nowyczas2012/187/009

Page 1

lONDON December 2012 9 (187) FRee ISSN 1752-0339

MARIA KALETA

CzAS NA WYSpIe

»3

Dlaczego czcimy 11 Listopada Listopad, dla Polaków niebezpieczna pora – te słowa Wyspiańskiego z ukończonej w 1904 Nocy listopadowej, padające na domiar z ust Wielkiego Księcia Konstantego, rezonują do dziś,…

pOlSKA

»6

Polityczny taniec… Burzę po artykule w „Rzeczpospolitej” o trotylu znalezionym we wraku prezydenckiego tupolewa wykorzystują i rządzący, i opozycja. Specjaliści od mediów twierdzą, iż w takiej formie artykuł nie powinien się pojawić…

CzAS NA ROzmOWĘ

» 12-13

Główną ofiarą było… Z Anne Applebaum o nowej książce Iron Courtain, i nie tylko, rozmawia Grzegorz Małkiewicz

KulTuRA

» 21

Agatha. As I am Krótko po ARTerii Agata Rozumek wzięła udział w konkursie Make More Music, organizowanym przez Empik.com. – Usłyszałam od przedstawicieli branży muzycznej w Polsce, że nieistotne, czy ten konkurs wygram czy nie, zostanę zaproszona do nagrania albumu. Powstał album As I am.

AgeNDA

» 19-20

Od Wschodu do Zachodu Kompleks latarnika nigdy mnie nie opuścił. Życie na wyspie oddzielało mnie od Polski zarówno geograficznie, jak i psychologicznie.

CzASOpRzeSTRzeń

» 28

Klienci

RADOSNYCH ŚWIĄT!

Panie mecenasie, ja nie chcę do więzienia. Baba będzie miała blizny, ale przecież krzywda wielka jej się nie stała. Może drugim razem przemyśli strategię. Jak się panu wydaje?


|3

nowy czas | grudzień 2012

czas świąteczny

I będzie radość. I będzie miłość. I cicha noc, święta noc… Agnieszka Siedlecka

24 grudnia. Cała Polska w bieli. Zima nie zaskoczyła drogowców, spychacze i piaskarki wczesnym rankiem ruszają w trasę, by uśmiechniętym kierowcom jeszcze bardziej umilić dzień i pozwolić, by zdążyli zasiąść w porę przy wigilijnym stole. Nikt nie trąbi, nie ma korków, a nieskazitelnie bieluśki kożuszek śniegu otula wioski i miasta. Cicha noc, święta noc… Nikomu się nie śpieszy, nikt się nie pcha i nie warczy, gdyż Wigilia jest dniem wolnym od pracy. Mama, tata, dziadkowie z wnukami – wszyscy wespół w zespół ochoczo lepią pierogi śpiewając przy tym kolędy. Zainspirowani programami w stylu Idol czy Mam talent śpiewaja pięknie. Ba, niektórzy pamiętają nawet drugą i trzecią zwrotkę! Organizacja Carpe Diem (Szkoda Karpia) walcząca o prawa karpia do humanitarnej śmierci, święci triumfy. Krople usypiające dla ryb spotkały się z ogólną aprobatą obywateli, a sklepy zamiast sprzedawać – rozdają je za darmo. Po zaaplikowaniu karp na 45 sekund zapada w stan błogostanu, podczas którego ma wizje sielskiego stawu. Następnie zasypia i już się nie budzi. Wyższość stosowania powyższego specyfiku nad uśmierceniem karpia tłuczkiem do mięsa czy przez bestialskie spuszczenie wody z wanny jest według członków

organizacji bezdyskusyjna. Galerie handlowe zamknięto, a ich personel jest na podwójnie płatnym urlopie aż do Nowego Roku. Do banków nie wpłynęło ani jedno podanie o zwiększenie poziomu kredytu ze względu na bożonarodzeniowe koszty. Prezesi, którzy naczytali się o kalendarzu Majów i końcu świata w 2012 roku, przeżyli duchową przemianę i swoje premie wraz z bonusami przekazali na cele charytatywne. W telewizji politycy wszystkich partii ściskają się i ze łzami w oczach życzą sobie wesołych świat. Prawica miesza się z lewicą niczym wigilijny groch z kapustą. W przerwie na reklamy Mr Muscle wyskoczył z ekranu i wyszorował wszystkim mieszkania, co zajęło mu nie więcej niż siedem minut. Ósmą i dziewiątą poświęcił na trzepanie dywanów, upewniwszy się najpierw, czy wyrobi się przed ciszą nocną. Cicha noc, święta noc…Ekologiczne choinki ubrane, zakupy zrobione, nikt nie zapomniał o cukrze, drożdżach czy majonezie. Koncerny produkujące tabletki na zgagę, kaca i ból głowy zaraz po świętach znajdą się na granicy bankructwa. Powód: Polacy znają umiar i czują się dobrze. Problem bezrobocia praktycznie przestał istnieć, a celebryci wraz z ptakami wyemigrowali do ciepłych krajów. Zwierzęta nie mogą się doczekać północy, by ludzkim głosem podziękować swym właścicielom za troskę i opiekę, jaką są darzone przez cały rok. Święty Mikołaj

Organizacja walcząca O prawa karpia święci triumfy. prezesi banków przeszli duchOwą przemianę. prawica miesza się z lewicą niczym wigilijny grOch z kapustą, a zwierzęta mówią ludzkim głOsem. pa trzy z sań na Pol skę i wzdy cha: – Ach, jak tu się zmie ni ło. Cóż za pięk ny kraj… Wy obraź nia na bok i szyb ki po wrót do rze czy wi sto ści. Po ty go dniu spo żyw czo -lo gi stycz ne go obłę du, za sią dzie my przed te le wi zo rem, by po raz set ny obej rzeć Kevin sam w domu. Tra dy cji mu si stać się za dość, po na rze ka my więc nie co i jak co

ro ku doj dzie my do te go sa me go wnio sku: świę ta, świę ta i po świę tach. Mi mo to łez ka się nam w oku za krę ci i za bły śnie ni czym chiń ska bomb ka na świe żo wy cię tej cho in ce. I bę dzie ra dość. I bę dzie mi łość. I ci cha noc, świę ta noc… I nie waż ne, czy prze ży je cie ją w Pol sce czy An glii… Niech przyj dzie.


ň\F]\ :HVRã\FK ĸZLćW L 6]F]ĐĹOLZHJR 1RZHJR 5RNX

Lycamobile

jest juİ w Polsce!

Nielimitowane

darmowe rozmowy

z Lycamobile w Wielkiej Brytanii do Lycamobile w Polsce Zamów juİ teraz bezpłatnĈ kartč SIM dla siebie w Wlk Brytanii na www.lycamobile.co.uk


8|

grudzień 2012 | nowy czas

czas na wyspie

OGNISKO Teresa Bazarnik

K

ończy się rok 2012. Przypomnijmy więc kilka faktów, które poruszyły polski Londyn. Uratowanie Ogniska Polskiego przed „spieniężeniem” zapisze się jako chwalebna karta polskiej obecności na Wyspach Brytyjskich. Najpierw krążyły plotki. Plotkami, które przekraczają miarę prawdopodobieństwa, nikt się specjalnie nie przejmuje. Tak było w przypadku sprzedaży Fawley Court – plotki chodziły znacznie wcześniej niż marianie ogłosili plan sprzedaży tego wspaniałego polskiego dziedzictwa na Wyspach Brytyjskich. Tak też było w przypadku Ogniska przy Exhibition Road. Tu jednak – choć plotka wydawała się niewiarygodna – pomógł rachunek prawdopodobieństwa. Skoro marianie mogli, to prezes Morawicz i jego zarząd też mogą. Na szczęście dzwonek alarmowy zadzwonił na tyle wcześnie, że zmasowana akcja obrony przed sprzedażą najpiękniejszego polskiego budynku w Londynie okazała się bardzo skuteczna. Powstała strona internetowa SOS OGNISKO z petycją przeciwko sprzedaży (ponad 7500 głosów sprzeciwu), przeprowadzono profesjonalną analizę prawną statutu. Swoje zrobiło budzenie do życia uśpionych członków, a także dziwny zbieg okoliczności, który pozwolił ujawnić zdeponowane w Instytucie Pamięci Narodowej dowody świadczące o agenturalnej przeszłości Andrzeja Morawicza, prezesa tego zasłużonego dla Emigracji Niepodległościowej miejsca. Przeciwko sprzedaży Ogniska przeprowadzono w dniu Nadzwyczajnego Walnego Zebrania, w niedzielę 26 maja, protest uliczny, który zdecydowanie podniósł morale występujących przeciwko sprzedaży. Zebranie, 27 maja, które w zamierzeniu prezesa i zarządu

Ogniska zwołane zostało celem przedyskutowania możliwości „spieniężenia” tego budynku (to jest cytat, dla przypomnienia niektórym panom z zarządu, którzy mają krótką pamięć, by – zanim zaczną straszyć redaktorów „Nowego Czasu” – zaglądnęli do listu wysłanego do członków klubu), miażdżącą liczbą głosów udowodniło, że Ogniska spieniężać nie wolno!!! Radość wielka. Ognisko zostaje w polskich rękach. Trzeba zwołać nadzwyczajne walne zebranie, by wybrać nowy tymczasowy zarząd. Jest koniec maja, coroczne walne zebrania odbywają się zwykle na początku grudnia. Przez pół roku ktoś budynkiem musi zarządzać. Przecież nie może tego robić zarząd, który z premedytacją przygotowywał się do sprzedaży. Nie może? Owszem, nie mógłby w warunkach, kiedy honor jest sprawą pryncypialną. W postmodernistycznym relatywizmie słowo to nie ma żadnego znaczenia. Na groteskowym zebraniu nadzwyczajnym, gdzie salą zawładnęli samozwańczy obrońcy status quo, nie udało się przegłosować odwołania starego zarządu. Posługujący się prawniczym żargonem „stróże prawa”, którzy świetnie wypadli w roli advocatus diaboli tak zdominowali zebranie, że nawet członkowie, którzy językiem angielskim posługują się od wojny, zapytani co zrozumieli z tych tyrad, odpowiadali: nic! A cóż mogli zrozumieć ci, którzy są tu od kilku zaledwie lat? Ale czy chodziło o jakiekolwiek zrozumienie statutu, zrozumienie sytuacji, w jakiej znalazło się Ognisko? Nie, chodziło o zastraszenie. W końcu jednak udało się doprowadzić do głosowania nad wotum nieufności dla dotychczasowego zarządu. Wynik 80:20., czyli 80 proc. członków nie wyraziło zaufania wobec urzędującego zarządu. I co? Pod koniec zebrania dowiedzieliśmy się, że niektórzy członkowie zarządu zrezygnowali jeszcze przed głosowaniem , a ci, którzy wcześniej nie zrezygnowali, nie zrobili tego nawet po przegłosowaniu wotum nieufności. I jak można było z tego coś zrozumieć? Co znaczy wotum nieufności? – Ano to, że większość nam nie zaufała – odpowiada mi jeden z członków starego zarządu. – Ale jednak dwadzieścia procent nam zaufało, więc nie odejdziemy, potrzebna jest ciągłość.

I nie odeszli. Jeśli chodzi o honor – głos większości się nie liczy. Liczy się władza. Tej nie oddadzą, zgodnie z formułą prezydenta Wałęsy: nie chcę, ale muszę! Muszą, w czyim interesie? Jestem na uroczystej konferencji otwierającej działalność Polskiego Ośrodka Naukowego w Ognisku Polskim – wspólnej inicjatywy Uniwersytetu Jagiellońskiego oraz Polskiego Uniwersytetu na Obczyźnie. Zacni goście, z nowo mianowanym ambasadorem, wiceministrem, znakomitymi wykładowcami brytyjskich uczelni o polskich korzeniach, bądź – jak w przypadku prof. Richarda Butterwicka – bez korzeni, ale z ogromną fascynacją naszym krajem. Byli też reprezentanci najważniejszych instytucji emigracyjnych kultywujących polską naukę na Wyspach: Instytutu i Muzeum gen. Sikorskiego, Biblioteki Polskiej POSK, Stowarzyszenia Techników. Oto pierwszy krok w przyszłość odzyskanego skarbu narodowego, wpasowujący się w rytm świetlanej przeszłości tego miejsca. Uniwersytet korzysta z tzw. saloniku na II piętrze oraz z przestrzeni biurowej w piwnicy. Literackie obiady wskrzeszone przez Barbarę Hamilton i Lady Belhaven przyciągają elitę środowiskową, szczególnie jeśli wśród prelegentów-mówców są takie osobistości, jak wnuk Tołstoja, wnuczka Churchilla czy milioner John Madejski. A wśród gości słynny pisarz Jeffrey Archer, wnuk cesarza Haile Selassie, matka Richarda Bransona. Można się otrzeć o wielki świat – z jednej strony, z drugiej zaś być dumnym, że my, Polacy mamy takie miejsce w Londynie. Swoją obecność na wiosnę zapowiedział słynny pisarz Frederick Forsyth. Każde z takich wydarzeń organizowane w restauracji Ogniska przynosi czysty zysk w wysokości od tysiąca do kilku tysięcy funtów. Restauracja – na co dzień pusta i droga, podczas takich wydarzeń tętni życiem. Choć tu i tam słyszy się narzekania, że choć goście świetni, jedzenie pożal się Boże.... Szkoda, że Literary Lunches nie promują polskich sław. – Dlaczego? – pytam Barbarę Kaczmarowską Hamilton. – Bo by się nie sprzedały – słyszę odpowiedź. Czyżby? Czy na spotkanie z historykiem Adamem Zamoyskim nie przyjdą tłumy? To tylko jeden przykład. Celem statutowym Ogniska jest promowanie polskiej kultury i tradycji. Ale widać ta nasza tradycja i kultura są zbyt tanie. Wynajmowana na górze Sala Hemarowska raz po raz zapełnia się inną publicznością. A to poloneza tańczyć się uczą ci, którzy gotują się na Bal Polski, a to Jan Pospieszalski opowiada, w jaki sposób kreuje się jedyną obowiązującą wizję Polski (o tym spotkaniu było cicho – bo a nuż mogłoby się okazać, że autor popularnego programu Warto Rozmawiać, zdjętego z anteny I Programu TVP to persona non grata w pewnych środowiskach, lepiej więc takie spotkania wyciszyć... Wilk syty i owca cała. Minęło pół roku. I znów zebranie – teraz zwyczajne, roczne, statutowe. Członkowie dostają powiadomienia pocztą. Nie wszyscy, jak się okazuje. Trzynastu nie do-

stało. Kart członkowskich też nie, choć zapłacili gotówką. Jak to się stało? Zaniedbanie, za które zarząd przeprasza.... Do zarządu kandydują znów ci sami – ale jakże można podać nowych członków, skoro lista ich nigdzie nie jest dostępna? Ponadto popełniono istotny błąd w liście wysłanym do członków – członków do zarządu może proponować każdy, nie tylko ten z dwuletnim stażem, czyli w ten sposób wyeliminowano z możliwości zaproponowania kandydatury 150 członków – bo tylu mniej więcej jest nowych, bez dwuletniego stażu. Ledwo Ognisko odzyskaliśmy, a tu – dowiadujemy się na zebraniu – już są propozycje, żeby przemianować je na charity. I co ciekawe – adwokatem w tej sprawie był członek starego zarządu, który do niedawna przekonywał, że Ognisko się nie utrzyma. Do czego będzie nas przekonywał na kolejnym zebraniu? Czas pokaże. Marianie też mieli trust i powierników, którzy nie pytając nikogo Fawley sprzedali. Mieliśmy już dwa groteskowe (niestety bardziej żałosne niż zabawne) przedstawienia na dwu kolejnych zebraniach. Wydaje się, że walka o władzę jest najważniejsza, wszystko inne spada na plan drugorzędny. Źle policzono głosy – jak się dowiadujemy z globalnie rozesłanej wiadomości – musiał odejść ktoś, kto dostał znacznie więcej głosów niż ktoś, kto został, choć tych głosów nie dostał. Zniknęła strona internetowa – i co dziwne – nikt się o nią nie upomina… W przestrzeni wirtualnej wzajemnych pozebraniowych oskarżeń. Marionetkowa proceduralność zastąpiła zdrowy rozsądek. Miejmy jednak nadzieję, że do Ogniska wrócą dobre czasy, z przedstawieniami na wysokim poziomie. Żal tylko tych młodych ludzi, którzy zapłacili za członkostwo nie po to, by z czegokolwiek korzystać – Ognisko, jak dotąd, jako klub nic jeszcze nie oferuje – ale by wesprzeć ideę zatrzymania tego miejsca w polskich rękach. Okazuje się jednak, że pole widzenia zarządu jest znacznie węższe. „Ognisko polskie to więcej niż klub” – takie hasło przyświecało tym, dla których honor był rzeczą świętą. ••• Naprawione okna w niektórych pokojach, na zewnątrz rusztowanie przygotowane do remontu fasady, Salę Hemarowską rozświetla piękny żyrandol. W Sali Kominkowej szafy biblioteczne. Barbara Kaczmarowska Hamilton, prezes Ogniska marzy, by stworzyć tam czytelnię, z książkami, gazetami i kawą. Podwojona liczba członków i rozchody bilansujące się z przychodami, a może nawet trochę na plus. Minęło zaledwie pół roku od chwili, gdy Ognisko mogło zostać spieniężone. Narzekający na przebieg walnego zebrania i procedurę wyboru nowego zarządu z pewnością mają rację. Ale – co najważniejsze, i o tym nie wolno zapominać nawet przy najsurowszej krytyce – Ognisko pozostało w polskich rękach i powoli zaczyna przypominać sobie i innym o swojej dawnej świetności. Wkrótce czeka nas bożonarodzeniowoy bazar, jak przed laty – roztoczą się zapachy makowców, pierników i innych świątecznych łakokci. Wesołych świąt!


12|

grudzień 2012 | nowy czas

nowy czas

felietony opinie

redakcja@nowyczas.co.uk 0207 639 8507 63 King’s Grove London SE15 2NA

Świątecznie nieświątecznie Krystyna Cywińska

2012

Człowiek niczego, podobno, tak kurczowo się nie trzyma, jak przywilejów własnej klasy. Gorzej, jeśli ktoś należący do pewnej klasy przez przypadek małżeństwa, na przykład, uzurpuje sobie jej rzekome przywileje. A przecież dawno już mieliśmy skończyć z klasowymi podziałami i przywilejami. Nie skończyliśmy z tym w małych i skostniałych półświatkach. Nawet londyńsko-polonijnych.

Przejęta do niepodległościowego szpiku wkraczam dziarsko na salony londyńskiego Ogniska. Tego bastionu elegancji, kultury i dobrego towarzyskiego smaku. Tej siedziby świetlanej emigracyjnej przeszłości. Zagrożonej niedawno sprzedażą, do podziału – podobno – zasiedziałych tam członków. Wkraczam więc niedawno w radosnej euforii do Ogniska wyrwanego ze szponów zamachowców na jego dobra. Staję cichutko pod zakurzonym żyrandolem w dość brudnawym hallu, i lustruję przybyszy. Większość nieznanych mi twarzy. Ktoś mnie zagaduje, ktoś mnie przedstawia, ktoś mnie rozpoznaje. Podchodzi do mnie elegancka szczupła dama, wyciąga rękę i pyta: – Pani Cywińska? – Tak – odpowiadam onieśmielona. – A czy to pani rodowe nazwisko? – słyszę. – Rodowe? Nie od urodzenia – mówię i czuję, jak się pode mną ugina posadzka salonu. – Jak to nie od urodzenia? – To rodowe nazwisko mojego męża – odpowiadam. Kiedy wykrztusiłam wreszcie swoje nazwisko z przypadku urodzenia, zapanowała cisza. A na twarzy indagującej mnie damy pojawił się rodzaj niesmaku. Plebejka –nic innego tylko plebejka z krakowskiego plebsu. Do Ogniska jako członek już się nie zgłosiłam. Teraz słyszę, że jest to siedziba koterii wzajemnie się podgryzającej. Uprawiającej ciche przekręty i rozgrywki. Walczącej o prymat w decy-

dowaniu kto zasiądzie w radzie na naradach o pozycjach i przywilejach. Mniejsza o to, kto z kim i dlaczego kombinuje, dogaduje się i robi przekręty na zapleczu. I mniejsza o to, kto z tych kunktatorskich zabiegów wyjdzie zwycięsko. Mnie to nie rusza z posad. Ważne jest, że Ognisko wraca do towarzysko-kulturalnego życia. Że jest wciąż w polskich rękach. Że organizuje interesujące polsko-angielskie spotkania dla finansowo i czasowo uprzywilejowanych, niezależnie – podobno – od społecznych klas. Chociaż nadal – jak słyszę – jest bastionem elitarności, poza zasięgiem zainteresowania polonijnych mas. Ale najważniejsze jest to, że Ognisko stało się siedzibą londyńskiego ośrodka naukowego Uniwersytetu Jagiellońskiego. Tej Alma Mater moich plebejskich przodków po mieczu. I to dla mnie jest największym zwycięstwem tej naszej pięknej siedziby. Nawet skażonej czy nie przez zwalczające się kliki, co zresztą jest powszechnym procederem w życiu społecznym. Dama indagująca mnie o rodowód mogłaby jeszcze zapytać: – A czy dziadowie pani byli katolikami? Czy byli ochrzczeni? Bo zgodnie z panującymi nastrojami w pewnych polskich kręgach w kraju i za granicą rodowód, nawet herbowy, to teraz za mało. Potrzebne są jeszcze rodowe metryki chrztu. Maciej Stuhr jako główny boha-

ter filmu Pokłosie musiał się niedawno publicznie rozliczyć z własnych przodków. Został bowiem oskarżony o zdradę narodu. – Ty Żydzie, ty podła żydowska świnio – usłyszał, a potem zobaczył na swoich drzwiach. Nie widziałam tego filmu. Słyszę, że opowiada o strasznym dla nas okresie mordowania Żydów za krowę, stado gęsi czy pierzynę. O haniebnych dla nas napadach na żydowskich sąsiadów. Napadach w czasie ciężkiej próby niemieckiej okupacji. Są na to niezbite dowody. O filmie Pokłosie rozprawiają najgłośniej ci, którzy tego filmu pewnie nie widzieli. Dostali gotowy scenariusz do kolejnych antysemickich wybryków, pomówień i napaści. Odezwały się też głosy, że ten film nas, jako naród, poniża. Bo przedstawia straszne, kwadratowe gęby bezzębnych, obszarpanych niczym troglodyci Polaków. Bo przedstawia zapadnięte, porośnięte brudem walące się chałupy. I ten zacofany, nędzny świat polskiej wsi. To nas boli, to nas obraża. I co sobie o nas pomyślą cudzoziemcy? Nie ma się o co obrażać. Taki nędzny, obskurny, prymitywny świat istnieje i u nas, i wszędzie na świecie. Potężni Amerykanie nie cofają się przed filmami i powieściami o świecie własnych troglodytów. O nędzy i prymitywizmie życia zacofanych mas, głównie na południu.

