nowyczas2012/186/008

Page 1

london november 2012 8 (186) Free issn 1752-0339

czas na wyspie

»3

Dlaczego czcimy 11 Listopada Listopad, dla Polaków niebezpieczna pora – te słowa Wyspiańskiego z ukończonej w 1904 Nocy listopadowej, padające na domiar z ust Wielkiego Księcia Konstantego, rezonują do dziś,…

polsKa

»6

Polityczny taniec… Burzę po artykule w „Rzeczpospolitej” o trotylu znalezionym we wraku prezydenckiego tupolewa wykorzystują i rządzący, i opozycja. Specjaliści od mediów twierdzą, iż w takiej formie artykuł nie powinien się pojawić…

czas na rozMowĘ

» 12-13

Główną ofiarą było… Z Anne Applebaum o nowej książce Iron Courtain, i nie tylko, rozmawia Grzegorz Małkiewicz

Kultura

» 21

Agatha. As I am Krótko po ARTerii Agata Rozumek wzięła udział w konkursie Make More Music, organizowanym przez Empik.com. – Usłyszałam od przedstawicieli branży muzycznej w Polsce, że nieistotne, czy ten konkurs wygram czy nie, zostanę zaproszona do nagrania albumu. Powstał album As I am.

agenda

» 19-20

Od Wschodu do Zachodu Kompleks latarnika nigdy mnie nie opuścił. Życie na wyspie oddzielało mnie od Polski zarówno geograficznie, jak i psychologicznie.

czasoprzestrzeń

» 28

Klienci

Muzyczny archeolog

»17

Panie mecenasie, ja nie chcę do więzienia. Baba będzie miała blizny, ale przecież krzywda wielka jej się nie stała. Może drugim razem przemyśli strategię. Jak się panu wydaje?


2|

listopad 2012 | nowy czas

” listy@nowyczas.co.uk

Drogi Czytelniku, wesprzyj gazetę! Imię i Nazwisko........................................................................................ Adres............................................................................................................ ........................................................................................................................ Kod pocztowy............................................................................................ Tel................................................................................................................. Liczba wydań............................................................................................ Prenumerata od numeru....................................................(włącznie)

Prenumeratę

zamówić można na dowolny adres w UK bądź też w krajach Unii. Aby dokonosć zamówienia należy wypełnić i odesłać formularz na adres wydawcy wraz z załączonym czekiem lub postal order Gazeta wysyłana jest w dniu wydania.

Czeki prosimy wystawiać na: CZAS PUBLISHERS LTD.

63 Kings Grove London SE15 2NA

63 King’s Grove, London SE15 2NA Tel.: 0207 639 8507, redakcja@nowyczas.co.uk, listy@nowyczas.co.uk RedaktoR naCzelny: Grzegorz Małkiewicz (g.malkiewicz@nowyczas.co.uk); RedakCja: Teresa Bazarnik (t.bazarnik@nowyczas.co.uk), Jacek Ozaist, Daniel Kowalski (d.kowalski@nowyczas.co.uk); WSPÓŁPRACA REDAKCYJNA: Lidia Aleksandrowicz, Krystyna Cywińska, Adam Dąbrowski, Włodzimierz Fenrych, Mikołaj Hęciak, Andrzej Krauze, Marta Kazimierczak, Robert Małolepszy, Grażyna Maxwell, Wacław Lewandowski, Michał Opolski, Bartosz Rutkowski, Sławomir Orwat, Aleksandra Ptasińska, Wojciech A. Sobczyński, Agnieszka Stando

dział MaRketingu: tel./fax: 0207 358 8406, mobile: 0779 158 2949 marketing@nowyczas.co.uk

Droga Redakcjo, mieszkam w Polsce, prenumeruję „Nowy Czas” i z wielkim zainteresowaniem przeczytałam artykuł pana Mirka Malevskiego „Ksiądz Józef Jarzębowski porwany nocą”(NC 7/185)). Pan Malevski wspomina tam o obrazie Matki Boskiej Częstochowskiej z Fawley Court, zapytując, gdzie jest ten obraz dzisiaj. Ponieważ wiem, gdzie był jeszcze w 2008 roku, stąd mój list. W 2008, przed powrotem do Polski na stałe, mieszkałam krótko w Reading, gdzie uczęszczałam do angielskiego kościoła katolickiego pod wezwaniem św. Jakuba (St. James Church, Abbot’s Walk, Reading, RG1 3 HW). Proboszczem tego kościoła był wspaniały ksiądz o nazwisku Dominic Golding. To właśnie w tym kościółku, w bocznej nawie, przy drzwiach wisiał obraz Matki Boskiej Częstochowskiej z Fawley Court. Modliłam się przy nim gorliwie, bo w Fawley Court zostawiłam cząstkę mego jestestwa w postaci spędzanych tam Świąt Bożego Narodzenia i Wielkiej Nocy, odpustów na Zielone Świątki, pobytów na rekolekcjach duszpasterskich, wyjazdów z przyjaciółmi, jak i samotnych wędrówek. Matka Boska z Fawley Court, teraz w Reading, wysłuchała moich próśb. Żyje mi się w Polsce zdrowo, pożytecznie i ogólnie szczęśliwie. Prawie nikt nie modlił się przy tym obrazie z Fawley Court, bo kościółek św. Jakuba jest nieduży, a parafianie to nie Polacy, albo Polacy, którzy niedawno przyjechali do Anglii i historia obrazu nic im nie mówi. Dlaczego księża marianie nie dali obrazu do polskiego kościoła w Reading, nie wiem. Dlaczego jest właśnie w tym małym angielskim kościółku katolickim, także nie wiem. Pozdrawiam serdecznie uRSZuLA BuTTERFIELD PS. A Pani Cywińska znów swoje, jeżeli idzie o jej zwroty myślowe o ileś tam stopni. Tytuł jej felietonu „Płonne nadzieje” jak ulał do tej uwagi. Otóż użala się w owym felietonie nad dolą matek-Polek i ni stąd ni zowąd narzeka na rozgrzebywanie tragedii smoleńskiej i zakłócanie ciszy cmentarnej. Co ma piernik do wiatraka? Choć, po namyśle, chyba ma, ale w innym wydaniu. Bo póki nie załatwi się sprawy smoleńskiej uczciwie i do końca, póty wiele polskich matek będzie miało podłe życie, o ile nie jeszcze podlejsze, a to z tych względów, że rządzący dzisiaj Polską są tą Polska niezainteresowani. Od red.: Dziękujemy za tak cenną informację odnośnie obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej. Wyniki śledztwa publikujemy na str. 14-15.

Marcin Rogoziński (m.rogozinski@nowyczas.co.uk), WydaWCa: CZAS Publishers Ltd. © nowyczas Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść zamieszczanych reklam i ogłoszeń oraz zastrzega sobie prawo niezamieszczenia ogłoszenia.

Szanowna Redakcjo, Witam po tak długiej przerwie „Nowy Czas”. Jak zwykle znajduję w nim to, czego inne gazety nie za-

Czas jest zawsze aktualny

mieszczają, a więc tzw. perełki: tematy niewygodne, niezręczne, można powiedzieć z pogranicza tabu, zwłaszcza dla nas, Polaków na Wyspach, i za to jestem Wam wdzięczna – chyba nie tylko ja. W ostatnim numerze zauważyłam krótką wzmiankę, że w Jazz Cafe jest już kasa fiskalna! Brawo dla nowej pani prezes i zarządu POSK-u! Lepiej późno niż wcale! Jazz Cafe istnieje i działa przeszło pięć lat i aż się nie chce wierzyć, że dopiero teraz pojawiła się kasa fiskalna w miejscu, gdzie sprzedawany był i jest alkohol! Pomyślałam, zarząd zaczyna liczyć pieniądze! To dobrze! Może ze względu na fakt budowy mieszkań w POSK-u. Jak słyszałam, ten projekt jest bardzo kosztowny. Czy opłacalny i dla kogo? – tego jeszcze nie wiemy. Zaciekawiona planami przebudowy otworzyłam stronę internetową Hammersmith and Fulham Council i zobaczyłam plany. Mieszkanie trzy- i dwusypialniowe! Oj, nie będzie łatwo wynająć dużego mieszkania. Jak wszyscy wiemy, najłatwiej i najwyższe ceny można uzyskać wynajmując małe, jednosypialniowe mieszkania. Zwróciłam również uwagę na wykonawców powyższych planów! Polskie firmy architektoniczne, aż z Nowego Sącza! Czyżby architekci w Polsce byli lepsi i tańsi – z tego co słyszałam nie! Czy przetarg na wykonanie planów był rozpisany na dwa kraje? Dlaczego nie, tylko czy architekci, którzy wykonali prace architektoniczne spełniają wszystkie warunki wymagane w Wielkiej Brytanii, a więc są zarejestrowani i zweryfikowani przez RIBA? Czy ktoś to sprawdził? Ja zrobię to chętnie! Zaczynam zastanawiać się, kto był inicjatorem pomysłu budowania mieszkań w POSK-u i czy ten pomysł był dyskutowany na szerszym forum? Bo przecież jak wiemy obecnie wiele pokoi w POSK-u jest pustych! Czy nie było chętnych polskich firm, by wynająć np. biuro w polskim ośrodku?! Bardzo łatwo to sprawdzić. Wystarczy zamieścić ogłoszenie w gazetach lub na stronach internetowych, a koszt zdecydowanie byłby niższy niż przebudowa! Po przeczytaniu artykułu, a właściwie wspomnienia, o księdzu Józefie Jarzębowskim, pana Mirka Malevskiego, prezesa FCOB, odnoszę wrażenie, że kolejny etap walki o Fawley Court został zakończony i przychodzi mi na myśl stare polskie powiedzenie: po trupach do celu! W tym wypadku celem są kolejne miliony funtów dla marianów [zablokowane przez nabywcę w związku z grobami na terenie Fawley Court]. A umarli, niestety, nie mogą się bronić i nie mają głosu ani praw! Sprawę protestu przeciwko sprzedaży Fawley Court dokładnie opisywaliście od samego początku w kolejnych wydaniach „Nowego Czasu”, pisał o tym wielokrotnie „Private Eye” i inne brytyjskie gazety, odbyło się kilka spraw sądowych, zapewne obserwowanych nie tylko przez Polonię. Miało również miejsce szereg protestów Polo-

Sławomir Mrożek

nii, zostało napisane wiele listów do dostojników Kościoła i urzędów w Wielkiej Brytanii oraz w Polsce! Polonia, która sprzeciwiała się sprzedaży tego pięknego obiektu, została całkowicie zignorowana, zlekceważona i zastraszona przez Zgromadzenie Marianów – dla jakich celów, pytam! Pytania, które powinno się zadać w tej bardzo przykrej i ośmieszającej nas Polaków-katolików sprawie to: – czy rzeczywiście zostało zrobione wszystko, aby uniknąć tej ogromnej kompromitacji w oczach mieszkańców Wysp Brytyjskich – nie tylko katolików; – czy nie zabrakło dobrej woli ze strony księży marianów, aby podjąć dialog z Polonią i wysłuchać ich propozycji związanych z zachowaniem Fawley Court dla Polaków; – czy zakon marianów rzeczywiście był w tak wielkiej potrzebie finansowej, że jedynie sprzedaż wielkiego obiektu, jakim jest Fawley Court, mogła ją zaspokoić? I wreszcie, czy zakon posiadał moralne prawo do sprzedania Fawley Court, który, jak wiemy, został zakupione i utrzymywany w większości za pieniądze przekazane przez Polonię? Na koniec chciałabym również zapytać wprost samych zainteresowanych – jaki przykład do naśladowania został nam, katolikom, podany przez upartych księży i czy Polonia może spodziewać się zadośćuczynienia i w jakiej formie? Jak wiemy kiedyś Fawley Court był wielką dumą Polonii – dzisiaj kojarzy się z wielką hańbą i kompromitacją. Kiedyś Fawley Court budził podziw swoimi wnętrzami i zbiorami – dzisiaj ogołocony z wszystkiego popada w ruinę! Przerażająca rzeczywistość. W tym momencie przypominam sobie stwierdzenie redaktora Grzegorza Małkiewicza, zamieszczone w jego ostatnim felietonie: „Polacy są tolerancyjni, to dobra cecha. Ale jak każda cecha i ta może ulec dewiacji. Tolerancja przechodzi w przyzwolenie”. Zgadzam się z Panem! Z poważaniem, HENRyKA WOźNICZKA

Szanowna Redakcjo, Żyjemy w czasach, w których wszystko staje na głowie – normalność, ta, która służyła za obowiązujący punkt odniesienia – staje się wstydliwym odstępstwem od wszechobowiązującej poprawności. Zdarzyła mi się niedawno nieprzyjemna historia. Moja żona musiała być zabrana do szpitala. Wzywam pogotowie. Przyjeżdżają po 40 minutach, przepytują mnie co się stało. Odpowiadam, że my wife so and so… ‘Oh, your partner’ , ‘No, she is my wife’. Niestety, przez usta sanitariuszy słowo „wife” nie przechodzi. Zakazane. Potem czytam raport – oczywiście wszędzie „as her partner said, as her partner witnessed etc.”. Do tej pory miałem partnerów w biznesie. Teraz, okazuje się, że z pierwszym związałem się już na ślubnym kobiercu. Pozdrawiam całą redakcję KRZySZTOF ZuBER


|3

nowy czas | listopad 2012

święto narodowe

Dlaczego czcimy 11 listopaDa? Listopad, dla Polaków niebezpieczna pora – te słowa Wyspiańskiego z ukończonej w 1904 Nocy listopadowej, padające na domiar z ust Wielkiego Księcia Konstantego, rezonują do dziś, nie tylko niepokojem. stały się, wbrew wyobrażeniom artysty, choć zapewne w zgodzie z najgłębszymi jego intuicjami, proroctwem…

Janusz a. pierzchała

Słowa Wyspiańskiego kojarzą się nieuchronnie z wcześniejszym o cztery lata Weselem – przejmującym studium niemocy społeczeństwa polskiego u progu XX wieku, zastygłego w wyobraźni poety w chocholim tańcu. Prawdziwe wesele Lucjana Rydla w podkrakowskich (wtedy) Bronowicach miało miejsce 20 listopada 1900 roku. Przestrzeń samego dramatu i dramatu Polaków jest również umiejscowiona w listopadowym tle. Aż trudno uwierzyć, że takimi oczyma widział społeczeństwo największy artysta epoki, w czasie gdy Roman Dmowski publikował Myśli nowoczesnego Polaka na łamach „Przeglądu Wszechpolskiego”, Piłsudski wydawał w Łodzi „Robotnika”, a pokolenie „niepokornych” było już w pełni dojrzałe i zaczynało tworzyć silne zręby organizacyjne dla aktywnych działań politycznych. O ironio, Wyspiański – prawie rówieśnik Piłsudskiego i Dmowskiego – zmarł w 1907 roku (jeszcze większa ironio – w listopadzie) i nie doczekał chwil, gdy to właśnie jego pokolenie, w którego „wolę mocy” nie wierzył, miało poprowadzić walkę o niepodległą Polskę do triumfalnego końca i stworzyć podwaliny nowoczesnego państwa. Z kształtem granic, który nawet człowiek tak pełen wiary, jak Naczelnik Państwa, uważał za prawdziwy cud. Państwa – dodajmy – którego osiągnięcia prawodawcze, kulturalne i społeczne, ale przede wszystkim poziom nasyconej patriotyzmem niezależności – wytyczone najostrzejszą linią demarkacyjną poczucie suwerenności państwowej jego obywateli, stały się legendą dla wielu nam współczesnych (mimo wszystko). Tamtym Polakom nikt nie mógł nic narzucić, żadnych „dyrektyw”, żadnych zakulisowych nacisków i żądań, żadnych „postępowych” idei – chyba za cenę wojny, co wreszcie stało się w 1939 roku. Wiedzieli dobrze, co to jest obca agentura i umieli się jej wystrzegać. W tym sensie miał rację Józef Piłsudski

mówiąc: O młode pokolenie jestem spokojny. Ono Polski za darmo nie odda. II RP, mimo nabrzmiałych problemów społecznych (nieasymilowalne lub wrogie mniejszości narodowe, bieda wsi, brak uprzemysłowienia czy niedoceniana należycie, bo niezbyt liczna agentura komunistyczna), była i jest dla patriotów mego pokolenia i dla wielu, którym przyszło już wyróść w miałkiej i zakłamanej III RP, wzorem Państwa Polskiego. 11 Listopada, wbrew cichej propagandzie lewicy i liberałów, nie jest wcale świętem wybranym arbitralnie. Przekazanie 11 listopada 1918 roku przez Radę Regencyjną władzy wojskowej, a trzy dni później – 14 listopada – pełni władzy państwowej w ręce Józefa Piłsudskiego było realnym punktem zwrotnym w odbudowaniu Niepodległej. Człowiek nawet niechętny piłsudczykom musi przyznać, że pierwsze decyzje Naczelnika Państwa (jak ta o odsieczy dla broniącego się Lwowa) miały zaowocować ciągiem wydarzeń wręcz kapitalnych dla rekonstrukcji niepodległego kraju. W XIX stuleciu aż do czasów I wojny światowej zniewoleni Polacy czcili pamięć Konstytucji 3 Maja. Był to wielki akt, który jednakże – co do tego zgodna jest większość akademickich historyków – przypieczętował ostatecznie rozbiory Polski. Święto jednak pozostało i naród nasz czci co roku piękną i cnotliwą genezę swej dziejowej klęski. Inaczej jest z 11 Listopada – to przypomnienie chwil triumfu tamtego czasu: rozbrajanie Niemców w Warszawie przez Legię Akademicką, wolny Kraków, tworzenie się wojska polskiego, wyparcie Ukraińców z Galicji, Sejm Ustawodawczy, … i wszystko, co aż do Traktatu Ryskiego stało się zbiorowym wysiłkiem Narodu (tak, przez duże N!) w ustanowieniu swego państwa. 11 Listopada ustanowiony został świętem jesienią 1926 roku na mocy okólnika wydanego przez Józefa Piłsudskiego, wówczas Prezesa Rady Ministrów, i był obchodzony do 1939 roku. Nie trzeba chyba przypominać, że było to najbardziej znienawidzone przez komunistów święto polskie po 1945 roku. Dla nas, garstki tzw. niepod-

o młode pokolenie jestem spokojny. ono polski za darmo nie odda. Józef piłsudski

ległościowców, którzy pod koniec lat 70. minionego wieku, w trochę większym spektrum „opozycyjnym” postawili się Sile Zła, było ono symbolem nas samych, natchnieniem do czynu. I jego takie czy inne obchodzenie było dla nas czymś niezmiernie ważnym i cennym. Już wtedy budziło niechęć tzw. lewicy KOR-owskiej, o rewizjonistycznych korzeniach, która samą siebie określała mianem „lewicy laickiej”. Każdy naród, nawet mały i skromny, ma w swej historii chwile dramatyczne lub wzniosłe, które są dla niego znaczące i stają się symbolami jego chwały, wyrażanymi w świętach narodowych. 4 lipca (Stany Zjednoczone), 14 lipca (Francja), 11 listopada

(Wielka Brytania, obchodzone w drugą niedzielę listopada)… Wszyscy na ogół kojarzymy te daty. Tu, w Londynie, patrzę z najwyższym uznaniem na tysiące Anglików, którzy od wielu dni paradują z wpiętym w klapę poppy – czerwonym makiem na zielonym liściu. To znaczy, że kupili go za funta lub dwa od kombatanta lub skauta, że dali te skromne grosze na pomoc dla steranych wiekiem lub kalekich obrońców ojczyzny, nie tylko tych, którzy przeżyli II wojnę, ale tych z Falklandów, z Iraku i z Afganistanu. Mój 1dziesięcioletni syn Dominik i ja z dumą nosimy je również. Nikomu tu do głowy nie przychodzi, aby kontestować narodowe święto i pamięć o poległych, a tym bardziej opluwać patriotyzm. Tymczasem w III RP Święto Niepodległości już od 1990 roku nie budziło zachwytu tzw. elit. Ignorowano je, przedstawiano jako folklor przeszłości, infantylizowano, a tych, którzy szli w pochodach, przedstawiano systematycznie jako oszołomów (wtedy ukuto to słowo), awanturników, ekstremistów i warchołów. Na czele pochodów pojawiali się przedstawiciele władzy, dla pewnej popularności, oraz aby „oswoić” to, co było z tyłu. Jeszcze trzy lata temu wydawało się, że pochody pozostaną manifestacją garstki najbardziej żarliwych patriotów, biednych, zahukanych epigonów „tamtej” Polski. Ale widać też było, zwłaszcza po dojściu do władzy „Europejczyków” z PO, że postanowiono rozprawić się z 11 Listopada. Niepokój „prometeuszy nowej ludzkości” zaczęły budzić reakcje społeczne, zwłaszcza po katastrofie smoleńskiej. W ubiegłym roku po raz pierwszy zmobilizowano na wielką skalę lewicowe bojówki do rozbicia wielkiego pochodu, łącznie ze sprowadzeniem do pomocy niemieckich „towarzyszy”. 11 Listopada jest i będzie obchodzony, a jego znaczenie nie zostanie już spłaszczone i zmarginalizowane. Będzie rosło i jednoczyło ludzi prawych, zdecydowanych na posiadanie i bronienie własnego, niepodległego państwa. Prędzej czy później Polacy będą musieli uznać fakt, że tylko oni sami są w stanie wypracować własną przyszłość – bez „dotacji” z Brukseli, i zastanowić się, co ich ze sobą łączy.


4| listopad 2012 | nowy czas

na bieżąco

Rozśpiewane Święto Niepodległości w Putney Najpierw był pomysł: spotkajmy się w dniu 11 listopada i zaśpiewajmy wspólnie polskie pieśni i piosenki patriotyczne. Potem było reanimowanie starego pianina, pozyskanie sali a także kolegów muzyków do współpracy, następnie kilka tygodni prób, aby wieczorem 11 listopada mogła odbyć się Lekcja śpiewu”. Inicjator i organizator całości – Daniel Łuszczki – absolwent Akademii Muzycznej w Kielcach, pianista Sceny Poetyckiej oraz organista w Kościele na Putney – bardzo się napracował, ale efekt końcowy warty był tej pracy i wysiłku. Danielowi towarzyszyli skrzypaczka Joasia Kozub, altowiolistka Marysia Niedbała, a także utworzony na potrzeby tej jednej imprezy dziesięcioosobowy chór. Program wieczoru obejmował ponad dwadzieścia piosenek żołnierskich i patriotycznych. Jak na rocznicę odzyskania niepodległości przystało, trzonem programu były żołnierskie pieśni o rodowodzie legionowym. Przyjęta konwencja lekcji była niezwykle pomocna – muzycy i zespół wokalny intonowali pierwszą zwrotkę, a następnie zgromadzona publiczność powtarzała ją. Potem wspólnymi siłami śpiewano już cały utwór, przy czym bezcenną pomocą naukową był tekst pieśni prezentowany na ekranie. I tak zabrzmiały m.in Legiony, Warczą karabiny, Jak to na wojence ładnie, List do cara czy My Pierwsza Brygada, ale także starsze pieśni jak Krakowiak kosynierów lub Pieśń konfederatów barskich.. Melodie okazały się w większości dobrze znane, o

umiarkowanym stopniu trudności więc śpiewano ochoczo i głośno, co zapewne wzbudziło uznanie przysłuchującego się z wysokości Marszałka... Marszałek, znany ze swego poczucia humoru, byłby pewnie także zadowolony, że większość wykonywanych piosenek zawierało sporo akcentów humorystycznych. W przerwach pomiędzy piosenkami Daniel bawił publiczność opowiadaniem legionowych anegdot, dowcipów autorstwa m.in. Wieniawy- Długoszowskiego oraz objaśnianiem niektórych terminów użytych w pieśniach. Bo kto dzisiaj wie co to jest wideta, obergurt albo jaki rodowód mają żurawiejki? W imprezie na Putney uczestniczyło około pięćdziesięciu osób, większość publiczności stanowili ludzie młodzi. Nastrój był radosny, świąteczny, niewymuszony. Śpiewanie pieśni sprzed około 100 lat nie okazało się przeżytkiem, wręcz przeciwnie, zgromadzona publiczność dobrze się bawiła, a nawet domagała się powtarzania niektórych piosenek. Tak dobry odbiór spowodował, że w planach jest ponowienie podobnego programu za rok. Niedzielne przedsięwzięcie mogło się odbyć dzięki inicjatywie Daniela, zapałowi wszystkich pomagajacych mu osób a także życzliwości Księdza Proboszcza Parafii Putney, który udostępnił salę. Powstała nowa platforma do spotkań i wzmacniania poczucia tozsamości narodowej, warto kontynuwać ten pomysł.

Z podobną inicjat ywą uczczenia Święta Niepodległości wystąpili studenci z Polskiego Ośrodka Naukowego UJ w Londynie. Spotkali się na uroczystej kolacji w restauracji Robin Hood. Prawdziwym jednak pretekstem były wspólne śpiewy. Organizatorzy zadbali o wyświetlanie słów na ekranie, ale jak się okazało, w większości pr zypadków nie była to pomoc niezbędna. Można – jak widać – narodowe święto świętować radośnie, ale może trzeba najpier w wy jechać za g ranicę…

Gabriela Raś

Świętowali też Brytyjczycy

T-TALK

Dzwoń Tanio do Polski Korzystaj z tej samej karty SIM Używaj kredytu na rozmowy z dowolnej komórki lub telefonu domowego Nie musisz posiadać kontraktu z Auracall Możesz doładować konto na wiele sposobów

1 Doładuj £10 kredytu

Wyślij NOWYCZAS na 65656

(koszt £10 + std.SMS)

£5 kredytu

Wyślij NOWYCZAS na 81616 (koszt £5 + std.SMS)

Przy doładowaniu przez Internet

Używaj serwisu T-Talk i dzwoń za darmo na numery 0800 Używaj serwisu T-Talk i dzwoń tanio na numery 0845/0870 Używaj wygodnej opcji automatycznego doładowanie konta Polskojęzyczna Obsługa Klienta

Stawki do Polski na tel. domowy

Stawki do Polski na komórkę

.70 pence/min

.90 pence/min

1

2.00 1.45

pence/min

pence/min

5

7.00 5.10

2 Zadzwoń Wybierz *

0370 041 0039

i postępuj zgodnie z instrukcją operatora. Proszę nie wybierać ponownie.

pence/min

pence/min

Najniższe ceny dostępne na www.auracall.com/polska

Polska Obsługa Klienta: 020 8497 4622 *T&Cs: Ask bill payer’s permission before using the service. SMS costs £5 or £10 + standard sms. Calls billed per minute, include VAT & apply from the moment of connection. The charge is incurred even if the destination number is engaged or the call is not answered, please replace the handset after a short period if your calls are engaged or unanswered. Connection fee varies between 0p & 25p depending on the destination. Calls to 03 number cost standard rate to a landline and can be used as part of the bundled minutes. We will automatically top-up your T-Talk account with the initial top-up amount when you will have 3 minutes talk time remaining. To unsubscribe text AUTOOFF to 81616. Credit expires 90 days from the last top-up. Rates are subject to change without prior notice. Prices correct at 28/02/2012. This service is provided by Auracall Ltd.

Pomimo różnic politycznych Brytyjczycy szli w jednym szeregu i w jednym marszu. Nawet skłóceni obecnie byli przywódcy laburzystowscy – Gordon Brown i Tony Blair stali obok siebie. Tradycyjnie też wieńce składali liderzy opozycji i rządu. Jak podawał „The Times”, odnotowano rekordową frekwencję, chociaż liczba weteranów II wojny światowej z każdym rokiem się zmniejsza. Walk ulicznych z politycznymi przeciwnikami i policją nie było.

Krystyna Cywińska > 10


*

Pakiet wszystko w jednym

ÂŁ39

Nielimitowane limitowane ane rrozmowy ozmowy mowy i sms-y do POLSKI LSKI do ka Ä°dej sieci* kaÄ°dej Nielimitowane imitowane ne rrozmowy ozmowy owy i sms-y ms-y w Wielkiej ielkiej Br rytanii tanii do ka Ä°dej sieci eci* Brytanii kaÄ°dej Nielimitowany Internetu mitowany dostÄ?p dostÄ?p do o Inter netu w Twoim Brytanii* Twoim m telefonie e w Wielkiej iej Br rytanii* i* (I` HR[`^ HR[`^V^HÇ… ^V^HÇ… WHRPL[ UHSLÇ?` ^WP ^WPZHÇ… PZHÇ… RVK HR[`^\QǃJ`!

aH[^PLYKaPÇ… P aH[^PLY YKaPÇ… K Ç… RSH^PZaLT ÂşaHKa^Vlj S\I I ^`ZĂŠHÇ… [LRZ[! UH U U\TLY aVZ[HUPL Ç‹YVKR}^ ;^VPT RVUJPL >HÇ?UVÇ‹Ç…! 2VZa[! ‰ R^V[H aVZ[HU UPL WVIYHUH a KVZ[LJWU`JO O Ç‹YV VKR}^ UH ; ^ ^VPT RVUJ JPL > H HÇ?UVÇ‹Ç…! TPLZPǃJ

WiÄ?cej informacji na stronie: www.lycamobile.co.uk lub pod numerem: 0207 132 0322 albo 322 z Lycamobile Nasze produkty dostÄ?pne sĈw:

*F *FAIR FAIR USAGE POLICY APPLIES: All in one value pack is subject to a fair usage of 200 minutes per day/3000 ay/3000 per month, 200 SMS per day/3000 per month, 200 MB per day/3000 per month per customer applies. Unlimited calls and sms to Australia, Bangladesh, desh, Brazil, Colombia, Hungary Hungary,, Indonesia, Latvia, Lithuania, a, New Zealand, Nigeria, Poland, Romania, Russia, South Africa, A V Vietnam. ietnam. In excess of your allowance will be charged at standard rate. All in one value pack ck it is valid for 30 days from the day activated. The offer offfer valid d until 30-11-2012, 30-11-2012, we reserve the right to amend or vary the e terms of this promotion, or to withdraw this plan at any time on reasonable notice for new customers. mers. Calls to Special and premium rate numbers are excluded ded from your inclusive all allowances. owances.


6|

listopad 2012 | nowy czas

na bieżąco

Polityczny taniec wokół „Rzeczpospolitej” Burzę po artykule w „Rzeczpospolitej” o trotylu znalezionym we wraku prezydenckiego tupolewa wykorzystują i rządzący, i opozycja. Specjaliści od mediów twierdzą, iż w takiej formie artykuł nie powinien się pojawić, a danie tytułu o trotylu bez znaku zapytania, nie mając dowodów, iż prokuratorzy badający wrak znaleźli ślady materiału wybuchowego, to nadużycie.

