Pomimo trudnej sytuacji ekonomicznej ponad jedna trzecia (34,2%) młodych Hiszpanów uważa, że dobrze się bawi „prawie codziennie”, a przeciętny młody Hiszpan korzysta z życia 13 (12,9) dni w miesiącu. Nawet znani z ciężkiej pracy młodzi obywatele Niemiec bawią się 12 (12,1) dni w miesiącu – czyli ponad dwa razy częściej niż Polacy. – Wygląda na to, że my, Polacy, traktujemy siebie zbyt poważnie – mówi Matylda Setlak, konsultantka ds. PR, mieszkająca w Wielkiej Brytanii. – Na to składa się wiele czynników, takich jak nasza historia i doświadczenia – wojna, komunizm. Różnicę w mentalności zauważyłam natychmiast po przyjeździe do Wielkiej Brytanii. Brytyjczycy są nastawieni do życia zdecydowanie bardziej pozytywnie.


18 |

marzec 2013 | nowy czas

ludzie i miejsca

POLISH PROFESSIONALS Agnieszka Siedlecka

L

ondyn, jesień 2005 roku. Po rozszerzeniu Unii Europejskiej w 2004 roku na Wyspy Brytyjskie wciąż napływa fala Polaków. Mariusz Augustyniak, młody i spragniony kontaktu z podobnymi sobie „wyżej wykształconymi” informatyk, zasiada do klawiatury komputera i na portalu londynek.net umieszcza post: Polish Professionals in London. Ktoś odpowiada: – Człowieku, tu nie ma profesjonalistów. Jesteś sam. Sam jednak, jak się wkrótce okazuje, nie jest, gdyż w ciągu zaledwie kilku miesięcy kontaktuje się z nim ponad sto osób i w roku 2006 rodzi się organizacja Polish Professionals in London. W 2007 ma już statut i radę wykonawczą. – Mariusz był jednym z „ojców założycieli” – mówi Łukasz Filim, obecny przewodniczący Polish Professionals in London. Trzydziestoparoletni, uśmiechnięty menadżer w banku w City, w garniturze (ale na spotkaniu ze mną już bez krawata) – jakże odbiega od wizerunku Polaka, jaki z uporem maniaka pielęgnują niektóre brytyjskie media (polskie również). Spotykamy się w kawiarni obok St Paul’s Cathedral.

Co to jest PPL?

– Jest to organizacja skupiającą polskich profesjonalistów, którzy chcą poznać osoby o podobnych zainteresowaniach, rozwijać się zawodowo lub po prostu spotkać po pracy i porozmawiać po polsku – tłumaczy Łukasz. Mamy 200 członków i ponad 1100 sympatyków, stronę internetową i bardzo aktywny profil na Facebooku. Czy w związku z professionals w nazwie warunkiem członkostwa jest wyższe wykształcenie?

– Nie, professionals rozumiemy dwojako: jako osoby, które bardzo dobrze wykonują swój zawód, czyli są profesjonalistami w swojej dziedzinie, oraz z angielskiego – ludzie po studiach. Są wśród nas bankowcy, prawnicy, nauczyciele, przedsiębiorcy, architekci, inżynierowie, ludzie z branży budowlanej, księgowi, osoby pracujące w biurach. Nasza nazwa jednych odstrasza, drugich przyciąga. Wielką zaletą PPL jest jednak otwartość. Jeśli ktoś ma wykształcenie zawodowe czy średnie, pomysły i chęć do działania, to jest mile

widziany. Raz w miesiącu spotykamy się w pubie i przy drinku rozmawiamy praktycznie o wszystkim. Wielu naszych członków przyjaźni się, organizuje wspólne imprezy, wyjeżdża razem na urlop. Dzięki otwartej formie tych spotkań 30 proc. przychodzących na nie osób to za każdym razem nowe twarze. Bardzo nas to cieszy.

studiującym na uczelniach w Wielkiej Brytanii. Będę o tym opowiadał na VI Kongresie Polskich Stowarzyszeń Studenckich w Wielkiej Brytanii, który odbywa się w marcu na Warwick University.

Grupy projektowe będące filarami PPL-u, jak informuje mnie szef tej organizacji, to: F-stop – grupa pasjonatów fotografii, Globtrotters – dla podróżników, Polish Construction Club – zarówno dla architektów, inwestorów, jak i wykonawców. Jest też PPL-owe Koło Rowerowe, IT Londyn, Klub Inicjatyw Społecznych, Grupa Kulturowa, Grupa Biznesowa czy najmłodsze dziecko: Grupa Polityczna. Na pierwszym spotkaniu tej ostatniej pojawił się poseł Partii Konserwatywnej Daniel Kawczyński, który urodził się w Warszawie i w wieku sześciu lat wyemigrował do Wielkiej Brytanii. Liderem grupy jest Piotr Leśniak, doradca wicepremiera z Partii Liberalno-Demokratycznej Simona Hughesa. Celem grupy mają być działania służące poprawie wizerunku Polaka na Wyspach i lepsza integracja polskiej emigracji ze społeczeństwem brytyjskim.

A ty jesteś przewodniczącym już drugą kadencję…

Ręce pełne roboty.

–Tak, ale każda praca dobrze wykonana przynosi owoce. Naszym największym kapitałem są ludzie. To ludzie są siłą PPL-u. –Tak. Wszyscy poprzedni wrócili do Warszawy. Też się wybierasz?

– Nie, już byłem, studiowałem w Warszawie. Na razie się nie szykuję. Tu mi się podoba. Jestem menedżerem w banku w City, kieruję ludźmi i wiem, że trzeba być uważnym i słuchać, czego chcą. Przenoszę to na działanie w PPL. Wiem, co robię. Jak po krótce zdefiniowałbyś sztandarowe hasło twojej organizacji, jakim jest poprawa wizerunku Polaka w Wielkiej Brytanii?

– Wizerunek ten kreujemy własną postawą i przykładem. To jest bardzo proste: jeśli ten Łukasz z pracy jest fajny, to znaczy, że wszyscy Polacy są fajni. Tak to działa.

Co zamierzacie osiągnąć

– Chcemy między innymi zachęcić Polaków do głosowania i pokazać im wynikające z tego korzyści. Skoro jesteśmy drugą co do wielkości grupą emigrantów w Wielkiej Brytanii, to musimy mieć godną reprezentację. Wraz z siedmioma innymi polskimi organizacjami podpisaliśmy się pod listem protestującym w sprawie nieprzychylnego artykułu o Polakach, jaki ukazał się w lutym w „The Times”. Współpracujemy z innymi polskimi organizacjami, m.in. Polish Psychologists’ Club, Stowarzyszenie Techników Polskich, Polish City Club i Polish Your Polish w ramach Toastmasters International. Wspieraliśmy fundację „Barka”, pomagającą bezdomnym Polakom w Londynie. Podczas ostatniego balu charytatywnego w styczniu tego roku udało nam się zebrać dla nich 1000 funtów [niestety fundacja „Barka” nie dostała wsparcia ze strony brytyjskiej i właśnie zamyka swoją działaność na Wyspach – red.]. W planach mamy również stworzenie grupy historycznej, która będzie działać na zasadzie klubu dyskusyjnego. Spotykać się będziemy w Ognisku Polskim, w którym od ponad roku działa także grupa dziennikarsko-medialna. Zaczęliśmy od zaproszenia do nas redaktora naczelnego „Gońca Polskiego”, potem było kilka warsztatów, a teraz wydajemy własną gazetkę „PPL-ink”. Na waszej stronie internetowej znalazłam informację o programie mentoringowym dla studentów.

– Program nazywa się PoProStu, czyli Polish Professionals Studentom. Celem jest ułatwienie startu w karierze zawodowej Polakom

W lipcu zeszłego roku PPL obchodziło piąte urodziny. Około 200 członków i sympatyków tej organizacji przebranych za piratów i marynarzy pojawiło się na Westminster Pier, by udać się w kilkugodzinny rejs statkiem po Tamizie. Przyciągali uwagę przechodniów, mimo iż – wydawałoby się – przeciętnego londyńczyka nic już w tym mieście dziwić nie powinno… W rytm fal, szant oraz muzyki serwowanej przez DJ-a świętowali jubileusz organizacji, z której – jak podkreśla Łukasz (na urodzinowym rejscie rzecz jasna w stroju kapitana) – wszyscy członkowie organizacji są dumni. Jakie plany na dziesięciolecie?

– To trudne pytanie. Może ktoś z nas będzie we władzach lokalnych… Starsze pokolenie emigracji odchodzi, ktoś musi zająć ich miejsce. W zeszłorocznych wyborach do Rady Wykonawczej PPL-u na pięć miejsc było ośmiu kandydatów. Tak więc widać, że ludziom się chce. Życzę w takim razie, by chciało się jak najdłużej.

W skład Rady Wykonawczej Polish Professionals in London wchodzą: przewodniczący – Łukasz Filim, wiceprzewodniczący – Konrad Gawroński, skarbniczka – Małgorzata Leszczyńska, Public Relations – Beata Kopka oraz Magda Adamczyk odpowiedzialna za kontakty zewnętrzne. www.polishprofessionals.org.uk


|19

nowy czas | marzec 2013

czas na rozmowę

Czarodziej dźwięków Wielu współczesnych muzyków tworząc aranżacje do własnych kompozycji, nierzadko sięga do najnowszych zdobyczy technologii. Wydobywane za pomocą komputera dźwięki to jakże częsta przyczyna dehumanizacji muzyki naszych czasów. Sabio Janiak w sposób perfekcyjny potrafił osiągnąć rzadko spotykany efekt harmonijnego połączenia elektronicznie generowanych dźwięków z brzmieniem klasycznych instrumentów, na których równocześnie sam gra. Z mieszkającym w Londynie SAbio JAniAkiem rozmawia Sławomir orwat Na czym jeszcze nie potrafisz grać?

W jaki sposób do tej wiedzy docierałeś?

– To zależy co dla kogo znaczy „grać”. Czy „grać” znaczy zagrać koncert fortepianowy Chopina lub włączyć się w jazzową improwizację, czy też znaczy zagrać dobrze tylko jeden utwór lub wydobyć kilka dźwięków. Oczywiście jest kilka takich instrumentów, na których nie gram, bo akurat nie ma takiej potrzeby. Jeśli jednak taka potrzeba sie pojawi, po prostu uczę się grać. W mojej projekcji tego świata wszytko jest wibracją, czyli dźwiękiem. Fakt, że nie słyszymy wszystkich częstotliwości, nie znaczy, że ich nie ma. Instrumenty traktuję jako narzędzia, które wykorzystuję, aby budować ideę muzyczną. Nie jest ona jednak niczym nowym, a instrumenty, które używam odtwarzają i tak mały skrawek tego, co jest dostępne w świecie dźwięku.

– Ogromne znaczenie miały moje zainteresowania elektroniką jeszcze w czasach studenckich. W ślad za tym następowało też poznawanie możliwości komputera. Jako jeden z pierwszych w Poznaniu miałem legendarny już dziś zestaw perkusyjny D-drum, czyli bębny elektroniczne, pozwalające na grę własnymi próbkami i włączanie ich do aranżacji utworu. Jednak nie tylko muzyka elektroniczna mnie pociągała. Zawsze fascynowała mnie także muzyka etniczna, klasyczna i jazzowa. Nie zamykam się na żaden gatunek i dzięki temu we wszystkim co robiłem i nadal robię słychać różne fascynacje. Przełom nastąpił dwa lata temu, kiedy rozpocząłem pracować jako jednoosobowy zespół.

Kiedy pierwszy raz sięgnąłeś po instrument.

– Od czwartego do piętnastego roku życia uczyłem się gry na fortepianie. W wieku szesnastu lat rozpocząłem naukę gry na perkusji w średniej szkole muzycznej w Koszalinie. Wówczas moim instrumentem dodatkowym, na którym grałem około roku, był także saksofon. Perkusja klasyczna, która była moim głównym insturmentem na studiach, otworzyła mi wiele nowych możliwości. Poznałem wibrafon, marimbę, ksylofon, kotły, dzwonki i całą gamę innych instrumentów. Nie jesteś muzykiem, którego podstawą gry jest elektronika, a instrumenty stanowią skromny dodatek. Ty jesteś multiinstrumentalistą, który jedynie wspomaga się w swojej grze elektroniką.

–To, co słyszą moi odbiorcy, grane jest i tworzone w czasie rzeczywistym. Myślę, że jest to szczera forma wyrażania siebie, ponieważ podczas koncertów wykorzystuję moment tu i teraz, więc nie ma miejsca na udawanie. Różnorodność instrumentów pozwala mi jednocześnie obcować z dźwiękową harmonią i rytmem. Podczas studiów głównie grałem na perkusji, ale w tym samym czasie bardzo interesowałem się całą gamą dodatków, które w naszym slangu nazywamy przeszkadzajkami. Były tam też różnego rodzaju bębny etniczne, jak table, conga, darabuka, japonskie taiko itd. W tym czasie właśnie miał miejsce pewien szczególny moment, który zapamiętałem. Był rok 2002. Poznałem człowieka, który nazywał się Borys Sihon. Jest on świetnym multiinstrumentalistą. Borys pokazał mi możliwości, jakie daje gra na fletach oraz wokal. Uświadomiłem sobie wówczas, że nie muszę grać tylko na zestawie perkusyjnym i że nie trzeba umieć grać na każdym instrumencie perfekcyjnie. Niezbędna jest tylko wyobraźnia, by wiedzieć kiedy i dlaczego dany instrument użyć w konkretnej aranżacji. Najważniejsza jest świadomość i wiedza o tym, jak łączyć ze sobą te wszystkie instrumenty.

Zanim jednak do tego doszło, długo pracowałeś na pozycję, jaką teraz posiadasz.

– Wszystko zaczęło się jeszcze w szkole średniej, kiedy nagrałem dwie płyty. Miałem wówczas koleżankę Monikę Zytke, która również komponowała i założyła kwartet wokalny, który śpiewał pieśni żydowskie po hebrajsku. Gościnnie na tej płycie wystąpili tak znani artyści, jak Antonina Krzysztoń i Tomek Budzyński z Armii. Rok później nagrałem drugą płytę zatytułowana „Emmanuel”. Na tym albumie zagrali z nami: Adam Sztaba (znany dziś jako dyrygent orkiestry z „Tańca z gwiazdami”), jego brat i jednocześnie mój kolega z klasy Łukasz Sztaba i jego żona Ewelina Zańczak oraz Marcin Pospieszalski i Wioletta Brzezińska, która wygrała jeden z programów „Szansa na sukces”. Później wyjechałem na studia, gdzie po pierwszym roku zacząłem grać z grupą Drum Machina. Później współpracowałem z tak znanymi postaciami polskiej sceny, jak Maryla Rodowicz (dwa razy wspólnie wystąpiliśmy na opolskim festiwalu), z zespołem Mr. Zoob, Gabrielem Fleszarem, Jet Set, Justyną Szafran, Esmą Redzepovą, nazywaną Królową Cyganów i wieloma innymi polskimi i zagranicznymi artystami. Jakie są twoje artystyczne powiązania z Rogerem Watersem?