W Anglii też są jeszcze połacie miejskiego zacofania kulturowego i cywilizacyjnego. I nikt w Stanach, ani tu na Wyspach, nie cofa się przed rozliczeniem z rasizmu, przed pokazywaniem w filmach ciemiężenia poniżania i napadów na czarnoskórych w niedalekiej przeszłości. A my wciąż tę swoją niechlubną przeszłość zakłamujemy. Tuszujemy, wymyślamy od zdrajców tym, którzy ją nam przypominają. Ty Żydzie, ty parchu! Macieja Stuhra atakuje się za to, że gra uczciwego Polaka. W przekonaniu wielu moich rodaków uczciwy Polak-katolik musi być bez skazy i zmazy. Choćby we własnym rodowodzie miał rasistowskich przestępców. No cóż, po tym felietonie w oczach wielu czytelników nie uratuje mnie nawet długa lista świadectw chrztu moich przodków po mieczu. Zamkniętych w księgach krakowskiego kościoła św. Anny. Ale tak sobie myślę, że wielu moich rodaków, dyszących rasową czy też polityczną nienawiścią, zachowuje się jak ten baca. Baca, zapytany, po co ostrzy siekierkę, odpowiada: – A to panocku, dlo zabicia casu. Pozostanę chyba jednak optymistyczną patriotką, wierną swojemu narodowi. Wesołych Świąt!

pokłosie >> 22

Kindleizacja Wszyscy znowu oszaleli! Święta zaczęły się już parę tygodni temu i nikt nie protestuje. Zupełnie tak, jakby wszystkim było to na rękę. Otóż nie wszystkim. Z roku na rok coraz bardziej sceptycznie podchodzę do samej idei świąt. Pamiętam, że jako mały brzdąc z niecierpliwością oczekiwałem pierwszej gwiazdy na niebie tylko po to, by zaraz później zacząć szperać pod choinką i sprawdzać, czy to, co chciałem już tam jest. Cała reszta była już mniej ważna. Gdy zasiadaliśmy do wigilijnej kolacji, przelatywał mnie strach, że znowu będę musiał składać życzenia wszystkim przy stole, niespecjalnie wiedząc, co powiedzieć. Ile razy można komuś życzyć dużo zdrowia i pieniędzy? Otóż można. Co roku na nowo. Niedawno usłyszałem komentarz jakiegoś Anglika, że Christmas has started earlier this year! Wydawałoby się, że Boże Narodzenie ma stałą datę w kalendarzu… Ale przecież już od dawna nie chodzi o samo święto. Widać to niemal wszędzie: gazety są pełne świątecznych ofert, które trzeba koniecznie wykorzystać, bo już nigdy więcej się przecież nie pojawią. Telewizje kuszą reklamami, które co roku są niemal takie same i wywołują te

same emocje: chcesz czy nie chcesz, musisz sięgnąć do kieszeni, bo to, jak będą wyglądały twoje święta już dawno temu zostało zaprojektowane przez…. No właśnie? Przez kogo? Nie należę do ludzi, którzy specjalnie łatwo ulegają sugestiom albo sile reklamy, ale i ja czasem znajdę się w dziwnej sytuacji, w której muszę tańczyć tak, jak mi zagrają. W pracy już dawno temu zaplanowano „świąteczną” imprezę dla wszystkich z działu i nawet wiem, jak będzie ona wyglądała. Gdy już się spotkamy, zacznie się jak zwykle od alkoholu. A po kilku mocnych mało kto będzie o tym pamiętam, że to świąteczna impreza i o tym, że kto z kim, gdzie, jak i za ile w korporacyjnym świecie tym razem rozmawiać nie trzeba. Przynajmniej raz w roku można sobie to darować. Nie inaczej jest w gronie prywatnym. Szalejemy, biegamy, szukamy, wydajemy, kupujemy, by w ten jeden dzień w roku sprawić wrażenie, że potrafimy być mili, uprzejmi, troskliwi i wrażliwi. Gdy już zrobimy zakupy, to przez dzień, dwa będziemy się objadali tak, jakby za chwilę miało zabraknąć żywności na całym świecie, a to wszystko tylko po

to, by następnego dnia…. Znowu ruszyć na zakupy. Są przecież poświąteczne wyprzedaże!!! Otóż nie. Ja gonić po sklepach nie będę, nowego iPada czy Kindle mogę przecież kupić w każdy inny dzień roku. Nie będę też sprawdzał elastyczności mojej lodówki, bo wiem, że i tak zjem tyle, co zawsze, a gdy na święta kupię więcej, to i tak połowa wyląduje w koszu. Ja w te święta znajdę wreszcie czas dla samego siebie, i dla tych wokoło, na których szczególnie mi zależy. Poświęcę im nie tylko więcej czasu, ale i uwagi. Posłucham. Podyskutuję. Może na nowo poznam siebie, bo przecież w zabieganym codziennym życiu łatwo zapomnieć o tym, kto kim jest. A gdy już zabłyśnie ta pierwsza gwiazda na niebie, to wierzę, że poczuję się lepiej, spokojniej, weselej, radośniej. Kochani – nie dajcie się zwariować. To nie o zakupy chodzi, ale o to, by w ludziach wokoło nas dostrzec to, co kiedyś w nich widzieliśmy. I zakochać się na nowo. To dopiero będzie Dobra Nowina!

V. Valdi

nowyczas.co.uk


14 |

grudzień 2012 | nowy czas

nasze dziedzictwo na wyspach!

A WHITE DARKNESS A Christmas Story ...Let’s all chew (feed) off one grain of rice… now you see me now you don’t… he’s behind you, oh no he isn’t... oh yes he is…

C

learly the grave had been freshly disturbed. There had been movement. This was visible by the raised earth, and dislodged crucifix. The lush, thick blanket of virgin snow around the grave, glistening in the night under a full moon, showed no sign of footprints. Unusually at this hour, the tall, heavy iron cemetery gates were wide open, and a faint smell of incense mixed with car fumes hung in the crisp, cold air. There were no tyre tracks! The cemetery, (Fairmile, Henley on Thames), faded into the snowy background as the curious object, a hearse-like, shiny black limousine sped silently down the Marlow Road, leaving in its wake no tyre tracks but just a faint gust of wind, which traded playfully with the spidery trees, their spindly branches shedding puffs of powdery snow. Otherwise, all was serene. A white darkness. This ghost of a limousine with three figures, draped in black and purple capes, and large hats, peered out of the windows, and bore down on its destination – Fawley Court! The limousine glided effortlessly through Fawley Court’s infamous, and impenetrable gates – ’The Gates of Cherrilow’ – momentarily fragmenting them into a million diamond snowflakes, and raced on. The mysterious limousine drew up outside the portal of Christopher Wren’s, and Polonia’s magnificent Fawley Court palace. Out stepped Pope John Paul II (Karol Woytyła), Prymas Stefan Wyszyński, and Father Józef Jarzębowski. “We have with us Fr. Józef, we have re-claimed him!” They exclaimed loudly, mischievously and joyfully – like naughty schoolboys. Our magnificent brick, Christmas-red building, lit up like a firework; “Hurrah” whooped the boys. The three holy personages were greeted by no other than the Blessed Cardinal John Henry Newman, and… Father Andrzej Janicki – “Mousey” as the boys at the school nicknamed him. Rector of Divine Mercy College (1960s-1970s), and then Superior at Fawley Court, Father Andrzej Janicki was a staunch and tireless opponent of the sale of Polonia’s unique heritage. He earned the nickname “Mousey” thanks to his uncanny way of often (legitimately) creeping up on the boys, and uncovering their pranks, and misdeeds – “Now you see me, now you don’t…”. All not unusual, given Father Janicki’s love of science fiction, and the Godly forces of the world beyond us. His novel Porwany w przestrzeń (Kidnapped in Space, Veritas, 1959), makes wonderful reading. A marvelous cartoon by the talented pupil Waldek Wiecieżyński, depicting Mousey with twitching whiskers, and grin, from ear to ear, hangs in Father Janicki’s headmaster’s office in the barracks. The group, the snow crumpling under their feet against the pea-shingle, and under the watchful, serene stare of the silver winter moon, made their way into the main building. Here all was boisterous fun. The boys were excited by the thought of more presents. Św. Mikołaj (St Nicholas), had of course been and gone, but now there was Christmas Eve and Christmas Day to deal with. The marble chessboard-floor of the main vestibule as well as the adjoining refectory were decked out in long tables, waltzing white table-cloths (under which at one spot was the traditional hay representing the manger in which the new born Jesus was laid in), together with an array of shining plates and cutlery, (and one spare plate for the special unexpected guest), all ready for a Polish Christmas banquet – WIGILIA ! The boys assembled excitedly in the Grinling Gibbons

The boys in winter 1964 at Fawley Court, where Fr Jarzebowski was buried in autumn of the same year

Room. Father Józef was the first to speak. He spoke of his pleasure at seeing all the boys, and paid homily especially of course to the birth of Jesus. As always, a lovely Christmas tree with the star of Bethlehem atop, and crib, with baby Jesus, Mary and Joseph, the three wise men, sheep, and whole menagerie, was proudly visible by the ornate mantelpiece wherein glowed a warm log fire. Vyvian Ekkel, our organist, was gently playing the touching gospel pop song Crying in the Chapel a hit by Elvis Presley. Then, somewhat surprisingly Father Jozef offered the boys a large silver platter, but with just one grain of rice on it! The boys’ dumbfounded expression said it all. Father Józef went on: “The solitary rice grain represents both how to deal with little, frugality, and how best to make the most of what little in famine (spiritual, moral as well as material), we have... Alternatively it speaks of greed, the greedy, and how they remorselessly gnaw away at our resources, leaving little – if anything at all.” Father Józef explained that during his time in Japan, he had picked up all kinds of wondrous stories, parables if you will. This was just a little bit much moral philosophy for the boys, especially with the enticing smells of delicious food dancing teasingly under their nostrils. But they got the message; need against greed. Let’s all chew (feed) on one grain of rice. Hardly. Father Jozef teased the boys no longer… The boys, teachers, priests, brothers, and staff, all took their seats, with of course Father Jozef, Pope John Paul II, Blessed John Henry Newman, and Father Janicki at the head of the table. And what delicious fare was bought in. All the traditional delights, sumptuously and expertly cooked (for a change – perhaps Gesslers were already here?), of a Polish Wigilia were served under candlelight; grzybowa z pęczakiem, śledź, pierogi z kapustą i grzybami, pierogi wileńskie (słodka kapusta i rodzynki), barszcz w filiżance i paszteciki, karp faszerowany, jajka faszerowane, karp wędzony, kapusta z grzybami… and karp duszony po polsku! This ninth item on the menu, karp duszony po polsku was the special idea of, and gift from Pope John Paul II, who as the young Karol Wojtyła thrived on the special Carp fish netted from the Zator lakes, around Krakow. Its taste, and freshwater succulence was something to behold. Indeed, the boys normally very fussy about taking on fish, ate this carp, dish-fish, with relish! And so the resplendent repast continued… pierogi z makiem polane miodem (niebo w gębie

FAW L E Y C O U RT O L D B O Y S WHO Cares WINS 82 PORTOBELLO ROAD, NOTTING HILL, LONDON W11 2QD tel. 020 7727 5025 Fax: 020 8896 2043 email: mmalevski@hotmail.co.uk

– heaven for the palate), kompot z suszu, ciasta (dwa rodzaje)… all accompanied by moderate portions of superb Lafitte, Montrachet, Puilly Fume, or Talbot wines. The boys were even allowed a glass of Champagne! (Vintage Ruinard, no less…). And so the fun continued. Presents, masses of them were distributed. Everyone got what they wanted. But now the magic moment, Pasterka, was descending. The five ‘holy’ personages took their leave of the table… but first they inspected Father Jarzębowski’s museum and library. All was intact in the magnificent James Wyatt rooms. Just as Fr Jozef and Polonia had so painstakingly toiled for. The precious books, old Polish bibles, paintings, manuscripts, sculptures, busts, swords, medals, coins, and so on, they were all here. Even the old Japanese kimonos, and wood prints/designs (Ubiko uye), Father Jozef had brought with him from his far eastern travels, were back at Fawley Court. He was pleased. The five personages leave behind them the din of merriment, and trudge through the heavy snow, their shadows caught by the moon’s vigilant gaze towards St Anne’s. They walk, with all due solemnity, by Magdalena Sawicka’s fourteen stations of the cross. From St Annes’ Church,can be heard the most wondrous rendering of Crying in the Chapel: …You saw me crying in the chapel, The tears I shared, were tears of Joy, I know the meaning of contentment, I am happy with the Lord. Just a plain, and simple chapel, WHERE ALL GOOD PEOPLE GO TO PRAY.

T

he five ‘holy’ luminaries enter into much serious discourse about the plight of Fawley Court, and Father Józef in particular, who laments his own extraordinary treatment at the hands of his Marian ‘family’ and ‘brothers’: “Heaven – if that is the right term – only knows what they want of me. I arrive in my casket from Switzerland, feted by all, rest in Peace at Fawley Court, for near half a century... then there is a formal request to cremate(!) me... I am confused on the exhumation papers with Father Wojciech Jasinski MIC... It is he who (as a living person) is put down to be exhumed(!) My candidature for beatification is hushed over... withdrawn. The same Jasiński MIC is charged by the Police, prosecuted by the CPS, for the illicit removal of human remains of our beloved Wituś (Orłowski)... Jasinski MIC then absconds to the Vatican City, Rome. Tombstones of mine, and Wituś’s are mishandled... Wituś’s in fact is desecrated and left abandoned in the Oxford Road... I am mercilessly, and mercenarily tossed about from one plot to another... All against my wishes, and the teachings of the Roman Catholic Church... Quo Vadis... Pontius Pilate, where art thou..?! All so strange... stranger than fiction...” Indeed, very strange and so unedifying remark in compassionate unison the other four, calming the slightly agitated Father Jozef: “Look, the boys are on their way to join in the Pasterka, (Midnight Mass).” ••• The boys, all merry and in high spirits, are making the most of the lush snow. Pockets of snowball fights ensue among different groups. They jump around as if in a pantomime. Snowballs are flying everywhere: “he’s behind you... oh no he isn’t... oh yes he is,” Oops ! There goes one of Christopher Wren’s panes – a huge glass window. English Heritage won’'t be pleased. But that is the least of Fawley Court’s problems for 2013, as more court actions are planned, with more mysteries to be revealed. The White Darkness lifted... Wesołych Świąt everyone cries out Father Józef... Wesołych Świąt echo back the boys...

Mirek Malevski


16 |

grudzień 2012 | nowy czas

czas na wybieg

Ci którzy bywali w londyńskiej Ambasadzie RP na podniosłych uroczystościach zastanawaili się: – Ciekawe czy ambasador, który zapowiedział, że przyjdzie tu na chwilę, rozpozna swoją siedzibę?

Fashion Culture Moda jeszcze, czy już sztuka?

P

od takim tytułem zamieściliśmy w marcowym numerze „Nowego Czasu” relację z pierwszej edycji Fashion Culture. Projekt, którego pomysłodawcą i główną koordynatorką jest Katarzyna Kwiatkowska-Działak, miał inauguracyjną odsłonę w Warszawie, 11 lutego, w Oranżerii Muzeum Pałacu w Wilanowie. Zgromadził najzdolniejszych studentów szkół z Polski (ASP w Łodzi, Krakowskie Szkoły Artystyczne, Międzynarodowa Szkoła Kostiumografii i Projektowania Ubioru w Warszawie) i Wielkiej Brytanii (London College of Fashion i Central Saint Martins College of Arts and Design). 23 lutego 2013 roku w sercu Londynu, w Banqueting House w Westminster, odbędzie się druga edycja projektu Fashion Culture. Wezmą w niej udział te same uczelnie artystyczne, których studenci zaprezentowali swe prace w Warszawie. Zwycięzcy brytyjskiej edycji będą mieli możliwość ubiegania się między innymi o praktyki oraz staże w renomowanych domach mody. W warszawskiej I edycji Fashion Culture zwyciężyła Dominika Piekutowska-Swed, która studiuje teraz w Central Saint Martins College of Art and Design w Londynie. W lutowej edycji Fashion Culture wezmą udział znani polscy projektanci, między innymi Joanna Klimas, Maciej Zień, Marcin Paprocki i Mariusz Brzozowski. Tymczasem w niedzielę 2 grudnia salony Ambasady RP w Londynie zostały oddane do dyspozycji młodych polskich i brytyjskich projektantów. Przestrzeń tego pięknego budynku zamieniona została w studia zdjęciowe, mini wybiegi, garderoby i gabinety stylistów. – Ciekawe, czy ambasador, który zapowiedział, że przyjdzie tu na chwilę, rozpozna swoją siedzibę? – skomentował ktoś ten niezwykły entourage, który zagościł w salonach polskiej ambasady przy Portland Place, gdzie odbyła się sesja zdjęciowa będąca przygotowaniem do lutowego wydarzenia. Otwarta dla dziennikarzy i

fotografów prasowych była rodzajem warsztatów, pozwalających młodym ludziom na nawiązanie nowych kontaktów, wspólne rozmowy, wymianę doświadczeń. Jej celem miała też być – jak mówi Katarzyna Kwiatkowska -Działak – wzajemna integracja i inspiracja, oraz możliwość zaistnienia w mediach, zarówno polskich jak i brytyjskich.Można tam było spotkać wspólnie pracujących projektantów mody, biżuterii, fryzjerów, makijażystów, fotografów i modeli. O podobieństwach i różnicach w nauczaniu na polskich i brytyjskich uczelniach artystycznych rozmawiałam w trakcie sesji zdjęciowej z absolwentką Central Saint Martin School of Art, projektantką biżuterii, Kasią Piechocką. Pozytywnie oceniając przedsięwzięcie, zwróciła uwagę na to, że takie spotkanie jest świetną okazją do nawiązywania kontaktów zawodowych, szczególnie wśród ludzi, którzy ukończyli różne uczelnie (i kierunki) artystyczne i w ten sposób mają okazję poznać się i może wzajemnie zainspirować. Atmosfera stylowych wnętrz ambasady, urządzonych ze smakiem i stanowiących doskonałe tło dla zdjęć, dobrze wyczuwalna wzajemna życzliwość i pozytywne napięcie wśród pracujących młodych ludzi stworzyła niezwykły charakter tego spotkania. Ambasador RP Witold Sobków, który zaszczycił swoją osobą sesję zdjęciową, powiedział między innymi: – Takie spotkanie w tym miejscu jest znakomitym pomysłem, budynek ambasady ożywiła wspaniała i twórcza atmosfera wspólnej pracy. Jest to też znakomity pomysł na zapoznanie brytyjskich uczestników z polskim designem i zbliżenie do kultury naszego kraju. Projekt Fashion Culture ma być platformą, która umożliwi przenikanie się różnych dziedzin sztuki, takich jak fotografia, muzyka, sztuki wizualne i taniec. W drugą edycję tego projektu zaangażowanych jest coraz więcej osób ze świata kultury, sztuki i sportu. Wiecej informacji na stronie: fashionculture.eu

