nowyczas2013/198/012

Page 1

LONDON DECEMBER 2013 12 (198) FREE ISSN 1752-0339

working with

ORLA .fm

Szczęśliwego Nowego Roku

2014 Rys. ANDRZEJ LICHOTA


2|

grudzień 2013 | nowy czas

” listy@nowyczas.co.uk Szanowny Panie Redaktorze, wielkie podziękowanie i uznanie za Pana artykuł o tadeuszu mazowieckim [NCz, nr 11/197]: rzeczowy, rozsądny, wolny od politykierstwa i przypominający, co należy robić! – mówić prawdę na temat grubej linii. Czapa z głowy! Z poważaniem bOgdaN ZdaNOwiCZ Szanowny Panie Redaktorze, śledzę od dłuższego czasu listy komisji rewizyjnej POSKlubu publikowane na waszych łamach i nie mogę uwierzyć! w jakich czasach to wszystko się dzieje i gdzie? Jeśli zarząd wykazuje długi rok po roku, nie akceptuje wyników dochodzenia Komisji Rewizyjnej, posuwając się do jej odwołania – dlaczego taki zarząd i prezes nadal bezkarnie działają? dlaczego POSK wynajmując POSKlub prezesowi, który rok po roku zalega z czynszem, nie zerwie z nim umowy? O jakie układy tu chodzi? mieszkam w tym kraju już wiele lat i po prostu nie mogę zrozumieć! Czy to mentalność PRl-owska zapanowała w tym gmachu, gdzie

bardzo często przed laty spotykałam się z pytaniem: – a pani skąd? Z Polski? (w podtekście jakbym słyszała: – aha, to ta gorsza Polka). a tu proszę! ignoruje się nie tylko zdrowy rozsądek, ale i podstawowe zasady funkcjonowania instytucji, które powinny dbać o dobre imię stosując zasadę przejrzystości w swoim działaniu. Przypomina mi to trochę sytuację w Ognisku sprzed jeszcze nie tak dawna, kiedy zarząd, który chciał sprzedać Ognisko, dostał wotum nieufności, a mimo to nie odszedł. doprawdy, czasami wydaje mi się, że śnię. Na szczęście ze snu budzą mnie rozsądne komentarze w „Nowym Czasie”. Prezesi pewnie nie mają czasu, ale może powinni zacząć czytać „Nowy Czas”. może nalało by im się trochę oleju do głowy, i zrozumieliby, co to znaczy zwykła przyzwoitość w życiu publicznym. Z poważaniem JOaNNa PRZybylSKa Od redakcji: Gwoli ścisłości dodajemy, że w Ognisku Polskim część zarządu, która dostała wotum nieufności, odeszła. Niestety tylko część. Ale to już na szczęście historia.

PRENUMERATA

Prenumeratę zamówić można na dowolny adres w Wielkiej Brytanii bądź też w krajach Unii Europejskiej. Aby dokonać zamówienia należy wypełnić formularz i odesłać go na adres wydawcy wraz z czekiem lub postal order.

12

£30

£60

63 King’s Grove, London SE15 2NA Tel.: 0207 639 8507, redakcja@nowyczas.co.uk, listy@nowyczas.co.uk RedAKTOR NACzelNy: Grzegorz Małkiewicz (g.malkiewicz@nowyczas.co.uk); RedAKCJA: Teresa Bazarnik (t.bazarnik@nowyczas.co.uk), Jacek Ozaist, Daniel Kowalski; WSPÓŁPRACA REDAKCYJNA: Joanna Ciechanowska, Krystyna Cywińska, Adam Dąbrowski, Włodzimierz Fenrych, Mikołaj Hęciak, Julia Hoffmann, Maria Kaleta, Andrzej Krauze, Tatiana Judycka, Janusz Pierzchała, Andrzej Lichota, Anna Maria Mickiewicz, Wacław Lewandowski, Bartosz Rutkowski, Sławomir Orwat, Aleksandra Ptasińska, Wojciech A. Sobczyński, Agnieszka Siedlecka, Agnieszka Stando, Roman Waldca.

dziAł MARKeTiNGu: tel./fax: 0207 358 8406, mobile: 0779 158 2949 marketing@nowyczas.co.uk Marcin Rogoziński (m.rogozinski@nowyczas.co.uk), WydAWCA: CZAS Publishers Ltd. © nowyczas Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść zamieszczanych reklam i ogłoszeń oraz zastrzega sobie prawo niezamieszczenia ogłoszenia.

Szanowny Panie Redaktorze, dziękujemy za opublikowanie naszego (Komisji Rewizyjnej) listu. tym bardziej, że „dziennik Polski i dziennik Żołnierza” nie zdecydował się na przedstawienie naszego stanowiska w tej samej sprawie. dlaczego? dlaczego prezes makulski nie udzielił nam żadnej odpowiedzi? Czy chciałby ukryć fakty tam przedstawione? Zadeptać, wymazać? unieważnić? wmówić wszystkim, że to nieprawda? Że POSKlub wraz z istniejącym w nim Klubem Seniorów narobili długów na 93 tys. funtów???!!! Jedna jest na to rada: Zarząd POSKlubu musi zwrócić ten dług do kasy. Na nasze wezwanie do jego spłaty brak jednak jakiejkolwiek odpowiedzi! Zwróciliśmy się w tej sprawie też do POSK-u. Niestety Zarząd POSK-u. stwierdził w liście do nas, że POSKlub jest oddzielną instytucją i nic im do tego. Niestety tak nie jest. Statut wyraźnie mówi, że POSKlub powstał na potrzeby POSK-u. wiemy o tym nie tyko ze statutu, bo tak się składa, że przewodniczącym naszej Komisji Rewizyjnej jest pan Zygmunt grzyb – jeden z założycieli POSKlubu i jego były prezes. w początkach budowy i tworzenia Klubu był on gwarantem inwestycji, to znaczy zastawił w banku własny dom, żeby otrzymać fundusze na stworzenie POSKlubu. Pomagali mu w tym panowie – śp. tadeusz walczak, organizator i współudziałowiec pożyczki i śp. teodor urbanowicz, który zapisywał pierwszych członków POSKlubu. tamtych wspaniałych ludzi już nie ma. ale budowali i przekazywali POSK i POSKlub dla swoich potomnych. ich dziadkowie i ojcowie wybudowali i spłacili POSK. w założeniach było stworzenie warunków do prowadzenia biblioteki Polskiej, powstanie Sali teatralnej, otworzenie biur dla organizacji polonijnych i uruchomienie działalności Klubu dla wszystkich członków. w 1995 roku przyjęty został nowy członek, pan andrzej makulski. w 1998 roku był już przedstawicielem do Rady POSK-u i prezesem POSKlubu. w iście pioruńskim tempie awansował i z taką też szybkością zaczął dysponować pieniędzmi pozostałymi po poprzednim Zarządzie (p. grzyba). było tego 63 tys. funtów. dokładnie ta sama suma, co wysokość długu, jaki jest teraz. wiadomo też, że z tego powodu nie otrzymał wotum zaufania na ostatnim walnym Zebraniu POSKlubu. Jak wytłumaczyć wobec tego, że na walnym Zebraniu POSK-u otrzymał stanowisko w Radzie i nikt nie chciał słyszeć ani słowa o sytuacji finansowej prowadzonego przez niego POSKlubu? Czy z takich osób ma składać się Rada? POSK jest instytucją publiczną. Powinien być ostoją dla Polaków. a teraz co się dzieje? Spójrzmy prawdzie w oczy. dobytek topnieje w zastraszającym tempie. Część budynku idzie na mieszkania, które zostaną pewnie potem sprzedane. Sale

Czas pozostanie ludożercą.

PO SKlu bu od da ne POSK -owi, a to wiel ka stra ta dla PO SKlu bu. Z cze go two rzyć za so by fi nan so we? Nie po tra fią wy go spo da ro wać pie nię dzy na utrzy ma nie bu dyn ku. PO SK ro bi 250 tys. fun tów dłu gu rocz nie!!! O czym to świad czy? Że nie ma do bre go go spo da rza te go na sze go dzie dzic twa. Po wyż sze dy gre sje Ko mi sji Re wi zyj nej PO SKlu bu zo sta ły przed sta wio ne przez nas, bo wiem wszyst kie te spra wy szczel nie się ze so bą łą czą. POSKlub sa memu POSK-owi jest wi nien 55 tys. fun tów. Oba Za rzą dy wspie ra ją się wza jem nie w pod trzy my wa niu te go sta nu rze czy. Po twier dza to też treść roz mo wy przed stawio nej w „No wym Cza sie” z pa nem Zyg mun tem Ło ziń skim o kon dy cji POSK -u. Po wy żej opi sa na sy tu acja bar dzo nas niepokoi. Z po wa ża niem ZygmuNt gRZyb Sylwia KOSieC StaNiSŁaw gRudZieŃ iZabela KuCZKOwSKa (Ko mi sja Re wi zyj na POSKlu bu) Od redakcji: Na str. 7 publikujemy rozmowę z przewodniczącą POSK-u panią Joanną Młudzińską. Sza now ny Pa nie Re dak to rze, Oczy wi ście prze dłu żam pre nu me ra tę „No we go Cza su”, choć praw dę mó wiąc idzie cie Pań stwo dość moc no w kie run ku, któ ry mnie aku rat ma ło in te re su je, tj. sztu ki współ cze snej, ale da lej znaj du ję w „No wym Cza sie” wie le cie ka wych po zy cji. Oczy wi ście dwie peł ne stro ny fe lie to nów, ar ty ku ły Pa na Fen ry cha, cie ka we i skła nia ją ce

Stanisław Jerzy Lec

do re flek sji tek sty Pa na Oza isty – w su mie oczy wi ście da lej jest co czy tać. Szko da, że znik nął ką cik ję zy ko wy, dow cip nie re da go wa ny, ale tyl ko przez kil ka nu me rów. Po zdra wiam i ży czę suk ce sów ma ReK Ka li CiŃ SKi Od redakcji: Sza now ny Pa nie Mar ku, dzię ku je my za od no wie nie pre nu me ra ty „No we go Cza su”. Mi mo że sztu ka i ar ty ści są waż nym ele men tem na sze go pi sma (stąd AR Te ria „No we go Cza su”), cie szy my się, że dostrzega Pan w nim wie le in nych tek stów, któ re – gdy by ap te kar sko zmie rzyć – ra zem wzię te zde cy do wa nie prze wa ża ją w za war to ści me r y to rycz nej pi sma.  Sza now ni Pań stwo, aR te ria była po pro stu cu dow na, gra tu lu ję i dzię ku ję w imie niu swo im, mo je go ko le gi maćka, ale i na szych rówieśników, któ rzy kro czą po an giel skiej zie mi tro chę za gu bie ni, tro chę za tra ce ni, za po mi na ją cy o swo ich ko rze niach, o pielęgnowaniu ich, ale i two rze niu no we go grun tu dla na stęp nych po ko leń. Je stem dum na ma jąc moż li wość by cia czę ścią i świad kiem ta kich wy da rzeń, obok lu dzi takich jak Pań stwo i wie le in nych pięk nych po sta ci, któ re mia łam za szczyt po znać w Ogni sku Pol skim dzię ki trzy dnio wej aR te rii. dzię ku ję! Pau l a KO NOP KO -HRy Nie wiC Ka

ciąg dalszy > 4


|3 nowy czas | grudzień 2013

bożE narodzEniE 2013

So it iS ChriStmaS …and what have you done...

W

here is the magic of Christmas? The Christmas Spirit? Now it is all about shopping... – narzeka kobieta w średnim wieku w windzie u Johna Lewisa. Niektórzy współtowarzysze podróży pomiędzy piętrami przytaknęli gestem lub przyjęli uwagę z uśmiechem, wysiadając na kolejnych piętrach w poszukiwaniu prezentów. Well… Co roku słyszę lub czytam podobne lub te same zdania – obojętnie czy jest to w Anglii, w Polsce, w Kanadzie, w sumie gdziekolwiek wypowiadane przez przedstawicieli różnych narodowości. – Ach, ta okropna komercja, ten wstrętny zmaterializowany świat, jak my tego nie znosimy, jak nas męczą te święta, te zakupy, te tłumy, te przygotowania... i po co? Znów ciotka powie coś głupiego, wujek się obrazi, dzieci będą marudzić etc... Ach, po co to wszystko, po co? A jednak co roku dajemy się porwać świątecznej gorączce, nie przestając narzekać. Tymczasem czego właściwie nam brakuje, czego szukamy? Co to jest ten magic of Christmas, ten Christmas Spirit? A może właśnie był w tej windzie, wśród tych ludzi dźwigających torby prezentów dla bliskich, dla przyjaciół? Może siedział w tej narzekającej kobiecie, w której pewnie drzemią miłe wspomnienia z czasów, gdy przedświątecznym zakupom towarzyszyły w sklepach kolędy, a jej świat miał więcej czasu i mniej obowiązków? Może to właśnie tęsknota za utraconym czasem, za lekkością młodości, za radością, za spokojem, za subiektywnym pięknem chwili? Czy to narzekanie na brak nastroju świątecznego nie towarzyszy nam od pokoleń? Czy nie jest tak, że w Londynie, w tej wielokulturowej, wielonarodowej, wielokolorowej metropolii, w czasie adwentu szukamy siebie we wspomnieniach, we własnych wyobrażeniach Świąt,

na które składają się ułamki szczęśliwych chwil w gronie najbliższych, w hollywoodzkich obrazach White Christmas i jingle bells? Zanurzamy się w obłokach wspomnień „cudownych, iście polskich świąt”, zapominając, że do dziś toczymy zaciekłe spory o „prawdziwie polskie” potrawy wigilijne i upieramy się przy stwierdzeniu, że „nasze kolędy są najpiękniejsze”, zapominając, że wiele z nich nie jest iście polskiego autorstwa. Narzekamy, że w Londynie nie można kupić religijnych kartek świątecznych, ale ustawiamy na kominkach życzenia z reprodukcjami obrazów Botticiellego, Rafaela, a znajomi w Polsce podziwiają wysłane im z Wielkiej Brytanii świąteczne kartki w kształcie szopek i tryptyków obrazujące narodziny Zbawiciela, zakupione w sklepach charytatywnych. Christmas time is “a time of giving”. Tymczasem żyjemy w kulturze „of having”. W tym zderzeniu rodzą się frustracje. Jak dużo możemy mieć? Czy rzeczywiście potrzebujemy, czy musimy? Jak wiele możemy dać? Christmas spirit to coś, czego nie można kupić, ale można stworzyć, można sprawić, by zaistniał. So this is Christmas... and what have you done? – śpiewał John Lenon. Christmas spirit nie spływa znikąd, to nasza praca, by go stworzyć i znaleźć, a wystarczy się tylko rozejrzeć wkoło, a może spojrzeć w lustro i odpowiedzieć sobie na pytanie... and what have I done? Dla bliskich, dla innych i także dla siebie. Christmas spirit to chwila, w której poświęcamy czas, by zrobić przyjemność bliskiej osobie. Chwila, w której komuś pomagamy, to chwila, w której myślimy, jak zorganizować te Święta, to chwila zastanowienia nad sobą. Dla praktykujących – chwile modlitwy, dla wszystkich, także tych niewierzących, to czas blasku świateł, świec i radości. To czas refleksji i starań, by odnaleźć dla siebie the magic of Christmas.

Ewa Stepan

S erdeczne życzenia Ś wiąteczne i n oworoczne naSzym klientom i czy telnikom

„n owego c zaSu ” Składają

w łaŚciciele oraz

P racownicy najStarSzej PolSkiej reStauracji w

l ondynie

daquiSe


4|

grudzień 2013 | nowy czas

czas na wyspie listy@nowyczas.co.uk Sza now na Re dak cjo, trud no dys ku to wać z ar gu men ta cją pana Ja nu sza Pierz cha ły przed sta wio ną w dwóch ar ty ku łach („Obłęd 39”, „Obłęd 44”) na te mat na szej bo le snej hi sto rii, bo le snej, ale mimo to glo ry fi ko wa nej. Wła śnie ta glo ry fi ka cja jakąkolwiek dys ku sję utrud nia. Utrud nia ją również de pre cjo no wa nie prze szło ści przez hi sto ry ków ko mu ni stycz nych. Ta nie moż li wość, na wet po upły wie ty lu lat, jest współ cze sną wer sją na sze go na ro do we go obłę du. Dzię ku ję za od wa gę. Z po wa ża niem RO beRT TUR kOW Ski

Postscriptum ad memoriam Są w Polsce ludzie, niestety również politycy, którzy wobec tych wszystkich faktów wmawiają społeczeństwu, że „Powstanie Warszawskie było potrzebne”. Każdy rozsądny obywatel powinien zadać komuś takiemu zasadnicze pytanie: – Szanowny panie! Gdyby dowiedziono czarno na białym, że Powstanie było prowokacją rosyjską, to czy w dalszym ciągu utrzymywałby pan, że było ono potrzebne?”. Zderzamy się tu bowiem z sytuacją, gdy ktoś, dla doraźnych lub długofalowych celów politycznych, najbardziej bezsensowny i zgubny wzorzec zachowań zbiorowych przedstawia jako słuszny, zbawienny i mający jakoby w przyszłości wydać wspaniałe frukta moralne, bez których nie byłoby rzekomo następnych zrywów wolnościowych, albo nie byłoby narodu w ogóle. Jest to rozumowanie chore, błędne i czasem groźne. Takie wzorce, przekazywane lub przechodzące z niezwykłą łatwością z pokolenia na pokolenie, były przyczyną klęsk narodowych od insurekcji kościuszkowskiej, poprzez spiski i powstania XIX wieku, po nieszczęsne Powstanie Warszawskie. Przysłowiowy „pies Pawłowa” uczył się tysiąc razy szybciej z otrzymywanych elektowstrząsów niż Polacy ze swych trupów, szubienic, rozstrzeliwań, Sybiru i wywłaszczeń. Maniakalnie powtarzane te same zachowania masowe i sposoby myślenia o rzeczywistości i egzaltacja, egzaltacja,

egzaltacja… Każde z powstań XIX wieku doprowadzało do drastycznego topnienia polskiego stanu posiadania na Kresach, a szczególnie represje po Powstaniu Styczniowym cofnęły zasięg polskości o ok. 300400 km. A Czesi, którzy żadnych zbrojnych zrywów nie uprawiali, przetrwali Habsburgów, Austrię, Niemców, Sowietów – byli i są, i mają się dobrze. Jakże nie przyznać racji Bismarckowi, który w chwili pełnej zdumienia szczerości wykrzyknął w twarz pewnemu polskiemu konspiratorowi: „Czyż ludzie rozsądni żadnego już u was wpływu na politykę nie mają?” Otóż nie mieli. Czartoryski, Drucki-Lubecki, Wielopolski szacunku swych rodaków nie zaznali. Może bardziej stańczycy, konserwatyści galicyjscy, ale po jakim doświadczeniu… Z realistów dopiero Roman Dmowski zdobył szacunek rodaków, ale to dlatego, że stworzył skutecznie, w wyniku potężnej pracy wychowawczej u podstaw, nowe wzorce politycznego myślenia Polaka. Niestety, nie zdominowały one głównego nurtu polityki polskiej podczas II wojny światowej. Moje pokolenie przyzwyczaiło się do odrzucania a priori wszelkiej krytyki Powstania Warszawskiego, ponieważ za naszych czasów pochodziła ona od komunistów. Rzeczowej krytyki, ze strony np. działaczy endeckich nie znaliśmy. Na całe szczęście po obłędzie ’44 zaczęliśmy powszechnie w Polsce cenić życie, które jest nam dane tu i teraz, jako wartość jedną z najwyższych w porządku wartości ziemskich. Szczególnie przestał się w naszej splebeizowanej już kulturze panoszyć „honor”, to wiekowe urojenie rycerskiej pychy, tak charakterystyczne dla kręgów wojskowych. Należy mieć nadzieję, że Polacy zrozumieli, że wojskowych nie należy dopuszczać do czynów politycznych w trwaniu akurat naszego narodu, ponieważ zamiast dyplomacji, giętkości, kompromisu i rozumu, wniosą prędzej czy później do życia brutalność, determinację, samowolę albo zabójczy wzorzec myślenia „wszystko albo nic”. Od czego nas Boże uchowaj. Szczęśliwych Świąt! Ja nUSZ PieRZ cha ła

Okazja! Naj-cheap-sze produkty! Tylko u nas! Autobus w mieście stołecznym Londynie, na zewnątrz przepiękna pogoda, w autobusie też miło, bo nie ma tłoku; za panią z małą dziewczynką siedzi kilku panów wracających właśnie z pracy na budowie. Siedmioletnia dziewczynka podskakuje na siedzeniu. – Mamo! Mamo! – krzyczy. Uczyliśmy się dzisiaj nowej piosenki po hiszpańsku! Taka ładna! Zaczyna śpiewać na cały głos i na cały autobus. Wyraźnie słychać: zona de curvas, vamos, vamos, vamos… No cóż, uwaga na zakrety, czyli owa zona de curvas po hiszpańsku brzmi wyraźnie, swojsko i bardzo ojczyźnianie. Panowie uważnie słuchają, a po chwili jeden z nich mówi z prawdziwym podziwem: – Taka gówniara, ale jak klnie!!! Katarzyna Zechenter