– Roger Walters w roku 2005 wystawiał światową premierę swojego musicalu „Ça ira” w Poznaniu. Grałem na etnicznych bębnach jako jeden z muzyków orkiestry. Reżyserem tego musicalu był Janusz Józefowicz. Była to ogromna produkcja na dwa chóry i orkiestrę. Od roku 2007 mieszkasz w Londynie, ale dopiero od roku 2010 rozpocząłeś tworzyć i grać na własny rachunek. Co działo się w latach 2007-2010?

– Wyjeżdżając z Polski zostawiłem cały swój dorobek artystyczny i postanowiłem przyjechać do Londynu, aby kształcić się w jednym z londyńskich college’ów na wydziale Produkcja

Muzyka jest dla Mnie sposobeM koMunikacji, dzięki któreMu Mogę i potrafię przekazać to, co Myślę. Muzyczna i Instrument. Znalazłem się w zupełnie nowej rzeczywistości. Szukałem dróg, żeby rozpocząć współpracę z tutejszymi muzykami. Pierwszy poważny skład, w którym grałem dość długo był Step13. Była to siedmioosobowa grupa grająca drum’n’bass wyłącznie na żywo. Graliśmy na wielu ważnych festiwalach, w tym również na największym angielskim – w Glastonburry. Dzięki grze w tym zespole poznałem wszystkie czołowe formacje angielskiej sceny drum’n’bass z Roni Size na czele. Później pojawiły się takie składy jak Peyoti for President, z którym zjeździliśmy całą Europę grając między innymi wspólne koncerty z Massive Attack, Gogol Bordello. Później była Laxula, Alejandro Toledo and Magic Tombollinos, Edine Said i parę innych. W 2010 narodził się projekt Vital Kovatch.

– Od dwóch lat pracuję jako akompaniator w prestiżowych londyńskich szkołach tańca współczesnego i właśnie ta współpraca zrodziła Vital Kovatch. Te szkoły nie są typowymi szkołami baletowymi. Jest to taniec współczesny, który łączy w sobie wszystkie nowoczesne trendy. Dwa lata pracowałem nad tym, aby grając bez udziału innych muzyków, stworzyć za pomocą dostępnych mi środków aranżacje wywołujące u słuchacza wrażenie, że gra orkiestra. Moje odkrycie, że można grać wszystko samemu nadeszło w momencie, kiedy grałem wiele koncertów

wspólnie ze znakomitą grupa Peyoti for President. Ciągle jednak miałem poczucie niedosytu i pewnego ograniczenia grając jako perkusista. W końcu we wrześniu 2010 przestałem grać z kimkolwiek i skupiłem się wyłącznie na realizacji swojego pomysłu. Czym jest Sabiomusic Productions ?

– Moją główną jednostką dowodzącą. Jest to oficjalna nazwa mojej działalności artystycznej, która jest prowadzoną przeze mnie firmą produkcyjną obejmującą wszystkie projekty, w jakich biorę udział. Są to Vital Kovatch, Spherical Emotion i wszelkiego rodzaju współpraca z innymi wykonawcami, choreografami itp. Co chcesz przekazać swoim słuchaczom?

– Moim największym marzeniem jest dotrzeć do jak największej grupy odbiorców z tym, co muzyka niesie poza dźwiękiem. Istnieją różne formy komunikacji, a muzyka jest jedną z nich. Nie myślimy o tym w nawale codziennego życia, ale to właśnie dźwięk jest budulcem otaczającego nas świata i w tym dźwięku znajdują się informacje, które świadomie lub podświadomie docierają do nas w różnej formie. Wszystko połączone jest właśnie przez wibracje. Treść sprowadza się do dwóch słów: światło i miłość, a muzykę i instrumenty traktuję tylko i wyłącznie jako narzędzia. Nie są one dla mnie celem samym w sobie. Muzyka jest sposobem komunikacji, dzięki któremu mogę i potrafię przekazać to, co myślę.


20 |

marzec 2013 | nowy czas

agenda

Na skrzyżowaniu dróg K Wojciech A. Sobczyński

K

iedyś, bardzo dawno temu, jako mały chłopiec, mieszkałem w Wielkopolsce, koło Kalisza, w małej wiosce zwanej Zbiersk. Na skrzyżowaniu dróg wiodących w kierunku nieznanego mi świata znajdował się sklep, cieszący się przedwojenną nazwą „Kooperatywa”. Tam chodziło się po chleb, szare mydło i sodę, tam gwoździe leżały obok woskowych paczek z marmoladą. Niedaleko, wzdłuż jedynej ulicy stał murowany kościół wraz z wolno stojącą drewnianą dzwonnicą, dumnie mieszczącą aż trzy dzwony. Dalej ciągnęły się schludnie stojące domostwa – bogatsze bliżej kościoła, a skromniejsze dalej. Kwiatowe ogródki przed frontem domów pachniały w maju jaśminem i bzami. Czerwone piwonie przyciągały oczy jak ogniste kule, a złote róże herbaciane mieszały swą wonność z zapachami docierającymi z budynków gospodarczych. Tam były konie, krowy, chlewiki dla świń, kurniki, stodoły z pachnącym sianem i piwniczki z zapasami na zimę. Na drugim końcu ulicy widać było komin fabryki cukru, do której mój ojciec dostał nakaz pracy, wraz z mieszkaniem, w przylegającym przyfabrycznym osiedlu. Dla rodziców było to zesłanie bez odwołania. Dla mnie i moich dwóch braci była to szkoła życia wplecionego w realia wymieszane z czarodziejską bajką. Pola uprawne rozciągały się aż po las,otaczający nas zamkniętym pierścieniem na horyzoncie. Pod lasem znikała tajemnicza droga, gdzie marny los chyba spotkał Koziołka, który jak w bajce nierozważnie tam poszedł, a wilki go pożarły, zostawiając rogi. Patrzyłem w tamtą stronę z lękiem oczekując, że wyskoczą one stamtąd i spotka mnie podobny los. W centralnym punkcie naszego mieszkania stało radio marki Telefunken, zapewne z tak zwanego szabrunku – termin najczęściej używany do poniemieckich przedmiotów porzuconych przez uciekinierów. Słuchałem tego tajemniczego urządzenia z wielką uwagą. W środku dużej drewnianej skrzynki czerwonym światłem żarzyły się lampy elektroniczne, a wydzielane ze środka ciepło wymieszane było z zapachem izolacji, gumy i kurzu. Na froncie radia świeciło się zielone „oko magiczne”, którego nazwa podkreślała nadrealność tego czarodziejskiego przedmiotu. Zaglądałem często do środka w nadziei, że zobaczę tam orkiestrę malutkich krasnoludków, grających koncert symfoniczny czy też trębacza grającego hejnał z wieży Kościoła Mariackiego w Krakowie – każdego dnia o dwunastej w południe. Hejnał poprzedzał wiadomości dnia z Warszawy. Wieczorami widziadłem rodziców często przycupniętych przy radiu i słuchających „po cichu”, żeby nie budzić dzieci. Było to coś bardzo tajemniczego. Z daleka słyszałem dźwięki wywoławcze programu, z trudem wyróżniające się pomiędzy kakofonią zakłóceń. Trzy niskie uderzenia w bęben i jedno wyższe: Bum, bum, bum..., bum. Potem odległy głos przebijał się poprzez chaos eteru oznajmiając: „Tu mówi Londyn”. Oko magiczne Telefunkena migotało ze zwiększoną energią, kiedy głos dalekiego mówcy przypływał i odpływał na falach radiowych. Sygnał wywoławczy BBC zapamiętałem dotkliwie, gdyż pewnego dnia, siedząc z kolegami niedaleko domu, wszyscy razem chóralnie zanuciliśmy: Bum, bum, bum..., bum. W oknie pojawiła się moja matka i w bezkompromisowy sposób rozkazała: „Wojtek, do domu!” tonem, który oznaczał poważne lanie na gołe cztery litery. Podobny los spotkał wszystkich innych kolegów, których matki nie mogły ignorować niebezpieczeństwa. Stalin tylko co umarł, lecz terror i donosicielstwo docierało nawet do tak odległego sielskiego zakątka. Kary za słuchanie radia z Zachodu były nieobliczalne w skutkach. Ważniejsze jest jednak to, że docierało tam radio, a wraz z nim wolność słowa i myśli.

Patrząc na szklane domy BBc ze stoPni kościoła wyBudowanego w ePoce oświecenia, uświadamiam soBie rozmiar otaczających mnie kontrastów Ubiegłego tygodnia znalazłem się przed nowo otwartymi studiami BBC, które po kilkuletniej przebudowie i modernizacji powróciły do centrum zwanego Broadcasting House, usytuowanego na północnym końcu Regent Street. Międzywojenny budynek w stylu art deco połączony jest z nowym, jak przystało na współczesną modę, szklanym budynkiem, łączącym horyzontalnymi pasami starą i nową architekturę. Nowe wejście iluminowane jest w nocy niebieskimi światełkami, przywołując wspomnienia eteru i przestrzeni kosmicznej. Stare wejście straciło swój prestiż, choć nadal ozdobione jest znakomitą płaskorzeźbą świetnego angielskiego artysty Erica Gila. Wewnątrz wejściowego hallu mogłoby się znaleźć muzeum radiofonii. BBC była jedną z pierwszych organizacji, formalnie utworzonych, powstałych w nowej epoce informacji. Na przestrzeni doświadczeń trzech pokoleń mojej rodziny nastąpiła niewątpliwa rewolucja technologiczna. Mój dziadek przywiózł na

wieś, z podróży do Warszawy, kryształkowe radio, które trzeba było zbudować z części. Głos ludzki wydobywający się ze słuchawek był jednym z większych przeżyć dzieciństwa mojej matki. Ja, jako dziecko słuchałem „krasnoludków” ukrytych w czarodziejskim pudełku mojego ojca. Teraz, stojąc przed nowymi studiami BBC, wyposażonymi w najnowsze urządzenia technologii cyfrowej, dzięki której zarówno słuchacze we wszystkich zakątkach świata, jak i ja, stojący pomiędzy kolumnami XVIII-wiecznego kościółka All Souls przy Langham Place, słuchać możemy bez ograniczeń wszystkiego – historii, polityki, teatru, poezji i muzyki. Patrząc na szklane domy BBC ze stopni kościoła wybudowanego w epoce oświecenia, będącego niezaprzeczalną perłą architektoniczną, uświadamiam sobie rozmiar otaczających mnie kontrastów, których wspólnym mianownikiem jest jakość najwyższej rangi.

ilka dni temu oglądałem w Royal Academy of Arts wystawę Eduarda Maneta (1832-1883). Eduard Manet miał zaledwie trzy lata, kiedy zmarł architekt John Nash ( 1752-1835) budowniczy wymienionego już kościółka All Souls, jak i wielu innych budowli na osi od Piccadilly Circus aż po Regent’s Park. Londyn i Paryż rywalizowały w tym czasie na polu nauki i technologii, walcząc o strefy wpływów. Polska prawie że znika z mapy Europy, pochłonięta i rozparcelowana przez swoich imperialnych sąsiadów. Inteligencja twórcza, pisarze, poeci, malarze i kompozytorzy polscy znajdują azyl w Paryżu. Manet urodził się w dostatniej burżuazyjnej rodzinie i wyłamał się z rodzinnych tradycji rezygnując z kariery oficera marynarki. Jego nauczycielem był malarz akademik Thomas Couture. Manet wzory i wpływy czerpie z muzeum Luwru, gdzie kopiuje i rysuje. Obserwacje w ten sposób nabyte i utrwalone odzywają się echem w jego twórczości do końca życia. Był prekursorem zmian, jakie zrewolucjonizowały paryskich artystów w drugiej połowie XIX wieku. Ale to nie jego paleta malarska, a dobór tematów wyróżnia go wśród innych, oburzając jurorów dorocznych salonów. „Śniadanie na trawie”– kompozycyjnie przypominające klasykę tematyczną Poussina, szokowało utarte gusty i burzyło konwencje. Dwaj panowie, w strojach spacerujących paryżan z ogrodów Tuileries, siedzą na trawie i pogrążeni są w rozmowie, której tematem jest zapewne piękna naga kobieta siedząca na trawie razem z nimi. Obraz nawiązuje do antycznego sądu Parysa, lecz w gruncie rzeczy artysta ukazuje fizyczność ciała w kontekście domniemanej dyskusji mężczyzn nad cielesnym pięknem kobiety. W RA zobaczyć też można słynny obraz „Muzyka w ogrodzie Tuileries”, który pokazany jest w osobnej sali, podkreślając jego nowatorstwo, wynikające z prawie ulicznej obserwacji. Jest to ostatni moment w stosunkowo niedawnej historii sztuki, kiedy artysta nie posługuje się jeszcze aparatem fotograficznym do rejestrowania scen masowych. Do najznakomitszych obrazów wystawy należy chyba grupa portretów kobiet, które bez wątpienia urzekały artystę swoją pięknością, zmuszając go do wielokrotnego powracania do tematu, a do których my też powracamy z podobną fascynacją. Aż trudno sobie wyobrazić, że „Śniadanie na trawie” było wtedy obrazem, gdzie sztuka stanęła na rozstaju dróg, na jakim staje, wraz z każdą nową generacją, do dzisiaj.


|21

nowy czas | march 2013

pytania obieżyświata

Włodzimierz Fenrych

T

o jest to jed no z dwóch przy pusz czal nych miejsc po chów ku Chry stu sa. – Jed no z dwóch?! – nie mo gę ukryć zdzi wie nia. Roz ma wiam z prze wod ni kiem po miej scu ozna czo nym na ma pie Je ro zo li my mia nem The Gar den Tomb. – Tak. Tra dy cyj nie uwa ża no, że grób Chry stu sa jest w obec nej Ba zy li ce Gro bu Pań skie go, ale moż na co do te go mieć wąt pli wo ści. We dług Ewan ge lii Je zus zo stał ukrzy żo wa ny i po cho wa ny za mu ra mi (tu mój roz mów ca po da je nu mer roz dzia łu i wers, zgod nie z ewan ge lic ką prak ty ką), tym cza sem Ba zy li ka Gro bu znaj du je się we wnątrz mu rów. Ten grób na to miast znaj du je się na ze wnątrz... – Cho dzi o te mu r y, któ re sto ją dzi siaj? – py tam. – Prze cież to mu r y Su lej ma na! Tro chę go ta uwa ga zmie sza ła. Su lej man? Kto to ta ki? Naj wy raź niej je go eru dy cja ogra ni cza ła się do wer se tów Bi blii, a ta nie wspo mi na Su lej ma na Wspa nia łe go, tu rec kie go suł ta na, któ ry pół to ra ty sią ca lat po na pi sa niu ostat nich bi blij nych ksiąg za jął Je ro zo li mę i oto czył ją mu ra mi. Te wła śnie mu ry za cho wa ne są do dziś, cze go mój elo kwent ny roz mów ca naj wy raź niej nie był świa dom. Z