Agnieskza Stando

Zdjęcia: Piotr Apolinarski

Znana brytyjska aktorka polskiego pochodzenia Rula Lenska uważa, że Polki są najpiekniejsze. Sama jest tego najlepszym przykładem. Zjawiła się w ambasadzie, by swoim autorytetem wesprzeć Fashion Culture


|17

nowy czas | grudzień 2012

czas na wybieg

ViVa la couture! The Little Black Jacket, Londyn, fot. Anne Combaz

agnieszka Stando

W

Tim Walker Story Teller, fot: James Stopforth

ystawy o tematyce związanej z modą interesują mnie jako wydarzenia społeczno-kulturalne. Moda już dawno stawia siebie na równi ze sztuką, operując pojęciami: twórca, tworzywo, twórczość, zamiast: projektowanie, szycie, fotografowanie, a produkty komercyjne wystawia w galeriach jako dzieła sztuki. Wszyscy potrzebujemy ubrań, to prawda. Jeżeli jednak do pojęcia funkcjonalności i użyteczności dochodzi unikatowość, niepowtarzalność i piękno, jeżeli przez ubranie zmienia się samopoczucie i pozycję w społeczeństwie, sprawa zaczyna być wieloaspektowa. W gruncie rzeczy chodzi jednak o to, by sprzedać nam drogo towar, który nie jest nam potrzebny, ale zrobić to w taki sposób, abyśmy czuli się zaszczyceni i uprzywilejowani. Kupujemy w miarę możliwości metki i nazwy, przeważnie odwdzięczające się nam lepszą jakością. Pytanie: lepszą od czego? – pozostawiam bez odpowiedzi. Istnieje pewna teoria spiskowa, że robi się dużo tandetnych ubrań, aby tych lepszych pozostawało wciąż mniej, choć i tak są ich tony. Interesuje mnie więc społeczno-kulturowe tło świata mody i reklamy (mniej klienci z nowych klas bogatych) oraz rozmowy o gustach. Bo można i powinno się o nich rozmawiać, jak mówi Grayson Perry – jeden z najbardziej znaczących współczesnych artystów brytyjskich. Jego niedawno zrealizowany przez BBC cykl programów, właśnie o gustach różnych warstw społecznych – wyraźniejszych w Wielkiej Brytanii, mniej wyraźnych w Polsce – traktował. Trzeba przy tym pamiętać, że w świecie mody jest jeszcze większy niż w świecie sztuki obrót gotówki. Moda dotyczy nas wszystkich. Można się modą nie interesować, ale tak czy inaczej trzeba się w coś ubrać i w dodatku ubrania zmieniać, bo nie są wieczne. Decyzje, ile kupić ciuchów, jakiego rodzaju, u kogo, jak często i za ile – to już są szczegóły osobowościowe. Tak, jestem przekonana, że to jest bardziej związane z osobowością, niż ze stanem majątkowym. Spośród wielu wystaw jesiennych związanych z modą i oczywiście z London Fashion Week wybrałam dwie zupełnie odmienne. The Little Black Jacket – wystawa zdjęć Karla Lagerfelda już się zakończyła, ale zachęcam do oglądania specjalnie przygotowanej strony internetowej: www.thelittleblackjacket.chanel.com. Organizatorzy wystawy z pewnością byli pewni powodzenia już w fazie jej realizacji, dlatego wydrukowano piękne czarno-białe plakaty, które później chojnie rozdawano zachwyconej publiczności. I nie mylili się. Do jednej z piękniejszych galerii Londynu – Saatchi Gallery przy King’s Road w Chelsea – przyszły tłumy młodych i troszkę starszych ludzi, by obejrzeć tę wystawę czarno-białych zdjeć. Ogromne, firmowane przez Lagerfelda odbitki noszą wyraźne cechy znakomitej rzemieślniczej pracy

Moda już dawno stawia siebie na równi ze sztuką, operując pojęciaMi: twórca, tworzywo, twórczość, zaMiast: projektowanie, szycie, fotografowanie i wystawiając produkty koMercyjne w galeriach jako dzieła.

zbiorowej. W tym zespole każdy człowiek jest fachowcem – od fryzjerów, stylistów, oświetleniowców aż do specjalistów od poligrafii. Nic nie jest tu przypadkowe – ani technika, ani temat, ani osoby fotografowane. Do pozowania zaproszono bardzo znanych ludzi – aktorów, projektantów mody, gwiazdy muzyki pop i rocka. Wszyscy piękni i zaszczyceni, wszyscy (kobiety i mężczyźni) w tym samym małym, czarnym żakiecie Chanel. Do tego jedyny, krótki komentarz Lagerfelda o tym, że niektóre ubrania są uniwersalne i ponadczasowe. Nie wiem, jak będzie w Paryżu, Berlinie, Sydney czy w Tokio, gdzie wystawa zostanie zaprezentowana, ale w demokratycznym Londynie wszyscy odwiedzający Saachi Gallery czuli się dobrze. Ci, którzy mieli na sobie ubrania tanie, i ci w nieco droższych, oraz ci, którzy mają mały czarny żakiecik od Chanel. Bardzo francuska wystawa Lagerfelda ma za sobą potężne wsparcie finansowe firmy Chanel i i opiniotwórczego pisma „Vouge” (tam można przeczytać na przykład kto pozował do zdjęć), a z kolei bardzo brytyjska wystawa zdjeć Tima Walkera Story Teller, którą możemy do końca stycznia zobaczyć w Somerset House, ma wsparcie Mullbery oraz magazynu „Time”, dla którego Walker pracuje. O ile Lagerfeld unifikuje swoich modeli poprzez kolor i formę, o tyle Walker, specjalizujący się w portretach (na zdjęciu Red Shoes0, otwiera przed nami w swojej wystawie zatytułowanej story teller świat nieskończonego indywidualizmu. Zdjęcia Tima Walkera są wielowątkowymi opowieściami o podróżach wystwie możemy obejrzeć też niezwykłe makiety (lalki, samolot, wielkie owady) wykorzystywawne do zdjęć. Na portretach rozpoznajemy celebrytów, jak Aleksander McQeen, Vivienne Westwood i inni. Zostało tu stworzone wrażenie, że poruszamy się razem z tymi znanymi nam skądyś ludźmi w świecie fantazji, jak z dziecinnych (niekoniecznie grzecznych) opowieści. W świecie bajek i surrealistycznych postaci z literatury typu Alicja w krainie czarów. Ubrania, choćby najbardziej współczesne, są tu kostiumami. Tu się nie handluje ubraniami, tu się tworzy nimi marzenia – niepowtarzalne, czyli ekskluzywne, więc drogie. Z obu wystaw pozostaną pięknie wydane albumy, które można kupić w księgarniach artystycznych, np. w Tate Modern. Tim Walker: Story Teller, Somerste House, Strand WC2R 1L A, do 27 s tycznia 2013, wstęp wolny


18 |

grudzień 2012 | nowy czas

ludzie i miejsca

O pocieszeniu Conradowskim Janusz A. Pierzchała

O

Fot. Jacek Ozaist

dwiedziłem parę dni temu małą (bo Galeria POSK-u jest mała) wystawę poświęconą Josephowi Conradowi Korzeniowskiemu. Mimo szczupłości przestrzeni, esencjonalne sprawy związane z Conradem udało się organizatorom przedstawić. Przede wszystkim jego borykanie się z polskością, która była i ciężarem, i odpowiedzialnością, zwłaszcza w czasie gdy Polska wybijała się na niepodległość, a Conrad zaangażował się w jej Sprawę. Człowiek, który wybrał język angielski dla swego pisarstwa, zanim – jak twierdził – język ten dobrze opanował. Jest w tym wyborze coś, co umyka wszelkiej racjonalizacji. Poszedłem na tę wystawę, bo coś Conradowi zawdzięczam. Czytelnicy jego powieści rzadko wiedzą, że napisał on dwa (tylko!) opowiadania o tematyce polskiej. Pierwsze z nich to rodzaj reportażu z Wołynia, drugie natomiast, zatytułowane Książę Roman, poświęcone księciu Sanguszce, jest niezwykłe. Przeczytałem je, zdawałoby się przypadkiem, ale przypadkiem to nie było. W lutym 1982, w pełni stanu wojennego, ponury milicjant aresztu śledczego Komendy Wojewódzkiej MO w Krakowie wrzucił do celi trzy książki, mrucząc: – Do czytania! Dwa kryminały i zbiór opowiadań Conrada. Jak tam trafiły, nie wiem! Mój współtowarzysz niedoli porwał kryminał, ja – Conrada. No i wśród opowiadań: Książę Roman. Jest to literackie, lapidarne ujęcie biografii Romana Stanisława Sanguszki ze Sławuty, czczonego niezwykle w XIX wieku bohatera narodowego, sybiraka, który był wzorem postawy Polaka dla tamtych pokoleń. W młodości, na rozkaz cara Aleksandra I, wstąpił do gwardii carskiej, ale został z niej zwolniony ze względu na słabe

zdrowie. Gdy wybuchło Powstanie Listopadowe, miał 31 lat. Był już wówczas wdowcem. Poślubiona dwa lata wcześniej Natalia z Potockich zmarła po urodzeniu córeczki, osierocając dziecko i męża. Na wieść o powstaniu Książę Roman zostawił maleństwo opiekunce i wstąpił jako prosty żołnierz do Wojska Polskiego. W czasie oblężenia Zamościa został rozpoznany przez kolegę i mianowany adiutantem gen. Skrzyneckiego. Za męstwo zdobył złoty Virtuti Militari. Sądzony po powstaniu oświadczył Moskalom, że przystąpił do niego „z przekonania”. Został skazany na 25 lat katorgi, zabrano mu majątek i szlachectwo. Drogę na Sybir odbył pieszo. Z nienawiści zabrano mu nawet kożuch, który rodzina podesłała do konwoju. Gdy znalazł się w Tobolsku, car zmienił zdanie. Księcia Sanguszkę zesłano na Kaukaz, gdzie wcielono go karnie jako szeregowca do pułku piechoty. W czasie walk na Kaukazie spadł z konia i stracił słuch na całe życie. Ułaskawiony, okaleczony, wrócił do Sławuty, którą na szczęście przed powstaniem przepisał na córkę. Reszta dóbr przepadła. Gospodarował wspaniale. Z otoczeniem porozumiewał się pisząc na kartkach. Zmarł w 1881 roku. Książę Roman jest bohaterem Conradowskim par excellence. Wierny swej dharmie – jeżeli pod tym bogatym w znaczenia pojęciem z filozofii indyjskiej rozumiemy dane mu przez urodzenie prawo moralne, obowiązek społeczny – odchodzi jak Budda w ciemną noc, aby zrealizować swe przeznaczenie. Conrad bardzo wyraźnie porównuje księcia Sanguszkę do Buddy. Jak Budda, który całuje śpiącą żonę i synka, tak książę Roman całuje swą malutką, osieroconą już przez matkę córeczkę i odchodzi w zimową noc, aby ujrzeć Marię po latach już jako osobę dorosłą. Chciałoby się powiedzieć, że realizuje imperatyw kategoryczny Kanta: niebo gwiaździste nade mną i prawo moralne we mnie. Dla Kanta ten „archimedesowy” punkt oparcia rozstrzygał wszelkie wątpliwości, usuwał wszelkie dylematy. W przeciwieństwie do innych Conradowskich bohaterów, książę Sanguszko nie przeżywa dylematów, nie musi się borykać z poczuciem winy. Wie, co jest jego prawem i obowiązkiem, i bierze to na siebie bez względu na wszystkie konsekwencje.

Artful Faces

Say Others: One of the best graphic designers of Alan Fletcher’s generation, (and still going to work in Greek St everyday). Just look up his latest poster for Little Experiment, an exhibition for Association of Polish Ar tis ts in Great Britain. A specialist in cooperate identity. A Norwegian with his own company. A tough man to work for, a perfectionist, a stickler for detail in any design…‘Either you do it right or not at all’. Says He: ‘Joannaaaaaa! Come hereeeee! Look at this crap drawing you did! For God’s sake, can’t you see this is wrong? Do you have eyes?’ ‘What are you trying to say? What’s the message here? ‘… ‘Why are you smiling?... I am rude? What do you mean, rude? I’ve been very polite to you, but you refuse to learn! Say I: Described affectionately by some pretty, young things as ‘Norwegian Beast’. Admired by most for all the above. Loves to quote English expressions, but gets them wrong sometimes, e.g. Flash in the pants. Bottom line: A Viking is a Viking, and doesn’t need to pretend that he is not there for ‘raping and pillaging’ (ask any woman exposed to their charms…). Text & graphics by Joanna Ciechanowska

Wystwa poświęcona Josephowi Conradowi Korzeniowskiemu w Galerii POSK

Conradowski Książę Roman odbudował mnie wtedy moralnie. Wyrwał z rozpaczy i przygnębienia, gdy zdawałem sobie sprawę, ile zdrady nas otaczało, gdy przeżywałem naszą słabość i ich – komunistów – siłę i przemoc. Z pełnej wartości tego opowiadania dla mnie zdałem sobie sprawę później. Nie wiedziałem, że staje się moim pocieszeniem na długie lata osobistej, trudnej drogi, często w samotności i mroku. Dla pojęcia o postawie pisarza wobec sprawy polskiej, warto przytoczyć umieszczone na wystawie słowa Conrada Korzeniowskiego z listu do Hugh Clifforda – wysokiego urzędnika rządu brytyjskiego: Co do Polski, nigdy nie miałem żadnych złudzeń i muszę oddać sprawiedliwość Polakom, że sami mieli ich bardzo niewiele. Sprawa polska była przez tyle czasu pogrzebana, że nawet jej doniosłość polityczna nie jest dotychczas rozumiana. W tej wojnie nie miała znaczenia nawet marginalnego. Gdyby przymierza inaczej się ułożyły, mocarstwa zachodnie wydałyby Polskę uczonej świni niemieckiej, z równie małymi skrupułami, z jakimi gotowe ją były wydać parszywemu psu rosyjskiemu.


|19

nowy czas | grudzień 2012

czas przeszły niedokonany

Nie zapominajmy o zwykłych ludziach (...) unikam komentarzy emocje trzymam w karbach piszę o faktach podobno tylko one cenione są na obcych rynkach ale z niejaką dumą pragnę donieść światu że wyhodowaliśmy dzięki wojnie nową odmianę dzieci (...)

Zbigniew Herbert Raport z oblężonego miasta, 1982

Anna Maria Mickiewicz

T

rzynastego grudnia wybiegamy w lata osiemdziesiąte. Maszerujemy po kartki, realizujemy kartki, wymieniamy cukier na alkohol, alkohol na mięso, mięso na buty… Epoka tajnego handlu barterowego w cywilizowanej Europie. Jak zdobyć obrączki? Niedługo ślub! Są, w sklepie jubilerskim – też na kartki. Radzieckie dobre złoto, ale jeden rozmiar, niestety, zbyt duże... Plastikowe, żółte pudełko stoi do dziś, nie wiem po co... Zbieractwo? A może chęć utrwalenia – tak dla pamięci i przyszłych pokoleń. Żółte pudełko. Pomnik męczeństwa kartkowego. Niech stoi na wieki w byłym, spółdzielczym mieszkaniu.

– Obawiałam się, że ludzie ci są zdolni do najgorszego. Nie wychodziłam wieczorami z domu. Jeżeli musiałam, zawsze prosiłam kogoś o pomoc. W relacji nie pojawia się charakterystyczny ironiczny pragmatyzm: co, gdzie i jak można było zdobyć, załatwić... Zastąpiony zostaje głęboką refleksją, opisem uczuć, które towarzyszyły owym czasom, każdego dnia. Czy coś się zmienia, czy spoglądamy dziś na pokolenie stanu wojennego ze spokojem i zadumą? Nie tylko jak na pokolenie braku, pokolenie straconych nadziei? Warto rozpocząć dyskurs o prawdzie tych dni bez uprzedzeń, o ludziach wytrwałych, oczekujących na zmianę, ludziach przyduszonych, ale też dzielnych, walczących bez użycia przemocy, z uporem. Nie bez powodu uważa się, że Polacy, według opinii socjologów, należą do jednych z najbardziej zmęczonych i pozbawionych poczucia bezpieczeństwa grup społecznych. Za tym stoi najnowsza historia. Pani Krystyna poznała osobiście Jacka Kaczmarskiego, barda tego okresu. Był dobrym znajomym jej koleżanki. Jak relikwie przechowuje nagrania jego piosenek.

z ksiĄżkĄ, za mięsem Intelektualista z książką w kolejce po parówki. Popychany – panie, rusz się pan! Budził zdziwienie i niedowierzanie... Nie było czasu na stoicki chłód. Społeczeństwo czeka na dostawę parówek, kiełbasy. Jak w takiej chwili można czytać, do tego książkę w języku obcym!? Dziwactwo, nienormalność! Tak było kiedyś, to arystokracja pławiła się w ideach stoicyzmu. Ale teraz, wśród czołgów, ZOMO i mrozu? Dystans wobec burz świata? W latach osiemdziesiątych – anachronizm. Defekt. Brak elementu przetrwalnikowego w organizmie skazańca. A może odwrotnie – siła przetrwania?

pokolenie Pokolenie stanu wojennego – mówię o zwykłych ludziach – zapamiętamy jako społeczność walczącą o żywność na kartki. Jedynie ocet na półkach, a dobrobyt wyrażony w postaci małego fiata na talony. To dziś wytarte klisze, powtarzane w czasie rocznic stanu wojennego z uśmiechem na twarzy; tak było przez ostatnie trzydzieści lat. Pragmatyzm tych wspomnień zastanawia. Czyżby tylko takie wspomnienia pozostały? Dzisiaj – już inaczej, można mówić o uczuciach. Kilka dni temu, przypadkowo, na londyńskiej ulicy spotkałam panią Krystynę. We wspomnieniach pojawia się okres stanu wojennego. Zaskakuje ujęcie tematu, pierwszy raz nie słyszę o occie i kartkach, nie widzę też charakterystycznych uśmiechów, nie słyszę dowcipów. Pani Krystyna mówi, że bała się twarzy zomowców. Były wyjątkowo straszne, opowiada.

brytyjsCy przyjaCiele Pamiętają o tych dniach Brytyjczycy, którzy pomagali Polakom organizując pomoc humanitarną. Bardzo ważną rolę odegrała wtedy Lisl Biggs-Davison, przedstawicielka Anglo-Polish Medical Foundation, córka znanego posła brytyjskiego parlamentu. W latach osiemdziesiątych, nie zważając na okoliczności, podjęła wyzwanie i wraz z wolontariuszami gromadziła leki, inkubatory, sprzęt stomatologiczny. W dokumentacji prasowej z tego okresu odnajdujemy dramatyczne opisy nawołujące do zbierania darów na terenie Wielkiej Brytanii, mleka dla dzieci, leków. Lisl przygotowywała odprawy kontenerów, statków z Anglii do Gdańska, podejmowała trudne negocjacje z władzami. Osobiście konwojowała do Polski transporty z pomocą humanitarną. W niektórych uczestniczył również brytyjski dziennikarz Neal Ascherson.Wspomnienia są wciąż żywe, Lisl opowiada z wypiekami na twarzy, ale skromnie. Ważną rolę odegrała również grupa skupiona wokół Polish Solidarity Campaign, jej członkowie za swą działalność zostali odznaczeni medalami. Warto pamiętać, mieszkając na emigracji, że wśród nas są Anglicy, którzy ze wzruszeniem wspominają te trudne polskie czasy. A my niewiele o nich wiemy.

roCzniCa Wykorzystywana , wyrywana sobie wzajemnie przez różne środowiska, ironicznie pomijana... Warto by z rozmysłem i poszanowaniem uczuć

maszerujemy po kartki, realizujemy kartki, wymieniamy Cukier na alkohol, alkohol na mięso, mięso na buty… Czy tylko takie wspomnienia pozostanĄ w świadomośCi nowyCh pokoleŃ po stanie wojennym?

dobierać programy rocznicowe, w oparciu o utwory liryczne obrazujące ten okres. Dostępna jest literatura faktu, poezja, utwory muzyczne. W 1982 roku Marek Nowakowski publikował na łamach paryskiej „Kultury” i podziemnego „Tygodnika Mazowsze” opowiadania, które potem ukazały się jako Raport o stanie wojennym*) nakładem Instytutu Literackiego w Paryżu i równolegle w kraju, w Niezależnej Oficynie Wydawniczej NOWA. Opowiadania stały się najsłynniejszym świadectwem literackim epoki podziemnej Solidarności i stanu wojennego. Autor przekazał fabularyzowane zapiski z życia, portrety osób bliskich i ludzi anonimowych, napotkanych w sytuacjach codziennych. Czytelnicy podziemnej literatury przyjmowali je z entuzjazmem. Niby drobne sprawy – szacunek, refleksja, rozwaga – a mogą tak wiele zmienić. ••• Ludzie siedzieli internowani w ośrodkach wczasowych, było im dobrze – są tacy, którzy tak myślą. – Nikt tam w Polsce nie ucierpiał. Młodzi nie poszli do lasu, nie śpiewano partyzanckich piosenek. ••• Może jednak należy rozmawiać i pisać, by potem we właściwy sposób uczcić i upamiętnić ludzi, którzy dzień po dniu, latami, bez wyraźnej nadziei na szybką zmianę próbowali żyć niezależnie i wytrwale. Co zrobić, by godnie uczcić rocznicę, aby etos nie zaginął? Na pewno warto, by rocznicę stanu wojennego na emigracji obchodzono godnie i z szacunkiem wobec wspominień i ludzi tych czasów. *) Rapor t o stanie wojennym został przełożony na dziesięć języków i zdobył szereg wyróżnień literackich – Puls Roku 1982 (kwartalnika Puls), Nagrodę Literacką Solidarności za lata 1981-1982, emig racyjną nagrodę im. M. Gr ydzewskiego (1983) i francuską Pr ix de la Liber té (1983).