Bartosz Rutkowski

Ale kulisy całej historii ukazały łamanie podstawowych reguł wolności prasy, jej standardów. Okazało się, że rzecznik rządu spotyka się z prezesem wielkiego medialnego wydawnictwa o godz. 1.30 w nocy. Obaj świetnie się znają jeszcze ze studiów. Na tym nocnym spotkaniu prezes informuje rzecznika rządu Pawła Grasia, że rano pojawi się artykuł o trotylu na wraku tupolewa. W ten sposób Grzegorz Hajdarowicz (wydawca „Rzeczpospolitej” dał czas rządowi, by ten przygotował się na poranną burzę. Kiedy opozycja domaga się dymisji Grasia, premier Donald Tusk mówi: mam do niego pełne zaufanie. Graś kłaMał Wielu już zapomniało, że kiedy tego samego dnia rano, gdy ukazała się „Rzeczpospolita” z artykułem, w którym napisano, iż we wraku prezydenckiego tupolewa, który rozbił się w Smoleńsku wykryto trotyl pytano Grasia, czy wiedział wcześniej o tej publikacji. Ten z całym przekonaniem mówił, że nie. Okłamał Polaków, a Tusk mu wierzy. Wystarczyła publikacja niekorzystna dla rządu, a poleciały w gazecie głowy. Nie tylko autora tekstu, ale naczelnego, jego zastępcy, który był wtedy na urlopie i kierownika działu krajowego. Wydawca gazety, który jest kolegą Grasia zadziałał zgodnie z sugestią rzecznika rządu – jak twierdzi opozycja – i wywalił na bruk parę osób z „Rzeczpospolitej”. Te kilka godzin od chwili rozmowy Grasia z Hajdarowiczem pozwoliły rządzącym – jak twierdzi opozycja, – na działanie. Prokuratura wojskowa szybko zdementowała informacje z tekstu Cezarego Gmyza, a dziennikarza uznano za niewiarygodnego. Nie wiedziano jednak wtedy o tym nocnym spotkaniu dwóch panów. Graś podkreśla, że z Grzegorzem Hajdarowiczem zna się już od lat 80. Ale to nie usprawiedliwia, że rzecznik rządu spotyka się w tajemnicy, nocą, z prezesem wydawnictwa mającego opublikować tak ważny artykuł. Graś tłumaczy się z nocnej schadzki: – Hajdarowicz powiedział mi o tezach artyku-

cezary Gmyz

łu, przyjąłem je, ciężko mi się z tym spało. Rano przeczytałem tekst, a potem czekałem na ustalenia prokuratury. Nie ingerowałem w artykuł, szanuję wolność dziennikarzy, więc nie może być mowy o wywieraniu wpływów na gazetę. A spotkanie z Hajdarowiczem to nic złego – przekonuje. Premier w tej sytuacji też nie widział nic złego – podczas konferencji powiedział, że szef gazety chciał poinformować rząd o wyjątkowo bulwersującym artykule i zrobił to skutecznie. Nie wiadomo jednak, po co miałby to robić. Cezary Gryz, autor tekstu o trotylu: – Właściciel gazety informujący o tym rzecznika rządu to ciężko wyobrażalne standardy. A biorąc pod uwagę fakt, że następnego dnia minister Graś udawał zaskoczonego, to może to wyglądać jak element większej gry. Posłanka PiS Elżbieta Witek z sejmowej komisji etyki uważa, że spotkanie Grasia z Hajdarowiczem budzi spore wątpliwości. Z kolei poseł Platformy Stefan Niesiołowski sprawę bagatelizuje: – Jaki tu jest problem? Znają się, spotkali się, porozmawiali. Jeden drugiemu powiedział, że pojawi się taki artykuł. Zadzwonił kolega do kolegi i tyle. Gdzie tu styk mediów i polityki? Gdyby Graś

wpływał na ten tekst, gdyby Hajdarowicz go pytał o to, to można by o tym dyskutować. Ten artykuł już powstał i Graś mógł sobie najwyżej wcześniej kupić gazetę. To nasz błąd, ale… Tomasz Wróblewski, były naczelny „Rzeczpospolitej” tak opisuje kulisy przygotowania tego tekstu. – To był błąd, uznaję go. Ale od razu pyta: – Czy w zwolnieniach dziennikarzy chodziło o naprawienie wpadki, o zadośćuczynienie dla czytelników czy o gest polityczny? Informacje o ustaleniach prokuratorów w Smoleńsku gazeta miała tydzień przed publikacją. Gmyz to doświadczony autor, to on przyniósł informację o aferze hazardowej, pisał o wpadce MSZ z PIT-ami wysyłanymi do białoruskich opozycjonistów. – Prawdą jest, że nie mieliśmy ekspertyz, nie mieliśmy żadnych dokumentów i też dlatego nie wyobrażałem sobie publikacji tekstu w momencie, kiedy Czarek z nim się pojawił – mówi Wróblewski. Przed publikacją Wróblewski zadzwonił do Prokuratura Generalnego. – Słysząc o czym mamy rozmawiać, prokurator Andrzej Seremet natychmiast zgodził się spotkać. Podczas spotkania chciał ustalić dwie rzeczy – czy prokurator jest w posiadaniu odczytów, które wskazują na ślady materiałów wybuchowych oraz czy doszło do spotkania w cztery oczy z premierem w tej sprawie. Seremet był zdenerwowany. – Co jakiś czas nerwowo chował twarz w rękach, poprawiał okulary – opowiada. Wróblewski poinformował prokuratora, że gazeta ma informacje o śladach materiałów wybuchowych na wraku i, że takie odczyty miały ponoć zostać przywiezione przez polskich prokuratorów ze Smoleńska. – Powiedziałem, że przyszedłem sprawdzić, czy istnieje taki temat. Zapewniłem, że

zdaję sobie sprawę z rangi informacji, ale wewnętrznie przekonany byłem, że to jest bzdura i, że zaraz usłyszę, że nie ma śladów trotylu, nitrogliceryny, jakichkolwiek ładunków wybuchowych. Na to Seremet: – Tak, mamy taką informację od kilkunastu dni, wiemy o wysokoenergetycznych cząsteczkach, które mogą wchodzić w skład materiałów wybuchowych. Prokurator Seremet zaznaczył jednak, że wolałby, by tych informacji nie publikować, ale dodał, że o wszystkim informował premiera Tuska osobiście, a prokuratura nie jest jeszcze w stanie stwierdzić, jakiego pochodzenia były te cząsteczki. Ani razu Seremet nie zasugerował, że te cząsteczki mogą wskazywać na inne pochodzenie niż materiał wybuchowy. Seremet dodał też: – Wiedzieliśmy, że ta informacja prędzej czy później wycieknie. Jak można się domyślać, inaczej przedstawił przebieg spotkania w swoim oświadczeniu Andrzej Seremet. Ale to było później. Możecie drukować Po powrocie do redakcji i rozmowie przez Skype’a z Hajdarowiczem Wróblewski otrzymał zgodę na publikację. Zebrał zespół, który miał dopracować szczegóły tekstu, a jego dzień zakończył się w mieszkaniu Hajdarowicza. Po północy rozmawiali o możliwych konsekwencjach publikacji. – Obawialiśmy się nagonki, ale wtedy do głowy mi nie przyszło, że wśród głównych oskarżycieli znajdzie się sam wydawca – dziwi się były redaktor naczelny „Rzeczpospolitej”. Hajdarowicz pytany, jak jego gazeta może teraz odzyskać wiarygodność mówi tak: – Tylko ciężką pracą całego zespołu pod nowym kierownictwem.

komentarz > 11


|7 nowy czas | listopad 2012

na bieżąco

OBAMA: prezydent podzielonej Ameryki Ameryka ma czterdziestego piątego prezydenta. Przez najbliższe cztery lata lokatorem Białego Domu będzie Barack Obama. Zaraz po wygranej komplementował swego rywala, dziękował mu za ostrą walkę i podkreślił, że obaj kochają Amerykę, i to dla niej była ta walka.

Bartosz Rutkowski Kiedy rozentuzjazmowany tłum na wiecu w Chicago bił brawa Obamie, który w swoim pierwszym powyborczym przemówieniu mówił o tym, że amerykański sen jest możliwy do spełniania, kubłem zimnej wody okazały się pierwsze wyniki nowojorskiej giełdy. Na powitanie nowego prezydenta wskaźnik Dow Jones runął w ciągu kilku minut aż o 200 punktów. Potem spadek doszedł do 354 punktów. Jak podkreślają analitycy, Obama musi zmierzyć się z problemem, który nazywany jest już fiskalnym klifem, musi jak najszybciej ciąć wydatki, zapewne podnieść podatki, by zaoszczędzić 600 mld dolarów. Jeśli Kongres nie zadziała szybko, amerykańskiej gospodarce grozi jeszcze większa zadyszka, a to może się odbić na rynkach światowych. Dlatego już w swojej pierwszej mowie Obama był pojednawczy wobec republikanów, bo wie, że bez ich pomocy w Kongresie sam niewiele zdziała. Czym innym były bowiem słowa Mitta Romneya, że modli się za Obamę, jego żonę, jego córki oraz za pomyślność Ameryki, czym innym będzie polityczna walka w Kongresie. Tam ulgi dla prezydenta nie będzie i już na początku swojej kadencji może mieć ogromne przeszkody do pokonania. Republikanie tymczasem nie kryją rozczarowania porażką. Wielu amerykańskich publicystów nie zostawia na czołówce tej partii suchej nitki – przegrać z Obamą w czasach, kiedy kraj jest tak zadłużony, kiedy jest jeszcze kryzys, gdy bezrobocie oscyluje na wysokim, jak na amerykańskie warunki poziomie ośmiu procent, to wielka wpadka. Przypomina się, że tylko Franklinowi Delano Rooseveltowi udało się wygrać drugą kadencję mając na karku wysokie bezrobocie. Czas na rozliczenia porażki przyjdzie, ale dziś mówi się, że republikanie nie dostrzegli, że to już inna Ameryka niż kilkadziesiąt czy kilkanaście lat temu. Padają głosy, że Obama wygrał dzięki głosom Latynosów i czarnoskórej ludności Stanów Zjednoczonych. Republikanie nie puścili nawet oka do tego elektoratu, a tymczasem w wielu kalifornijskich i teksaskich hrabstwach to Latynosi stanowią dziś większość. Na Obamę, umownie mówiąc, głosowało wschodnie i zachodnie wybrzeże Ameryki, środek był za Mittem Romneyem. I tak jak spora część tego środkowego elektoratu nie dopuszcza myśli, że trzeba się jednak podzielić ciężko wypracowanym przez dziesięciolecia dobrobytem

DOVER Niesamowita podróż jeszcze taniej

FRANCJA z Latynosami czy czarnoskórymi, tak republikańscy przywódcy uznali, że nie ma co walczyć o głosy tych ostatnich. A Ameryka zmienia się, skręca na lewo. Kiedy Romney obraża 47 proc. Amerykanów, którzy jego zdaniem nie radzą sobie bez pomocy państwa, to już na starcie pozbawia się dużej liczby głosów. Obama wykorzystał to i chwalił się swoją reformą opieki społecznej. Kampania tych dwóch kandydatów podzieliła Amerykę. Bo obaj mieli różne wizje kraju. Romney powtarza jak mantrę: jak najmniej rządu federalnego w życiu obywateli. Obama roztacza wizje programów społecznych, czym kupuje sobie głosy. Nowo wybrany prezydent stoi przed trudnymi wyzwaniami. Wie, że kolejnej kadencji nie będzie. Stwarza mu to swobodę większego manewru niż podczas pierwszej kadencji. Teraz ma mniej do stracenia i więcej do zyskania. Problemów ma jednak bez liku. Przede wszystkim kulejąca gospodarka, Kongres – wciąż częściowo kontrolowany przez opozycję, polityka zagraniczna, no i ta głęboko podzielona przez walkę wyborczą Ameryka. W 2008 roku Barack Obama wygrał na fali idealistycznej nadziei. Teraz problemy są większe: negocjacje w sprawie podniesienia podatków, możliwa konfrontacja z Iranem, coraz większe ambicje Chin, wycofanie wojsk z Afganistanu, sytuacja w Syrii. Najbardziej jednak pilny do rozwiązania to wspomniany klif fiskalny, czyli możliwość wejścia w życie z początkiem nowego roku drastycznych cięć wydatków i podwyżek podatków. Zagrożeniem dla ozdrowienia gospodarczego USA jest też kryzys w Europie. Obama będzie więc naciskał na europejskich partnerów, by nie dopuścili do krachu. Na swoim podwórku ma problem z sięgającym biliona dolarów rocznie deficytem państwa, musi też ograniczyć wzrost długu publicznego sięgającego już 16 bln dolarów. W roku 2008 prezydent obiecywał położyć kres walkom między dwoma głównymi partiami. To się nie udało, podziały między demokratami i republikanami są jeszcze większe. Paraliż działań prezydenta ze strony Izby Reprezentantów, gdzie większość mają republikanie, odczują na własnej skórze zwykli Amerykanie. Obamę czeka walka w sprawie reformy systemu dostępu do opieki zdrowotnej, Patient Protection and Affordable Care Act (PPACA). Religijna prawica już szykuje pozwy, których zadaniem będzie obalenie ustawy, bo wymaga ona od pracodawcy pokrycia kosztów antykoncepcji. Prezydent poczuje też nacisk z lewej strony. Chodzi o prawodawstwo dotyczące zmian klimatycznych i polityki imigracyjnej.

SAM0CHÓD + 4 W JEDNĄ STRONĘ JUŻ OD

39

£

DOVER-FRANCJA DFDS.PL


8|

listopad 2012 | nowy czas

takie czasy

Nie chcą pomnika BRATERSTWA BRONI

Budowa postumentu pod pomnik

Stare kamienice Pragi

Prawobrzezna część Warszawy – Praga – stała się w ostatnich latach ulubionym miejscem artystów, muzyków, plastyków. Jej stare kamienice uniknęły losu zniszczenia centrum stolicy po Powstaniu Warszawskim, kiedy specjalne oddziały niemieckie wysadzały w powietrze dom po domu. Artyści wyczuwają tu ducha Warszawy przedwojennej, ocalonego w starych murach.

Andrzej Matuszewski

Ostatnio okazuje się, że ten duch kryje się nie tylko w murach. Prażanie mówią NIE odbudowie pomnika „Braterstwa Broni”, jako symbolu powojennego zniewolenia Polski i zakłamywania historii. Warszawiacy nigdy nie zaakceptowali oficjalnej, propagandowej nazwy pomnika. Mówiło się po prostu „Pomnik czterech śpiących”. W miejscu, gdzie stał dotychczas, na głównym placu Pragi, budowana jest teraz stacja metra. Na ten czas „Czterech śpiących” usunięto i poddano renowacji. Tymczasem, kiedy budowa stacji daleka jest jeszcze od zakończenia, władze stolicy przygotowały już nieopodal, blisko budynków mieszkalnych nowy cokół pomnika. To właśnie mieszkańcy tych domów zapoczątkowali protest. Nie chcą, by na centralnym placu dzielnicy stał symbol uzależnienia Polski, symbol „braterstwa” narzuconego siłą. Co więcej, nowe miejsce pomnika wyznaczono obok komisariatu milicji, w którego piwnicach przesłuchiwano, maltretowano i zabijano przeciwników nowej, „ludowej” władzy, przywiezionej prosto z Moskwy. Starsi wspominają dochodzące nocami krzyki mordowanych (w latach czterdziestych i pięćdziesiątych. ubiegłego wieku). Dopiero w ostatnich latach, dzięki badaniom Instytutu Pamięci Narodowej, okazało się, jak wiele jest na Pradze miejsc kaźni polskich patriotów walczących po wojnie z narzuconą władzą. Także w pobliskim monumentalnym gmachu Dyrekcji Kolei Państwowych, gdzie już we wrześniu 1944 roku zainstalowało się NKWD razem z nowym rządem „ludowym”, w podziemiach dokonywano egzekucji i bestialskich przesłuchań AK-owców.

Pomnik „Braterstwa Broni” odsłonięty przez Bieruta już 18 listopada 1945 roku od początku był symbolem obrzydliwego zakłamania. Do jego wzniesienia wykorzystano bowiem postument przygotowany na pomnik obrońców Warszawy w wojnie polsko-rosyjskiej 1920 roku! Miał to być symbol wdzięczności harcerzom i młodzieży Pragi, którzy – pod nieobecność powołanych do armii mężczyzn – bohatersko bronili miasta przed Armią Czerwoną. W 1945 roku czerwonoarmiści przerobili nieukończony pomnik w monument ku swojej własnej chwale! Wywołało to oburzenie wśród mieszkańców Pragi, którzy świeżo mieli jeszcze w pamięci „braterskie” wycofanie się Rosjan od Wisły, w czasie gdy na drugim brzegu rzeki Niemcy masakrowali Powstanie, a potem całe miasto. Znamienna jest także symbolika monumentu. Nazwa „Czterech śpiących, trzech walczących” opisuje figury czterech żołnierzy (dwóch polskich, dwóch rosyjskich) stojących jakby na warcie dookoła najwyższego, centralnego cokołu, na szczycie którego trzech rosyjskich żołnierzy „przeprowadza atak”. Jeden z nich ciska granat… w stronę Warszawy. Trzeba też pamiętać, że nad całym placem góruje wspaniały budynek cerkwi prawosławnej. Piękny architektonicznie, ale także symboliczny. Protestujący mieszkańcy Warszawy wskazują, że moment na usunięcie pomnika jest idealny. Jednak prezydent stolicy, Hanna Gronkiewicz-Waltz bardzo pilnuje, aby pomnik powrócił na miejsce. Powołuje się na umowy z Rosją. Warszawiacy proponują więc inną lokalizację pomnika, na przykład na cmentarzu żołnierzy radzieckich w alejach Żwirki i Wigury, niedaleko lotniska. Pani prezydent, tak popierająca umieszczenie pomnika smoleńskiego na Cmentarzu Powązkowskim, tutaj argumentuje, że cmentarz nie

jest odpowiednim miejscem na pomnik „braterstwa broni”! Duch przedwojennej Warszawy żyje nie tylko w starych murach praskich kamienic. Żyje też wśród samych mieszkańców Pragi, pamiętających dobrze lata zniewolenia. Niestety nie żyją już ludzie pamiętający Powstanie Kościuszkowskie, kiedy to wojska rosyjskie wymordowały całą ludność dzielnicy, z dziećmi i kobietami. Tę „rzeź Pragi” opisywał Adam Mickiewicz. Dotychczas nie ma należytego upamiętnienia tych wydarzeń. Nie ma także stolica pomnika upamiętniającego „cud nad Wisłą” – zwycięską Bitwę Warszawską z sierpnia 1920 roku. Bitwę, uznaną powszechnie za jedną z dwudziestu najważniejszych w historii (po-

Pomnik „Braterstwa Broni”

wstrzymała rozprzestrzenienie się komunizmu na całą Europę). Prażanie przeciwni odbudowie sowieckiego pomnika przypominają o tych niesprawiedliwościach. Dziwi fakt, że pani prezydent Gronkiewicz-Waltz zupełnie ignoruje apele warszawiaków, chociaż została wybrana, by ich reprezentować. Mieszkańcy stolicy mają coraz więcej podejrzeń, że pani prezydent reprezentuje jednak interesy kogoś innego...



10|

listopad 2012 | nowy czas

nowy czas

felietony opinie

redakcja@nowyczas.co.uk 0207 639 8507 63 King’s Grove London SE15 2NA

Niesmak i smak nienawiści Krystyna Cywińska

2012

Polacy podobno mogliby czegoś nauczyć Anglików. Czego, zapytacie? Nieokiełznanej, niezakłamanej nienawiści w polityce. Tego, podobno, Brytyjczykom brak. Posłowie w Izbie Gmin, wszelakiej maści, wymieniają między sobą dusery. Krytyki i zarzuty z reguły poprzedzane są uprzejmościami. Polityczni przeciwnicy tytułują się tradycyjnie my honorable friend i okładają się nawzajem wyzwiskami, niczym pospulstwo na jarmarkach.

Nie strzelają do siebie petardami podejrzeń, ani na wiatr ani do wiwatu. W przerwach między obradami spijają w barach wespół zespół wszelakie trunki. A w ogniu zagorzałych debat często dowcip jest ich zabójczą bronią. Dlaczego o tym piszę teraz? Dlatego, że przeczytałam w „Daily Telegraph” artykuł Benedicta Brogana o braku czystej nienawiści w łonie rządu brytyjskiego. Nie zamierzam przynudzać czytelników analizą polityczną autora tego artykułu, bo artykuł dotyczy arkanów i zawiłości obecnej polityki brytyjskiej. Ale wniosek jest chyba taki, że dawkowana, umiarkowana doza furii i nienawiści może być populistycznym chwytem. Nienawiść niszczy, nienawiść dzieli i obala systemy. Więc jeśli poszczególnym politykom, partiom politycznym czy różnym odłamom zależy na niszczeniu systemu, na obalaniu władzy i porządku społecznego, nienawiść może się okazać pomocna. Na nienawiści i strachu budowano dyktatury i obalano systemy, i nic to nowego. Patrząc przez pryzmat telewizyjnego ekranu może się wydawać, że w Polsce niektóre ugrupowania już weszły w ten nurt populistycznej nienawiści. Już dały o sobie znać petardami i bójkami ulicznymi w dzień Święta Niepodległości. Atakami wściekłości

i pogard, niestety, pogardą, niektórych działaczy w politycznych debatach. Szumowiny, ktoś powie. Bandziory, kibole. Upiory faszystowskiej, przeszłości. Odradzający się szowinizm. Można to wszystko zrozumieć w perspektywie naszej przeszłości, ale smutno i gorzko na to patrzeć z oddali. Można ostatecznie wzruszyć ramionami, że to margines i szum polityczny. Ale na marginesach społecznych i szumowinach wyrastały przecież dyktatury, że przypomnę. W tym kraju, w Wielkiej Brytanii, taki scenariusz wydaje się prawie niemożliwy – prawie, bo historia bywa nieprzewidywalna. Więc dlaczego ukazuje się w „Daily Telegraph” artykuł o potrzebie czystej nienawiści w brytyjskim rządzie? Chyba dlatego, jak zrozumiałam, żeby odpór rządu na ekstrawaganckie pomysły skrajnej marksistowskiej lewicy był bardziej skuteczny. A tymczasem posłowie brytyjscy wszystkich partii, na czele z rządem, królową i szarżą wojskową ramię w ramię składali wieńce pod pomnikiem poległych w Londynie. 11 listopada jest dniem upamiętnienia chwały i pamięci o poległych za ojczyznę. Raczej szeroko sformułowane to pojęcie tutaj. Bo za ojczyznę ginęli brytyjscy żołnierze tylko w wojnach staczanych na obcych fron-

tach. Ale w tej dorocznej uroczystości jest specyficzny klimat. Jest jedność i patriotyzm. Słowo, którego się tu unika na co dzień, którym się nie szarżuje, nie szermuje nie szantażuje ani nie zastrasza. Jak w moim kraju. Żyjąc tu od ponad pół wieku, słowo patriotyzm niełatwo mi przez gardło przechodzi. I nie wiem do prawdy, czym się to słowo legitymizuje. I w jakim marszu bym poszła w Warszawie? Mając tych marszy do wyboru i do koloru. Że o rzekomym marszu w Londynie na trasie od Instytutu Sikorskiego do Ogniska Polskiego nie wspomnę. Po drodze bym pewnie zboczyła na placki ziemniaczane do Dakowskiego, albo na pierogi, ale nie ruskie, bo to przecież niepatriotycznie. Ten kraj, Wielka Brytania, dał nam, emigracji, schronienie i pełne prawo do życia polskiego w brytyjskim poczuciu demokracji. I za to też kocham ten kraj. Z latami jest mi coraz bliższy, coraz bardziej wyrazisty. Coraz bardziej godny szacunku. I trudno jest mi pozbyć się uczucia sentymentu, patrząc jak ten kraj, pełen różnorodności etnicznej i politycznych nurtów potrafi się zjednoczyć w zadumie, powadze chwili i pamięci o poległych. I zorganizować tego dnia jeden marsz. Tylko jeden. Marsz, w którym dzielnie maszerują weterani, wdowy i sieroty po poległych, i przedstawiciele wszelakich

służb pomocniczych. W jednym rytmie, przy dźwiękach marszowych pieśni. Nikt tego dnia nie wygłasza dytyrambów patriotycznych ani przemówień, pełnych bezsensownych uniesień. Ani słów pustych i bez znaczenia wobec pamięci o poległych. Przemawia tylko kapłan i śpiewa się hymny religijne. I za to też ten kraj jest mi bliski. Kraj, który nie doświadczył pożogi wojen. Ani męczeństwa, ani zniewolenia. I może dlatego nie dręczy go pamięć okrutnej przeszłości. Dawniej w marszu 11 listopada w Londynie szły także psy żołnierzy. Z medalami na wstęgach za odwagę w ogniu i ratowanie życia żołnierzy. Jeden z nich, springer spaniel, kuzyn naszego Kajtusia, został niedawno odznaczony orderem (odpowiednikiem Victoria Cross) za męstwo w Afganistanie. A w Izbie Gmin tytuł Political Top Dog otrzymała kudłata suczka Star. Do konkursu stanęło 24 psich towarzyszy posłów. I za to też kocham ten kraj. Za fantazję, za miłość do zwierzaków, za tolerancję wszelakiego wariactwa i ekscentrycznych pomysłów. Za poczucie humoru, dystans do wszechrzeczy i umiejętność śmiania się z siebie. Polacy mogą się od Brytyjczyków jeszcze wiele nauczyć. Oby Brytyjczycy nie nauczyli się od nas nieokiełznanej, gorzkiej nienawiści.

Nic śmiesznego W środę, 14 listopada, Europa stanęła. Wyszła na ulice i zaprotestowała. Na chwilę zrobiło się głośno nie tylko w Grecji, ale również w Portugalii, Francji, Włoszech i wielu innych krajach. Stanęły pociągi, nie kursowały autobusy, odwołano loty. Wszystko po to, by zaprotestować przeciwko budżetowym cięciom i pogarszającym się warunkom życia w coraz większej części starego kontynentu. – To nie jest tak, że nie chcę pracować – opowiada reporterowi Euronews protestujący w Madrycie. – Ja chcę, tylko że tutaj po prostu nie ma żadnej pracy! Dla światowych mediów był to doskonały temat. Podchwyciły go niemal wszystkie stacje telewizyjne nie tylko w Europie, ale również w Stanach, Azji czy nawet Afryce. Obojętne nie pozostały również największe tytuły prasowe, które na swoich stronach rozpisywały się o środowych protestach. Zajrzałem również na polskie portale. Ale tam, życie jakby toczyło się inaczej. Sprawa w ogóle nie istniała. W Polsce przecież wszystko jest OK, nas to nie dotyczy. O tym, że coś niedobrego dzieje się w Europie, wiadomo już od dawna. Już nie tylko Grecy mają problem. Ma go cały kontynent. Bo to, na co chorują w Grecji, szybciej czy później odbije się czkawką w pozostałych europejskich krajach. Czkawką? To już

prawdziwe wirusowe zapalenie… I bez znaczenia jest to, czy płacą tam w euro, koronie czy złotówkach. Portugalczycy, Włosi, Francuzi czy Belgowie nie wyszli na ulice w geście solidarności z Grekami, ale dlatego, że oni również czują, iż żyje się im coraz trudniej, pracy coraz mniej, rządy oszczędzają jak mogą tylko po to, by nie dopuścić do tego, by po prostu nie zbankrutować. Nigdy nie ukrywałem tego, że jestem zagorzałym zwolennikiem zjednoczonej Europy i nie ma dla mnie specjalnie znaczenia to, czy będzie się ona nazywała Unia Europejska czy jakkolwiek inaczej. Chodzi o ideę wspólnego zjednoczonego kontynentu, który jest silny nie tylko tradycją i różnorodnością, ale przede wszystkich gospodarczo, ekonomicznie. Jest silnym graczem w erze globalizacji i grać potrafi. Tymczasem to, co dzieje się w tej chwili, wcale nie napawa optymizmem. Z coraz większym uporem bronię się przed myślą o tym, że to dopiero początek i że może – niestety – być jeszcze gorzej. Znacznie gorzej. Nie tylko w krajach, które już dzisiaj borykają się z wysokim bezrobociem i gospodarczą stagnacją. Również tam, gdzie gospodarka, jako tako się trzyma, jakoś sobie radzi. Dotyczy to również Polski, tak samo jak nas tutaj,

w Londynie. Nikt nie jest bezpieczny. I bezpieczny nie będzie aż do czasu, gdy wszyscy zaczniemy pracować już nie tylko nad ratowaniem rozbrykanych banków, ale przede wszystkim nad rozwojem gospodarczym nie tylko poszczególnych krajów, ale całego europejskiego kontynentu. Bo silna gospodarka to nie tylko duże wpływy do budżetów, ale przede wszystkim praca dla ludzi. Bo jak mają pracę, mają również pieniądze, które mogą wydawać. W Polsce jednak tego problemu jakby nie ma. Tam prawdziwej debaty gospodarczej nie było od lat. Zresztą, kto miałby o tym mówić? Nasi znają się na wielu innych sprawach: jak zorganizować cztery marsze w jeden dzień w stolicy tak, aby się nie pobić (nie udało się), co można zrobić z trotylem, kto jest prawdziwym Polakiem a kto nie. Można wyliczać bez końca. Tylko że w dzisiejszym świecie tak naprawdę nie ma to już znaczenia. Bo w zjednoczonej Europie państwo jest jak paczka czekolady w supermarkecie. Nie smakuje? Spoko, więcej nie kupię. Spróbuję innej. Wygrają najsilniejsi. Liczba Polaków wracających do Londynu jest tego najlepszym przykładem.