Ołtarzyk wewnątrz Grobu Pańskiego z trzema odrębnymi dekoracjami

Kaplica Grobu Pańskiego spie ̨ta szynami

Gdzie znajduje się grób Chrystusa? od sie czą przy cho dzi jed nak in ny męż czy zna. – Tak, Su lej man po sta wił no we mu ry w miej scu daw nych mu rów Ha dria na. Mu sia łem mieć na dal wy raź nie wąt pią cy wy raz twa rzy, bo za raz do dał: – Ha drian wpraw dzie bu do wał swo je mu ry sto lat po Chry stu sie, ale nie wie my co by ło wcze śniej i mo że my przy pusz czać, że Ha drian rów nież od no wił wcze śniej sze for ty f i ka cje. To oczy wi ście nie praw da, ła two spraw dzić co by ło wcze śniej. Wy star czy zaj rzeć do pierw szej lep szej książ ki o hi sto rii te go mia sta. Gdzie jak gdzie, ale w sa mej Je ro zo li mie nie po win no być z tym pro ble mu. Z ba dań za rów no ar che olo gów, jak i hi sto r y ków wy ni ka, że miej sce, gdzie dziś stoi Ba zy li ka Gro bu w cza sach Pon cju sza Pi ła ta by ło za mu ra mi mia sta. Do pie ro w 130 ro ku Ha drian zbu do wał w tym miej scu no we mia sto o na zwie Co lo nia Aelia Ca pi to li na. A tam, gdzie mie ści się obec nie ba zy li ka, zbu do wał po gań ską świą ty nię. W cza sach Kon stan ty na po gań ską świą ty nię ro ze bra no i od na le zio no pod nią grób Chry stu sa. Nad nim zbu do wa no ko ściół. Jak to od na le zio no grób Chry stu sa? Prze cież Kon stan tyn pa no wał dwa stu le cia po Ha dria nie. Na wet je śli od na le zio no pod po gań ską świą ty nią wy ku ty w ska le i za sy pa ny po tem grób, to skąd pew ność, że to wła śnie ten grób? Pi sze o tym Eu ze biusz z Ce za rei, któ r y był tam wte dy obec ny, ale nie wspo mi na, na ja kiej pod sta wie uzna no, że to ten grób. Mo że uwa żał, że to oczy wi ste? Nie jest to wy klu czo ne – przez te dwie ście lat chrze ści ja nie miesz ka li w Je ro zo li mie ca ły czas i moż li we, że pa mięć o tym, gdzie jest Gol go ta mo gła prze trwać. Ale to jesz cze nie ko niec py tań. Współ cze sny piel grzym wcho dzi do Ba zy li ki Gro bu i pod wiel ką ko pu łą ro tun dy wi dzi wol no sto ją cą ka plicz kę. Jej mu r y wy raź nie się kru szą i za pew ne dla te go spię ta jest wiel ki mi sta lo wy mi szy na mi. Styl ar chi tek tu r y wska zu je, że zo sta ła zbu do wa na w XIX wie ku, po nie waż w cią ku wie ków by ła kil ka ra zy prze bu do wy wa na. W cza sach Kon stan ty na ska ła wo kół gro bu zo sta ła sku ta tak, że stał się on jak by wol no sto ją cym bu dy necz kiem. Oto czo no go ko lum na mi, przy kry to stoż ko wa tym da chem, a przed wej ściem do da no ma ły por tyk. W ten spo sób po wsta ła ma ła ka pli ca, któ rą zwa no aedi cu la. Wo kół tej ka pli cy po wstał bu dy nek cał ko wi cie ją w so bie miesz czą cy, tak zwa na ro tun da; by ło tam ty le miej sca, że aedi cu lę moż na by ło swo bod nie ob cho dzić wo kół. Od wschod niej stro ny do ro tun dy przy le ga ła tak że pro sto kąt na ba zy li ka. For ma

tej sta ro żyt nej aedi cu li zna na jest ze sta ro żyt nych ma lo wi deł. Prze trwa ła ona naj praw do po dob niej aż do 1009 ro ku. W 638 ro ku Je ro zo li mę za ję li Ara bo wie, ale miej sca chrze ści jań skie go kul tu po zo sta wi li nie tknię te. Wy bór: is lam lub ob cię cie gło wy da wa no tyl ko po ga nom – ży dów i chrze ści jan zo sta wia no w spo ko ju, je śli go dzi li się pła cić po dat ki. Tak by ło przez na stęp ne pa rę set lat, aż do cza su, kie dy w Ka irze ob jął wła dzę ka lif al -Ha kim z dy na stii Fa ty mi dów. Ka lif ten mie wał na pa dy sza leń stwa i pod czas jed ne go z ta kich na pa dów po sta no wił zbu rzyć Ba zy li kę Gro bu Bo że go w Je ro zo li mie. Pra ce prze pro wa dzo no do ku ment nie – po dob no ba zy li ka Kon stan ty na zo sta ła zrów na na z zie mią. W 1012 ro ku al -Ha kim zmie nił zda nie i po zwo lił chrze ści ja nom od bu do wać za rów no ko ściół, jak i grób Chry stu sa. Za war to układ z ce sa rzem Bi zan cjum, któ r y tę od bu do wę sfi nan so wał. Aedi cu la zbu do wa na zo sta ła w no wej for mie, tym ra zem z przed sion kiem oraz wspar tą na wy so kich ko lum nach ko puł ką nad sa mą ko mo rą gro bu. Wo kół od bu do wa no ro tun dę ze stoż ko wym da chem, na to miast nie od bu do wa no pro sto kąt nej ba zy li ki. Przed ro tun dą był dzie dzi niec, w ro gu któ re go sta ła ska ła Gol go ty. Ta ki był stan ko ścio ła do mo men tu, kie dy do Je ro zo li my wkro czy li krzy żow cy. Miesz kań cy Je ro zo li my dłu go bro ni li się przed ry ce rza mi Chry stu sa, a kie dy ci wresz cie wdar li się do mia sta, lud ność zo sta ła wy cię ta w pień. Po dob no po to ki krwi pły nę ły uli ca mi. Ale na ar chi tek tu rze nikt się nie mścił, bi zan tyń ska ro tun da i aedi cu la zo sta ły zo sta wio ne w spo ko ju – krzy żow cy po sta no wi li tyl ko do dać do te go po rząd ny ko ściół. Zbu do wa li więc go tyc ką trój na wo wą ba zy li kę z tran sep tem, obej ściem i ka pli ca mi pro mie ni sty mi – i to jest wła śnie ten bu dy nek, któ r y wi dzi my dziś. Styl go tyc ki był wów czas po wszech nie sto so wa ny w za chod niej Eu ro pie, ale tu wpływ oka zał się obu stron ny – Ba zy li ka Gro bu Pań skie go by ła wzor cem dla wie lu ko ścio łów w Eu ro pie. Cho dzi przede wszyst kim o za ło że nie, w któ r ym do po dłuż ne go ko ścio ła od za chod niej stro ny do bu do wa na jest ma syw na ro tun da. Ta kie ko ścio ły bu do wa ne by ły przez za ko ny, któ re chcia ły pod kre ślić swój zwią zek z Zie mią Świę tą, przede wszyst kim tem pla riu szy i jo an ni tów. Daw ny ko ściół tem pla riu szy w Lon dy nie (The Tem ple) jest czo ło wym przy kła dem. W 1187 ro ku Je ro zo li mę za jął Sa la dyn. Nie wy ci nał ni ko go w pień, nie mścił się na bu dyn kach, a tyl ko wy rzu cił z mia sta zbroj ne za ko ny. Po zwo lił je den po zo stać fran cisz ka nom, któ rzy wte dy

wła śnie prze ję li opie kę nad miej sca mi świę ty mi chrze ści jan. Na sta ły po now nie cza sy wła dzy mu zuł ma nów i skoń czy ło się uświet nia nie bu dow li chrze ści jań skich. Co naj wy żej do ko ny wa no na praw. W 1555 ro ku fran cisz ka nie uzna li, że aedi cu la wy ma ga ra dy kal ne go re mon tu, ro ze bra li ją więc, po czym zło ży li z po wro tem. W du żej mie rze uży wa li te go sa me go ma te ria łu co przed re mon tem, wo bec cze go ka plicz ka nie zmie ni ła ra dy kal nie wy glą du. For ma jej zna na jest z ry sun ków spo rzą dzo nych przez piel grzy mów. Prze trwa ła ona w tej for mie do 1808 ro ku, kie dy to w Ba zy li ce wy buchł po żar, w wy ni ku cze go za wa lił się dach ro tun dy, a aedi cu la zo sta ła po waż nie uszko dzo na. W 1809 ro ku zo sta ła od bu do wa na, ale już w in nej for mie – tej, któ rą wi dzi my dziś. W 1927 ro ku trzę sie nie zie mi spo wo do wa ło uszko dze nie ścian, a w 1947 ro ku spię to ją że la zny mi szy na mi. Tak to wy glą da dziś. Do tej ka pli cy moż na wejść, choć za zwy czaj trze ba cze kać w dłu giej ko lej ce. Obec na ka plicz ka obu do wu je frag ment li tej ska ły, w któ rej znaj du je się grób Chry stu sa. We dle chrze ści jan tu wła śnie do ko na ło się zmar twych wsta nie. Tak świę te miej sce mu si oczy wi ście być od po wied nio ude ko ro wa ne. Chrze ści jań skich wy znań jest, jak wia do mo, wię cej niż jed no i każ de z nich ma wła sną tra dy cję de ko ro wa nia świę tych miejsc. Po sta no wio no więc po dzie lić wnę trze gro bu na sek to r y: śro dek de ko ru ją pra wo sław ni, le wą stro nę ka to li cy, pra wą Or mia nie. Że by nie by ło wąt pli wo ści co do roz mia ru – we wnę trzu, przed mar mu ro wą pły tą słu żą cą za oł tarz, z tru dem miesz czą się obok sie bie trzy oso by. A gdzie są pro te stan ci? Tu ich nie ma. W XIX wie ku An glik, ge ne rał Gor don do szedł do wnio sku, że ka to li cy jak zwy kle się my lą. Za mu ra mi Su lej ma na zna lazł on ska łę, w któ rej by ły dwie ja ski nie wy glą da ją ce jak oczo do ły, a nie opo dal wy ku ty był sta ro żyt ny grób. Co cie ka we – we wnątrz te go gro bu na ścia nie w cza sach bi zan tyń skich ktoś na ma lo wał krzyż. Dla cze go ktoś na ma lo wał krzyż? Czy w cza sach bi zan tyń skich rów nież ktoś to miej sce uwa żał za miej sce po chów ku Chry stu sa? Tak wła śnie su ge ru ją pro te stanc cy opie ku no wie te go miej sca, któ rzy nie wąt pli wie ład nie utrzy mu ją ogród. Sam grób też pew nie war to zo ba czyć – mo że on dać po ję cie o tym, jak wy glą dał grób Chry stu sa za nim go za czę to ozda biać.

Grób w Ogrodzie


22 |

marzec 2013 | nowy czas

kultura Fot. Archiwum Friends of Poland

Friends of Poland Jolanta Chwastyk-Kowalczyk

T

radycje polskie na ziemi brytyjskiej są najbardziej widoczne od II wojny światowej, kiedy to w Londynie ulokował się Polski Rząd na Obczyźnie, budując struktury organizacyjne państwa na uchodźstwie, gdzie stacjonowali nasi żołnierze po przybyciu z Francji w 1940 roku, później – od 1946 roku żołnierze II Korpusu Armii Andersa, tworząc powojenną społeczność „pokolenia niezłomnych”. To oni właśnie dali początek swoistego odruchu i potrzeby serca tworzenia różnych organizacji, towarzystw, sposobów pomagania rodakom na całym świecie, szczególnie tym, zniewolonym przez reżym komunistyczny. Joanna Pyłat opisała znakomity a zarazem zdumiewający swoim zasięgiem oddziaływania przykład aktywności Polaków na obczyźnie, jakim było powstanie i funkcjonowanie fundacji „Friends of Poland” w latach 1982-2009 w Londynie. Ta charytatywna fundacja powstała 8 stycznia 1982 roku, krótko po ogłoszeniu stanu wojennego w Polsce. Miała działać na rzecz Polaków w Kraju i poza jego granicami. (…)

Książka Joanny Pyłat „Friends of Poland 1982-2009” jest cenna z wielu powodów. Po pierwsze - dokumentuje obszerny i ważny fragment życia polskiego w Wielkiej Brytanii, pokazując, że oprócz XX-wiecznego, wszechobecnego konsumpcjonizmu, można odnaleźć wartość w niesieniu pomocy drugiemu człowiekowi. Postawa taka zapewne mieści się w wyznawaniu głębokich wartości chrześcijańskich. (…) Po drugie – z naukowego punktu widzenia – jest to rzetelnie opracowana, oparta na bezcennych źródłach archiwalnych, dostępnych w Londynie i bogatej literaturze przedmiotu publikacja, która poszerza naszą wiedzę w tym zakresie. Po raz kolejny okazało się, że takie inicjatywy, jak utworzenie fundacji służącej dobru ogólnemu, są wynikiem pomysłu grupy przyjaciół i znajomych, w tym przypadku: Wojciecha Fudakowskiego, Andrzeja Jaraczewskiego, Piotra Chłapowskiego, Tadeusza Potworowskiego, Elli Krzysztoporskiej, Hanny Tokarskiej, Konrada Hykiela, Antoniego Darzewskiego i innych. Działając równolegle do akcji podejmowanych przez „Solidarity with Solidarity” (organizowała wiece i demonstracje przed Ambasadą PRL w Londynie) pragnęli również przeciwstawić się „PRL-owskiej propagandzie w brytyjskiej TV i gazetach, które bezkrytycznie przyjmowały kłamstwa i oszczerstwa komunistyczne”. Czynili to poprzez pisanie sprostowań, oświadczeń, odbywanie spotkań z przedstawicielami brytyjskiego establishmentu. Działalno-

What's Next_© Maria Kaleta

What's next? The world around us is spinning at a dizzying pace. Every day we are asked to process tons of new information. We have become au fait with this quick consumption, devoid of deeper ref lection. "What's next?", asks the world of business and art. To be on top, to be on a roll, to move forward... these are the leading themes of today's media. Signs and symbols, developed by generations of people of faith and philosophers, come out against these hasty trends. They lead the politicians by the nose and encourage the thinkers to penetrate the differences between things that pass and those that are timeless. They help define the important questions and formulate creative responses;

they introduce a choice that creates unique, personalised presence. The richness of symbols is enshrined in the ever yday life of any multicultural city such as London. Shaped by past experiences, they are prime examples of one's ability to tolerate and coexist. We are attracted to the texture and colour and the parallel interconnectedness of the many lives that shape them. A society rich in culture does not fail to inspire. Penetrating deep into the lining of thoughts it shapes our emotional awareness and teaches us acceptance. By encouraging creative q uestions and answers, the signs and symbols become the ABC-book of abstract thinking. In this context, new meanings are taken on by the words "what's next?" Maria Kaleta