Trzynastego Grudnia Wyniośle zacisnąć wargi Na jak długo? Parują stawy w lesie W stronę dalekiego domu Dym zaciera pole widzenia Porządek świata Wzywa pomocy Rozpadły się słowa „Wywrotowca” Wywietrzały Jak stara szafa Niczego nie przypominają żółte kartki Pod palcami Lód znaczeń Czy runie kolejne cesarstwo... Ot tak... Bez znaczeń Czy rozpadną się arkady... Anna Maria Mickiewicz


20 |

grudzień 2012 | nowy czas

kultura

Teraz i pół wieku temu Wojciech A. Sobczyński

P

ół wieku to spory szmat czasu. Dla niektórych jest to schyłek życia, a nawet przejście w krainę wspomnień. Paradoksalnie, wszystkie tego typu odczucia wrzucone zostały do jednego tygla, po mistrzowsku wymieszane w doskonały koktail i podane widowni w słynnym namiocie O2 Arena w Greenwich. Gospodarzem i mistrzem ceremonii był Mick Jagger, obchodzący wraz z zespołem The Rolling Stones 50. rocznicę istnienia zespołu. Jadąc do Greenwich zatłoczonym metrem już wyczuwałem stan ogólnej ekscytacji. Obcy ludzie, na ogół powściągliwi, wymieniali komentarze na temat ścisku w wagonie, oczekując jeszcze większego na widowni, w sektorze dla stojących. Stacja metra jest przy samej hali O2. Sznury ludzi podążających w stronę gigantycznej konstrukcji, wtopionej w futurystyczny kompleks urbanistyczny, przypominały mi kadry z filmu Metropolis Fritza Langa. Światła reflektorów, kolorowe neony, migocące reklamy i ruchome schody wyznaczały drogę zgromadzonym pielgrzymom. Architektura najnowszej części Londynu jest imponująca, a wnętrze sali jest afirmacją dzisiejszego stylu, który nazwałbym technologicznym neobarokiem. Większa niż niejeden stadion sportowy muszla widowni przykryta jest koronkową konstrukcją ogromnych przęseł, gigantycznych łączników i stalowych lin podtrzymujących nie tylko dach, ale także instalacje oświetleniowe i wiszące baterie głośników przypominając stalaktyty w nowoczesnej megagrocie. Sala wypełniała się powoli. Z głośników słychać było nagrania klasycznych amerykańskich bluesów. To właśnie ta muzyka była inspiracją dla The Rolling Stones we wczesnych latach sześćdziesiątych. Pamiętam, kiedy w krakowskim klubie studenckim „Nawojka” słuchałem po raz pierwszy albumu Stonesów, na którym znajdowały się takie numery, jak I am a little red rooster czy Under the boardwalk. Ich pierwszy singiel pod tytułem Come on ukazał się latem 1963 roku. „Kiedy stworzyliśmy naszą grupę myślałem, w najśmielszych przewidywaniach, że przetrwamy może trzy lata” – powiedział Jagger w radiowym wywiadzie. Stało się oczywiście inaczej, głównie dzięki jego rozsądnej zapobiegliwości, i odpowiedniego sterowania grupą poprzez wszelkiego rodzaju przeciwności losu, związane ze statusem mega gwiazdorstwa – alkohol, i narkotyki, a także śmierć jednego ze współzałożycieli zespołu Bryana Jonesa. Ciekawym aspektem Stonesów była ich bezkompromisowa postawa muzyczna. It’s only Rock&Roll, but I like it, like it, yes I do było ich hasłem od dawna i nie omieszkali zagrać ten przebój tym razem. A widownia wtórowała Mickowi z równie dynamiczną energią. Znając każde słowo tekstów, domagali

Rolling Stones w O2 Arena

ZnAkOmity wiecZóR w O2 ARenA w GReenwich, GdZie GOSpOdARZem i miStRZem ceRemOnii Był mick JAGGeR, OBchOdZący wRAZ Z ZeSpOłem the ROllinG StOneS 50. ROcZnicę iStnieniA ZeSpOłu.

się ulubionych piosenek. A przebojów na przestrzeni lat nazbierało się mnóstwo. Duży procent zgromadzonych na widowni ludzi to generacja rówieśników Stonesów, którzy wychowali już swoje dzieci na albumie Let it Bleed (1969 ), a ich wnukowie podskakiwali zapewne w rytm dźwięków Honky Tonk Woman, będąc jeszcze w łonie matki. Był to znakomity wieczór. Ogromna scena zaprojektowana w kształt tradycyjnego logo Stonesów – czerwonego języka w karykaturalnym ujęciu Jaggerowskich ust. Wielki język był też wybiegiem, na którym odbywały się solowe popisy poszczególnych artystów, łącznie z tradycyjnymi tanecznymi akrobacjami Jaggera, który udownił, że siedemdziesiąt lat nie jest żadną przeszkodą, by pozostawać młodym w duchu i zachować nonkonformizm, dzięki któremu właśnie przetrwała ich popularność do dzisiaj.

lery – Bermondsey. Przy fanfarach współczesnej maszyny informacji wystawa na pewno będzie sukcesem. Recenzje ukazały się we wszystkich gazetach, telewizji i krajowych radiostacjach, nawet w BBC World Service był reportaż i wywiad z artystą. Wystawy jeszcze nie widziałem, więc powstrzymuję się od komentarzy, mam też do dyspozycji wypowiedzi samego artysty, który udzielił kilku wywiadów radiowych i telewizyjnych. Gormley jest świetnym mówcą, nie ograniczającym się bynajmniej do monosylabicznych stwierdzeń. Mówił dużo o pracach instalacyjnych, o problemach

środowiskowych naszej planety i o problemach napotykanych przez współczesnego widza odbierającego uprawianą przez niego sztukę. Podczas jednego z wywiadów, napotykając na nieutajony sceptycyzm swojego rozmówcy, ze sporą nerwowością usprawiedliwiał swoje decyzje twórcze dotyczące właśnie odsłoniętego obiektu. Wszyscy znamy figuratywne instalacje Gormleya, którego żeliwne odlewy przyozdabiały wiele budynków centralnego Londynu z okazji niedawnej wystawy artysty w Hayward Gallery. Od niedawna Gormley przerzucił się na geometryczne figury przypominające klocki. Jest to nowy etap jego twórczości. Odejście od metody „analogowej” – gdzie modelem było jego własne ciało, do metody „cyfrowej” – techniki, gdzie projekt powstaje przy współpracy z programem komputerowym. Gormley nie imituje jednak ciała ludzkiego z coraz to większą technologiczną dokładnością, lecz przeciwnie. Jego figury przypominają najwcześniejsze komputerowe ludziki, składane z kwadratowych pikseli i

G

igantyczny show business nie ogranicza się dzisiaj do świata muzyki rockowej. Współczesna sztuka też próbuje jej dorównać rozmiarami niektórych projektów. Wieża wybudowana przy wiosce olimpijskiej (w moim przekonaniu chybionego projektu Anish Kapora) czy Anioł Północy projektu Antoniego Gormleya są przykładami takich gigantycznych przedsięwzięć. Gormley odsłonił właśnie swoje najnowsze dzieło w najnowszej White Cube Gal-

Bernard Schottlander, South of the River


|21

nowy czas | grudzień 2012

kultura przypominają eksperymenty z konstruowaniem pierwszych robotów, które w odróżnieniu od prób animowania są kompletnie statyczne, stojąc jak prehistoryczne głazy. Tym razem, na wystawie w White Cube, jego geometryczny humanoid śpi, a widzowie zaproszeni są do odwiedzenia jego wnętrza. Używam słowa „odwiedzenia” celowo, bo wzrok nie jest głównym instrumentem poznania. Nasze zmysły to również słuch, dotyk, zapach, i z tego powodu przypominam sobie niedawną instalację Mirosława Bałki w hali turbinowej Tate Modern. Czy jest w tych przykładach wspólny mianownik? Chyba tak. Obydwaj artyści koncentrują się na widzu i sterowaniu odczuciami widza według choreograficznego planu, kierującego marszem ich myśli. Ciekawe jest zjawisko, kiedy oczy widza przestają być ważne w ocenie działalności artysty. Gormley zaprasza nas do przygody poznania. Bałka – do rewaluowania wspomnień niedawnej historii. Podobnie jak Bałki, tak i instalacje Gormleya wrócą do huty w postaci złomu, bo według słów artysty, nie ma wystarczającego pomieszczenia w żadnym muzeum, by położyć 120 ton stali w jednym miejscu. Muzeum? Czyżby ta megalomania zaszła tak daleko, że twórcy widzą siebie w roli posłańców historii. ' Public Art w latach sześćdziesiątych w Wielkiej Brytanii była dla ludzi, dla polepszenia ich środowiska o humanistyczne wartości piękna i estetyki. Przykładem takiego obiektu jest rzeźba, którą zobaczyłem prawie tyle lat temu, ile istnieją The Rolling Stones, a która stoi od 1976 roku obok szpitala St. Thomas’s, przed budynkiem przy Lambeth Palace Road. Wykonana ze stali nierdzewnej, według projektu Bernarda Schottlandera, nosi metaforyczny tytuł South of the River. Rzeźba ta wciąż przyciąga moją uwagę, a widzę ją często. Geometryczne sferyczne segmenty ustawione są w doskonale wyważoną harmoniczną całość. Jej piękno wynika z prostoty kompozycji i kontekstu architektonicznego, który ona sama wzbogaca. Pojęcia estetyczne, leżące u podstaw rzeźby plenerowej z czasów Schottlandera, Moora czy Hepworth zmieniły się kompletnie, i niekoniecznie na lepsze, tracąc niejednokrotnie kontakt z uznanymi dotąd pojęciami piękna, które poszukiwać należy w myśl słynnej piosenki Stonesów: I saw her today at the reception, a glass of wine in her hand. I knew she would meet her connection, at her feet was a footloose man. No, you can't always get what you want, you can't always get what you want, you can't always get what you want, but if you try sometime you find, you get what you need.

Wojciech A. Sobczyński Wystawa w White Cube, Bermondsey czynna do lutego, 2013. The Rolling Stones zagrają jeszcze trzy koncerty jubileuszowe w Nowym Jorku i New Jersey.

Little Experiment Emma Duester

T

he most recent exhibition at the POSK Gallery, entitled Little Experiment, was unlike any other art exhibition in that it showcased artists’ ability to forget everything that comes naturally to them and to, instead, experiment with something new. Artists were urged to take this opportunity to move outside their normal point of reference and were told that “anything was possible”. This meant experimenting with a new medium, a new style, or new colours. A concept that was the brainchild of curator Wojciech Sobczyński, in turn, produced a thought-provoking exhibition with raw, creative artwork. The viewer could clearly see the artist’s ideas. From idea to completion in a small amount of time immediately prior to the opening of the exhibition is something that is not present in the same way in museums, for instance, where artworks have been painstakingly produced over several years and so do not imbue the same experimental feeling. It was on this basis that Wojciech would curate this exhibition. He wanted to do something with a difference and, at the same time, create an exhibition that would be open to all Association of Polish Artists (APA) members to view, as well as to be attractive to the wider Eastern European community. ‘Little’ was used, as the title of the exhibition states, because of time, budget and because it was meant for APA members. Since, after all, they were the ones who paid for the space. Ten artists took part in the exhibition. They used a variety of mediums, including film, photography, installation, and painting. The artists were Paweł Wąsek, Joanna Ciechanowska, Mańka Dowling, Sławomir Blatton, Maria Kaleta, Jolanta Jagiełło, Sergiusz Papliński, Paweł Kordaczka, Yolanta Gawlik, and Wojciech Sobczyński. These artists are all part of a group which has moved apart from and works quite independently of the larger organisation of the Association of Polish Artists (APA). This group, who are sometimes known as Page 6, are a branch of artists who want to move on from and to not be bogged down with being just ‘Polish’, as Wojciech told me. And this is really shown in their unique and experimental exhibition, which pushes the boundaries of not only being ‘Polish’, but also art itself. So it comes as no surprise then that there seems to be a more open and liberal approach than the conventional APA exhibition, with Wojciech putting in place some rather unusual curatorial stipulations. Amongst these were that the art pieces should be no smaller than 1m50 and the artists should not use any kind of frame, as it would make the art look like they were wearing their “Sunday best”, Wojciech said. He as a curator wanted the exhibition, therefore, to be an experiment in every respect. I learnt a lot about art and life by speaking to a man who, even though perhaps branded by some as an émigré, has lived and been resident in the UK much longer than myself. Wojciech moved here in 1968, some 20 years before I was even born. What a strange feeling. Together, we decided that he may have an edge over me on knowledge of the ‘British’ culture and way of life. Wojciech’s genesis of the ‘experiment’ idea came from the mulling-over of how composers work out their pieces on the piano. Sat down with a blank piece of paper, they write as the thoughts come to their mind, in real time as it were. An experiment should also include these qualities, Wojciech claims, as well as being a “subconscious” process and “free of contrivance”. One of the artists, Paweł Wąsek, submitted a film as well as two photograp-

hic stills, entitled Stone Figures. Wąsek’s conventional work has roots in a Matisse or pop art style and his medium of choice is usually painting. However, for this exhibition he submitted a film, which was something he had not done before. The film is composed of one unedited shot, looking at sculptures made of stone placed on top of each other. Wąsek is looking at the concept of the figure in an abstract way in both his paintings and here in Stone Figures. It seems to me as though he is experimenting with the medium rather than the content. Mańka Dowling produced a work entitled Disintegration of an Artist. Again, more usually known for her paintings, here she decided to experiment with installation work. Wojciech said this piece “was definitely without question an experiment”. This piece experiments with materials – with a three-dimensional plaster cast head, a figure constructed out of coat hangers, Doc Martins for feet and gloves for hands. Yolanta Gawlik designed a conceptual piece called Life is a Game of Domino. This artwork was interactive and the viewer was able to play a game of dominos, but with a twist. There were no dots on the dominos but, instead, words such as life, human, family, and body. This was especially appealing to youngsters, Wojciech said. So, here there was an experiment for the viewers as well. Maybe exhibitions in the future will take inspiration from this one, being more ‘experimental’ in form and content.

Emma Dues ter is a PhD researcher at Goldsmiths College, University of London, who looks at the Eastern European art community and their potentials for urban development.

Agnieszka Handzel Kordaczka, Zjadłam słońce, słońce w brzuchu mnie łaskocze, akryl. Obraz przekazany na aukcję na rzecz Janusza Rokickiego, o który toczyła się najbardziej zagorzała walka wśród licytujących.


|23

nowy czas | grudzień 2012

kultura

NA ANTYPODACH ZAPISANE Dwugłos o Poezji i Emigracji Spoglądałam na zapisane gęstym drukiem kartki. Nadeszły z dalekiej Australii i zapowiadajły odrobinę ciepła. Ciągi zdań wyglądały podobnie, w dzisiejszych czasach charakter czcionki niewiele mówi o człowieku, a chciałoby się wyjść poza szablon drukarek i odczytać – jak niegdyś z ustawienia liter: drżenie ręki, charakter pisarza, jego przesłanie. Jak twierdzą znawcy przedmiotu, sposób, w jaki piszemy, odzwierciedla nasze życie wewnętrzne. Dzisiejszy – ukryty w symbolicznej czcionce – świat autorów pomaga odczytać wyobraźnia. Rozpoczęłam próbę odszyfrowania znaczeń, symboli, archetypów. Wraz z URSzUlą ChoWANieC, krytykiem literackim, wspólnie szukałyśmy słów czy definicji, aby opisać wiersz, próbowałyśmy odnaleźć odpowiedź na pytanie, czym jest nasza wspólczesna emigracja…

no ści ta kiej eg zy sten cji pi sał już Wi told Gom bro wicz, jed nak je go uję cie te ma tu od no si ło się przede wszyst kim do kry ty ki wspól no to wych, na ro do wych ste reo ty pów. Au stra lij scy pi sa rze kon te stu ją ży wot emi gran ta w wy mia rze jed nost ko wym. Za przy kład mo że po słu żyć od na le zio ne w jed nym z opo wia dań ta kie oto spo strze że nie: emi gra cja błęd nie jest przez nie któ rych po strze ga na ja ko stan pa to lo gicz ny, kie dy tra ci my coś wła sne go; prze ciw nie, emi gra cja to cięż ka pra ca nad so bą, bu do wa nie.

Anna Maria Mickiewicz

UCH: – No wła śnie – au stra lij ski kon kurs i tek sty o emi gra cji! To cie ka we: kil ka dzie siąt tek stów trak tu je o emi gra cji w naj róż no rod niej szych for mach: róż ne tu taj ga tun ki i sty le, per spek ty wy i te ma ty, róż ny ton, a jed nak wszyst kie te tek sty ma ją w so bie ja kieś jed no wspól ne ją dro. Tym ją drem jest praw do po dob nie uni wer sal ność do świad cze nia (e)mi gra cyj ne go. Tak na mar gi ne sie do dam, że po cząt ko we “e” opa tru ję na wia sem, bo dziś tak mod nie od że gny wać się od emi gra cji i chwa lić mi gra cję, bo swo bo da po ru sza nia jest więk sza, brak ska za nia na ob cy kraj ze wzglę dów po li tycz nych (jak pi sał choć by Je rzy Ja rzęb ski w Po że gna niu z emi gra cją na po cząt ku lat dzie więć dzie sią tych ubie głe go wie ku). Po dej rze wam, że emi gra cja to do świad cze nie głęb sze i szer sze, niż chcą te go po li tycz ne czy hi sto rycz ne de f i ni cje, ale tak że ty tu ły na de sła nych na Kon kurs prac po świad cza ją mo ją te zę, że ini cjal ne „e” ma obec nie złe imię, stąd też Mo je Mi gra cje 2 ra czej niż emi gra cje!