V. Valdi

nowyczas.co.uk


|11

nowy czas | listopad 2012

komentarze

Na czasie

KOMENTARZ ANDRZEJA KRAUZEGO

Grzegorz Małkiewicz

Nie pierwszy raz przedstawicieli władz III RP nie było tam, gdzie być powinni. Nie było ich kilka tygodni temu na odsłonięciu skromnego pomnika poświęconego polskim żołnierzom walczących w czasie II wojny światowej na frontach Europy Zachodniej. Nie było ich na drugim pogrzebie śp. prezydenta II RP Ryszarda Kaczorowskiego. Do tego pogrzebu nie powinno dojść. Doszło, i nie jest to pierwszy przypadek. Wcześniej w identycznej sytuacji znalazła się rodzina legendarnej działaczki Solidarności śp. Anny Walentynowicz. W czasie ponownego pogrzebu szef naszego rządu gościł z wizytą w Azji Południowo-Wschodniej. Donald Tusk nie tłumaczył się publicznie ze swojej nieobecności. Kancelaria Premiera podała jedynie powody nieobecności. Jak należy przypuszczać, specjaliści od PR ocenili, że były one wystarczająco przekonujące. Premier musi dbać o przyszłość kraju, nie o jego groby. A kto inaczej myśli, uprawia politykę historyczną, żeby nie powiedzieć – cmentarną. No cóż? Kto nie czci swoich przodków, nie zasługuje na szacunek. Ale nie z takimi klątwami rządzący próbują sobie poradzić. Prezydent Komorowski wyłamał się jednak i zabrał publicznie głos na temat bolesnych, jak powiedział, oskarżeń. „Stanąłem w obliczu jakiegoś zjawiska, które jest dla mnie wyjątkowo bolesne. Wszystkie oskarżenia kierowane pod moim adresem wydają mi się być głęboko niesprawiedliwymi i nieuzasadnionymi” – powiedział. Nie wiadomo, o którym zjawisku prezydent Komorowski mówi – katastrofie smoleńskiej, błędnej identyfikacji zwłok ofiar czy o oskarżeniach pod swoim adresem? Może w ogóle niepotrzebnie zabiera głos? Zręczniejszym politykiem jest niewątpliwie premier Donald Tusk. Bronisław Komorowski ujawnił, że swoją nieobecność uzgadniał z rodziną prezydenta Kaczorowskiego. I co, spodziewał się oprotestowania takiego roz-

wiązania? Jakże może zachować się rodzina, gdy ktoś usprawiedliwia się ze swojej nieobecności na pogrzebie? Prezydent Komorowski powoływał się na organizację pierwszego pogrzebu, podczas którego zachowane zostały wszystkie procedury. Ewentualne powtórzenie ceremonii ośmieszyłoby splendor państwa. Tak chyba trzeba rozumieć logikę doradców. W końcu „państwo zdało egzamin” – głosiła władza i większość mediów w kilka dni po katastrofie smoleńskiej. Teraz miałoby okazać się, że państwo tego egzaminu nie zdało? Mają państwu zagrażać umarli, którzy bawią się w chowanego? Określenie nie moje. Śp. Andrzej Czyżowski, emigracyjny redaktor, przeglądając nekrologi w tutejszym „Dzienniku Polskim i Dzienniku Żołnierza” powiedział: – No, no, emigracja bawi się w chowanego. Czym innym jednak jest język czym innym grunt pod nogami, czyli tzw. rzeczywistość. W tym smutnym przypadku dwa żywioły stały się jednym. Szanujmy naszych zmarłych. Pomaga w tym z pewnością wiara, ale niewiara nie zwalnia z tego obowiązku. Nie chcę spekulować o tym, co myślą pozostałe rodziny ofiar katastrofy. Mają prawo wątpić, czy pochowali swoich bliskich. A stwierdzenie, że życia im nic nie przywróci, jest cynizmem, z którym trudno polemizować. Panie prezydencie Komorowski, urząd zobowiązuje, nie tylko szlachectwo. Państwo egzaminu nie zdało.

kronika absurdu Niedoszły student (z bardzo dobrym wynikiem z egzaminów wstępnych) studentem nie zostanie, bo odmówił złożenia studenckiej przysięgi. Przystępując do egzaminu nie wiedział, że czeka go jeszcze złożenie przysięgi. Nie zapoznał się z najważniejszym dokumentem określającym zasady przynależności do społeczności akademickiej. Grzegorz Gilewicz, niedoszły student ASP oświadczył zdumionym władzom gdańskiej uczelni, że jest monarchistą i nie będzie ślubował na wartości demokratyczne. Principialna postawa, demokraci powinni ją docenić. Nie docenili. Baron de Kret

Wacław Lewandowski

Zamach Postpolityka, umiejętnie uprawiana przez Platformę Obywatelską, rozwinęła się ostatnio i wkroczyła w rejony dotąd jej nieznane. Dotychczas było tak, że sztabowcy PO analizowali sondaże opinii publicznej i jeśli z tychże wynikało, że jakaś kwestia bulwersuje, oburza czy niepokoi większość społeczeństwa, wówczas na konferencji prasowej występował Donald Tusk, obwieszczając że jego oburza to również, po czym deklarował, iż użyje nadzwyczajnych środków, by problem „raz na zawsze” rozwiązać. Zwykle przynosiło to Platformie wzrost notowań na tyle duży, by Tusk mógł więcej daną sprawą się nie przejmować i do niej nie wracać, przeznaczając czas na działania milsze jego naturze, jak jazda na nartach lub gra w piłkę. Zdarzyło się jednak tak, że ta wypróbowana taktyka przestała być skuteczna. Przez kilka tygodni sondaże odnotowywały przewagę PiS nad PO, co zaczęło wskazywać, że nowa metoda działań opozycji, jaką stały się organizowane przez PiS merytoryczne debaty ekspertów, jest politycznie skuteczna. Lekceważony Kaczyński znów okazał się groźny, gdy wbrew oczekiwaniom zaczął wyglądać na polityka, który może wygrać wybory, co ważne, nie tylko te w ustawowym terminie, ale nawet wcześniejsze.

PO próbowała zmienić stan rzeczy i odzyskać sympatię za pomocą programowego wystąpienia Tuska w sejmie. Nie zadziałało. Nie tylko nie zmieniły się sondażowe notowania, ale na dodatek pojawiły się głosy, że Tusk jest wypalony, nieprzekonujący i mało wiarygodny. Trzeba było działać w trybie nadzwyczajnym, bo przeciąganie tej sytuacji groziło antytuskowym fermentem w szeregach PO. Trzeba było także dać opinii publicznej wyraźny znak, że Jarosław Kaczyński nie będzie w stanie przejąć władzy. I wtedy właśnie, jak na zamówienie, pojawił się w „Rzeczpospolitej” artykuł Cezarego Gmyza, informujący, że na wraku tupolewa znaleziono cząstki trotylu, co uprawnia hipotezę, że do katastrofy smoleńskiej doszło w wyniku zamachu. „Rzeczpospolita” to poważny dziennik, a jej redaktor naczelny, Tomasz Wróblewski, miał opinię człowieka zrównoważonego, który nie ogłosiłby informacji niesprawdzonej, nic zatem dziwnego, że w kraju zawrzało. Tego ranka przed sejmową komisją Macierewicza występowali przedstawiciele rodzin ofiar smoleńskich, nie szczędząc rządowi gorzkich i pełnych oburzenia słów. Zabrał też głos lider PiS, mówiąc o „niesłychanej zbrodni”, jakiej pod Smoleńskiem dokonano, o zamordowaniu prezy-

denta RP i osobistości towarzyszących mu w wyprawie do Katynia. Nim te słowa przebrzmiały, prokuratura wojskowa obwieściła, że cząstki substancji znalezione na wraku samolotu mogą pochodzić z substancji wybuchowych, ale mogą także być śladami folii, włókien sztucznych i tym podobnych materiałów, nie wolno więc stwierdzać, że są śladem trotylu, jak napisał Gmyz. W odpowiedzi na to oświadczenie posypały się komentarze, że Jarosław Kaczyński jest politykiem antysystemowym, nieodpowiedzialnym, który mając za podstawę jeden kłamliwy artykuł gotów jest wywrócić państwo. Ktokolwiek podrzucił Gmyzowi fałszywe dane, sprawił, że prokurator generalny, z którym redaktor Wróblewski się konsultował przed publikacją, nie wyjaśnił, że wyniki ekspertyz nie są jednoznaczne. Zaplanował oświadczenie prokuratury nie na poranek, lecz na porę po posiedzeniu komisji Macierewicza. Ktokolwiek to zrobił – nie zawiódł się na Kaczyńskim. Ten zareagował tak, jak przewidziano – emocjonalnie, w efekcie stając się polityczną ofiarą tego szczególnego zamachu. Teraz, by móc realnie myśleć o powrocie do władzy, Kaczyński musiałby uzyskać rzeczywiste dowody potwierdzające, że w Smoleńsku doszło do zamachu.


12|

listopad 2012 | nowy czas

czas na rozmowę

Główną ofiarą było

społeczeństwo obywatelskie Z Anne ApplebAum o nowej książce Iron Courtain, i nie tylko, rozmawia Grzegorz małkiewicz

Amerykanka mieszkająca w Europie, konkretnie w Polsce, laureatka prestiżowej nagrody Pulitzera (dziennikarski Nobel) wydała kolejną książkę opisującą trudne dzieje tej części świata, która do niedawna postrzegana była przez Zachód jako komunistyczny monolit. Właśnie w związku z wydaniem grubego tomu Iron Curtain. The Crushing of Eastern Europe 1944-1956 mam okazję porozmawiać z Anne Applebaum. Umawiamy się w London School of Economics, gdzie studiowała w latach 80., a obecnie, będąc już sławną absolwentką, w roku akademickim 2012-2013 objęła zaszczytną pozycję Philippe Roman Chair in History and International Affairs. Jak poprowadzić rozmowę? Sama książka rodzi tysiące pytań, a drugie tyle prywatne życie jej autorki. Jest żoną naszego ministra spraw zagranicznych Radosława Sikorskiego, mieszka od kilkunastu lat w Polsce. – Zacznijmy od początku – proponuję, zanim przejdziemy do ostatniej książki, której tematem jest zniewolenie Europy Środkowo-Wschodniej. – Do Polski przyjechała pani przed upadkiem komunizmu? – Miałam pisać doktorat w Oksfordzie, ale późną jesienią 1988 roku wyjechałam do Polski, w charakterze „wolnego strzelca”, nawiązałam wtedy współpracę z „The Economist”. Na prośbę Timothy Gartona Asha byłam też kurierką – przywiozłam pieniądze dla Solidarności. Pierwsze większe wydarzenie, o którym pisałam, to była wizyta Margaret Thatcher w Polsce. – Czy wtedy poznała pani swojego męża? – Poznałam go w listopadzie 1989 roku. Przyjechał do Polski po dłuższej nieobecności. Wyjechał z kraju w 1981 roku, a ponieważ miał status uchodźcy, wrócił do kraju dopiero w sierpniu 1989. W listopadzie jechaliśmy razem samochodem do Berlina, by być świadkami upadku muru. – Polski mąż, obecnie minister, czy to pomaga pani zrozumieć tę część świata? – Z Polską związana jestem ponad 25 lat, a fakt, że mój mąż jest Polakiem i polskim ministrem oczywiście pomaga, znam ten region dużo lepiej. Ktoś z takim doświadczeniem – zawodowym i prywatnym – z pewnością jest w stanie ocenić błędy zachodniego spojrzenia na problemy Europy Środkowo-Wschodniej, na żelazną kurtynę, na komunizm. – Czego Zachód nie widzi? – pytam. – Zachód bardzo mało widzi. Na początku mojego pobytu ja też bardzo mało widziałam. Było takie powiedzenie: Siberia starts at Checkpoint Charlie (w okresie zimnej wojny jedno z najbardziej znanych przejść granicznych między NRD a Berlinem Zachodnim). Co znaczy, że od wschodniej granicy Niemiec wszystko było takie samo, identyczne. Polska, czy Azerbejdżan postrzegane były podobnie. W ostatnich dwudziestu latach to się bardzo zmieniło. W latach 80. i 90. ludzie na Zachodzie nie wiedzieli, że jest jakaś różnica między krajami Europy Wschodniej. Z wielu powodów. Przed

internetem i telefonami komórkowymi można było organizować blokadę informacji, i Związek Sowiecki dość skutecznie to robił, do czasu rozwoju technologii. W okresie zimnej wojny najważniejsze było radio, później blokada informacji przestała być możliwa. Drugim ważnym aspektem nieznajomości realiów tej części Europy była mitologia II wojny światowej na Zachodzie. Wygraliśmy, wolność wygrała, wszyscy byli szczęśliwi. Szczególnie tutaj, w Anglii, trudno było zrozumieć, że wprawdzie wojna się skończyła, ale we wschodniej Europie nadal była tyrania. Brytyjczycy przez długi czas nie chcieli akceptować tego, że wojna nie skończyła się tak, jak oni to postrzegali. – Niemniej Churchill bardzo szybko zmienił zdanie – nieśmiało przerywam słuszną skądinąd wypowiedź. – Churchill tak, zmienił zdanie, ale ważne jest to, że po wojnie w Anglii były duże zmiany na lewicy. Oczywiście ta lewica nie była taka, jak w Europie Wschodniej – widzieli złe strony komunizmu i Stalina, ale nie chcieli otwarcie krytykować niejako swojej rodziny.

Zmiana nastąpiła dopiero po inwazji sowieckiej na Węgrzech w 1956 roku – od tego czasu zachodnia lewica już nie twierdziła, że system komunistyczny jest podobny do zachodniej socjaldemokracji. Książka Ann Applebaum Iron Curtain dotyczy właśnie tego okresu, który nie był tak bardzo jednorodny, jak pokazują cezury czasowe. Pierwsze dwa lata po wojnie to okres względnej swobody społeczno-politycznej. – Po co Sowietom potrzebne były te lata udawanej demokracji? – To nie było udawanie, oni myśleli, że wygrają w wyborach demokratycznych, że ludzie zrozumieją o co chodzi, propaganda zacznie działać i zyskają poparcie. Stalin nie miał też precyzyjnego planu. Oczywiście chciał, żeby cała Europa była komunistyczna, ale nie wiedział, jak długo ten proces potrwa.

Początkowo w Europie Wschodniej zastosowali ewolucyjną wizję historii – najpierw rewolucja burżuazyjna, a dopiero potem rewolucja proletariacka. Jednak bardzo szybko okazało się, że nie mają żadnego poparcia. Trochę większe poparcie mieli w Czechosłowacji, ale nigdzie nie mieli większości. Bardzo szybko więc zrozumieli, że są źle postrzegani i trzeba zmienić taktykę. To stało się jasne po przegranych wyborach. – Ale równolegle do tej „demokratycznej” taktyki od razu opanowali kluczowe tzw. „siłowe” ministerstwa. – Tak było, od początku, we wszystkich krajach. Stworzyli policję polityczną, a przygotowywali się do tego już od 1939 roku. Wtedy powstała w Sowietach szkoła dla przyszłych funkcjonariuszy bezpieki. Najwięcej kadr przygotowano dla Polski. Dzięki zajęciu wschodnich terenów przedwojennej RP mieli sporo kandydatów. Ważnym elementem pacyfikacji społeczeństwa była całkowita kontrola radia. Także opanowanie i kontrola organizacji młodzieżowych i wszystkich organizacji społecznych (pozarządowych). W Niemczech Wschodnich pod koniec lat 40. najbardziej niebezpieczną rzeczą była przynależność do organizacji kościelnych. Wszyscy działacze zostali aresztowani. W Polsce takie działania dotyczyły harcerstwa i grup studenckich zorganizowanych w Bratniej Pomocy. Nie można pominąć również roli, jaką w komunizacji odegrały czystki etniczne. Wypędzanie Niemców z Polski i z Czechosłowacji cieszyło się dużym poparciem społecznym. – Odnoszę wrażenie, że zmierzamy do takiej konkluzji – w Europie Wschodniej Sowieci mieli matrycę, którą zastosowali prawie bez poprawek w trzech krajach przez panią opisywanych. – W innych też.

– Ale pozostańmy przy tych przykładach: Niemcy – agresor, państwo nazistowskie, które wywołało II wojnę światową; Węgry – sojusznik Hitlera, i Polska – pierwsza ofiara agresji, członek obozu sprzymierzonych. I te trzy kraje potraktowane są jako ten sam przypadek. Polskę, jak podkreślała komunistyczna propaganda (co obowiązuje do dzisiaj) wyzwoliła Armia Czerwona, która po „wyzwoleniu” zostaje w kraju. Jedyna różnica między Polską a NRD była taka, że ta okupacja w Polsce jest mniej widoczna. Może poza Rokossowskim, który ostentacyjnie został „polskim” ministrem. Ja, mieszkając w PRL, nie spotkałem ani jednego Rosjanina, poznałem ich dopiero w Londynie, oczywiście dysydentów. Pani nie narzuca czytelnikowi swoich wniosków, nie ocenia, pokazuje ten proces komunizacji na przykładzie trzech różnych krajów. Rodzą się pytania, czytelnik jest jakby zmuszony na nie odpowiedzieć sam. To gigantyczna praca, którą pani wykonała w oparciu o archiwa niedostępne przed 1989 rokiem. Ann Applebaum koryguje moją ocenę. – Nie jestem pierwsza, jest sporo bardzo dobrych prac, z których korzystałam, jak chociażby książki polskiego historyka Andrzeja Paczkowskiego. Sięgałam po archiwa policyjne, ale też rządowe i partyjne. To jest cenne źródło informacji. Wszystko jest zapisane: ich wątpliwości, plany itd. Te archiwa są otwarte i dostępne, w Polsce zdeponowane w Archiwum Akt Nowych. – Pani jest wychowana w systemie demokratycznym. Jaką rolę w tym systemie odgrywają struktury administracyjne, odporne na zmiany polityczne? Pamiętam deklaracje kandydata na prezydenta, Baracka Obamy, (przed pierwszą kadencją) dotyczące zamknięcia więzienia w Guantanamo, do czego nie doszło.


|13 nowy czas | listopad 2012

czas na wyspie

20 li s to pa da w LSE od bę dzie się wy kład An ne Ap ple baum na te mat książ ki „The Gu lag”. Old The atre, Old Bu il ding, Lon don Scho ol of Eco no mics, godz. 18.30

Prze Pust ka na sa lo ny Fakt, że ta ki pro gram po wsta je, do wo dzi bar dzo waż nej rze czy – prze ko nu ją je go twór cy. Ro la Pol ski na are nie mię dzy „Za po mnia łeś o Pol sce” – z ta kie go żar tu za śmie wa ły się na ro do wej ro śnie. Sta ny Zjed no czo ne pod czas kam pa nii wy bor czej sprzed – Pol ska ma co raz więk sze zna cze nie w Unii Eu ro pej ośmiu lat. Gdy w trak cie jed nej z de bat kan dy dat de mo kra - skiej. Lu dzie za czy na ją się in te re so wać tym, co dzie je się nad tów Al Go re wy mie niał pań stwa wspo ma ga ją ce Wa szyng - Wi słą. Nor man Da vies, Jan Zie lon ka czy ja od daw na zaj ton w Ira ku, nie wspo mniał o na szym kra ju. Na tych miast mu je my się spra wa mi pol ski mi. Te raz wcho dzi my jed nak na wy tknął mu to Geo r ge Bush. Efekt? Fra za You forgot Po- wyż szy po ziom. Nie każ dy kraj mo że po chwa lić się po dob land sta ła się za oce anem żar to bli wą od po wie dzią tym, któ - ny mi pro gra ma mi. Niem cy czy Sta ny Zjed no czo ne – ow rzy upar cie wspo mi na ją o ja kieś zu peł nie nie istot nej kwe stii. szem. Ale już Cze chy czy Sło wa cja – nie . To też świad czy o Nie da się ukryć, że na Za cho dzie o Pol sce nie jest na co ro sną cej ro li, ja ką za czy na od gry wać War sza wa – pod kre śla dzień zbyt gło śno. Te raz ma się to zmie nić – za po wia da ją z z du mą Ti mo thy Gar ton Ash. du mą na ukow cy z jed ne go z naj sza cow niej szych uni wer sy Prze pust ka na sa lo ny in te lek tu al ne ma być jed no cze śnie te tów na świe cie. I chy ba wie dzą co mó wią. W koń cu two - prze pust ką na sa lo ny po li t ycz ne i kul tu ral ne. W koń cu rzą wła śnie pierw szy w hi sto rii ośro dek ba dań nad na szym Oxford University co ro ku wy pusz cza w świat am bit nych, kra jem. dobrze wykształconych ab sol wen tów: przy szłych eko no mi stów, na ukow ców i po li ty ków. A to ozna cza, że je śli po wsta Pol ski ma gnes ją ce mu ośrod ko wi uda się „wstrzyk nąć” w pro g ra my – Na po czą tek chce my spra wić, by stu dent na uk po li tycz nych na ucza nia pol skie ak cen ty, je śli stu dent czę ściej w swo jej in czy hi sto rii w Oks for dzie, ja ko część swo je go pro gra mu stu - te lek tu al nej po dró ży na ty kać się bę dzie na nasz kraj, to i czę diów mógł wy brać opra co wa ne przy na szej po mo cy kur sy ściej pa mię tać bę dzie o nim gdy już za sią dzie w ONZ, zwią za ne z Pol ską. Jak na ra zie jest ich bo wiem bar dzo ma ło or ga ni za cji po za rzą do wej czy za biur kiem pre mie ra. – tłu ma czy pro fe sor Ti mo thy Gar ton Ash, wy bit ny hi sto ryk, od Cu dów pew nie nie ma się co spo dzie wać. Kwe stia pol lat spe cja li zu ją cy się w te ma ty ce wschod nio eu ro pej skiej. ska nie sta nie się ra czej prze wod nim te ma tem na stęp nej de Cel jest pro sty: przy szli ab sol wen ci ma ją w o wie le więk - ba ty wy bor czej w Sta nach. Ale po wsta ją cy ośro dek po wi nien szym stop niu niż do tych czas za zna jo mić się z na szym kra - zmie nić ob raz na sze go kra ju. jem. Twór cy pro g ra mu sku pia ją się przede wszyst kim na – Rzu ci li śmy wła śnie w zie mię pierw sze ziar na. Miej my współ cze snej Pol sce. na dzie ję, że wkrót ce wy ro śnie wiel ki dąb – uśmie cha się sze – To, co ist nie je w Wiel kiej Bry ta nii, ale tak że we wszyst - ro ko Nor man Da vies. Kto wie, mo że dąb spra wi, że wkrót kich in nych kra jach na Za cho dzie jest nie zwy kle frag men ta - ce „za po mi na nie o Pol sce” nie bę dzie już ta kie za baw ne. rycz ne. Tu i tam są po je dyn czy ba da cze, ale jak do tąd nie by ło żad ne go ośrod ka, w któ r ym ich in dy wi du al ne wy sił ki by się sku pia ły. In ny mi sło wy, nie ist nia ło ta kie miej sce, do Scena Poetycka zaprasza na program poetycko-muzyczny oparty na tworczoÊci Agnieszki Osieckiej któ re go mógł się udać ktoś za in te re so wa ny Pol ską – mó wi J a z z Café w 238-246 King Street W6 0RF in ny oj ciec te go pro jek tu, pro fe sor Nor man Da vies. To właśnie Oxford Univeristy ma być ta kim ma gne sem, któ r y przy cią gać bę dzie za in te re so wa nych Pol ską ba da czy i Maria Drue stu den tów. W pla nach są sty pen dia i do f i nan so wy wa nie pro & Magda W∏odarczyk jek tów ba daw czych. Trwa wła śnie po szu ki wa nie dy rek to ra Maria Drue pro gra mu. Ma to być wy bit ny i uzna ny na świe cie in te lek & Daniel ¸uszczki tu ali sta. POSKu

Re˝yseria:

Udzia∏ biorà :

Joanna Kaƒska Magda W∏odarczyk Dorota Zi´ciowska Pawe∏ Zdun

od so cjo lo gii Po lin gwi sty kę

Fortepian:

25

Daniel ¸uszczki

L i s t o p a d a ( p i à t e k ) godz. 19.30

Jed nym z pierw szych za dań bę dzie stwo rze nie sze re gu pro gra mów kur sów zwią za nych z Pol ską.Więk szość stu diów na Za cho dzie zor ga ni zo wa na jest na za sa dzie mo du lar nej. Ozna cza to, że oprócz programu obowiązkowego, stu den ci mo gą so bie wy brać sze reg kur sów opcjo nal nych. Przy kład? Stu dent hi sto rii sztu ki na lon dyń skim Birbeck obo wiąz ko wo wziąć mu si ta kie przed mio ty jak Wpro wa dze nie do eu ro pej skiej sztu ki sprzed 1800 ro ku czy De ba ty w sztu ce no wo cze snej. A na li ście opcji znaj dzie choć by Sztu kę i ar chi tek tu rę w Eu ro pie w la tach 1400-1550 tu dzież Fin de Siec le w Wied niu. Wy brać mo że co kol wiek chce, w za leż no ści od za in te re so wań. Pol ski ośro dek w Oksfordzie ma za dbać o to, by studenci nie dłu go mogli wy bie rać też spo śród opcji pol skich. Już wkrót ce stu dent kul tu ro znaw stwa na przy kład znaj dzie na li ście przy go to wa ny przez spe cja li stów kurs o współ cze snej li te ra tu rze pol skiej. So cjo log bę dzie miał do dys po zy cji opcje zwią za ne z pol ski mi prze mia na mi czy kurs ana li zu ją cy pro -

L i s t o p a d a ( n i e d z i e l a ) godz.16.00

Kierownictwo muzyczne :

23

An ne Ap ple baum, Iron Cur t a in. The Cr u shing of Easter n Eu ro pe, Al len La ne, an im print of Pen gu in Bo oks, Lon don 2012

Adam Dąbrowski

ble my spo łe czeń stwa post ko mu ni stycz ne go. Pol ski pier wia stek po ja wić ma się w tak wie lu dys cy pli nach, jak to tyl ko moż li we: od lin gwi sty ki, przez so cjo lo gię po eko no mię czy na uki po li tycz ne. – To bę dzie zu peł nie no wa ja kość. Bę dzie my or ga ni zo wać dys ku sję o ro li Pol ski w świa to wym ży ciu in te lek tu al nym i pu blicz nym – en tu zja zmu je się Ti mo thy Gar ton Ash.

w POSKu w LONDYNIE

– Do czego najtrudniej było się pani przyzwyczaić w Polsce? – Pogoda. – Ale jakoś porównywalna z pogodą w Nowym Jorku? – Nie, jest zimniej i mniej słońca. – A kuchnia…? Zaczęła pani eksperymentować i powstały w ten sposób pani przepisy polskiej kuchni. Proszę trochę na koniec opowiedzieć o przygodzie kulinarnej nad Wisłą. – Z koleżanką napisałam książkę kulinarną (Przepisy z mojego ogrodu). Jest już dostępna w języku polskim, wkrótce ukaże się wersja angielska. Jest to polska kuchnia trochę przez nas zamerykanizowana, ale polscy kucharze też modyfikują stare przepisy. – Z wielką ciekawością zapoznam się z pani przepisami, tym bardziej że sam byłem zmuszony odtwarzać w Londynie to, co pozostało mi w głowie i kubkach smakowych. Prawdopodobnie wyszedł z tego jakiś kulinarny dziwoląg. Mówię o swoich przepisach. Dziękuje za rozmowę.

W Oksfordzie powstaje ośrodek badań nad Polską. Cel: sprawić, by nasz kraj zaznaczył się wyraźniej na mapie intelektualnej świata. I by głośniej było o nim na salonach

design: slawek drazkiewicz you&me /2012 foto: agata drazkiewicz & peter zimny

– Okazało się, że jest to trudniejsze niż on myślał. Są winni i nie wiadomo gdzie ich sądzić. Taka konkluzja była możliwa, ponieważ istnieją bardzo mocne struktury demokratycznego państwa, których żaden prezydent nie jest w stanie zmienić. Obama ubiegając się o urząd prezydenta wiedział mniej, po wygranych wyborach poznał tajemnice bezpieczeństwa państwa i musiał zmienić zdanie w bardzo ważnej sprawie swojego programu wyborczego. Stabilne zaplecze polityczne pozostaje bez względu na to, kto jest lokatorem Białego Domu. – Brakuje mi takiego zaplecza w Polsce. – System taki powstanie w Polsce. Dwadzieścia lat to krótki okres. Stany są krajem demokratycznym ponad 200 lat. Można też zapytać, czy takie zaplecze istnieje we Włoszech? Myślę, że nie. Demokrację tworzą instytucje, a nie tylko wolne wybory. Totalitaryzm powstaje po zniszczeniu tej infrastruktury, demokracja musi ją odbudować. – Również społeczeństwo obywatelskie. W czasach komunizmu wyborcy zostali zwolnieni z uczestniczenia w życiu społecznym, z autentycznego udziału. – W czasach komunizmu to nie było ich państwo. Był wyraźny podział my-oni. Zmienić ten stan mentalności to długi proces. – Tym bardziej że powinien to być ruch oddolny, a nie sterowany przez polityków. – Próby sterowania niczego nie zmienią. W Polsce obserwuję, że ludzie zaczynają się organizować. – Mieszkając w Polsce mogła pani zaobserwować na ile Polacy znają problematykę pierwszych lat komunizmu. – Ludzie, którzy mają obecnie 30 lat już niewiele pamiętają z komunizmu. Patrzą z dużym dystansem na ten okres, bez emocji, może dzięki temu będą bardziej obiektywni w ocenie. W starszym pokoleniu jest dużo zaangażowania emocjonalnego. Książkę pisałam dla czytelnika zachodniego. – Nawet jeśli chodzi o moje pokolenie znajomość tego okresu jest bardzo selektywna, dotyczy bardziej życia codziennego, często jest idealizowana. Ta nasza młodość… – Może tak będzie jak z Gułagiem, że sięgną po tę książkę ludzie, którzy te czasy pamiętają. Jest to też spojrzenie z zewnątrz. Może z tego powodu będzie to dla was interesujące? Sięgacie w końcu po książki Normana Davisa… – Nie jestem historykiem, trudno mi z tego poziomu ocenić pani książkę. Mogę tylko skonfrontować swoje doświadczenie z pani opisem. Dostałem książkę, która mówi o rzeczywistości jeszcze obecnej w mojej młodości. Podziwiam panią za wytrwałość. Ktoś musi to zrobić, zapoznać się z materiałami policji jawnej i tajnej, bo dopiero wtedy wyłania się pełny obraz tamtych czasów, nie tak bardzo w końcu odległych. Taka wiedza pomaga w ocenach historycznych i pozwala przede wszystkim odbudować struktury społeczne. Pozwala też zająć stanowisko w toczącym się nadal sporze o ocenę tej najnowszej przeszłości. Istnieje taki naturalny podział, że ktoś jest radykałem, ktoś inny jest umiarkowany. Ja to przyjmuję. Gdyby nie było radykałów czy ludzi umiarkowanych świat stałby się bardzo nudny. I tutaj konkretny przykład z pani książki. Zestawienie postaw dwóch prymasów: Mindszenty na Węgrzech i Wyszyński w Polsce. Na Węgrzech bezkompromisowość prymasa nic nie dała. Postawa prymasa Wyszyńskiego, bardziej umiarkowana, za co był krytykowany właśnie przez radykałów, też niczego nie zmieniła. Pamiętam wystąpienie prymasa w sierpniu 1980 roku, kiedy prymas nawoływał do ugody, czym wywołał w Stoczni Gdańskiej burzliwą reakcję strajkujących robotników. Porównujemy dwie postawy i nie ma żadnej różnicy w skutkach. System był silniejszy, każdą postawę potrafił zneutralizować. – Nie było prostych odpowiedzi i jednoznacznych kierunków działania. Trudno mi ocenić, który z prymasów miał rację. Niektórzy twierdzą, że radykalizm Mindszenty’ego doprowadził do węgierskiej rewolucji. Nie wiem, być może.