Wolontariusze Friends of Poland przy pracy

ścią podstawową stowarzyszenia było jednak niesienie wsparcia internowanym i ich rodzinom. Od chwili powstania Fundusz współpracował z Komisją Charytatywną Episkopatu Polski, za pośrednictwem której rozprowadzano dary oraz z innymi organizacjami polskimi i brytyjskimi, jak np. British Health Service. Autorka pokazała trud zdobywania funduszy, sponsorów, napływ darów od osób indywidualnych i firm brytyjskich, promocję, przygotowanie transportów, ofiarną pracę wielu wolontariuszy, ochotników, harcerzy; organizacji polonijnych (Zjednoczenie Polskie w Wielkiej Brytanii, Zjednoczenie Polek), zbiórkę witamin, konserw, lekarstw, obuwia i ubrań. Ciekawie prezentuje się lista darczyńców z dokładnymi danymi. Tu wspomnieć należy o dobrej tradycji ujawniania wartości darów i publicznego rozliczania się z zebranych pieniędzy. Tak było np. w akcjach pomocowych przeprowadzonych wielokrotnie po zakończeniu wojny w „Dzienniku Polskim i Dzienniku Żołnierza” - np. pomoc marynarzom ze statku „Puszczyk”, którzy poprosili o azyl polityczny w Wielkiej Brytanii, pomoc walczącym z komunistami Węgrom w 1956 roku, akcje popowodziowe w Polsce czy akcje Polskiej Macierzy Szkolnej. Dla czytelnika krajowego takie transparentne działania są czymś niezwykłym i nowym. W Polsce bowiem do tej pory nie ma zwyczaju tłumaczenia się organizatorów zbiórek z rozdysponowania środków pochodzących z wszelkich akcji charytatywnych. To jest pokłosiem komunistycznej deprawacji oraz braku zasad moralnych, niestety. Doktor Joanna Pyłat usytuowała działalność fundacji „Friends of Poland” w kontekście tła politycznego i społecznego w Zjednoczonym Królestwie, ukazując mapę innych organizacji wspierających opozycję w Polsce, takich jak: Polish Solidarity Compaign (PSC), Fundusz Pomocy Krajowi, Solidarity with Solidarity, Lejburzystowski Polish Solidarity Compaign, Medical Aid For Poland, the Polish Aid Committee in Cardiff (Komitet Pomocy Polsce), the Scottish-Polish Fund in West Barns and in Edinburgh i inne. Uważam, że autorka powinna jeszcze wspomnieć przynajmniej o organizacji pomagajåcej polskim studentom, którzy po wybuchu stanu wojennego znaleźli się w Wielkiej Brytanii w dokończeniu nauki na wyższych uczelniach na Wyspach – o Polish Students Appeal Found. Po przemianach ustrojowych w Polsce po 1989 roku „Friends of Poland”, po przekazaniu ponad 600 tys. funtów Funduszowi Tadeusza Mazowieckiego, skupiła się na niesieniu pomocy rodakom na przedwojennych polskich Kresach Wschodnich. Fundacja chciała „ulżyć w biedzie i chorobach obywatelom polskim mieszkającym w Rzeczypospolitej Polskiej oraz osobom pochodzenia polskiego mieszkającym poza jej obecną granicą wschodnią państwa polskiego”. Popłynęła fala transportów pomocy ośrodkom w kraju, na Ukrainie, Litwie i Białorusi. Zaznaczyć należy, że w okresie całej działalności Fundacji wszyscy pracowali jako wolontariusze, nigdy nie było w niej żadnych płatnych etatów. To oni zbierali fundusze na terenie Wielkiej Brytanii, Kanady i USA, organizując loterie, licytacje ofiarowanych na ten cel przedmiotów, sprzedaże kart okolicznościowych. Autorka publikacji penetrując sprawozdania, raporty, zestawienia finansowe z działalności, dotarła do dokładnych wykazów darczyńców i ludzi oddanych sprawie oraz wysokości niesionej pomocy. Ponownie Kościół katolicki, jako instytucja zaufania publicznego, był dysponentem setek ton żywności, lekarstw, środków czystości oraz odzieży, które rozdzielał w swoich parafiach rozsianych na rubieżach. Pomógł również Fundacji w zorganizowaniu letniego wypoczynku w Kraju dzieci polskiego pochodzenia z Rosji, Mołdawii, Ukrainy, Białorusi. Członkowie pokolenia „niezłomnych” naturalną koleją rzeczy tracą siły, odchodzą. Z tego prozaicznego powodu wiosną 2009 roku Fundacja „Friends of Poland” zawiesiła swoją długoletnią działalność, przekazując do depozytu Bibliotece Polskiej w Londynie materiały archiwalne w postaci filmów dokumentujących różne akcje pomocowe, transporty darów itp. Inne dokumenty, takie jak raporty, sprawozdania, korespondencję, ulotki etc. złożono w Instytucie i Muzeum gen. Władysława Sikorskiego w Londynie. 6 kwietnia 2009 roku zwieńczeniem działalności Fundacji była uroczystość wręczenia polskim i brytyjskim działaczom polskich odznaczeń w Ambasadzie RP w Londynie. Książka „Friends of Poland 1982-2009” jest kolejną historyczną cegiełką, mozolnie budującą obraz polskich uchodźców w wolnym świecie. Pozycji tej nie można pominąć w badaniach nad polską emigracją. Ważna dla socjologów, polityków, historyków i medioznawców. Istotną jej częścią jest bogata zawartość dokumentacyjna w postaci zdjęć i skanów oryginalnych dokumentów Fundacji.


|23

nowy czas | marzec 2013

kultura xxx

POKOLENIE czy stracone? Anna Maria Mickiewicz

P

odczas spotkań z młodymi autorami często słyszę pytania i uwagi: – Kim są i czym charakteryzuje się twórczość pisarzy pokolenia lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych? – Nigdy o nich nie słyszeliśmy, nie są w Polsce promowani, ich twórczości nie omawia się ani w szkołach, ani na wydziałach filologicznych... O literaturze emigracyjnej – w kontekście twórczości pokolenia wojennego – napisano poważne opracowania literaturoznawcze. Ostatnio coraz więcej miejsca poświęca się autorom z najmłodszej grupy migracyjnej, która opuściła kraj po wejściu Polski do struktur europejskich. Niewiele jednak wiemy o twórcach pomiędzy tymi zdarzeniami – nazwijmy ich umownie emigracyjnymi pisarzami pokolenia lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych XX wieku. Według badań Dariusza Stoli z Collegium Civitas w latach osiemdziesiątych z kraju wyjechała duża grupa w wieku pomiędzy dwudziestym piątym a czterdziestym rokiem życia. Były to osoby bardzo dobrze wykształcone; wśród nich znajdowali się np. inżynierowie i wykładowcy akademiccy. Pierwsza fala to ci, którzy skorzystali z liberalizacji w czasie pierwszej „Solidarności” i otrzymali paszport, by odwiedzić Zachód, a w chwili ogłoszenia stanu wojennego, 13 grudnia 1981 roku, będąc poza krajem, zdecydowali się nie wracać. Potem wyjazdy po 1981 roku odbywały się na dwa sposoby: na tzw. paszport turystyczny lub z „biletem (tj. paszportem) w jedną stronę”. Emigrowano z kraju przede wszystkim z powodów politycznych – cezurę stanowi nie tylko wprowadzenie stanu wojennego, ale też związany z nim poważny kryzys gospodarczy, który w kolejnych latach pogłębiał się. To wtedy rozpoczęły się tułaczki poprzez obozy przejściowe w Niemczech w oczekiwaniu na dalsze podróże do m.in. USA, Australii, Kanady. Była i jest też grupa migracyjna, która opuszcza kraj czasowo, do pracy, po czym powraca... i ponownie wyjeżdża. Wielu wróciło do Polski definitywnie po roku 1989. Do tych, którzy wyjechali w latach dziewięćdziesiątych z powodu rozczarowań związanych ze zbyt wolnym tempem i kierunkiem zmian w kraju, należą również młodzi, bardzo dobrze wykształceni stypendyści.

Czy wszyscy oni, począwszy od lat osiemdziesiątych, są pokoleniem straconej szansy życiowej? Taką diagnozę zamieścił Piotr Piaszczyński w krajowym „Dialogu” w artykule „Piękni przegrani?”, opublikowanym w 2002 roku. Autor twierdzi, że czas wygnania był czasem straconym dla wygnanych. Słyszy się poza tym opinie, że mamy do czynienia z kolejnym pokoleniem Kolumbów... Czy są to oceny prawdziwe? Nie wiadomo, gdyż nie zostały socjologicznie zweryfikowane. Autorzy należący do tego pokolenia oburzają się, słysząc takie refleksje, i twierdzą, że dzięki pisarstwu dali sobie radę na obczyźnie. Nie czują się straceni. Przyznają, że okoliczności zmusiły ich do bardzo trudnych wyborów, mających wpływ na poważną zmianę planów życiowych. Niemniej dodają, że bez twórczości nie byliby w stanie przetrwać trudnych chwil poza krajem. Po czasie poświęconym na budowanie nowego życia, przyszła chwila na refleksję zapisaną na kratkach papieru, ekranie komputera… Kim są? Czy tworzą poezję o charakterze indywidualistycznym, czy też skupiają się w grupach artystycznych, inicjując nowe kierunki i dyskursy literackie? Na te pytania i wiele innych wciąż nie ma jednoznacznej odpowiedzi potwierdzonej badaniami literaturoznawczymi. Tylko niektóre polskie ośrodki filologiczne próbowały opisać – niestety w wąskim zakresie – i zrozumieć tę twórczość. Są to prace o charakterze przyczynkarskim, ukazujące sylwetki twórców żyjących i piszących w Danii i Niemczech. Odnajdujemy w nich nazwiska i wstępne próby literackich analiz utworów. Te analizy z pewnością mogą stanowić podstawę do dalszych pogłębionych badań. Głównym powodem ich niepodejmowania jest jednak brak funduszy. Wiersze ukazują poetycką i życiową drogę, którą przebyli ich autorzy. Oddają emigracyjne zawikłane losy. Pisarze kontestują zderzenie z nową kulturą, oswajają barwy, smaki, przełamują stereotypy Polaka-emigranta. Powoli przyzwyczajają się do zastanej rzeczywistości, próbując pomóc czytelnikowi odnaleźć się w dwoistości rozdarcia pomiędzy pozostawionym krajem a nowym życiem na obczyźnie. W utworach wyraźnie dochodzą do głosu uczucia żalu, opuszczenia, rozgoryczenia spowodowanego narodowymi burzami. Oddaleni pisarze czują się zagubieni, często bezradni... Ale nie tylko o tym chcą nam opowiedzieć... W kolejnych wydaniach „Nowego Czasu” będziemy prezentować poszczególne sylwetki, dostępną twórczość i wspomnienia emigracyjne. Zapraszamy do lektury.

walizy czemodany na saksach w Europie bliscy od kielni rodacy europejsko tuleni tłumoki podróżne Polaków w lombardach z oddanymi pod zastaw domami, żonami dzieciakami święci żony i mężowie, polscy zapracowani przyjaciele dłońmi od kielni coraz ciężej przytulić kobietę i gitarę angielskie, niemieckie przygody, amerykańskie związki co drugą niedzielę

roMan MaciejewsKi-VarGa urodził się i wychowywał w olecku. w latach 80. czasowo przebywał m.in. w niemczech i usa. obecnie mieszka w szczytnie. Poeta, publicysta, dziennikarz, reżyser teatralny. autor tomiku „song dla przyjaciół” (2010). Laureat nagrody Hanny Krall za prozę poetycką. stypendysta Fundacji TsT. odznaczony m.in. Krzyżem zasługi za upowszechnianie kultury. www.romanmaciejewski-varga.com

Pan Jezus nad progiem drzwi pokraczny grzechami narodów uwiera mu aureola jak klucz dobrej poezji lirycznej brama poetom strudzonym pijanym zagraniczne przyjaźnie irlandzkie euro smakuje piołunem portfele wracają zamożnie w domu płaczące pejzaże dzieci z syndromem sierot

Dariusz PacaK, urodził się w 1962 roku w łodzi. Magister sztuki. stypendysta Ministerstwa Kultury i sztuki w warszawie oraz Bundesministerium für wissenschaft und Forschung w wiedniu. uhonorowany przez word academy of arts & culture, tytułem Doktora h.c. w dziedzinie literatury, za przesłanie w twórczości poetyckiej. członek związku Pisarzy Polskich na obczyźnie w Londynie. Prezentował swą twórczość na festiwalach i podczas kongresów poetów m.in. w Brukseli, warszawie, waszyngtonie, Tajpej, wiedniu, seulu, Los angeles, Tai-an, ułan Bator, sztokholmie, chennai, Kenoshy. od lat 90. mieszka w austrii.

EMIGRACJA znasz moc korzeni symfonię przepływu soków tęskny listowia pomruk za gnającym obłokiem dotyk promienia poranka magię widoku za oknem lecz zatrzymałem się wyrwany pierścień z pnia zapomniany – wyjęty z ram – zagubiony duch wysupłany z macierzy trwam obcy krajobrazom jak wolny atom wynajduję orbity przeznaczenia cieniem busoli znaczę ślad w mglistym kierunku dokąd prowadzi pręgierz skutku i przyczyny na wyśnionej fali w zachłyśnięciu bezdechem czy zatrzymałem się wyrwany Ty wiesz Wiedeń, 20 Jan./10 Feb. 2009

FLUCHTY Mirosława Maria KruszewsKa (ur. 4 kwietnia 1950 roku w Gdańsku) – polska poetka emigracyjna, dziennikarz niezależny, krytyk literacki i teatralny, wydawca, badacz literatury emigracyjnej i historii emigracji polskiej w ameryce, uchodźca polityczny (1981), doktor nauk humanistycznych, członek związku Pisarzy Polskich na obczyźnie (Londyn). obecnie mieszka w stanach zjednoczonych.

po powrocie do kraju jeszcze się bywa, nadal się chodzi do teściów lub w tanga – dyskotekowe powodzie uczucia – utracone perły, zerwane pogubione na rozstajnej drodze

Ewie i Jurkowi Kaczmarskim z Wiednia

centrum Wiednia w niedzielę na przystanku tramwajowym grupka Polaków rozpoznaję ich z łatwością stoją w charakterystycznych pozach zagubieni – jak zmokłe kury na deszczu faceci w licencyjnych addidasach i wycieruchach z Turcji dziewczyny w szarych kieckach jakże różnimy się od wiedeńczyków gdzie te wyszukane kroje fasony klipsy gdzie ów szyk jaskrawość kolorów ekscentryczność i bogactwo odcieni? jeszcze jesteśmy biedni

jeszcze nie zdążyliśmy się dorobić mizerne blade twarze twarze chłopo-robotników kelnerów niedoszłych inżynierów i cinkciarzy stracone pokolenie emigranci – „fluchty” Polacy z torbami plastikowymi w garściach handlujący papierosami pod kościołem towarzystwo zawsze skore do wypitki i erotycznych szaleństw wiecznie głodne wiecznie nabzdyczone odarte z marzeń