AMM: – Praw do po dob nie zbież ność emi gra cyj nych lo sów po wo du je ich man trycz ny charakter, po ko le nio wą po wta rzal ność. Cha rak te ry stycz ne za pa mię ty wa nie in no ści ota cza ją ce go świa ta, na sta wie nie na cią głe po rów ny wa nie te go, co tu i tam; prze ży wa nie roz stań, osa mot nie nia i no stal gii. Czy tam na de sła ne na kon kurs pra ce i mam wra że nie, że czu ję bi cie serc pi sa rzy wra ca ją cych w ro dzin ne stro ny, po wi ta nia i po że gna nia osób bli skich, ogrom i przy tła cza ją cy szum lot nisk. UCH: – No wła śnie: „in ność”, o któ rej pa ni wspo mi na, to cie ka wa ka te go ria. Przez tę – czę sto jak że pie lę gno wa ną – in ność emi gran ci po zo sta ją ty mi ob cy mi, przy by sza mi. Zo sta ją na za wsze po zo sta wie ni sa mym so bie, mu szą zma gać się naj pierw z no wym ję zy kiem, uczyć się go, upar cie wie rząc, że no we sło wa zna czą, sma ku ją, pach ną i wy glą da ją tak sa mo. Po tem mu szą ob ła ska wiać tę in ność, ob cość, te oczy wpa trzo ne w nich, bo

źle wy po wie dzia ne sło wo zdra dza ich na każ dym kro ku, a mo że i ubra nie, i spo sób cho dze nia… Nie wiem, jak to pa ni wi dzi, ale dla mnie emi gra cja to przede wszyst kim roz sta nie z ję zy kiem. Emi gra cja, mi gra cja, wy jazd z kra ju oj czy ste go – gdzie ist nie je osmo za ję zy ka i prze strze ni, jak to kie dyś na pi sa ła Iza be la Fi li piak, pol ska pi sar ka, tak że z do świad cze nia mi emi grant ki (Nie bie ska me na że ria, 1997) – to po rzu ce nie „nie wi dzial no ści” ję zy ka. Jest to do świad cze nie trud ne, wpy cha ją ce nie raz w szpo ny me lan cho lii. Bo też stra ta ję zy ka jest stra tą wiel ką i do pó ki nie na uczy my się no we go, ska za ni je ste śmy na bez rad ne mil cze nie lub beł kot. O tej wła śnie stra cie opo wia da ją tek sty na de sła ne na kon kurs li te rac ki ogło szo ny przez Fa vo ry tę. AMM: – Nie wąt pli wie emi gra cja to trud ne do świad cze nie. Opo wia da nia za wie ra ją sze reg cie ka wych prze my śleń, re f lek sji bu rzą cych sie lan ko wą wi zję emi gra cyj ne go ży cia. O zło żo -

AMM: – An to lo gia, mo że pierw szy raz, w tak zna czą cej re pre zen ta cji przed sta wia pi sa rzy śred nie go po ko le nia, któ rzy opu ści li Pol skę w cza sie sta nu wo -

jen ne go. Do tych cza so we opra co wa nia li te rac ko -pa mięt ni kar skie prze ka zy wa ły do świad cze nia i lo sy po ko le nia II woj ny świa to wej. W wie lu prze ka zach wy raź na jest dra ma tycz na ce zu ra ro ku 1981, któ ra bu rzy po rzą dek, zmu sza do na tych mia sto wych de cy zji, ob ra ca bieg dróg ży cio wych; na stę pu je przy mu so we prze sta wie nie dro go wska zów. To bar dzo waż na twór cza i ży cio wa me ta mor fo za. Wi docz na sta je się zmia na wy po wie dzi li te rac kiej, z płyn nej, moż na rzec – dzie więt na sto wiecz nej pol sz czy zny wcho dzi my w ob szar mo wy szyb kiej, ury wa nej, peł nej krót kich zdań, rów no waż ni ków, nie do po wie dzeń. Współ cze sny li te rac ki ob raz no stal gii, tak cha rak te ry stycz ny w twór czo ści emi gra cyj nej, nie przed sta wia dzi siaj barw nych opi sów przy ro dy, nie wkra cza w eru dy cyj ne dys kur sy. To frag men ta ry za cja i gu bie nie wąt ków, szyb kie wy ra ża nie naj głęb szych tę sk not, lę ków i wra żeń, uka zy wa nie na gle prze rwa nych ży cio ry sów. Styl utwo rów ce chu je wy ryw ko wa spra woz daw czość, odar te z emo cji na gro ma dze nie fak tów i zda rzeń, któ re wy zna cza ją dro gę doj ścia do ży cio wej prze strze ni. Opo wie ści by wa ją hu mo ry stycz ne, po etyc kie, przy wo łu ją wciąż to sa mo py ta nie – wra cać do kra ju czy nie? – jak w wier szu Ewy Na dol skiej Roz mo wa: – Już ko mu ny daw no nie ma. Słu chaj, Mi siek, my wra ca my. – Ra cja, ru szyć by się trze ba, Więc cze mu się ocią ga my? – Tu taj nas nie ro zu mie ją, Bo men tal ność in ną ma my. – Z dziw nych żar tów się tu śmie ją. Więc po co na zwło kę gra my? (…)

Ciąg dalszy na str. 24

z emigracyjnej półki

Dzień po dniu odkrywać swoje przeznaczenie Aleksandra Ptasińska

Gabrysia – zadbana kobieta po pięćdziesiątce, mieszkająca w niewielkim mieście matka dwóch córek. Kochająca rodzinę ponad wszystko, choć nieco znudzona przeciętnym do bólu mężem. Otwarta na nowe wzywania, a równocześnie pełna obaw o swoją przyszłość. Od kilku lat bezrobotna. Bohaterka powieści Przeznaczenie Łucji Fice mogłaby być naszą matką, przyjaciółką lub sąsiadką – dlatego od początku jej ufamy, a jej życie staje się nam bliskie. Jej los podobny jest do losu tysięcy kobiet, które wyjeżdżają za granicę w poszukiwaniu pracy. Przeznaczenie rzuca ją na Wyspy Brytyjskie, do walijskiego domu opieki. W podróży towarzyszy jej Julka, życiowo zagubiona czterdziestoparolatka, która okazuje się nieocenionym kompanem tułaczego życia. Na miejscu Gabi od razu rzuca się w wir pracy. Jej urok osobisty i elegancja pomagają w wielu sytuacjach, ale bywa, że inni muszą ratować ją z opresji, kiedy – rozmarzona, pro-

wadząca nieprzerwany dialog wewnętrzny – popełnia głupstwa i naraża się przełożonym. Gabrysia ma niezwykłą zdolność zjednywania sobie ludzi, dzięki czemu – pomimo krótkiego stażu pracy – wielu podopiecznych

obdarza ją wielkim zaufaniem. Powoli zaczynają dziać się wokół niej również małe „cuda”, które tworzą wokół niej atmosferę tajemniczości. Szczególnie mężczyźni zaczynają wyczuwać, że jest osobą wyjątkową i zabiegają o jej względy. W końcu bohaterka zostaje wciągnięta w wir dziwnych zbiegów okoliczności, które każą zajrzeć w jej przeszłość. Staje się tematem plotek pracowników domu opieki, a na dodatek jej życie emocjonalna ulega rozchwianiu. Coraz częściej nawiedzają ją sny, w których pojawia się zmarła matka. Nie pomaga zimne, obskurne mieszkanie, zatruwający atmosferę współlokatorzy i codzienna, wielogodzinna praca bez chwili wytchnienia. Do tego tęsknota za rodziną i osamotnienie – i nieodłączne pytanie w takiej sytuacji: czy to wszystko ma sens? W imię czego znosić taki los? W miarę pokonywania trudności bohaterka zaczyna jednak inaczej spoglądać na sytuację, w jakiej się znalazła. Wraz z nią czytelnik przewartościowuje dotychczasowe wydarzenia i zmienia treść pytań. W Przeznaczeniu każdy odkryje własną prawdę – czy będzie to wiara w miłość niezależnie od wie-

ku, czy to bliskie spotkanie z Bogiem. Mnie najbardziej urzekł wątek miłosierdzia, pokonywania własnych oporów i słabości, aby służyć drugiemu człowiekowi. Podczas gdy historia miłosna nie do końca prze-konuje, wątek poświęcenia w pracy i znajdywania wewnętrznej siły na przekór wszystkiemu jest rozbudowany i prawdziwy. Na tyle, że przywraca nam samym wiarę w sens codziennego wysiłku i oddania. Nieważne, ile kłód rzuci nam pod nogi życie – kiedyś odkryjemy, że wszystko działo się w jakimś celu. Lektura szczególnie polecana tym, którym ciężko jest zmagać się z emigracyjną codziennością, bo kartka po kartce podszywa nas wiarą, że praca może być wartością samą w sobie. Nie jest narzuconym na nas przez życie jarzmem, a jego nieodłączną częścią. Jeśli na dodatek zajmujemy się pracą na rzecz innych, słabszych od nas, każdy opiekuńczy ruch ręki, każde słowo otuchy i każde miłosierne spojrzenie nabiera głębokiego sensu. Paradoksalnie, im bardziej oddajemy siebie innym, tym bardzie odnajdujemy drogę do siebie. Łucja Fice, Przeznaczenie, Warszawska Firma Wydawnicza s.c., Warszawa 2012, wfw.com.pl


24 |

grudzień 2012 | nowy czas

czasoprzestrzeń

Nie zaczął imbryk

Jacek Ozaist

N

oc wigilijna tamtej zimy nie była normalna. Pierwszy śnieg, który zaatakował w połowie listopada, szybko stopniał, a temperatura, jak na złość, utrzymywała się powyżej zera. Dlatego Święci Mikołaje na ulicach wyglądali, jak gdyby się pojawili w środku lata. Na próżno też czekałem na pierwszą gwiazdkę, bo niebo było paskudnie zachmurzone. Z nudów zasiadłem przed telewizorem. Akurat nadawali jakiś film rozliczeniowy tzn. skłócona rodzina zjeżdża na święta do swoich rodzicieli, żeby się pojednać. Mój mały pies – mieszaniec foksteriera z Bógwieczym – wskoczył mi na kolana i usilnie domagał się pieszczot. Głaskałem go niechętnie, on zaś mruczał sennie i beztrosko. Czas mijał. Chyba się trochę zdrzemnąłem, bo nagle ujrzałem na ekranie parę spikerów zapowiadających transmisję Pasterki z Watykanu. Wybiła północ... – Co za nudy! – powiedział ktoś obok mnie. – Straszne – przyznałem, a potem zerwałem się na równe nogi, zrzucając wystraszonego psa na podłogę. Po chwili wytężonego myślenia stwierdziłem, że nikogo ze mną nie ma. – Co się tak rzucasz? – rzekł szorstko pies. Pomimo silnego instynktu samozachowawczego, nie

mogłem oderwać od niego wzroku ani wydusić słowa. – Człowieku, mówię do ciebie! – pies popatrzył mi bezczelnie w oczy. Przypomniałem sobie o umownym cudzysłowie tradycji i poczucie absurdu raptownie mnie opuściło. Skontrowałem jego spojrzenie, robiąc przy tym bojową minę. – Czego chcesz? – Jestem głodny – warknął. – Jak... no właśnie... jak pies... – Co znowu? Przecież niedawno jadłeś! – odparłem hardo. – Co niedawno! Rano, psia krew! – obruszył się. – Chcę, żebyś wiedział, że głodujący pies ma czasem ochotę zjeść człowieka. – Rany Boskie! – krzyknąłem przerażony. – Ty chyba tak nie myślałeś, co!? – Rzadko, ale zdarzało się... Opadłem bezwiednie na fotel. Chciał mnie zjeść. Mnie. Jedynego żywiciela. Nie mogłem w to uwierzyć. – A człowiek potrafiłby zjeść psa? – zapytał po chwili pojednawczo. – Nie wiem – burknąłem. – Słyszałem, że w Chinach psie mięso jest potrawą narodową. – Sam widzisz. Teza kursuje w obie strony – wymądrzał się dalej. – Dość już o tym. Dasz mi wreszcie coś do zjedzenia, żebym nie musiał myśleć o twojej kościstej nodze? Chcąc nie chcąc, poszedłem do kuchni i przyniosłem mu kość z kurczaka. Zobaczywszy ją na podłodze, dokładnie obwąchał szczegóły i znów spojrzał na mnie. – Wygodny jesteś – powiedział z przekąsem. – Sam ją obgryzłeś, a teraz ja mam się zadowolić? Daj mi mięsa! – Przecież jest post – zauważyłem chytrze. – Mnie to nie dotyczy. Co innego ty. Rzuciłem mu kawał soczystej wołowiny i pełen bólu odwróciłem się do niego plecami. Szkoda było mięsa, ale wolałem, żeby zjadł je zamiast mnie. Mój spokój nie trwał jednak długo. Na ścianie, tuż przed moją twarzą, bzycząc usiadła zabłąkana mucha. – Co słychać, głupku? – zapytała.

– Jak śmiesz, robaku?! – krzyknąłem oburzony. – Dopadnę cię! – Niedoczekanie twoje – zarechotała. – Ten lep w kuchni już mnie nie rusza. Wymyśl coś bardziej praktycznego. – Dostanę cię!!! – powtórzyłem głośniej. – Ble, ble, ble... Poleciała gdzieś pod sufit, a ja patrzyłem za nią morderczym spojrzeniem. Nagle poczułem silny skurcz w żołądku i zrobiło mi się mdło. – Może byś tak wreszcie coś zjadł! – zagrzmiał gruby głos... ze mnie. Nie. Nigdy nie byłem brzuchomówcą. To była po prostu noc cudów, dziwów i paranoi. – Niby co mam zjeść? – sarknąłem. – Teraz ciężkie czasy. Potem sobie odbiję. – Nie jesteś tu sam! – krzyknął w uniesieniu głos. – Glista zmarła z głodu zeszłej niedzieli. Ja nie mam zamiaru. – A kim ty, u diabła jesteś?! – wściekłem się nie na żarty. – Jak to kim? Tasiemcem! Poczułem płynącą od żołądka słabość. Z trudem powstrzymałem odruch wymiotny. – Od dawna tam jesteś? – zapytałem ostrożnie. – Nie pamiętam... – A bardzo urosłeś? – Nie, bo przez ciebie ciągle głoduję! Tego wszystkiego było dla mnie za wiele. – Ty pasożycie!!! – wrzasnąłem na całe gardło. – Żerujesz na mojej biedzie!!! – A ty nie jesteś pasożytem? – odszczekał mi zaraz. – Siedzisz na zasiłku i ciągle się lenisz. Ja, do cholery, z tego żyję! Obaj zamilkliśmy wyczerpani. On nie wytrzymał pierwszy. – To jak będzie? Zjesz coś? – Mowy nie ma. – Cóż, może jakoś wytrzymam... Odczułem niepohamowaną potrzebę spaceru. Natychmiast wybiegłem w poszukiwaniu świętego spokoju, lecz płonne były moje nadzieje. Ulica wrzała mieszaniną przeróżnych głosów, wśród których – jak mi się zdawało – rozpoznałem głosy moich znajomych. To był

ist ny obłęd. Dwa gaw ro ny na ga łę zi ro słe go kasz ta now ca oce nia ły fi gu rę dziew czy ny, roz bie ra ją cej się w oknie na prze ciw ko. Go łę bie na da chu śmia ły się, że ro bią na lu dzi z gó ry, a pi ja ny kot, opar ty o ku beł na śmie ci śpie wał z dwo ma szczu ra mi Dzi siaj w Be tle jem. Bli ski obłę du wró ci łem do swo je go miesz ka nia. Za raz rzu ci łem się na łóż ko i przy wa li łem gło wę po du chą. Ra no wsta łem dość wcze śnie, bo kosz mar ne sny nie da wa ły mi spo ko ju. Naj pierw pod sze dłem do psa. – Co byś zjadł na śnia da nie? – za py ta łem ci cho. Pies po pa trzył na mnie by stro, a po tem za czął pisz czeć i ła sić mi się do nóg. Po tar ga łem go za ucho i po szli śmy do kuch ni.

Opowiad ani e pochodzi ze zbioru

SZORTY Wydanie drugie, zmienione i uzupełnione grafikami Władysława Edwarda Gałki, Kraków 2012. W Londynie dostępne od stycznia. Szesnaście opowiadań współczesnych, śmiesznych i mniej zabawnych, skrzecząca polska rzeczywistość z przełomu milenijnego. Format A5, stron 108, oprawa miękka klejona.

NA ANTYPODACH ZAPISANE Ciąg dalszy na str. 23 UCH: I jesz cze jed no! Śle dząc wszyst kie tek sty wy sła ne na kon kurs, któ re go owo cem jest książ ka Moja emigracja, ma się nie od par te wra że nie au ten tycz no ści za pi sy wa nych do świad czeń (choć cza sem za ma sko wa ne są one na przy kład trze cio oso bo wą nar ra cją). Tak, jak by utra ta ję zy ka by ła do świad cze niem tak waż nym, być mo że trau ma tycz nym, że opo wia da nie o tym sta je się ży cio pi sa niem. Na wet je śli ma my do czy nie nia z iro nią, żar tem… to ja kaś au ten tycz na nie pew ność czy lęk się za ni mi kry ją. AMM: – Tak, au ten tycz ność, a do te go do sko na le pasu je for ma mo ra li te tu, roz wa żań fi lo zo f icz nych, któ re przyj mu ją roz mo wy z przy pad ko wy mi oso ba mi. Bowiem, po za au ten tycz no ścią tej lek tu ry, jest jesz cze in na jej ce cha – jest ona re f lek sją na tym, czym jest przy padko wość świa ta, to chy ba naj bar dziej ade kwat ne okre ślenie od zwier cie dla ją ce cha rak ter tej li te ra tu ry – li te ra tu ry przy pad ku. Na przy kład w opo wia da niu Franek Hen ry ka Ju re wi cza po ja wia się ta ka re f lek sja bo ha-

te ra: (...) No wła śnie, ile za le ży od przy pad ku, a ile od ro zu mu?(…) W ja kim stop niu świado mie mo że my wpły wać na prze zna cze nie? Czym ci, co oca le li od sta li now skich i hi tlerow skich po gro mów, od róż nia li się od ofiar? In te li gen cją czy spry tem, si łą cha rak te ru czy po ko rą, wie dzą czy in tu icją?… Co sta no wi o da rze prze trwa nia, o umie jęt no ściach przysto so wa nia się do trud nych wa run ków? Co da je czło wie ko wi prze wa gę nad in ny mi w chwi lach kry tycz nych? Chciał bym o tym wiedzieć w mo men cie, kie dy emi gro wa niem na dru gi ko niec świa ta zmie niam ży cio rys swój i ca łej ro dzi ny (…). UCH: – Wszyst kie te tek sty szki cu ją ja kąś postać emi gran ta, ob co kra jow ca, ob ce go; ta kie go, ja kim au to rzy kie dyś by li (kie dy to wła śnie wy lą do wa li na „no wych brze gach”) lub ta kie go, któ re go wciąż w so bie no szą (naj czę ściej no stal gicz ne go, nie po go dzo ne go ze stra tą, jak w wier szu Po wrót Ma ry li Ro se, gdzie bo hater ka upar cie wra ca „do sie bie”: wciąż Tam

skąd je stem / Je stem). No wo ścią tych australijskich tek stów o emi gra cji jest nie mal cał ko wi ty brak ckli we go pa trio ty zmu, brak ba nal no ści po wta rza nia slo ga nów o tę sk no cie. Mo że to wła ści wość li te ra tu ry ze sło necz nej Au stra lii?

cjach chcą od waż nie ob ła ska wić te trud ne do świad cze nia, na uczyć się ich i prze ka zać je ja ko wzbo ga ca ją cą, choć pra wie za wsze bo le sną przy go dę. Bo wiem jest to przy go da, w któ rą wpi sa na jest stra ta, a ta za wsze bo li…

AMM: – No wła śnie, na pew no war to po stawić py ta nie: co świad czy o od ręb no ści tych au stra lij skich li te rac kich tek stów? Moż na zary zy ko wać stwier dze nie, że sta no wią ją opi sy wiel kie go, ob ce go, ujarz mio ne go – tyl ko częścio wo – świa ta. Opo wie ści wy peł nio ne lękiem przed ko lo ro wą rze czy wi sto ścią, buj ną przy ro dą i oby cza ja mi. Po wra ca mo tyw od legło ści i wra że nie od cię cia od resz ty świa ta. Ob ra zu je to po ja wia ją ce się w jed nym z opowia dań okre śle nie Au stra lii: Dla nie któ rych to ko niec świa ta, dla in nych po czą tek.

AMM: Za koń czę jed nak opty mi stycz nie: mo ja “australijska” lek tu ra spra wi ła, że oto przenio słam się w cza sie na li te rac kie an ty po dy, wró ci łam bo gat sza z wa liz ką wra żeń. Po zosta ną w mej pa mię ci. Je stem pew na, że po zosta ną też w pa mię ci ro dzin Au to rów i sta ną się, z cza sem, udo ku men to wa ną le gen dą. Do ce niam wy si łek Twór ców i Wy daw ców. Ży czę, ży czy my, by książ ka od na la zła swe miej sce w świa do mo ści pol skiej spo łecz no ści emi gra cyj nej. I nie tyl ko.