Bilety w cenie £10 (z lampkà wina) do nabycia na godzin´ przed spektaklem (dla cz∏onków Klubu Przyjació∏ Sceny Poetyckiej bilety w cenie £8). Rezerwacja na email: scenapoetycka@gmail.com you&me

DRAZKIEWICZ art&design


14|

listopad 2012 | nowy czas

nasze dziedzictwo na wyspach!!!

Mysteries of Fawley Court’s Matka Boska

O

ne could not hope to find more committed people than Canon (Father) John O’Shea, and historians John and Lindsay Mullaney. Together, they are currently the archivists, custodians, guardians and restorers of Pugin’s little known flint and stone minimalist church, St James’ in Reading, Buckinghamshire. In fact St James’ is the earliest known design for a church by famous Victorian architect Augustus Welby Pugin (1812-1852). In 1833 Pugin became a convert to Catholicism. In helping today to revive the fortunes of St James’, where extensive restoration work is almost finished, Fr John, and the Mullaneys are also very proud of their evergrowing congregation, and particularly of the strong presence of Poles, young and old, in this Roman Catholic parish, part of the Portsmouth diocese. Imagine then their horror at being suddenly told by a stranger that the marvelous Polish painting of Matka Boska Czestochowska (Virgin Mary with the Child Jesus), displayed in the side, South Lady Chapel aisle of their beloved St James’ Church, may have been wrongly, indeed unlawfully, donated to them by the Marian Fathers, one-time trustee custodians of Fawley Court.

I

t’s a long story. Father John, who took charge of St James’ in 2010, is genial and unflustered. He takes the news in his stride. He says at the outset that the Matka Boska Czestochowska painting does indeed come from Fawley Court, Henley on Thames, having been donated to St James’ Church possibly in 2008. It is believed that it was Fr Dominic Golding, on behalf of St James’, who first took into his care this powerfully symbolic Polish painting of the Virgin Mary and the Child Jesus. It is explained to Father John and the Mullaneys that in 1954 Fr Jozef Jarzebowski, the founder of the school at Fawley Court, and with it the faith of the Divine Mercy in Britain, had arduously, with Polish émigré funds, bought for $200 the painting Matka Boska Czestochowska. This painting, a copy – the original is in Czestochowa, Poland – is historically special, and sacred to Poles at home, and worldwide. In essence, this Fawley Court Matka Boska should have remained, like everything else, in trust at Fawley Court. For forty years it was displayed, in the oak paneled St Joseph’s chapel, on the wall to the left of the altar, in the Christopher Wren main building. Then it mysteriously disappeared. The recent cruel exhumation – following a pathetic, and now highly questionable, government contrived/botched High Court process – of Fr Jarzembowski (1897-1964), from his chosen place of burial, of nearly half a century by St Anne’s Church, to a common cemetery at Fairmile, Henley, has caused indignation, and a huge outcry within the Polish community. Very serious questions, are again, rightly and more fiercely, being asked, not only about the extraordinary, murky Fawley Court ‘sale’ itself, but also about the disappearance of it’s museum, the Arundel marbles (something for the sleuths at English Heritage here), and the many unique religious and secular paintings, sculptures, statues, precious military medals, swords, or otherwise. This was all assembled studiously with Polish émigré money over thirty years by Fr Jozef himself, and Polonia’s ardent support. It formed a unique “educational and cultural tool”. A rare Anglo-Polish Museum in Britain, serving her citizens like no other – now broken up! Today, this unique collection (nay treasures!), needlessly dismembered with philistine, unlawful stealth, remains largely unpacked, in totally alien surroundings. Mainly – with cynical chutzpah – at the Marians’ money spinning, Las Vegas-style, plastic-like marbled floored, and distasteful gold-domed new Lichen Basilica, near Poznan, Poland. (Construction was actually halted in 1998 due to bankruptcy, and “lack of funds” – Marian Trustee, Eugeniusz Makulski MIC to Polska Agencja Prasowa,

PAP/ POLSAT, Telegazeta – 13/14 August 1998). The remaining emigré Poles’ sponsored artefacts have also been secretly salted to other far flung corners of the earth, or even closer to home – e.g. to the Polish Catholic Centre (POK), West Ealing, London, or in the case of some furniture, privately to Westminster… Thanks to an alert reader of Nowy Czas, Urszula Butterfield, now living in Poland, (see letters page), this Matka Boska Czestochowska’s whereabouts has luckily been identified. Mrs Butterfield knew and adored the painting at both Fawley Court, and later at St James’

FAW L E Y C O U RT O L D B OY S WHO Cares WINS 82 PORTOBELLO ROAD, NOTTING HILL, LONDON W11 2QD tel. 020 7727 5025 Fax: 020 8896 2043 email: mmalevski@hotmail.co.uk

Painting of The Virgin Mary and Child Jesus, St. James’

particular love it. The church of St James’ and St William of York – to give its full name – stands on the site of the old Reading Abbey Ruins (12th c.). In its heyday it was, after Glastonbury and Colchester, the third largest Abbey in Europe! Along came the ever law-twisting, money and asset hungry Henry VIII, and with him in the 1530s the catastrophic dissolution, and destruction of England’s monasteries – including Reading Abbey. The Tudor King, with a compliant priesthood, was not only divorcing his many wives, but also England from the Pope, and Papacy in Rome. You know the rest. And they say history does not repeat itself. Just ask the Marians … (‘The dissolution of Fawley Court...’). The exception here, and against the grain of history, is that the Marians have just ‘DONATED’ (thanks to a tax-free Credit Suisse £13m loan to Fawley Court’s ‘new owner’s’, Cherrilow Ltd), £4million (YES £4m !) of POLONIA’S ASSET MONEY TO THE VATICAN BANK IN ROME !

B

ut back to the sanctuary of St James’ Church and our Matka Boska Czestochowska painting. The image in its care certainly comes from Fawley Court. But is it genuinely the one bought from Zygmunt Jundzill by Fr Jarzebowski in 1954 for $200? It seems another Matka Boska Czestochowska (see inset), fits the bill more readily. It has a an earlier, primitivist (17th century?), silvery design, and more interestingly a gold leaf frame studded with what appear to be semiprecious stones. It is very different from the one at St James’. So where is this one now ? But the mystery, indeed cover ups, as always with the Marians and Fawley Court, does not end there. It appears that there exist at least another two Fawley Court Matka Boska Czestochowska paintings, (see photo. Where are they now ?

E

early evening has set in. Pugin’s apse stained glass windows are still in light, giving vivid colour: “the softened brilliancy of colouring produces the effect of clustered precious stones”. The church exterior, and interior, despite being in a rare rounded Norman Romanesque style, as opposed to Pugin’s preferred pointed Gothic manner, carries many of his exacting designs for a church.The essence of Pugin’s spiritual geometry is not “a matter of mere taste, but a change of soul”. Historians John and Lindsay Mullaney kindly give us a highly informative tour. Meanwhile, Father John liaises with the builders, who are just a little behind schedule. The 6pm Saturday Mass is only but an hour and a bit away. There is a real Christian warmth about St James’ church, which is as much to do with our affable hosts, as with Pugin’s poignant design. Our Polish Matka Boska Czestochowska painting rests in safe, temporary comfort here. Rich in hues of red, blue and gold haloes, its long faced, almost Mona Lisa like haunting gaze, with the famous two scars on one cheek – the result of a failed abduction – offers a startling contrast in colour against the yellow backgound, and Pugin’s sober beige limestone church walls. Its commanding holy image is a comforting presence. Lyndsay Mullaney says their Polish worshippers in

This leads us to the scandalous, and vexing issue of the Grade II Listed, St Anne’s Church at Fawley Court. St Anne’s is clearly a very special church, together with Fr Jarzebowski’s temporarily empty grave, both as a shrine and place of pilgrimage. In 2009 St Anne’s was insensibly, and unlawfully deconsecrated’ by Peter Doyle, Bishop of Northampton. Under what jurisdiction? Did the Bishop have the good grace to consult the Radziwill family? As founders and funders of St Anne’s – they built the church in everlasting memory of Prince Stanislaw’s Mother, Anna Lubomirska, who perished in Soviet Siberia. Did it not occur to the Bishop that the remains of Prince


|15

nowy czas |listopad 2012

nasze dziedzictwo na wyspach

Czestochowska paintings revealed! and the Fawley Court parkland, clearly enjoy long established prescriptive rights of way. Inside St Anne’s there should still be the painting of Milosierdzie Boże by the artist Sledzinski, a copy of the original from Vilno. It was of course paid for by Polonia. There should be adorning the walls twenty seven votive plaques, commemorating healings, heard pleas, and in the eyes of many –

From right: Father John O’Shea and historians Lindsay and John Mullaney, FCOB chairman Mirek Malevski (in the middle)

Stanislaw Radziwill and son Albrecht are now entombed (with others) in perpetuity in the crypt? Were the Poles consulted? Was there a resolution meeting called to determine the fate of the Church, and its precious contents? What has happened to St Anne’s crypt columbarium for urns, paid for by the Poles? Why is access – both religious and public – to the church being unlawfully denied? St Anne’s,

miracles. Where are these plaques? How can you in today’s parlance trash such a historically holy place and hope to get away with it !? During the Richard Butler-Creagh trial (July 2011) before Justice Eady, the spokesperson or 'agent' (as the Judge would have it),for Cherrilow Ltd, Aida Dellal Hersham, a ‘philanphropist’ according to the Henley Standard, shared a very telling, private exchange with Bozena Karol, of Save Fawley Court Action Group, and others, in the corridors' of the High Court.. Ms Karol’s quite legitimate request was for Polonia to have their St Anne’s Church back. Ms Hersham responded by saying that if Polonia found a plot of land elsewhere she would happily dismantle St Anne’s and pay for its transport to a new site. Preposterous!

Mirek Malevski Chairman, Fawley Court Old Boys/FCOB Ltd

nd so the visit to St James’ draws to an end. It is marvelous to see a church cared for in this Christian way, and how Father John and the Mullaneys have restored it, encouraging a growing congregation, particularly the Polish contingent. It begs the question why cannot the same be done at Fawley Court, and St Anne’s Church? We leave with a copy of John and Lyndsay Mullaney’s marvelous, and aptly titled book:

PS. Humor humorem, ale ... SĄ GRANICE Zupełnie słusznie zwrócił mi uwagę Kazik (Juszkiewicz), stary kolega, że po pierwsze, w szkole Kolegium Bożego Miłosierdzia w Fawley Court (lata 60.), bardzo rzadko „prał w mordę”. A jak tak – to w obronie lub jako „prefect”, żeby zaprowadzić wśród chłopców porządek. Zawsze najpierw pytał, wychodząc z założenia, że należy dyplomatycznie, i spokojnie przeprowadzać dialog, bo to częściej doprowadza do porozumienia – poza, oczywiście, pertraktacjami z marianami! Mirek Malevski

ona możliwość zaadoptowania/wykupienia jednej lub kilku piszczałek spośród 900. Każdy sponsor może wybrać sobie któryś z dźwięków lub głosów, by potem usłyszeć ten dźwięk i być dumnym z jego odrestaurowanego brzmienia. Osobom nie bardzo orientującym się w gęstwinie dźwięków i rejestrów pomaga organista, pan Andrzej Matuszewski, wyjaśniając

gdzie wybrana piszczałka się znajduje i jaki wydaje dźwięk. Cały ten proces powoduje, że sponsorzy czują się związani emocjonalnie z instrumentem. Wszyscy otrzymają certyfikaty udziału w akcji oraz ich nazwiska uwiecznione będą w specjalnej księdze pamiątkowej. Najważniejszą jednak sprawą będzie uratowanie zabytkowego instrumentu i przekazanie go w koncertowym stanie kolejnym pokoleniom wiernych kościoła św. Andrzeja Boboli. Piszczałki podzielono na trzy kategorie. Pierwsza to 116 basowych, największych rozmiarami, dochodzących do pięciu metrów (po £50). Druga – 56 piszczałek rejestru Mixture (po £30) i trzecia (po £20) – wszystkie pozostałe 728 piszczałki. Z pewnością każdy zainteresowany znajdzie odpowiednią dla siebie nutę! Inicjatorami akcji PISZCZAŁKA poza wspomnianym już organistą kościoła Andrzejem Matuszewskim, są członkowie Rady Administracyjnej Paweł Pastuszek i Henryk Szyszko. Sponsorem piszczałki może zostać każdy. Po zgromadzeniu odpowiednich funduszy, w niedalekiej – miejmy nadzieję – przyszłości, będziemy mogli posłuchać odrestaurowanych organów w ich pełnej dźwiękowej krasie! (aam)

A Pugin's minimalist flint and stone church, St James', Reading

Reformation, Revolution and Rebirth (for a copy for £15 contact callopshellpress@yahoo.co.uk or visit: www.scallopshellpress.co.uk). And what of the painting of our Fawley Court Matka Boska Czestochowska? Well, it clearly has a great temporary home at St James’ Church, Reading, where it is much revered, and enjoyed. It is agreed that the painting remains in situ until when Fawley Court is returned to Polonia. Which it will be.

Zabytkowe organy W kościele pod wezwaniem św. Andrzeja Boboli w londyńskiej dzielnicy Hammersmith ogłoszono akcję „PISZCZAŁKA" – ratujmy zabytkowe stuletnie organy. Ten tak ważny dla polskiej społeczności kościół, gdzie wystawiona jest ikona Matki Bożej Kozielskiej, może pochwalić się zabytkowymi, ponad stuletnimi organami piszczałkowymi. Zbudowane przez londyńską firmę organmistrzowską Henry Jones & Sons grają do dziś w swojej oryginalnej formie. Zwłaszcza ich historyczna traktura, czyli sposób przenoszenia sygnału, jest nienaruszona. W wielu innych kościołach traktury organów zostały powymieniane na elektryczną lub elektropneumatyczną. Stare, oryginalne instrumenty, zastępowane są nowymi, elektronicznymi, których dźwięk jest zawsze tylko imitacją. Organy kościoła pw. św. Andrzeja Boboli posiadają 18 głosów, dwupoziomową klawiaturę manualową oraz basową, nożną. Powietrze do piszczałek pompowane jest przez dmuchawę elektryczną, produkcji szwajcarskiej, zamontowaną w kościele w połowie XX wieku, działającą niezawodnie! Ciekawostką jest, że na organach można też grać bez elektryczności, używając specjalnych rączek umieszczonych przy ogromnych, skórzanych miechach. Większość z 1100 piszczałek (metalowych i drewnianych) jest ukryta za obudową i we wieży kościoła. Największe piszczałki basowe, wydające najniższe dźwięki, to potężne drewniane kolumny, mające około pięć metrów wysokości! Jedyne widoczne piszczałki to 35 metalowych rurek, tzw. prospektu. Stół gry, czyli miejsce, gdzie siedzi organista i gdzie znajdują się klawiatury, połączony jest z resztą instrumentu systemem prawie 200 ołowianych rurek ułożonych pod podłogą chóru.

W 1961roku polska społeczność w zachodnim w Londynie nabyła kościół, który był w zaniedbanym stanie. Podobnie było i z jego organami, które naprawiane były i utrzymywane w stanie używalności przez różne firmy i osoby, często po prostu przez parafian i organistów. Przez wszystkie te lata organy towarzyszyły najważniejszym uroczystościom, dając im piękną oprawę muzyczną. Ich dźwięk znany był także poza Anglią, dzięki regularnym transmisjom Radia Wolna Europa. Unikalna kombinacja brzmienia tego historycznego instrumentu ze specyficzną akustyką kościoła daje niepowtarzalny dźwięk, który po planowanym remoncie nabierze jeszcze piękniejszej, czystszej i bogatszej barwy. Kapitalny remont organów jest niezbędny. W piszczałkach nazbierało się wiele zanieczyszczeń, jak gruz spływający z wodą deszczową z cieknącego dachu. Pod wpływem wilgoci wiele elementów drewnianych uległo odkształceniu, przez co są zupełnie wyłączone z użycia. Skórzane mieszki są poprzecierane. Przy włączeniu wszystkich głosów (tzw. tutti), następuje przeciążenie systemu i organy tracą moc. Cały szereg klawiszy manualu jak i pedała zupełnie nie wydaje dźwięku. Słowem, instrument wymaga naprawy tysiąca różnych usterek, wymiany tysiąca zużytych części. A wszelkie prace konserwatorskie są kosztowne, zwłaszcza że mamy do czynienia z instrumentem ponad stuletnim. Wstępne kosztorysy remontu opiewają na około 30 tys. funtów. Ażeby pomóc w pokryciu tak ogromnych kosztów powstała akcja PISZCZAŁKA. Daje


16|

listopad 2012 | nowy czas

ludzie i miejsca

Paweł Zawadzki

…czyli wszystko już było, nic zgoła nowego pod słońcem – jak mawia stary mądry Kohelet. Oto w 1882 roku w Zakopanem przebywali dwaj Belgowie: Karol Buls, burmistrz Brukseli, i August Couyrent, prezydent belgijskiej Izby Deputowanych. Mimo iż należeli do wrogich obozów – pierwszy był żarliwym liberałem, drugi przewodził partii katolickiej – szanowali i cenili się nawzajem. Łączyła ich też wspólna pasja chodzenia po górach i zdobywania szczytów. Marszałek Sejmu RP dr Mikołaj Zyblikiewicz, który właśnie przebywał w Zakopanem, do spółki z hrabiną Edwardową Raczyńską i doktorem Tytusem Chałubińskim dołożyli wszelkich starań, aby dostojnym gościom pokazać Tatry z najpiękniejszej strony. O przygotowaniach do obu wycieczek tak pisze inny ich uczestnik, dwudziestoletni Wojciech Kossak: Pewnej soboty na Krupówkach spotkałem kochanego pana Tytusa. Smukły i wysoki, o pięknej polskiej twarzy, rozjaśnionej młodym uśmiechem przy siwej, gęstej jak szczotka czuprynie, polecając milczenie o wyprawie, kazał mi być nazajutrz rano na Orawie, u pana Kocjana, gdzie on dziś jeszcze z taborem i Belgami rusza. Burmistrz Brukseli, zapewniony, że pozna kraj dziki zupełnie, mieszkańców w stanie pierwotnym, obyczaje proste i naiwne, góry zaludnione tylko niedźwiedziami i kozicami – srogiego doznał zawodu i tak opisał swe wrażenia: „niestety musieliśmy się wyrzec tych ponętnych obietnic… Zastaliśmy tam towarzystwo tak uprzejme, tak gościnne, i Polki tak wdzięczne i czarujące, że ani na chwilę nie żal nam było owej dzikości, którejśmy tutaj przybyli szukać. Członkowie tej kolonji polskiej, złożonej z wysokich dygnitarzy krajowych, z profesorów Uniwersytetów, krakowskiego i warszawskiego, z adwokatów i literatów, udzielili nam zajmujących wiadomości o położeniu kraju, o jego dążnościach, o wrących w nich walkach narodowościowych… W Zako-

Krupówki na starej fotografii, powyżej dr Tytus Chałubiński

panem spotkaliśmy tę klasę społeczeństwa polskiego, którą sami Polacy nazywają inteligencją, jest to widocznie sam kwiat…” Karol Buls po powrocie do Brukseli jeszcze w tym samym roku 1882 opublikował swe wspomnienia Revue de Belgique, ich polski przekład był drukowany w Pamiętniku Towarzystwa Tatrzańskiego. Na parę tygodni przed śmiercią Tytusa Chałubińskiego bawiący wtedy w Krakowie i koncertujący Ignacy Paderewski, opromieniony już sławą pierwszego europejskiego pianisty, dowiedziawszy się, że chory „Pan Tytus” zapewne nie doczeka wiosny, pospieszył do Zakopanego, aby pożegnać się ze swym dostojnym wielbicielem i osłodzić mu ciężkie chwile niemocy mistrzowską grą na fortepianie. Cały wieczór grał choremu Beethovena, Schumanna, Chopina i własne kompozycje: prócz Chałubińskiego słuchało go jeszcze kilka zaproszonych osób, między innymi Witkiewicz, Dembowski a także Henryk Sienkiewicz. Dziś, ponad sto lat po wizycie w Zakopanem burmistrza Brukseli – Zakopane „zeuropeizowało się” tak bardzo, że przypomina skrzyżowanie bazaru z Disneylandem. Ceny zbójeckie, które przypominają odległe czasy zanim ksiądz Stolarczyk pojawił się pod Giewontem – gdy lud na pół dziki, rozhukany, samowolny sprzyjał rozbójnictwu i nie uważał w tym nic zdrożnego. Kto Tatry lubi – niech sięgnie po znakomitą książkę Ferdynanda Hoesicka Legendowe postacie zakopiańskie (www.ltw.com.pl)

Fot.: Rafał Rakoczy

Przedstawiciele Brukseli z wizytą w Tatrach

Preisner o kinie Jeden z najwybitniejszych polskich kompozytorów spotkał się z publicznością po prezentacji Krótkiego film o zabijaniu Krzysztofa Kieślowskiego, do którego skomponował muzykę

Marta Kazimierczyk

W ramach cyklu Seven Deadly Sins, jakie realizuje na jesieni Barbican Centre, poproszono uznanych muzyków, artystów i pisarzy o wybór ulubionych filmów, które najlepiej ilustrują temat grzechu, który może być istnym spiritus movens dobrej historii filmowej. Preisner jako obraz pychy, wybrał kinową wersję słynnego Dekalogu V Kieślowskiego, który zdobył nagrodę Jury w Cannes w 1988 roku. O filmie pisać nie będę – cały cykl Dekalogu to dla kinomanów lektura obowiązkowa, a Kieślowski to mistrz, po którym luki od prawie dwóch dekad nie sposób w polskim (i europejskim) kinie wypełnić. Preisner to zresztą potwierdził w arcyciekawej rozmowie po projekcji filmu: – Kino polskie umarło wraz z Kieślowskim. Zmienił się też całkowicie związek między reżyserem a kompozytorem. Kiedyś dyskutowało się o treści filmu, pytanie o znaczenie miało wagę fundamentalną przy tworzeniu muzyki. Gdy pracowaliśmy z Krzysztofem przy Trzech kolorach, czy Dekalogu, istotne było: „dlaczego”, a nie „co” i „gdzie”. Nie byliśmy zresztą pierwszym takim duetem kompozytor-reżyser. Wyobrażacie sobie filmy Felliniego bez Nino Roty? Albo westerny Sergio Leone bez muzyki Ennio Morricone? Teraz taka współpraca byłaby nie do pomyślenia. Co takiego się właściwie zmieniło od czasów, gdy w latach 80. i 90. Preisner współpracował z Kieślowskim i innymi tuzami światowego kina? I tu otwiera się szkatułka anegdot.

– Dziś dostaję protowersję filmu, wszystko podane jest na tacy. Naprawdę nie ma możliwości pomyłki, można nawet 300 wersji ścieżki dźwiękowej zrobić. Kiedyś nie było DVD, wszystko działo się na odległość, bo ja mieszkałem w Krakowie, a Kieślowski w Warszawie. Raz widziałem film, a potem z pamięci musiałem pisać muzykę. Pamiętam, że przy takiej wstępnej projekcji Krótkiego filmu o zabijaniu, w momencie kiedy bohater filmu Jacek zabija taksówkarza, ja zasnąłem. Kieślowski patrzy na mnie i pyta: – Ty byku, czemu śpisz? – Myślałem, że już koniec – mówię. – Ale to jest potwornie ważna scena w filmie. – Musimy to więc podkreślić muzyką – odparłem. Kieślowski ufał muzyce w filmie, i choć brakowało mu słuchu muzycznego, miał wrażliwość i lubił eksperymentować, bawić się dźwiękiem. Preisner, choć był nagradzany za oceanem wielokrotnie i ceniony choćby przez Francisa Copollę czy Terence’a Malicka, nie zamierza wracać do Ameryki. Zniechęciły go zmiany reguł rządzące przemysłem filmowym – teraz liczy się tam najbardziej , a wszystko jest zimną kalkulacją zysków i strat. – Mam nadzieję, że stanie się tak, jak mówił Kieślowski: Przyjdą takie czasy, że humanizm wróci do Hollywood, i nie wszystko będzie można kupić. Kompozytor nie przestaje wspominać Kieślowskiego – pierwszy raz pracowali razem w 1982 roku przy Bez końca. Byli też bliskmi przyjaciółmi. Po śmierci reżysera, Preisner zadedykował mu Requiem dla mojego przyjaciela. – Był prawdziwym artystą, który – cytując Baudlaire’a – ma siłę i odwagę powiedzieć do ludzi: Chcę pozostawić cień, bo epigonizm nie zostawia wspomnień. Projekjcę filmu oraz potkanie ze Zbigniewem Preisnerem współorganizował Instytu Kultury Polskiej w Londynie.


|17 nowy czas | listopad 2012

ludzie i miejsca

Muzyczny archeolog Tak Irminę Trynkos nazwał redaktor prowadzący audycję In Tune w Programie III Radia BBC. Bo Irmina jest nie tylko niezwykle utalentowaną skrzypaczką o ekscytującj osobowości i nieprzeciętnej urodzie. Ukończyła najlepsze szkoły pod okiem wybitnych pedagogów i, mimo młodego wieku, zdobyła wiele stypendiów i nagród. Irmina ma jeszcze jedną cechę – niezwykłą dociekliwość i ciekawość tropiciela ukrytych skarbów. W jej wypadku – muzycznych.

Teresa Bazarnik

Nie pochodzi ze szczególnie umuzykalnionej rodziny, ale już jako maleńka dziewczynka wysiadywała godzinami przed telewizorem słuchając koncertów symfonicznych czy recitali skrzypcowych. – W tamtych czasach – mówi Irmina – w telewizji pełno było programów muzycznych, a ja uwielbiałam je oglądać i nie pozwalałam przełączyć telewizora na inny program. Bardzo dziwiło to moją babcię, z którą spędzałam jako dziecko dużo czasu. Naukę skrzypiec rozpoczęła w wieku pięciu lat w szkole muzycznej w rodzinnym Radomiu. Po kilku latach nauki uczestnictwo w konkursie im. Grażyny Bacewicz pokazało, że w młodziutkiej skrzypaczce drzemie ogromny talent. Wysłana została więc do Kijowa, gdzie w Konserwatorium Muzycznym rozwijała swoje instrumentalne zdolności pod okiem wybitnej solistki Niny Minko. Stamtąd trafiła do słynnego Uniwersytetu Muzycznego Mozarteum w Salzburgu. W klasie Martina Mumeltera zdobyła dyplom czteroletnich studiów licencjackich w dwa lata. – Wiedziałam, że muszę to zrobić, bo dostałam stypendium na studia w Royal College of Music w Londynie. Na szczęście polskie szkoły muzyczne dobrze uczą teorii, więc z łatwością zdawałam w szybkim tempie egzamin po egzaminie. Oczywiście z egzaminem praktycznym ze skrzypiec nie było żadnego problemu. Ten za każdym razem zdawała śpiewająco. Potem uzyskała stypendium na naukę w University of Southern California Thornton School of Music w Los Angeles. Na koniec studia podyplomowe (dyplom z wyróżnieniem) w Royal Academy of Music w klasie wybitniej skrzypaczki Lydii Mordkovitch. – Pozwoliła mi na indywidualny tok studiów. Nie chodziłam regularnie na lekcje, ale bywało, że ćwiczyłam u niej w domu po osiem godzin, bez jedzenia i bez picia, bo Lydia o takich rzeczach nie pamiętała – śmieje się Irmina wspominając nie tak dawne studenckie czasy. Irmina, mieszkająca teraz na stałe w Londynie, olśniła już publiczność Wigmore Hall wzruszającą interpretacją ̨Sonaty skrzypcowej Op. 9 Karola Szymanowskiego oraz błyskotliwym wykonaniem Fantazji Franza

Waxmana. W 2011 roku została zaproszona do reprezentowania Wielkiej Brytanii podczas kulturalnej wizyty burmistrza Londynu w Chinach. O jej występie z Orkiestrą ̨Opery w Szanghaju pisały największe gazety chińskie. Niezwykle ważnym wydarzeniem w karierze tej młodej skrzypaczki był jej pierwszy występ z Royal Philharmonic Orchestra, z którą rok później nagrała swoją debiutancką płytę. Wykonanie koncertu skrzypcowego Piotra Czajkowskiego z tą orkiestrą wywołało burzę oklasków. Ale wróćmy do debiutanckiej płyty, współpracy z Royal Philharmonic Orchestra i archeologicznych skłonności Irminy. Przygotowując się do nagrania pierwszej płyty poszukiwała utworów mało znanych. Wrodzona ciekawość spowodowała, że natrafiła na polskiego kompozytora pochodzenia żydowskiego Ignacego Waghaltera. – Jak to, urodził się w Warszawie, a ja o nim nie słyszałam? Bardzo mnie to zdumiało i rozpoczęłam poszukiwania – tak opowiada o swoim pierwszym kontakcie z zapominanym skrzypkiem, dyrygentem i kompozytorem. Uporczywe poszukiwania doprowadziły do nawiązania kontaktu z mieszkającym w Stanach Zjednoczonych wnukiem Waghaltera, Davidom Greenem, i – w konsekwencji – dotarciem do nut. Spotkanie było niezwykłe, o czym opowiadał ze swadą wnuk kompozytora po koncercie promocyjnym nowo nagranej płyty z muzyką Waghaltera w St John’s Smith Square w Londynie 1 października. Przyleciał do Europy ze Stanów Zjednoczonych. Na krótko zatrzymał się w Londynie, i zamieszkał w hotelu w Knigthsbridge. Próbując pokonać jet lag, szperał późną nocą w internecie, aż nagle zauważył email w swojej skrzynce. Prywatny, od młodej skrzypaczki zainteresowanej muzyką jego dziadka, z końcówką .com, nie dającą żadnej wskazówki co do kraju, z jakiego został wysłany. Odpisał od razu. Okazało się, że młoda poszukiwaczka muzycznych skarbów mieszkała kilka ulic od jego hotelu. Wczesnym rankiem umówili się na kawę. Niedługo potem nuty z kompozycjami Waghaltera przyleciały do Londynu. Ignacy Waghalter urodził się w Warszawie, w 1881 roku (zmarł w 1949 w Nowym Jorku) w niezbyt zamożnej rodzinie żydowskiej, ale o dużych tradycjach muzycznych. Jego pradziadek Laibisch Waghalter był szanowanym skrzypkiem, często nazywanym

Paganinim Wschodu, a jego najstarszy brat Henryk był jednym z najbardziej znanych polskich wiolonczelistów i profesorem Akademii Muzycznej w Warszawie. Waghalter był postacią bardzo cenioną w środowisku muzycznym swoich czasów. Odniósł duży sukces w Berlinie, dokąd przeprowadził się opuszczając Polskę. Był dyrygentem Deutsche Opernhaus. Jego Sonata skrzypcowa zdobyła prestiżową nagrodę Mendelssohna w 1902 roku, a koncert skrzypcowy z 1911 roku, o niezwykle pięknej linii melodycznej, został doceniony przez krytyków. Kariera jego legła w gruzch w związku z wybuchem wojny. Wcześniej, rozszalały w Niemczech faszyzm spowodował, że opuścił Berlin i wyjechał do Stanów Zjednoczonych, gdzie między innymi założył orkiestrę składającą się z czarnoskórych muzyków. Nieuchronnie rodzi się pytanie, jak tej klasy kompozytor i muzyk mógł popaść w całkowite zapomnienie. Krytycy próbują znaleźć odpowiedź w kompletnej zmianie gustów estetycznych po II wojnie światowej obejmującej wszystkie sztuki wszechobecnej awangardzie. Waghalter po wojnie został zapomniany. Liryzm jego muzyki, mocne zabarwienie emocjonalne i piękna linia melodyczna po doświadczeniach wojennych i modzie na atonalizm stały się passé. Na obwolucie nagranej przez Irminę Trynkos z Royal Philharmonic Orchestra płyty Michael Haas określa Waghaltera jako jednego z najbardziej niesprawiedliwie zapomnianych muzyków Europy okresu sprzed roku 1933. Irmina nie tylko odnalazła nuty z muzyką Waghaltera, ale zaraziła swoją miłością do do tego kompozytora znakomitego dyrygenta Alexandra Walkera, który z pełnym przekonaniem dał się wciągnąć w Waghalter

Project – stworzony z inicjatywy Irminy, ma na celu popularyzowanie muzyki tego kompozytora. Irmina gra na skrzypcach Jakoba Stainera z 1670 roku. Patrzę z respektem na futerał, w którym schowany jest ten cenny instrument wydobywający piękny, głęboki dźwięk. – Jak nosisz ten skarb – pytam nabożnie. – Na plecach – odpowiada ze śmiechem Irmina, wchodząc po schodach Royal Fesival Hall, gdzie umówiłyśmy się na rozmowę. • W środę 14 listopada w londyńskim Cadogan Hall Irmina Trynkos zagrała koncert z London Chamber Orchestra pod dyrekcją Alexandra Walkera. W repertuarze oprócz Koncertu skrzypcowego i Rapsodii na skrzypce i wiolonczelę Waghaltera – Mozart, Dvorak i Mendelssohn. Zebrała burzę okasków, choć IV Symfonia Mendelssohna nieco zdominowała wieczór. Ale przed Waghalterem jescze wiele sal koncertowych. Właśnie ostatnio grała w Berlinie. Ze Stanów Zjednoczonych znów przyleciał wnuk Waghaltera. – Wkrótc wyjdzie biografia poświęcona mojemu dziadkowi – mówi mi nie ukrywając podekscytowania. Jak pisze w swoim artykule Wschód Zachód Wojciech Sobczyński (str. 29), bywały w historii często okresy, w których następował przełom, zwrot ideologii, nowa filozofia czy po prostu moda, …a wśród nas są tacy artyści, których twórczość jest kontynuacją tego, co najlepsze. To nie jest postawa wsteczna, gdyż osadzona jest w głębokiej wiedzy. Unikatowe wartości doceniają zwykle dopiero następne pokolenia. Irmina właśnie taką wartość znalazła w muzyce Waghaltera. Z pewnością nie tylko ona.