O imigracji w BBC Od pewnego czasu o imigrantach na Wyspach, w tym o dużej grupie Polaków, czytamy w prasie brytyjskiej prawie codziennie. Temat przewija się też w najważniejszych stacjach telewizyjnych. Jak nas widzą Brytyjczycy? W większości przypadków mamy dobrą opinię. Są oczywiście wyjątki mocno skontrastowane, co wpływa na opinię Brytyjczyków. Jak jest naprawdę? Jak jesteśmy postrzegani przez gospodarzy? Co wnosimy do brytyjskiego życia? Na te i podobne pytania postanowili odpowiedzieć dziennikarze BBC. O nowym projekcie z producentem programu Ashem Pottertonem rozmawia Grzegorz Małkiewicz. Do programu, którego emisja przewidziana jest na marzec przyszłego raku dziennikarze już się przygotowują. Szukają chętnych Polaków, gotowych podzielić się swoimi doświadczeniami. Program przewiduje swego rodzaju interakcję z brytyjskimi uczestnikami. Podobnie jak w programach Big Brother, mają jakiś czas spędzić razem i tym samym przekazać drugiej stronie własny punkt widzenia, skonfrontować swoje poglądy, zwyczaje, postawy. W programie wezmą udział znani między innymi z cyklu The ap pren ti ce dziennikarze brytyjscy: Margaret Mountford i Nick Hewer. – Skoncentrujemy się na Londynie, gdzie jest największy procent imigrantów – mówi Ash Potterton. – Zamierzamy stworzyć 6-8 osobową grupę imigrantów zróżnicowanych środowiskowo i podobną grupę Brytyjczyków. Chcielibyśmy dowiedzieć się, w jaki sposób grupy te korzystają z takiej obecności w przestrzeni publicznej. Chodzi nam o korzyści finansowe i kulturowe. W grupie tej – jak podkreśla Ash – będą przedstawiciele różnych narodowości, ale ponieważ procentowo jesteśmy najliczniejszą grupą, powinno to znaleźć swoje przełożenie w udziale Polaków w programie, w którym wezmą też udział imigranci pochodzący z innych części świata, nie tylko z Europy. – Chcielibyśmy też pokazać zróżnicowanie edukacyjno-środowiskowe – lekarzy, pielęgniarki, robotników, całe spectrum środowiska imigracyjnego. Interesuje mnie czy program zamierza pokazać różnicę w podejściu do imigracji rządu laburzystowskiego, odpowiedzialnego za otwarcie granic w 2004 roku, i obecnego rządu konserwatywno-liberalnego, który zamierza wprowadzić daleko idącą korektę takiej polityki. – Nie, chcemy uniknąć takich politycznych porównań. Często mieszkańcy tego kraju nie spotykają na co dzień

imigrantów, wiedzą o nich z mediów, mamy zamiar przybliżyć im tę grupę. W pierwszym odcinku zajmiemy się finansową stroną imigracji, w drugiej kulturową. Zbyt często myślimy o imigracji na podstawie uprzedzeń, a nie danych. Z ostatnich badań wynika na przykład, że imigranci nie nadużywają naszego systemu opieki społecznej. Ale o takich rzeczach rzadko donoszą gazety. W gazetach są wielkie nagłówki o nadużyciach. Chcielibyśmy, żeby imigranci i Brytyjczycy spotkali się w naszym programie i sami się przekonali, bez pośrednictwa mediów, gdzie leży prawda. W zamierzeniu ten program ma być swego rodzaju forum – wyjaśnia Ash Potterton. Zauważam, że Polska też skorzystała z „brytyjskiej siły roboczej”. Najbardziej spektakularny przykład – Jacek Rostowski, polski minister finansów urodzony i wykształcony w Londynie. Ale to tylko dygresja. Ash Potterton jeszcze raz podkreśla, że w przypadku imigracji mamy do czynienia z manipulacją medialną, od czasu do czasu wykorzystywaną przez polityków. Ten podwójny obraz nasilił się w związku z mającym nastąpić otwarciem granic dla obywateli Bułgarii i Rumunii w styczniu przyszłego roku. – Nagle rząd zaczął mówić o konieczności zabezpieczenia naszego systemu socjalnego, co sugeruje, że imigranci przyjeżdżają głównie po to, żeby z niego korzystać, czego nie potwierdzają statystyki. Oczywiście, zdarzają się takie przypadki, ale nie jest to reguła, co niektóre media i politycy obecnie sugerują. W naszym programie z udziałem imigrantów i Brytyjczyków chcielibyśmy skonfrontować te nieprawdziwe pomówienia. Dobrym przykładem jest służba zdrowia (NHS), z której podobno imigranci masowo korzystają, ale też dla niej pracują. Strach pomyśleć, co by się stało, gdyby ich zabrakło. W drugim odcinku autorzy programu chcieliby zapoczątkować debatę

Nothing new…

Writing in 1616, the Scots traveller William Lithgow, referred to Poland as „mother and nurse of the youth and the younglings of Scotland, clothing, feeding and enriching them with the fatness of her best things, besides 30,000 Scots families that live incorporate on her bowels.” doubt has been cast on Lithgow's statistics, but a few years later, the influx of young Scots with no means of support was so great that established members of Poland's Scottish community appealed through their council in Gdansk, for a limit on emigration, for the sake of Scotland's good name. As

ASh POTTERTOn: ZBYT CZęSTO MYśLiMY O iMiGRACji nA POdSTAWiE uPRZEdZEń, A niE dAnYCh… nad korzyściami kulturowymi takiej koegzystencji. – Czy imigranci powinni stać się Brytyjczykami? Czy może Brytyjczycy powinni korzystać z tej wielokulturowości, z różnorodności kulturowych tradycji? Z drugiej strony co to znaczy obecnie być Brytyjczykiem? W wielu brytyjskich rodzinach można odnaleźć korzenie imigranckie, i często w tych rodzinach słyszy się nieprzychylne opinie pod adresem imigrantów. Liczymy na to, że uczestnicy programu przedstawią swoje krytyczne opinie, z których będzie można wyciągnąć konkluzję, w jaki sposób imigranci korzystają z obecności w tym kraju i jak Wielka Brytania korzysta z ich wkładu – ekonomicznie i kulturowo.

felieton > 10

a result, ship's masters were forbidden, on pain of heavy fines, to carry "youths of either sex to the said eastern country", unless invited by friends or reach enough to pay their own way in Poland for a year. Soon, Scots were to be found not only in Gdańsk, but in Cracow, Warsaw and Poznań. Mostly they were adaptable and enterprising citizens who seem to have merged happily with all strata of Polish society, contributing not only mercantile and military skills, but expertise in fields as varied as Roman Law, civil and mechanical engineering and farming. The Eagle & The Lion, 900 Years of British Polish Relations Exhibition Catalogue Previewed at the Foreign & Commonwealth Office, 1996


Polska - przyjedĹş i znajdĹş swojÄ… historiÄ™. ZnajdĹş swojÄ… bajkÄ™, odkryj magiczne miejsca w Polsce.

Polish National Tourist Office, Westgate House, Westgate, London W5 1YY, 0300 303 1812, london@poland.travel

= QDMOHSV]\PL ÄŞ\F]HQLDPL Ä?ZLÄ…WHF]Q\PL RUD] 1RZRURF]Q\PL GOD F]\WHOQLNyZ V\PSDW\NyZ RUD] UHGDNFML 1RZHJR &]DVX

=HVSyĂĄ 3ROVNLHJR 2ÄžURGND ,QIRUPDFML 7XU\VW\F]QHM Z /RQG\QLH


6|

grudzień 2013 | nowy czas

czas na wyspie

Mateusz Pacek, recytuje wiersz Juliana Tuwima Dżońcio; na drugim planie (od lewej ): Dagmara Jamielak, Natalia Sordyl i Karolina Figas

Adam Siemieńczyk wręcza nagrodę Dominice Rzoncy. Siedzą: Janusz Guttner (z prawej), Aleksander Nawrocki (z lewej)

Festiwal poetycki w Szkolnym Punkcie Konsultacyjnym im. Lotników Polskich. Od lewej: Katarzyna Łękarska, Natalia Kharlampieva, Anna Magdalena Mróz i Marta Brassart

Niektórzy lubią POEZJĘ W dniach 22-24 listopada odbył się w Londynie VI Festiwal Poezji Słowiańskiej. Organizatorem była grupa artystyczna KaMPe działające przy Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie, a współorganizatorem redakcja wychodzącego w Warszawie miesięcznika „Poezja Dzisiaj”. Organizatorzy przygotowali bardzo bogaty program, a Szkolny Punkt Konsultacyjny im. Lotników Polskich przy Ambasadzie RP w Londynie był częścią tego festiwalu. Spotkanie z poezją przygotowały wraz z uczniami panie: Małgorzata Krala i Renata Złotow. Natomiast realizację programu poetyckiego zatytułowanego Niektórzy lubią poezję zajęły się uczennice: Natalia Sordyl, Karolina Figas, Dagmara Janielak. Podczas spotkania głos zabrał redaktor naczelny pisma „Poezja Dzisiaj” Aleksander Nawrocki, który zwrócił uwagę na nieustającą potrzebę pielęgnowania języka ojczystego, szczególnie poza granicami kraju. Natomiast Adam Siemieńczyk, założyciel portalu PoEzja Londyn wraz z Martą Brassart – organizatorką warsztatów poetyckich w Szkolnym Punkcie Konsultacyjnym im. Lotników Polskich – wręczył uczniom wyróżnionym w konkursie poetyckim Moje polskie słowo dyplomy i nagrody w postaci płyt CD z muzyką europejską w zabytkach i przyrodzie Warmii i Mazur. Wyróżnieni uczniowie to: Roksana Sobolak, Wiktoria Niemiec, Dominik Darkowski i Kamil Kurdziel. Kierownik szkoły pani Karolina Katarzyna Łękarska oraz nauczycielka Małgorzata Krala otrzymały z rąk Adama Siemieńczyka podziękowania od Związku Litera-

tów Polskich oraz Stowarzyszenia Zielone Dzieci w Mrągowie „za oddanie i codzienny trud nad utrwalaniem i popularyzacją wśród polskich dzieci mowy ojczystej”. W dalszej części spotkania uczennice przypomniały najważniejsze fakty z życia Wisławy Szymborskiej, a wiersz pt. Niektórzy lubią poezję naszej noblistki zaprezentował Dominik Słowik. W związku z Rokiem Juliana Tuwima przypomniano również sylwetkę tego poety. W programie wystąpili laureaci konkursu o Złotą Lirę oraz konkursu Poezja Juliana Tuwima. W konkursie nagrodzono uczniów: Sarę Devon, Natalię Sordyl i Dominikę Rzoncę. Na szczególną uwagę zasługują uczniowie tej szkoły, którzy piszą własne wiersze, zaprezentowane przez: Nadię Jasińską – Orzeł polski i Sześcionożna żaba – oraz Mateusza Słowika – wiersz pt. 11 Listopada Dzień Niepodległości. Młode talenty poetyckie zostały nagrodzone gromkimi brawami. Z dużą przyjemnością wysłuchano też wierszy przybyłych na spotkanie poetów. Swoje wiersze czytali: Natalia Kharlampieva z Jakucji, aktor i poeta Janusz Guttner oraz Anna Magdalena Mróz – poetka, nauczycielka i pilotka samolotów szybowcowych. Organizatorzy, kierownictwo szkoły, grono nauczycielskie oraz redakcja miesięcznika „Nowy Czas” życzą nagrodzonym recytatorom i piszącym własne wiersze dalszych sukcesów. W szkole nauczane są: język polski, język angielski, historia, geografia. Program dla uczniów od lat 6 do 9 (www.szkolapolska.co.uk).

Tadeusz Śląski

Dominik Słowik recytuje wiersz Wisławy Szymborskiej pt. ,Niektórzy

Zajęcia prowadzi Katarzyna Łękarska – kierowniczka Szkolnego Punktu Konsultacyjnego im. Lotników Polskich

T-TALK

Dzwoń Tanio do Polski Korzystaj z tej samej karty SIM

Używaj serwisu T-Talk i dzwoń za darmo na numery 0800

Używaj kredytu na rozmowy z dowolnej

Używaj serwisu T-Talk i dzwoń tanio na numery 0845/0870

komórki lub telefonu domowego

Używaj wygodnej opcji automatycznego doładowanie konta

Nie musisz posiadać kontraktu z Auracall Możesz doładować konto na wiele sposobów

Polskojęzyczna Obsługa Klienta

1 Doładuj £10 kredytu

Wyślij NOWYCZAS na 65656

(koszt £10 + std.SMS)

£5 kredytu

Wyślij NOWYCZAS na 81616 (koszt £5 + std.SMS)

Przy doładowaniu przez Internet

Stawki do Polski na tel. domowy

.70

1

pence/min

2.00 1.45

pence/min

pence/min

Stawki do Polski na komórkę

5

.90 pence/min

7.00 5.10

2 Zadzwoń Wybierz *

0370 041 0039

i postępuj zgodnie z instrukcją operatora. Proszę nie wybierać ponownie.

pence/min

pence/min

Najniższe ceny dostępne na www.auracall.com/polska

Polska Obsługa Klienta: 020 8497 4622 *T&Cs: Ask bill payer’s permission before using the service. SMS costs £5 or £10 + standard sms. Calls billed per minute, include VAT & apply from the moment of connection. The charge is incurred even if the destination number is engaged or the call is not answered, please replace the handset after a short period if your calls are engaged or unanswered. Connection fee varies between 0p & 25p depending on the destination. Calls to 03 number cost standard rate to a landline and can be used as part of the bundled minutes. We will automatically top-up your T-Talk account with the initial top-up amount when you will have 3 minutes talk time remaining. To unsubscribe text AUTOOFF to 81616. Credit expires 90 days from the last top-up. Rates are subject to change without prior notice. Prices correct at 28/02/2012. This service is provided by Auracall Ltd.


|7

nowy czas |grudzień 2013

czas na wyspie

ŻELAZNA DAMA POSK-u ali zo wa ny. By ło to w la tach 80. ubie głe go wie ku, w in nym ustro ju. POSK nie utrzy my wał kon tak tów z ko mu ni sta mi. Szan se od zy ska nia te go spad ku by ły nie wiel kie i ów cze sne wła dze zgo dzi ły się na ta ki po dział. Jak wi dać jest to dłu gi pro ces i skom pli ko wa ny, ho no ra rium ma być wy pła co ne do pie ro po za mknię ciu spra wy. Pra wo wła sno ści zo sta ło przy wró co ne kil ka lat te mu i me ce nas Sta chu ra wy wal czył od szko do wa nie od władz mia sta za ten okres. Ka mie ni ca jest po ło żo na w atrak cyj nym miej scu, ale jest w złym sta nie tech nicz nym, z lo ka to ra mi. Nie wszy scy z nich pła cą czynsz, do cho dzą więc pro ble my z eks mi sją. Że by prze pro wa dzić eks mi sję, trze ba zna leźć miesz ka nie za stęp cze. Ra da zde cy do wa ła po dłu gich dys ku sjach sprze dać tę po se sję. Do tej po ry kan ce la ria praw na otrzy ma ła nie wiel ki pro cent uzgod nio ne go ho no ra rium, a ca łość bę dzie roz li czo na po sprze da ży ka mie ni cy. Ob ni ży li śmy też honorarium od od szko do wań wy pła co nych przez mia sto do 30 proc.

Nie jest tak źle, jak mówią „na mieście”, nie jest tak źle, jak my sugerowaliśmy (powodowani troską o przyszłość POSK-u) w kilku ar tykułach zamieszczonych dot ychczas na łamach „Noweg Czasu”. Ale nie jest też dobrze. Dlatego od dłuższego czasu władze Polskiego Ośrodka Społeczno-Kulturalnego w Londynie próbują realizować rozwiązania alter nar twne, które mają zapewnić przyszłość temu największemu centrum życia polskiego poza g ranicmi kraju. Grzegorz Małkiewicz

O tych rozwiązaniach i zarzutach rozmawiam z obecną przewodniczącą Rady POSK-u panią Joanną Młudzińską. Rozmowę zaczynamy od zbiorów conradowskich i wystawy, która poprzedziła przeniesienie Sali Conrada (w związku z przebudową tego skrzydła ośrodka na mieszkania). Jak wyjaśnia Joanna Młudzińska, część eksponatów na czas wystawy (dzięki staraniom Eugenii Maresch z Joseph Conrad Society i dyrektor Biblioteki POSK Dobrosławy Platt) była wypożyczona ze zbiorów Heritage Museum w Canterbury. To co jest własnością POSK-u częściowo przeniesiono do czytelni Biblioteki Polskiej, a kolekcję starych książek umieszczono w nowej Sali Conrada, odpowiednio zabezpieczoną w pomieszczeniu klimatyzowanym. – Z książek przeniesionych do czytelni można teraz korzystać na bieżąco, bez specjalnych formalności, jak było dawniej, co spotkało się z dużym uznaniem członków Joseph Conrad Society – podkreśla Joanna Młudzińska. Kiedy wchodzimy do czytelni widzę jednak, że powierzchnia tego pomieszczenia, gdzie wcześniej odbywały się spotkania literackie, straciła tę możliwość. – To jest sytuacja przejściowa – odpowiada przewodnicząca POSK-u i jednocześnie przewodnicząca Komisji Bibliotecznej. – Złożyliśmy już plany zagospodarowania przyległego do Biblioteki tarasu – dodaje. Wizję lokalną muszę zakończyć stwierdzeniem, że nic ze zbiorów w trakcie remontu nie zginęło, a cenne pamiątki związane z wielkim pisarzem polskiego pochodzenia znajdują się w Canterbury.

loKator z długaMI Przechodzimy do drugiego ważnego tematu, obecnego od dłuższego czasu w przestrzeni publicznej – POSKlubu. – Jaka jest statutowa i prawna zależność POSK-u i lokatora na czwartym piętrze, który od lat nie jest zbyt wiarygodnym płatnikiem należnego czynszu? Tu akurat informacje obiegowe okazują się prawdziwe. Dług narastał i władze klubu postanowiły ten problem rozwiązać polubownie, rozkładając dług na raty. – POSKlub jest organizacją członków POSK-u. Powstał, żeby wypracowywać pieniądze dla POSK-u i stworzyć miejsce klubowe (miejsce spotkań) dla członków. I przez długie lata tak było – podkreśla pani Młudzińska. – Żadnych powiązań prawnych czy statutowych nie ma – dodaje. POSKlub wynajmuje od nas pomieszczenia, ma swój statut. W POSKlubie mamy delegata, na prawach obserwatora. Możemy jedynie interweniować z pozycji landlorda. W związku z powstałym długiem klub oddał dwie sale, które zostały wynajęte Uniwersytetowi Jagiellońskiemu. Zarząd POSK-u nie ma prawnych podstaw do interwencji w wewnętrzne sprawy klubu. Są problemy, wiemy o nich, ale ich rozwiązanie należy do członków klubu.

westycji, w 1989 roku wyszedł – mówiąc kolokwialnie – na prostą (o czym świadczą sprawozdania finansowe za ten okres), a obecnie, od kilku lat przynosi dług około 250 tys. funtów w skali rocznej. – To nie jest dług – prostuje Joanna Młudzińska. – Jest to tak zwany deficyt strukturalny. To podstawowa różnica. POSK nie bankrutuje, POSK ma pieniądze na koncie. Różnica ta powstaje po odliczeniu wydatków od kwoty wypracowanej w skali rocznej, z pominięciem zapisów testamentowych i datków. Dążymy do tego, żeby tej różnicy nie było. Zapisy testamentowe i spadki powinny być zabezpieczeniem, mogą być też wykorzystywane w dofinansowywaniu działalności społecznej, co zresztą jest zwykle jednoznacznie zaznaczone przez darczyńców. Spadkami zajmuje się Fundacja Przyszłości POSK-u, która ma 2,5 mln funtów na koncie. Jest to stały kapitał, Fundacja powinna wydawać tylko odsetki. Jej statutowym celem jest popieranie POSK-u. Trudne rozmowy o finansach. Do tego tematu dorzucam także wysokość składki członkowskiej, śmiesznie niskiej – 10 funtów dożywotnio. Tę informację pani Młudzińska potwierdza. Dodaje jednak… – To się zmieni. Pracujemy właśnie nad nowym statutem, jest już projekt, i opłaty członkowskie są w nim również uwzględnione. Ta zmiana nie będzie dotyczyła obecnych członków.