UCH: – Emi gra cja cza sa mi jest po cząt kiem nie zwy kłej przy go dy (w ob cym kra ju), cza sa mi smut nym koń cem bez piecz ne go ży cia w oj czy stym kra ju. Wszyst kie tek sty o (e)mi gra -

An na Ma ria Mic kie wicz, po et ka. Ur szu la Cho wa niec, kry tyk li te rac ki, wy kła da ję zy k i kul tu rę pol ską w Uni ver si ty Col le ge Lon don. Od redakcji: Recenzja zbioru ukaże się w styczniowym numerze „Nowego Czasu”.


|25

nowy czas | grudzień 2012

pytania obieżyświata

Kto wiesza obrazy na ścianach? Włodzimierz Fenrych

K

iedy bę dziesz w To ron to, zo bacz ob ra zy ma la rzy Wo odland Scho ol – powiedziała mi Trish, kie dy zatrzymałem się u niej w dom ku po ło żo nym wśród puszcz pół noc ne go On ta rio. – To są wszyst ko In dia nie, głów nie Od żi bwe je, naj lep szy jest No rval Mor ris se au, in ni to tak na praw dę je go na śla dow cy. Ko niecz nie zo bacz ich wy sta wę jak bę dziesz w To ron to. Ła two po wie dzieć – zo bacz. Ale gdzie ich ni by szu kać? Je śli jest to gru pa ma la rzy z On ta rio, to pew nie na le ża ło by szu kać w Art Gal le ry of On ta rio. Tak w każ dym ra zie moż na by my śleć. Bę dąc w To ron to tam właśnie skie ro wa łem swo je kro ki. W in for ma cji przy wej ściu za py ta łem, gdzie po wi nie nem szu kać artystów Wo odland Scho ol – Kto to ta ki? – usłyszałem. Rzu ci łem jed no na zwi sko, ja kie mi się z tą szko ła ko ja rzy ło: No rval Mor ris se au. – A, No rval Mor ris se au – pan w in for ma cji po ka zał mi na pla nie, gdzie wi szą je go ob ra zy. Wszyst kie za ty tu ło wa ne by ły Przemiana człowieka w gromoptaka, bo wiem płó cien jest sześć, ale tak na praw dę to jed no dzie ło – na pierw szym płót nie na ma lo wa ny jest czło wiek, na ostat nim gro mop tak, a po mię dzy ni mi są sta dia po śred nie. Czyli w Art Gal le ry of On ta rio zna la złem jed no dzie ło No rva la Mor ris se au. To wszyst ko. Wszyst ko? W Art Gal le ry of On ta rio jest pierw szo rzęd na ko lek cja dru go rzęd nej sztu ki eu ro pej skiej, jest do brze re pre zen to wa na pierw szo rzęd na Gru pa Sied miu, jest ca łe pię tro po świę co ne współ cze snej sztu ce ka na dyj skiej, peł ne ta kich sa mych dzi wa deł jak wszę dzie in dziej na świe cie (gdzie współ cze śni twór cy sta ra ją się na sie bie zwró cić uwa gę pro du ku jąc dzi wa dła), ale ma la rzy Wo odland Scho ol nie ma, choć mo gła by to być wi zy tów ka On ta rio. Ale nie ma. Dla cze go? Czy dla te go, że wszy scy ci ma la rze to Czer wo no skó rzy z ple mie nia Od żi bwe jów? W To ron to jest jeszcze mu zeum w wil li po ło żo na za mia stem, w miej sco wo ści Kle in berg. Jej daw ni wła ści cie le by li ko lek cjo ne ra mi sztu ki ka na dyj skiej, swo ją bo ga tą ko lek cję prze ka za li kra jo wi. Muzeum pięk nie po ło żo ne po śród drzew, ma zna ko mi tą ko lek cje ob ra zów Gru py Sied miu. Z na dzie ją, że znaj dzie się tam rów nież ko lek cja Wo odland Scho ol, uda łem się tam i znalazłem kil ka ob ra zów No rva la Mor ris se au a po mię dzy ni mi po je dyn cze ob ra zy in nych ar ty stów. Są tam Da ph ne Ojig, Carl Ray, Saul Wil liams, Goy ce Ka ke ga mic. W To ron to można też znaleźć ga le rie sprze da ją ce ob ra zy współ cze snych ar ty stów, w

Isaac Bignell

Wystawa Morrisseau

koń cu ar ty ści Wo odland Scho ol na dal ży ją i two rzą. Nie wszy scy wpraw dzie, No rval Mor ris se au zmarł kil ka lat te mu, ale to i tak sztu ka współ cze sna. W ostatni dzień dotarłem do Kin sman Ro bin son Gal le ry, która – jak się okazało – zaj mu je się sprze da żą dzieł No rva la Mor ris se au. Po sze dłem tam w ostat ni dzień przed od lo tem. Już z da le ka wi dzia łem wiel ki na pis: No rval Mor ris se au. Wprawdzie otwar cie do pie ro za kil ka dni, ale wszyst kie ob ra zy już po wie si li i moż na było wysatwę zobaczyć. Wy sta wa im po nu ją ca, dwie du że sa le wiel kich ob ra zów o pul su ją cych ko lo rach. Moż na za ob ser wo wać roz wój ar ty sty – naj wcze śniej sze ob ra zy dwu ko lo ro we, wy dra pa ne na ko rze brzo zo wej, póź niej sze – z lat sześć dzie sią tych – ma lo wa ne akry lem na pa pie rze ła god ny mi od cie nia mi brą zu, jesz cze póź niej sze – z lat osiem dzie sią tych – w ja skra wych, pra wie neo no wych ko lo rach. Wszyst ko w cha rak te ry stycz nym sty lu. No rval stwo rzył sty li sty kę tak zwa nej szko ły pusz czań skiej. Był sza ma nem Od żi bwe jów i twier dził, że z du cho we go świa ta otrzy mał we zwa nie do ma lo wa nia. Przed sta wia on na swych ob ra zach ta jem ne mi ty Od żi bwe jów, któ re zda niem in nych sza ma nów nie po win ny być ni gdy pu blicz nie przed sta wia ne. In ni póź niej pod ję li ten styl, ale to No rval był je go twór cą. In ni, to zna czy kto? Szu ka łem w księ gar niach ja kiejś so lid nej in for ma cji na ten te mat. Zna la złem kil ka ksią żek na te mat No rva la Mor ris se au oraz je den ob szer ny ka ta log wy sta wy Da ph ne Ojig. Kto to jest Da ph ne Ojig? Wspo mnia ny ka ta log su ge ru je, że jest to po stać nu mer dwa w tej gru pie ma la rzy. Uro dzi ła się na wy spie Ma ni to ulin na je zio rze Hu ron w tak zwa nym nie sce do wa nym re zer wa cie Od żi bwe jów. Nie sce do wa nym, po nie waż je go miesz kań cy ni gdy nie pod pi sa li trak ta tu prze ka zu ją ce go ich zie mie rzą do wi Ka na dy. Jed nym z przod ków Da ph ne Ojig był wódz szcze pu Pot to wa to mi, wsła wio ny w bi twach prze ciw ko Ame ry ka nom w XIX wie ku, wódz ten schro nił się póź niej u Od żi bwe jów na wy spie Ma ni to -

ulin. Jed nak że w po ło wie XX wie ku, kie dy Da ph ne Ojig wcho dzi ła w ży cie do ro słe, du ma z daw nych czy nów by ła w po ło wie za po mnia na. Da ph ne szu ka ła pra cy w To ron to, a po nie waż in diań skie na zwi sko by ło po strze ga ne ja ko prze szko da, zmie ni ła je na Fi sher. W To ron to pracowała jako urzędniczka, ale po nie waż mia ła ta lent pla stycz ny – ca ły czas rów nież ma lo wa ła. W jej ob ra zach wi dać by ło tro chę wpływ ku bi zmu, a tro chę jej in diań skie go dziad ka, któ ry uczył ją sty lu ry sun ków na ko rze brzo zo wej. Przy szły la ta sześć dzie sią te, wśród In dian czas od ro dze nia du my ze swe go po cho dze nia. W 1962 ro ku na wy spie Ma ni to ulin zor ga ni zo wa no pierw szy no wo żyt ny pow wow w On ta rio. Da ph ne by ła tam obec na, wcią gnię to ją w krąg tań ca i na gle po czu ła się In dian ką. Od te go mo men tu te ma tem jej ob ra zów sta ły się le gen dy Od żi bwe jów, a styl za dzi wia ją co się upodob nił do No rva la Mor ris se au. Z cza sem prze pro wa dzi ła się z po wro tem na Ma ni to ulin i do dziś tam miesz ka. No do brze, to dwie oso by. A in ni? Gdzie ich szu kać? Mo że po pro stu tam, gdzie miesz ka Trish, wśród puszcz na pół noc od je zio ra Hu ron? Pew ne go dnia Trish za bra ła mnie do re zer wa tu Od żi bwe jów, zwa ne go Ser pent Ri ver, że bym zo ba czył tam tej szą ga le rię gra f i ki. Ga le ria by ła na te re nie re zer wa tu, ale tak że przy szo sie nr 7, któ ra ciągnie się wzdłuż pół noc ne go brze gu je zio ra Hu ron i da lej przez ca łą Ka na dę aż do Pa cy f iku. Na tu ral na klien te la tej ga le rii to nie miesz kań cy re zer wa tu, lecz miesz kań cy miast ja dą cy tą szo są na wa ka cje. Nie dzi wi więc, że jest tam spo ro ce pe lia dy, ale jest tam też tro chę gra f i ki wy so kiej kla sy. Wszyst kie te pra ce ma ją sty lo wo wie le wspól ne go ze so bą, a tak że ze sty lem No rva la Mor ris se au. O au to rach ni gdy nic nie sły sza łem i nic o nich nie wiem. Ale zna la złem se rie kar tek pocz to wych z ty mi gra f i ka mi, a na od wro cie tych kar tek by ło kil ka słów o au to rach, stąd po cho dzi ca ła mo ja o nich wie dza. No rval Mor ris se au miał wie lu na śla dow ców w za sa dzie go ko piu ją cych, ale do ta kich na pew no nie na le ży Ce cil Young fox – au tor mi tycz nych scen w bar dzo cha rak te ry stycz nym sty lu, jak by roz pię tych na pa ję czy nie. Uro dzo ny w Blind Ri ver, mie ści nie na pół noc nym brze gu je zio ra Hu ron (i zu peł nie nie da le ko Re zer wa tu Ser pent Ri ver) miesz kał i two rzył w No wym Jor -

Daphne Ojig

Cecil Youngfox

ku, Van co uver i To ron to, ale styl i te ma ty ka je go prac od zwier cie dla ły je go in diań skie po cho dze nie. Nie ste ty już nie ży je, zmarł w 1987 ro ku. Isa ac Bi gnell nie na le żał do szcze pu Od żi bwe jów, lecz Kri, uro dzo ny był w re zer wa cie po ło żo nym 400 mil na pół noc od Win ni pe gu. Wy pra co wał on wła sną tech ni kę ma lo wa nia gąb ką, w któ rej two rzył pro ste kom po zy cje na wią zu ją ce do in diań skie go po strze ga nia przy ro dy. Miesz kał w Win ni pe gu, Min ne apo lis, Van co uver. Zmarł w 1995 ro ku w wie ku 37 lat. Je go tech ni kę i styl pod jął Rus sel No ga nosh, Od żi bwej z On ta rio, któ ry obec nie sta je się bar dziej zna ny, acz nie ukry wa te go od ko go uczył się ma lo wać. W ga le rii by ły oczy wi ście pra ce wie lu in nych ar ty stów, w więk szo ści jesz cze ży ją cych. Bo Wo odland Scho ol to roz dział nadal nieza mknię ty. Wo odland Schol to sztu ka In dian, te ma ty ka i styl wy wo dza się z tra dy cji Od żi bwe jów, ale to nie In dia nie są głów ny mi kon su men ta mi tej sztu ki. Bo nie jest tra dy cją Od żi bwe jów wie sza nie ob ra zów na ścia nach wi gwa mów. Dziś oczy wi ście nie miesz ka ją oni w wi gwa mach tyl ko w do mach – ta kich sa mych, jak ich bia li są sie dzi, ale czy wie sza ją oni na ścia nach ob ra zy No rva la Mor ris se au? Na wet je śli znaj dą się ta cy, któ rych stać na za kup je go ob ra zów, obec nie wy ce nia nych na kil ka dzie siąt ty się cy dolarów (o czym na ocz nie prze ko na łem się w Kin sman Ro bin son Gal le ry w To ron to), to bę dą to lu dzie za nu rze ni po uszy w kul tu rze bia łe go czło wie ka. Tyl ko bo wiem lu dziom tej kul tu ry chce się za ra biać wiel kie pie nią dze.


26 |

grudzień 2012 | nowy czas

co się dzieje chetnia? Haneke zdaje się zgłaszać swoje votum separatum.

kino Skyfall

The Master

Dotychczas było tak: Bond samodzielnie ratował świat, po drodze podrywając wszystkie napotkane kobiety, niszcząc połowę miasta i rozbijając parę samochodów. To już jakby osobny gatunek. Pewne motywy są tu zawsze obecne. – To wielka fantazja, w którą wszyscy chcielibyśmy wierzyć – tłumaczy filmoznawca Carl Whinder z Roehampton University. Akcenty w ramach tej stylistyki przesuwały się w zależności od czasów: raz bondowskie uniwersum było mroczniejsze, innym – pokazywane z przymrużeniem oka. Za czasów Daniela Craiga filmy z serii wpisują się w pierwszą kategorię. Niektórzy krytycy uważają, że stanowi to – bardziej lub mniej świadome – odbicie niepewnych czasach, w jakich powstawało Casino Royale czy Skyfall. Ale nawet jeśli weźmiemy to pod uwagę, możemy być zaskoczeni dawką realizmu w najnowszej odsłonie przygód Agenta 007. Skyfall pokazuje Bonda niepewnego siebie i nieskutecznego jak nigdy.

Czy to najlepszy film roku? – pyta „Time Out”. Z pewnością jeden z najbardziej oczekiwanych (przynajmniej pośród miłośników kina ambitniejszego). Paul Thomas Anderson, którego pamiętamy z There Will Be Blood i Brooklyn Nights powraca po kilku latach milczenia z historią człowieka, który dostał się w szpony manipulatorskiej, parareligijnej sekty (skojarzenia ze scientologami są nieprzypadkowe). Recenzje znakomite, podobnie, jak aktor odgrywający główną rolę: Philip Seymour Hoffman.

Bad Santa Odtrutka dla wszystkich zmęczonych przesłodzoną atmosferą przedświąteczną, którą na Wyspach bombardowani jesteśmy już niemal od początku listopada. W tytułowej roli Złego Mikołaja genialny Billy Bob Thorton. Klnie, pije, pali i obmacuje kobiety. No i jeszcze jedna cecha nie-

szczególnie przydatna u św. Mikołaja: nie znosi dzieci. I nawet jeśli morał jest dość przewidywalny, to taka nihilistyczna przebieżka przez sam środek przesłodzonej do bólu tradycji komercyjno-świątecznej jest z pewnością odświeżająca. Prince Charles Cinema Leicester Place, WC2H 7BY Środa, 19 grudnia, godz. 19.00

Shepherd’s Bush Empire, Shepherd's Bush Green, W12 8TT Piątek 18 stycznia sobota, 19 stycznia, godz. 19.00

Carol Songs Od kolęd po piosenki popularne – zarówno te z Wysp, jak i z drugiej strony Atlantyku. To one wprawią nas na tydzień przed świętami w odpowiedni nastrój. Przyłączenie się do śpiewaków na scenie? Dozwolone, a nawet zalecane! Organizatorzy sugerują, że warto przećwiczyć między innymi takie piosenki, jak Have Yourself a Merry Little Christmas, All I Want for Christmas is You i Winter Wonderland. Pięć różnych dni – szczegóły na stronie Royal Albert Hall Kensington Gore, SW7 2 AP

Amour Boli? Pewnie, że tak. W końcu to film Michaela Haneke – a ten reżyser nie bawi się w półśrodki. Jak zawsze szczery do bólu, nieszczędzący widzowi nieupiększonej prawdy Austriak każe nam teraz towarzyszyć gasnącej staruszce, granej wspaniale przez Francuzkę Emmanuelle Rivę. Intymny i wstrząsający zapis przygotowania się do śmierci nie unika metafizycznych pytań, ale jako podstawę traktuje cierpienie fizyczne pokazane tu bez znieczulenia. Cierpienie uszla-

w sieciach wielkich firm nagraniowych i prywatnych stacji radiowych. W ich muzyce słychać brzmienia Morriseya czy Jeffa Buckleya. Ciekawy jest też sceniczny image (a może raczej jego brak?) członków grupy. Bliżej im jest do „geeków” z Big Bang Theory niż gwiazd rock’n rolla.

Christmas in Blue

koncerty Alt-J Panowie z Alt-J wygrali w tym roku prestiżową Mercury Prize, stanowiącą swoistą odtrutkę na komercyjne do bólu, promujące raczej proste rytmy Brit Awards. Mercury Prize dostają raczej ci artyści, którzy normalnie prześlizgują się przez szerokie otwory

Tradycyjne angielskie piosenki świąteczne i kolędy w aranżacjach jazzowych usłyszymy tuż przed Bożym Narodzeniem w klimatycznym wnętrzu kościoła St Martin’s in the Fields. St Martin in the Fields St Martin’s Place WC2 4JJ Sobota, 22 grudnia, godz. 11.30

Steve Hogarth Teoretycznie bilety na ten kameralny koncert się już rozeszły. Ale nigdy nie wiadomo – do wytrwałych i upartych uśmiecha się szczęście. A wytrwałym warto być, bo spotkania ze Stevem Hogarthem, znanym jako wokalista grupy Marillion, są wyjątkowe. Na co dzień słyszymy jego głos w otoczeniu bogatych aranżacji zespołowych. Tu jest tylko Steve i jego fortepian. Wtedy śpiewa inaczej – delikatniej, często zniżając głos do szeptu. Co śpiewa Hogarth? Ballady ze swoich płyt solowych, przearanżowane klasyki Marillion (które często kompletnie zmieniają swój charakter) oraz utwory innych artystów: od Davida Bowiego, przez Beatlesów po The Waterboys.

w najnowszym programie „POGODA NA SUMA” W celu ułatwienia zakupu biletów na premierowy program najlepszego w Polsce kabaretu i zagwarantowania ich odbioru, zapraszam do Agencji Gosia Travel w Londynie na Ealingu (obok polskiego kościoła na Windsor Road) przed świętami Bo ego Narodzenia od 13 do 23 grudnia w godz. od 14.00 do 18.00; w sobotę i w niedzielę od godz. 10.00 do 14.00 Bilety na kabaret to idealny prezent pod choinkę!!! Bilety również do nabycia w kasie POSK-u od 1 lutego w godz. od 18:00 do 20:00 Wczesniejsze rezerwacje od 10 grudnia u Jurka Jarosza, tel: 07878047013

Hala O2, Penisula Square SE10 0DX Niedziela, 25 lutego, godz. 20.00

Steve Hackett Gdy po wydaniu legendarnej, choć nierównej płyty Lamb Lies Down On Broadway, z zespołu Genesis odchodził Peter Gabriel, większości obserwatorów wydawało się, że to koniec zespołu. A tymczasem kapela nagrała fantastyczny, do dziś przez wielu uważany za najlepszy, album Trick of the Tail. Okazało się, że czteroosobowy skład jak najbardziej potrafi unieść oczekiwania publicznosci związane z marką Genesis. Kiedy w 1978 roku z zespołu odszedł Steve Hackett, grupa radykalnie zmieniła brzmienie, a w opinii wielu krytyków nigdy już nie osiągnęła artystycznych wyżyn z drugiej połowy lat siedemdziesiatych. Może więc z perspektywy czasu okazuje się, że to Steve Hackett był tu kluczowym członkiem zespołu? Może jego czarująca gitara zlepiała muzykę tej grupy? Można się o tym będzie przekonać podczas majowego koncertu. W repertuarze przede wszystkim rozmarzone, często klasycyzujące kompozycje z bardzo niedocenionych płyt solowych artysty. Ale spodziewać się też można przeróbek paru klasyków macierzystego zespołu Hacketta. Horizons nie zabraknie! Apollo Hamersmith Hammersmith Apollo 45 Queen Caroline St. W6 9QH Piątek, 10 maja, godz. 18.30

Roger Waters

Nie, niestety. Orkiestra Benny’ego Goodmana nie uległa reaktywacji. Czytelnicy, którzy urodzili się nieco za późno, by cieszyć się muzyką tytana jazzu na żywo, nie muszą się jednak czuć zawiedzeni nagłówkiem. Bo orkiestra Pete’a Longa spróbuje w Cadogan Hall choć w jakimś stopniu odtworzyć klimat legendarnego koncertu Goodmana i spółki z 1938 roku. Występ w Carnegie Hall od dawna – mimo nie najlepszych kopii nagrań – zyskał sobie status kultowego pośród fanów jazzu. W 75. rocznicę tego występu mamy szansę posłuchać namiastki. Cadogan Hall 5 Sloane Terrace, SW1X 9DQ Poniedziałek, 23 stycznia, godz. 19.30

Szczegóły na stronie: www.roger-waters.com Stadion Wembley Wembley HA9 0WS

Benny Goodman Orchestra

Wystapi w Polskim Ośrodku Społeczno-Kulturalnym w Londynie PIATEK 15 lutego 2013 o godz. 20:00 SOBOTA 16 lutego 2013 o godz 17:00 i 20:00 NIEDZIELA 17 lutego 2013 o godz. 17:00 i 20:00

Chłodna atmosfera pomiędzy Davidem Gilmourem i Rogerem Watersem oraz niedawna śmierć Nicka Masona sprawiają, że na reaktywację Pink Floyd nie mamy raczej co liczyć. W marcu na Wyspy przybędzie substytut – ale wysokiej jakości. Australian Pink Floyd Show stara się jak najwierniej odtworzyć różowe brzmienie, a do tego twórczo rozwija to, z czego zespół zawsze słynął: oprawę wizualną. Możemy spodziewać się laserów, projekcji multimedialnych i efektów pirotechnicznych.

Koncerty dopiero we wrześniu, ale sprzedaż biletów właśnie się rozpoczęła. I nie ma się co łudzić: zaraz się skończy, więc trzeba się śpieszyć. Roger Waters, lider legendarnego zespołu Pink Floyd zapewnia, że w taką trasę koncertową wyrusza po raz ostatni. Jeśli więc ktoś ma ochotę usłyszeć – i zobaczyć – genialny spektakl The Wall na żywo, lepiej niech rozbije skarbonkę (bo bilety nie są zbyt tanie, choć do absurdalnych cen za Stonesów w hali O2 jeszcze im brakuje...). Co w zamian? Jeden z największych albumów w historii rocka grany pośród genialnych dekoracji, na które składają się gigantyczne, styropianowe cegły w murze, przerażająca kukła odrażającego nauczyciela czy rysunki legendarnego brytyjskiego karykaturzysty Geralda Scarfe’a. No i jeszcze jedno: będzie jeden nowy kawałek!