(Wiedeń, 1983)


|25

nowy czas | marzec 2013

kultura my nie wypływa z jakichś nieopisanych pokładów męskiego idealizmu? Z innej strony zastanawiam się, czy przestrogi naszych babć i matek nie są w gruncie rzeczy misternym podświadomym mechanizmem ochrony statusu społecznego kobiety, która będąc żoną i matką zapewnia sobie i swoim dzieciom bezpieczeństwo, będąc jednak jedynie kochanką, jest zabawką mężczyzny i popychadłem. Temat jest obszerny i doczekał się z pewnością wielu analiz, mimo to wciąż zasługuje na uwagę przedstawicieli obydwu płci. Bo czy wyemancypowana świadoma swojej seksualności trzydziestolatka posiada jakieś inne atuty, którymi może sterować zachowaniami potencjalnych partnerów? W opisie Luisy współczesna obyczajowość odziera kobietę z jej aury tajemniczości i skazuje na rolę wyuzdanej samotnicy. Strindbergowska walka płci trwa nadal, gdyż mężczyzna prócz emocjonalnych zahamowań i fobii, przejawia niechęć do ko-

Tatiana Judycka

S

cena londyńska oferuje odbiorcy szerokie spektrum teatralnych doznań. Poczynając od Globe, gdzie gra się wyłącznie Szekspira, poprzez National Theatre, Royal Court Theatre, w którym promuje się dramat najnowszy, po Barbican goszczący najlepsze grupy teatralne z całego świata, w tym z Polski. Prócz wymienionych scen mamy West End, będący ojczyzną musicalu oraz wiele pomniejszych teatrów. Jest też fringe theatre, czyli ceny szczycące się mianem awangardowych (bardzo często w pubach). W nich pokazuje się oczywiście sztukę awangardową, która obecnie zaciera swe formalne granice i stąd modne pojęcie performansu, live art, a także innych hybryd, jak teatr wizualny, taneczny czy przedstawienie multimedialne. Londyński Soho Theatre niewątpliwie jest miejscem, gdzie spektakl teatralny musi być widowiskiem, kabaretowym romansem z widzem, który zostaje wciągnięty w jego akcję, a nawet ma wpływ na jej przebieg. Tradycyjne pojęcia teatru, akcji scenicznej czy dramaturgii nie mają tu zastosowania, jak w przypadku monodramu Luisy Omielan. What would Beyoncé do to 75 minut obcowania z tą niezwykle utalentowaną artystką komediową, która nie pozostawia widza obojętnym. Nie dziw, że dwukrotnie Soho Theatre przedłużał z nią kontrakt. Jeszcze przed samym rozpoczęciem widowiska artystka już znajduje się na scenie, tańczy, zagaja, zagaduje publiczność, czym zapowiada brak przejścia od profanum codzienności do sacrum sztuki. Nie ma tu kurtyny, która odsłoniłaby świat inny od znanego, nie ma tajemnicy, ani magicznego wyjścia artysty na scenę. Luisa już tam jest, czeka na nas, ukazuje nam siebie prawdziwą, nie ustrojoną w żaden kostium. „Wyluzowana”, występuje w leginsach opinających jej krągłe kształty, z których robi temat swojego pierwszego żartu – „Mam wielki tyłek? Wiem, ale mnie to nie martwi, bo jest z tyłu”. Lecz jeszcze wcześniej zaprasza na scenę osobę z publiczności, żeby zapowiedziała jej występ, po czym sama znika. Jest to oczywiście zabawa konwencją, ale również trick służący temu, by mogła się przebrać w złoty obcisły top sięgający zaledwie pępka. Dowiadujemy się, że uszyła go jej matka, do której artystka będzie powracać w różnych momentach spektaklu. Tytułowe pytanie: „Co zrobiłaby Beyoncé” jest pretekstem do opowiedzenia własnej historii. Beyoncé jest dla Omielan ikoną atrakcyjności i sukcesu. Luisa będąc wcieleniem typowej trzydziestoletniej mieszkanki Londynu poprzez porównanie się do gwiazdy muzyki pop kreuje wyidealizowany obraz własnej osoby, dla której sławna wokalistka jest punktem odniesienia i wzorem zachowań do naśladowania. Luisa, najnowsza wersja osławionej Bridget Jones, jest kobietą pełną pasji i energii, zmysłową i wrażliwą obserwatorką rzeczywistości, komentującą ją w sposób pozbawiony najmniejszych skrupułów i zahamowań. Występ solo obfituje w liczne odniesienia do życia uczuciowego i seksualnego artystki. Zasadniczo nie można odróżnić rzeczywistości od artystycznej fikcji. Omielan, choć jest cały czas sobą na scenie, karykaturyzuje szereg postaci – od Margaret Thatcher, poprzez swojego chłopaka, na matce kończąc. Potrafi również sugestywnie naśladować muczenie krów z równych części Wielkiej Brytanii, a także z Jamajki czy Niemiec. Robi to sprawnie i z polotem zawodowego komika. Tym właśnie zjednuje sobie moją sympatię, gdyż w przeciwieństwie do znakomitej większości tutejszej publiczności jestem widzem nieufnym, nieskorym do masowych pisków i gibania się na siedzeniu w takt muzyki jakiejś Beyoncé trzykrotnie za głośno emitowanej. Jednak Luisa gra dobrze, jest wysokiej klasy naturszczykiem, więc bawię się nie gorzej niż większość odbiorców. Matka Luizy jest Polką, która przyjechała do Wielkiej Brytanii w wieku trzydziestu kilku lat z czwórką małych dzieci i słabą, jeśli w ogóle, znajomością angielskiego. Jako kobieta o silnym instynkcie przetrwania, matka-Polka, uczyła się angielskiego z BBC, stąd jej queen’s accent, brzmiący archaicznie i komicznie w uszach zangielszczonej córki. Z opowieści nie wynika, czy którekolwiek z dzieci mówi po polsku, ani nie jest całkiem jasne, czy ojciec, który wcześnie znika z ich życia i z którym Luisa ma sporadyczny kontakt średnio raz na rok, też jest Polakiem. Jednak nie to jest ważne w całej ponadgodzinnej narracji. Luisa jest ilustratorką współczesnej obyczajowości i ten właśnie aspekt jej przedstawienia wydaje się być najbardziej atrakcyjny dla publiczności składającej się w 80 proc. z młodych kobiet w wieku 20-40 lat. Przecinany rytmami piosenek Beyoncé spektakl promuje idee feministyczne, a jego prowokacyjny w formie i treści przekaz może niewytrawnego widza wprawić w osłupienie, nie mówiąc o nielicznej grupie przybyłych mężczyzn, którym dedykowany jest jeden oskarżycielsko brzmiący wątek. Poza tym epizodem Luisa bez żenady opowiada o swoich zawiłych relacjach z mężczyznami, w tym o bolesnym rozstaniu z chłopakiem. Łatwość i naturalność, z jaką do-

Matka Luizy jest PoLką która Przyjechała do WieLkiej Brytanii W Wieku trzydziestu kiLku Lat z czWórką Małych dzieci i słaBą, jeśLi W ogóLe, znajoMością angieLskiego.

Pyrrusowe zwycięstwo feminizmu starcza nam szczegółów dotyczących swojego życia intymnego skłania do myślenia, że nie istnieją żadne granice, a już na pewno nie granice tradycyjnie rozumianej przyzwoitości. Jak podkreśla aktorka, współczesna kobieta jest przede wszystkim niezależna, przy czym owa niezależność jest nie tylko spełnieniem marzeń Ibsenowskiej „Nory”. Owszem dotyczy statusu finansowego, ale również wolności kobiet w sprawach seksu. Jakkolwiek wyzwolona moralnie, jest jednakowoż Luiza – niejako archetyp współczesnej kobiety – uwikłana w niejasne i pełne rozczarowań relacje z osobnikami płci przeciwnej, którzy zgodnie z archetypem współczesnego mężczyzny nie chcą się wiązać ani deklarować. Artystka na własnym przykładzie ukazuje ponury obraz współczesnej obyczajowości. Faceta należy zaciągnąć do łóżka, bez zbędnych wstępów i cienia wstydu, co jest dziecinnie proste. Luisa jednak szybko uczy się od innych pań, skądinąd również wyzwolonych, że owszem, łatwo przychodzi się puścić, ale niełatwo gościa usidlić – on musi przecież polować, trzeba go więc wodzić za nos, prowokować, zbywać, by jakoś jednak czuł się zdobywcą. W myśl snutej opowieści wydaje się i czujemy to dobrze, że kobieta ma gorzej, że jest przez naturę i szowinistyczne normy poszkodowana. Refleksja to nie nowa, co nie umniejsza jej wagi. Luisa nawołuje do kultywowania poczucia własnej wartości, ostatecznie jednak brak konkluzji zamyka ten wątek przedstawienia. W tym miejscu nasuwa się seria pytań o współczesny model kobiecości. Kiedyś bohaterkę opowieści Luisy bez zastanowienia nazwalibyśmy kobietą „łatwą”. Nikt już dziś nie szafuje takimi określeniami, zwłaszcza w wielomilionowym, wielokulturowym Londynie, będącym skrajnym przeciwieństwem jakiejkolwiek pruderii i wiktoriańskiej moralności. Na drugim krańcu znajdzie się – jeśli trzymać się chwilowo i prowizorycznie tej archaicznej nomenklatury – kobieta z klasą, szanująca się dama, o której względy trzeba usilnie zabiegać. Z pewnością taka polaryzacja nie ma już odniesienia do współczesnego świata, przynajmniej nie w warstwie językowej. Jednak czy język nie odpowiada znacznie głębszym percepcjom, często wręcz atawistycznym, i czy zatem podział na dziwki i prawdziwe da-

biety pozbawionej subtelności i klasy, a jednocześnie jej drapieżna niezależność po freudowsku go wykastrowuje, zwielokrotniając jego strach i niepewność co do własnej męskości. Czy rewolucja obyczajowa rzeczywiście odmieniła na lepsze relacje kobiet i mężczyzn? Czy też odkąd normą jest brak norm pęknięcie jest większe po obu stronach, nawet gdy nie mówimy o jawnej przemocy? Wśród autobiograficznych tematów poruszanych w monodramie Omielan pojawia się dwukrotnie postać brata. I tu mamy znów element polski. Artystka opowiada o dramatycznym epizodzie, który miał miejsce w Boże Narodzenie minionego roku. W Wigilię, którą spędza z mamą i rodzeństwem w Polsce, jej brat ma próbę samobójczą i ląduje w szpitalu. Święta polskie, które są w oczach Luisy all about Jesus, są najmniej pożądanym momentem na tego rodzaju incydenty. Jest to chwila, gdy Luisa ma łzy w oczach i cała osobowość kabaretowa znika, by odsłonić głęboką emocjonalność artystki. – Kto z was miał próbę samobójczą? – zwraca się do publiczności. A następnie zmienia tonację poprzez żartobliwe nawiązanie do zdarzenia z dzieciństwa, kiedy musiała odtykać muszlę klozetową zatkaną przez młodszego braciszka. Narracja monodramu Luisy Omielan jest utkana z wielu drobnych aluzji do rzeczywistości społeczno-politycznej. Bezrobocie, kryzys relacji, samotność, alienacja, zaburzenia emocjonalne i żywieniowe to główne wątki opowieści What would Beyoncé do? Wartość takiego teatru dla mas leży w zmieszaniu komizmu z tragizmem, gdzie kabaretowe solo zawiera potencjał klasycznego katharsis, wywołanego poprzez ukazanie bolesnych fragmentów życia. Aktorstwo Luisy cechuje bogaty rejestr emocjonalny, szerokie spektrum wyrazu i głęboka refleksja nad zjawiskami psychospołecznymi. Ona wie, że jest artystką komediową i jej rola polega na zabawianiu publiczności poprzez parodiowanie otaczającej rzeczywistości, tak aby nie tylko rozśmieszyć, ale i poruszyć. Znamy dobrze wartość tej formy teatru skrywającego ziarna rebelii, komunikującego różne treści na poziomie aluzji i satyry. Można by rzec, że w tym sensie projekt Luisy jest również polityczny i ma na celu nie tylko wyładowanie własnych frustracji, ale również pobudzenie świadomości społecznej odbiorcy. Ostatecznie jednak widz wychodzi z audytorium pełen skłębionych uczuć, lekko odurzony i pozostawiony jakby w zawieszeniu. Być może to świadczy o sile przedstawienia, bo w stanie nienasycenia i braku jasności będziemy skłonni poddać się refleksji nad własnym życiem.


26 |

marzec 2013 | nowy czas

styl życia

Brytyjskie życie prowincjonalne Małgorzata Białecka

D

avid wygrzebał się wreszcie z kolejnej fali zimowej depresji. Był znowu starym, dobrym Davidem, gotowym pospieszyć mi na pomoc w demaskowaniu brytyjskiej mentalności. – Nie jestem właściwą osobą, by odpowiedzieć na twoje pytanie – powiedział jednak. – Moje życie nie jest w najmniejszym stopniu prowincjonalne! Oczywiście nigdy nawet przez moment nie pomyślałam, że David, Kanadyjczyk z urodzenia i Brytyjczyk z wyboru, prowadzi prowincjonalne życie. W końcu po latach kariery jako model, pomieszkiwania na wszystkich kontynentach i uczestniczeniu w niekończących się przyjęciach z ludźmi, których teraz nazwalibyśmy celebrities, kupno domu w średniej wielkości miasteczku, mającym w nazwie słowo royal, w bogatym hrabstwie Kent, mogło być dobrym odpoczynkiem lub przejawem snobizmu, jednak nie dowodem na prowadzenie prowincjonalnego życia. Niezależnie jakiej wielkości jest miejscowość w Anglii, pod gładką powierzchnią idealnego codziennego życia dochodzi do wydarzeń, które czasami zapisują się w historii, a czasami jedynie w gazetach... David sprowadził się tutaj kilka lat temu. Zajmując dom niemal po środku, w rzędzie terraced houses, podzielił sąsiadów dokładnie na pół i jest tak do dziś. David mieszka w Tunbridge Wells. Pierwsze wzmianki o tym miejscu pochodzą z 1606 roku, kiedy to jeden ze szlachciców przypadkiem natknął się tutaj na źródło wody bogatej w żelazo, które – jak wtedy myślano – było panaceum na wszystko. Sam wielmoża olśniony rzekomym uzdrowieniem z chorób rozsławił miejsce wśród elity w Londynie. W kilka lat później zbudowano wokół źródła pierwsze budynki, gdzie można było pić tę cudowną wodę wraz z kawą, na którą właśnie pojawiła się moda. Do dziś historyczne źródło znajduje się w starej, zabytkowej części miasteczka zwanej Pantiles, gdzie jak się zdaje, nic się nie zmieniło od kilkuset lat. Do źródła przybyła też w XVII wieku sama królowa Henrietta Maria, matka Karola I. Od

początku miejsce to skazane było na prosperitę i popularność wśród bogatej klasy średniej. W hotelu Du Vin zachował się też fragment tapety, która wisiała w tym miejscu, kiedy zatrzymała się tutaj królowa Victoria, więc w dobrym tonie prowincjonalnego życia jest przynajmniej raz umówić się tam na kawę. – To jest właśnie prowincjonalne – prycha David, kiedy jedna z sąsiadek mija nas nie odpowiadając na „dzień dobry”. – Ona myśli, że spalę się w piekle, wielka chrześcijanka – zauważa mój rozmówca. Trzeba tu dodać, że David wywołuje ogromne emocje i sąsiedzi uwielbiają go bądź nienawidzą, jednak nigdy nie pozostają obojętni. David jest gejem.