Ilu jeSt członKów? Jest to interesujące pytanie, bo znowu w tej kwestii można uzyskać sprzeczne informacje. Pytanie ważne, pani przewodnicząca zanim odpowie, sprawdza dane ze swoją asystentką. – Mamy obecnie 3 tys. członków, niestety nie wszyscy aktualizują swoje adresy. – Sprawa członkostwa POSK-u jest dosyć specyficzna – wyjaśnia. – To nie jest klub członkowski. W klubie płacę składkę roczną i coś za to mam. W POSK-u członek dostaje aktualne informacje i ważny głos na walnych zebraniach, czyli wybiera władze ośrodka. Inaczej mówiąc uczestniczy w zarządzaniu, z ośrodka może korzystać każdy, co nas bardzo cieszy. Z ważnego przywileju głosowania korzysta około 200 członków. Rachunek prosty – nieobecni nie mają racji i wpływu, a ich argumenty tracą wartość. Pytam panią Młudzińską, ilu

defIcyt StruKturalny Obserwator z zewnątrz, w tym i ja, nie potrafi jednak zrozumieć dlaczego POSK z najtrudniejszego okresu budowy ośrodka, ogromnej in-

Instytut Piłsudskiego w nowej sali

Kto rządzI PoSK-iem?

joanna Młudzińska

no wych człon ków za pi su je się w ska li ro ku. – W ostat nim ro ku po nad dwu dzie stu. Pro ce du ra (po za ni ską na dal opła tą) jest po dob na jak w in nych klu bach – dwie oso by wpro wa dza ją ce i roz mo wa. – Czy są to Po la cy z młod sze go po ko le nia, nie daw no przy by li na Wy spy? – py tam. – Są też i ta cy.

duże PIenIądze Prze cho dzi my do więk szych pie nię dzy, te ma tu, któ ry naj czę ściej po ja wia się w roz mo wach na temat POSK -u, czy li ka mie ni cy w War sza wie. – To jest ogrom ny ból gło wy – przy zna je pa ni prze wod ni czą ca. Nie zmniej szam te go bó lu i py tam, dla cze go praw ni cy w War sza wie mają otrzy mać aż 40 proc. war to ści po se sji. – Trze ba za cząć od te go, że me ce nas Sta chu ra od krył ten spa dek. POSK o nim nic nie wie dział. Ka mie ni ca w cen tral nym miej scu War sza wy na le ża ła do mia sta, by ła po dzie lo na na miesz ka nia kwa te run ko we (trzy z nich sprze da ne lo ka to rom). Przed wo jen ny wła ści ciel tej ka mie ni cy, pan Chmie lew ski (je den z za ło ży cie li POSK -u) za pi sał ka mie ni cę POSK -owi, i praw do po dob nie nie li czył na to, że za pis bę dzie zre -

– Wal ne Ze bra nie, któ re wy bie ra Ra dę POSK -u (51 osób) na okres trzech lat. Co ro ku 1/3 Ra dy jest wy mie nia na (rad ni mo gą po now nie ubie gać się o no mi na cję). Nie ste ty, chęt nych do za sia da nia w Ra dzie jest bar dzo ma ło, cho ciaż nie jest to zbyt wiel kie po świę ce nie, bo Ra da spo ty ka się cztery ra zy do ro ku. Wal ne Ze bra nie wy bie ra też prze wod ni czą ce go, ten z ko lei z człon ków Ra dy wy bie ra ści sły Za rząd. – Czy nie le piej by ło by stwo rzyć struk tu rę pro fe sjo nal ne go za rzą dza nia? Czę ścio wo ko rzy sta my z ta kich roz wią zań. Dy rek tor Bi blio te ki, dr Dobrosława Platt, jest spe cja list ką i pra cow ni kiem eta to wym, me ne dżer do mu, Bartek Nowak, rów nież ma etat i jest na co dzień mo ją pra wą rę ką, zaj mu je się wszyst ki mi spra wa mi ad mi ni stra cyj ny mi, wy naj mem lo ka li, w tym Sa li Te atral nej. – Po ja wia ją się jed nak gło sy kry tycz ne, a głów nie za rzut, że wy na jem na przy kład Sa li Te atral nej skomer cja li zo wał się do te go stop nia, że pol skich or ga ni za to rów nie stać na za pła ce nie tak wy so kich sta wek i szu ka ją po miesz czeń po za ośrod kiem. Pod kre śla ją, że POSK, ja ko pol ska or ga ni za cja spo łecz no -kul tu ral na, po wi nien po ma gać w krze wie niu pol skiej kul tu ry. – I POSK to ro bi – pa da od po wiedź. Nie da ję za wy gra ną. – Jed nak Ewa Bec la prze nio sła się tuż obok, do ośrodka bap ty stów. – POSK wspie ra Sce nę Po etyc ką, Kon fra te rię Artystów, Te atr Sy re na, Jazz Ca fe, czy li in sty tu cje nie do cho do we, pro wa dzo ne na za sa dach wo lon ta ria tu, na to miast dzia łal ność pa ni Bec li jest dzia łal no ścią ko mer cyj ną, i to jest ta pod sta wo wa róż ni ca. W koń cu roz ma wia my o prze bu do wie pra we go skrzy dła ośrodka, gdzie ma ją po wstać czte ry miesz ka nia gwa ran tu ją ce sta ły do chód, co zmniej szy de fi cyt ope ra cyj ny i po zwo li na dzia łal ność im pre sa ryj ną. Re mont trwa, Sa la Con ra da, biu ra Za rzą du POSK -u i In sty tut Pił sud skie go prze nie sio ne. – Kto wy grał prze targ na re mont, po dob no pol ska fir ma, z któ rą zwią za ny jest Jan Se ra fin, ofi cjal nie ban krut, po sia da ją cy du że pry wat ne dłu gi w pol skim śro do wi sku? – Do prze tar gu przy stą pi ło sie dem firm, wy bra li śmy pol ską fir mę za re je stro wa ną w Wiel kiej Bry ta nii, niezwią za ną z Ja nem Se ra fi- nem, spraw dzi li śmy jej wia ry god ność. Jesz cze je den te mat na za koń cze nie na szej roz mo wy – Jazz Ca fe. – Wpły wy z wie czo rów mu zycz nych (week en dy) – 70 tys., ho no ra ria – 60 tys., czyli do chód 10 tys. A z wy naj mu sa li wpły wa rocz nie 30 tys. Czyli nie jest tak źle jak nie sie plot ka. Czy jest dobrze, czas pokaże. A 50 lat istnienia ośrodka zobowiązuje. Czekają nas huczne uroczystości.


8|

grudzień 2013 | nowy czas

na bieżąco

DR KACZOROWSKI PONOWNIE W LONDYNIE! BEZPŁATNY POKAZ I SEANS HIPNOZY I HIPNOTERAPII ORAZ ZBIOROWY SEANS UZDRAWIAJĄCY w Sali Malinowej w POSK–u 2 LUTEGO 2014 o godz. 17.00 DR ANDRZEJ KACZOROWSKI – psycholog, hipnoterapeuta, prowadzący praktykę psychologiczną w Anglii INTERNATIONAL CENTRE OF PSYCHOLOGICAL HYPNOSIS & HYPNOTHERAPY „HYPNOS”. W czasie spotkania odbędzie się seans uzdrawiający, połączony z innymi mało znanymi technikami hipnozy i hipnoterapii, m.in. most kataleptyczny. Dr Kaczorowski prezentuje autorską metodę imagoterapii w celu wykorzystania potęgi podświadomości u osób chcących uruchomić własny potencjał umysłowy, pozbyć się nałogów, znaleźć dobrą pracę, zredukować nadwagę, usprawnić pamięć, osiągnąć sukces zawodowy i osobisty, powodzenie, zdrowie i dobre samopoczucie. Po wykładzie i seansie hipnoterapii, zbiorowy seans uzdrawiający. Celem seansów zbiorowych jest pomoc osobom, które nie mogą skorzystać z indywidualnych seansów, a potrzebują pomocy psychologicznej, duchowej i zdrowotnej. Zapraszamy na indywidualne spotkania z dr Kaczorowskim w gabinecie w Little Chalfont (stacja metra Chalfont & Latimer) od 3 do 7 lutego w godzinach 10:00 – 20:00 Zapraszamy na dwudniowy autorski kurs samokontroli umysłu „DUMA” w weekend 8 i 9 lutego od 10:00 do 18:00 w Little Chalfont Uczestnicy kursu otrzymają dyplom brytyjskiego stowarzyszenia hipnoterapeutów. W cenie kursu wszystkie materiały oraz gorący posiłek, kanapki, napoje. Zainteresowanych prosimy o przysyłanie SMSa: „DUMA TAK” na nr: 07914 167 199 celem potwierdzenia obecności lub maila: Kaczorowski@lukmag.com NIEDZIELA, 2 LUTY 2014 GODZ. 17:00 Polski Ośrodek Społeczno Kulturalny 238-246 King Street, LONDYN, W6 0RF Sala Malinowa, II piętro Gabinet hipnoterapii w Little Chalfont: Tel. komórkowy: 07914 167 199 lub stacjonarny: 01494) 581 863 e-mail: kaczorowski@lukmag.com www.kaczorowski.co.uk www.kaczorowski.info, www.londynek.net YouTube: Kaczorowski Gabinet we Wrocławiu: +48 601 997 017 lub stacjonarny: +48 (51) 729 4497

Serdecznie Zapraszamy!

Gowin chce przebić się między Tuska, a Kaczyńskiego – Życzę dobrze partii Jarosława Gowina. Mam nadzieję, że przebije się przez obecny układ dwóch gigantów na scenie politycznej – mówi o powstałej właśnie formacji swojego rodaka z Krakowa Jan Maria Rokita. Bartosz Rutkowski Rokita jest już daleko od polityki, ale tak jak Gowin, też był kiedyś w Platformie Obywatelskiej, też musiał odejść z tego ugrupowania, bo taka była wola lidera Donalda Tuska, i jak tylko może recenzuje to, co się w Polsce dzieje. Jego zdaniem nowa partia Gowina – Polska Razem – ma ciekawy program, ciekawych ludzi. Gdyby tylko mieli pieniądze, bo bez tego partie nie wyżyją, sukces byłby murowany. Byli koledzy Gowina z PO stawiają jednak sprawę jasno: ugrupowanie nie ma żadnych szans – jego zielone jabłuszko (symbol partii) już na starcie wydaje się robaczywe. Wielu wspomina o jednym z filarów ugrupowania Przemysławie Wiplerze, który – po przygodzie z policją w środku nocy, gdzie miał interweniować i miał zostać pobity – może okazać się wrzodem na ciele tej partii. Może tak się okazać, kiedy śledczy powiedzą, że to były poseł PiS był w stanie wskazującym i atakował podejmujących interwencję przed jednym z warszawskich lokali stróżów prawa.

jak wejście SMoka Ale wejście partia Jarosława Gowina miała dobre. Przedstawiła pomysł, by to rodzice mogli oddawać głosy w imieniu swoich kilkunastoletnich dzieci. Wzmocniłoby to – jak przekonywali pomysłodawcy – pozycję rodziny. Pewnie Gowin i jego otoczenie doskonale zdawali sobie sprawę, że taki pomysł nie ma szans, bo nie ma go w swoim programie żadna partia na świecie, na dodatek jest sprzeczny z polską konstytucją, bo głosować trzeba samemu. Ale przez kilka, może nawet kilkanaście dni media na czynniki pierwsze rozbierały dziwaczną inicjatywę, w ten sposób poświęcając wiele uwagi Gowinowi. On sam tymczasem nie wcielił się jeszcze w rolę trybuna, który powinien porywać swoimi wystąpieniami tłumy, przemawia jak nauczyciel akademicki, mówi z sensem, na temat, ale nudno. Niemniej jednak na start potencjalni wyborcy dali mu czwórkę, skoro sondaże przeprowadzone kilka dni po ogłoszeniu powstania Polski Razem dawały jej sześcioprocentowe poparcie, a więc szanse wejścia do Sejmu.

Marzenie o SejMie O takim wyniku marzy wiele kanapowych partyjek, które już nawet nie starają się wmawiać Polakom, że w ostatecznym boju zdobędą dwucyfrowy wynik. To pewnie dlatego po rozum poszli działacze Polska Jest Najważniejsza, a przede wszystkim jej lider Paweł Kowal, który na kilka godzin przez kongresem założycielskim partii Głowina swoją rozwiązał. Wiatru w żagle partia Gowina może dostać, jeśli przyłączy się do niej obecny europoseł Adam Bielan. On sam mówi ostrożnie, że nie chce niczego wykluczać, wszyscy jednak wiedzą, że jego siłą są pomysły na kampanie wyborcze, kiedyś korzystała z tego partia Jarosława Kaczyńskiego. Dziś Bielan musi się rozglądać mocno za jakimś ugrupowaniem, bo jeśli chce zostać w polityce, jeśli marzy o kolejnej kadencji w Parlamencie Europejskim to powinien się do kogoś przykleić. A Gowin ze swoim ugrupowaniem dałby Bielanowi szansę, on z kolei mógłby służyć swoim doświadczeniem w budowie partyjnej strategii na najbliższy czas. Partia Gowina rodziła się długo i w bólach, Jej lider jeszcze będąc z Platformie Obywatelskiej robił wszystko, by budować swoją pozycję. Kontestował poczynania Donalda Tuska, wykładał własny program. Wszyscy wiedzieli, że w PO go nie będzie mógł realizować, pozostało więc tylko czekać na powstanie nowego bytu na scenie politycznej. Czy ma szansę zaistnieć w najbliższej przyszłości? Polskę w najbliższych dwóch latach czeka karnawał wyborczy: eurowybory, wybory samorządowe, prezydenckie, wreszcie te najważniejsze – parlamentarne. Jest o co walczyć, jest gdzie się pokazać i wykazać. Atutem Gowina jest to, że zebrał ludzi, którzy jednakowo patrzą na go-

spodarkę i mają podobną wrażliwość światopoglądowa. Przypomina się, że są to ludzie pryncypialni, jak wspomniany Wipler, który odszedł z PiS, gdy w tej partii zaczęło się roić od programów socjalnych, a on jest konserwatystą. Gowin sam, będąc jeszcze w PO krytykował gospodarcze ruchy ministra Rostowskiego, był przeciwny zmianom w systemie OFE, a jako minister sprawiedliwości stawał okoniem żądaniom środowisk feministycznych.

PrograM i znane twarze Jaka jest Polska Razem? To skupisko ludzi o poglądach konserwatywno-liberalnych. Są za wolnym rynkiem, mają w w swoich szeregach wiele rozpoznawalnych twarzy, a to każdej partii dobrze robi. Żeby jednak nie było tak słodko, trzeba wskazać na słabe strony partii Gowina. Historia pokazuje, że do tej pory nie udało się żadnej ze starających się partii wbić na tyle mocno klina między ugrupowaniami Tuska i Kaczyńskiego, by wreszcie poważnie zaistnieć na scenie politycznej. Bo choć coraz częściej mówi się, że Polacy są znudzeni ciągłymi walkami PO z PiS, to jednak kiedy dochodzi do ostatecznego wyboru, oddają najwięcej głosów na te ugrupowania. Niuanse programowe przedstawiane w najbardziej nawet atrakcyjnej formie przez innych nie znajdują jakoś większego uznania wśród publiki. Bo wciąż dominuje na polskiej scenie taki oto podział: albo głosujemy za spokojem, stabilnością, czyli za PO, albo idziemy w nieznane, hałaśliwe, czyli za PiS. I ten podział utrzymuje się już kilkanaście lat. Być może jednak słowa Rokity spełnią się. Wierzy w to Gowin, który do nowej roli szykował się od dawna. Ważne, żeby uwierzyli w niego także wyborcy.


|9

nowy czas | grudzień 2013

na bieżąco

Ukraina oddala się od Europy Po wizycie ukraińskiego prezydenta Wiktora Janukowycza w Moskwie już nikt nie ma wątpliwości, w jakim kierunku pójdzie Kijów. Nie będzie to marsz w kierunku Zachodu, Unii Europejskiej, tylko zbliżanie się z Rosją. Kiedy ponad 30 tys. ludzi marzło na kijowskim Majdanie, Janukowycz podpisywał z Władimirem Putinem umowę o zniesieniu barier handlowych, ale najważniejsza była nowa umowa gazowa, jaką oba kraje zawarły. Sam Janukowycz nie zdecydował się w Moskwie tylko na jedno, na przystąpienie do Unii Celnej tworzonej przez Rosję z Kazachstanem i Białorusią. Gdyby to zrobił teraz, Majdan eksplodowałby jak bomba. Prawdopodobnie Janukowycz będzie chciał przetrzymać ludzi na Majdanie, idzie zima, to nie sprzyja protestom, choć ci w miasteczku namiotowym, jakie powstało w centrum Kijowa przysięgają, że ich walka będzie toczyć się do końca, do zwycięstwa, kiedy dostaną sygnał od rządzących, że ich kraj zbliża się do Brukseli. Na razie jednak na to się nie zanosi. – Janukowycz oddał państwo w zastaw Rosji; zostajemy tu, by bronić niepodległości kraju – mówił we wtorkowy wieczór na Majdanie Witalij Kliczko, jeden z liderów opozycji. – Władze wyprzedają interesy narodowe. Naród ma prawo wiedzieć, czego naobiecywał Janukowycz Moskwie. – Jedynym wyjściem są przedterminowe wybory. Ogłaszam, że Janukowycz jest moim osobistym przeciwnikiem. Wyzywam go na ring – ogłosił przy aplauzie tłumu Kliczko, bokserski mistrz świata wagi ciężkiej i lider ugrupowania UDAR.

krok zA krokiem Bartosz Rutkowski Na mocy tej Rosja obniżyła o jedną trzecią cenę gazu, jaki będzie przesyłany na Ukrainę – do 282 dolarów za tysiąc metrów sześciennych. Dla Janukowycza to sukces, bo idzie zima, a na Ukrainie dużo mieszkań opala się gazem. To także pokazanie, że poprzednia umowa z roku 2009 zawarta jeszcze przez Julię Tymoszenko była haniebna, za co trafiła ona na osiem lat do więzienia. Ale to, co dla Janukowycza było zwycięstwem, dla ludzi na Majdanie było zdradą. Majdan domaga się podpisania umowy stowarzyszeniowej z Unią Europejską, Janukowycz balansował między Moskwą i Brukselą, we wtorek pokazał, że bliżej mu jednak na wschód. Wściekli są nie tylko zwykli ludzie, którzy od 21 listopada protestują na Majdanie, wściekli są też liderzy opozycji. To, co zrobił Janukowycz w Moskwie, określili jaka zdradę.

mAjdAn nA rozdrożu Majdan znalazł się na rozdrożu, wielu ludzi pyta, jak długo można protestować? Inni jeszcze dodają, że Unia Europejska przystępując do rozmów o stowarzyszeniu z Kijowem nie określiła żadnych terminów brzegowych, nie padły żadne sumy, na jakie kraj, który znajduje się w katastrofalnej sytuacji gospodarczej może liczyć. Nic tylko reformy, reformy… Skorzy-

A. jAceniuk: SpotkAmy Się w dniu św. mikołAjA 19 grudniA i przyjdziemy nA nowy rok. proSimy wAS, byście przychodzili tutAj codziennie. i tAk, krok zA krokiem, dojdziemy do zwycięStwA stał z tego Putin, który po raz kolejny zagrał Zachodowi na nosie, oferując Ukrainie konkret – tańszy gaz. W Brukseli odezwały się głosy, że wspólnota nie była przygotowana na tak drapieżną politykę Kremla. Polskie Partnerstwo Wschodnie miało przyciągnąć Ukrainę bliżej nas, bliżej Unii, dziś jedyną nadzieją są wybory na Ukrainie w roku 2015. Jeśli wyłonią prozachodniego polityka, wtedy w naturalny sposób skieruje on kraj w stronę Brukseli. Jeśli tylko wygra, bo Janukowycz to sprytny gracz, lawirował miesiącami rozmawiając z wysłannikami unijnymi. Aleksander Kwaśniewski i Pat Cox byli w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy prawie pięćdziesiąt razy w tym kraju i nikt ich nie zapytał, czy nie podejrzewali, że Janukowycz z nimi gra.

Zdaniem lidera opozycyjnej Swobody Ołeha Tiahnyboka umowy, które podpisał Janukowycz, są dla Ukrainy haniebne. Janukowycz oddał do lombardu strategiczne gałęzie gospodarki, ale my nie ustąpimy – grzmiał na kijowskim placu Tiahnybok. Kolejny z liderów protestów, Arsenij Jaceniuk z partii Julii Tymoszenko Batkiwszczyny apelował, by Ukraińcy zostali w tym miejscu aż do osiągnięcia ostatecznego zwycięstwa. – Spotkamy się w dniu św. Mikołaja 19 grudnia i przyjdziemy na Nowy Rok. Prosimy was, byście przychodzili tutaj codziennie. I tak, krok za krokiem, dojdziemy do zwycięstwa – mówił, żądając od Janukowycza opublikowania dokumentów, które podpisał z Putinem. Jaceniuk wyraził nadzieję, że 30procentowa obniżka ceny za rosyjski gaz zaowocuje taką samą obniżką stawek, płaconych za to paliwo przez zwykłych Ukraińców. Zgromadzeni na Majdanie ludzie poparli tę propozycję głośnym tak. Majdan się trzyma, tych ludzi podziwia cały demokratyczny świat. Ale poza słowami wsparcia, poza odwiedzinami od święta przez polityków z wielu krajów ci ludzie nie dostali niczego konkretnego. Rozdarta jest ukraińska opozycja, to szansa dla Janukowycza, który na pewno w kolejnych wyborach nie będzie bez szans. Chyba że serio potraktowałby wyzwanie Witalija Kliczki, ale na to się nie zanosi, na ring nie wyjdzie.


10|

grudzień 2013 | nowy czas

felietony opinie

nowy czas redakcja@nowyczas.co.uk 0207 639 8507 63 King’s Grove London SE15 2NA

W ten świąteczny czas o cudach… Krystyna Cywińska

2013

Wierzycie w Niepokalane Poczęcie? W cud narodzin Jezusa z Dziewicy Maryi? Nie wierzycie? Wielka szkoda. Bo w tym okresie bożonarodzeniowym dziecinna wiara w cuda osładza życie. Ja swoje wątpliwości odkładam na potem. I wierzę w Świętego Mikołaja. I czekam na północ wigilijną, żeby sobie z naszym Kajtusiem pogwarzyć pod choinką. Zgodnie z wiarą, że raz do roku w tę noc zwierzaki mogą się odezwać ludzkim głosem. Lisy w ogrodzie, wiewiórki i ptaki. Nie tylko papugi…