CARGO 83 Rivington Street Shoreditch EC2A 3AY Wtorek, 18 grudnia

KABARET MORALNEGO NIEPOKOJU

Australian Pink Floyd Show


|27

nowy czas | grudzień 2012

co się dzieje teatry Kiss Me Ka te Dla tych, któ rzy ma ją ocho tę po czuć at mos fe rę świąt – oto ro man t ycz na po dróż do świa ta kla sy ków Co le Por te ra. Do sko na łe ko stiu my, mnó stwo dow ci pów no i oczy wi ście mu zy ka: od Too Darn Hot po So in Lo ve. Kiss Me Ka te to opo wieść o tru pie ak tor skiej pró bu ją cej prze ro bić Po skro mie nie zło śni cy Wil lia ma Szek spi ra na mu si cal. Ale to nie ta kie ła twe. Bo prze cież głów na gwiaz da Fred Gra ham nie zno si się z gra ją cą ową zło śni cę Lil li Va ne sii. Na sce nie wszyst ko zmie rza ku szczę śli we mu koń co wi, ale w rze czy wi sto ści mo że nie być tak ró żo wo: w koń cu pa ra nie daw no się roz wio dła. Old Vic The atre 103 The Cut, Wa ter loo Rd, SE1 8NB

Swe et Smell of Suc cess Ko lej ny mu si cal – tym ra zem za ha cza ją cy o sty li sty kę fil mu no ir. Lą du je my w la tach pięć dzie sią t ych. Sce ne ria to uli ce du że go ame r y kań skie go mia sta. Wo kół bez pra wie i na ra sta ją ca dusz na at mos fe ra McCar thy zmu. Dzien ni karz Sid ney ma rzy o prze ło mie w swo jej ka rie rze. Gdy spo t y ka in for ma to ra, nie ja kie go Hun sec ke ra, wy da je mu się, że wiel ka zmia na jest tuż za ro giem. Ty le że w rze czy wi sto ści pa ku je się skom pli ko wa ną in try gę, któ ra już wkrót ce go prze ro śnie. Opo wieść o nisz czą cym pra gnie niu wła dzy i suk ce su. Od dech od prze sło dzo nych, ra do snych hi sto ry jek, ja kie zwy kle od naj du je my w mu si ca lach. Ar co la The atre 24 Ash win St, E8 3DL

Cloc kwork Oran ge Gdy Stan ley Ku brick wpro wa dzał na ekra ny swo ją bez kom pro mi so wą ekra ni za cję Me cha nicz nej po ma rań czy, wie lu wi dzów na Wy spach od czy t y wa ło ją ja ko ro dzaj glos sy do ów cze sne go sta nu bry t yj skie go spo łe czeń stwa: z je go na ra sta ją cą bru tal no ścią, cha osem i prze mo cą. Hi sto ria ni hi li stycz nej grup ki mło dzień ców roz bi ja ją cych wszyst ko na swo jej dro dze, nie co fa ją cych się przez gwał tem i po bi cia mi, po strze ga na by ła ja ko ostrze że nie przed skut ka mi roz pa du wię zi spo łecz nych. Wer sja te atru w So ho jest nie co ła god niej sza. Kry t yk „Ti me Out” za uwa ża, że tu taj gru pa Ale xa wy da je się mniej nie bez piecz na niż w pier wo wzo rach książ ko wym i fil mo wym.

ja ką jest fo to gra fia, a jej pre ten sja mi do ar ty zmu. Tu in te re su ją ce jest szcze gól nie dzie ło Ru dol fa Ste ine ra, któ ry dwu znacz ność sło wa sho ot po sta no wił po trak to wać bar dzo do słow nie. – Strze la w ścia nę ka me ry otwor ko wej. W efek cie ro bio ne jest zdję cie. Ale ku la stwa rza i jed no cze śnie uszka dza fo to gra fię – tłu ma czy ku ra tor.

Roy al Mu seums Gre en wich Rom ney Rd, SE 10 9NF

Więk szość ko men ta to rów jest zgod na, że te go rocz na kon ku ren cja, je śli cho dzi o naj bar dziej pre sti żo we wy róż nie nie w świe cie bry t yj skiej sztu ki, by ła naj bar dziej za cię ta. Wy gra ła Eli za beth Pri ce. „Głę bo kie i po etyc kie” – tak dzien nik „The In de pen dent” oce nił jej pra cę, któ ra za punkt wyj ścia obie ra praw dzi we wy da rze nie: po zar w skle pie Wo ol wor ths pod ko niec lat sie dem dzie sią t ych. Ale in sta la cja szyb ko za bie ra nas w pod róż do świa ta, gdzie nie spo sób od ró żnić te go, co sta ło się na praw dę, od wy two rów wy obraź ni ar t yst ki. Jej ko la że au dio/wi deo za ma zu ją sku tecz nie gra ni cę mię dzy do ku men tem a fan ta zją. Do cho dzi do te go bar dzo waż ny w in sta la cji dźwięk – wa ria cja na te mat Out On the Stre et gru py Shan gri -La.

lem. Szczę śliw cy, któ rym uda się do stać na wi dow nię, za bra ni zo sta ną do od cię tej od świa ta cha ty sto ja cej na skra ju kli fu. Od wie dza ją męż czy zna (gra ny przez zna ne go choć by z do sko na łe go se ria lu The Ho ur Do min ca We sta) ze swo ją no wą dziew czy ną. W pew nym mo men cie obo je wy cho dzą po to tyl ko, by zgu bić się w ciem no ściach i po wró cić osob no. Tyl ko że dziew czy na za cho wu je się dzi wacz nie – wy da je się, że na ze wnątrz zda rzy ło się coś, co ją od mie ni ło. A mo że to ktoś zu peł nie in ny? Py ta nie, czy jej chło pak roz wią że ta jem ni cę. Bo na ra zie – w prze ci wień stwie do pu blicz no ści – ni cze go nie prze czu wa... Roy al Co urt The atre Slo ane Squ are, SW1W 8AS

wystawy An sel Adams Od kryć na no wo twór czość An se la Adam sa – ta kie za da nie sta wia przed so bą ku ra tor wy sta wy w Kró lew skim Mu zeum w Gre en wich. – Gdy za czą łem się prze ko py wać przez róż ne ar chi wa, zo rient o wa łem się, że je go pra ce ze Wschod nie go Wy brze ża przy po mi na ją bar dzo te, z Za cho du, z któ ry mi zwy kle go ko ja rzy my. Prze wi ja się ten sam mo tyw

HOBBiT

So ho The atre 21 De an St, W1D 3NE

The Ri ver W tym se zo nie o The Ri ver mó wi się ja ko o jed nym z naj cie kaw szych spek ta kli, ja kie ma do za ofe ro wa nia lon dyń ska sce na te atral na. Po mysł re ży se ra – Je za But ter wor tha – jest ta ki, by opo wie dzieć nam swo ją hi sto rię w jak naj bar dziej ka me ral nej at mos fe rze. Dla te go bi le tów nie moż na re zer wo wać. Trze ba je so bie wy stać w dniu wy sta wie nia spek ta klu. Na wi dow ni mie ści się tyl ko 85 osób. A prze cież But ter worth gwa ran tu je wiel kie za in te re so wa nie. To on stwo rzył ob sy pa ne po chwa ła mi Je ru sa -

wo dy – opo wia da ku ra tor Phi lip Prod ger. Dla cze go to ta kie waż ne? Ano dla te go, że zwy kle ko ja rzy my ame r y kań skie go fo to gra fa z mo nu men tal ny mi, sta tecz ny mi pej za ża mi. Na pierw szy rzut oka nie ma tu miej sca na ruch czy zmien ność. A jed nak! Stru my ki, rze ki, ale tak że mgła i chmu r y spra wia ją, że na zdję ciach Adam sa od kryć moż na za ska ku ją co wie le ru chu i dy na mi ki. A wszyst ko to w ty po wym dla ar t y sty, gi gan t ycz nym for ma cie.

Tolkien nie przepadał za kinem. Mawiał, że nie lubi do niego chodzić, bo podczas seansów kręciło mu się w głowie. Co by więc powiedział widząc ekranizacje swoich książek?

Sho ot!

Pho to gra phers’ Gal le ry 16-18 Ra mil lies St, W1F 7LW

Tur ner Pri ze

Tate Britain, Millbank, SW1P 4RG

Sho ot – to strze lać, ale tak że: ro bić zdję cia. Ta gra słów w ję zy ku an giel skim sta no wi pod sta wę dla bar dzo cie ka wej wy sta wy w pre sti żo wej Pho to gra phers’ Gal le ry. Punkt wyj ścia to bar dzo po pu lar na tuż po woj nie atrak cja eu ro pej skich we so łych mia ste czek. – Za sa dy by ły iden t ycz ne jak na nor mal nej strzel ni cy. Ale w tym przy pad ku au to mat ro bił ci zdję cie. To ono by ło na gro dą, je śli tra fi łeś w śro dek tar czy – tłu ma czy ku ra tor Cler mont Che raux. Eks po zy cja sku pia się na na pię ciu mię dzy przy pad ko wo ścią wpi sa ną w spe cy ficz ną for mę sztu ki,

Une xpec ted Ple asu res – Bi żu te ria i de sign tak czę sto się o sie bie ocie ra ły w prze szło ści. Spo ty ka ły na tych sa mych przy ję ciach, bo nie róż ni ło ich aż tak wie le. Już wcze śniej po win ny by ły się spo tkać i po roz ma wiać. Mo że na wet na wią za ły by ja kiś ro mans – mó wi ła na wer ni sa żu ku ra tor ka wy sta wy w De sign Mu seum. Cel wy sta wy jest pro sty: po ka zać bi żu te rię nie t y po wą . Tak nie t y po wą, że aż czło wiek za sta na wia się. czy rze czy wi ście na da je się ona do no sze nia. Pier ścio nek z mi nia tu ro wą głów ką

Nie wiadomo, ale w przypadku filmowej wersji Wład cy pier ście ni rodzina autora wypowiadała się raczej przychylnie. A przecież reżyser Peter Jackson stąpał po polu minowym. W końcu legendarna trylogia Tolkiena zaskarbiła sobie przez dekady zagorzałych fanów, którzy znają na pamięć każdą piędź wyimaginowanego uniwersum, w którym rozgr ywa si ę wojna o pierścień. – Nie udało mu się oddać klimatu – mogliby powiedzieć. Albo też przystąpić do wynajdywania błędów i odstępstw (oczywiście niewybaczalnych) od literackiego oryginału. Nic takiego się nie stało, bo Jackson stworzył serię magiczną – mało któr y fan bryt yjskiego pisarza miał po wyjściu z kina muchy w nosie. A jak będzie teraz? Może nie być łatwo. W końcu Tolkien napisał Hob bi ta jako swoistą wprawkę do Wład cy pier ście ni – przeznaczona ona była raczej dla dzieci i w porównaniu z tr ylogią była o wiele krótsza. Decyzja wytwórni, by wycisnąć z tej książeczki aż trzy części jest więc ryzykowna. Oczywiście oznacza większe zyski, ale wszyscy zadają sobie pytanie, czy celuloidowy Hob bit nie ucierpi w wyniku dłużyzn. Akcja filmu zabiera nas znów do Shire – krainy hobbitów na dalekiej północy Śródziemia – krainy, gdzie żyją koło siebie ludzie, krasnoludy i elfy, czasem t ylko niepokojone przez mniej przyjazne stwor y, takie jak gobliny czy orki. Hobbici nie słynną z zamiłowania do przygód. Przepis na dobrze spędzone życie? Czys ta nora (która jednak przypomina wewnątrz dobrze utrzymane choć nudnawe mieszkanie br yty jskiej klasy średn iej), dobre jedzenie, dużo win a i nieco zabawy (umiarkowanie szalonej rzecz jasna). Shire to kraina iddyliczna. Z rzadka zdar za się tu

szczu ra? Kilkakilogramowy na szyj nik zbu do wa ny ze zro bio nych z róż nych ma te ria łów, ogrom nych kul? Bran so let ka o na zwie Wa ka cje w Kam bo dży „przy ozdo bio na” wi ze run ka mi szcząt ków lu dzi po mor do wa nych przez Czer wo nych Khme rów? To tyl ko pa rę przy kła dów „bi żu te rii eks tre mal nej”, ja ką znaj dzie my w De sign Mu seum w Ber mond sey nieopodal To wer Brid ge. De sign Mu seum 28 Shad Tha mes, SE1 2YD

wykłady/odczyty The Curious History of Christmas Food Dok tor Pe ter Ross za ostrzy nam ape tyt przed Świę ta mi. Nie za leż nie od te go, czy zo sta je my na Bo że Na ro dze nie na Wy spach czy też wy jeż dza my do Pol ski, mo że się nam przy dać pa rę cie ka wych hi sto rii o tra dy cj nych po trwach spo ży wa nych w czasie Christmas and Bo xing Day. I choć Bry t yj czy cy nie sły ną mo że z bar dzo wy ra f i no wa nej kuch ni, to z pew no ścią ta kie hi sto rie do da dzą tym po tra wom do dat ko we go... smacz ku. Piątek, 14 grudnia, godz. 15.00 Keats House Keats Grove NW3 2RR

coś wyjątkowego czy strasznego. Takie wydarzenia, jak atak wygłodniałych wilków, które wieki temu przeszły pr zez zamarzn iętą rzekę i rzuciły się na mieszkań ców jednej z wiosek to wyjątki. Hobbici ze swojego kraiku się nie r uszają. Do tego stopnia, że niektórzy mieszkańcy Śródziemia uważają, że niziołki to postaci mit yczne. A jednak pewnego dnia wszystko się zmienia. Młodego Bilbo Bagginsa odwiedza czarodziej Gandalf – człowiek światowy, znający się na wielkiej polityce i mrocznej magii. I proponuje Bilbo, by ten wziął udział w wielkiej wyprawie. – Ja? – pyta z szeroko otwartymi oczami hobbit. A jednak... Bilbo nie mówi więc „nie”. A potem? Wydarzenia nabierają tempa. W norce Bilbo ni z tego ni z owego pojawiają się brodate krasnoludy pod przewodnictwem wyniosłego Thor ina Dębowej Tarczy. W przerwach między piciem piwa, śpiewaniem podniosłych pieśni i paleniem ogromnych fajek, opowiadają o wielkich skarbach ukrytych pod podnóżem góry, hen, daleko za Mroczną Puszczą pełną pająków i przerażających s tworów. Skarbu tego broni smok – a to już nie przelewki. Ale przecież na t ym polega przygoda, prawda? Przygoda, która rozpoczyna się nas tępnego poranka, gdy o świci e krasnoludy, czarodziej i zupełnie niepasujący do tego całego towarzys twa mały hobbit wyr uszają w n iezn ane.... Co na to wszys tko kr ytycy? Tu nie ma mowy o jednomyślności, takiej jak w przypadku tr ylogii. Głosy są podzielone i szczerze mówiąc, choć wiele jest ciepłych – to entuzjastyczne są raczej rzadkością. Hob bit wchodzi na ekrany w połowie grudnia

Adam Dą brow ski


|27

nowy czas | grudzień 2012

czas na wyspie teatry Kiss Me Ka te Dla tych, któ rzy ma ją ocho tę po czuć at mos fe rę świąt – oto ro man t ycz na po dróż do świa ta kla sy ków Co le Por te ra. Do sko na łe ko stiu my, mnó stwo dow ci pów no i oczy wi ście mu zy ka: od Too Darn Hot po So in Lo ve. Kiss Me Ka te to opo wieść o tru pie ak tor skiej pró bu ją cej prze ro bić Po skro mie nie zło śni cy Wil lia ma Szek spi ra na mu si cal. Ale to nie ta kie ła twe. Bo prze cież głów na gwiaz da Fred Gra ham nie zno si się z gra ją cą ową zło śni cę Lil li Va ne sii. Na sce nie wszyst ko zmie rza ku szczę śli we mu koń co wi, ale w rze czy wi sto ści mo że nie być tak ró żo wo: w koń cu pa ra nie daw no się roz wio dła. Old Vic The atre 103 The Cut, Wa ter loo Rd, SE1 8NB

Swe et Smell of Suc cess Ko lej ny mu si cal – tym ra zem za ha cza ją cy o sty li sty kę fil mu no ir. Lą du je my w la tach pięć dzie sią t ych. Sce ne ria to uli ce du że go ame r y kań skie go mia sta. Wo kół bez pra wie i na ra sta ją ca dusz na at mos fe ra McCar thy zmu. Dzien ni karz Sid ney ma rzy o prze ło mie w swo jej ka rie rze. Gdy spo t y ka in for ma to ra, nie ja kie go Hun sec ke ra, wy da je mu się, że wiel ka zmia na jest tuż za ro giem. Ty le że w rze czy wi sto ści pa ku je się skom pli ko wa ną in try gę, któ ra już wkrót ce go prze ro śnie. Opo wieść o nisz czą cym pra gnie niu wła dzy i suk ce su. Od dech od prze sło dzo nych, ra do snych hi sto ry jek, ja kie zwy kle od naj du je my w mu si ca lach. Ar co la The atre 24 Ash win St, E8 3DL

Cloc kwork Oran ge Gdy Stan ley Ku brick wpro wa dzał na ekra ny swo ją bez kom pro mi so wą ekra ni za cję Me cha nicz nej po ma rań czy, wie lu wi dzów na Wy spach od czy t y wa ło ją ja ko ro dzaj glos sy do ów cze sne go sta nu bry t yj skie go spo łe czeń stwa: z je go na ra sta ją cą bru tal no ścią, cha osem i prze mo cą. Hi sto ria ni hi li stycz nej grup ki mło dzień ców roz bi ja ją cych wszyst ko na swo jej dro dze, nie co fa ją cych się przez gwał tem i po bi cia mi, po strze ga na by ła ja ko ostrze że nie przed skut ka mi roz pa du wię zi spo łecz nych. Wer sja te atru w So ho jest nie co ła god niej sza. Kry t yk „Ti me Out” za uwa ża, że tu taj gru pa Ale xa wy da je się mniej nie bez piecz na niż w pier wo wzo rach książ ko wym i fil mo wym.

ja ką jest fo to gra fia, a jej pre ten sja mi do ar ty zmu. Tu in te re su ją ce jest szcze gól nie dzie ło Ru dol fa Ste ine ra, któ ry dwu znacz ność sło wa sho ot po sta no wił po trak to wać bar dzo do słow nie. – Strze la w ścia nę ka me ry otwor ko wej. W efek cie ro bio ne jest zdję cie. Ale ku la stwa rza i jed no cze śnie uszka dza fo to gra fię – tłu ma czy ku ra tor.

Roy al Mu seums Gre en wich Rom ney Rd, SE 10 9NF

Więk szość ko men ta to rów jest zgod na, że te go rocz na kon ku ren cja, je śli cho dzi o naj bar dziej pre sti żo we wy róż nie nie w świe cie bry t yj skiej sztu ki, by ła naj bar dziej za cię ta. Wy gra ła Eli za beth Pri ce. „Głę bo kie i po etyc kie” – tak dzien nik „The In de pen dent” oce nił jej pra cę, któ ra za punkt wyj ścia obie ra praw dzi we wy da rze nie: po zar w skle pie Wo ol wor ths pod ko niec lat sie dem dzie sią t ych. Ale in sta la cja szyb ko za bie ra nas w pod róż do świa ta, gdzie nie spo sób od ró żnić te go, co sta ło się na praw dę, od wy two rów wy obraź ni ar t yst ki. Jej ko la że au dio/wi deo za ma zu ją sku tecz nie gra ni cę mię dzy do ku men tem a fan ta zją. Do cho dzi do te go bar dzo waż ny w in sta la cji dźwięk – wa ria cja na te mat Out On the Stre et gru py Shan gri -La.

lem. Szczę śliw cy, któ rym uda się do stać na wi dow nię, za bra ni zo sta ną do od cię tej od świa ta cha ty sto ja cej na skra ju kli fu. Od wie dza ją męż czy zna (gra ny przez zna ne go choć by z do sko na łe go se ria lu The Ho ur Do min ca We sta) ze swo ją no wą dziew czy ną. W pew nym mo men cie obo je wy cho dzą po to tyl ko, by zgu bić się w ciem no ściach i po wró cić osob no. Tyl ko że dziew czy na za cho wu je się dzi wacz nie – wy da je się, że na ze wnątrz zda rzy ło się coś, co ją od mie ni ło. A mo że to ktoś zu peł nie in ny? Py ta nie, czy jej chło pak roz wią że ta jem ni cę. Bo na ra zie – w prze ci wień stwie do pu blicz no ści – ni cze go nie prze czu wa... Roy al Co urt The atre Slo ane Squ are, SW1W 8AS

wystawy An sel Adams Od kryć na no wo twór czość An se la Adam sa – ta kie za da nie sta wia przed so bą ku ra tor wy sta wy w Kró lew skim Mu zeum w Gre en wich. – Gdy za czą łem się prze ko py wać przez róż ne ar chi wa, zo rient o wa łem się, że je go pra ce ze Wschod nie go Wy brze ża przy po mi na ją bar dzo te, z Za cho du, z któ ry mi zwy kle go ko ja rzy my. Prze wi ja się ten sam mo tyw

HOBBiT

So ho The atre 21 De an St, W1D 3NE

The Ri ver W tym se zo nie o The Ri ver mó wi się ja ko o jed nym z naj cie kaw szych spek ta kli, ja kie ma do za ofe ro wa nia lon dyń ska sce na te atral na. Po mysł re ży se ra – Je za But ter wor tha – jest ta ki, by opo wie dzieć nam swo ją hi sto rię w jak naj bar dziej ka me ral nej at mos fe rze. Dla te go bi le tów nie moż na re zer wo wać. Trze ba je so bie wy stać w dniu wy sta wie nia spek ta klu. Na wi dow ni mie ści się tyl ko 85 osób. A prze cież But ter worth gwa ran tu je wiel kie za in te re so wa nie. To on stwo rzył ob sy pa ne po chwa ła mi Je ru sa -

wo dy – opo wia da ku ra tor Phi lip Prod ger. Dla cze go to ta kie waż ne? Ano dla te go, że zwy kle ko ja rzy my ame r y kań skie go fo to gra fa z mo nu men tal ny mi, sta tecz ny mi pej za ża mi. Na pierw szy rzut oka nie ma tu miej sca na ruch czy zmien ność. A jed nak! Stru my ki, rze ki, ale tak że mgła i chmu r y spra wia ją, że na zdję ciach Adam sa od kryć moż na za ska ku ją co wie le ru chu i dy na mi ki. A wszyst ko to w ty po wym dla ar t y sty, gi gan t ycz nym for ma cie.