swoisty podział społeczny sprawia, że dzieci wszystkich zamożnych trafią do tej samej szkoły z internatem, a żony do tego samego fryzjera. Życie na prowincji mija wolno, ma też swoje reguły, szczególnie jeśli mówimy o życiu w miejscowościach, które są sypialniami Londynu. Takie miejscowości to oazy życia rodzinnego, kwitnące targi próżności i snobizmu. Tak jak przed laty, elity ze stolicy szczycą się posiadaniem tutaj swoich domów, które nazwać śmiało można rezydencjami. Ogrody Anglii, jak zwyczajowo nazywa się Kent, przyciągają tłumy, jednak to coś jeszcze, to swoisty podział społeczny, który sprawia, że dzieci wszystkich zamożnych trafią do tej samej szkoły z internatem, a żony do tego samego fryzjera. Kiedyś jedna z brytyjskich rodzin klasy średniej odwoziła mnie do miasteczka. Najmłodsze dziecko w rodzinie zauważyło TIR jadący z dostawą do Tesco. Dziecko zapytało dlaczego właściwie rodzina nigdy nie kupuje w Tesco. Ojciec odpowiedział, że nie kupuje w Tesco, bo ten sklep jest dla biednych ludzi, oni, ludzie, którzy nie są biedni, kupują w Sainsbury's, zaś jeśli jest się emerytowanym, nie-

biednym człowiekiem to kupuje się w Marks & Spencer... Dało mi to do myślenia i odkryło kolejną prawdę o życiu na prowincji. David przeziębił się pewnej zimy, bo siedząc na ganku (takim samym we wszystkich terraced houses) udawał, że jest w Szwajcariii opala się w zimowym słońcu. – Ekstrawagancja to nasza główna broń, by nie stać się prowincjonalnymi – rzucił w moim kierunku. Ekstrawagancja to pierwsza rzecz, która przyszła mi do głowy, kiedy po raz pierwszy spotkałam Davida. Przybyłam na coś w rodzaju rozmowy kwalifikacyjnej – nie każdy mógł być zaakceptowany. Wzbudziłam jednak jego sympatię, wypowiadałam się elokwentnie, ujawniłam znajomość literatury i uwielbiałam go słuchać, a bywa gadatliwy. Zdaniem Davida nawet sprzątaczka powinna być dobrze wykształcona. W końcu stajesz się tym, z kim przestajesz. Zresztą i rozmowa kwalifikacyjna to nie rzadkość w przypadku starania się o pracę sprzątaczki. Poprawia to samopoczucie żon prawników, doktorów, menedżerów wyższego rzędu, dla których cała ta rzesza sprzątaczek, często lepiej wykształconych niż one same, pracuje. David czytał wtedy „W poszukiwaniu straconego czasu”, nie skończył tej powieści do dziś. Całości obrazu życia na prowincji dopełnia posiadanie psa. W Londynie nie ma miejsca dla psów, domy bywają ciasne, a jeśli nawet nie, wyprowadzanie go jest uciążliwe. Na prowincji wystarczy wejść do pobliskiego parku, a park jest za każdym rogiem. Liczba psów rasowych, jaką się tu trzyma, jest wprost porażająca. Zwierzaki są traktowane często lepiej niż ludzie. Istnieją fundacje, które zajmują się nimi po śmierci właściciela, jeśli takowy zapisze w spadku swemu psu i kotu odpowiednią sumę. Miewają swoje hotele, na czas wyjazdu właścicieli, a przede wszystkim mają swoich dogwalker, czyli osoby wyprowadzające je za pieniądze, które dbają o dobre samopoczucie psa na spacerze. Dogwalker może być zawodem na cały etat, wystarczy jedynie okryć się dobrą sławą jako... dogwalker. Pies jest bez wątpienia najbardziej charakterystycznym elementem brytyjskiej prowincji. David również miał psa. Pies zdechł, na skutek czego David wpadł w depresję i przestał wychodzić z domu... – Życie tutaj to splot pewnych okoliczności. Dla ludzi z mojej ulicy to nie wybór, to rodzaj kompromisu... i wiek, my jesteśmy starzy – wyznał. – Chcesz żyć w Londynie, ale cię nie stać, więc wybierasz najbardziej snobistyczne miejsce, by jeszcze trochę poudawać, że wciąż masz dość pieniędzy, by przenieść się do Londynu. Wszyscy mieszkańcy Tunbridge Wells wydają się zgodni co do tego, że to rodzaj kompromisu. Jest tam inna para starszych już gejów, z których jeden choruje, a drugi wciąż pracuje za granicą. Betsy jest córką amerykańskiego gubernatora na Bermudach z lat przed II wojną światową, żyje więc jak prawdziwa Amerykanka w Anglii – ekstrawagancko i kolonialnie, nie przejmując się niczym, ma drugiego męża i od czasu do czasu handluje antykami. Para chrześcijan, którzy zdają się używać ostracyzmu jako głównej broni przed plotkami Davida, to emeryci, niewyglądający na szczęśliwych. Jest też księgowy, który aspiruje, by znaleźć się we właściwej klasie. Najbliższą sąsiadką Davida jest zaś Angela, wdowa, która dni swej emerytury spędza na wyjazdach do Francji i zakupach oraz leczeniu za pomocą homeopatii. Taka współczesna czarownica... Prawdą jest, że zanim z okolicznych sklepów, biur i fabryk wylegną na ulice ludzie w różnym wieku, ale poniżej sześćdziesiątego roku życia, ma się wrażenie, że małe miasteczka w Anglii są zamieszkane wyłącznie przez emeryetów lub matki z małymi dziećmi. Starcy jeżdżą miejskimi autobusami, spotykają się na kawie w kawiarniach i chodzą do biblioteki. Udzielają się też w różnych organizacjach dobroczynnych, są to jednak inne organizacje, kawiarnie i autobusy niż te, którymi jeżdżą ludzie młodzi. Przeraża fakt, że nie dochodzi tu nigdy do spotkań międzypokoleniowych, dziadkowie nie biorą udziału w tych samych wydarzeniach co ich wnuki, a wnuki coraz rzadziej odwiedzają dziadków. Wydaje się jakby młode pokolenie starało się zepchnąć i odizolować stare, ponieważ starość nie pasuje do prowincjonalnego trybu życia w XXI wieku. David postanowił, że na późną starość przeprowadzi się z powrotem do Kanady. Nie dał się przekonać nachalnym bilbordom. Wpłać nam swoje pieniądze, zatroszczymy się, byś umarł we własnym łóżku – jak głosiła reklama jednego z domów opieki. Przybył do Anglii kilkadziesiąt lat temu, bez zawodu i większych pieniędzy – choć rodzice byli zamożni, nie zamierzali finansować jego ekstrawaganckich pomysłów, a raczej orientacji. Trafił do środowiska innych ekscentryków, aktorów, malarzy i pisarzy, pośród których najłatwiejszym i najszybszym sposobem na zarabianie pieniędzy było stanie się modelem. Do dziś ma w sobie wiele z dawnej urody i pewnie podoba się kobietom. Jednak kobiety go nie interesowały nigdy bardziej niż tylko jako przyjaciółki, z którymi warto pójść na zakupy. David kolekcjonuje większe i mniejsze skrawki materiałów obiciowych, tak just in case. Twierdzi też, że jest alkoholikiem, jednak takim biernym, rozstawia w mieszkaniu alkohol, choć sam nigdy go nie pije, czeka aż dwa razy do roku sąsiedzi zejdą się na spotkanie przed świętami i wypiją co jest do wypicia.


|27

nowy czas | marzec 2013

takie czasy

WIELKA

P ŁY TA Grzegorz Małkiewicz

S

ejmowa Komisji Infrastruktury zakończyła prace rozpoczęte w ubiegłym roku dotyczące technicznego stanu osiedli z wielkiej płyty, zbudowanych w PRL w okresie rządów Gierka. Osiedla te zamieszkuje ponad 11 mln ludzi. Konieczny jest plan rewitalizacji – podkreślają członkowie komisji w liście wystosowanym do premiera Donalda Tuska. Chodzi o zabezpieczenie i częściowe przebudowanie obiektów, które w latach 70. symbolizowały „dobrobyt” i były głównym wizerunkiem propagandowym budowania „drugiej” Polski. Chociaż nikt nie dawał gwarancji długowieczności tym blokom, wielka płyta rozwiązywała problemy mieszkaniowe i taka kalkulacja wygrywała, również w aspekcie estetycznym – brutalna brzydota wdarła się w pejzaż polskich miast. Zgodnie z założeniami wyjściowymi granica żywotności wielkiej płyty to jeszcze 15-20 lat. Co potem? Zdaniem komisji należy już teraz przystąpić do przeprowadzenia szczegółowych bezinwazyjnych badań stanu technicz nego budynków wielkopłytowych i stanu bezpieczeństwa połączeń konstrukcyjnych. W wielu przypadkach takie badania nie są nawet konieczne, widać gołym okiem, że połączenia się rozchodzą, właściciele budynków (w większości spółdzielnie mieszkaniowe) dokonują tymczasowych remontów, wzmacniają fasady okładając je falistą konstrukcyjną blachą. Koszt wdrożenia procesu rewitalizacji budynków wielkopłytowych (a nie tymczasowej kosmetyki), jak można przypuszczać, przekracza możliwości finansowe ich właścicieli, czyli spółdzielnie mieszkaniowe. W skali kraju przekracza też możliwości państwa, w związku z tym posłowie w apelu do premiera proszą o pilną interwencję rządu i sugerują znalezienie rozwiązania na forum europejskim. Ich zdaniem tylko pomoc Unii może sfinansować ten program. Sejmowa komisja postuluje badania. – Co tu badać? – pyta lokatorka wielkopłytowego bloku. – W spojenia, które z każdym rokiem powiększają się, powkładaliśmy gazety. Czy to jest rozwiązanie? Płyty przesuwają się na całej wysokości i długości budynku. Szpary między płytami są we wszystkich mieszkaniach. Jaki specjalista temu zaradzi, skoro i Salomon nie naleje z pustego w próżne? Jednego tylko nie mogę sobie darować, że skorzystałam z oferty spółdzielni i wykupiłam mieszkanie na własność. Próbuję teraz sprzedać, bez skutku od ponad roku, po zaniżonej cenie. Nie dziwię się jednak potencjalnym nabywcom. Mieszkanie z pięknym widokiem, i dodatkową wentylacją. A stabilność całej konstrukcji? Czy to kiedyś nie runie? Lepiej nie pytać, ale odpowiedzialne władze nie mo-

gą nie zadawać tak podstawowych pytań. Szaleństwo budowania z wielkiej płyty zadomowiło się też na Zachodzie, gdzie ta technologia powstała. Londyn przefastrygowany jest wzdłuż i wszerz blokowiskami zbudowanymi po wyburzeniu wiktoriańskiej zabudowy, częściowo zniszczonej w czasie II wojny światowej. Tak było w okolicach Elephant and Castle, miejsca centralnego, oddalonego zaledwie o jedną milę od parlamentu. Z tym, że w Londynie poza kilkoma wyjątkami (np. „szafa” Goldfingera w zachodnim Londynie, która uzyskała nawet status zabytku chronionego – Grade II) lokalne władze optują za wyburzeniem, a nie konserwacją. Mało kto kupował takie mieszkania, głównie z powodu trudności w uzyskaniu kredytu. Najbardziej spektakularnym przykładem regeneracji (czyli wyburzenia wielkopłytowego osiedla), a nie renowacji, jest właśnie Elephant and Castle – obecnie największy plac budowy w centrum jednej z większych stolic europejskich.

posłowie w apelu do premiera proszą o pilną interwencję rządu i sugerują znalezienie rozwiązania na forum europejskim. Do projektu realizowanego przez lokalne władze Southwark dołączył burmistrz Londynu Boris Johnson. Przeznaczył na ten cel 1,5 mld funtów. Plan przebudowy jest nadal ambitny, chociaż w porównaniu z oryginalnym projektem lorda Fostera, to daleko idący kompromis. Kompleksowy projekt Fostera władze Southwark Council, po konsultacji z mieszkańcami, odrzuciły. Szkoda, ale przynajmniej dobrze, że wyjściowa koncepcja zburzenia najbardziej monstrualnego przykładu architektury brutalistycznej pozostała niezmieniona. Na miejscu starej zabudowy obejmującej 23 akry terenu w centralnym Londynie powstanie prawie 2,5 tys. nowych mieszkań z czego jedna czwarta przeznaczona będzie na mieszkania kwaterunkowe. Projekt przewiduje także biura, sklepy, sale gimnastyczne, teatr (nowe pomieszczenie dla Southwark Playhouse), kina i oczywiście tereny zielone (tarasy i park). W trakcie budowy powstanie 5 tys. nowych miejsc pracy, a po jej ukończeniu znajdzie zatrudnienie 1255 osób. Ważnym aspektem takiej regeneracji jest też radykalna zmiana infrastruktury komunikacyjnej. Przed rondem w Elephant and Castle kierowcy uciekali od lat, ale i tak były tu permanentne korki bez względu na porę dnia. Rozwiązanie londyńskie jest kosztowne, ale może bardziej kosztowna jest konserwacja monstrualnych błędów urbanistycznych.

Warszawa, blok do renowacji

Londyn, blok do wyburzenia


28 |

marzec 2013 | nowy czas

co się dzieje kino

fundamentalistycznego reżimu zderza się z marzeniami i ambicjami pewnej małej dziewczynki...

muzyka Katy Carr

Do 22. marca Szczegółowy program na stronie http://ff.hrw.org/

Oz the Great and Powerful

Human Rights Watch Festival Od Arabii Saudyjskiej, przez Autonomię Palestyńską aż po Północną Koreę. Human Rights Festival zabiera nas w zakątki świata, gdzie ludzka godność i wolność są od ciągłym ostrzałem. Lista kwestii podejmowanych przez filmy tu pokazywane jest bardzo długa: prawa kobiet, mniejszości homoseksualnych, emigrantów i tych, których nie stać na pomoc prawną z powodów ekonomicznych. W programie znajdziemy czternaście filmów dokumentalnych oraz pięć fabuł. Oprócz tego warsztaty, dyskusje z ekspertami (ekonomistami, politologami), spotkania z twórcami. Wśród najciekawszych propozycji są między innymi dramat „War Witch”, który w tym roku zagarnął nominację do Oscara za najlepszy film zagraniczny. Film Kima Nguyena rozgrywa się w Demokratycznej Republice Kongo. Główna bohaterka to czternastoletnia Komona opowiadająca swoją dramatyczną historię nienarodzonemu dziecku, które nosi w brzuchu. „Salma” to z kolei opowieść o młodej muzułmance, która marzy o studiowaniu. Tyle że tradycyjnie nastawieni członkowie jej rodziny nie chcą nawet o tym słyszeć. Postanawiają ją więc uwięzić. Festiwal zamknie obraz „Wadjda”, który z kolei zabierze nas do Arabii Saudyjskiej i opowie o tym, jak represyjny charakter

To nie pierwszy raz, gdy widzowie zabierani są z powrotem na Żółtą, Brukowaną Drogę. Legendarny film z Judy Garland doczekał się już sequelu w 1985 roku. Niestety, doczekał się też uniwersalnego potępienia – zarówno ze strony krytyków, jak i widzów. Trudno się więc dziwić, że na następną próbę czekać musieliśmy niemal trzydzieści lat. Jak wyszło tym razem? Reżyser Sam Raimi próbuje odtworzyć klimat legendarnego oryginału. Dlatego opowieść zaczyna się w czerni i bieli. Główny bohater, podobnie jak Dorotka, mieszkający w Kansas, dopiero zmierza do buzującego barwami, magicznego świata w technikolorze. A bohaterem tym jest sam Oz. „Oz the Great and Powerful” to bowiem prequel, z którego dowiemy się, jak to właściwie się stało, że przyszły władca trafił do magicznej krainy. No i jak został jej królem. Lore Poruszająca koprodukcja australijsko-niemiecka. Sama końcówka wojny, tuż przed śmiercią Adolfa Hitlera. Żyjąca dotąd w dostatku, elegancka, zamożna rodzina nazistowskiego żołnierza musi opuścić swój dworek. Nadchodzą Rosjanie. Ostatnia kąpiel w pięknej, zabytkowej łazience, pakowanie sreber i w drogę. Wkrótce czworo dzieci pozostaje zdane na siebie. Wojna rozdziela je od rodziców. Próbują przedostać się do babci w odległym Hamburgu. Ale kraj zostaje

już podzielony na strefy okupacyjne, a pociągi zostają przejęte przez armię aliantów. Niemcy to niebezpieczne miejsce dla czworga dzieci. Ale nieoczekiwanie znajdują one stronnika. Na drogach pełnych uchodźców, w lasach, gdzie koczują ocaleńcy z obozów śmierci, towarzyszy im poznany przypadkowo chłopak. Jest tylko jeden problem: to Żyd. Ponura, szczera i pozbawiona upiększeń historia o rozpadającym się świecie. I o sile nienawiści.