Niedowiarki niech się zastanawiają czy dzieworództwo jest możliwe klinicznie. A może było to pierwsze w dziejach poczęcie in vitro? I czy odmówienie matce izby na poczęcie nie było spowodowane brakiem łóżek w przytułkach? Albo polityczną machinacją Heroda dyktatora? I jak skrzyknęli się pastuszkowie, skoro nie było wtedy internetu? I czy Gwiazda Betlejemska prowadząca trzech mędrców do stajenki nie była sztucznym chwytem propagandowym? Bo dzisiaj królowie na pewno chcieliby coś ugrać przy żłobku ogłaszanego mesjasza. Takie pytania – jak słyszę – zadają nastolatki w sieci. A niedawno temu arcybiskup Życiński powiedział, że niektórzy historycy IPN-u analizowaliby cud w Kanie Galilejskiej. Zastanawialiby się, jak to się stało, że zabrakło nagle tam wina w kraju winem płynącym. Jacy dostawcy byli za to odpowiedzialni i kto chciał na tym ubić interes? No i zarobić niezłą kasę. A który z apostołów najwięcej pił? I czy po pijanemu czegoś nie chlapnął? A który – że dodam od siebie – podpisał jakąś lojalkę z rodziną Jezusa i opowiadał potem jakieś niestworzone banialuki i dyrdymały o tym cudzie? Kto nie wierzy, niech nie wierzy, ale cuda się zdarzają. W naszym półświatku polonijno-londyńskim zdarzył się cud. Pałacowe Ognisko Polskie, dziedzictwo starej emigracji, ożyło niczym Feniks z popiołów. Uratowano je od rozgrabienia przez spryciarzy-kombinatorów. Ska-

zywane przez lata na powolne zamieranie, na ruinę i bankructwo, cudownie ocalało. Manipulacje przy tym pałacyku, ocenianym na dziesiątki milionów funtów pokazują, jak się prawdopodobnie wzbogacali oligarchowie w krajach postkomunistycznych. Przyczyniali się do upadku przedsiębiorstw państwowych czy majątków społecznych, wykupywali udziały po znacznie niższej ich wartości, po czym zbijali na tym fortunę. Jak słyszę, udziały Ogniska należące do prezesa i poniektórych członków zarządu oceniano podobno na 750 tys. funtów każdy. Jak się miało dwa udziały – jak podobno były prezes, a zarazem zweryfikowany tajny współpracownik dawnej ubecji – to można było zgarnąć dwa razy po 750 tys. Na dodatek – jak słyszę – podobno były prezes obiecywał dyrekcji i redakcji „Dziennika Polskiego i Dziennika Żołnierza” milion funtów na stół redakcyjny po sprzedaży Ogniska. Zawrotne sumy dla przeciętnego emigranta. Było się o co bić, za gardła chwytać i do ściany przypierać. Pod portretami emigracyjnych przywódców. Niemych świadków tej gorszącej sceny. Za obietnicę – jak słyszę – miliona funtów „Dziennik Polski”, kiedyś niepodległościowy, heroiczny organ starej emigracji, miał być i był tubą kombinatorów w skoku na Ognisko. Fotografie byłego prezesa rozsiadłego w fotelu, albo splecionego w przyjaznych uściskach z Ambasadorem RP ukazywały się w tym organie. Oto zba-

wiciel naszej schedy! Namaszczony przez swoich apostołów – albo, jak kto woli, z angielska dupes, czyli dupesów, za przeproszeniem. Trudno się dziwić, dyrekcji i redakcji „Dziennika”, chylącego się ku upadkowi finansowemu, że chcieli się załapać na tę machinację. „Dziennik”, którego prezesem jest mający ponad 90 lat emigracyjny działacz, zasłużony zresztą w swoim czasie dla POSK-u, żyje z żebractwa – jak się powszechnie mówi. Tu coś uszczknie. Tam coś wydusi. Gdzie indziej wykołata. Do testamentu namówi. Co robi z zapałem, mimo wieku. Organ, biedna sierota na garnuszku dobrodziejów, energicznej i oddanej na jego rzecz działaczki, plus dotacji pozostałych funduszy emigracyjnych. No i dotacji z kieszeni polskiego podatnika, czyli z kasy MSZ. Polski podatnik nawet nie wie, że płaci za kopiowanie, zaczernianie, zanudzanie, i marnowanie papieru na co dzień. I za wręcz babiloński system rachunkowości tego bidusia, którego tylko cud może uratować od bankructwa. Ocalić choćby dla nekrologów w piątkowym wydaniu. W noc bożonarodzeniową życzę tej sierotce takiego cudu. Żeby Gwiazda Betlejemska sprowadziła do redakcyjnej stajni kilku mędrców. Niech zrewidują stan zadłużenia redakcyjnego wobec czytelników. Niech rozpatrzą możliwości rekonstrukcji. Niech się odrodzi jako tygodnik z nowymi siłami. Nie wierzycie w cuda? Ja też nie wierzę, ale niewiarę odkładam na potem. Podobno w różnych angielskich

bankach drzemią w ukryciu jakieś emigracyjne fundusze. Zbierane na różne cele i organizacje. Klucze do nich podobno zabrali ze sobą do grobów dawni powiernicy. Ci, którzy mieli prawo do otwarcia tego Sezamu. Czy znajdzie się ktoś, kto zdoła spenetrować banki i krzyknąć: Sezamie otwórz się!? Cudotwórcy się zdarzają. Jak ci, którzy ocalili Ognisko. Jak ci, którzy otworzyli nam oczy na przeszłość prezesa Ogniska i manipulacje jego giermków. Może stanie się kolejny cud i ocali od przewidywanej zapaści nasz POSK. I POSKlub, posądzany o finansowe nieprawidłowości. Niech i nad POSK-iem zawiśnie gwiazda betlejemska. W Nowym Roku ogłasza się zwyczajowo człowieka roku minionego. Dla mnie i według sondy pi razy oko nie ma takiego człowieka w naszym światku. Ale jest grupa ludzi, którzy stawili czoło korupcji, malwersacji i majsterkowaniu przy kasie Ogniska. Niech Ognisko służy teraz młodej Polonii. Niech się oprze najazdowi Rumunów, Hunów i ewentualnie Ukraińców, którzy zagroziliby przejęciem ich miejsc pracy. A kto nie chce wierzyć w cud Niepokalanego Poczęcia i narodziny Zbawiciela, niech przynajmniej wierzy w zwycięstwo uczciwości. W ludzi dobrej woli i szlachetności. To ich mianuję ludźmi roku. A o tym, co mi powie Kajtuś, lisy w ogrodzie i wiewiórki w Noc Wigilijną, napiszę potem. Wesołych Świąt!

Little Britain Pod koniec roku, tuż przed świętami Bożego Narodzenia premier David Cameron zafundował społeczeństwu powtórkę z rozrywki. Postraszył upiorem starym jak świat – imigrantami. To dzięki nim Wielka Brytania jest w takich tarapatach, w jakich jest, bo nie robią oni nic innego, tylko ściągają tutaj tysiącami, mniej lub bardziej legalnie tylko po to, by wyciągnąć kasę z brytyjskiej kasy. Tak przynajmniej brzmi wersja oficjalna. Oficjalnie też pretekstem są Bułgarzy i Rumuni. Ale sprawa jest znacznie poważniejsza, niż by się wydawało. Chodzi bowiem o wszystkich mieszkańców UE, którzy korzystając ze swobody podróżowania i pracowania w którymkolwiek kraju Unii coraz częściej wybierają właśnie Wielką Brytanię. A to się coraz mniej podoba lokalnym politykom, którzy czują coraz większą presję ze strony tzw. Little Britain. Jonathan Portes z National Institute of Economic and Social Reasearch przyznał w rozmowie radiowej, że szkoda, iż rząd nie wysilił się i nie pokazał, ilu imigrantów pobierało zasiłki chociażby przez pierwszy kwartał tego roku. Wygląda na to, że albo ich to nie interesuje, albo chodzi o to, że rząd niewiele ma do ogłoszenia – przyznaje Portes.

Mówiąc o imigracji w Wielkiej Brytanii coraz częściej mówi się o tej pochodzącej z Europy. Nie dlatego, iż stanowi ona aż taki problem, głównie dlatego, że jest doskonałym frontem dla rozgrywek politycznych. Dane pokazują, że z krajów Europy Zachodniej jest tutaj prawie 800 tys. osób, ze Wschodniej (w tym z Polski) 630 tys. To mniej więcej tyle, co z Afryki czy Indii, z Pakistanem i Bangladeszem razem. Tych z pozostałych krajów na świecie jest ponad milion. Cyfry nie są przerażające, ale stanowią doskonałą pożywkę do politycznych rozgrywek. Chodzi bowiem o przyszłość całej Wyspy. Walka pomiędzy komfortową izolacją a przyciągającą otwartością trwa. Widać to dobrze w Londynie, który od lat jak magnez przyciąga talenty z całego świata. To właśnie otwartość tego miasta stanowi nie tylko o jego uroku, ale i sile, dzięki której Londyn jest lokomotywą całej brytyjskiej gospodarki. I chociaż Brytyjczycy są tak przeciwni imigracji, to jednak przybysze w przeważającej mierze wtapiają się w lokalną społeczność jak nigdzie indziej: pracują, płacą podatki, kształcą się i stanowią silę napędową ekonomii. Nie dawno „The Economist” pisał, że „zapędy rządu do ograniczenia imigracji szkodzą gospodarce” i reputa-

cji kraju. Już teraz studenci z innych krajów zaczynają omijać Wielką Brytanię i kształcą się w krajach, które są bardziej dla nich przyjazne. I tam zakładają rodziny, płacą podatki, stając się częścią lokalnych społeczności. But Britain’s attitude to immigrants is all wrong – dodaje „The Economist”. It erects barriers by default and lowers them only when the disastrous consequences become obvious. To samo dotyczy przybyszy z Europy Wschodniej, którzy więcej wnoszą do brytyjskiej gospodarki, niż pobierają w formie różnych zasiłków. Wiedzą o tym wszystkie strony tej politycznej rozgrywki od dawna. Nie przeszkadza im to jednak w tym, by z uporem maniaka wyciągać z szafy starego stracha, by nim straszyć. Wielka Brytania kiedyś rządziła światem. Od czasów upadku Imperium rzadziej lub częściej pokazywała, że ma problemy w którą stronę pójść? Nie mam wątpliwości, że jest tylko jedna: Wielka Brytania otwarta, handlująca ze światem, będąca częścią wielkiej europejskiej rodziny. Inaczej pozostanie tylko Little Britain.

V. Valdi

nowyczas.co.uk


|11

nowy czas | grudzień 2013

komentarze

ANDRZEJ KRAUZE komentuje

Na czasie Grzegorz Małkiewicz

Mamy kłopot z językiem, przynajmniej ja mam. Nie chodzi tylko o tak zwaną poprawność polityczną. Ta współczesna moda nagromadziła już tyle kuriozalnych przykładów, że niejeden językoznawca, gdyby tylko chciał, miałby materiał porównawczy na całe swoje zawodowe życie. Problem w tym, że nie chce, albo się boi ostracyzmu. Pod tym względem wieki średnie z grasującą cenzurą kościelną, a także czasy komunizmu wydają się oazami wolności. Niepokoi mnie też inne zjawisko. Z polskiej przestrzeni publicznej zniknęli na przykład dziennikarze lewicowi, kiedyś potężna i wpływowa grupa. Są dziennikarze prawicowi, którzy sami się do takich afiliacji przyznają, albo tak się ich pogardliwie nazywa w kręgach postępowych. Dziennikarzy o prowiniencji lewicowej nie ma. Pomijam zjawiska niszowe, jak chociażby środowisko Krytyki Politycznej (osobny temat). Mamy więc dziennikarzy postępowych, proeuropejskich, ale nie lewicowych. Z lewicowości pozostała im tylko potrzeba rozgrzeszania prominentów dawnego systemu, a temat na przykład nierówności społecznych oddali księdzu Rydzykowi. Nierówności przylgnęły do wykreowanej grupy sfrustrowanych, często nazywanej oszołomami. Ci którym gorzej, sami sobie winni, a jeśli jakiś polityk wystąpi w ich obronie, jest od razu okrzyknięty zwykłym populistą. Drugi przykład – Święta Bożego Narodzenia. Podobno wrażliwość nakazuje w społeczeństwach wielokulturowych (wielowyznaniowych i bezwyznaniowych) unikać tej nazwy, chociaż święta te pozostały w kalendarzu, a ich powodem jest właśnie wiara, leżąca u podstaw naszej kultury, w Narodzenie Pańskie. Jakoś z własną tradycją nie mają problemu mniejszości rzekomo przez tę pokrętną logikę chronione. Nie słyszałem o tym, żeby szukali neutralnych nazw swoich świąt. Nikomu też nie przyjdzie do głowy, żeby obchody Ramadanu zamknąć w muzułmańskich świątyniach. Praktykujący chrześcijanie muszą się czuć w swoich społeczeństwach jak w późnym Cesarstwie Rzymskim, na szczęście śmierć im nie grozi za ich anachroniczne postawy.

Dla osób wierzących Boże Narodzenie to kulminacja okresu oczekiwania, refleksji, pokuty, modlitwy przed tym wielkim wydarzeniem. Ten czas od dawna już zagospodarowała komercja, nerwowe analizy rynku, prognozy utargu, blichtru i niekończących się przyjęć. W naszych kalendarzach od pierwszych dni grudnia nakładają się daty spotkań oficjalnych i mniej formalnych, często improwizowanych spontanicznie, po pracy, która już dawno pracą nie jest, bo w końcu mamy Christmas Season. Puby, te które jeszcze utrzymują się na rynku, pękają w szwach. Gazety pełne porad, co kupić na prezent, co wypić, co zjeść. Ale do tej pory nie spotkałem się z tym, żeby ten festiwalowy już w swojej naturze okres nazwać adwentem. Adwent to czas refleksji, oczekiwania. Ta tradycja pozostawała w kryptach kościołów, wśród praktykujących chrześcijan. Nikt nie śmiał jej anektować w tak przewrotny sposób. Jednak nośne brzmienie tego łacińskiego słowa, bynajmniej nie jego znaczenie (tym lepiej, że nie wszyscy rozumieją, bo jest wtedy neutralne) przekonało kreatywnych manipulatorów życia społecznego. Narodził się advent time, ze wszystkimi mutacjami, również i z tym – have a nice advent time. Że kogoś to obraża… Chrześcijanie nie mogą czuć się obrażeni, bo nie są przecież mniejszścią, a przez wieki dyskryminowali innych. Nie będę hipokrytą i dlatego życzę Merry Christmas tym wszystkim, którzy w Chrystusa, jego ponowne przyjście, wierzą. A pozostałym czytelnikom życzę dużego indyka, ciepłych łóżek i łagodnego kaca. Do siego Roku.

kronika absurdu Loża honorowa zachodnich przywódców podczas uroczystości pogrzebowej Nelsona Mandeli: premier Wielkiej Brytanii David Cameron, premier Danii Helle Thorning-Schmidt (prywatnie synowa byłego przywódcy laburzystów Neila Kinnocka), prezydent USA Barack Obama – przytuleni do siebie, roześmiani, wpatrzeni w obiektyw telefonu komórkowego. Robią sobie tzw. selfie na pamiątkę wielkiego wydarzenia. Jak wielkiego, za chwilę żałobnicy dowiedzą się od prezydenta Obamy. Technologia nie tylko zmienia życie, zmienia standardy. Baron de Kret

Wacław Lewandowski

Na Święta – kłopoty agenta Wybory w PO zakończone ze spodziewanym rezultatem, tj. umocnieniem jedynowładztwa Donalda Tuska w partii; sprawa Ukrainy się przeciąga; Merkel stanęła na czele trzeciego już rządu, itd., itd. Świat dziennikarski chciałby, żeby w polityce zdarzyło się coś sensacyjnego, niespodziewanego, by było o czym mówić nim świąteczna przerwa odbierze głos gazetom. Tymczasem nic z tego. Dzieje się, co dziać się miało, wszystko jakieś takie przewidywalne i nieinteresujące. Jedyna pociecha, że jeden z tygodników ujawnił nagrania z rozmów na pewnej – jak słychać – bogatej w alkohole imprezie towarzyskiej, rozmów, których głównym uczestnikiem i, by tak powiedzieć, animatorem jest poseł PiS Tomasz Kaczmarek, znany szerzej jako „agent Tomek”. Ten były funkcjonariusz Centralnego Biura Antykorupcyjnego i operacyjny agent tegoż biura stał się postacią znaną w związku ze sprawą oskarżeń o korupcję byłej posłanki Platformy Obywatelskiej, Beaty Sawickiej. Wobec oskarżeń i dowodów w postaci nagrań operacyjnych osławiona pani poseł przyjęła dość naiwną (i jak się wkrótce okazało bardzo skuteczną linię obrony). Twierdziła mianowicie, że właśnie „agent Tomek” adorował ją systematycznie, wreszcie rozkochał ją w sobie, po-

tem zaś zainspirował (czytaj: „nakłonił”) do przyjęcia korupcyjnej propozycji i popełnienia przestępstwa. Przy okazji tej sprawy do prasy dostały się, powiedzmy, mniej operacyjne fotografie agenta, który pozował do nich półnagi, używając rekwizytów operacyjnych, takich jak, np., torby wypełnione znaczonymi banknotami. Odtąd agent stał się celebrytą, wzbudzając nie mniejsze zainteresowanie prasy brukowej, niż czynią to serialowe aktoreczki. Gdy PO czyściła Centralne Biuro Antykorupcyjne z ludzi „PiSowskiego układu”, Kaczmarek został agentem-emerytem. Na otarcie łez Kaczyński dał mu miejsce na liście wyborczej i w taki sposób „Tomek” został posłem PiS. Brukowce nadal nim się zajmowały, a że poseł prowadzi raczej niespokojny żywot, bywał wdzięcznym obiektem obserwacji. Ostatnio jako sprawca kolizji drogowej, prowadzący auto o wiele za drogie jak na jego dochody. Teraz jednak, prawie na Święta, prawdziwa gratka! Nagrania, na których agent-poseł Tomek nie tylko nie dba o parlamentarność języka, ale też najwyraźniej grozi pobiciem znajomemu, zarazem mężowi kobiety, którą jest zainteresowany i z którą „chce się bawić”. Grozi, dodajmy, powołując się na swoich kolegów z czasu pracy w taj-

nej służbie. PiS zawiesiło Kaczmarka w prawach członka klubu i przekazało sprawę do rzecznika dyscyplinarnego, Suskiego. Ten jednak już zdążył ogłosić, że rzecz nie wydaje mu się poważna, że nie chodzi o żadne karalne groźby, a tylko o takie sobie przechwałki po pijanemu. Zasugerował też, że nagłośnienie tej sprawy to element operacji, która ma „przykryć” prawdziwe afery, takie z udziałem członków PO. To ostatnie jest zresztą możliwe, co jednak nie znaczy, by uznać, iż postępowanie Tomasza Kaczmarka mieści się w jakichś, najszerszych nawet, przyjętych dla posła na Sejm RP normach! O ile nagrania są prawdziwe i o ile nikt nie dowiedzie, że zostały spreparowane, na co się nie zanosi, sprawa Kaczmarka powinna stać się przedświąteczną lekcją dla władz PiS, w szczególności dla prezesa tej partii. Lekcją, z której wypływa taka mniej więcej nauka, warta przemyślenia w czas świątecznej przerwy w politycznej aktywności: Jeśli interes państwa tego wymaga, państwo korzysta ze służb tajnych, z agentów i szpicli, trzymając ich, dodajmy, pod właściwym nadzorem. Nie ma jednak żadnego interesu państwowego, ani interesu poważnej opozycji, który uzasadniałby przyznawanie jakiemuś tajnemu agentowi czy szpiclowi godności poselskiej.


12 |

grudzień 2013 | nowy czas

past & present

The electrified fencing around the exterior of the camp

From the left: John Thompson, Peter MacLeod and Barrie Pyke at the site of the Lambsdorf camp

Voyage of discoVery The email came through last Easter from an old friend Barrie from my home town, Ipswich. “Pete, I’d like to visit Poland to see where my grandfather was held as a Prisoner-of-War.” I happened to be in Poland at the time, having married a Polish girl, and my mind clicked into action. Peter MacLeod

I

the conditions and hard labour occupy a site designated as the Old Prisoner-of-War Cemetery.

to die in large numbers, and the deceased from this period were buried in anonymous single or mass graves.

1921-1934

1964

The Lamsdorf camp was home to German immigrants from the lands which fell to Poland, such as Górny Śląsk, Wielkopolska and Pomorze.

A museum is established at the site.

1939-1945

In all my 20+- odd years of travelling to and enjoying Poland, not once had I managed to do it with my closest friends. This, I sensed, was my chance to rectify that omission.

A quick Google search based on the information Barrie supplied led me to Polish village of Łambinowice, a cursed place in a most beautiful setting in the Opole Voivodeship. For those not familiar with the history of this village – more precisely, the prisoner-of-war camp which takes its name from the village, here’s a brief summary. 1870-1871

The site of a former military range is used as a prisoner of war camp during the Franco-Prussian War, holding up to 4,000 POWs. Graves exist of 52 French soldiers from this period. 1914-1920

The site next rose to prominence at the start of the Great War, and held up to 90,000 enemies of the Germans of various nationalities, including Russians, Romanians, Italians, Serbs, French, British and Belgians. The camp remained operative until two years after the end of the war. The graves of 7,000 POWs who didn’t survive

Under the Third Reich, the site was developed and expanded. Two camps were set up – Stalag VIII B Lamsdorf and Stalag VIII F Lamsdorf – and situated about 1.5km apart. Combined, the two formed the largest POW camp in Europe. Some 300,000 prisoners from 50 different nations were imprisoned here, the vast majority of them Russian. In 1944, around 6,000 soldiers of the Warsaw Uprising were brought here. It is thought that some 40,000 prisoners lost their lives at Lamsdorf. January 1945

With the Red Army advancing from the East, those POWs considered capable of walking were marched westwards towards Berlin. Those incapable of walking were left behind, many of whom starved to death. 1945-1946

Following liberation, the camp was one of many used by the Polish administration to house Germans waiting to be displaced to the heart of Germany. Around 5,000 prisoners were housed during that time, including members of Nazi organizations and guards from the POW camps at Lamsdorf. Hard living conditions and maltreatment from the camp authorities caused them

1990s - present day

Due to the political situation, it hadn’t been possible to commemorate the victims of the Lamsdorf camp earlier. After much argument between Poland and Germany – some things never change! – a tall wooden cross was erected next to the place where the dead were buried. In 1995, another granite monument in the shape of the Silesian penitentiary cross was erected there and in 1997 a granite obelisk was dedicated to the Warsaw insurgents. Barrie had in his possession a memento from his grandfather, a scribbled list of village names, plotting the route of what has become known as ‘The March’ out of the camp, one of several that occurred at that time from locations including the Auschwitz camp. He was keen to find out more, as his grandfather rarely spoke about his experiences. Although his grandfather is no longer with us, his grandmother is still alive and recently celebrated her 100th birthday. So, to commemorate this landmark birthday, we plotted a trip to Poland with a couple of other friends. With two of us celebrating a 50th birthday, it seemed like a great idea to combine the trip to the POW camp with a few further nights in Krakow, a city dear to my heart, and turn it into a more complete trip. With flights booked to Krakow from a new destination – London Southend Airport – we set off on a voyage of discovery.


|13

nowy czas | grudzień 2013

past & present The Krakow part of the visit necessitates an article of its own. Suffice to say, I was able to show ‘The Boys’ why it is I love this city so much. A glass of Żywiec and a bowl of zurek whilst sitting in Rynek Główny in bright sunshine set the tone for several enjoyable days spent discovering what this pearl of a city has to offer. But, the serious part of the visit was to discover more about Łambinowice/Lamsdorf and to help Barrie fill in some details about his grandfather’s life. Jack Robinson was a rear gunner for the Royal Air Force in a Halifax bomber. He was shot down in 1941 over Denmark. He baled out of the aircraft having been shot through his arm. Two of his fellow crew members perished in the aircraft, but the remaining crew survived and were all transported to the POW camp in Lamsdorf. He was interned there in the clothes he was captured in until the evacuation in January 1945. A look at the historical meteorological data from that month tells us the temperature dropped to -25 degrees centigrade during The March.

sitting in rynek główny in Bright sunshine set the tone For several enjoyaBle days sPent discovering what this Pearl oF a city has to oFFer But, the serious Part oF the visit was to discover more aBout łamBinowice/lamsdorF and to helP Barrie Fill in some details aBout his grandFather’s liFe.