18|

listopad 2012 | nowy czas

ludzie i miejsca

Artful Faces

Moods and secrets by Joanna Ciechanowska

It is perhaps very fitting that the exhibition, which has just finished in the POSK Gallery was called Moods. Elvira Olbrich, the curator and the organizer, has chosen five Polish artists: Janusz Szpyt, Marek Niedojadło, Małgorzata Maćkowiak, Michał Baca and Agata Stomma who had all, apart from Stomma, graduated from the Academy of Arts in Cracow. Agata Stomma had studied fine art at the Warsaw Academy of Arts. It’s rare to have five paintings sold or reserved on the first night at a Private View. One, by Małgorzata Maćkowiak, depicting five ballet dancers, was reserved by the Christies Auction House, in the event if the painting was not sold. It has been. But maybe it is not surprising, since all those painters have sold their work through Christies before. Janusz Szpyt who had a series of nudes is represented in Poland by Katarzyna Napiórkowska Gallery. She writes about his work: One could compare his paintings to Lucian Freud (….) and may wonder to what extent the psychoanalysis is helpful in the perception of his output. However, without doubt, Janusz Szpyt’s paintings are the fruit of the superb knowledge of secrets of the painter’s technique and a very attentive observation of the world. Michal Baca follows the impressionistic tradition with his forgotten gardens of the Polish countryside, as Monika Malkowska, a well known writer and art critic writes: He doesn’t experiment but follows the tradition of the ‘colourists’ of Cracow Art Academia which is almost non-existent in other circles. Agata Stomma, I am told, rarely paints anything outside commissions and the one and only painting Adam and Eva in POSK Gallery has attracted a lot of interest and a possible buyer. Marek Niedojadło was the only one who came to London for the Private View. ‘He was the first Polish artist who caught my interest and whose paintings I brought to Christies. I have visited his studio, went up ten floors in an old, rusty lift. I was intrigued by his paintings. And I left my jumper behind, which meant I would come back’ – laughs Elvira Olbrich, the curator of this show. Niedojadło is not only an interesting artist but also

Marek Niedojadło, and above, his Landscape from Tarnów

an interesting individual who still lives in the place he was born, in Tarnow near Cracow, and walks six miles a day in the nearby mountains. No wonder his paintings reflect mostly his fascination with nature. I question the difference between the small, traditional paintings and the bigger, more complicated landscapes. ‘The small ones are done en plein air and the big ones in the studio – explains the artist simply. They are the sums of gathered feelings. From my studio on the 11th floor I can see the cosmos, I want to reach beyond the horizon, to see what magic is out there. I don’t look for motives, but contact with nature and my own feelings are enough. After that, the painting takes over and claims its own rights, becomes a mystery and an adventure. I try to surprise myself because if I can’t do that, I won’t surprise anybody else. There has to be a mystery in a painting.’ I am asking Marek Niedojadło, what he thinks of London, since it is his first visit. He does not hide a total cultural shock and a ‘knock out’ feeling by the National Gallery and its collection. ‘Art is for the elite but not confined to a particular class. I have

Say Others: Who is this man with a big mous tache and a goatie? Is that him? That writer, ar t critic? The one who writes for Dziennik Polski? Nowy Czas? Art & Business? Teaches in Brighton? Says He: I am a writer. I am an artist. I am a teacher. I have a back-ache, have to run to an osteopath. Leave me alone, I don’t have time. What are you scribbling over there, I look like an old Tatar in your drawing? Say I: Not an old Tatar, but a Polish Nobleman from the eighteen centur y with a sword missing. Although that pokes out in his small, humorous paintings on glass and lyrical graphics which have q uite a following. Came to England as an actor invited by a theatre. Bottom line: Like good wine, improves with age… Text & graphics by Joanna Ciechanowska

read that Picasso had a driver whom he always asked to look at his paintings first.’So, who is your first critic? I ask. ‘My wife. There must be a critic and a viewer, otherwise a painting exists in a void.’ History is his great love and especially the history of an individual. ’One should always write a diary, reading a diary inspires me, I love the mystery, the unresolved puzzles, the secrets. The history of emigrants especially fascinates me.’ Are his paintings a form of a diary then? ‘Yes, of course in a sense, they are. There was one that I came back to for years, repainting it. As Jan Cybis, and old Polish painter once said – ‘As soon as I see my painting as pretty, I stick it back on the easel.’ ‘So, for how many years was your painting coming back on the easel?’ I tease him. ‘After about eight years, it had enough. And it sold. Now, when I look at it in the catalogue, I remember every inch of it, every trace, like a map’. Like a diary? I wonder what will come of the London trip, from a painter who claims not to look for motives but for secrets. And one hopes he left his old jumper behind in London….


|19

nowy czas | listopad 2012

agenda

Od Wschodu do Zachodu tych zmarszczonych twarzach zaświadczają o życiu pełnym doświadczeń historii naszych czasów. Były także twarze młode, nowe, śmiałe, budujące przyszłość i – choć często z praktycznych powodów zakotwiczone w brytyjskich realiach – mające korzenie tysiąc mil na wschód, nad Wisłą.

Wojciech A. Sobczyński

K

ompleks latarnika nigdy mnie nie opuścił. Dawniej, kiedy świat Wschodu i Zachodu dzieliła żelazna kurtyna, było to zrozumiałe. Życie na wyspie oddzielało mnie od Polski zarówno geograficznie, jak i psychologicznie. Nie było rozmów telefonicznych bez kilkudniowego czekania, połączeń wideo czy stosunkowo tanich lotów. Kanał La Manche, zwany tutaj English Channel, zabezpieczał jako naturalna bariera i jednocześnie oddzielał fizycznie od kontynentu, z którego przybyłem. Myślałem wtedy z młodzieńczą naiwnością, że gdyby wszystkie nadzieje mnie zawiodły, to nawet piechotą nie mógłbym dotrzeć w swojskie strony. Uczucie to nadal jest obecne w mojej podświadomości, przywołując od czasu do czasu nostalgiczne skojarzenia. Jesień niezmiennie przynosi chwile refleksji. Jadąc niedawno samochodem poprzez beskidzki krajobraz utulony we mgle, patrzyłem na wschodzące słońce, przebijające się przez woalkę różu, zieleni i innych tęczowych odcieni i zanuciłem w myślach melodię z dawnych lat dzieciństwa, którą nauczył mnie ojciec: Kiedy ranne wstają zorze… Krajobraz przesuwał się migotliwie jak film w przyspieszonym tempie, pozostawiając w pamięci tylko krótkie migawki. Ciemny las, łąki wypełnione mlekiem mgły, domostwa ożywające do nowego dnia, ludzie śpieszący się do porannej pracy, światełka zniczy na cmentarzach, zadbanych i wyczyszczonych na zbliżające się święto pamięci o tych, co odeszli.

Beskidzkie domostwa w porannym brzasku

K

ilka dni temu zatrzymałem się wraz z całym ulicznym ruchem w centrum Londynu. Moje radio donosiło wiadomości o uroczystościach upamiętniających ofiary dwóch wielkich wojen. Królowa Elżbieta II wraz z całą rodziną królewską składała wieńce na Grobie Nieznanego Żołnierza. Protokół jest niezmienny od lat. Za rodziną królewską jest premier, liderzy opozycji, korpus dyplomatyczny, weterani i przedstawiciele całej brytyjskiej wspólnoty. Znowu listopadowe spotkanie z historią. Ruch zamilkł, kierowcy zgasili silniki. Minutową chwilę ciszy przerywa salwa armatnia. W popłochu zrywają się do lotu londyńskie gołębie. Wszystkie naraz przerywają swoje dziobanie w łapczywej pogoni za następnym kąskiem. Unoszą się nad ulicą, na której stoję, zerwały się z sąsiadujących parków i ulubionych dachów, by za chwilę nurkować z powrotem do tego, co grzmot armat im przerwał. W radio słyszę lamentujące dźwięki fanfar, a dostojny głos oznajmia, że o 11 godzinie, w 11 dzień, 11 miesiąca, będziemy ich wspominać. Brytyjczycy nazywają ten dzień dniem czerwonych maków, a my, Polacy, czerwone maki nierozerwalnie wiążemy z naszymi żołnierzami pod Monte Casino.

Obraz Ewy Gargulińskiej, olej

stwem militarnym zdobyły wiodącą rolę, stając się magnesem kulturalnym. Podobnie było z Ewą, która znalazła się w Londynie we wczesnych latach 70. Po krótkim okresie, kiedy pracowała między innymi w teatrze „Polka” Jana Pieńkowskiego oraz dla galerii Centaur prowadzonej przez Jana Wieliczko, następnym jej skokiem na trasie atlantyckiej był Dublin. Świat kulturalny Dublina nie był prowincjonalny. Ewa, zwabiona do Irlandii przez przyjaźń z filmowcem Johnem Cussackiem, poznaje grono ciekawych ludzi i maluje w atmosferze intelektualnego ożywienia, stymulowanego światowymi sukcesami takich pisarzy, jak James Joyce i Samuel Beckett. Najsilniejszym magnesem jest jednak Nowy Jork. Ewa Gargulińska w końcu tam dociera, działa, tworzy i zapewne byłaby tam do dzisiaj, gdyby nie komplikacje natury osobistej, które zmusiły ją do powrotu do Anglii. Ta bardzo krótka notka biograficzna jest tylko wstępem zachęcającym i mnie, i czytelnika do zainteresowania się jej malarstwem. Widziałem już kilka jej wystaw w ciągu lat, o wielu nawet nie wiedziałem. Niedawna wizyta w jej pracowni, położonej w malowniczym zakątku nad Tamizą, przypomniała mi o jej wartościach. – Ja jestem nawiedzona – powtarza o sobie artystka, patrząc na swoje oleje wyciągane z zakamarków pracowni. I rzeczywiście, tematyka jej obrazów to przenikanie się wątków mitologii, poezji, świadomości spuścizny kulturowej, poprzeplatanej z doświadczeniami własnego życia, nie zawsze szczęśliwego, w poszukiwaniu sensu egzystencjalnego, w warunkach dość typowych dla artystów osadzonych w problemach emigracji. Nie mam na myśli tutaj zwykłych zaściankowych problemów natury językowej. Ewa Gargulińska mogłaby być przykładem do naśladowania i operatywności. Uczy malarstwa i rysunku w swojej pracowni, prowadzi – o ile wiem – kursy w St. Martin’s School of Art, wystawia swoje prace, a jednak jest bez wątpienia nie odkrytym artystą, w pełni tego słowa znaczeniu. Jej szlachetna technika olejna na dużych stosunkowo płótnach jest bez zarzutu. Kolor, kompozycja i tematyka jest kontynuacją rodo-

P

okój jest stanem idealnym, który pomimo tak ciężkich doświadczeń ludzkości nadal pozostaje ulotnym marzeniem w wielu częściach świata. Strzały armat rozbrzmiewały symbolicznie na ulicach Londynu. Tradycyjne fajerwerki 5 listopada też. A jakże inaczej brzmią takie dźwięki na ulicach libańskich miast. Nie wspominając o pobliskiej Syrii, pogrążonej w nasilającym się konflikcie już od przeszło półtora roku. Ulice Bejrutu, który odwiedziłem niecałe dwa tygodnie temu, zatarły już ślady dewastacji doznanej podczas wojny domowej. Centrum lśni nową architekturą, odnowionymi budynkami dawnej zabudowy i rekonstrukcjami, wykonanymi według oryginalnych planów. Życie wróciło do miasta, zwanego dawniej perłą Lewantu. Podczas rekonstrukcji miasta archeolodzy odsłonili fragment zabudowy, sięgający czasów Fenicjan i Imperium Rzymskiego. dokończenie na str. Zdjęcia: Wojciech A. Sobczyński

P

o powrocie do Londynu uczestniczyłem w równie ważnej listopadowej uroczystości, zorganizowanej dla uczczenia Święta Narodowego. Minęły właśnie 94 lata od czasu, kiedy Polska i inne narody Europy wróciły do samostanowienia, wskrzeszone z popiołów I wojny światowej. Nowy Ambasador PR, Witold Sobków, przyjął zebraną Polonię i korpus dyplomatyczny innych krajów w bardzo doniosły sposób i z tradycyjną polską gościnnością. Były przemówienia, toasty i wspomnienia. Zacne twarze otaczały mnie zewsząd. Weterani, uginający się nie tylko pod ciężarem lat i zasług, lecz także pod ciężarem medali, krzyży za waleczność i honorowych odznaczeń, podpierali się na laskach prowadząc dzielnie swoje małżonki rozświetlone błyskiem brylantów w odświętnych kreacjach. Zacne to były twarze, a bruzdy na

T

akim człowiekiem, którego egzystencja spina obydwa światy polsko-brytyjskiej egzystencji jest artysta malarz Ewa Gargulińska. Wychowana w Krakowie i wykształcona na tamtejszej Akademii Sztuk Pięknych, podobnie jak wielu artystów z poprzedzających pokoleń Ewa spróbowała zmierzyć swe siły na szerszej arenie świata sztuki. Dawniej szlak taki prowadził do Wiednia, Monachium i docelowo do Paryża. Po II wojnie powstała atlantycka alternatywa. Odzwierciedlało to nowe realia, w których anglojęzyczne narody wraz ze zwycię-

wodu sięgającego do najświetniejszych tradycji europejskiego malarstwa. Klasycznie trenowana ręka miesza piękny rysunek ze współczesnym podejściem do ekspresjonistycznej faktury powierzchni. Zaryzykowałbym określenie, że jest w jej malarstwie symbolizm i ekspresjonizm, czasem wręcz abstrakcyjny, i pomimo jej światowych doświadczeń, osadzony w najlepszej tradycji polskiego malarstwa. I tu leży źródło relatywnej izolacji artystki. Bywały w historii często okresy, w których następował przełom, zwrot ideologii, nowa filozofia czy po prostu moda. Malarstwo też ulega tym zmianom, a są wśród nas tacy artyści, których twórczość jest kontynuacją tego, co najlepsze. To nie jest postawa wsteczna, gdyż osadzona jest w głębokiej wiedzy. Ich unikatowe wartości doceniają zwykle dopiero następne pokolenia, a szkoda, bo sukces daje artyście skrzydła i wyzwala myśli, które szybują nowym lotem.

Zabawki chłopca z Libanu


20 |

listopad 2012 | nowy czas

Od Wschodu do Zachodu Fot.: Wojciech A. Sobczyński

Design www.torpettersen.com

agenda

LE IL TT

BY S N TIST TIO R BI A HI SH EX OLI P AN F T- O ENION RIM AT PE CI EX O E S TL AS LIT HE T

Centrum Bejrutu lśni nową architekturą

dokończenie ze str. Powalone jak las, ogromne kolumny granitowe przypominają swym stylem o związkach tych ziem z kulturą faraońskiego Egiptu. Blizny po wojnie domowej są jednak – poza zasięgiem luksusowego centrum, które błyszczy bogactwem biżuterii i luksusowych samochodów – nadal mocno widoczne. Zapach słynnej libańskiej kuchni zakłóca niestety wszędobylska motoryzacja. Odczuwałem to szczególnie dotkliwie odwiedzając starożytny Trypolis. Tylko w nocy motoryzacja przestaje dominować dźwięki miasta. W wyciszonym Trypolis słychać od czasu do czasu inne dźwięki, które wywołują zaniepokojenie na twarzach wszystkich, których napotykam. Nikt nigdy nie wie, czy eksplozje są zabawą w wojnę libańskich dzieci, eksplodujących petardy, czy też jest to początek nowego konfliktu, odzwierciedlającego wojujące ugrupowania w Syrii, obecne w podobnych proporcjach w libańskim społeczeństwie. Maronici, czyli tradycyjni chrześcijanie libańscy posępnieją z powagą, gdy mówią o niepewnej przyszłości. Nie bez powodu. Mój rozmówca z arabskiej dzielnicy Trypolis powiedział mi, że nie chce, by jego nowo narodzony syn musiał ukrywać się wieczorami w domu, aby uniknąć strzału snajpera, któremu wydaje się, że wyrównuje rachunek niesprawiedliwego świata, zabijając nieznanego człowieka w imię ideologii, której sam najczęściej nie pojmuje. Miniona wojna dzieliła chrześcijan i muzułmanów. Obecny konflikt jest pomiędzy muzułmanami, podzielonymi w wyniku rywalizacji państw walczących o hegemonię w rejonie Bliskiego Wschodu. Sunnitów popiera Arabia Saudyjska. Szyitów popierają irańscy klerycy. Czasami gniew tych ludzi jednoczy się we wspólną akcję i obraca się przeciwko wszystkiemu co ich otacza, zaczynając od Maronitów a kończąc na Izraelczykach. Liban jest pięknym krajem. Wzdłuż wybrzeża na horyzoncie codziennie oglądać można przepiękny zachód słońca. Na wschodzie są góry słynące z cedrowych lasów, które w tej chwili skupiają się głównie w parku narodowym. W górach tradycyjnie chronili się chrześcijanie. Jest tam do tej pory szereg pustelni i klasztorów przyczepionych do skał i niedostępnych jak jaskółcze gniazda. Ludzie urzekają swoją gościnnością i dobrocią, która charakteryzuje te społeczności, utopione nadal w biblijnych czasach, choć wszechobecna myszka Miki już i tam dawno dotarła. Liban korzennych wonności, miry i kadzideł, który kiedyś był centrum fenickiego świata, podbity przez Rzymian, później przez Arabów, splądrowany podczas wojen krzyżowych, wpleciony w mozaikę Imperium Otomańskiego trwa nadal uwikłany we współczesną historię ścierających się prądów religijnych i politycznych. Ludzie wypowiadali do mnie niejednokrotnie swoje życzenie, zamykając je jednym zdaniem: – Gdyby tylko świat zechciał nas zostawić w spokoju. Przypominałem sobie podobne słowa wypowiadane za niedawnych czasów przez moich rodaków w Polsce.

Wojciech A. Sobczyński

P 18 OS O -2 K 23 PE 3 GA N N W W 6 8 - 2 D OV LLER W 0R 4 AIL 2 Y W F 6 K Y 1 01 .A I 1 2 PA NG AM UK S .O TRE - 9PM ET RG

One week exhibitiOn and cOmpetitiOn Open tO members Of apa the aim of the show is to promote and encourage ideas and concepts that fall outside the usual remit of their work, be it individual activity or a group. there are no restrictions as to the media or technique. an independent Jury had deliberated whether in its judgement the submitted work fulfilled the criteria of an experiment. On behalf of the Jury it is my pleasure to declare that the winner of the competition is Paweł wąsek for the video film stone figures. the runner up is the work submitted by mańka dowling – the desintegration of an artist, mixed media. w. a. sobczyński Jury: chairperson – anna Godlewska, deputy director polish cultural institute; Jurors: prof. Jan wiktor sienkiewicz – University of torun, tor pettersen – tor pettersen & partners, wojciech antoni sobczynski – curator, Olga maczynska – saatchi Gallery

Paweł Wąsek Stone Figures


|21

nowy czas | listopad 2012

Agatha – As I am Sławomir Orwat

16 lipca 2011 w krypcie kościoła St. George the Martyr w Londynie podczas ARTerii „Nowego Czasu” zadałem Agacie Rozumek pytanie – jak się wkrótce okazało – prorocze: – Kiedy zamierzasz wydać swój pierwszy profesjonalny album z piękną okładką? Usłyszałem dpowiedź: – To jest, jak wszyscy wiemy, bardzo skomplikowane. Teraz jest ten moment, że nareszcie wiem, czego chcę i jaka jest moja muzyka… Agata chciała rozwinąć wizję swojego wymarzonego albumu, ale właśnie w tym momencie zapis rozmowy na dyktafonie urywa się. Urocza dziewczyna z Mazowsza została wtedy wywołana na scenę. A tymczasem nadszedł ten moment – właśnie nagrała swoją pierwszą płytę.

Krótko po ARTerii Agata wzięła udział w konkursie Make More Music, organizowanym przez Empik.com. – To było wielkie szaleństwo. Usłyszałam od przedstawicieli branży muzycznej w Polsce, że nieistotne, czy ten konkurs wygram czy nie, zostanę zaproszona do nagrania albumu – powiedziała mi wtedy Agata. – Wśród tysiąca nagrań od razu zauważyliśmy dziewczynę o fantastycznym głosie – mówił wówczas o mieszkającej w Londynie artystce Piotr Metz, dziennikarz muzyczny radiowej Trójki oraz juror konkursu Make More Music. Talent i pracowitość to niekiedy za mało, aby osiągnąć sukces. Czasem potrzeba jeszcze pierwiastka szczęścia. Agata dostała wszystkie te trzy dary na raz. As I am to bardzo osobisty album traktujący o życiowych wyborach i cenie, jaką płaci się za decyzje podejmowane wbrew sobie. Debiutancki krążek Agaty to podróż w głąb intymnych przeżyć targanej emocjami młodej dziewczyny, która próbuje odpowiedzieć na postawione przez siebie pytania dotyczące jej życia, pędzącego jak karuzela pełna różnych postaci. Otwierająca płytę piosenka Nothing Above Us, utrzymana w rytmie walca, przywołuje klimat Amelii Jean-Pierre Jeuneta, z niezapomnianą kreacją Audrey Tautou. Ukołysani ruchem karuzeli, pozwalamy porwać się Agacie w świat, w którym niczym w lustrze odbijają się jakże często losy nas

kultura

Rosną nam gwiazdy w Londynie. Jak tak dalej pójdzie, nie trzeba będzie sprowadzać artys tów z kraju. Agata Rozumek ma głos, talent, wrażliwość. Ma wszystko. I chociaż był to jej pier wszy recital, z pewnością trochę improwizowany, wydawało się, że scena jest jej naturalną przestrzenią. Była z publicznością i dla publiczności. Potrafiła zarazić słuchaczy w POSK-owej Jazz Cafe muzyką, poezją, swoją interpretacją. Znane utwory, z najwyższej półki, zabrzmiały inaczej. Agata pokazała, że jest w tych utworach to, czego do tej pory nie słyszeliśmy. Kto by pomyślał, że ta skromna, urocza Agata zaśpiewać może Niemena, przywołać klimat Piwnicy pod Baranami, połączyć jazz z poezją i rock&rollem.

Tak pisał o pierwszym recit alu Agaty Rozumek redaktor naczelny „Nowego Czasu” Grzegorz Małkiewicz w mini recenzji opublikowanej czter y lata temu, 5 g rudnia 2008 roku.

samych. I could sell your heart – śpiewa – and I could buy a car and I could drive a thousand miles to be whoever I like… Niejeden z nas natknął się na ludzi, którzy wybrali właśnie taki sposób na życie. Znajdą się pewnie i tacy, którzy odnajdą w tym tekście samego siebie. Czy zawróceniu z tej drogi przeszkodził egoizm, czy raczej wir wydarzeń zagłuszył skutecznie tłumione tęsknoty? O utracie złudzeń, będącej konsekwencją wcześniejszej naiwności, Agata śpiewa w promującej album roztańczonej kompozycji Because:„Kto wygra tę gorzką grę: ty ze swoim krystalicznym światem, czy ja głupia dziewczyna z dziecięcymi marzeniami i wciąż świeżym uśmiechem z wiązką nadziei… nadziei zawsze zbyt wysokich… Icynicznie dodaje: Możesz wziąć ode mnie to, co chcesz. Jestem wolna od opłat. Możesz umieścić mnie na półce z innymi lalkami tylko dlatego, że… jestem twoja. Czy ten sarkastyczny ton ma nas zniechęcić do poszukiwania trwałych związków, zwłaszcza że w jedynej polskojęzycznej balladzie umieszczonej na końcu albumu czara goryczy przelewa się: I znów myślę, czy w dobrą stronę idę gnana przez czas. O Boże! O mój Boże drogi, czy to nadal ja? Pomimo takich dylematów, płyta Agaty nie jest ani mroczna, ani patetyczna, ani tym bardziej nie doprowadzi nadwrażliwych słuchaczy do depresji. Agata na koniec swojej muzycznej spowiedzi zostawia nam sporą dawkę nadziei: Jeszcze przyjdą wieczory pachnące koszulą traw, gdzie dom będzie domem, a chwast urodzi kwiat. I znów ten sam film

Krystian Data z fotografią Agaty Rozumek oraz gitarzysta Maciek Pysz

w telewizorze, ta sama w krużganku ćma i nadzieja w sercu szalonym, co zwykle biło za dwa… Siłą tego krążka jest muzyczna różnorodność i wysmakowana aranżacja. Płyta nie ma żadnych słabych momentów, a odbiorca podczas słuchania poszczególnych piosenek nie jest w stanie przewidzieć klimatu kolejnej. Inspiracje, jak sądzę, przychodziły do Agaty z różnych stron. Począwszy od klimatycznej piosenki francuskiej (Nothing Above Us), poprzez melodyjne pastisze dancingowe (Oh Boy, Because) aż do ballady w stylu wczesnego Eltona Johna (Walking On), Leonarda Cohena (As I Am) czy Katy Melua (Before The Winter Comes). Można na tej płycie odnaleźć rytmy walca (Nothing Above Us, Dancing In the Rain) a cudowny klarnet w Before The Winter Comes to niewielki fragment szczegółowo dopracowanej aranżacji, który świadczy o pomyśle i mistrzowskim dopasowaniu instrumentów do klimatu poszczególnych kompozycji. Na koniec zostawiłem coś bardzo osobistego, coś co nie wypływa ściśle z tekstów tej płyty, a raczej z subiektywnych przemyśleń, które zapełniały mi głowę podczas jej słuchania. Dzięki temu albumowi zatęskniłem za epoką, kiedy nie można było posłużyć się komputerem, aby posłuchać muzyki, obejrzeć film, znaleźć przepis na potrawę lub zwyczajnie z kimś porozmawiać. Zatęskniłem za czasami, w których smaki były przypisane do miejsc, zapach stanowił o osobowości, a nie o zasobie portfela, a spojrzenia i muśnięcia dłoni były początkiem wielkich porywów serc. Dylemat: czy być kolejnym, z góry skazanym na przegraną Don Kichotem, czy złożyć broń, jak uczynił to jakiś czas temu Phil Collins słowami: Nie należę już do tego świata i nikt chyba nie będzie za mną tęsknił. Od dawna nie obcowałem z muzyką, przy której rozmarzyłem się tak bardzo. Dziękuję Agatko. Wracaj do nas i znów nam zaśpiewaj, tak, jak tylko Ty potrafisz. A tymczasem, Drodzy Czytelnicy, nie tylko ci, którzy znacie ją z występów w Jazz Cafe czy podczas ARTerii, koniecznie dajcie wciągnąć się w zaczarowany świat Aghaty. Jej niesamowita wrażliwość i charyzmatyczna osobowość przyciągają coraz szersze grono słuchaczy – czytamy w JazzSoulpl. Podszyte „słodkim” sarkazmem słowo oraz minimalistyczny dźwięk gitary służą jej do przekazu niebanalnej treści, która w intymnej sekundzie zamyślenia spływa na odbiorcę. Płyta As I am została nagrana w lipcu tego roku, w Preisner Studio w Niepołomicach pod Krakowem. Muzycy: Łukasz Laxy, Jarek Jerry Sadowski, Wojciech Czarkowski, Krystian Data, Krzysztof Buzow. Reżyserem dźwięku był Tadeusz Mieczkowski, który współpracował z Leszkiem Możdżerem, Anną Marią Jopek czy Patem Methenym.