Na jej najnowszej płycie „Paszport” zainteresowanie Polską spotyka się z fascynacją historią. Usłyszymy między innymi „O mój Rozmarynie”, „Dziś do ciebie przyjść nie mogę”. A do tego – własne kompozycje inspirowane naszą tradycyjną muzyką. „Jeden z najbardziej emocjonalnych i intrygujących albumów koncepcyjnych tego roku” – pisał o płycie dziennikarz „Guardian” Robin Denselow i dodawał, że album zasługuje na to, by przebić się również poza nasz światek polonijny. Niedziela, 17 marca, godz. 20.00 Kościół na Devonii 2 Devonia Road, Islington N1 8JJ

Maria Muldaur

Środa, 3 kwietnia, godz. 20.30 Prince Charles Cinema Leicester Place, WC2H 7BX

Wieczór z Hitchcockiem

Dwa pokazy w cenie jednego. Na początek: dzieła samego mistrza: Nieśmiertelna „Psychoza” z legendarną sceną pod prysznicem i niemniej legendarną atmosferą niesprecyzowanego zagrożenia wiszącego nad bohaterami i udzielającą się widzom po drugiej stronie ekranu. Doskonała odtrutka na toporne, fizyczne horrory w stylu „Piła 10”. Zaraz potem romans z Alfredem Hitchcockiem w roli głównej. Film Sachy Gervasi „Hitch cock” opowiada o trójkącie: reżyser – jego żona – i młoda kochanka. Imponująca obsada: Hellen Mirren, Scarlett Johansson i Jessica Biel. No i doskonała rola tytułowa Anthony Hopkinsa. Riverside Studios Hammersmith, W6 9RL

Poniedziałek, 15 kwietnia, godz. 19.30 Cadogan Hall 5 Sloane Terrace, SW1X 9DQ

Nick Cave Gotycka makabra, cynizm, gorycz i... przebijająca się ponad to wszystko sentymentalna nuta. To znaki rozpoznawcze legendarnego Australijczyka, który wydał właśnie kolejną, jak niemal zawsze, doskonale przyjętą płytę. Czego możemy się spodziewać? Nieco post-punkowego zgiełku z okresu albumu „Your Funeral, My Trial” poprzetykanego „muzycznymi horrorami” z genialnej „Murderous Ballads” oraz gorzkimi balladami „The Boatman’s Call”. Jedno jest pewne: jak to u Cave’’a – kompromisów nie będzie. Środa, 13 lipca, godz. 19.00 Hammersmith Apollo 45 Queen Caroline St. W6 9QH

True Lies „Prawdziwe kłamstwa” to coś dla tych widzów, którzy mają ochotę powrócić do popcornowej rozrywki kina akcji z przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. W roli głównej Arnold Schwarzenneger, któremu jeszcze wówczas nie śniło się zarządzanie Kalifornią. Arnie gra (jakżeby inaczej!) prawdziwego twardziela: tajnego agenta. Tak tajnego, że nawet jego żona myśli, że pracuje on jako sprzedawca komputerów. Ale pewnego dnia płaszczyzny zawodowa i prywatna zderzą się, a skutki owego zderzenia będą mocno kłopotliwe. Jego żona zaczyna podejrzewać go o zdradę, a złoczyńcy (próbujący rzecz jasna wysadzić w powietrze pół świata) uderzają w czuły punkt: partnerkę głównego bohatera. Komedia romantyczna połączona z komiksowym niemal kinem akcji. Wszystko to spod pióra Jamesa Camerona, który nieco później da nam się poznać jako twórca „Titanica” czy „Avatara”.

zabrzmią „Hedonism”, „Our Summer Kills the Sun” czy „Charlie Big Potato” w Cadogan Hall?

Burt Bacharach

Urodzona w 1943 Maria Muldaur znana jest przede wszystkim z zawieszonego między popem i soulem przeboju „Midnight at the Oasis”. Jej repertuar zawiera też kawałki nieco ambitniejsze. Maria specjalizuje się w interpretowaniu utworów z bardzo różnych nurtów: od jazzu przez blues aż po... psychodelę. W roku 2012 ukazał się jej czterdziesty album będący hołdem dla pionierki kobiecego bluesa amerykańskiego “First Came Memphis Minnie”. Występ Marii Muldaur w Jazz Café POSK będzie jej jedynym koncertem w Londynie! Piątek, 22 marca, godz. 20.00 Posk Jazz Cafe, King Street, W6 0RF

Carpenters, Dionne Warwick, Roberta Flack, Elton John, Elvis Costello… lista artystów wykonujących kompozycje Burta Bacharacha jest bardzo długa. Człowiek, który pierwsze przeboje napisał pod koniec lat pięćdziesiątych wciąż występuje i nagrywa. Jego barokowy, starannie zaaranżowany, elegancki (choć czasem mocno cukierkowy), wyrafinowany pop uniesiony został ostatnimi czasy na falii nostalgii skutkujacej nieźle przyjętą płytą „At This Time” czy albumem stworzonym wspólnie z Ronanem Keatingiem z Take That. Dodajmy do tego dwie urocze kolekcje utworów nagranych pod z Elvisem Costello i staje się jasne, że Burt trzyma się doskonale! Podobnie, jak jego melodie. Środa, 226 czerwca, godz., 19:30 Royal Festival Hall Belvedere Road, SE1 8XX

teatry

Messiah Już po raz 134 w Royal Albert Hall zabrzmi „Mesjasz” Friedricha Haendla. Tradycja ta sięga 1878 roku. Utwór wykona Royal Choral Society. Wprawdzie na przełomie XX i XXI wieku wiele wykonań stało się bardziej kameralnych, zgodnie z intencjami kompozytora, ale tradycja szacownej Royal Albert Hall żyje już własnym życiem: nikt nie wyobraża sobie wielkanocnego wykonania „Mesjasza” bez pompy i monumentalnego brzmienia! Piątek, 29 marca, godz. 14.30 Hall, Kensington Gore SW7 2AP

Skunk Anansie Głośno, elektronicznie i agresywnie – tak zawsze jest na koncertach Skunk Anansie. Energetyczne połączenie muzyki tanecznej i ciężkiego, niezależnego grania nie kojarzy się raczej z dostojnym wnętrzem szacownej Cadogan Hall. A jednak! Skin i spółka wystąpią w świątyni muzyki kameralnej w połowie kwietnia. Będą jednak rozbrojeni. Będzie to bowiem koncert unplugged. Jak

The Audience Rządy się zmieniają, monarchini pozostaje – ta prosta przesłanka legła u podstaw najnowszej sztuki, jaką oglądać możemy w Gielgud Theatre. To seria krótkich scenek, podczas których premierzy Jej Królewskiej Mości rozmawiają z Elżbietą II. Od Churchilla, przez Edena aż po Thatcher i Browna. W roli królowej – dama brytyjskiej sceny Hellen Mirren. Co ciekawe, wciela się zarówno w monarchinię dwudziestojak i osiemdziesięcioletnią! Twardo przepytuje swoich ministrów, żartuje z nimi, a czasem nawet flirtuje. „To nie jest królowa, którą mamy. To królowa, którą większość z nas chciałaby mieć” – podsumowuje Caroline McGinn, recenzentka tygodnika „Time Out”. Gielgud Theatre Shaftesbury Avenue W1D 6AR


|29

nowy czas | marzec 2013

co się dzieje The Judas Kiss Krytycy są zgodni: Rupert Everett był do tej roli stworzony. Przystojny homoseksualista, wygadany intelektualista – wykapany Oscar Wilde. „The Judas Kiss” opowiada o końcu związku pisarza i jego kochanka, Alfreda Douglasa. Pomysł narracyjny dość odważny: scenariusz przeprowadza paralelę pomiędzy zdradą ukochanego Wilde’a, a zdradą w Ogrodzie Getsemani. Według większości recenzentów, efekt udany.„Everett gra rolę swojego życia” – pisze Michael Billington w „The Guardian”. „Niezwykle smutna i poruszająca sztuka” – dodaje Charles Spencer z „Daily Telegraph”. Przedstawienie wystawiane do 6 kwietnia Duke of York’s Theatre St Martin’s Lane, WC2N 4BG

Macbeth

pa mię ci – przez jed ne go z naj wcze śniej szych ar t y stów w hi sto rii ludz ko ści. A obok nich – dzie ła Mat ti se’a czy Picassa. – Ze sta wia my te dzieła z dzie ła mi współczesnymi, by po ka zać, że pod sta wo we kon cep cje i tech ni ki się nie zmie ni ły. Fun da men tal ne kwe stie po zo sta ją. Ci wcze śni ar t y ści, a mo że „zdol ni rze mieśl ni cy”, two rzą wi ze run ki ko biet i na tu ry. Pró bu ją zro zu mieć sie bie, swo je oto cze nie i za pew ne zja wi ska, któ re uwa ża ją za nad przy ro dzo ne – tłu ma czy ku ra tor ka Jill Co ok. Dzie ła na wy sta wie uło żo ne są chro no lo gicz nie, z jed nym wy jąt kiem – za raz na po cząt ku wi ta nas fi gur ka żyw cem jak by wy ję ta z ku bi stycz nych fan ta zji po cząt ku XX wie ku. – Zro bi li śmy to, by zbu rzyć ba rie rę cza so wą. Widz wcho dzi i od ra zu za sta na wia się, któ ry z dwu dzie sto wiecz nych awan gar do wych ar t y stów stwo rzył to dzie ło. Od kry wa tym cza sem, że ma ono wie le ty się cy lat – tłu ma czy Co ok. Eks po zy cja po zwa la nam też wejść do spe cjal ne go po ko ju imi tu ją ce go wa run ki pa nu ją ce w ja ski niach, w któ rych po wsta wa ły pierw sze dzie ła sztu ki. Zim no, mo kro, nie przy jem nie. A jed nak, to tu za czę ła się po dróż: od ko ści ma mu ta, przez Rem brand ta, Re no ira, Ja spe ra Jo ne sa aż po Yoko Ono. British Museum Great Russell Street, WC1B 3DG

Coś dla miłośników Williama Szekspira, którym znudziły się już skrojone pod turystów inscenizacje á la The Globe. Spektakl z Jamesem McAvoy w roli głównej przenosi akcję do Szkocji przyszłości, próbującej otrząsnąć się z bliżej nieokreślonej katastrofy, która zniszczyła kraj niemal doszczętnie. Ubrani w stroje w stylu Mad Maxa dworzanie przyglądają się swemu czołowemu rycerzowi i nie mają wątpliwości: przygnieciony odpowiedzialnością Macbeth oszalał. Krwawa sztuka Szekspira zyskuje tu rys postapokaliptycz nego horroru. Trafalgar Studios 14 Whitehall, SW1A 2DY

wystawy

Slim Aarons Slim Aarons spę dził la ta czter dzie ste pra cu jąc ja ko fo to re por ter wo jen ny. Na fo to gra fo wał się oko pów, ran nych i umie ra ją cych, sza re go nie ba, smut nych i prze ra żo nych twa rzy „ame ry kań skich chłop ców”. A po woj nie po sta no wił od re ago wać. Nie po mny jak by, że świat wo kół nie go prze szedł wła śnie od go rą cej do zim nej woj ny, to czo nej w cie niu cią głe go za gro że nia nu kle ar ne go, Aarons po sta no wił fo to gra fo wać po wo jen ne do lce vi ta. Dla te go w do sko na łej ga le rii przy East ca stle Stre et znaj dzie my zdję cia lu dzi, któ rzy – jak ich ro dzi ce w la tach dwu dzie stych – czer pa li z ży cia peł ny mi garściami. Pa nie nad ba se nem,

wan da la” sta wia ją ce go so bie za za da nie prze ła ma nie ba rier i prze kro cze nie wszel kich gra nic for mal nych - ze sta wio ne są z pra ca mi in nych gi gan tów, na któ r ych twór ca wy warł swo ją fi lo zo f ią prze moż ny wpływ. Bar bi can Cen tre, Silk St, EC2Y 8DS

wykłady/odczyty 10 lat po Iraku ro ze śmia ni lu dzie w ka wiar niach... A wszyst ko to w ude rza ją cym po oczach ko lo rze. Bo Aarons chciał fo to gra fo wać świat ko lo ro wy – ta ki, któ ry mi mo wszyst ko wy bie ra ży cie. Get ty Ima ges Gal le ry East ca stle Stre et, W1W 8DX

Geo r ge Ca itlin: Ame ri can In dians Ame ry kań ski ma larz Geo r ge Ca itlin za bie ra nas na wy pra wę do gi ną ce go świa ta. Za czy nał ja ko praw nik, by po tem za brać się za ma lo wa nie portretów. Gdy w 1830 usły szał, że rząd ame ry kań ski w bru tal ny spo sób de por tu je in diań skie ple mio na z po łu dnio we go wscho du, do szedł do wnio sku, że je go po win no ścią jest za cho wa nie dla po tom nych wi ze run ków rdzen nych miesz kań ców Sta nów Zjed no czo nych. – To była praw dzi wa trau ma. Dziś zde fi nio wa li by śmy to ja ko czyst kę et nicz ną. Ca tlin czuł, ze mu si szyb ko uwiecz nić tych lu dzi – tłu ma czy ku ra tor ka, Jo an Car pen ter. Pra ce Ca itlina nie olśnie wa ją ma estrią tech nicz ną, ale nie o to tu chy ba cho dzi. To je den z naj cen niej szych śla dów po świe cie, któ re go już nie ma. Co cie ka we, wy sta wa wra ca do mia sta po po nad 170 la tach. W 1840 lon dyń czy cy mo gli ją oglą dać na Pi cca dil ly.