It was one of the coldest winters on record that century, and even in March 1945, the temperatures were below zero. In these conditions many more prisoners died. Jack was very nearly amongst them, for he risked his life by bartering for food with a German guard, by swapping his wristwatch (which he knew was broken). Whilst marching around the North of Dresden his fellow prisoners encouraged him to wear clothes over his RAF uniform so as not to provoke the civilian population which had suffered from Bomber Harris carpet bombing during the last stages of the war. (There were accounts of prisoners being hung by civilians). He was liberated by the advancing allied forces from the west in April 1945, having been on the Death March since January 1945 and it is believed that he had marched in excess of 1,000 miles during that time. Today, the site at Łambinowice is partially preserved. One of the buildings – the former seat of the Wehrmacht headquarters and a guardhouse – is home of The Central Museum of Prisoners-of-War in Łambinowice-Opole, and our visit was timed to coincide with the opening hours of this facility. Leaving the main Krakow-Katowice motorway at Opole, we swung south towards the village. Before reaching it, we pulled up sharply at the sight of row upon row of crosses in a military cemetery alongside the road. Closer inspection indicated that the cemetery predated the period relevant to Barrie’s family, for it was filled with graves from around the time of the Great War. What struck us was the vast numbers of particularly Romanian and Russian headstones, and the young age of many of those interred beneath our feet. Young men in their late teens who had barely lived before being thrown into the conflict. Not even a solitary flower marked any of these graves, their loved ones now several generations and thousands of miles away. May they never be forgotten. Beyond what we now know was The Old Cemetery lay a lane into a woods, which we took in our 4x4. We soon came across the remains of some brick-built buildings, which we explored on foot. Much of the site was taken over by woods – we estimated the age of the trees to be less than 100 years old – and at this point we were oblivious to the function of these buildings or the position they occupied in the overall site. However, we were all struck by the absolute peace and beauty of the woods. Not a sound to be heard beyond the natural noise of the trees and the animals that call the woods home. There was, of course, a more practical and chilling reason why such a quiet, remote site was chosen to locate detention camps. Beyond this lane, and closer towards the village, we came across the entrance to the museum, which sits close

the Boys waiting for a glass of Żywiec in krakow rynek głowny before setting off to their voyage of discovery

Barrie on the platform of lambinowice station)

not even a solitary flower marked any of these graves, their loved ones now several generations and thousands of miles away

now well documented. The Russians, by all accounts, suffered far worse than the British. Barrie presented his documents from ‘The March’ to the curator, and was taken away to talk in private with the museum’s staff. The villages listed on this record matched those already in the museum, but, of course, documentation of the prisoners is incomplete, so another tiny part of the jigsaw was put together with the recording of Jack’s details. The rest of us wandered through the museum to take in the displays and memorabilia that is well presented in the museum. In addition to illustrating the conditions of the POW camp, a room of the museum was dedicated to telling the story of the Katyń massacre. I took The Boys into this room to try to explain the significance of Katyn, and they were deeply moved to hear of an atrocious chapter which didn’t make it into our history books when we were studying in the UK in the 1970s. The museum featured a scale model of the camp as it was during World War II, and from this we were able to establish the approximate location where Jack`s hut would have been held, as the huts were marked out according to the nationality of its prisoners. We set out again in the 4x4 to find this location, but not until we had visited the site of the mass grave where the Russians were cast. Here stands a handsome commemoration to those who fell, as well as a tall wooden cross erected by the Polish. Stark in its simplicity, the site oozed sadness in the realisation of what took place here not yet 80 years before. That we were the only visitors added to the feeling of tranquillity which now envelopes the site. Nearby stand the remains of some of the brick-built huts, preserved and protected from further decay, as well as a mock-up of one of the wooden watch-towers which used to dominate the site, a haunting sight and an enduring memory. Some of the old fencing still survives, and it was remarkable to note that the fencing around the exterior of the camp was electrified. We took a quick detour to visit Łambinowice station, which had featured prominently in the presentation we had watched at the museum. Not much appeared to have changed over the previous eight decades, and some of the old signage recognisable from the film still survived. The final task in our visit was to locate the hut where Jack lived for four years. Using a map of the site and the GPS on our mobile phones, combined with the knowledge of the layout we had gained from the museum, we set off up the lane we had originally found upon arrival at the village. This lane still follows the path of one of the original roads through the camp, and led us to the far corner where the British POWs were housed. This could have been any lane through any woods in Poland, as there was little left to suggest what stood here previously. The wooden huts in which the prisoners were housed no longer stand – they were most likely torched by the fleeing German captors – so all we had to go on was a sense of direction and what little help the GPS gave us. After a few false moves, we pulled up near where we believed the British hut stood and walked through the thick vegetation to discover more. Little evidence was in existence, as the huts would have had no solid foundations to betray their location today. Ho-

For the Polish PeoPle, the unhaPPiness Prevailed late into the 20th century. But For Four men Born into Freedom and wealth, the world we had just witnessed made us aPPreciate just how lucky we have Been.

wever, under our feet the earth seemed to be formed into symmetrical banks, and we were able to discern the approximate location of the British hut. After a moment of quiet contemplation, Barrie started nosing around further, and unearthed a small, glass medicine bottle from under the topsoil. It is too much to imagine that at any time his grandfather Jack had touched this same relic, but Barrie came away feeling as though he had connected with a man whose life he knew so little about. The memories we took away from this pilgrimage would be familiar to anyone who has ever visited such a site – the futility of it all was uppermost in our minds. For the Polish people, the unhappiness prevailed late into the 20th century. But for four men born into freedom and wealth, the world we had just witnessed made us appreciate just how lucky we have been.


14 |

grudzień 2013 | nowy czas

nasze dziedzictwo na wyspach!

THE LADY A tale (not just) for Christmas It was an exceptionally harsh, cold winter. So much so, that mounds of snow, reaching up to six feet, driven by fierce winds, had drifted against Fawley Court’s imposing red brick walls. The slate roof, now a whitened Christmas pudding was laden thick with snow-icing. A snap thaw had briefly eased the weight , momentarily melting the snow into tiny rivulets of water. But then a sudden bitter frost set in – freezing solid the dripping water into large needles of pointed icicles. Adorning the roof eaves around the stately house was a skirt of sharp glassy splinters ominously pointing downwards like a series of Damocles’ swords. Inside the huge red house, all was dark, save for a shaft of light coming through some very faded velvet burgundy curtains, from a room above Fawley Court’s famous four colonnades. This was the very same room, with balcony, where Father Józef Jarzębowski, cofounder of Polonia’s Fawley Court, had spent his last days before departing for the hamlet of Herisau, Switzerland, where he sought revival and health – not a lonely death. In this same big room, all for want of light and warmth, given by a simple silver candelabra, lit with candles perched on the table, next to which sitting alone in a wicker rocking chair, peering into the bitter chill winter outside, clad in blankets was the Dowager of… well, no one actually remembered or knew her real name. The local villagers, artisans and pub folk of Fawley, Remenham, and nearby Henley on Thames, well aware of the dark, goings-on under some previous dire sect of ‘priests’, took to calling her courteously and simply – The (lonely) Lady. How The Lady came into occupying Fawley Court is much of a mystery. Suffice to say, certainly at first, villagers, the mayor, dignitaries, even the distinguished Member of Parliament Sir Boris MacTarmac, all had high hopes for the Court’s future. They had all heard of wonderful plans for this unique (émigré Poles) heritage: retreat centre cum hotel; conference-reception centre; place of worship; lavish weddings on Fawley Court’s lush lawns; concerts; arts and gallery centre, and so the rich list went on. Big money had changed hands, but there was little to show for it. After years of neglect Fawley Court fell even further into abject poverty. Nothing. Well, perhaps not exactly nothing. There was no end of legal arguing, spoiling tactics and learned wrangling in the courtrooms up and down England’s fair land. London of course enjoyed the lion’s share of this litigious bonanza. No less than five, six, nay seven court actions running into costs of millions of pounds! But that was nearly all in the past.

WHO Cares WINS 82 PORTOBELLO ROAD, NOTTING HILL, LONDON W11 2QD tel. 020 7727 5025 Fax: 020 8896 2043 email: mmalevski@hotmail.co.uk

Purple Room. The one with the picturesque carved Grinling Gibbons ceiling, – darting hare hounds, herons and rabbit – and view overlooking the Venetian style waterway, leading straight onto the river. She then peered through the slightly ajar double doors. There was light. Some activity. Yes, they had arrived! Her heart beat excitedly. There will be a Christmas (again) after all!

T

Fr Jøzef amidst a sea of snow white Polish soldiers' graves, Monte Cassino,1950s. He himself today, a grave-orphan

December. Huddled in her bedraggled faint whiff of Chanel No 5 Burberry blankets, which clearly had seen far better days, The Lady left her big room. Clutching the candle-lit candelabra, she ventured gingerly to her left onto Fawley Court’s vast, wide planked oak first floor corridor. Opposite Fr Józef’s – now The Lady’s – room, was the school’s largest dormitory named after Gen. Nikodem Sulik. She then quietly made her way down the beautiful wide wood panelled staircases, the walls still adorned with trophies of shot deer heads, antlers, foxes, a bear, even tiger – all bought menacingly back to life by the flickering candle light. She peered as best she could through the moving light, and shadows espying the vestibule with its marble chess board floor, and huge sash windows, placed directly beneath Fr Józef’s room – now her captive cell. Nothing. She went further, to look into the

N

ow things looked very bleak. Year on year, it went on like this. The Lady yearned for companionship, voices, oh, some friendly sounds, chatter. Locked in this vast desolate silent house, all there for company was the irritating scurrying of the pitiful mice. These poor little creatures, their wretched bodies of skimpy fur, stamped throughout with their skeletal ribcages. In their whiskers little crumbs of leftover food, pilfered from an already near-empty pantry in Fawley Court’s damp, flood-prone basements. There was of course the colony of protected brown long eared bats who might offer company. But it was rumoured that this species was lustfully vampiric. Hence best stayed away from. But… but… there was something to look forward to. It was that time of year when The (lonely) Lady felt a tingle of excitement. Christmas was approaching. And she knew that every Christmas Fr Jozef, and his Fawley Court Old Boys, always appeared to celebrate both Św. Mikołaj’s (St Nicholas) feast day, and the traditional Polish Christmas Eve repast. Ah! How she loved this approaching moment. And the moment itself. Christmas and the promise of real, charitable companionship it held. What fun. The joy of impending company, good cheer, good food, carols, presents, and the air scented with nothing but joy, goodwill, log fires, and incense. But will they really come again this year? All was still very silent. This was all that The Lady had now to look forward to… 6th December, St Nicholals’s feast day, and Christmas Eve, 24th

FAW L E Y C O U RT O L D B O Y S

View from Fawley Court’s Purple Room overlooking the Venetian style waterway, leading straight onto the river

he Lady made herself scarce, for fear of frightening her hosts. She did not want to upset them. She knew she would be invited, and allowed to share in the festivities – but in her hosts’ own, very good time. And so on 6 December as with every 6 December, Święty Mikołaj (St Nicholas) turned up at Fawley Court. Robed in red gown, red hat with white trim with bell atop, ruddy face tucked behind snow-white whiskers and beard. Two reindeer were by his side with huge sacks. Rather irksomely two bats had taken to trying to nest in the noble creatures’ antlers. They were evicted straight away – their flapping wings and shrieks getting enmeshed in the stately room’s cornice cobwebs. The Lady, as always, with great awe and intrigue, looked upon the boys as the gifts spilled out of the bountiful sacks, each boy getting a present. This was, and is, the Christian custom at Fawley Court – Christian giving. The occasion is of course overshadowed by another, even greater event, the wondrous anticipation and celebration of the birth of Christ the Lord on Christmas Eve, every 24th December. Father Józef Jarzębowski is accompanied (again!) by the very busy Święty Mikołaj – Father Christmas. Both the Purple Room and the marble chessboard vestibule are dressed in festive spirit. To the fading accompaniment of Vyvyan Ekkel’s organ carol playing: the uplifting Gdy się Chrystus rodzi; the emotion cradling Luljaże Jezuniu and Cicha Noc, cannily woven in with Elvis Presley’s (without the tenor trembling vibrato) version of White Christmas, and even a Blue Christmas… The boys have left the Purple Room, an oasis of wrapping paper, string, balloons. Clutching their presents they are sat at the beautifully bedecked white draped head tables, steeped in the most sumptuous food, wines, lemonades, orangeades, and desserts. All are in Fawley Court’s marble chessboard hall, joined in heart, food and soul by the merriment that makes Christmas – Wigilia! Polish Christmas Eve.


| 15

nowy czas | grudzień 2013

drugi brzeg Fot. Wojciech A. Sobczyński

The Lady loved it. She of course also got a present. A writ. A High Court claim. “Oh dear.” She muttered to herself. But then she got one every year… She put it aside… it can be looked at later. Next year… or the year after. Who knows? Who cares? The Lady was entranced. At the far end was Pope John Paul (Karol Wojtyła), to his right his great ally Cardinal Stefan Wyszyński. Regaling the boys with quiet wit and wisdom was the great educationalist, and Oratorian, The Blessed Cardinal John Henry Newman. His stone bust (by sculptor Edward Ryley), was still outside, on the east curtilage wall, the head draped in thick white snow – just like a Judge’s wig! For her part, The Lady was sat next to Father Józef Jarzęmbowski. She felt humbled and honoured. Father Jozef in that captivating calm which he radiated to all who really knew him was telling The Lady various stories, in Polish, which she had by now – like her lawyers – learned.

F

ather Józef recounted how he fled Poland during the 2nd World War, his experiences of Siberia, where-after he went through Japan, onto America. How he managed to preserve many museum artefacts, to which Polonia added, and how he came to England, and eventually opened the Polish Catholic school at Fawley Court in 1952. He mentioned Fawley Court’s use by the intelligence services during the war, even the existence of used grenades littering the grounds. Later, certainly there were many mementoes from émigré Poles themselves, which included privately planted saplings – trees of every kind – together with the ashes of their relatives’ scattered selectively in chosen spots throughout Fawley Court’s grounds, and parkland. The Lady listened with rapt attention. Even the boys, and the gathered eminences, all fell into silence, to listen to Father Józef, who of course lamented being thrown out of his own agreed grave by St Anne’s Church, and worse still, by his own brothers, his so called family! Father Józef casually asked The Lady whether she had read Malevski’s St Anne’s Quietly Awaits You in Nowy Czas. She gulped, almost choking on her dry martini and olive. The conversation moved on. Having himself an admirable war record, Father Józef recalled how he visited in the 1950s the graves of Polish soldiers, who fought so bravely at Monte Cassino. This memory is all the more harsh, bitter, given his own current nomadic grave status. And so tale after tale was recounted. Father Józef even recited one of his excellent (1940s) poems dedicated to the fallen, perished Polish soldiers and prisoners – dear one time pupils of his from Warsaw’s Bielany school: W białym piekle księżycowych nocy Gdy mróz zgrzyta i dławi za gardło O najmilsi sercu memu chłopcy ! myślę z bólem – ilu was pomarło… Gdzieś leżycie w rowach i po jamach Rozdeptani. Zmiażdzeni. Pokłóci. Polski Tragizm – śnieg, zawiał jak Sybir, A spazm szlochu – mróz, jak ukaz kroci. Sam wygnaniec – bez Polski i domu, przez zawiane obcej Litwy drogi –

idę duchem czujnie i kryjomu szukać Waszych – nienazwanych mogił. Sięgam ku Wam w skutą mrozem ziemię (mimo granic, wach i posterunków…) na Krzyż Pański przenoszę krew waszą odtajała – w gorącym pocałunku… I jak ongi – małe pacholęta otulałem spiące cicho w nocy, tak Was w cieply szept owijam teraz mych różańców ufnych i sierocych.

NelsoN MaNdela 1918 – 2013 Przywódca walki z apartheidem, pierwszy czarnoskóry prezydent RPA, laureat Pokojowej Nagrody Nobla, Nelson Mandela zmarł w wieku 95 lat. O jego śmierci w specjalnym orędziu do narodu poinformował prezydent Jacob Zuma. – Nasz ukochany Nelson Rolihlahla Mandela opuścił nas. Odszedł w spokoju, otoczony swoją rodziną około godz. 20.50, 5 grudnia 2013 roku. Nasz naród stracił ojca – powiedział Zuma. Od trzech miesięcy Nelson Mandela znajdował się pod ścisłą opieką lekarską w domu, był w stanie krytycznym po ciężkiej infekcji płuc. Miał trzy żony, sześcioro dzieci (trójka nie żyje) oraz 17 wnucząt. W rodzinie walczącej między sobą o prawa do przynoszącego duże pieniądze nazwiska przynajmniej w czasie uroczystości pogrzebowych doszło do rozejmu. Nelson Mandela był prawdopodobnie najbardziej

rozpoznawalnym politykiem końca XX wieku. Już za życia stawiano mu pomniki, między innymi w Londynie, co wcześniej w stolicy Wielkiej Brytanii było niepraktykowane. Był uważany za niedościgniony wzór do naśladowania, ale sam o sobie wypowiadał się krytycznie, co z pewnością pomagało mu pozyskać zwolenników na całym świecie. Prawie połowę swojego życia spędził w więzieniu, w izolacji od świata zewnętrznego, na wyspie Robben. Od wczesnej młodości był buntownikiem, co pozbawiało go pracy, ale paradoksalnie dało szansę, dzięki korzystnemu zbiegowi okoliczności, na studiowanie zaoczne prawa. W tym czasie angażuje się w działalność polityczną w Afrykańskim Kongresie Narodowym (ANC – African National Congres), organizacji powstałej w 1913 roku, która od początku swojego istnienia dążyła do zniesienia segregacji rasowej w RPA. Mandela nie zgadza się jednak z jego zdaniem zbyt ugodową polityką działaczy. Z podobnie myślącymi stronnikami zakłada frakcję Ligę Młodych ANC (ANCYL-ANC Youth League), a następnie doprowadza do rezygnacji prezydenta ANC Alfreda Xuma w 1949 roku. Radykalizuje się jeszcze bardziej, po tym jak rząd oficjalnie zatwierdza politykę apartheidu, czyli rozdzielenia w języku afrykanerskim. Mandela organizuje bojkoty, strajki i wystąpienia publiczne. Jest wielokrotnie aresztowany i skazywany. Uważa, że to nie wystarczy i należy walczyć zbrojnie. Współtworzy zbrojne oddziały Włócznia Narodu (Umkhonto we Sizwe), których zostaje dowódcą. Dochodzi do zainicjowanych w grudniu 1961 roku serii zamachów na obiekty użyteczności publicznej. W niedługim czasie policja aresztuje całą grupę. Oskarżeni o działalność terrorystyczną dostają karę śmierci, zamienioną na dożywocie. Osadzony na wyspie Robben, przez lata Mandela będzie praktycznie pozbawiony kontaktów ze światem. Część działaczy uniknęła aresztowania i udała się na emigrację, gdzie walczyli o uwięzionych. Po upadku komunizmu RPA nie jest już potrzebna Zachodowi. Prezydent Frederik de Klerk musi szukać rozwiązań na własną rękę, przede wszystkim doprowadza do demontażu apartheidu i przyznania czarnoskórym mieszkańcom praw politycznych. Uwolniony po 27 latach Mandela staje na czele ANC, nie szuka rewanżu, dąży do kompromisu. W tym trudnym sprawdzianie wykazał się olbrzymimi zdolnościami przywódczymi. W pierwszych demokratycznych wyborach w kwietniu 1994 roku zwycięża ANC, a Mandela zostaje prezydentem RPA. To dzięki jego talentowi, jak zgodnie uważają obserwatorzy, w RPA nie doszło do przelewu krwi. W 1999 roku wycofał się z czynnego życia politycznego. W uroczystościach pogrzebowych Nelsona Mandeli uczestniczyły głowy państwa z całego świata, Polskę reprezentował szef MSZ, Radosław Sikorski. Nelson Mandela został pochowany w swoim rodzinnym mieście Qunu.

Grzegorz Małkiewicz

Fawley Court 1963. Fr Józef with the boys on sports day

The tears rolled silently, and gently down onto the cheeks of the gathered – that said it all. And so Christmas Day was gently ushered in. Little baby Jesus was born. The boys went to sing their praises to Christ the Lord in Fawley Court’s St. Anne’s Church. And slowly everyone, and everything, melted (temporarily) into ether, into the frost bitten Yuletide; the smell of sulphur from burning coal, and log fires hanging pungently in the snow white air. The Lady cried out; “It can’t be. Where have they all gone? Those dear boys, and wonderful people…”. Meanwhile, the Sword of Damocles hangs steadfastly over Fawley Court.

Mirek Malevski Chairman, Fawley Court old Boys/FCoB ltd

Kontrowersje wywołało zachowanie polityków Zachodu podczas uroczystości pogrzebowych

kronika absurdu >11


16 |

grudzień 2013 | nowy czas

drugi brzeg

Peter O’Toole 1932 – 2013 W londyńskim szpitalu zmarł Peter O’Toole, tytułowy Lawrence z Arabii z filmu Davida Leana. Urodził się w Irlandii w rodzinie rzymskokatolickiej bukmachera Patricka Josepha O’Toole’a, ale całe życie spędził w Anglii. W swojej biografii zaznaczył jednak, że miejsce urodzenia w Irlandii nie jest takie pewne, bo istnieje drugi akt urodzenia w szpitalu w Leeds. Według jednej wersji rodzina przeprowadziła się do Leeds, kiedy miał rok. Chciał zostać dziennikarzem, ale wczesny debiut w teatrze w wieku 17 lat zmienił te młodzieńcze marzenia. Zakochał się w aktorstwie i w latach 1952-1954 studiował w Królewskiej Akademii Sztuk Dramatycznych w Londynie, potem trafił do Abbey Theatre’s Drama School w Dublinie. Peter O’Toole był wybitnym aktorem teatralnym. W jego dorobku jest cała seria znakomitych ról, w tym przede wszystkim kreacji szekspirowskich: w przedstawieniach Hamleta, Troilusa i Kresydy, Poskromienia złośnicy, Kupca weneckiego. Ale największy sukces przyniosła mu rola w filmie Davida Leana Lawrence z Arabii (nominowany za tę rolę do Oscara – niestety tak już pozostało, do końca swojej kariery otrzymywał jedynie nominacje, w sumie osiem, aż w końcu w 2003 roku otrzymał honorowego Oscara za całokształt dorobku artystycznego). Wcześniej rolę Lawrenca odrzucili Marlon Brando i Albert Finne. O’Toole rolę przyjął, ale w trakcie rozmów z reżyserem wypadła mu z płaszcza niedopita butelka whisky. Davida Leana ta drobna wpadka nie zniechęciła. O’Toole dostał rolę, a za nią nagrodę Brytyjskiej Akademii Filmowej (BAFTA).