8 sierpnia 2011 roku w studio Radia Diverse FM w Luton gościłem Kr ystiana Datę i Maćka Pysza, którzy w programie na żywo dzielili się wrażeniami z nowoczasowej ARTerii, podczas której nagrałem niedokończoną rozmowę z Agatą. Po audycji poprosiłem Maćka i Krystiana o pamiątkowe zdjęcie. Kr ystian trzyma w ręku zdjęcie Agaty, będące częścią jego ARTery jnej wystawy, które później podarował Zuzannie i mnie. Kilka dni później zdjęcie zawisło na naszej ścianie i jest tam po dziś dzień. Na obwolulcie debiutanckiego albumu Aghaty w gąszczu innych dedykacji i podziękowań, można przeczytać: Sław ku, Zu ziu, jak ja na Wa szej ścia nie, tak Wy w mo im ser cu – na za wsze.


22|

listopad 2012 | nowy czas

książki

Witold Gadowski – zakopiańczyk, absolwent psychologii Uniwersytetu Jagiellońskiego. Wieloletni dziennikarz śledczy, prasowy i telewizyjny. Laureat najpoważniejszych dziennikarskich nagród, m.in. Grand Press, dwukrotnie nagrody „Watergate", przyznawanej przez Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich dla najlepszych dziennikarzy śledczych. Twórca reportaży filmowych, które sam nazwał Tajną historią gospodarczą Polsk". Autor wywiadów z najsłynniejszymi terrorystami XX wieku.

Wieża Gadowskiego Witold Gadowski, z przyczyn oczywistych, zaznacza kilkukrotnie, że wszystko w jego Wieży komunistów to fikcja, zmyślenie i co najwyżej – zbieżność przypadkowa. Jednak już dedykacja nakazuje czytać książkę z kluczem, tak jak w swoim czasie Dolinę nicości. I całkiem sporo frajdy daje czytelnikowi natychmiastowe skojarzenie, kim jest na przykład taki pan Uchlanz (już za pana Uchlanza przyznaję Gadowskiemu swój prywatny order uśmiechu). Z innymi osobami, już może iść trudniej – ale tym więcej jednak zabawy. Ogólnie jednak Wieża komunistów specjalnie zabawna nie jest. Nie będę ukrywał, że pierwsze strony czytało mi się bardzo ciężko. Myślałem sobie, że cóż, autor tak bardzo chce napisać to, czego napisać inaczej nie ma możliwości, że średnio stara się ubrać swoja opowieść w bardziej literacką formę. Forma powieściowa sprowadzona do roli alibi, szytego dość grubymi nićmi. Ponieważ jednak sama treść cholernie wciągająca, a do tego wszyscy przecież wiedzą, o co chodzi – przymknąłem na to oko i czytałem dalej, pochłaniając kolejne rozdziały. Czy to ja się przyzwyczaiłem, czy Gadowski się rozkręcił, nie wiem, faktem jest jednak, że im dalej w książkę, tym mniej mi pewne niedoskonałości literackie przeszkadzały. Wieża komunistów, poza Doliną nicości .PL przypomniała mi o jeszcze jednej, kompletnie chyba zapomnianej książce Konfidenci Tadeusza Podwysockiego. Konfidenci napisani byli fatalnie, dialogi po prostu bolały, niemniej książka w roku 1990 opisywała rzeczy, które wówczas mogły szokować nawet największych oszołomów. Podwysocki pokazywał nową Polskę jako całkowicie sterowaną przez byłych esbeków, zarządzaną przez wczorajszych opozycyjnych moralistów, kierujących się nieskończoną chciwością i strachem przed esbecją. Tutaj mamy jakby dalszy ciąg tamtej opowieści, w którym obok głównego wątku Funduszu Budowy Gospodarki, mamy też historię kasjera lewicy z wyrokiem za morderstwo, obleśnego

nihilisty, i redaktora naczelnego do zadań specjalnych, wreszcie międzynarodowy handel bronią, a nawet niemieckiego zbrodniarza wojennego. Więcej nie piszę, żeby nie zdradzać wszystkiego. Głównym bohaterem jest w każdym razie dziennikarz, w dużym stopniu alter-ego autora, choć z posłowia wynika, że jednak w stopniu dla niego samego niewystarczającym. W jego historii odnajduję też echa wspomnień Wojciecha Sumlińskiego. Choć całość nie kreśli optymistycznego wizerunku III RP, to jednak pokazuje też, że nikt, nawet emerytowany generał z WSI, nie jest w stanie przewidzieć wszystkiego.

K. Karnkowski obserwator.com

Książkę będzie można kupić podczas spotkania z autorem, które odbędzie się w Londynie 1 i 2 grudnia. Szczegóły po numerem telefonu 07886857654 lub na stronie facebookowej: Wieża komunistów

Miraże poezji i obrazu Edyta Cousens

Zachęcający tytuł tomu poezji Szczęśliwe oczy można rozumieć wielorako. Choć jest to odniesienie do przekazu biblijnego kierującego na widzenie świata przez pryzmat wiary, w pracy Elżbiety Lewandowskiej „szczęśliwe oczy” znaczą więcej, przede wszystkim – podpatrywnie piękna barwnej planety i proces jego transformacji w poetycką kontemplację oraz w słowno-malarski dialog. Znaczą wrażliwość na naturę autora-obserwatora, jego spotkania z odcodziennionym samym sobą… Poetka zaprasza odbiorcę do zabawy w patrzenie na obraz przez własne doznania poetyckie albo – odwrotnie – wiersze o osobistym doświadczeniu otwiera na barwne możliwości widzenia obrazowego. W wierszu Malarz, dziękując Bogu, „że ludzie oczy mają”, próbuje dookreślać współtwórczą rolę artystymalarza: To ja jestem stwórcą widzę świat inaczej mogę go kształtować według swoich znaczeń Roli twórcy-malarza nie przecenia jednak. Gdy chce przekazać np. prawdę przekonań, uczuć, abstrakcji, medium artystyczne malarza wydaje się zawodzić. Obraz malarski ma bowiem „ramę” – nie tylko w sensie realnym, także jako rodzaj ograniczonego wyrażania. Elżbieta Lewandowska sięga zatem również po środki poetyckiego słowa. Doznanie potęgi słowa trwoży natomiast nieskończonością i metaforyczną złożonością ekspresji. W poezji Elżbiety Lewandowskiej, tkanej obrazowaniem malarskim, odnajdujemy jakby klucz do spełnienia się w obydwu dziedzinach artystycznych. Jest nim osobliwe katharsis – rozładowanie napięć artystycznych spuentowane w zamykającym tomik wierszu Szuflada pełna gwiazd: jak kometa poezja się zjawia czy wiersz maluję czy obraz piszę już nie wiem sama słowa kładę duktem pędzla a obrazy – rytmem i metaforą czary tajemne sprawia czas zbierałam wiersze mam szufladę pełną gwiazd Owo katharsis dzieje się pośród bogactwa złóż skojarzeniowych, wspomnieniowych; – powrotów do ojczystego Kraju i do cenionych dzieł kultury. Jest w wierszach Lewandowskiej nośne natchnienie, które pozwala odbiorcy ogladać sztukę w wymiarze indywidualnym i uniwersalnym. Zagłębiając się w wiersze zbioru Szczęśliwe oczy, wbrew pozorom sugerowanym przez tytuł, czytelnik nie znajdzie w tomiku utworów wyłącznie o tym, co piękne i szczęśliwe. W pierwszej części przez Okruchy luster prześwitują odczucia bolesne, z którymi boryka się każdy emigrant. To zwłaszcza nostalgiczna tęsknota za tym, co stracone lub co minęło. Pragnienie powrotu do utraconego choćby myślą, wspomnieniem, poezją, obrazem. Jawią się też trudne chwile z przeszłości i niemoc wobec nich, więc także niechęć do cofnięcia wskazówek zegara czasu. Bo też powrót do przeszłości, np. w wierszach Dzieciństwo i Zwykła niedziela, nie jest podróżą do wyidealizowanej ojczyzny. Naznaczony jest podświadomym lękiem bądź przeczuciem czyhającego zagrożenia utraty tego, co cenne i kochane. Nostalgia nabiera wyrazu ogólnie uniwersalnego w wierszach Byle do wiosny i Czas, w których poetka rozważa odeszłą młodość, przemijanie, stracone szanse, kruchość życia i nietrwałość miłości. Nawet malowane słowem sielankowe obrazy wspomnień z dzieciństwa, atmosfery świątecznej, pierwszych miłosnych uniesień, tak jak to jest w życiu, nie są pozbawione cienia zmagań, rozterek i wyborów. A jed-

nak porównując wiersze Lewandowskiej z zamieszczonymi w zbiorze ilustracjami jej obrazów: Las, Zima, Schody do nieba, Dolina radości, można zaobserwować, że cień ów zabarwiany jest bielą – czyli oczyszczeniem i nadzieją. Wydawałoby się, że życie na obczyźnie nie różni się bardzo od życia w rodzinnym kraju (autorka na stałe mieszka w Londynie). Na każdym kroku jest przecież coś zbieżnego: czy to w urzędowym formularzu, w kolorach nieba czy drzew, które przecież za granicą są takie same jak w Polsce. Emigracja – to jednak ludzki dramat, jak opowiadają o tym Okruchy luster – dramat fragmentacji, rozbitej tożsamości tych, którzy opuścili ojczyznę i czują, że to nowe życie jest tylko pokawałkowanym odbiciem prawdziwszego świata rodzinnego. Tęsknota, mimo zakotwiczenia w obcym kraju, dyktuje potrzebę zatrzymania czasu i rozeznania w nowych okolicznościach, ale nade wszystko rozprawienia się z własną przeszłością choćby poprzez oczyszczającą moc poezji. Cześć druga tomiku pod tytułem Pędzlem słowa zawiera poetyckie opowiadania o obrazach prześwietlone wyobraźnią autorki, która zaprasza do interpretacji i dialogu ze sztuką, do świata malowanego słowem, subtelnie i z żeńską wrażliwością. Poetka skupia się na tematyce obrazów Marca Chagalla, Zdzisława Beksińskiego, Vincentego Van Gogha, Olgi Boznańskiej, Charlesa A. Mengina, oraz na akcie malowania słowem. Dostrzega wspólne cechy słowa poetyckiego i plastycznego obrazu: artystyczna analiza, symbolizm przekazu, psychologiczna intensywność wysiłku twórczego. Akt zamyślenia nad sztuką staje się dziełem samym w sobie – jako: rytuał, medytacja, czasem ucieczka od rzeczywistości, jako mistyczne spotkanie między kosmosem a indywidualnością poety, ale także jego odbiorcy. Poezja i malarstwo Elżbiety Lewandowskiej są szansą na interesujace spotkanie ze sztuką. Przy całej złożoności problematyki tego zbioru wierszy, jest w nim zaskakująca prostota i wypływająca z niej mądrość. Szczęśliwe są oczy, które odnalazły spełnienie w sztuce. Szczęśliwe są oczy, które „widząc” więcej, potrafią dzielić się z innymi nadzieją. Elż bie ta Le wan dow ska, Szczę śli we oczy, Sto wa rzy sze nie Pi sa rzy Pol skich za Gra ni cą. Bi blio te ka „Eks pre sji”, nr 3, Lu blin: Nor ber ti num, 2012.


|23

nowy czas | listopad 2012

pytania obieżyświata

Co znaczą dwie łezki przy oku? Włodzimierz Fenrych

T

e do my wy glą da ją zu peł nie nor mal nie – mó wi ze zdu mie niem Trish. – A ich mieszkańcy ma ją sa mo cho dy, ży ją jak my. Pew nie ma ją nor mal ną pra cę. Na pół no cy jest ina czej, bie da nie wia ry god na, ludzie miesz ka ją w szo pach, al ko hol i nar ko ty ki są wszech obec ne, ro dzi ny znisz czo ne, ro dzi ce nie zaj mu ją się dzieć mi, bo są pi ja ni. Je dzie my przez re zer wat Od żi bwe jów Bat che wa na, po ło żo ny na skra ju mia sta Sault Ste Ma rie. Od żi bwe je, jed no z naj więk szych ple mion Ame ry ki, za wsze ży li w roz pro sze niu i dziś też nie ma ją jed ne go du że go re zer wa tu, tyl ko wie le ma lut kich, roz pro szo nych wo kół Wiel kich Je zior. Sault Ste Ma rie po ło żo ne jest nad prze smy kiem po mię dzy je zio ra mi, aku rat w cen trum re jo nu za miesz ka łe go przez Od żi bwe jów. Re zer wat Bat che wa na wy glą da wła ści wie jak część mia sta – do my ta kie jak wszę dzie, przy strzy żo ne rów no traw ni ki, sa mo cho dy na pod jaz dach. – Tu taj to wy glą da wy jąt ko wo po rząd nie. Re zer wa ty na pół no cy to są get ta, slum sy po ło żo ne w le sie – dodaje Trish. Ja dę do Bat che wa na na do rocz ny pow wow. Jest to pa ro dnio wa im pre za – trwa od piąt ku do nie dzie li wie czo ra. Trish mnie tam za wo zi i w nie dzie lę ma po mnie przy je chać. Po śród do mów z pod jaz da mi znaj du je my te re ny pow wow: plac oto czo ny la skiem, krąg tań ca, wo kół nie go ła wy, po środ ku za da sze nie dla bęb nów. Przy wjeź dzie roz sta wio ne ti pi, nad któ rym uno si się dym. Obok na pla sti ko wych krze słach sie dzi grup ka lu dzi. Star szy In dia nin o or lim no sie za ga du je: – Wjeż dżaj cie wjeż dżaj cie. Chce cie się roz bić? Nie ma spra wy, znajdź cie so bie miej sce gdzie kol wiek, gdzieś tam. Po tem przyjdź cie się do ti pi po mo dlić. Tu jest świę te ogni sko, a ja je stem straż ni kiem ognia. Mo że cie się mo dlić po swo je mu, ję zyk i wy zna nie nie ma ją zna cze nia. Gi cze Ma ni to wy słu cha każ dej mo dli twy. Tyl ko wrzuć cie do ognia szczyp tę ty to niu, któ ra za nie sie mo dli twę do nie ba. Roz bi jam swój na mio cik na pła skim te re nie pod la sem, Trish od jeż dża. Nie dłu go po tem od zy wa ją się bęb ny, za czy na ją wie czor ne tań ce. Mie szam się z tłu mem. Głów nym tan ce rzem jest ubra ny w tra dy cyj ne skó ry sma gły In dia nin, przy ką ci ku oka ma wy ta tu owa ne dwie łez ki na da ją ce mu nie co groź ne go wy glą du. Na po cząt ku jest ta niec we te ra nów, pro wa dzą go ci co słu ży li lub słu żą w ar miach. Tań czą, idąc rzę dem z fla ga mi w rę kach. Po obu stro nach te go rzę du tań czą głów na tan cer ka i głów ny tan cerz – ten z łez ka mi. Głów ną tan cer ką jest ko bie ta w śred nim wie ku w wy myśl nym ubio rze z dłu gi mi frędz la mi. Tań ce trwa ją do póź na, pra wie do pół no cy. Szko da, że nie ma Ma ry si, chcia ła by tu być. Ra no bu dzę się wcze śnie i idę na ce re mo nię po wi ta nia słoń ca. Od by wa się ona w tipi, gdzie pa li się świę te ogni sko. Jest tam kil ka osób, za pra sza ją że bym usiadł. Ce re mo nia od by wa się głów nie po an giel sku, ję zy kiem Od żi bwe jów dziś

ma ło kto mó wi. Głów ny straż nik ognia, męż czy zna w czap ce z dasz kiem i z wiel ką ła pą niedź wie dzia, wy ta tu owa ną na le wym ra mie niu, otwie ra ce re mo nię pie śnią śpie wa ną po od żi bwej sku, a na stęp nie po an giel sku wy ja śnia ele men ty ry tu ału. Jed na z ze bra nych ko biet bło go sła wi wo dę i tru skaw ki. Wo da jest z pla sti ko wej bu te lecz ki – każ dy do sta je ma lut ki ku be czek, a w nim odro bin kę wo dy do wy pi cia, każ dy też do sta je tru ska wecz kę do zje dze nia. Straż nik pło mie nia wy ja śnia: – Ro lą ko biet jest bło go sła wie nie wo dy i tru ska wek, bo wiem wo da jest sym bo lem wód pło do wych, a tru skaw ka (lub po ziom ka) to sym bol owo cu ży wo ta ko bie ce go. Bar dzo waż ne jest, by w ce re mo nii bra li udział przedstawiciele obu płci, dla rów no wa gi. Po tem po da wa ne jest z rąk do rąk mó wią ce pió ro – mó wić mo że tyl ko ten, kto je trzy ma. Straż nik pło mie nia wy ja śnia: – Każ dy po wi nien się przed sta wić oraz po wie dzieć coś, co mu szcze gól nie le ży na ser cu. Ktoś opo wia da o tym, jak ro bił no wy or li pro po rzec, któ ry bę dzie nie sio ny pod czas otwar cia pow wow. Pro po rzec sto ją cy pod ścia ną tipi istot nie jest im po nu ją cy. Ktoś mó wi o tym, jak „dro ga or ła” wy le czy ła go z al ko ho li zmu. Jed na z ko biet opo wia da o tym, jak śnił się jej duch z je zio ra i ona go za py ta ła dla cze go ni gdy nie po ka zu je swo jej twa rzy, on jej na to od po wie dział, że gdy by zo ba czy ła je go twarz, to pa dła by mar twa. W koń cu pió ro do cie ra do mnie. Co mam mó wić? Mó wię dwa zda nia o tym, co mi le ży na ser cu: że kil ka mie się cy te mu ode szła Ma ry sia, a wiem, że chcia ła by tu być. Jak zwy kle, kie dy o tym wspo mi nam, nie uda je mi się po wstrzy mać dwóch łe zek, któ re spły wają mi po po licz kach. Ale oni są wspa nia li. – Tu mo gą ci się łez ki to czyć po po licz kach – mó wią – ale ona i tak tu jest z na mi obec na. No tak, ca ła ta ce re mo nia to jest na wią za nie kon tak tu ze świa tem du cho wym. Po śred ni kiem jest ty to nio wy dym. Nie któ rzy ze bra ni ma ją przed so bą roz ło żo ne chust ki, a na nich kil ka przed mio tów, w tym gli nia ne faj ki z dłu gim cy bu chem. Straż nik pło mie nia mó wi o mo dli twie: – For mu łuj swo je proś by ja sno. Pa mię taj cie – je śli ktoś pro si o si łę, to go spo tka ją prze ciw no ści lo su i je śli wyj dzie z nich obron ną rę ką, to bę dzie sil ny. Do kład nie tak, jak z si łą fi zycz ną – aby ją mieć, trze ba cho dzić do si łow ni. Nie któ rzy wypowiadają gło śno o co by chcie li Stwór cę pro sić. Ktoś chciał by się mo dlić za tych, co sie dzą w wię zie niach, zwłasz cza za nar ko ty ki, aby prze szli we wnętrz ną prze mia nę. Póź niej mi ktoś wy ja śnia, że wpraw dzie na pow wow al ko hol jest za bro nio ny i pi ja ków tu nie zo ba czę, ale ge ne ral nie na te re nie re zer wa tu al ko hol i nar ko ty ki to du ży pro blem. Na koń cu jest ce re mo nia pa le nia faj ki. Ci któ rzy te faj ki ma ją, za pa la ją je, a na stęp nie ob cho dzą tipi i da ją po pa lić in nym – męż czyź ni tyl ko męż czy znom, ko bie ty tyl ko ko bie tom. Dym nie sie mo dli twy lu dzi do świa ta du chów. Obok mnie w tipi sie dzi In dia nin, któ ry za kła da na gło wę pió ro pusz kie dy ma coś do po -

Tancerz z łezkami przy oku

wie dze nia. Póź niej się do wia du ję, że jest to wódz re zer wa tu, ma na imię De an. Jest roz mow ny, po ce re mo nii chęt nie mi wy ja śnia, o co cho dzi. Mó wi, że pow wow to ra czej na po kaz, oni to pró bu ją po wią zać z tra dy cją du cho wą, ale sa me tań ce to ra czej wi do wi sko. To nie jest zła rzecz – mło dzi lu dzie uczą się tań ców, ro bią so bie te wy myśl ne stro je, wią że się z tym du ma, że się jest In dia ni nem, ale praw dzi we du cho we ce re mo nie od by wa ją się gdzie in dziej. Na przy kład ce re mo nia czte ro dnio we go po stu od by wa się na ska le Aga wa nad brze giem je zio ra Gór ne go. Do kład nie na szczy cie ska ły nad ty mi ma lo wi dła mi, któ re przy jeż dża ją oglą dać tu ry ści. Jest to ceremonia po szu ki wa nia wi zji i od by wa się dwa ra zy w ro ku, w paź dzier ni ku i w ma ju. Uczest ni cy przez czte ry dni nic nie je dzą i nie pi ją, na wet wo dy. Wszyst ko to od by wa się pod kie run kiem Rod neya, któ ry dziś jest straż ni kiem pło mie nia, czyli prze wod ni kiem du cho wym. Roz pa la ne jest też na czte ry dni świę te ogni sko. Ci, co gło du ją są w od osob nie niu, ale Rod ney co dzień spraw dza, jak się ma ją, a in ni przy świę tym ogni sku wspie ra ją ich du cho wo. Na przy kład wrzu ca ją do ognia je dze nie, że by du chy mia ły co jeść, al bo wle wa ją wo dę, że by mia ły co pić. Bo dym ze świę te go ogni ska jest po śred ni kiem mię dzy świa tem lu dzi i świa tem du chów.

Oko ło po łu dnia za czy na ją się tań ce. De an znów w pió ro pu szu, z no wym or lim pro por cem w dło ni (tym, co za tknię ty był pod ścia ną tipi) stoi na cze le ko ro wo du tan ce rzy. Rod ney sie dzi gdzieś w tłu mie, nie bie rze udzia łu w tań cach, trud no by się do my ślić, że od gry wa ja kąś istot ną ro lę w tym zgro ma dze niu. Bęb ny za czy na ją bić, wiel kie wej ście jest za wsze im po nu ją ce. Na cze le po cho du De an z or lim pro por cem, za nim we te ra ni z pro por ca mi i fla ga mi, da lej ca ły ko lo ro wy ko ro wód tan ce rzy. Po kil ku tań cach idę do swo je go na mio tu. Oka zu je się, że wo kół nie go są cia sno za par ko wa ne sa mo cho dy, je den na wet tak bli sko, że zde rzak do ty ka mo jej lin ki. Obok stoi ten tan cerz z łez ka mi wy ta tu owa ny mi przy oku. Roz ma wiam z nim, ma na imię Jim. W pew nym mo men cie pod cho dzi do nas in ny In dia nin, któ r y rów nież ma wy ta tu owa ne dwie łez ki przy oku. Py tam co one zna czą. Jim od po wia da: – To dla te go, że kie dy by łem ma ły, bar dzo pła ka łem. Ro dzi ce się mną nie zaj mo wa li, bo by li al ko ho li ka mi, za adop to wa ła mnie bab cia, któ ra też nad tym pła ka ła. Kie dy w koń cu prze sta łem pła kać, bab cia wy ta tu owa ła mi dwie łez ki, jed ną na pa miąt kę te go, że ja pła ka łem, dru gą – że ona pła ka ła. – No tak, a łez ki te go dru gie go go ścia? – Je mu przy da rzy ło się do kład nie to sa mo.


24|

listopad 2012 | nowy czas

drugibrzeg

Krzysztof Muszkowski 1919-2012

Autorzy przemijają, pozostają dzieła. Bywa tak, że niektórzy odkrywani są stosunkowo późno, o innych zapewne nigdy nie usłyszymy. By czas nie zatarł śladów twórczości, warto wspominać, opisywać i dzielić się refleksją związaną z polskimi autorami tworzącymi poza granicami kraju. Ich pisarstwo wyróżnia tematyka, styl narracji, a co najciekawsze – archaiczne formy językowe, jakby zastygłe w minionej epoce. 4 lipca pożegnaliśmy w Londynie emigracyjnego pisarza, pilota, prawnika Krzysztofa Muszkowskiego. Autor należał do pokolenia, które zmuszone było stawiać czoło zagrożeniom związanym z dramatycznymi wyzwaniami II wojny światowej. Był pisarzem, historykiem, dziennikarzem, prawnikiem. Przez ponad 50 lat publikował felietony w prasie polskiej w Londynie. Urodził się 18 września 1919 roku w Warszawie. Był uczniem znanego Gimnazjum Pań-

stwowego im. Adama Mickiewicza; wśród absolwentów znajdowali się między innymi: Ryszard ś Matuszewski, Jan Lechoń, Jan Kott, Władysław Broniewski, Jan Nowak-Jeziorański, Lesław Bartelski. W latach trzydziestych, w okresie studenckim, należał do Związku Młodzieży Demokratycznej i współpracował z pismem “Orka na Ugorze”. Brał udział w kampanii wrześniowej, był członkiem Związku Walki Zbrojnej (później Armii Krajowej) w Wilnie. Wykształcenie zdobywał w Warszawie, Antwrepii oraz w uniwersytecie w Grenoble – naukę przerwał wybuch wojny. Brał udział w kampanii wrześniowej 1939 roku. W 1941 roku został aresztowany przez NKWD, a następnie uwięziony. Dołączył do Armii Genrała Andersa, a w 1943 roku znalazł się w Anglii, gdzie przeszedł szkolenia i uzyskał kwalifikacje nawigatora. Uczestniczył w opracjach lotniczych Dywizjonu 300 jako członek za-

p prostować nieścisło-

Józef Pieniążek 1923-2012

11 lipca w kościele parafialnym pw. Chrystusa Króla w londyńskim Balham pożegnano Józefa B. Pieniążka – inżyniera, kresowianina, kadeta, kolegę, przyjaciela, mecenasa kultury. Wyrwany z rodzinnych Kresów, został zimą 1940 roku deportowany wraz z najbliższymi w głąb Rosji. Doświadczył trudnych trudnych warunków, ciężkiej pracy, głodu, przeszedł liczne choroby i przeżył śmierć bliskich. To naprawdę wiele jak na psychikę młodego chłopca, pełnego energii i dużych zdolności. Zapaliło się jednak zielone światło na tej Nieludzkiej Ziemi, zarówno jemu jak i tysiącom deportowanych Polaków, choć do zakończenia II wojny światowej wciąż było daleko. Dzięki amnestii mogli z Armią gen. Andersa wyjść z sowieckiego piekła. Józef Pieniążek miał to szczęście, że trafił do 6. Pułku Pancernego Dzieci Lwowskich w Uzbekistanie, gdzie grał w orkiestrze. Potem dostał się do Junackiej Szkoły Kadetów „Barbara” w Palestynie, mimo że jego rodzina w tym czasie przebywała już w polskim obozie w Tanzanii; z honorem nosił wtedy mundur żołnierski. W wolnym czasie od zajęć mógł zaś zwiedzać miejsca uświęcone przez samego Chrystusa. Była to prawdziwa szkoła kształcenia charakterów, zdobywania wiedzy, wchodzenia w dorosłe życie. Układ polityczny po wojnie sprawił, że zamiast wrócić na rodzinne Kresy, osiedlił się – jak tysiące polskich uchodźców – na Wyspach Brytyjskich w 1947

łogi samolotów Lancaster. Lotnictwo bombowe, do których należał Dywizjon 300, należało do najtrudniejszych i poniosło niezwykle wysokie straty. Powojenne lata to dla Krzysztofa Muszkowskiego okres budowania życia rodzinnego i zawodowego. Pierwszą pracę podjął w londyńskich „Wiadomościach”, gdzie pełnił funkcję sekretarza redakcji. Związany był z „Głosem Ameryki” oraz Polską Sekcją BBC. Publikował w prasie polonijnej, m.in. cykliczne felietony Spod londyńskiego parasola – w „Dzienniku Polskim” w Londynie. Przez wiele lat pracował w londyńskim City i należał do grona Polaków przybyłych po wojnie do Wielkiej Brytanii, którzy zdobyli tu znaczącą pozycję zawodową. Był spadkobiercą polskiej tradycji intelektualnej. Jego ojciec, Jan Muszkowski (18821953), należał przed wojną do polskiej elity intelektualnej, prowadził wykłady z zakresu bibliotekoznawstwa w przedwojennej Wolnej Wszechnicy Polskiej w Warszawie. Stworzył polską bibliografię narodową, która niestety spłonęła w Warszawie. Po wojnie był jednym z założycieli Wydziału Bibliotekoznawstwa na Uniwersytecie Łódzkim. Do klasyki zalicza się obszerną pracę autora Życie książki, traktującą o trudnym procesie powstawania dzieł, ich rozpowszechniania oraz czytelnictwa. Losy syna i ojca rozłączyła II wojna światowa. Oto co na ten temat pisze Janusz Dunin w artykule Muszkowski & Son opublikowanym w Nowych Książkach (str. 76-77) w 1997 roku: „Kiedy w 1953 roku obchodziliśmy pięćdziesięciolecie powstania studiów na Uniwersytecie Łódzkim, znów powróciła myśl o prof. Muszkowskim. W tym czasie nadeszła wiadomosć, że żyje jego syn, a nawet odwiedził Kraków. ( ...) W liście z Londynu jest informacja, że kiedy Profesora w roku 1949 wypuszczono na zjazd IFLA do Bazylei, tam się spotkali. Trzeba pamiętać, iż były to czasy narastającego w Polsce zagrożenia. Rodzina za granicą,

roku. Egzamin maturalny uzyskał w 1949 tańcami bez pobierania roku przyspieszow The Joseph Conrad Secondary Schonej lekcji. ol w Haydon Park, w hrabstwie Dorset, który – Zabawa jest przednia, dał mu wstęp na studia inżynierskie w lons dyńskiej Brixton School of Building (19501953). Po uzyskaniu dyplomu inżyniera budownictwa rozpoczął pracę zawodową, zdobywając niezbędne stopnie do jej wykonywania. ale nie zazdroszczenia, los związał ukrywam,Swój że każda po- z Londynem. Pracował najpierw w firmie moc finansowa, jaka Ove Arup, będąc odpowiem.in. za projekt budowlany Sydney jest dzialny tu ofiarowana Operaczy House, później założył własną firmę matkom przyEngineers’ Co-Partnership LimiszłymConsulting matkom, który(1960), z filiami mi ted opiekuje się w Bolton w Anglii oraz w Nigerii. Wykonywał wiele projektów budowArchidiecezja Gnieźnieńlanych terenie Londynu, Anglii i wielu kraska jest bardzo milenawidziajach Afryki. Warto tu zaznaczyć, że w Lagos na.W tej chwili w Domu współbudowniczym miejscowego szpitala. Samotnejbył matki mieszka Hasło, które ciągle go pokrzepiało, to Wergiczternaście pensjonariuluszowe Labor szek, mogłoby ich byćomnia vincit improbus, czyli praca więcej,wytrwała ale brakuje namwszystko przemoże. Osiągnął istotnie liczne sukcesy zawodowe w swojej pieniędzy na odremontodziedzinie. Był także wykładowcą akademicwanie pokoi. Dzięki dzisiejkim i członkiem szemu wieczorowi będęm.in. The Institution of Structural Engineers, The Association for mógł wrócić do Gniezna z Consultancy and Engineering, The Charted red Institute of Arbitrators. Z wychowankami Haydon Park założył

zwłaszcza zaangażowana w działania emigracyjne, stanowiła niebezpieczeństwo.”