Lon dyń skie fik cje Od ma gicz ne go spa ce ru pa ni Dal lo way w mo der ni stycz nym kla sy ku Vir gi nii Wo olf, przez po nu re za kąt ki Lon dy nu Dic ken sa aż po uro czą mo zai kę z naj now szej po wie ści „Ca pi tal” Joh na Lan che ste ra: mia sto, w któ r ym miesz ka my in spi ro wa ło na prze strze ni wie ków wielu pi sa rzy. I trud no się dzi wić! O tym, jak Lon dyn od bi ja się na kar tach po wie ści pi sa rzy wiel kich (i tych mniej szych też) opo wie trój ka li te ra tu ro znaw ców: An drew Whi te he ad, Sa rah Wi se i Jon Day. sroda, 17 kwietnia godz 19.00 Ho usmans Bo ok shop 5 Ca le do nian Ro ad King’s Cross N1 9DX

Dan cing Aro und Du champ W Bar bi can Cen tre im po nu ją ca roz ma chem, mul ti dy scy pliar na wy sta wa. Pra ce Du cham pa – słyn ne go fran cu skie go prze śmiew cy i „ar t y stycz ne go

PIER PAoLo PASoLINI

Da da po nie miec ku. Ma lar stwo plus rzeź ba, mu zy ka a na wet po ezja. Łą czy je jed no: cha rak te r y stycz na dla okre su mię dzy wo jen ne go chęć do de kon struk cji i niszczenia, a po tem ze sta wia nia wszyst kie go na no wo. Bo specjalność Schit ter sa to ko la że: wiel ka, in ter dy scy pli nar na mie szan ka uosa bia ją ca je go ide ał sztu ki to tal nej. Ta te Bri ta in, Mil l bank, SW1

Dzie ła sztu ki pa mię ta ją ce epo kę lo dow co wą: pierw sze wy ro by ce ra micz ne, ja kie ludz ka rę ka wy ko na ła. Fi gur ki wy rzeź bio ne z ko ści ma mu ta. Po ru sza ją ca szcze gó ło wo ścią gło wa ko nia (chra py pra wie się ru sza ją) wy rzeź bio na – naj praw do po dob niej z

Śro da, 20 mar ca, godz. 20:15 Fron tli ne Club 13 Nor folk Pla ce, W2 1QJ

National Portrait Gallery St.Martin's Place, WC2H 0HE

Kurt Schwi ters

Ice Age

Mija dziesięć lat od kiedy George Bush ogłosił kolejny etap swojej krucjaty przeciwko międzynarodowemu terroryzmowi. W parę chwil później na Bagdad spadły pierwsze bomby. Uzasadnienie? Nigdy nie potwierdzone doniesienia o obecności nad Tygrysem i Eufratem broni masowego rażenia. Efekty? Upadek krwawego dyktatora, ale i eskalacja przemocy oraz zagrożenie rozpadu kraju, dotychczas spajanego w dużej mierze dzięki terrorowi Sadamma. O tym

wszyst kim we Fron tli ne Club – pre sti żo wym miej scu spo tkań dzien ni ka rzy.

Je den z naj od waż niej szych re ży se rów ki na eu ro pej skie go w okre sie po wo jen nym do cze kał się po tęż nej re tro spek ty wy w Bri tish F ilm In s ti tu te, So uth bank. Uro dzo ny w 1922 ro ku w Bo lo nii od dziec ka zmu szo ny był do po dró żo wa nia po ca łym kra ju. Je go oj ciec był żoł nie rzem. Jak by na prze kór, nasz bo ha ter za ko chał się w po ezji. Pier w szy to mik wy dał w cza sach, gdy na po ezję po pyt był sła by – w sa mym środ ku wo jen nej za wie r u chy. Prze żył krót ki f lir t z par tią ko mu ni s tycz ną, uwie dzio ny jej ro lą w od zy ska niu przez Wło chy nie pod le gło ści po la tach rzą dów Mus so li nie go. Nie za grzał tam jed nak dłu go miej sca. Po wód? Aresz to wa nie za „nie przy zwo ite za cho wa nie w miej scu pu blicz nym”. Do koń ca ży cia po zo stał jed nak du cho wym re wo lu cjo ni s tą – in te lek tu ali s tą wie rzą cym w eman cy pa cy j ne go du cha drze mią ce go we wło skim chłop s twie. Pa so li ni spę dził nie co cza su w Rzy mie. W tam -

tej szych slum sach pra co wał ja ko na uczy ciel. To tam po znał wło ski pół świa tek, do któ re go po wró ci po tem w swo ich fil mach. Przy kład? Je go dru gi film, „Una Vi ta Vio len ta” z 1959 ro ku. Mi nę ło bo wiem nie co cza su, nim w peł ni po świę cił się fil mo wi, po cząt ko wo utrzy ma ne mu w st y li sty ce fran cu skiej no wej fa li, pod wpły wem któ rej po zo sta wał do koń ca ży cia. Jed nym z te ma tów cią gle prze wi ja ją cych się w je go twór czo ści jest seks, któ ry lu bił po ka zy wać w spo sób moż li wie jak naj bar dziej na tu ral ny. Od na lazł się choć by w sty li sty ce wcze sno re nesan so we go „De ka me ro nu”, któ ry swo ją otwar to ścią za wsty dzić mo że wszyst kie czę ści „Ema nu el le” ra zem wzię te. Dłu ga mo zai ka kró ciut kich opo wie ści prze nie sio na na ekran. Dzie się cio ro miesz kań ców Flo ren cji wy mie nia się opo wie ścia mi, któ re łą czy jed no: nie mal wszyst kie są dość pie prz ne (trud no się dzi wić, że wkrót ce dzie ło tra fi na in dek s ksiąg za ka za nych). Two rząc tę ekra ni za cję Pa so li ni po zo sta je wier ny swo je mu na tu ra li stycz ne mu ide ało wi: w miej scach, gdzie więk szość re ży se rów de cy du je się na za ciem nie nie czy od wró ce nie ka me ry, wło ski re ży ser mó wi wi dzo wi: „Patrz! Tak wła śnie wy glą da ży cie”. Obok sek su i na tu ry te ma tem cią gle prze wi ja ją cym się w je go twór czo ści by ła śmierć. „Kie dy na praw dę i głę bo ko prze my śla łem to ta jem ni cze sło wo, zro zu mia łem, że nie zna czy ono nic in ne go, tyl ko wol ność wy bo ru śmier ci. Wol -

ność nie mo że ob ja wić się w ża den in ny spo sób, niż przez mniej sze lub więk sze mę czeń stwo” – pi sał w jed nym ze swo ich ese jów (bo oprócz ki na i po ezji je go pa sją by ła rów nież fi lo zo fia). Stąd za pew ne kon tro wer sy j na, ale po ru sza ją ca ekra ni za cja „Ewan ge lii z we dług ś w. Ma te usza” z 1964 ro ku. Ob raz po wstał na fa li for so wa ne go przez Ja na XXIII Ag gior na men to – oprócz so bo ro wych re form, pa pież pra gnął też na wią zać ści ślej szy kon takt ze świa tem po za chrze ści jań skim, w tym z je go ar ty sta mi. Na dwa la ta przez stwo rze niem fil mu re ży ser przy był na spo tka nie pa pie ża z ar ty sta mi w Asy żu. Prze czy taw szy wszyst kie ewan ge lie wy brał tę we dług św. Ma te usza. I zde cy do wał się za sto so wać do niej nar ra cję cha rak te ry s tycz ną dla wło skie go neo re ali zmu z koń ca lat czter dzie stych. Żad nych do dat ków i upięk sza czy, żad nych au re ol i sno pów nie biań skie go świa tła skie ro wa nych na Chr y stu sa. Bez „mie sza nia ewan ge licz nych świa dectw (zwy cza ju bar dzo po wszech ne go w wie lu fil mach re li gij nych). Za miast te go ab so lut na wier ność tek s to wi. Nie licz ne dia lo gi są tu wier ny mi cy ta ta mi z Bi blii. Oprócz „De ka me ro nu” i :Ewan ge lii we dług ś w. Ma te usza” w BFI zo ba czy my też mię dzy in ny mi ekra ni za cję „Opo wie ści Kan ten be ry j skich” czy gło śne „Sa lo czy li 210 dni So do my”.

Adam Dą brow ski


30 |

marzec 2013 | nowy czas

czas na relaks

Dzień Czerwonego Nosa

Z

pierwszymi podmuchami wiosny, w lutym bądź marcu, Wielką Brytanię ogarnia szaleństwo czerwonych nosów. Wsupermarketach pojawiają się produkty z nalepką Red Nose Day, w telewizji reklamy podpowiadają jak zorganizować zbiórkę pieniędzy. Tego dnia odnotowuje się rekordy oglądalności BBC – telewizja jest żywiołowo zaangażowana w całe czerwononosowe szaleństwo. Red Nose Day, który w tym roku obchodzony był 15 marca, to odpowiednik naszej Orkiestry Świątecznej Pomocy i jej finału w drugą niedzielę po Nowym Roku.W Wielkiej Brytanii pierwszy taki dzień zorganizowano 5 lutego 1988 roku. Był finałem akcji pomocowych i zbiórek pieniędzy prowadzonych przez organizację charytatywną Comic Relief, stworzoną trzy lata wcześniej przez znanych brytyjskich komików. Powstanie organizacji ogłoszono w prowadzonym na żywo programie BBC, a impulsem do tego stała się klęska głodu, która nawiedziła Afrykę oraz konieczność udzielenia natychmiastowej pomocy uchodźcom w Sudanie. Czerwony nos stał się symbolem aktywnego zbierania pieniędzy na cel charytatywny Ale chodzi o zbieranie pieniędzy w sposób aktywny i kreatywny: Do something funny for money! Nie wystarczy trząść puszką i namawiać ludzi do wrzucenia monety – trzeba w zabawny sposób ustalić, w jakich sytuacjach zbieramy do puszki pieniądze na Comic Relief. A pomysły podpowiada sama organizacja na swojej stronie internetowej. Można ustalić, że przez cały dzień zamiast ze sobą rozmawiać, wyłącznie do siebie piszemy, ten kto pierwszy się odezwie – płaci! Wrzuca datek na Comic Relief. Spoty telewizyjne podpowiadają bardziej drastyczne sposoby, takie jak depilacja woskiem dla mężczyzn – przyjęte zakłady pieniężne w związku z takim wyczynem trafiają na konto fundacji. Można pójść do pracy czy szkoły w piżamie.

Pierwsze czerwone gumowe nosy zostały sprzedane w liczbie 3,4 mln egzemplarzy – po 20 latach ich sprzedaż wynosi 50 mln sztuk. Znikają jak żaden inny produkt. Comic Relief prowadzi obecnie wiele projektów, zarówno w Afryce jak i w Wielkiej Brytanii. Są wśród nich akcje na rzecz zwalczania przemocy w rodzinie, na rzecz zdrowia psychicznego, pomocy dla osób w podeszłym wieku, ofiar HIV i AIDS, dzieci ulicy i slumsów oraz wiele innych. W akcje Comic Relief włączają się chętnie artyści reprezentujący różne dziedziny sztuki oraz aktorzy. Byli wśród nich między innymi: RobbieWilliams, Woody Allen, Johnny Depp,

Ali G, Rowan Atkinson (czyli słynny Jaś Fasola – na zdjęciu) i inni. Comic Relief cieszy się ogromnym zaufaniem społecznym i jest swoistym fenomenem wśród akcji charytatywnych. Może dlatego, że uśmiech czyni nas lepszymi i bardziej skorymi do pomocy, a może dlatego, że ktoś aktywnie włącza nas w szlachetny czyn. Niezależnie od tego, co nami kieruje, bądźmy szczodrzy, nie tylko wtedy, kiedy przypada Red Nose Day!

Małgorzata Białecka

JC ERHARDT: Can you smell a rat? We were visiting my friend’s offspring student’s quar ters in Oxford. The house was empty. i was finishing my coffee in the kitchen, and reading an interesting piece in The Times, when a loud scream came out the downs tairs cloakroom and my friend appeared white faced, clutching the half of her falling trousers. ‘A rat! There is a rat in the toilet!’ She was visibly shocked. We barricaded the toilet, and debated what to do. The local Council? A man with a machine gun? A cat? i advised her against the Man from the Council. i had him in my place once, he said: ‘No problem Madam, we put the poison down, the rat will die, and it will turn into dust…’ he turned his eyes to heaven meaningfully. S tupidly, i believed him. My rat had indeed eaten the poison, but as for turning into dust… it took two years of seriously smelly house and eventually, after being offered antidepressants by my doctor, i lif ted the downstairs f loorboards up. The creature was wedged between the jois ts, all intact

and mummified, the size of a small cat. The interesting piece in The Times read: ‘Wanted: nosey officials for a smelly job (Leo Lewis writes). China is to begin recruiting for what may be the world’s least desirable civil service job – it needs a platoon of lavatory sniffers to improve the hygiene of public toilets. ideal candidates must be no older than 30, non-smokers, and sensitive to minor variances of smell, said a spokesman for the Shanghai City. Apparently, Beijing has already recruited one inspector’. i wonder if he can smell a rat, too? Well, there must have been many complains to Communist Party in China about the state of public toilets, as anybody who ever visited their country must know. My friend wanted the toilet desperately while in Shanghai market shopping for fakePradas. “Over there”, i said, ”That looks like a public toilet”. She ran. And came back even faster. “i can’t do THAT” she said, shocked. Yes, it was a public toilet. A hut with nothing inside, bur the wooden half

wall separating the two areas, one with all the men weeing into the ground, and on the other side, all the women, also doing the business standing up. i don’t think she has ever recovered from the memory, she is telling me that she practices in the shower, just in case… And of course, i clearly remember the bathroom in a very civilized household in the Middle east. There were two buttons on the side, which i discovered while sitting on the toilet ‘as one does’. i pressed one and almost jumped off as a jet of water spurted out. i might as well try the second button, i thought, as i pressed it and a warm air enveloped my bottom. Wash and blow dry? This was a better experience than in a small, Russian town. The public toilet cubicles had only half doors. The bottom half. So the queues forming at each half door had a clear view of a strained face of an individual inside, and i suppose a good indication of at what stage of the proceedings he was. i am not sure to this

day, which half of the door would be better to sacrifice, the bottom half, or the top. i also had to, once, ‘do the business, as one does’ in a official, public toilet with no doors, no toilet bowl, but a hole in the ground, terrified that a next person of possibly the opposite sex, suddenly turning up. i shall not mention the country, but i suppose it’s my own fault for travelling to wild places. My friend phoned her husband who was on business in North Africa in a good hotel. “Can you believe it? The children have a rat in the cloakroom!” she shouted. “Oh, i can well believe it”, he answered, “Yesterday night one dropped from the ceiling straight onto my bed. Gave me shock!” We wondered what to do with the rat. Decided, the simple option was to buy a trap around the corner. We set it up with a piece of bacon in the hallway, opened the toilet door and departed. The phone call from her son came late in the night. “Oh, nooo... mother! What have you done? You killed Oscar!”



Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.