Stan Tracey 1926 – 2013 6 grudnia zmarł Stan Tracey, brytyjski pianista i kompozytor, jeden z najsłynniejszych muzyków jazzu brytyjskiego. Bez względu na to z kim i w jakim składzie grał (od trio po big band), zawsze zdołał odcisnąć muzyczne piętno swojej niepowtarzalnej osobowości na współpracujących z nim muzykach. Stan Tracey, który zakończył formalną edukację w wieku 12 lat, był absolutnym samoukiem. W tym właśnie wieku zainteresował się fortepianem (wcześniej grał głównie na akordeonie) i samodzielnie nauczył się na nim grać! Miał styl, który był całkowicie indywidualny rozpoznawalny, podwaliny którego stworzyły wpływy Theloniusa Monka i Duka Ellingtona, aczkolwiek styl ten nie przypominał stylu żadnego z wymienionych muzyków – był jego własny, niepowtarzalny – czy to kiedy grał be-bop w połamany, zrytmizowany, zasupłany sposób, czy też ballady, ujawniając głębokie pokłady liryzmu w swojej grze, częściowo tylko skrywane pod szorstką dźwiękową powłoką. Ten jego wyrazisty i pionierski styl pianistyczny zdobył uznanie wielu z największych muzyków w historii jazzu. Do tej pory pamiętane jest stwierdzenie/pytanie samego Sonny Rollinsa skierowane publicznie do brytyjskiego świata muzyki: „Czy ktokolwiek w ogóle zdaje sobie sprawę, jak niezwykle dobrym muzykiem on jest?”. Niestety, przez długi czas jego brytyjscy koledzy muzycy w pewnym sensie nie byli w stanie właściwie ocenić i docenić wybitnego talentu Stana Tracey. Szczęśliwie jednak, zawsze znajdowali się tacy, którzy dawali zielone światło jego muzyce i niekonwencjonalnemu, nowatorskiemu i niekiedy wyzywającemu stylowi gry. Stan Tracey to również jeden z najlepszych i najbardziej oryginalnych kompozytorów Wielkiej Brytanii. Jego najbardziej znanym dziełem (i nagraniem własnej kompozycji) pozostaje suita „Under Milk Wood” skomponowana w 1965 roku, zainspirowana radiowym dramatem napisanym przez Dylana Thomasa o tym samym tytule. Całkowicie pochłonięty jazzem młody Stan Tracey wygrał kilka konkursów pianistycznych, a nawet pojawił się na chwilę w filmie I Am a Camera w 1954 roku w roli… pianisty w nocnym klubie. To pewnie jedna z niewielu sposobności, aby zobaczyć młodego muzyka w akcji. Warto zaznaczyć, że w latach 50. XX wieku brytyjscy muzycy jazzowi praktycznie nie mieli żadnej możliwości zobaczenia czy usłyszenia na żywo swoich idoli, wielkich amerykańskich innowatorów jazzu. Owszem, można było kupić ich płyty, ale amerykańscy muzycy nie przyjeżdżali do Wielkiej Brytanii w owym czasie. By móc

usłyszeć najlepszych muzyków jazzu w czasie występów, Stan Tracey podjął pracę w zespołach muzycznych na pokładzie transatlantyckich liniowców Queen Mary i Caron. Dzięki temu podczas postojów w Nowym Jorku mógł słuchać na żywo koncertów uwielbianych przez siebie takich muzyków jak Thelonius Monk, Duke Ellington, Charlie Parker czy Dizzie Gillespie… Kiedy w 1959 roku Ronnie Scott otworzył swój klub jazzowy na Soho w Londynie, Tracey został oficjalnym pianistą tego klubu. To właśnie Ronnie Scott zainicjował zapraszanie i sprowadzanie muzyków amerykańskich do Londynu. W ciągu siedmiu lat pracy u Ronnie Scotta zagrał z wieloma największymi jazzmenami w historii muzyki, jak chociażby Dexter Gordon, Stan Getz, Wes Montgomery czy wspomniany wcześniej Sonny Rollins. Stan Tracey nie był nigdy onieśmielony czy przytłoczony sławą swoich amerykańskich kolegów, inspirował ich niezwykłymi harmoniami, prowokował do nieoczekiwanych rozwiązań dźwiękowych i eksperymentów. Nie wszystkim to odpowiadało, ale z lojalnym wsparciem Ronniego Scotta pianista zdołał utrzymać swoją pozycję. W roku 1967, wyczerpany długimi nocnymi godzinami pracy i nieustannie wyzywającą rolą pianisty nocnego klubu, podupadły na zdrowiu Stan Tracey zdecydował się opuścić Ronnie Scotta. Ten gigant brytyjskiego jazzu kontynuował swoją karierę, z krótszymi lub dłuższymi przerwami, niemalże do końca życia. Dał wielki koncert w Queen Elizabeth Hall dla BBC Radio 3 w 1993 roku, wydany na płycie przez legendarną Blue Note Records. W 1997 roku miał koncert w Hongkongu w cesarskiej rezydencji, po którym Stan Tracey zagrał w samych Chinach – jako pierwszy brytyjski muzyk jazzowy w historii. Odszedł artysta, którego twórczość miała ogromny wpływ na kilka generacji muzyków w Wielkiej Brytanii, i wyzwalała z nich to, co najlepsze. Stan Tracey poświęcił muzyce swoje życie. Był jednym z tych, którzy uczyli się od najlepszych, od samych twórców be-bopu poprzez przebywanie z nimi w jednym pomieszczeniu, poprzez granie, tworzenie i wzajemne reagowanie w trakcie procesu twórczego. Pozostaje to w wielkim kontraście do obecnej, kształconej w szkołach muzycznych generacji muzyków. I chociaż czasy się zmieniają, życzę im z całego serca odwagi, pasji i bezkompromisowości, czego wzorem są tacy artyści jak Stan Tracey.

Dorobek Petera O’Toole to także wybitne role filmowe: Lord Jim (1965), Becket (1964), Lew w zimie (1968), Żegnaj Chips (1969), Kaskader z przypadku ( 1980), Mój najlepszy rok (1982), Wenus ( 2006). W 1989 roku zagrał w niewielkiej sztuce, opartej na wspomnieniach felietonisty „The Spectator” Jeffrey Bernard jest niedysponowany. Z Bernardem razem pili i O’Toole jakby znał tekst i przywoływane nastroje z autopsji. Wydawało się, że przedstawienie jest czytelne jedynie dla bywalców Soho i Fleet Street. Mistrzowska gra O’Toole’a sprawiła, że przedstawienie odniosło wielki sukces komercyjny. Z odejściem O’Toole’a, spektakl przestał iskrzyć. Nie odmawiał też ról drugoplanowych, z których największym sukcesem była rola nauczyciela chińskiego przywódcy w filmie Bernardo Bertolucciego Ostatni cesarz. W latach 60. ubiegłego wieku porzucił Londyn i przeniósł się do Dublina, gdzie zagrał w Czekając na Godota Becketta. Wrócił do swoich korzeni, co często podkreślał. Nie było więc przypadkiem, że po jego śmierci, prezydent Irlandii i bliski przyjaciel aktora Michael Higgins powiedział: „Irlandia straciła giganta ekranu i sceny”. Peter O’Tool’e stworzył niepowtarzalne role alkoholików, do czego – jak sam przyznał publicznie – był predestynowany. Przez kilka lat walczył nieskutecznie z nałogiem. Słabość tę pokonał w 1970 roku, gdy zachorował na raka żołądka. Jego determinacja doprowadziła do skutecznego wyleczenia. Rok temu wydał oświadczenie, że kończy karierę aktorską, która dała mu „wielkie spełnienie emocjonalne i finansowe, pozwoliła poznać i zaprzyjaźnić się z wieloma wspaniałymi ludźmi, z którymi dzielił los artysty naznaczony zarówno sukcesami, jak i nieuniknionymi porażkami”. Słowa jednak nie dotrzymał. Zagrał jeszcze w Katherine of Alexandria i przyjął rolę w Mary Alister Grierson.

Tomasz Furmanek

Teresa Bazarnik


|17

nowy czas |grudzień 2013

kultura

Kino w Ognisku Jacek Ozaist

S

ala Hemara w Ognisku Polskim, w której niedawno odbyła się zorganizowana przez „Nowy Czas” ARTeria (mieliśmy wystawę, koncerty, a nawet teatr małych form), 4 grudnia zamieniła się w kino. Okazją była prapremiera filmu Secret Sharer Piotra Fudakowskiego, Brytyjczyka polskiego pochodzenia. Reżyser, człowiek bardzo otwarty, pewny siebie i serdeczny, spotkał się z publicznością właściwie trzy razy – przy lampce wina przed seansem, odpowiadając na pytania po pokazie oraz na uroczystej kolacji w restauracji Ognisko. Secret Sharer to bardzo luźna adaptacja Conradowskiego Tajemnego wspólnika ze zbioru opowiadań wybranych, do których należy również słynne Jądro ciemności. Joseph Conrad na kilkudziesięciu stronach opowiada historię młodego kapitana statku handlowego podejmującego ryzyko przyjęcia na pokład zbiega i ukrywania go do czasu, aż znajdzie się sposobność bezpiecznego wypuszczenia go w pobliżu lądu. Kapitan jest tak zafascynowany swoim tajemniczym pasażerem, że ku zgrozie całej załogi, ryzykuje rozbicie statku o skały, byle tylko umożliwić mu ucieczkę. Bardziej zacietrzewieni krytycy z łatwością dostrzegliby w opowiadaniu Conrada treści homoseksualne, ale Piotr Fudakowski z łatwością unika podobnego ryzyka, zamieniając młodego marynarza na zmysłową Chinkę, graną przez piękną aktorkę Zhu Zhu. Kamera ją wprost uwielbia. Każdy kadr z udziałem Zhu Zhu, w ubraniu czy bez, kipi erotyzmem, do niczego jednak nie dochodzi. To tylko zabawa z widzem, mająca na celu podtrzymanie podniecenia. I jest znacznie bardziej intrygująco, niż u Conrada, gdzie mężczyzna ukrywa mężczyznę. Fudakowski finezyjnie i z polotem ubarwia Conradowską marynistykę. Akcja rozgrywa się współcześnie, ale prawie wcale tego nie widać. Film otwiera ujęcie wielkiego kontenerowca, wiozącego towary z Chin, a kończy scena z ubranymi w jednakowe żółte kombinezony pracownikami ogromnej fabryki gdzieś w Państwie Środka, którzy wyrabiają tanie dobra, wysyłane ogromnymi statkami w świat. Kapitan słucha muzyki z odtwarzacza MP3, a załoga ma spore zapasy alkoholu, między innymi tajskiego piwa Singha, ale to wszystko, co łączy bohaterów tej opowieści ze współczesnym światem. Łajba, którą płyną, jest tak stara, że załoga podejrzewa, iż armator specjalnie przysłał młodego polskiego kapitana, by okręt rozbić i skasować pieniądze za ubezpieczenie. Przesąd, że kobieta na pokładzie przynosi pecha, nadal obowiązuje, a nawet jest usankcjonowany chińskim prawem morskim, więc wydawało się, że wszystko zakończy się tragicznie. Z opowiadania Tajemny wspólnik Fudakowski czerpie właściwie tylko oś fabularną, opartą na motywie uciekiniera-zabójcy z okrętu Sephora. Pewnego dnia, skonfliktowany z nieufną załogą polski kapitan dostrzega w wodzie nagą dziewczynę. Wciąga ją na pokład i ukrywa w swojej kajucie. Od tej chwili staje się jeszcze dziwniejszy i bardziej tajemniczy dla obcych kulturowo, azjatyckich marynarzy. Je za dwóch, choć wszyscy wiedzą, że kucharz gotuje niejadalne potrawy, popija samotnie i gra na akordeonie egzotycznie brzmiące ( nie dla polskiego widza oczywiście) Dziś do ciebie przyjść nie mogę, bywa chimeryczny, wydaje dziwaczne rozkazy. Jednocześnie między nim a piękną Chinką, której poszukują wszyscy w promieniu kilkudziesięciu mil morskich, zawiązuje się nić porozumienia, przeradzająca się później w gorące uczucie. Za-

kochany kapitan robi wszystko, by dostarczyć dziewczynę całą i zdrową na suchy ląd. Ryzykuje bardzo wiele, nawigując w nocy pomiędzy zdradliwymi skałami, ale jak głosi motto zamieszczone na plakacie Secret Sharer: „Czasem, by mieć to, czego pragniesz, musisz zaryzykować wszystko, by pozwolić mu odejść”… Akcję na morzu kończy wzruszająca scena. Płynąca wpław Chinka kładzie białą czapkę na wystającej z wody skale, uchraniając statek przed niechybną zgubą. Nie szczędziliśmy Piotrowi Fudakowskiemu braw. Po seansie opowiedział nam dlaczego użył kontrastowej palety kolorów, jak rekrutował tych zabawnych, azjatyckich aktorów, jak podarował dwa miesiące życia przeznaczonemu do rozbiórki wrakowi statku, który stał się jednym z bohaterów filmu. Dowiedzieliśmy się też, kim jest odtwórca głównej roli, Jack Laskey (nie Laski, jak brzmi fonetycznie jego nazwisko), londyńczyk o bardzo polskiej urodzie. Jedna z pań obecnych na sali nie chciała uwierzyć, że Laskey nie ma słowiańskich korzeni. – Przecież wygląda jak mój brat! – przekonywała. Niektórzy narzekali, że duszno, inni, że krzesła za twarde, ale wszyscy wiedzieliśmy, że bierzemy udział w czymś nie-

Zhu Zhu i Jack Laskey w scenie filmu Secret Sharer

zwykłym – tajemniczym pokazie specjalnym. Choć trudno w to uwierzyć, Secret Sharer wciąż nie ma dystrybutora w Polsce. Szkoda byłaby wielka, gdyby w ojczyźnie Józefa Konrada Korzeniowskiego i Piotra Fudakowskiego, nikt tego dzieła nie obejrzał. Całkiem niedawno rozbłysła na polskim firmamencie gwiazda innego

brytyjskiego Polaka, Pawła Pawlikowskiego. Fudakowski też nie jest człowiekiem znikąd. Niewiele się o tym mówiło, ale za produkcję filmu Tsotsi otrzymał w 2006 roku Oscara. Produkował też znany i lubiany film Romantyczna historia wibratora. Nie wyobrażam sobie, by błyskotliwy Secret Sharer nie trafił do polskich kin.

Belfer Pszoniak w POSK-u Grzegorz Małkiewicz

W

Wojciech Pszoniak w roli Belfra

ojciecha Pszoniaka widziałem w teatrze wielokrotnie, i za każdym razem mam wrażenie, że widzę go po raz pierwszy. Widzę aktora w jego nowej roli. Fizycznie ten sam, emocjonalnie, duchowo – inny. Tak też było w teatralnym monodramacie sprowadzonym do Teatru POSK przez Jurka Jarosza. (Jak zapowiedział organizator, takich spektakli będzie cała seria. Brawo!) Monodramat Belfer napisany przez belgijskiego dramaturga Jeana Pierre’a Dopagne’a jakby specjalnie dla Pszoniaka. To historia nauczyciela literatury francuskiej, który nie wytrzymuje terroru swoich, przekraczających wszelkie limity bezmyślności i arogancji uczniów i któregoś dnia przychodzi do klasy uzbrojony, dopuszczając się masakry swoich podopiecznych, co skazuje go na dożywotnie więzienie. Ale jak to bywa w czasach prawdziwego oświecenia, więzień też człowiek i trzeba go resocjalizować, poddać go, poza siedzeniem w zamknięciu, terapii, która być może pozwoli mu zrozumieć ten haniebny czyn. Władza wymyśla publiczną spowiedź. Więzień jeździ ze swoją spowiedzią-wyznaniem do klubów, teatrów. I opowiada o tym co zrobił, i dlaczego zrobił. Przyjechał też do POSK-u, w więziennym transporcie, na sygnale. Zdziwiony, że tyle osób przyszło, żeby go wysłuchać, chociaż mieli w domu, za darmo, tak atrakcyjne propozycje niezliczonych programów telewizyjnych, wygodę i wybór. Wyjście aktora na scenę to pierwsza prowokacja. – Co was skłoniło do przyjścia? – pyta. No właśnie, tyle ciekawych telewizyjnych propozycji, a jednak jesteśmy w teatrze i zapłaciliśmy niemało za tę nonszalancję. Aktor niby gra, a jednak prowokuje z taką naturalnością, że wielu widzów, mimo woli, staje się uczestnikami spektaklu, staje się częścią przedstawienia. Prawdziwe mistrzostwo Pszoniaka. Mimo rampy, tej bezpiecznej granicy między życiem i fikcją – tej granicy nie ma, jesteśmy ważnym elementem przedstawienia.

Belfer skazany, bo dopuścił się zbrodni, a my… Może właśnie to my stworzyliśmy tę sytuację… Społeczeństwo pozbawione hierarchii, wartości, szacunku dla innych, dyscypliny, bezsilne wobec terroru młodości, której nadaliśmy wartość najwyższą. Jesteśmy tolerancyjni i bezradni. Zastąpiliśmy autorytet szkoły niczym nieokiełznaną wolnością dorastającej młodzieży. Czas wyszedł z formy. Trzeba mu złorzeczyć. Ale jak? Dydaktycznie, moralistycznie? Nie, nie tędy droga – jak kończyła kiedyś prawie każdy swój felieton Alina Grabowska w „Tygodniu Polskim”. Pszoniak swoją niezgodę na świat, który wyszedł z formy, zaprotestował po mistrzowsku. Z dużą dozą satyry. Bez żadnej skruchy. Nie licząc na zrozumienie i współczucie, zmusił nas do refleksji, bolesnej. Jeszcze więcej liberalizmu w przestrzeni publicznej i wszyscy zaczniemy strzelać. Nie mówi tego wprost, ale swoją grą i narracją. Nie mówi „oskarżam”, ale wina jest już po drugiej stronie rampy. Zdawałoby się, że w tak prostej konstrukcji narracyjnej nie sposób zrealizować najbardziej rozwiniętej formy teatralnej, czyli tragedii. Konstrukcji wymykającej się ocenom moralnym, stworzyć świat poza dobrem i złem. A jednak dokonał tego autor sztuki Jean Pierre Dopagne, odtwórca głównej roli Wojciech Pszoniak i reżyser Michał Kwieciński. Przeczytałem w jednej z recenzji, że tytułowy belfer pracował w szkole specjalnej. Odebrałem to jako wyjątkowy unik, chowanie się w bezpiecznej normalności. Jako widz ani przez moment nie odniosłem wrażenia, że to, co wygadują i jak reagują uczniowie nie mogłoby zdarzyć się w jakiejkolwiek współczesnej szkole zachodniej Europy. Pszoniak gra profesora literatury skromnymi środkami. Uderza to bardzo, szczególnie widzów obeznanych z teatrem współczesnym, tzw. teatrem fizykalnym – jak wszelkie modernizmy nazywa się tutaj. Pszoniak nie miota się po scenie, mówi często półszeptem, raz w refleksyjnym, innym razem zrezygnowanym, a jeszcze innym – prześmiewczym tonie. Pszoniak jest tak dobrym aktorem, że byłby w stanie przykuć uwagę publiczności czytając nawet książkę telefoniczną. Taki aktor jak on potrafi przepuścić widza przez magiel. A taki emocjnonalno-intelektualny magiel w dzisiejszym teatrze zdarza się niezwykle rzadko.


18 |

grudzień 2013 | nowy czas

kultura

Trudno uczyć jazzu Z Jerry BergonZi rozmawia Sławek Blich „Źli artyści kopiują, wielcy kradną” – to słowa Pabla Picassa o inspirowaniu się i artystycznym zapożyczaniu od innych. Od kogo kradł Jerry Bergonzi?

– Inspirowałem się, jak wszyscy, dziełami wszystkich wielkich muzyków. Co więcej, myślę, że każdy artysta, którego w życiu słuchałem, w jakiś sposób wpłynął na moją grę. Miles, Coltrane, Lee Morgan, Clifford Brown, Sonny Stitt, Joe Henderson, Wayne Shorter – sami najwięksi, każdy z nich mnie jakoś zainspirował. Do grania jazzu się dojrzewa?

– Widzisz, aby nauczyć się grać jazz, poczuć tę muzykę, musisz słuchać, słuchać i jeszcze raz słuchać. Ja słuchałem wszystkich, mogę wymienić setki muzyków, których słuchałem. Nie dość, że słuchał ich pan w Nowym Jorku, to jeszcze w najlepszych możliwych czasach. Szczęściarz z pana.

Amerykański saksofonista i kompozytor, jeden z najbardziej renomowanych nauczycieli jazzu na świecie. Jego muzyka przykuwa uwagę pełnymi pasji i technicznej maestrii improwizacjami, bogactwem kolorów, tonów i nastrojów. nagrał ponad 100 własnych kompozycji, a jego nazwisko można znaleźć na ponad 150 okładkach jazzowych albumów. Zaczynał karierę w nowym Jorku, grając z Michaelem Breckerem, Joe Lovano i Johnem Scofieldem. Jako solista i bandleader występował z najznakomitszymi postaciami amerykańskiego jazzu, włączając w to Dave’a Brubecka, Johna Abercrombie, gila evansa, Billa evansa, Dave’a Hollanda i wielu innych. Jako wieloletni profesor Berklee School of Music w Bostonie zyskał rozgłos wyśmienitego dydaktyka i cenionego nauczyciela jazzowej improwizacji.Jerry Bergonzi 31 października wystąpił w Londynie w 606 Club.

– To prawda. Pod koniec 1972 roku przeniosłem się do Nowego Jorku. Wszyscy moi przyjaciele już tam byli. Jak tylko zaoszczędziłem trochę forsy grając na basie w Bostonie, powiedziałem sobie: człowieku, ty też musisz. No więc przeniosłem się do Nowego Jorku, a tam: muzyka, muzyka i muzyka, 24 godziny na dobę. Słuchałem, jak grają sami najwięksi, jak grają we własnej osobie. Ale grałem tez z ludźmi w moim wieku, także z tymi tworzącymi własną muzykę. W ten sposób integrowaliśmy się ze sobą, spotykałem nowych artystów, graliśmy razem. Tak powstawała nowa muzyka, tak poznałem większość muzyków, z którymi gram do dziś. W tym niepowtarzalnego, zmarłego przed rokiem pianistę i kompozytora Dave Bruebecka.