REFORMATOR Pana Krzysztofa poznałam podczas zebrań Zarządu Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie; był wówczas wiceprezesem, a po śmierci profesora Mieczysława Paszkiewicza pełnił obowiązki prezesa Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie. Apelował o zachowanie porządku w dokumentacji oraz klarowną i konsekwentną politykę finansową Związku. Często dowcipnie przywoływał do porządku rozognionych dyskutantów: – To nie uniwersytet, tu trzeba myśleć. Gdy został prezesem, okazało się, że za fasadą formalisty kryje się twórcza osobowość, człowiek obdarzony zrozumieniem i wyczuciem społecznym. Rozpoczął swą działalność od zweryfikowania dotychczasowej działalności Związku i poważnej jego reformy. Uważał, że wraz ze zmieniającą się sytuacją polityczną w Polsce i jej zbliżającym się członkostwem w Unii Europejskiej, a był to rok 2004, potrzeba wprowadzić poważne, statutowe zmiany. Wraz z piszącą te słowa opracował projekty reform. Krzysztof Muszkowski postulował: (...) Ta historyczna, oryginalna racja bytu Zwiazku właściwie przestała istnieć. Wydaje się, że zaistniała potrzeba poważnego spojrzenia w przyszłosć, by zabezpieczyć istnienie obecnego Związku, rozszerzyć jego ramy i zwiększyć liczbę członków. Przy jednoczesnym uaktywnieniu jego działalnosci na terenie miedzynarodowym.(...). Kolejną, jakże symboliczną propozycją prezesa Muszkowskiego była zmiana nazwy organizacji na Związek Pisarzy Polskich za Granicą. Motywował ją tym, że sześćdziesiąt lat temu okoliczności, w których Związek rozpoczął działalność, sugerowały w nazwie słowo „obczyzna”. Odnosiło się ono wówczas do sytuacji politycznej powojennej emigracji polskiej; nowe ojczyzny, w których się znaleźli, pisarze traktowali z życzliwością, jednak ich serca pozostały daleko. Dlatego

The Society of Joseph Conrad Secondary School. Organizując spotkania koleżeńskie od lat 60. w różnych miejscach, zapraszał absolwentów, ich rodziny, nauczycieli. Podtrzymywanie kontaktów koleżeńskich było jego wielką troską. Dał się poznać jako dobry organizator i kolega, na którego zawsze można było liczyć. Miał wiele do zaoferowania przy swoim temperamencie i zdolnościach. Nawiązywał poza tym łatwo kontakty z ludźmi. Można powiedzieć, że z życia czerpał pełną parą. Świadczą o tym, m.in. regularne wyjazdy na narty czy liczne podróże zagraniczne; uczestniczył też w wielu polskich i brytyjskich wydarzeniach kulturalnych, które często wspierał finansowo. Dodajmy tu, że z rodzinnego domu na Kresach wyniósł zamiłowanie do muzyki, gdyż jego ojciec Józef prowadził własną orkiestrę. Jak często podkreślał: musiałem wybrać zawód, który da mi chleb, ponieważ rzeczywistość po wojnie nie oszczędzała nikogo na Wyspach. Odszedł 28 czerwca 2012 roku w St George’s Hospital w Londynie, w wieku 83 lat.

Wojciech Mierzejewski PS. Przez wielu określany był najlepszym tancerzem emigracji niepodległościowej.


|25 nowy czas | listopad 2012

czas przeszły teraźniejszy

też określenie „obczyzna” – kraj ucieczki, wyobcowania, miejsce tęsknoty za utraconym domem rodzinnym i ojczyzną, przez wiele lat dobrze oddawało uczucia członków Związku. Zarząd przyjął argumentację, nazwa Związku uległa zmianie. Postulaty reform nie zostały jednak przyjęte. Krzysztof Muszkowski wystąpił ze Związku w 2004 roku. Podczas kolejnego walnego zebrania ZPPnO, już bez udziału Krzysztofa Muszkowskiego, powrócono do starej nazwy Związku. W 2009 roku został uhonorowany Nagrodą Literacką ZPPnO, którą zdążył odebrać osobiście.

MISTRZ ANEGDOTY Wyżej zaznaczony rys zaangażowania w sprawy emigracyjne Muszkowskiego, to tylko fragmnet złożonej sylwetki. Drugie spotkanie – z pisarzem – ma już inny charakter, to spotkanie z autorem, myślicielem, przedwojennego chowu intelektualistą. Spoza maski zorganizowanego prawnika wyłonił się inny obraz: niespokojnego twórcy, umiejącego zainteresować czytelników barwnymi lierackimi anegdotami, obdarzonego wyostrzonym zmysłem obserwacji, poczuciem humoru. Jego pierwsza książka, Inter Alia, ukazała się drukiem w 1990 roku w Londynie, nakładem Oficyny Poetów i Malarzy. W tym samym roku, w Paryżu Edition Du Dialogue publikuje Czas wielkich zmian – rozmowy z Edwardem Raczyńskim. W 1993 wychodzi Intra Muros, w 1997 Notatki londyńskie wydaje Biblioteka Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, a w 2002 roku ukazuje się Parasol angielski oraz Spod angielskiego parasola, w Archiwum Emigracji (Toruń: 2006)*. Krzysztof Muszkowski zajmował się też tłumaczeniami i był autorem wielu prac zbiorowych poświęconych środowisku emigracyjnemu. Autor otwiera z rozmachem, odwagą i dowcipem przestrzenie pamięci oraz uczuć. Dystansuje się od jarmarcznych wrzaw, nie jest jednak milczącym, biernym odbiorcą. Opisywany świat stara się nazwać językiem afirmujacym życie. Używając ostrego szpica swego londyńskiego parasola, z konsekwencją i wyczuciem zarazem dotyka najbardziej bolesnych spraw związanych z życiem na emigracji. Krytycznie, z rozwagą ocenia swych współziomków, nie roztkliwia się ani nad sobą, ani też nad nimi. Jego książki są jak kołysanki, usypiają, lecz nie nudzą. Ubrane w formę krótkich bajek, przypowieści zakończonych puentą. Występują w nich postaci znane, szanowane, pisarz przytacza autentyczne wydarzenia historyczne, z pieczołowitością oddaje ich charakter, atmosferę: zapach kwiatów, opis pór roku. Bliskie mu są horacjańskie idee życia, w zgodzie ze sobą i otaczającym światem, w harmonii, zadumie i – co najważniejsze – w ciągłym poszukiwaniu dystansu wobec własnych słabości. W felietonach Muszkowskiego można odczytać wyraźnie credo mówiące, iż posiadamy szereg wad i zalet, jednak spoczywa na nas odpowiedzialność bycia razem, wspólnego tworzenia i dbałości o to, co pozostawiły poprzednie pokolenia. Twórczość obfituje w opisy zdarzeń i ludzi, którzy z dzisiejszej perspektywy należą do grona najwybitniejszych postaci kultury polskiej XX wieku. Przywołajmy w tym miejscu fragment Spaceru ze zbioru Parasol angielski, w którym autor opisuje spotkanie z Czesławem Miłoszem w Wilnie 1940 roku: „Kto pierwszy na zawsze spocznie na Rossie?(...). Rzucił niespodziewane pytanie jak zwykle pesymistyczny Światopełk Karpiński (...). Czesław Miłosz tubalnym głosem powiedział coś w rodzaju >>Nie urzekaj, bo się tam wszyscy możemy znaleźć. Albo na Rossie, jak dobrze pójdzie, albo gdzie indziej, jesli pójdzie gorzej<<. >> Byle nie bolało przedtem<<, dorzucił śpiewnie dowcipny jak zwykle Ryszard Kiersnowski (...). Może tylko Światopełk Karpiński w swojej poetyckiej wizji widział siebie nie tymczasowo, ale na stałe w wileńskiej ziemi. Niedługo po tym naszym wspólnym spacerze w maju 1940 roku, zmarł nagle samotnie po ataku serca.” * Doświadczenia i przeżycia Muszkowskiego ożywały na kartkach w londyńskim zaciszu. Był dżentelmenem przemierzającym ulice Londynu ze swym literackim parasolem. Chronił, zbierał, opisywał londyńskie, wileńskie, warszawskie legendy, przypowieści i anegdoty – zarówno o tych sławnych, wielkich, jak i o tych nieznanych, niewidocznych. Wyróżniał się na tle twórców i działaczy londyńskiego środowiska literackiego otwartością na sprawy Polski, chęcią przekazania pałeczki następnym pokoleniom oraz autentycznym, bezinteresownym zaangżowaniem w sprawy społeczne. Niegdyś żołnierz elitarnej formacji, posiadał wszechstronną wiedzę, znajomość obyczaju, wyczucie literackie. Godna uwagi jest lekkość, z jaką posługiwał się wypowiedzią literacką. Jego język może wydawać się czasem archaiczny, niedzisiejszy, zapomniany. Ale ta przedwojenna polszczyzna to kolejny atut. Twórca przyznawał, że gdy spotykał młodych Polaków w Londynie, nie zawsze rozumiał współczesną mowę ojców. Z drugiej strony krytykował tych, którzy z niesmakiem odnoszą się do zjawiska nieciągłości językowej. Na początku spójrzmy na siebie: czy my wszyscy władamy ojczystą mową poprawnie? Nie ma stałych wzorców – zauważał. * Krzysztof Muszkowski starał się z odwagą i pogodą ducha podążać według ustalonych, trochę zapomnianych w dzisiejszym szybkim świecie zasad: szlachetności, niesienia pomocy, bezinteresownosci, zaangażowania w sprawy Kraju i polskiej literatury. Londyński świat literacki stracił w tym roku ważną postać, legendę.

Anna Maria Mickiewicz *) Przytoczone zostały tylko wybrane tytuły książek K. Muszkowskiego

Hampstead Cemetery w Londynie

Zatopieni w ciszy pisarze Listopadowe dni skłaniają do refleksji. Oddaleni, staramy się być blisko myślami z tymi, którzy odeszli. Nie zapominajmy o miejscach spoczynku polskich twórców. By czas nie zatarł literackich śladów, warto wspominać, opisywać i dzielić się refleksją związaną z polskimi autorami, tworzącymi poza granicami kraju. Również i w tym roku, w jesienne dni zadumy zachęcam do odwiedzenia Hampstead Cemetery w Londynie. Wśród gęstych zarośli odnajdujemy porośnięte mchem, poszarzałe nagrobki polskich poetów, publicystów, organizatorów powojennego życia literackiego na obczyźnie. Zabytkowy cmentarz usytuowany jest w zachodniej dzielnicy Londynu, na pięknym widokowym wzgórzu; zza jesiennych mgieł, na horyzoncie, wyłania się centrum miasta. Nie jest to przypadek, że wybrano właśnie ten cmentarz. Wielu pisarzy, po wojnie, zamieszkiwało w Domu Literata przy Finchley Road. Ten zarośniety dzikimi różami i krzewami zakątek nazwany został przez londyńczyków Polish Poets' Corner. Znajdują się tu mogiły: Teodozji Lisiewicz, Zygmunta Tempki Nowakowskiego, Adama Pragiera, Tadeusza Sułkowskiego, Antoniego Bormana, Krystyny Herling-Grudzińskiej, Stefanii Zahorskiej, a także tablica nad dawnym grobem Kazimierza Wierzyńskiego, którego ciało zostało przeniesione do Polski w 1978 roku. Nagrobki wymagają renowacji, oczyszczenia i dokładnego opisania, by stanowiły o naszej kulturze, spuściźnie i by zachować ciągłość i pamięć literacką.

Anna Maria Mickiewicz

Nagrobek Zygmunta Tempki Nowakowskiego

Pamięć  o zmarłych O pamięć o polskich grobach rozsianych na Wyspach Brytyjskich dba kilka polskich organizacji, między innymi Poland Street, Polska Misja Katolicka, harcerze. Wśród nich jest też Polish Heritage Society. Hanka RolaJanuszewska, działająca w tej organizacji, dbającej o naszą spuściznę na Wyspach, zaszczepiła piękną tradycję palenia lampek na grobach urodzonym na Wyspach swoim dzieciom i wnukom. Sama też jest drugim pokoleniem Polaków – jej dziadek, lwowiak, był naczelnym lekarzem wojskowym i przybył na Wyspy wraz z wojskiem. Po wojnie założył praktykę lekarską w West Kensington. Hanka jako mała dziewczynka zaczęła z babcią i mamą odwiedzać groby znajomych emigrantów, często osób samotnych, bez rodziny czy bliskich tu na Wyspach. Kiedyś głównym cmentarzem Polaków był Brompton Cemetery leżący w obrębie tzw. Polish Corridor, jak Anglicy nazywali okolice Kensington i Earls Court. Wtedy polskie msze święte odbywały się w Brompton Oratory. Jej wnuki nauczyły się rozpoznawać polskie groby szukając na nagrobkach napisu Ś†P. Czteroletni Alexander był bardzo dumny, gdy poznał polski grób, bo na płycie grobowca był polski orzeł na grobowcu. Teraz to już jest pięć generacji w rodzinie Hanki, które odwiedzają polskie groby. – Straciliśmy Polskę – powtarzała moja mama – ale nie straciliśmy naszych tradycji. Te tradycje są do dziś podtrzymywane w naszej rodzinie.

W tym roku członkowie zarządu Polish Heritage Society zapalili znicze na cmentarzach Putney Vale, North Sheen, Brompton, South Ealing, Gunnesbury, Kensel Green, Chislehurst oraz na cmentarzach na północy Anglii.

Teresa Bazarnik

Hanka Januszewska, jej córka Isabella Januszewska-Harding oraz wnukowie: Sofia (6 lat) i Alexander (4 lata)


26|

listopad 2012 | nowy czas

co się dzieje kino

The Master

Frankenweenie Młody, zafascynowany nauką Victor nie ma zbyt wielu przyjaciół. Oprócz jednego, czworonogiego. Na psa Sparky’ego można liczyć! Niestety, pewnego dnia ginie on pod kołami samochodu. Chłopak jest niepocieszony. – Nie chcę, żeby żył w moim sercu, chcę, żeby był przy mnie – mówi zmartwionym rodzicom. I próbuje znaleźć sposób, by przywrócić Sparky’ego do życia. A ponieważ to film Burtona, to bardzo szybko sztuka się udaje. Oczywiście to dopiero początek problemów: zarówno małych, jak i dużych. Do tych pierwszych zaliczyć można odpadający ciągle ogon (na szczęście przyszywa się go bardzo szybko!). Do większych: gigantycznego stwora, który wkrótce zaczyna terroryzować miasteczko. A zakończenie? Prawdopodobnie inne, niż się spodziewacie.

Czy to najlepszy film roku? – pyta Time Out. Z pewnością jeden z najbardziej oczekiwanych (przynajmniej pośród miłośników kina ambitniejszego). Paul Thomas Anderson, którego pamiętamy z There Will Be Blood i Brooklyn Nights powraca po kilku latach milczenia z historią człowieka, który dostał się w szpony manipulatorskiej, parareligijnej sekty (skojarzenia ze scjentologami są nieprzypadkowe). Recenzje znakomite, podobnie. Dotyczą też aktora odgrywającego główną rolę: Philipa Seymour Hoffmana. Ealing: Light & Dark Przegląd poświęcony filmom z Ealing Studios w zachodnim Londynie ma pokazać widzom, że nie wszystkie dzieła z tej stajni są sentymentalną podróżą w świat beztroskiej fantazji, która osłodzić miała Brytyjczykom ciężkie lata tuż

po II wojnie światowej. Dark Ealing zabiera nas w ciemne zaułki Londynu, które bardzo zaczynają przypominać uliczki Chicago. Miejsce brzuchatych poczciwców z „Paszportu do Pimlico” zajmują gansterzy i twardzi, nieraz cyniczni faceci. Z kina mamy wyjść zapoznawszy się z poważniejszym, mroczniejszym nurtem Ealingowej kinematografii. Skojarzenia z amerykańskim filmem noir z tego okresu nieprzypadkowe.

leżnych barów i dziwacznych sklepików, mieszkają tu studenci i młodzi artyści. Ale dzielnica ma też inną twarz: przesłaniające widok, ciągnące się w nieskończoność blokowiska z biedą, gangami i brakiem perspektyw. To tutaj rozgrywa się akcja filmu Mój brat diabeł Sally El Hosaini. Jest to jeden z najbardziej chwalonych obrazów zakończonego niedawno London Film Festival. – To bardzo maczystowski świat, ale jeśli zajrzymy pod powłokę, ci ludzie są tacy sami jak inni. Troszczą się o pracę, boją się, że się nie zakochają, obawiają się śmireci – mówił po pokazie festiwalomy odtwórca głównej roli, James Floyd.

atlesów, od lat jest częścią sceny world music. Ma na swoim koncie występy z takimi artystami jak Peter Gabriel czy Sting. Jak na razie wydała siedem albumów studyjnych. Na koncercie w Barbicanie do znaku rozpoznawczego Anoushki – czyli sitaru – dojdzie brzmienie bluesowe: wszystko dzięki obecności grupy Tinariwen. Piątek, 23 listopada, godz.20.30 Barbican Centre, Silk St, EC2Y 8DS

My Brother, Devil Hackney, dzielnica na wschodzie Londynu. Są tu zakątki pełne nieza-

Monika Lidke

koncerty DO RYCERZY, DO SZLACHTY, DOO MIESZCZAN

HE Y TRASA

2012

Black Keys Trochę staromodnego, hardrocka silnie osadzonego w bluesie: duet Black Keys święci w ostatnich latach wielkie triumfy wśród fanów niezale nego grania. Dan Aurebach i Patrick Carney uzupełniają mieszankę wybuchową o elementy soulu, a nawet rapu. Efekt? Piorunujący! Piątek, 12 grudnia, godz. 19.00 Hala O2, Penisula Square SE10 0DX

Marylin Manson i Rob Zombie Bezkompromisowe, cię kie brzmienia industrialnego metalu zabrzmią pod koniec miesiąca na Penisula Square. Manson szczyt popularności osiągnął w połowie lat dziewięćdziesiatych który ekscentrycznemu wizerunkowi i wsparciau ze strony nieocenionych „obrońców moralności”, którzy zapewnili wokaliście darmową promocję. Do dziś Manson utrzymuje jednak wierne grono fanów. Koncert w hali O2 będzie o tyle ciekawy, e tym razem Amerykanin dostanie wsparcie od kolejnej postaci ywcem wyjętej z horrorów: Roba Zombie!

DOSTĘP

NA

P ŁY T A

N O WA

pada

od 6 listo

25.11.2012 Londyn, Scala 275 Pentonville Pentonville Road, King’s Cross, Crross, London Lon ndon N1 9NL 9 Bilety: 21 21 £ w przedsprzedaży, przedsprrzedaży, 25 £ w dniu koncertu u | Sprzedaż: www.ticketweb.co.uk w www .ticketweb.co.uk Doors: 6.30 PM, start: startt: 8.00 PM | Limit Lim mit wieku od 18 8 lat ORGANIZATOR: ORGANIZA ATOR: Bil tty można Bilet ż zamawiać i ć na www.heyconcert.com www.h h heyconcert.com t m Bilety zamawiać

www.hey.pl www.hey.pl | www.heyconcert.pl www.h heyconcert.pl | www.buch.co.uk www.buch.co.uk co.uk

Poniedziałek 26 listopada, godz. 20.00 Hala O2, Penisula Square, SE10 0DX

Christmas Cantabile Coś dla tych, którzy ju nie mogą doczekać się świąt Bo ego Narodzenia. Grupa acapella Cantabile zaśpiewa piosenki z całej swej kariey, ale skupi się przede wszystkim na tych, które wprowadzić nas mają w nastrój świąteczny. Sobota, 1 grudnia, godz. 20.30 Royal Albert Hall Kensington Gore, SW7 2AP

Anushka Shankar Podczas koncertu Anoushki dźwięki z Zachodu spotkają się z muzyką Wschodu. Córka filozofa i muzyka, człowieka, który zainspirował Be-

Popularna na londyńskiej scenie polska wokalistka wystąpi tym razem w otoczeniu sztuki z najwy szej półki. Co piątek National Gallery na Trafalgar Square otiwera swoje odwoje dłu ej tak, by londyńczycy i przyjezdni wejść mogli w weekend kulturalnie. Oglądaniu obrazów zawsze towarzyszy muzyka - tym razem będzie to muzyka Moniki.Zaprezentuje nam połączenie jazzu i folku, w których usłyszeć mo na zarówno akcenty polskie, jak i francuskie. W sercu National Gallery popłyną dźwięki z jej drugiego ju albumu. Piątek, 23 listopada, godz. 18.30 National Gallery, Trafalgar Square, WC2N 5DN

teatry The River W tym sezonie o The River mówi się jako o jednym z najciekawszych spektakli, jakie ma do zaoferowania londyńska scena teatralna. Pomysł reżysera – Jeza Butterwortha – jest taki, by opowiedzieć nam swoją historię w jak najbardziej kameralnej atmosferze. Dlatego biletów nie można rezerwować. Trzeba je sobie „wystać” w dniu wystawienia spektaklu. Na widowni mieści się tylko 85 osób. A przecież nazwisko Butterwortha gwarantuje wielkie zainteresowanie. To on stworzył obsypane znakomitymi recenzjami Jerusalem. Szczęśliwcy, którym uda się dostać na widownię, zabrani zostaną do odizolowanej od świata chaty stojacej na skraju klifu. Odwiedza ją mężczyzna (grany przez znanego choćby z doskonałego serialu The Hour Dominca Westa) ze swoją nową dziewczyną. W pewnym momencie oboje wychodzą po to tylko, by zgubić się w ciemnościach i powrócić osobno. Tylko że dziewczyna zachowuje się dziwacznie – wydaje się, że na zewnątrz zdarzyło się coś, co ją odmieniło. A może to ktoś zupełnie inny? Pytanie, czy jej chłopak rozwiąże tajemnicę. Bo na


|27

nowy czas | listopad 2012

co się dzieje razie – w przeciwieństwie do publiczności – niczego nie przeczuwa... Royal Court Theatre Sloane Square, SW1W 8AS

My name is Khadija Shamser Shinha zabiera nas do „złego” zakątka miasta – a dokładniej do Hackney na wschodzie Londynu. Poznajemy Khadiję – siedemnsastoletnią emigrantkę z Afganistanu. Khadija ma problem. Jeśli w jej życiu nic się nie zmieni, za rok straci prawo pobytu na Wyspach. Próbuje znaleźć jakieś rozwiązanie, ale aparat urzędniczy pozostaje głuchy na jej prośby. A przecież dziewczyna zmagać się musi z szeregiem bardziej przyziemnych, choć nie trywialnych problemów: dość powiedzieć, że zarabianie minimalnej stawki jest dla niej marzeniem. Utrzymana w stylistyce kitchen sink drama (stanowiącej powojenną specjalność Brytyjczyków) opowieść która pod względem punktu wyjścia przypomina choćby obrazy Kena Loacha czy święcący właśnie triumfy film Mój brat diabeł Sally el-Hossaini. Finborough Theatre 118 Finborough Rd, SW10 9Ed

Cabaret

Jeden z najinteligentniejszych filmowych musical w historii kina (z niezapomniana rolą Lizy Minelli) trafia właśnie na scenę teatru Savoy. I zabiera do świata nad przepaścią (choć jego mieszkańcy nie zdają sobie sprawy, że wielokulturowy, kolorowy Berlin wydaje z siebie ostatnie tchnienie). Stolica Republiki Weimarskiej rozbrzmiewa na razie muzyką (usłyszymy genialne Wilkommen czy Meinn Herr). Wsłuchany w jej brzmienie, nieco naiwny amerykanin Cliff wędruje z zachwytem po ulicach i spotyka tancerkę, Sally. Zaczyna się romans, który jednakże nie ma wielkich szans w starciu z wiatrami historii. Już wkrótce świat Sally i Cliffa, podobnie jak świat ich żydowskiego znajomego pana Schultza, rozpadnie się na kawałki. Do przejęcia władzy szykuje się już bowiem NSDAP. Savoy Theatre Savoy Court, The Strand, WC2R 0ET

Loserville

Loserville osadzony jest w latach siedemdzisiątych i opowiada o odpowiednikach dzisiejszych bohaterów niezwykle popularnego serialu Big Bang Theory. Do pewne-

go stopnia wykorzystuje zresztą te same schematy. Tak jak w serialu, spotykamy się z grupą dzieciaków, które w szkole nigdy nie były uważane za cool – z szarą myszką w rogowych okularach, fanatycznym wielbicielem Star-Treka czy fascynatą technologii. Trzymając się razem, paczka mozolnie wyrąbuje sobie drogę przez dorastanie: po drodze zmierzą się z grupką najpopularniejszych dzieciaków w szkole, nauczą się nawzajem wspierać i walczyć o swoje. Solidna, lekka rozrywka, obficie podlana sosem z klasycznych przebojów popowych z epoki. Garrick Theatre 2 Charing Cross Rd, WC2H 0HH

wystawy

Light from the Middle East – Pochodzę z Iranu. Pracowałem na Zachodzie jako fotograf, ale gdy rewolucja się zaczynała, pojechałem tam natychmias. Kto miałby tam być, jeśli nie ja? – opowiadał na wernisażu legendarny fotograf Abbas. Bliski Wschód nadal bywa postrzegany jako artystyczna terra incognita. W Victoria & Albert Museum po raz pierwszy zobaczymy tak kompleksowo przygotowaną wystawę poświęconą fotogafii z tamtych terenów. Wkład Abbasa to poruszające zdjęcia z rewolucji, która w 1979 roku obaliła Szacha, ale kuratorzy chcą nas przekonać, że artyści, których prace znajdziemy na wystawie, bardzo często uciekają od polityki ku eksperymantom formal-

Victoria & Albert Museum Cromwell Road, SW7 2RL

zrozumienie rozwijajacej się przed ich oczami nowoczesności z jej ruchliwymi miastami, upadającymi, odwiecznymi wydawałoby sie, mitami, niepokojami społecznymi i intelektualnym fermentem.

Taylor Wessing Prize

Tate Britain, Millbank SW1P 4RG

nym. Szczególnie zainteresowani są fotograficzną autotematycznością: wiele z obecnych tu dzieł stawia pytania na temat tego medium.

Krucha dziewczyna za stołem wpatruje się niepewnie w obiektyw. – Ma na imię Margetita. To manonitka z Boliwii. Mannonici są religijną, konserwatywną społecznością zamieszkujacą wiele krajów Ameryki Południowej. Przybyli z Niemiec i Niderlandów w XVI wieku. Próbują zachować własny styl życia –- tłumaczy Jordi Ruiz Cirera, Katalończyk, który dzięki portetowi dziewczyny wygrał tegoroczną Taylor Wessing Prize. – Jest to coroczny laur za fotografię portetową, przyznawany przez National Portrait Gallery – tłumaczy Sandy Nairne, dyrektor tej instytucji. A Cirera dodaje, że pstryknięcie zwycięskiego ujęcia nie było wcale łatwe. – W kwestii fotografii wśród Mannonitów obowiązuje prawo zwyczajowe. Dla niektórych członków tej społeczności oznaczało to, że choć oni nie mogą robić zdjęć, to mogą się na nich pojawiać. Z drugiej strony, inni odrzucali fotografię całkowicie – tłumaczy Katalończyk, który na co dzień mieszka w Londynie. Studiował na tutejszym LCC. Na wystawie oglądać można również szereg innych nominowanych fotografii, w tym parę zrobionych przez Polaków, na przykład znanego fotografa sportowego Tomasza Gudzowatego. National Portait Gallery St. Martin’s Place WC2

Prerafaleici w Tate

Gdy byłem dzieckiem, przymiotnik „wiktoriański” oznaczał coś zakurzonego, zapiętego na ostani guzik,

Everything Was Moving

ponurego i zimnego – wspominał w swojej książce Jeremy Paxman, wybitny dziennikarz BBC, a wolnym czasie popularyzator tej epoki. Rzeczywiście, po I wojnie czasy te wypadły z łask. A wraz z nimi – ich sztuka, zwykle krytykowana za nadmierny dydaktyzm. Dość powiedzieć, że ostatnia duża wystawa poświęcona Prerafaleitom miała w Londynie miejsce... w połowie lat osiemdziesiątych. Od paru lat wiatry się jednak zmieniają. Brytyjczycy odkrywają tę epokę na nowo. I odkurzają malarstwo wiktoriańskie. Choć nie da się ukryć, że niektóre dzieła bardzo się zestarzały, inne bronią się świetnie. Należy do nich z pewnością większość prac bractwa prerafaleitów. – Oni chcieli złamać wszelkie zasady obowiązujące w ówczesnym malarstwie. W tym sensie ich zapatrzenie w przeszłość było właśnie awangardowe. Jak wiele podobnych ruchów pragnęli zacząć od początku, musieli więc wrócić do korzeni – tłumaczy kurator wystawy, Alison Smith. Rosetti czy Burne-Jones uważali, że wrócić trzeba do czasów sprzed Rafaela, kiedy to malarstwo nie zastygło jeszcze w konwencjach i sztampie. Ale ten zwrot był paradoksalnie sposobem na pełniejsze

Wszystko było w ruchu – przekonują nas kuratorzy potężnej wystawy fotograficznej w londyńskim Barbicanie. Mają na myśli dynamicznie rozwijającą się fotografię (zarówno pod względem technicznym, jak i pojawiajacych się wówczas nowych prądów intelektualnych), ale również świat przez nią przedstawiony,

wykłady/odczyty Churchill: spojrzenie po latach Piewca Imperium, który do ostatniej chwili próbował uratować jego ideę. Z drugiej – daleki od dogmatyzmu społeczny reformator, który de facto nadał impet dekonstrukcji Imperium. Jak większość mężów stanów, Winston Churchill nie był postacią łatwą do zaklasyfikowania. Pochodził z rodziny konserwatywnej, stąd naturalnym krokiem było wstąpienie do partii torysów. Tu oczywiście zrobił wielką karierę, choć przez długi czas pozostawał w opozycji wobec zwolenników „oswajania” i „cywilizowania” Hitlera. Jak będą nas przekonywać goście w London School of Economics (historyk John Charmley, biograf byłego premiera Piers Brandon i były minister spraw zagranicznych David Edgerton), Churchill miał też jednak inną twarz – bliższą temu, co Brytyjczycy nazywają „byciem postępowym”. Środa, 21 listopada, godz. 18.3 London School of Economics, Aldwych WC2A 2AE

KANdydACi do TuRNER PRizE Paul Noble, Public Toilet

Kto w tym roku zdobędzie najbardziej prestiżową nagrodę w świecie brytyjskiej sztuki? Przekonamy się na początku grudnia. Na razie – prace wszystkich czterech nominowanych artystów oglądać możemy w galerii Tate Britain.