Tolkien nie przepadał za kinem. Mawiał, że nie lubi do niego chodzić, bo podczas seansów kręciło mu się w głowie. Co by więc powiedział widząc ekranizacje swoich książek?

Sho ot!

Pho to gra phers’ Gal le ry 16-18 Ra mil lies St, W1F 7LW

Tur ner Pri ze

Tate Britain, Millbank, SW1P 4RG

Sho ot – to strze lać, ale tak że: ro bić zdję cia. Ta gra słów w ję zy ku an giel skim sta no wi pod sta wę dla bar dzo cie ka wej wy sta wy w pre sti żo wej Pho to gra phers’ Gal le ry. Punkt wyj ścia to bar dzo po pu lar na tuż po woj nie atrak cja eu ro pej skich we so łych mia ste czek. – Za sa dy by ły iden t ycz ne jak na nor mal nej strzel ni cy. Ale w tym przy pad ku au to mat ro bił ci zdję cie. To ono by ło na gro dą, je śli tra fi łeś w śro dek tar czy – tłu ma czy ku ra tor Cler mont Che raux. Eks po zy cja sku pia się na na pię ciu mię dzy przy pad ko wo ścią wpi sa ną w spe cy ficz ną for mę sztu ki,

Une xpec ted Ple asu res – Bi żu te ria i de sign tak czę sto się o sie bie ocie ra ły w prze szło ści. Spo ty ka ły na tych sa mych przy ję ciach, bo nie róż ni ło ich aż tak wie le. Już wcze śniej po win ny by ły się spo tkać i po roz ma wiać. Mo że na wet na wią za ły by ja kiś ro mans – mó wi ła na wer ni sa żu ku ra tor ka wy sta wy w De sign Mu seum. Cel wy sta wy jest pro sty: po ka zać bi żu te rię nie t y po wą . Tak nie t y po wą, że aż czło wiek za sta na wia się. czy rze czy wi ście na da je się ona do no sze nia. Pier ścio nek z mi nia tu ro wą głów ką

Nie wiadomo, ale w przypadku filmowej wersji Wład cy pier ście ni rodzina autora wypowiadała się raczej przychylnie. A przecież reżyser Peter Jackson stąpał po polu minowym. W końcu legendarna trylogia Tolkiena zaskarbiła sobie przez dekady zagorzałych fanów, którzy znają na pamięć każdą piędź wyimaginowanego uniwersum, w którym rozgr ywa si ę wojna o pierścień. – Nie udało mu się oddać klimatu – mogliby powiedzieć. Albo też przystąpić do wynajdywania błędów i odstępstw (oczywiście niewybaczalnych) od literackiego oryginału. Nic takiego się nie stało, bo Jackson stworzył serię magiczną – mało któr y fan bryt yjskiego pisarza miał po wyjściu z kina muchy w nosie. A jak będzie teraz? Może nie być łatwo. W końcu Tolkien napisał Hob bi ta jako swoistą wprawkę do Wład cy pier ście ni – przeznaczona ona była raczej dla dzieci i w porównaniu z tr ylogią była o wiele krótsza. Decyzja wytwórni, by wycisnąć z tej książeczki aż trzy części jest więc ryzykowna. Oczywiście oznacza większe zyski, ale wszyscy zadają sobie pytanie, czy celuloidowy Hob bit nie ucierpi w wyniku dłużyzn. Akcja filmu zabiera nas znów do Shire – krainy hobbitów na dalekiej północy Śródziemia – krainy, gdzie żyją koło siebie ludzie, krasnoludy i elfy, czasem t ylko niepokojone przez mniej przyjazne stwor y, takie jak gobliny czy orki. Hobbici nie słynną z zamiłowania do przygód. Przepis na dobrze spędzone życie? Czys ta nora (która jednak przypomina wewnątrz dobrze utrzymane choć nudnawe mieszkanie br yty jskiej klasy średn iej), dobre jedzenie, dużo win a i nieco zabawy (umiarkowanie szalonej rzecz jasna). Shire to kraina iddyliczna. Z rzadka zdar za się tu

szczu ra? Kilkakilogramowy na szyj nik zbu do wa ny ze zro bio nych z róż nych ma te ria łów, ogrom nych kul? Bran so let ka o na zwie Wa ka cje w Kam bo dży „przy ozdo bio na” wi ze run ka mi szcząt ków lu dzi po mor do wa nych przez Czer wo nych Khme rów? To tyl ko pa rę przy kła dów „bi żu te rii eks tre mal nej”, ja ką znaj dzie my w De sign Mu seum w Ber mond sey nieopodal To wer Brid ge. De sign Mu seum 28 Shad Tha mes, SE1 2YD

wykłady/odczyty The Curious History of Christmas Food Dok tor Pe ter Ross za ostrzy nam ape tyt przed Świę ta mi. Nie za leż nie od te go, czy zo sta je my na Bo że Na ro dze nie na Wy spach czy też wy jeż dza my do Pol ski, mo że się nam przy dać pa rę cie ka wych hi sto rii o tra dy cj nych po trwach spo ży wa nych w czasie Christmas and Bo xing Day. I choć Bry t yj czy cy nie sły ną mo że z bar dzo wy ra f i no wa nej kuch ni, to z pew no ścią ta kie hi sto rie do da dzą tym po tra wom do dat ko we go... smacz ku. Piątek, 14 grudnia, godz. 15.00 Keats House Keats Grove NW3 2RR

coś wyjątkowego czy strasznego. Takie wydarzenia, jak atak wygłodniałych wilków, które wieki temu przeszły pr zez zamarzn iętą rzekę i rzuciły się na mieszkań ców jednej z wiosek to wyjątki. Hobbici ze swojego kraiku się nie r uszają. Do tego stopnia, że niektórzy mieszkańcy Śródziemia uważają, że niziołki to postaci mit yczne. A jednak pewnego dnia wszystko się zmienia. Młodego Bilbo Bagginsa odwiedza czarodziej Gandalf – człowiek światowy, znający się na wielkiej polityce i mrocznej magii. I proponuje Bilbo, by ten wziął udział w wielkiej wyprawie. – Ja? – pyta z szeroko otwartymi oczami hobbit. A jednak... Bilbo nie mówi więc „nie”. A potem? Wydarzenia nabierają tempa. W norce Bilbo ni z tego ni z owego pojawiają się brodate krasnoludy pod przewodnictwem wyniosłego Thor ina Dębowej Tarczy. W przerwach między piciem piwa, śpiewaniem podniosłych pieśni i paleniem ogromnych fajek, opowiadają o wielkich skarbach ukrytych pod podnóżem góry, hen, daleko za Mroczną Puszczą pełną pająków i przerażających s tworów. Skarbu tego broni smok – a to już nie przelewki. Ale przecież na t ym polega przygoda, prawda? Przygoda, która rozpoczyna się nas tępnego poranka, gdy o świci e krasnoludy, czarodziej i zupełnie niepasujący do tego całego towarzys twa mały hobbit wyr uszają w n iezn ane.... Co na to wszys tko kr ytycy? Tu nie ma mowy o jednomyślności, takiej jak w przypadku tr ylogii. Głosy są podzielone i szczerze mówiąc, choć wiele jest ciepłych – to entuzjastyczne są raczej rzadkością. Hob bit wchodzi na ekrany w połowie grudnia

Adam Dą brow ski


28|

grudzień 2012 | nowy czas

czas na podróże

O, raju, Malediwy! Po jedenastu godzinach lotu boli dosłownie wszystko, ale wystarczy, żeby za oknem pojawił się pierścień piasku otoczony seledynową aureolą z gąszczem gibkich palm w środku i rządkiem drewnianych bungalowów na palach, by człowiek poczuł się, jakby przed chwilą przyszedł na świat. Długo wydaje się, że samolot wyląduje na wodzie. Schodzimy coraz niżej i niżej. Tafla oceanu prawie zagląda przez okno. I wtedy ziemia litościwie podsuwa nam pas lotniska w Male.

Jacek Ozaist

W drzwiach samolotu wita nas ściana powietrza tak gorącego, że natychmiast zatyka oddech w piersi. Pot i trudności z oddychaniem będą nam tu towarzyszyć w dzień i w nocy. Godzinę później płyniemy szybką łodzią w kierunku naszej wyspy. Ruch panuje jak na autostradzie, tylko odbywa się we wszystkich kierunkach i chyba nikt go nie kontroluje. Wpływamy między dwie zbudowane z kamienia ściany, które służą za coś w rodzaju łącznika między szlakiem komunikacyjnym, a lokalną mielizną. „Naszą wyspę” przytłaczają ciężkie, ponure chmury, które złośliwie osiadają na końcówkach palm, jeszcze przed chwilą skąpanych w promieniach słońca. Na jakiś czas wszystko staje się wyblakłe i smutne, by w ułamku nabrać z powrotem niebiańskiego

blasku. Jest koniec listopada. Intensywny deszcz już nie powinien padać. Na Malediwach zaczyna się sezon. Wyspa ma może kilometr długości i ze 300 metrów szerokości w najszerszym miejscu. Z jednej strony otacza ją laguna odgrodzona od Oceanu Indyjskiego rafą koralową, z drugiej kawał otwartego morza, po którym trwa intensywna żegluga. Nasze okno wychodzi na rafę, o którą zaciekle rozbijają się spienione fale. Do wody mamy dwa kroki. Tu zresztą wszędzie jest blisko. Wystarcza kilkuminutowy spacer, by obejść wyspę wokoło, wzdłuż i wszerz. To już wszystko? – pytam w myślach przerażony perspektywą polegiwania pod palmą przez nabliższe siedem dni. Upał jest tak dotkliwy, że nie jestem w stanie oddać się czysto polskiej uciesze wakacyjnej, czyli popijaniu piwa. Przy drugim czuję w żołądku piwnego grzańca, który rośnie i rozpycha się nieznośnie. Może wieczorem...

NUDA W RAJU Fale leniwie uderzają o brzeg: raz, drugi, trzydziesty... Są niczym wskazówki zegara, w które wpatruje się skazany na dożywocie więzień. Co dnia nuda robi się bardzo plastyczna. Rozciąga się od horyzontu do horyzontu i nic nie wskazuje na to, by cokolwiek zdołało ją zakłócić. Przypominam

sobie Pasję życia, znanego podróżnika Jacka Pałkiewicza i sytuację, gdy rozmawia z mieszkańcem Polinezji Francuskiej. Punktem wyjścia było życie w raju, ale wszystko kończy się tłumaczeniem, że codzienne słońce, upał i jednostajność stają się w końcu bliższe piekłu. Teraz czuję to na własnej skórze. Lubię poleżeć na plaży czy przy basenie, lecz na drugi, trzeci dzień zwykle pożyczam samochód lub daję się powieźć na jakąś przygodę. Tu takiej możliwości nie mam. Idę poszukać jakichś oferowanych przez hotel wycieczek fakultatywnych. Dziś była podróż łodzią podwodną wzdłuż rafy koralowej, jutro ma być wyprawa na rafę dla amatorów snorkelingu, pojutrze obserwacja rekinów w naturanym środowisku, później wizyta w stolicy Malediwów, czyli Male. Nie jest źle. Uczucie duszności nieco ustępuje. Zapisuję się na wszystko po kolei. Spore wątpliwości budzi kosztująca sto dolarów piętnastominutowa wyprawa samolotem ponad atolami, żeby napstrykać szpanerskich fotek. Po namyśle rezygnuję z tego luksusu. Nazajutrz płyniemy uprawiać snorkeling. Po drodze mijamy dryfujące z prądem żółwie oraz stado radosnych delfinów. Chłopcy obługujący łódź specjalnie tłuką rękami o burty, by zachęcić

te piękne stworzenia do skoków ponad powierzchnię wody. Delfiny chętnie spełniają tę prośbę, opływając łajbę z obu stron. Gdy po chwili znikają, robi się pusto i cicho. Podpływamy do krawędzi rafy koralowej od strony oceanu i spragnieni ochłody w nieładzie wysypujemy się do wody. Do dna jest może pięć, może sześć metrów. Pięknie widać koralowce i inne cuda podwodnego świata. Takich pstrokatych kolorów, jak na rafie koralowej, trudno szukać w przyrodzie. Rybki mienią się bardzo kontrastowymi odcieniami żółtego, niebieskiego, czerwonego i czarnego. Nie wolno niczego dotykać, ale i tak nikt nie ma takiego zamiaru. Wolimy to wszystko podziwiać, unosząc się bez ruchu na kołyszacych falach. Wieczorem najlepiej jest usiąść na brzegu i wpatrywać się w znikające na skraju nieba słońce. Każdy zachód na Malediwach jest epicki. Brzegi chmur pąsowieją, jakby były zagniewane z powodu zbyt szybko kończącego się dnia. Rzedniejący blask leniwie spływa po masztach zacumowanych jachtów i rozlewa się po powierzchni morza. Cały spektakl trwa niecałą godzinę, a potem na świat spada wszechogarniająca szarość.

ciąg dalszy na str. 30


|29

nowy czas | grudzień 2012

czas na relaks

Na ławeczce Widać możNa żyć bez poWietrza Grażyna maxwell

Ła wecz ka stoi pu sta. Li ście z drzew opa dły. Kra jo braz w ty sią cach od cie ni sza ro ści. Kro pi deszcz, a mo że to łzy ko goś z in nej pla ne ty? Smu tek i no stal gia, że nie moż na na cie szyć się na za pas ani mło do ścią, ani zdro wiem, ani kró lew skim obia dem. Ni cze go nie da się za mro zić w cza sie. Dzi siaj wie my o wszech świe cie wię cej niż daw niej, prze szli śmy się po Księ ży cu, i co z te go ma my? Wa riac twem jest wie rzyć, że po trze bu je my to, cze go nie ma my, i nie bę dzie my szczę śli wi aż to zdo bę dzie my. Ła wecz ka, glę bo ko za to pio na w my ślach, nie za uwa ży ła, że ktoś usiadł. Oso ba, ani sta ra ani mło da, ani ład na ani brzyd ka, o nie ja snej pro we nien cji. – Wiem, że Ła wecz ka, jak ła god ne drze wo – za czę ła roz mo wę – udzie la swe go cie nia wszyst kim po rów no, czyż nie tak? Chcia ła bym, aby Ła wecz ka po mo gła mi przede sty lo wać smu tek ostat nie go ro ku, a mo że i lat. Gdzie po szło wszyst ko to, co utra ci łam: tro chę uro dy, ko cha ną oso bę, świe żość mło do ści, du że pie nią dze. Chęć ży cia. Ła wecz ka bez dłu gich wstę pów prze szła do sed na. – Nie trze ba de sty lo wać two je go smut ku ani przez re li gię, ani przez fi lo zo f ię. Mu sia łaś wszyst ko stra cić, aby zno wu wszyst ko zy skać. Po tłu czo ne szkło z wi tra ży szyb ko ukła da się w no wy ob raz i nikt ni gdy nie jest je dy nym au to rem te go dzie ła. Po da ła jej ró żo we oku la ry. – Za łóż je. Te raz nie mu sisz dla mnie kraść

Księ ży ca, ale mu sisz po łknąć Słoń ce. Wte dy za chwy cisz się świa tem na no wo, za czniesz ho do wać ra dość. Wi dzisz? Ży cie jest cu dem, na wet ten pej zaż bez li ści też ma urok. Ale pa mię taj, nic nie jest two je, wszyst ko jest po ży czo ne, nie przy wią zuj się. Idź i ci cho za sie waj swo je po le, bo naj buj niej sze zbo ża wy ra sta ją z ci che go za sie wa nia. Da ję ci w pre zen cie in struk cję ob słu gi ży cia. Na okład ce wid niał ty tuł Dzi siaj jest za wsze pierw szym dniem two je go ży cia. Otwo rzy ła ksią żecz kę, a tam wszyst kie jej stro ny ką pa ły się w pro mie niach zło te go słoń ca. Ła wecz ka od pro wa dzi ła wzro kiem od cho dzą cą ko bie tę, któ ra te raz wy da wa ła się wy ra zist sza, do sko nal sza, har mo nij na. Po szła do brze ozna czo ną ścież ką ser ca. – Nie za po mi naj, że je steś dziś Świa tecz ną Ła wecz ką, na któ rej le żą pre zen ty – Ła wecz ka sa ma przy wo ła ła się do po rząd ku. Szyb ko roz ło ży ła wiel ką kar tę z Ży cze nia mi Świą tecz ny mi dla Wszyst kich: dla tych, któ rzy ją czy ta ją, któ rzy na niej przy sie dli, przy god nych prze chod niów, nie zna jo mych. Za ko chaj cie się w ży ciu na no wo i pa trz cie na nie trzeź wym wzro kiem, by się nic nie za ma zy wa ło, żad na chwi la. Daj cie bli skim to, na co nie ma ce ny. Nie Świę ta z ka ta lo gu, ale ta kie, za któ ry mi tę sk ni du sza.Oprzyj cie się kon sump cyj nej go rącz ce. Na drze wach roz wie ście skór ki sło ni ny i ku le z ziar na mi. Niech pta ki też ma ją Świę ta! Daj my so bie w pre zen cie Czas. Za miast ko lej ne go kra wa ta czy skar pet, daj my so bie w pre zen cie blejt ram i pędz le. Wróć my do mło dzień czej pa sji. A w Pa kie cie No wo rocz nym wy sy łam ab so lut nie wszyst kim szcze pion kę na Mi łość i wy zwa la cze do bre go hu mo ru.

JC ERHARDT: Road Rage and a Range Rover Somebody was banging madly on my car and screaming. Automatically, I lowered the driver’s window only to be confronted by a spitting cobra in pink pajamas. “Can’t you just move forward, bloody hell, I can’t fit my car, I drove into somebody you know, I can’t fit my car, can’t you just move… I can’t fit my car, why can’t you move, there is no space, I’ve damaged my car, I drove into something because of you , I damaged my car it’s your fault…..!!!!!......” I looked around star tled. We were in a queue in a traffic jam. There was a car in front of me blocking my way for ward. Yes, I could possibly move about t hree inches for ward… but why? I was in a queue. Then I looked back at her car. The double decker mons ter, the colour of vanilla ice cream, was sweaty and shiny. It looked like a cross between an overblown white leather sofa and double fridge freezer. I swear it was grinning around it’s grill. There was a podgy boy sitting in the passenger seat, glaring at me in an indignant manner. I am not

normally easily frightened of snakes, but I was taken by sur prise. The cobra continued to scream. I decided to wind up the window and wondered if I should risk getting out of the car. I don’t generally resent big cars, I mean, there are four-wheel drives’ with a pur pose; people have horses, car ts, boats, canoes and guns. And then there are monsters; which block your views, take two parking spaces, loiter on the road indecisively, mostly driven by tiny women, and of ten full of little blond children. This particular mon ster was blond all over, including the large cobra’s hair. She disappeared from view suddenly, and I heard her screaming in the background. The crowded road began to fill up with gaping spectators. I decided to risk it and investigate. Behind the cream monster there was a mangled bicycle wit h a shoppin g basket lying on the road. No blood, jus t a ‘f lummoxed’ young woman next to her damaged bike. The cobra had reversed and crushed it. And she was blaming me?

A pilot I know, based in Shanghai, was dr iving his car to the air por t and s topped at th e zebra crossing to let a hundred year old Chin ese woman with a wal kin g s ti ck cross th e road. Bang, somebody drove in to t he back of him , pushed h im across t he zebra crossing, which made him knock th e woman down. The pi lot jumped out of his car, but the old lady seem ed to be fin e, she got up and simply wal ked off . H e exchanged the in surance details wit h the Chin ese dri ver who drove in to him , and told him t hat he probably wouldn’t claim, not wor th the hassl e, al l he wanted to do was to get to t he air por t and pilot h is plane on time. When he came back af ter a week abroad, th ere was a police notice waitin g for him. The gui lty Chin ese driver didn’t r ush off f rom t he scene. He followed t he old lady and persu aded her to falsely tes tify, th at the pilot h as knocked her over failing to s top at th e zebra crossing, an d then reversed and damaged the f ron t of t he Chin ese dri ver’s car. The man pers uaded

her to share the compensation money. Plausi ble? Maybe. With ‘ witnesses’ i n Chin a? Defin itely! The cobra ostentatiously s tarted to write down my number plates. I decided to note the white monster’s details, just to be on the safe side, when the cobra appeared at my window again screaming and spitting again. After she was gone, a smartly dressed man came u p to m e and gave me hi s mobile num ber. “I saw what happened, it wasn’t your fault, I can be a witness. I can see you are shaking, really not your fault at all.” A real gentleman. Well, yes, this is England. Not China? An old joke: There is a car, cr ushed in an accident with a blond woman driver slumped inside. The ambulance man seeing blood splashes, asks the woman “Madam, where are you bleeding from?” she answers “I am from bleedin’ Romford, just get me out of here!” Merry Christmas ever ybody!


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.