– Gdy byłem już w Nowym Jorku, zacząłem grać z Davem Bruebeckiem. Podróżowaliśmy po całym świecie i dawaliśmy mnóstwo występów. Zacząłem dobrze żyć tylko z muzyki, to było świetne. Zrobiliśmy z Davem kilka naprawdę ważnych płyt, nauczyłem się od niego wielu zawodowych spraw. On miał to niezwykłe podejście, nigdy nie mówił nikomu jak grać. Miałeś zwyczajnie grać najlepiej, jak tylko potrafisz. Pozwalał ci się rozwijać. Dave miał zawsze uśmiech na ustach. Publiczność mogła nawet przestać rozważać, czy gramy dobrze czy źle, bo Dave uśmiechał się zawsze, kiedy coś mu się podobało. A wtedy i publiczności się podobało. Ważnym krokiem była dla pana współpraca z Joe Calderazzo i pierwsze albumy nagrywane dla kultowej Blue Note.

– Zdecydowanie, występowałem razem z Calderazzo, on lubił moją grę, ja lubiłem jego. To Joe podpisał kontrakt nagraniowy z Blue Note. Zrobiłem z nim kilka

nagrań, zabrał je i pokazał ludziom z wytwórni. Spodobało im się. Zatem to Joe jest tym, który zainicjował moją współpracę z Blue Note. Jestem mu za to bardzo wdzięczny. To był dla mnie ważny krok naprzód. Nie ma wielu wybitnych nauczycieli, którzy sami wcielają w życie to, co głoszą. Pan należy do grupy najbardziej renomowanych nauczycieli i praktyków jazzu. Jak zatem można – i czy w ogóle można – nauczać bycia jazzmanem?

– Żeby nauczyć się grać muzykę, nie tylko jazz, musisz być własnym nauczycielem. Nie ma zbyt wielu dobrych nauczycieli jazzu. Czasami, gdy dzwonię do innych wykładowców i pytam, czy pouczyliby u mnie jazzu, odpowiadają: – O nie, jazzu uczyć nie będę. Prawie nikt nie chce. W praktyce najczęściej uczysz się od swoich przyjaciół, uczysz się słuchając… Najlepszą metodą nauczenia jest opowiadanie, czego sam się nauczyłeś. Przebywanie z młodymi, naprawdę utalentowanymi ludźmi. To nie ma końca, ja wciąż bardzo wiele się uczę. Czy ucząc muzyki – wartościuje ją pan? Czy stawia pan studentom cezury, co jest sztuką, co hałasem, co szmirą?

– Raczej wyznaję subiektywność odbioru, bo ostatecznie wszystko jest w uchu słuchacza. To, co dla słuchacza jest hałasem – będzie hałasem. To, co jest dla niego muzyką, pozostanie muzyką. Jako nauczyciel muzyki pozwalam muzykom realizować ich pasje, idę w ich kierunku. Mówię, dlaczego mi się coś nie podoba, albo dlaczego mi się podoba. Zawsze polegam na ich guście. Gdy pytają mnie, czego słuchać, mówię – słuchajcie tylko tego, co was pasjonuje. Gdy zakochujesz się w kobiecie, nie zakochujesz się w byle kim – kochasz konkretną osobę, która cię pasjonuje. Z muzyką jest tak samo – nie wiesz dlaczego, po prostu czujesz. Na koniec – jestem ciekaw pańskiej opinii na temat dalszych losów muzyki w czasach internetu. Czy jest pan techno-entuzjastą?

– Świat jest dzisiaj bardzo mały. Wszyscy słuchamy tysięcy tych samych, nowo powstających płyt. Tak naprawdę jest dzisiaj nieprawdopodobnie wielu muzyków dookoła świata, którzy są fantastyczni. Jest też nieprawdopodobnie wiele rodzajów muzyki. Nie jestem największym ekspertem w dziedzinie muzyki świata, ale często słucham muzyki indyjskiej, słuchałem tybetańskiej, japońskiej… Każda z nich jest fascynująca. I każda jest dzisiaj dostępna dla każdego, właśnie z powodu internetu. W niedługim czasie każdy z nas będzie wiedział o tym niemal wszystko, bo wiedza jest dostępna teraz i tutaj, w tym właśnie momencie. Wystarczy chcieć po nią sięgnąć.

T.LOVE i Tomasz Lipiński Zaczęło się od niedowierzania. Nikt nie oblegał budynku Scali przy Pentonville Road, zaś barierki przygotowane dla tłumów, zionęły pustką. Zwykle przy okazji koncertów rockandrollowych lud stara się przed koncertem wypić trochę piwa na ulicach, w parkach i zaułkach, i powoli napierać. A tu nic, pustka, cisza, marazm. Ochroniarze wpuszczali i wypuszczali krążących tam i z powrotem ludzi, choć zaraz miał wchodzić na scenę Tomasz Lipiński. Koncert legendy polskiej muzyki był dla nas równie interesujący, co występ gwiazdy wieczoru, czyli T.Love. Nie mogliśmy czekać dłużej. Lipiński już grał. Israel, Fotoness, Tilt, Brygada Kryzys... kto zna, ten wie. Wpadliśmy z moją przyjaciółką, kelnerką z Robin Hooda i coraz bardziej znaną londyńską poetką, Anią Surowaniec pod scenę, niczym sfora zgłodniałych wilków, a tam nikt nawet czupryną nie ruszał. – No, halo! –

krzyknęła Ania, próbując rozruszać niemrawych widzów. Oglądali się na siebie, wydawali się zdezorientowani, spłoszeni, więc zaczęliśmy śpiewać razem z Lipińskim jego największe przeboje, jak To co czujesz, Jeszcze będzie przepięknie czy Nie pytaj mnie. Przy okazji okazało się, że znamy je, mimo upływu lat, na pamięć. Słowo w słowo! Tomasz Lipiński wyszedł do ludzi sam, tylko ze swoją gitarą, niczym bard do wiernej, studenckiej publiczności. Musiało mu być przykro, że ludzie tak słabo reagują na jego muzykę. Staraliśmy się mu to jakoś wynagrodzić, drąc się wniebogłosy przy każdym kawałku. Było przepięknie i było wspaniale. Z każdą chwilą przybywało ludzi i zgromadzenie zaczynało wreszcie wyglądać na koncert. Czekając na T.Love, zabezpieczyliśmy sobie wygodne miejsca pod sceną. Dołączył do nas inny „nowoczasowiec” – Adam Dąbrowski


|19

nowy czas | grudzień 2013

kultura

Zemsta Pana Skalpela An drzej Krau ze mó wi o so bie, że jest ar ty stą -urzęd ni kiem. – Przez ostat nie czter dzie ści lat co dzien nie uda ję się do biu ra i ro bię dwa -trzy ry sun ki – mó wi od wie dza ją cym go zna jo mym. – Do tej po ry zro bi łem ich ja kieś 20-25 ty się cy. Są w tych szu fla dach, to mo je dzie ci. Ni gdy nie mo gę zna leźć te go, któ re go wła śnie szu kam, nie je stem do brym ro dzi cem. Jest dum ny z te go, że nie raz do pro wa dził do fu rii tych, któ rzy go nie cier pią. Wpły wo we oso by żą da ły, że by się go po zbyć. Kie dy przy go to wy wa łem wy sta wę upa mięt nia ją cą dwu dzie stą rocz ni cę upad ku Związ ku So wiec kie go, zwró ci łem się do An drze ja Kli mow skie go z proś bą, aby po le cił mi od po wied nich ar ty stów. Od po wie dział bez wa ha nia. – Mu sisz od wie dzić An drze ja Krau ze go, był dla nas in spi ra cją, gdy by li śmy stu den ta mi, i jest nią do dziś. Zi mą 1981 ro ku, gdy w Pol sce ogło szo no stan wo jen ny, Krau ze prze by wał na Za cho dzie. Już wte dy uzna ny w kra ju ja ko czo ło wy prze ciw nik po li tycz ne go es ta bli sh men tu, ten ar ty sta -urzęd nik przy po mo cy swe go pió ra i ka ła ma rza na pięt no wał od po wie dzial nych za wy da rze nia tam te go cza su. Je go ry sun ki ob le cia ły świat i w re zul ta cie nie mógł już wró cić do kra ju. Osiadł w An glii i da lej ry so wał. Jed nym z je go sta łych bo ha te rów jest pió ro o ludz kich ce chach, po dob ne do te go, ja kie go sam uży wa do ry so wa nia – ob sad ka ze sta lów ką ma cza ną w ka ła ma rzu. Pan Pió ro za znał wie lu upo ko rzeń. To sto ją cy na ubo czu, do cie kli wy in te lek tu ali sta, czło wiek pod da ny wie lu pró bom, urzęd nik z gnie wem w ser cu, któ ry po ci chu zgro ma dził ty sią ce ry sun ków. Rok te mu za czą łem z An drze jem współ pra co wać, pla no wa li śmy se rię ry cin. Fra po wa ła go myśl o tym, że bę dzie ry so wał gwoź dziem. Aż tu na gle ca ły pro jekt sta nął w miej scu: An drzej mu siał pod dać się po waż nej ope ra cji ser ca, a kie dy już za czął do cho dzić do zdro wia, zo rien to wał się, że nie jest w sta nie ry so wać. – Mam ma sę po my słów – tłu ma czył stu ka jąc się w czo ło – ale nie je stem w sta nie zro bić na wet jed ne go ry sun ku na ty -

i od tej po ry ra zem od ga nia li śmy wszyst kich chęt nych na miej sce przy ba rier ce. Mu niek Stasz czyk i T.Lo ve naj pierw za gra li kil ka utwo rów ze swo jej naj now szej pły ty, m.in. Lu cy Phe re i Mo dli twa, pod grze wa jąc at mos fe rę przed wy ko na niem naj więk szych prze bo jów. Ruch pod sce ną był już wte dy ogrom ny. Za na szy mi ple ca mi sza le li po go wi cze, a wszy scy śpie wa li chó rem ra zem z Muń kiem, któ ry do stoj nie, jak przy sta ło na 50-lat ka al bo sie dział, al bo stał jed ną no gą opar tą o brzeg sce ny. To był show jed ne go ak to ra. Co raz bar dziej pew ny sie bie Stasz czyk wpro wa dzał nas w stre fę prze bo jów T.Lo ve, a my po dą ża li śmy za je go gło sem, wra ca jąc do nie ist nie ją ce go już świa ta na szej mło do ści. Dla jed nych by ły to Au to bu sy i tram wa je czy Czwar te Li ceum Ogólnokształcące, dla in nych Wy cho wa nie, King, Jest su per, Sto krot ka, Bóg, War sza wa czy Airisz. W pew nym mo men cie wszy scy stra ci li śmy kon tro lę nad tym, co się dzie je.

dzień. Po czym, jak zwy kle, kie dy uwa ża, że gest wy ra zi wię cej niż sło wa– wzru szał ra mio na mi, uru cha mia jąc przy tym i czo ło, i usta, i oczy, by spo koj nie skon sta to wać: – To bez na dziej ne. W cią gu na stęp nych ty go dni An drzej od wie dzał mnie re gu lar nie. Roz ma wia li śmy o je go nie moż no ści pra cy, o mu zie, któ ra go opu ści ła. Czy coś wy da rzy ło się w cza sie ope ra cji? – Za trzy ma li bi cie me go ser ca na pięć go dzin – tłu ma czył, by łem utrzy my wa ny przy ży ciu przez ma szy ny, a kie dy po now nie zło ży li mnie w ca łość, mu sie li cze goś nie wło żyć z po wro tem, cze goś, co po wo du je, że czło wiek ry su je. Mu sie li zo sta wić to coś na sto le ope ra cyj nym.’ Pew ne go ran ka An drzej zja wił się u mnie z uśmie chem na twa rzy i jak za zwy czaj po szli śmy na ka wę. – Któ re goś dnia – po wie dział – ku pi łem kwia ty owi nię te w czar ny pa pier – mó wił oży wia jąc się co raz bar dziej – po czym wzią łem no życz ki, i oto co zro bi łem. Mó wiąc to wy cią gnął z tecz ki nie du ży ze staw wy ci na nek. By ły za baw ne, dow cip ne, gorz kie. Kie dy wró ci li śmy do lon don print stu dio, wrę czy łem mu skal pel chi rur gicz ny. – To – po wie dzia łem li cząc na jak naj więk szy dra ma tycz ny efekt – za bi ło Pa na Pió ro. Weź to. Uwa żam, że mu sisz się ze mścić. W cią gu na stęp nych ty go dni, za każ dym ra zem, gdy An drzej przy cho dził, przy no sił ze so bą co raz to no we i co raz to bar dziej wy ra fi no wa ne pa pie ro we wy ci nan ki. W grud niu ubie głe go ro ku, do kład nie rok po ope ra cji An drze ja, wy da li śmy dru kiem nie wiel ką ko lek cję tych cu dow nych ob raz ków.

John Phillips Au tor jest ar t y st ą g ra fi kiem, dy rek to rem lon don pr int stu dio. W Kra ko wie, w Cen tr um Kul tu r y Ży dow skiej do 23 s tycz nia tr wa wy sta wa prac An drze ja Krau ze go Wycinanki (www.ju da ica.pl)

Ania po wie dzia ła do mnie: – Idę. Nie wie dzia łem o co jej cho dzi, więc od po wie dzia łem: – Idź. Prze sko czy ła przez ba rier kę i wbie gła na sce nę. Mu niek aku rat skoń czył je den z ka wał ków i przy go to wy wał się do na stęp ne go. Na wet je śli Ania go za sko czy ła, nie dał po so bie te go po znać. Dał się czu le przy tu lić, wy słu chał cie płych słów, a po tem wspo mniał o Ani pu blicz no ści w Sca li. Wró ci ła do nas ca ła w skow ron kach i te raz wszy scy jej za zdrosz czą. Kie dy później oglą da łem wy sta wę fo to gra f ii ce le bru ją cych dzie się cio le cie fir my Buch, by łem pra wie pe wien, że za dzie sięć lat ja kaś fot ka Ani ści ska ją cej Muń ka tra f i do ga le rii dwu dzie sto le cia. Oso bi ście nie prze pa dam za Sca lą. Bu dy nek jest du ży, ma na pię trze ka fej kę z wi do kiem oraz bal kon na dru gim, ale gdy lu dzi jest na praw dę du żo, szan sa na oglą da nie wy ma rzo nych ido li spa da do mi ni mum. Moż na wa łę sać się la bi r yn tem ko r y ta rzy od pa lar ni do ba -

ru i ni cze go tak na praw dę nie zo ba czyć. Dzię ki Tom ko wi Li ku so wi i je go fir mie Buch, prze ży łem kil ka wspa nia łych kon cer tów w Fo rum (Ken tish Town) czy Ga ra ge (Is ling ton), jed nak do Sca li nie mam prze ko na nia, a wiem, że bę dzie głów nym miej scem kon cer tów Bu cha w przy szłym ro ku. Kie dy lu dzi jest nie co mniej, jak przy T.Lo ve 8 grud nia, trud no się nie cie szyć. Dzię ki te mu, że tłum nie zgęst niał do gra nic moż li wo ści, prze ży łem wspa nia ły kon cert. Wy sze dłem ze zdar tym gar dłem, głu chy i nie wia r y god nie szczę śli wy. Ania i Adam też. Cie ka we jak bę dzie w przy szłym ro ku. Cze ka nas bowiem spo ro cie ka wych kon cer tów, jak Ka zik na Ży wo czy Stra chy na La chy. Tom ko wi Li ku so wi i fir mie Buch z oka zji ju bi le uszu ży czę następnych ta kich dzie się ciu, a naj le piej stu. Dla do bre go roc ka war to!

Jacek Ozaist

SHARD Wieżowiec Shard zajmuje miejsce wyjątkowe na mapie Londynu z wielu względów. Jes t najwyższym budynkiem w Europie. Ale nie o wysokość tu chodzi, bo przecież to i tak druga liga w porównaniu z tym, co wybudowano w Chinach i Emiratach na Bliskim Wschodzie. Ciekawsze jest to, że Shard nie powstał w City. Być może z powodu chronionych prawem linii widokowych, które nie mogą ograniczać królewskiego widoku na katedrę Św. Pawła? Obawiam się jednak, że ten jakże typowo angielski i trochę archaiczny przepis prawa budowlanego żyje już t ylko na papierze. City wy bu chło tylu no wy mi wie żow ca mi, że na wet po czciw y Gher ki n jest le d wo wi doczny. A kto od wie dza ma kie tę Lon dy nu w Cent rum Bu dow la nym przy Tot tenh am Co ur t Ro ad wie, że już na stęp ne bu dyn ki (Pi nac le, Skal pel) za chwi lę pon ow nie zmie nią pa no ra mę lon dyń skie go Ci ty. Więc sta ru szek Chri sto pher Wren mu si się po go dzić, że je go ar cy dzie ło wcze śniej czy później znik nie z panoramy City zup eł nie. Ale wróćmy do Shard – więc je śli nie w Ci ty, to gdzie? W sa mym środ ku jed neg o z naj więk szych wę złów ko mu ni ka cyj nych Lond yn u – Lon don Brid ge. To już czy sta uto pia, ale jak że cha rak te r y stycz na dla te go mia sta, bo tu przecież nie ma miej sca na ja ki kol wiek par king. Oczy wi ście po za par kin ga mi dla ro we rów na sze go bur mi strza. Sło wem, je śli na wet stać cię na apar ta ment w Shar dzie za drob nych kil ka dzie siąt mi lio nów fun tów za po mnij o sa mo chod zie, ro wer to jest to. No chyba, że stać cię też na własnego szofera l lub regularne korzystanie z taksówek… W cza sach, gdy każ de święt o jest tak skomercjalizowane, Shard jest w awang ar dzie te go tren du. Sza leń stwo bożonarodzeniowych za ku pów tak prec y zyj nie wy re ży se ro wa ne przez spe cja li stów od mar ke tin gu i za czy na ją ce się w październiku w przy pad ku Shar da osią gnę ło swo je apo geum. Je śli mu się przyj rzysz do kład nie, roz po znasz za mysł Ren zo Pia no bez wąt pie nia – oto ma my w Lond y nie ca ło rocz ną szkla ną cho in kę! Merr y Chris t mas.

Tekst i rysunek: Maria Kaleta


20 |

grudzień 2013 | nowy czas

ludzie i miejsca

Kto rozpozna Artful Faces? Teksty i rysunki Joanna Ciechanowska• Skrócona wersja polska: Teresa Bazarnik

Kim jest ten człow iek z wielk i mi wą sa mi i koz ią bród ką? Pi sarz. Ar ty s ta. Kry tyk sztu ki, któ r y pu bli ku je w „Dzien ni ku Pol skim i Dzien ni ku Żoł nie rza”. W Art & Bu si ness. Wy kła da na uni wer sy te cie w Bri gh ton. ma lu je Mó wi, że na r y sun ku wy glą da jak Ta tar. A mo że jed nak jak pol ski szlach cic? Jest jak do bre wi no, z cza sem co raz leps ze…

Zdo byw ca nagrody Ger man Pa der born Volks bank Young Eu ro pe an Ar tist. In spi ra cje je go wcze śniej szej twórc zoś ci można znaleźć w s tarych iko nach i ko ścio łach wschod nie go ob rząd- k u. W Lon dy nie te ma ty ka je go prac stał a się bar dziej przyz iemn a, pa le ta ja śniej sza, ale w tech ni ce po zo stał wier ny swo je mu daw nem u s ty lo wi. Ku pujcie je go ob razy czym prę dzej, zan im przej mą go de ale rzy. Czym prę dzej!

Skrzy pek i pianista, a także organista z dy plo mem war szaw skiej Akad e mii Mu zycz nej oraz Roy al Aca de my of Mu sic w Lon do nie (dzię ki sty pen dium Wit ol da Lu to sław skie go). Skom po no wał Ora to rium Polish Odyssey na chór, or kie strę i so li stów. Skrom ny czło wiek. Do bre pió ro (np. ar ty kuł o Wi tol dzie Lu to sław skim w „No wym Cza sie”). Mó wią, że Lu to sław ski ni gdy się nie my lił, wy bie ra jąc swoi ch sty pen dy stów. Musicie uwierzyć!

Drodzy Czytelnicy, zapraszamy do konkursu świątecznego. Przyjrzyjcie się twarzom, przeczytajcie krótką charakterystykę portretowanych osób. Każdy z nich czymś się wyróżnia. Nie tylko sposobem portretowania. Czy je rozpoznacie? Jeśli tak, napiszcie do nas: „Nowy Czas”, 63 King’s Grove, London SE15 2NA. Na prawidłowe odpowiedzi czekamy do 10 stycznia 2014 roku. Spośród prawidłowych odpowiedzi wylosujemy zwycięzcę konkursu. Nagrodą będzie obiad dla dwóch osób w restauracji Ogniska Polskiego. Sponsorem nagrody jest Jan Woroniecki.

Artystka o dużej wewnętrznej sile, pewna siebie. Jeden z jej tegorocznych projektów zatytułowany Haiku – Kami miał na celu zebranie funduszy na ofiary trzęsienia ziemi w Japonii (Great Japanese Earthquake). Pół-Polka, pół-Libanka, mieszka i pracuje w Londynie. Jej sposób pracy to ciągłe eksperymentowanie z technikami, materiałami, formą i kolorem, co często prowadzi do zaskakujących efektów. Bywa, co zdarzyło się przy okazji ostatniej ARTerii, że jej prace wychodzą z galerii na spacer do parku. Buddystka, która nie chce niepokoić Nagas. Jako malarka – która studiowała projektowanie wnętrz – radzi sobie całkiem nieźle. Haiku – Kami miał sporo admiratorów, a jej wielkie brązowe oczy znalazły admiratora w ar tyście, znakomitym nauczycielu sztuki.

Słyn ny ry sow nik, Pan Pióro, zna ny na Wy spach dzię ki swym ilus tra cjom m.in. w „Gu ard ia nie” i „Now ym Cza sie”. Nie zwy kła wy obraź nia po łą czo na z umie jęt no ścią do strze ga nia za baw nych s tron na wet w naj bar dziej tra gicz nych wy da rze niach (i vic e ver sa). A wszyst ko przed sta wio ne pros tą kre ską. Nie ugię ty prześ miew ca cza sów ko mu ni zmu, kpią cy bez karnie z cen zu r y. Groźn y na pa pie rze, w ży ciu ła god ny jak ba ra nek. W Pol sce po stać k ul to wa. Miesz ka i pra cu je w Lon dy nie.