Tracy Emin, Damien Hirs t i Anish Kapoor – ci artyści zdobywali w przeszłości Nagrodę Turnera. Niemal od swego powstania wzbudzała ona kontrowersję. Przyznawana jest przecież za dzieła sztuki współczesnej, często bardzo mało przys tępne. S tąd archetypiczne już niemal pytanie zadawane co roku przez część opinii publicznej: czy to jeszcze jest sztuk a”? Komentatorzy zgadzają się, że w tym roku pytań tych będzie mniej. Bo wystawa w Tate Britain pokazuje, że prace są nieco bardziej konwencjonalne, niż zdarzało się to w przeszłości. Na próżno szukać tu otoczonych barierkami kupek kurzu czy ludzi obierających ziemniaki. Zamias t tego znajdziemy tu niezwykłe rysunki z innego świata, zawieszony gdzieś pomiędzy Szekspirem a Brechtem performans (ta forma dostała nominację po raz pierwszy w dziejach nagrody) oraz dwie instalacje wideo: jedną poświęconą pułapkom naszego postrzegania, dr ugą dedykowaną pewnej kontrowersyjnej postaci. O dziełach opowiada nam jej kuratorka, Sofia Karamani. PAul NOBlE przy pomocy ołówka tworzy bardzo szczegółowe i monumentalne r ysunki. Są czarno-białe, ale art ysta używa różnorodnych ołówków by uzyskać przeróżne faktury i tony. używa ich niemal jak kolorów. To czerń i biel, ale nie ma tu nudy. Wiele się tu dzieje. luKE FOWlEr iNTErESujE się postaciami kon-

trowersyjnymi. jego specjalnością są filmy będące ich portrety. My pokazujemy obraz All Divided Selves poświęcony dzielącemu opinię publiczną psychiatrze r.D. laingowi, który wierzył, że psychozy nie mają podłoża biologicznego, a społeczne – co w jego czasach było dość niet ypowe.Wypracował więc terapię, podczas których pacjenci nie dostawali leków ani nie byli zamykani. Płynął w ten sposób pod prąd ówczesnej ortodoksji. SPArTAcuS cHETWyND zmieniła galerię w przestrzeń karnawałową – codziennie odbywają się tu performanse. jes t tu przedstawienie kukiełkowe, ale także wyrocznia, która przepowiada członkom publiczności przyszłość. . EliZABETH PricE stworzyła piękną przes trzeń. Pokazuje w niej fantastyczne wideo pod tytułem Woolworth’s F ire 79. używa dużo nagrań archiwalnych, na przykład fragmentów wiadomości. Prezentuje je w taki sposób, że rzeczywistość i fantazja się ze sobą mieszają. Wys tawę oglądać można do 6 s tycznia przyszłego roku Przy odrobinie szczęścia podczas jej trwania spotkać będzie też można samych artystów. Najłatwiejsze będzie to w przypadku chetwynd, która regularnie bierze udział w swoim performansie. Werdykt poznamy 3 grudnia.

Adam dąbrowski


28|

listopad 2012 | nowy czas

czasoprzestrzeń

KLIENCI

Jacek Ozaist

N

o, ja przepraszam. Cały ten dzień był popaprany, jak ta praca, jak całe moje życie. Dawno powinnam odejść, ale człowiek się tak łatwo przyzwyczaja… Bardzo nie lubię zmian. Kto zresztą lubi. Nie chciałam wyjeżdżać na emigrację. Chłopak mnie zmusił. W Polsce została moja córeczka i teraz każdy dzień to dla mnie straszna tortura. Kiedyś ją sprowadzę, lecz na to trzeba pieniędzy. Tak, mogłam sprzątać. Nawet trochę próbowałam, jednak mycie kibli to nie moja bajka. Kelnerstwo mam we krwi. Lubię ludzi, zgiełk i bieganinę. Jestem w tym dobra. Problem w tym, że ludzie tu są okropni. Roszczeniowi, złośliwi, wyniośli. Po prostu wstrętni. Podejrzewam, że jeszcze niedawno klepali biedę gdzieś na polskiej wsi, a teraz to wielkie paniska. Podjeżdżają wypasionymi brykami, a potem chandryczą się o każdego pensa. I marudzą. To przesolone, tamto bez smaku; tu za długo czekają, tam mają za mało. Jest mizeria, chcą marchewkę, są buraczki, proszą o kapustę. Mamy tłuczone ziemniaczki, żądają pieczonych. Ciągle pod górkę, ciągle nie tak. I każdy chce jak u mamy albo babci. Jakieś wspomnienia się budzą i my mamy za nimi nadążyć. Koszmar. Od samego rana było bardzo nerwowo. Szefowa chodziła jak tykająca bomba i ciągle szukała na mnie ha-

ków. Była wściekła, bo obroty ostatnio spadły o połowę. Parę razy dostało mi się za nic, co mnie podminowało dodatkowo. Potem przez pół godziny wysłuchiwałam opowieści o tym, jak facet kupił sobie dom na raty, jak mu się fantastycznie wiedzie i w ogóle. Nie chciał sobie pójść, a ja miałam innych klientów. Na koniec odwrócił się na pięcie i sobie poszedł. A co ja jestem, barmanka-spowiedniczka? Mógł chociaż funta rzucić na mój talerzyk, ale gdzie tam… Przyszło dwóch eleganckich gości i poprosiło o piwo. Fajni byli. Tacy wysocy, niedostępni, lecz pasowało mi to. Wypili drugie, trzecie. Nie liczyłam. Kiedy przyszli płacić, jeden z uśmiechem podał mi banknot. Wydałam resztę, na nic nie licząc, bo ci co piją, rzadko co zostawiają. A jednak ten pierwszy pokazał, że nie chce reszty i ruszył do wyjścia. Wtedy ten drugi zawołał za nim: – Ej, a reszta? Tamten machnął ręką. Wtedy ten, co został, zgarnął mi pieniądze sprzed nosa, mówiąc: – To ja wezmę. Powiem szczerze: nigdy takiego upokorzenia nie przeżyłam. Nie pracuję dla napiwków, bo Polak zbyt rozrzutny nie jest, jednak długo płakałam w toalecie i nie mogłam się uspokoić. Wydawało się, że nic gorszego już nie może mi się dziś przydarzyć i wtedy weszła ona, wielka chmura pretensji i fochów, Matka Polka-Wózkarka. Z początku było standardowo. Seria typowo polskich pytań emigracyjnych w stylu: czy ten rosół jest z proszku? a gulaszowa z resztek jakichś? czy ziemniaki mamy z Polski? a kucharz to skąd w ogóle jest, czy aby hydraulika nie przekwalifikowaliśmy? I hehehe, bo przecież dowcipni jesteśmy, nie! Potem poprosiła o podgrzanie sklepowego jedzonka dla dziecka i wodę z kranu na start. Pobiegłam spełnić jej życzenie, a kiedy wróciłam, zrugała mnie za zbyt wolne tempo. Wtedy znienawidziłam ją po raz pierwszy. Pieprzony babsztyl. Nawet powiedziałabym grubsztyl, bo w pasie i poniżej miała lepiej niż sporo. Zamówiła rybę, dorsza chyba. Tylko zastrzegła, żeby jej pangi nie dawać, bo

taka głupia nie jest, żeby substytut ryby jeść. Przekazałam do kuchni i zajęłam się innymi klientami. Było w końcu trochę spokoju. Usiadłam na chwilę i pooglądałam kolorowe gazety. Jedną taką fajną klientkę mamy, co bez przerwy te wszystkie „Gale” i „Tele Tygodnie” przynosi. Taaakie stosiki leżą i nigdy ich nikt nie bierze, oprócz nas. Uznałam, że czas na lekturę. Wszyscy jedli, a w telewizji jakieś bzdety leciały. Nagle dziecko zaczęło płakać. Mocno, donośnie. Akurat wtedy kuchnia podała rybę. Dałam babie talerz, ale była zajęta dzieckiem. Nawet nie spojrzała na rybę i już była pewna, że to nie dorsz. Wydarła się na mnie, że z niej idiotkę robię i kazała wołać kucharza. Spłoszony kucharz wyszedł się tłumaczyć, choć właściwie nie miał z czego. Panga to nie była na pewno. Daję głowę. Wiem, co jest w kuchni grane, nie od dziś. Baba nie dała się przegadać, więc impas trwał. Już kiedyś mieliśmy taką. Twierdziła, że jej schabowy jest biały jak kurczak i za żadną cholerę nie mogliśmy jej przekonać, że to naprawdę schab. W końcu szefowa darowała jej, byle tylko zniknęła z lokalu. Ale co było rabanu, to jest nasze. No i wtedy babsztyl, , gdy nic nie wskórał u szefa kuchni, znów rzucił się na mnie. Kolor ścian nie taki, bar zbyt koślawy, do toalety za daleko. Olewałam to, dopóki nie zaczęła wyciągać dzieciaka z wózka. Może przesadzam, ale wydawało się, że nie był długo przewijany i że z pieluchy zwisa mu brązowa breja. Położyła go na stole i spojrzała na mnie złośliwie. Rozejrzałam się szybko. Pięciu czy sześciu klientów wciąż dojadało obiad. Zaczęłam machać rękami czy coś, żeby przestała, ale nic sobie z tego nie robiła. Krzyknęłam, że jest w restauracji i tak nie wolno. Wcale nie zareagowała. Wtedy nie wytrzymałam. Właśnie zdarła pampersa z tyłka dzieciaka i smród się rozniósł okrutny. Nie wiem, co z nim chciała zrobić. We mnie nie rzuciła, ale to jeszcze nie dowód na jej niewinność. Proszę sobie wyobrazić: ludzie

jedzą, a tu zapach świeżej kupy. No więc dźgnęłam ją w dupę widelcem. Bardzo przepraszam. Za drugi raz też. Panie mecenasie, ja nie chcę do więzienia. Baba będzie miała blizny, ale przecież krzywda wielka jej się nie stała. Może drugim razem przemyśli strategię. Jak się panu wydaje? Ja rzucam gastronomię i wracam do Polski. Tam się takie rzeczy nie zdarzają, bo wszyscy wyjechali. W każdym razie nie chcę już być kelnerką. Niech sąd wie. Pan mu to powie, tak? Dziękuję. Opowiadania londyńskie Jacka Ozaisty www.nowyczas.co.uk

JACEK OZAIST: SZORT Y Wydanie drugie, zmienione i uzupełnione grafikami Władysława Edwarda Gałki, Kraków 2012 16 opowiadań współczesnych, śmiesznych i mniej zabawnych, skrzecząca polska rzeczywistość z przełomu milenijnego. Format A5, stron 108, oprawa miękka klejona.

URBAN SERENITY

is a debut exhibition hosted by Anise Gallery which features the works of Eugene Codjoe, an emerging architectural & landscape photographer who after several years working in the architectural profession has chosen to share & exhibit his digital photography art. With the city environment as his host, Eugene’s photography attempts to seek the ‘natural landscape’ within the built urban environment. The silhouette of cityscapes & structures against a dramatic sunrise capture the essence of natures’ landforms at the magical hours of the day at dawn & dusk. It is these moments that ‘Urban Serenity’ seeks to convey and present. 6th - 9th December, 11am – 5pm. Shad Thames, London E1 2PU


|29

nowy czas | listopad 2012

czas na relaks

Na ławeczce graŻyNa Maxwell

w kudłatyM płaszczu wspoMNień – Droga Ławeczko – jestem młodszym członkiem, członkiem naszej dużej, trzypokoleniowej rodziny – zaczął swoją historię Łukasz. Nie znam wyraźnej granicy między narzekaniem, obserwacją, a obiektywnym opisem tego, co jest. Siadam Na Ławeczce, bo uzbierało się wszystkiego po trochu i nie umiem zrobić ani syntezy, ani analizy naszej rodzinnej sytuacji. Listopad i grudzień to miesiące częstych rodzinnych spotkań, przed którymi nie mogę uciec, a już czuję niechęć, i niesmak, i frustrację. A teraz naszła mnie jeszcze nie do powstrzymania przekora, a może nawet bunt. Przyjeżdżam do domu, a tam już jak oficerowie w pełnej gali i aniołowie w swojej glorii, siedzą wujkowie, ciotki, dwa zestawy dziadków i przyszywane kuzynostwo. Panuje zawsze nastrój seansu i nabożeństwa.

Już od dawna całe towarzystwo osiągnęło pewien stan wegetacji, w którym wyższe funkcje i rejestry ich mózgów zostały poważnie zakłócone. Myślałem, że szukam odpowiedzi, że Ławeczka mi pomoże, a tu już wciska mi się krytyka. No cóż, widać inaczej nie można. Żaden zapis z tych rodzinnych spotkań nie byłby żywym kardiogramem, bo oczy moich szlachetnych krewnych są zwrócone tylko w jedną stronę, w głęboką przeszłość. Przechadzają się po własnej pamięci jak po jakimś księgozbiorze i sprawdzają, czy wszystko stoi na swoim starym miejscu. Udrapowani w kudłate płaszcze wspomnień siedzą tak od lat i odgrywają ten sam teatr, te same role, uzbrojeni w dobrze znajome rekwizyty. Nie przyczepiałbym się do nich, gdybym nie musiał wysłuchiwać,

wysiadywać i uczestniczyć w tych spotkaniach. Odgrodzili się murem nie tylko od przyszłości, ale i teraźniejszości. Nikt mnie nie spytał już od lat, co studiuję, czy w ogóle jeszcze się uczę, w jakim mieście mieszkam, czy mam dziewczynę, a może dzieci i dom. Nie pytają, bo nie chcą, czy też nie umieją słuchać. Nigdy nie wyczułem w ich głosie iskierki ciekawości, zainteresowania moim życiem czy ciepłej życzliwości. Nie dochodzi do nich ani cichy szum rzeczywistego życia ani wrzawa codzienności. Dla nich jestem tylko żywym świadkiem, tyle że dla obumarłego już świata. A przecież nie mogę ich zostawić. Moi rodzice bardzo nalegają, bym zawsze tam był, więc nie chcę im sprawiać przykrości, ale też nie chcę już dłużej odbywać tych maniackich wycieczek w przeszłość i jak galernik do nich powracać. Gdyby to jeszcze były jakieś głębokie, wzruszające rozmowy o życiu, ale to tylko wybiórcza selekcja jakichś osób i zdarzeń. Takie rozpamiętywanie przeszłości, to według mnie, zwykła strata czasu. A oni mają dużo czasu. Wydaje się, że ani go nie gonią, ani nie starają się go zatrzymać. Nie zaprzątają sobie głowy rozprawami z czasem". Ich czas płynie sobie jak rzeka, a oni albo do niej wchodzą, albo nie. A jaką treść woda rzeki przynosi, to ich nie obchodzi, bo oni z niej nie czerpią. Wydawało by się, że jest to świetna recepta na życie, tylko, że oni tak naprawdę nie żyją. Jeszcze w tym świecie, a jednak już nie z tego świata. Nikt nie wie też, jacy są ci moi krewni. Wiem na pewno, że nie są ani dziecinni, ani smutni, ani głupi ani źli, ale bez interakcji z codziennym życiem i światem człowiek przestaje być czytelny i przejrzysty. Nie wiadomo, czy by się chciało z

nimi przyjaźnić i zaprosić ich do własnego intymnego świata. Martwię się, ponieważ mówi się, że z wiekiem stajemy się podobni do swoich rodziców i krewnych. Zacząłem mieć własne przemyślenia na temat, ale nie mam z kim się tym dzielić. Dobrze więc, że jest taka Ławeczka, gdzie można usiąść i się wygadać bez obrazy i wyśmiania. Patrzę i widzę, że jest wiele rodzajów życia, ale też i wiele rodzajów umierania. Moja rodzina umiera w bezruchu, w świecie za murem zobojętnienia, w którym panuje bezdziejstwo. Nie chcą wzbogacać swojego życia czy dodawać do niego nowych elementów i bodźców. A może to arogancja, może bezczelność, czy nawet pycha? Przecież życia nie można oszukać. Na ścieżce własnego rozwoju nie ma dróg na skróty. Każdy człowiek musi przebyć całą drogę. A moi krewniacy odgrodzili się od świata teraźniejszego, i już! Czy mają własną wizję starzenia się i umierania, czy też ja będę musiał pisać epilog do ich losu? Słyszałem gdzieś, że gdyby człowiek mógł zobaczyć Anioła w całym jego blasku urody, umarłby ze szczęścia. Czy można by zamówić takiego Anioła na następne spotkanie mojej wiekowej rodziny? Ławeczka odczekała chwilę i powiedziała, jak zwykle widząc wszystko w głębszym wymiarze. – Patrzysz w przeszłość siłą rzeczy, wyjdź poza krąg w którym zaciska cię twoja rodzina. Zajmij się życiem, ono jest wciąż przed tobą. Idź i zasadź dzisiaj nowe drzewko. Nie opuszczaj kurtyny zbyt szybko. Życie jest wielkie. Nie da się wszystkiego kontrolować i nie ma odpowiedzi na wszystkie pytania. Odwiedzaj drzewko i pozdrawiaj je codziennie z entuzjazmem. Przestaniesz należeć do tych, dla których słońce jest tylko zaledwie małym światełkiem.


30|

listopad 2012 | nowy czas

czas dla innych

Hey Ho...

Music and Hope Charity Gig for Janusz RokiCki

Pomóżmy olimpijskiemu medaliście Po zdobyciu srebrnego medalu na paraolimpiadzie w Londynie, Janusz Rokicki wrócił do swojego normalnego życia, czyli do biedy i codziennej walki o byt. Sam na wózku inwalidzkim, ma na utrzymaniu niepełnosprawną żonę i dwójkę małych dzieci. W nagrodę za sukcesy sportowe od wojewody śląskiego otrzymał... zegarek, a od miasta Cieszyn... książkę! Nie skarży się jednak i nie prosi o wiele. Potrzebuje jedynie nowy, składany wózek inwalidzki, by mógł z nim jeździć po Polsce i świecie na zawody. Czy znajdą się wśród czytelników i przyjaciół „Nowego Czasu” ludzie dobrej woli? Janusz bardzo na to liczy. Kelnerki z małej polskiej restauracji w Greenford obiecały podzielić się z nim napiwkami. Przekazały (przy wsparciu właściciela restauracji) 250 funtów. Młoda czytelniczka „Nowego Czasu” Ola Gala po przeczytaniu artykułu o Januszu w poprzednim wydaniu gazety zaangażowała swoich rodziców do pomocy w przygotowanie imprezy charytatywnej i aukcji na rzecz naszego paraolimpijczyka. Dołączcie do nas Drodzy Czytelnicy. Sami możemy zrobićdużo dobrego!!! Janusz Rokicki •Alior Bank • Nr konta: 60249000050000400100133652

Performed by alex Gala • auction items donated by artists and many others to rise money for Paralympic medalist Janusz Rokicki 1st December at 7.30pm Robin Hood Restaurant 218 kings Road, W6 oRa nearest tube station: Ravenscourt Park

ww.nowyczas.co.uk slawek-orwat.blogspot.co.uk

NOWE PROMY NA KANALE LA MANCHE od sierpnia na wodach kanału La Manche działa nowy operator promowy. Właścicielem promów MyFerryLink jest Eurotunnel, solidna firma z długoletnią tradycją oferująca również usługi promowe na trasie Dover – Calais.

Dwa identycze promy o nazwie M.V. Rodin oraz M.V. Berlioz kursują 16 razy dziennie przeprawiając samochody osobowe oraz ciężarowe. Trzeci prom o nazwie M.V. Nord Pas de Calais dołączy do pozostałych jeszcze tej jesieni. Wszystkie jednostki pływają pod francuską banderą. Jean Michel Giguest, prezes firmy MyFerryLink zwraca uwagę na to, aby oferując solidne oraz tanie usługi promowe zbudować zaufanie klientów: – Zawsze na pierwszym miejscu stawiamy dobro naszych klientów i to ma być fundamentem popularności naszej firmy oraz jej rozwoju na kanale La Manche – powiedział Giguest. – Model naszej frmy, gdzie pracownicy są również jej udziałowcami, zapewnia jej rozwój oraz stabilną pozycję – dodaje prezes.. Piotr Szewcow, marketing manager zapewnia, że MyFerryLink przede wszystkim jest i będzie wyjątkowo konkurencyjne pod względem jakości usług, jak i pod względem cen biletów. – Posiadamy wyjątkowo komfortowe oraz nowoczesne promy. Pragniemy zachęcić wszystkich do podróży z nami, oferując wyjątkowo niskie ceny biletów oraz możliwość łatwej zmiany daty rezerwacji za około 10 funtów. Co więcej, podczas rezerwacji nie naliczamy żadnych dodatkowych opłat za karty debetowe czy kredytowe, a czas podróży promem z Dover do Calais zajmuje tylko półtorej godzny, czyli znacznie krócej niż podróż do Dunkierki – mówi Piotr Szewcow, przedstawiciel MyFerryLink. Pro my My Fer r y Link zapraszają. Bi le t y do stęp ne są już od 25 fun tów w dwie stro ny za sa mo chód oso bo wy do dziewięciu osób. Wię cej in fo ma cji: www.my fer r y link.com lub pod nu merem telefonu: 0844 248 2100.


|31

nowy czas | listopad 2012

Wejście smoka przebojem wdarła się do pierwszej setki najlepszych tenisistów świata i w przyszłym roku może sprawiać wiele niespodzianek. Jerzy Janowicz urodził się 13 listopada 1990 roku w Łodzi. Tenisowe treningi rozpoczął w wieku pięciu lat, choć niewiele brakowało, a mógł zostać siatkarzem. Jego rodzice mają za sobą całkiem przyzwoite kariery w tej dyscyplinie, więc kontynuacja sportowych tradycji rodzinnych wydawała się być sprawą naturalną. Tata Jurka po zakończeniu kariery postawił jednak na tenis i właśnie w tym kierunku postanowił kształcić syna. Jerzyk najbardziej lubi grać na twardych nawierzchniach. Pierwsze sukcesy na korcie to deblowe mistrzostwo oraz singlowy brąz w halowych mistrzostwach Polski do lat 12. Na podium stawał też w kolejnych latach. W 2006 roku rozpoczął karierę międzynarodową. Wygrywał juniorskie turnieje w Arabii Saudyjskiej, Indiach oraz Austrii, kilka razy zagrał też w finałach. W 2007 roku dotarł do finału juniorskiego US Open, a rok później osiągnął ćwierćfinał w Australian Open oraz finał French Open. Na początku 2008 roku był sklasyfikowany na piątym miejscu w światowym rankingu juniorów, wtedy też rozpoczął przygodę wśród dorosłych. W tym samym roku wygrał swój pierwszy seniorski turniej Futures w Vaduz (Szwajcaria), inkasując przy okazji dziesięć tysięcy dolarów. W ciągu kolejnych lat tych zwycięstw i sukcesów było więcej, żaden nie był jednak tak spektakularny, jak ten w Paryżu. Dzięki znakomitej postawie w końcówce sezonu Jerzyk zapewnił sobie finansowy spokój na przyszły sezon – na kortach zarobił bowiem blisko milion euro. Rodzice Janowicza, aby umożliwić mu prawidłowy rozwój kariery sprzedali wcześniej prawie cały swój dobytek. Na początku tego roku z powodu braku środków Polak nie poleciał do Melbourne na Australian Open, tym razem – na szczęście – takiego problemu nie będzie. Zawodnik liczy również na zdobycie solidnych sponsorów, z czym, w obliczu ostatnich sukcesów, nie powinno być najmniejszych problemów.

Daniel Kowalski

Jeszcze kilka tygodni temu nazwisko Janowicz niewiele mówiło polskim kibicom, no może poza tymi, którzy kochają tenis, bo w tym środowisku znany był bez wątpienia.

Jerzyk – jak zdrobniale się go nazywa – zanotował wprawdzie dobre występy na kortach Wimbledonu oraz kilku mniejszych turniejach, jednak na pokonanym polu nie zostawiał tak znanych zawodników, jak to się stało w Paryżu. W klasyfikacji ATP piął się systematycznie, ale daleko mu było nawet do pierwszej setki, nie wspominając już o pięćdziesiątce. Rewelacyjny występ w paryskiej hali Bercy sprawił nie tylko to, że niemożliwe stało się możliwe, ale przede wszystkim pozbawił naszego rodaka anonimowości. Jak sam stwierdził, w ciągu tygodnia, który spędził w Paryżu, wydarzyło się więcej, niż w ciągu całego życia. Ale od początku. Wyjazd do stolicy Francji miał być jak każdy inny w tym roku. Polak rywalizację rozpoczął od kwalifikacji, głównym celem był więc awans do turnieju głównego. To, co się później stało, przeszło najśmielsze oczekiwania nie tylko kibiców, ale i samego sportowca. Z najlepszymi tenisistami świata grał jak równy z równym, a do finału dotarł zostawiając na pokonanym polu m.in. aktualnego mistrza olimpijskiego Andy Murraya oraz rozstawionego z trójką Janko Tipsarevića. W finale uległ w dwóch setach Davidowi Ferrerowi i choć był niezwykle zmęczony, postawił rywalowi ciężkie warunki. Jerzy Janowicz jest teraz jednym z czterech kandydatów do nagrody w kategorii „Objawienie Roku 2012” w plebiscycie ATP. Jego rywalami będą Martin Klizan (Słowacja), Andriej Kuźniecow (Rosja) oraz David Goffin (Belgia). Cała czwórka

Beton skruszony, kadra odzyskuje blask Daniel Kowalski

Ostatnie tygodnie przyniosły polskiej piłce kilka ważnych i optymistycznych zarazem wydarzeń. Prowadzona przez Waldemara Fornalika kadra w najważniejszym meczu jesieni zremisowała z Anglią 1:1, a w wyborach na szefa Polskiego Związku Piłki Nożnej zatriumfował Zbigniew Boniek.

Reprezentacja Polski ma za sobą kolejny sprawdzian. W środowym spotkaniu, na tle czołowej ekipy świata, zaprezentowaliśmy się przeciętnie, ale trzeba przyznać, że rywal był z najwyższej światowej półki. Przegraliśmy z Urugwajem. Nie zapominajmy jednak, że najważniejsze są spotkania o punkty, a w tych prezentowaliśmy się w miarę dobrze, co w obliczu przyszłorocznych eliminacji do mistrzostw świata jest powodem do umiarkowanego optymizmu. Rywali nie mamy najsłabszych, ale biorąc pod uwagę to, co zobaczyliśmy w ostatnich miesiącach, mamy

podstawy twierdzić, że awans jest jak najbardziej możliwy. Po tych kilku meczach można już z pełną odpowiedzialnością stwierdzić, iż zmiana na stanowisku selekcjonera była jak najbardziej słuszna. Waldemar Fornalik wprowadził do reprezentacyjnej szatni wiele świeżości, nie boi się stawiać na młodych, perspektywicznych piłkarzy. Piotr Wszołek czy Arkadiusz Milik to nazwiska, które jeszcze kilka miesięcy temu nie znaczyły wiele w polskim futbolu. Za sprawą Fornalika przestali być jednak anonimowi, a swoją przydatność mają udowadniać w kolejnych meczach. Cieszy też fakt, że trener przebudowę kadry przeprowadza w sposób ewolucyjny, a nie rewolucyjny. Sprawdzeni i doświadczeni piłkarze z kadry Franciszka Smudy tworzą solidny fundament, na którym nowi, głodni sukcesu kadrowicze mogą zbudować solidny europejski zespół. Prawdziwe egzaminy jednak dopiero przed nami. Cały przyszły rok upłynie pod znakiem walki o punkty dające przepustki do mistrzostw świata w Brazylii. Grupa jest bardzo wyrównana, więc o każdy punkt będzie ciężko. Zanim jednak nasi piłkarze po raz

kolejny wybiegną na murawę, aby powalczyć o punkty, 15 grudnia czeka ich towarzyska konfrontacja z Macedonią w tureckim Lara Kundu. Ze względu na to, iż nie jest to termin FIFA, kadra reprezentacji Polski będzie złożona z piłkarzy występujących w polskiej ekstraklasie. Zgrupowanie rozpocznie się 11 grudnia i potrwa cztery dni. Na początku lutego w Dublinie zagramy natomiast z Irlandią, gdzie z pewnością można się spodziewać wielotysięcznej rzeszy fanów z Anglii, Szkocji oraz Irlandii. Jeszcze więcej optymizmu przyniosły wybory na nowego prezesa Polskiego Związku Piłki Nożnej. Nowym sternikiem został Zbigniew Boniek, a ze sławetnego betonu zostało już tylko kilka skruszonych bloków. Młodsi działacze ogłaszają z przekąsem, że 26 października 2012 roku (wtedy odbyły się wybory) w PZPN-ie skończył się komunizm. Pierwszą decyzją nowego zarządu była obniżka cen na ostatni mecz z Urugwajem oraz transparentna dystrybucja biletów. Kolejne będą już trudniejsze, ale nowy zarząd wyzwań się nie boi, jego najważniejszym celem jest poprawa działania związku oraz ocieplenie wizerunku. Boniek już zapowiedział

Zbigniew Boniek, nowy prezes Polskiego Związku Piłki Nożnej

restrukturyzację działu administracyjnego, będą więc na pewno redukcje etatów. W tej chwili w federacji trwają aż trzy audyty, które mają dać nowemu zarządowi dokładny obraz tego, co zostawił po sobie Grzegorz Lato. Od ich wyników w głównej mierze zależeć będą dalsze działania. Kibice liczą na spełnienie przynajmniej części z przedwyborczych obietnic. Jedną z najważniejszych jest stworzenie profesjonalnego programu szkolenia młodzieży, co w przyszłości ma się przełożyć na podniesienie poziomu sportowego oraz sukcesy klubów i reprezentacji na międzynarodowej arenie.



Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.