Ani lon dyń czy kom, ani i ro we rzy stom nie trze ba go przed s ta wiać. Jest po tom kiem tu rec kie go dzien ni ka rza, któ ry był mi nis trem spraw we wnętrz nych Im pe rium Ot to mań skie go, franc u skiej prabab ki uro dzo nej w Wer sa lu i kró la Jer ze go II. Czy zo- s tanie bur mi strzem Lon dy nu po raz trze ci? – Nie, nie, nie – wy klu cza to ka te go rycz nie… A czy chcie li by śmy mieć pre mie ra z miotłą na gło wie? – Tak – mo że udałoby mu się wy mieść gan gi z Lon dy nu.

Ar ty sta ma larz, ab sol went ASP w Ło dzi. Od 2001 ro ku miesz ka i pra cu je w Lon dy nie. Nie daw no stwo rzył swo je wła sne miej sce: The Mon ta ge – ga le rię, kaw iar nię, an tyk wa riat, brick -à-brak w For rest Hill, w po łu dnio wym Lon dy nie – po dru giej stro nie Wi sły. Prze wrotn a oso bo wość. Jak mó wią nie któ rzy: – Ni gdy nie zgad niesz, co sie dzi w tej gło wie. Sam o swo ich pra cach mó wi, że prze wra ca rze czy do gó ry no gam i i mu si to rob ić szyb ko, za nim far ba wy schnie, bo no wy po mysł mo że wy pchnąć po przedn i. Od wiedź cie The Mon ta ge, i rzuć cie okiem na ścia ny. Nie bę dzie cie ża łow ać.

Do śmier ci awan gar dzi sta, do śmier ci mło dy. Czło wiek re ne san su, a jed no cze śnie nie ule czaln y ro mant yk. Rzeźb iarz, nie usta jąc y w twórc zych po szu kiw a niach. Do brze przeb y wać w je go to wa rzy stwie, choć by wa nie zno śny cza sa mi. Otwie ra usta i… – na wet jeś li te go nie za mie rza – mó wi, co my śli. Moż na go ko chać lub nie na wi dzić, ale lep iej uwa żać na to, co mó wi. Przy cią ga mło dych lu dzi. Pat rzysz na je go pra cę i mó wisz: – Most i wie żo wiec. A on na to: – Nie, to brą zo wa li nia na bia łym płót nie. Nie ule czal nie cho ry na Kra ków, ale to, co nie sie przy szłość jest wciąż i mi mo wszystk o bar dziej wy zy wa ją ce…

Uprzej my, dys t yn go wa ny pan z POSK -u. Tr ud no się dzi wić, jest w koń cu ma gi strem f i lo lo gii Ka to lick ie go Uni wer sy te tu Lub el skie go. Ponadto po cho dzi z ro dzi ny, gdzie gra na for te pi anie i fran cu ski sta no wi ły pod sta wę wykształcenia. Dow cipn y, in te li gent ny, z pew no ścią za słu gu je na okre śle nie: such a gentleman. Gra Cho pi na, rec y tu je po ezję, śpie wa Bu ła ta Okudżawę. Gdzie ro dzą się ta cy męż czyź ni?

Redaktor naczelny znanego, przez wielu uwielbianego polskiego pisma na wysokim poziomie, wydawanego w Londynie. Doktor filozofii z dyplomem z Oksfordu. Kawaler Orderu Polonia Restituta za działalność w Studenckim Komitecie Solidarności. Mocne pióro. Pasja poszukiwania prawdy nigdy go nie opuszcza. Jest w stanie poruszyć kamień. Umie słuchać, nawet wtedy, kiedy słowa kaleczą jego uszy, albo nie rozumie, o co tak naprawdę chodzi. Bo – jak mówi o sobie – jest człowiekiem z otwartą głową. Nazywany czule RedNaczem. Czy coś można jeszcze dodać? Kto się odważy? – to w końcu on jest redaktorem. Ale czy przynajmniej możemy kupić ci elektronicznego papierosa? Niektórzy mówią, że os tre pióro może razić bardziej niż miecz. A odważne igranie z ogniem i dziura w głowie najwyraźniej nie mają ujemnego wpływu na wielki intelekt, którego nam bardzo potrzeba. Bardzo...


|21

nowy czas | grudzień 2013

ludzie i miejsca

Aromas and flavours of OGNISKO

T

he other evening I was privileged to be able to step back in time about 35 years, to a different era at Ognisko Polskie all because of a most welcome invitation from my close friend Anna Maria Mickiewicz, to hear her poetry performed in a very innovative style with musical accompaniment (credit to the pianist Tomasz Pyrek). Just after the poetry event I went down the magnificent staircase to soak up the new atmosphere after all those years, picturing ghosts of the past. I sat down in the restaurant and ordered a delicious barszcz and savoured every mouthful, at the same time reliving my youth. I was married to Chan Canasta, (Chananel Mifelew), who was born in Krakow in 1920. He was studying Philosophy at the University of Jerusalem in 1939 and unable to get back to Poland volunteered for the RAF, eventually working in Intelligence in Greece. After the War he arrived in London and became famous as a pioneer of mental magic during the 1950s and 60s. He appeared on the BBC and American television with Ed Sullivan and Jack Parr. Later in life he focused on his painting, travelling and exhibiting his works internationally. His paintings were the result of an extraordinary ability to visualise and transpose the normal into a mosaic of supernatural and defy any sort of categorisation or explanation. Although some just call his work naïf. We lived at Rutland Gate, a pleasant walk from Ognisko where we

often came for lunch and dinner. The atmosphere then was more like a club, men who had experienced the horrors of war, survived and wanted a little taste of their long lost home, hence the name being so appropriate, (ognisko = hearth), a little warmth when far from home. Just the name, Ognisko, conjures up so many happy memories, aromas and flavours of the past. Upon entering, the chatty cloakroom attendant added my hat to the vast array hooked on the wall, then turning the corner into the bar where every conceivable variety of vodka

“An hour with Chan Canasta will probably have your senses reeling and your mind in a turmoil trying to decipher fact from fantasy”

was lined up against the vast mirrored backdrop, we would be greeted by the regulars, charming elegant old veterans, standing with perfect posture, groomed white hair and piercing blue eyes. Gentlemen of the old school, who respectfully kissed the back of a ladies hand. Then, ushered to a table in the faded opulence of the eau de nil dining room, the waitresses would recommend the best dish of the day. I remember my first taste of sorrel soup in the summer, the comfort of winter soups and dumplings, and my favourite pork cracklings with buckwheat and sour cream. Conversations were exclusively in Polish and a most convivial atmosphere reigned. Being curious to eavesdrop on the eloquent language around me I managed to figure out that moja żona referred to me and proszę pani would draw the attention of the waitress. What a shame I didn’t try harder – all those fascinating characters, artists, intellectuals, war heroes now sadly past. Felek Scharf springs to mind, a close friend of Chan’s, they were both from Kraków, had been in British Intelligence and shared a love of art, but one couldn’t escape the sense of loss, nostalgia for a way of life that had been lost with the war. Now that I have rediscovered the joys of Polish cuisine in such a lovely setting I shall return with friends and family. A big thank you to all those who worked so hard to save Ognisko and create a truly elegant historical centre for future generations.

Renata Kadrnka

The restaurant is open for Lunch and dinner 7 days a week serving Polish and eastern European cuisine, while you can also get light snacks,teas and cakes in the bar from 11am til midnight. We offer a members menu at £15 for 2 courses and can cater for larger parties with a range of Set menus. We look forward to seeing you at Ognisko

Ognisko Restaurant

55 Exhibition road London SW7 2PN 020 7589 0101 www.ogniskorestaurant.co.uk info@ogniskorestaurant.co.uk


22 |

grudzień 2013 | nowy czas

czas na rozmowę

Muzyka niosąca nadzieję

Powstali 16 lat temu. Mieszkają we Wrocławiu. Śpiewają tylko w języku angielskim. Mimo że grali w Londynie już kilkakrotnie, a ich poziom artystyczny porównywalny jest z najlepszymi polskimi kapelami, ich twórczość ciągle jeszcze nie jest znana w takim stopniu, na jaki zasługuje. Zespół Frühstück łączy ostre rockowe granie z chrześcijańskim przekazem tekstowym. Z muzykami grupy: Martijnem krale – vocal. Wojtkiem karelem (Łoś) – bass Marcinem karelem (szczypior) – gitara rozmawił sŁaWek OrWat. W jaki sposób znaleźliście się w Polsce?

Martijn: – Lider mojego zespołu obejrzał w BBC dokument o młodych ludziach, którzy w latach ‘80 walczyli o wolność w Polsce. Bohaterem tego filmu był Paweł „Guma” z zespołu Moskwa. Dokument pokazał ich jarocińską przygodę. Po obejrzeniu tego filmu powiedział: „Tam chciałbym zagrać!” Chcieliśmy wtedy coś przekazać poprzez ten występ, zaśpiewać o wolności, którą możemy mieć dzięki odnowieniu więzi z Bogiem. Był to rok 1987, czyli czas, kiedy wolności w Polsce jeszcze nie było.

Martijn: – Tak, dokładnie. Przy wjeździe musieliśmy okazać się posiadaniem 10 marek niemieckich na każdy dzień pobytu. Pamiętam, że kupiłem potem jakiś dziwny zegar, bo nie wiedziałem, co zrobić z taką ilością złotówek. Pamiętam też, że był wówczas w sklepach jakiś dziwny polski napój, który wyglądał jak Coca Cola, ale nią nie był. (śmiech) Czy Polska, jaką zobaczyłeś w roku 1987 była tym krajem, jaki miałeś w swojej wyobraźni wyjeżdżając z Holandii?

Martijn: – Byłem bardzo zaskoczony otwartością ludzi i ich głębią w podejściu do życia. Pochodzę z kraju, który podobno jest bardzo bogaty, ale tak naprawdę jest on bardzo płytki, jeśli chodzi właśnie o podejście do życia, o stawianie sobie przez ludzi głębszych pytań itd. W Jarocinie spotkałem osoby, które dzięki swoim sercom i temu, co mają w głowach, byli o wiele bardziej bogaci od wszystkich ludzi, jakich znałem w Holandii. Być może trochę teraz generalizuję, ale wtedy oczekiwałem zupełnie innej rzeczywistości. Polacy byli głodni życia, głodni wiedzy. Dwa lata później ponownie przyjechałem z tym samym zespołem do Polski.

Dlaczego akurat Wrocław stał się miejscem, gdzie zostaliście na długie lata?

Martijn: – Była to decyzja logistyczna. Chcieliśmy zamieszkać w Polsce gdzieś, gdzie moglibyśmy uczyć się języka polskiego i jednocześnie musiało być to miejsce, w którym już znaliśmy ludzi. Dlatego zdecydowałem się na Wrocław. Czy styl gry, jaki uprawiacie powstał spontanicznie, czy też był wynikiem bardzo konkretnych ustaleń?

Łoś: – Każdy z nas jest fanem podobnego stylu gry. Starczyło, że wpięliśmy gitary do wzmacniaczy i pierwszym dźwiękiem, jaki się wtedy wydobył, był post grunge, rage core. Martijn: – Od samego początku szliśmy w stronę gitarowego rocka. Po nagraniu pierwszej płyty Main, dość szybko pojawiła się druga – Muza, ale do nagrania trzeciej musiało upłynąć aż dziewięć lat. Dlaczego?

Martijn: – Miało to ścisły związek z falą emigracji Polaków do krajów Unii Europejskiej, jaką można było zaobserwować po roku 2004. Nasz perkusista Tomek „Scottie” Kuźbik także wtedy wyjechał. Musieliśmy szukać kogoś nowego, kto mógłby z nami grać. Do Irlandii wyjechał Piotrek „Kopara”. Nie tworzyliśmy więc dość długo nowego repertuaru, ponieważ nasz skład ciągle się zmieniał. Prawie każda próba odbywała się z jakimś nowym muzykiem i dotyczyła tylko najbliższych koncertów, ale nie wnosiła żadnych nowych kompozycji, które mogłyby stanowić materiał na nową płytę. Tymczasem, niczym syn marnotrawny, wrócił „Scottie” i dołączył Szczypior. W zespole pojawiła się nowa energia i świeży powiew. Był to dla nas przełomowy moment, który nie tylko zadecydował o wydaniu kolejnej płyty, ale przede wszystkim o dalszym istnieniu zespołu.

Jesteś Holendrem, więc chyba o wiele łatwiej jest ci wykonywać piosenki w języku angielskim. Nie uważasz, że wasz zespół właśnie dzięki temu dość łatwo odnajduje się za granicą?

Martijn: – Największym komplementem, jaki przeczytałem w jednym z angielskich magazynów było stwierdzenie, że mimo iż zespół nie pochodzi z Wielkiej Brytanii lub ze Stanów, posiada autentyczną wymowę języka angielskiego. Łoś: – Wynika to też z tego, że w takich krajach jak Holandia czy Szwecja język angielski od dziecka jest niejako drugim językiem. Język angielski w muzyce jest językiem uniwersalnym, czyli działa tak samo dobrze w Niemczech jak i w Chorwacji. Wykorzystujemy fakt, że dysponujemy naturalnym sposobem komunikacji obowiązującym poza granicami Polski. Martijn, o czym są twoje teksty?

Martijn: – O życiu, o nadziei, o miłości, o wierze, o wątpliwości, o radości, o bólu... Czy to, że wywodzicie się z kręgu chrześcijańskiego, ma znaczący wpływ na treści, które chcecie przekazać?

Martijn: – W tym kontekście chcę w moich tekstach wyrazić pogląd, że możliwe jest mieć osobiste relacje z Bogiem. Kiedy czytam psalm, widzę teksty, które są proste tak, jak proste jest serce człowieka, który woła Boga, gdy odczuwa ból i który wysławia Boga, kiedy odczuwa radość, śpiewając to wszystko, co jego serce szczere wyraża. Myślę, że wielu ludzi rozumie chrześcijaństwo jako pewien system wartości, jako pewien styl życia, jako zasady, których należy się trzymać jak systemu prawnego – co ci wolno, a czego nie. Ja chcę z takim pojmowaniem religijności w swoich tekstach walczyć. Owszem, wszystkie te zasady,

które wyznaczają system religijny są istotne, ale to czy ja piję wodę z kubka czy ze szklanki, to już nie jest tak bardzo istotne. Ważne jest to, że jestem spragniony i dlatego piję. Formy pojmowania religii mogą się różnić, ale ja poprzez teksty pragnę wyrażać to wszystko, co moje serce chce powiedzieć Bogu. Nie chcę mówić o różnicach w pojmowaniu Boga, jakie są podstawami istnienia takich religii jak buddyzm, chrześcijaństwo czy islam. Wierzę, że jako człowiek, jestem spragniony i potrzebuję „wody” w ujęciu metaforycznym, czyli Jezusa. Jest w Polsce zespół 2TM2, który też łączy ostre rockowe granie z treściami o charakterze religijnym. Jest chrześcijański nurt heavy metalowy, do którego należy np. zespół Malchus. Wszystkie te grupy łącznie z Waszą tworzą teksty inspirując się Psalmami lub innymi księgami biblijnymi. Jak połączenie takich treści z muzyką rockową jest postrzegane przez osoby, które przypadkiem znalazły się na waszym koncercie? Jaka jest reakcja ze strony tych odbiorców?

Łoś: – Cały czas mamy do czynienia z taką publicznością. Nie gramy w chrześcijańskich gettach. Mówiąc i o muzyce, i o przekazie, łączymy te rzeczy, które są istotne dla każdego z nas. Jeśli chodzi tylko o warstwę muzyczną, każdy z nas ciśnie tematy rockowe – dla każdego z nas taka forma wyrażania siebie jest czymś naturalnym. Warstwa tekstowa jest natomiast naszym wspólnym mianownikiem – to, jacy jesteśmy, w co wierzymy, czym żyjemy itd. Czy zderzenie z publicznością, której światopogląd jest daleki od waszego, przyniosło wam jakieś ciekawe spostrzeżenia?

Martijn: – To są najfajniejsze koncerty. Udo-


|23

nowy czas | grudzień 2013

ludzie i miejsca SŁAWEK ORWAT: ”MY AIM IS TO CREATE A PROGRAM THAT ALLOWS ALL KINDS OF ARTISTS TO GAIN A BIT OF RECOGNITION, WHILE ALSO CREATING A JOVIAL, INFORMAL ATMOSPHERE ON AIR WHILE WE TALK ABOUT AND AROUND THE MUSIC.”

wadniają nam one, że muzyka podczas przekazu takich treści musi być na jak najwyższym poziomie. Jeśli muzyka nie nie jest atrakcyjna dla sluchacza, który nie podziela naszego światopoglądu, nie można liczyć na to, aby ten przekaz został przez niego wysłuchany. Jeśli ludzie przyjeżdżają na nasz koncert i widzą, że gramy z sercem, z zaangażowaniem i opieramy to na naszych umiejętnościach muzycznych, zdobywamy pewnego rodzaju autorytet niezależnie od przekazywanych treści. Jeśli natomiast muzyka się nie broni, to na pewno dotarcie z treściami byłoby trudne. Nie jesteśmy najlepszym zespołem w Polsce, ale jednocześnie uważam, że nie mamy się także czego wstydzić. Pamiętam, jak pewien dziennikarz wrocławski, który był na jednym z koncertów w początkowym okresie naszej działalności napisał, że był zachwycony klimatem i że w jego opinii jest to coś zupelnie nowego we Wrocławiu – śpiewają o Bogu, ale w taki sposób, że nie mam wrażenia, iż jestem na spotkaniu hiszpańskiej Inkwizycji (śmiech). Szczypior: –Nasze teksty napisane są po angielsku. Ktoś, kto słucha nas w Polsce, aby w całości zrozumieć nasze przesłanie, musi dogrzebać się do tekstów drukowanych i dopiero wtedy może się nad nimi zastanowić, aby zrozumieć je do końca. W londyńskim ravenscourt art centre macie wierną publiczność, która w dużym stopniu posługuje się na co dzień tylko językiem angielskim i z tej przyczyny w sposób naturalny wasze teksty trafiają do niej bezpośrednio. czym jest dla was występ właśnie w tym miejscu?

Martijn: – Tu najbardziej mam świadomość, że bezpośrednio trafiam do odbiorców. Na koncertach w Polsce najczęściej nikt wszystkiego do końca nie odbiera i być może tylko pewna część publiczności sięga potem do naszych tekstów. najważniejsze tegoroczne osiągnięcie?

Łoś: – Udało nam się nawiązać współpracę z nowym wydawcą. Pozdrawiamy firmę Luna Music z Wrocławia, która będzie wydawać naszą najnowszą płytę Story oraz wznowi Quiet, której nakład praktycznie już się wyczerpał. W międzyczasie odpaliliśmy nowego singla Rage. jaka będzie wasza najnowsza płyta?

Martijn: Jest stylistycznie podobna do Quiet. Ten krążek to nasz kolejny rozdział. Postanowiłeś w tym roku wrócić do Holandii. jak widzicie swoją przyszłość?

Martijn: – Staliśmy się prawdziwie europejskim zespołem i rozszerzamy nasze horyzonty. Częściej też odbywać się będą nasze koncerty. W lutym będzie premiera naszej nowej płyty Story i jest już czas, aby pomyśleć o następnym albumie. Powstają już nawet nowe piosenki. Staramy się utrzymać tempo pomimo różnicy geograficznej pomiędzy nami. Szczypior: – Na szczęście istnieje internet. Martijn może dostawać o każdej porze szkice utworów i spokojnie nad nimi pracować. Dzięki waszym londyńskim sympatykom skupionym wokół sławka Bednarskiego, jesteście jedną z największych gwiazd programu radiowego Polisz czart, a piosenka Angel, mimo że nie wygrała żadnego z tegorocznych notowań naszej listy przebojów, w skali roku zdobyła najwięcej głosów i jest naszym numerem jeden.

Łoś: – Bardzo nam miło rzecz jasna, ale nie ukrywam, że jest dla mnie wielkim zaskoczeniem, że akurat ta piosenka wdarła się na waszą listę. Angel nie jest próbką reprezentatywną naszego grania, jeśli już mówimy o pozycjach singlowych. Zazwyczaj są one bardziej rockowe, nośne, a Angel jest według mnie trudnym numerem i tym bardziej jestem zaskoczony. Martijn: – Angel jest refleksją o tym, że Bóg spotka się z człowiekiem, który jest w „dolinie”, który złapał depresję. Ten utwór jest inspirowany pewnym biblijnym zdarzeniem. Eliaszowi Bóg pokazał swoją wielkość. Po tym wydarzeniu Eliasz uciekł na pustynię. Stracił wiarę, stracił nadzieję i chciał umrzeć. W tym momencie Bóg, który widzi wszystko to, co dzieje się z Eliaszem, wysyła do niego Anioła. Ta historia symbolizuje stan duszy każdego człowieka, którego dopada depresja i który krzyczy: „wyślij do mnie swojego anioła, bo ja też potrzebuję Twojego dotyku, świeżej siły, powietrza i światła”. Śpiewając ten tekst podczas koncertu chcę pokazać słuchaczowi, że jesteśmy dla siebie jak lustrzane odbicia, że ten tekst jest nie tylko o mnie, ale i o tobie i że może dotyczyć i dotykać każdego z nas w podobny sposób.

Passion Project MateUsZ FenrYcH

S

ławek Orwat is a very easy interviewee. We’re sat in his living room-come-flat in St Albans, talking about his hobby. It is a small neat room, with an ergonomic focus centered around his computer. Like a workplace; perhaps, like a studio. I’d wager that even with little-tono introduction, an attentive observer would be able to deduce what Sławek’s passion is, before he mentioned it himself. Short questions beget long answers. But they’re not rambling repartee; they are the answers of a man who is very well aware of how an answer to a question sounds to an audience. With the deftness that a radio host might dream of from an interviewee, Sławek hits his talking points methodically, and often expands his answers in ways which mean I can often strike questions from my list one after the other. He starts chronologically when it comes to telling his story: “I wanted to start up a community radio station. Something for the migrant Polish population, whether they be English-born of Polish descent, or Polish born and settled in England. Polish language music stations did and do exist, that is undeniable, but they tend to be focused on one thing – just reggae, or politics mixed with music. My aim is to create a program that allows all kinds of artists to gain a bit of recognition, while also creating a jovial, informal atmosphere on air while we talk about and around the music.” With a journalist’s instincts, he’d set up a dictaphone of his own, so he was effectively recording me recording him, saying that his own recording may be of use to him down the line. It’s an odd sensation, but the lack of effort needed on my part to extract answers means it’s not a chore. “I set up Polisz Czart because I felt that Polish alternative music is being under-represented. Even in Poland, new bands, alternative bands,

they get ignored and brushed aside. The point of Polisz Czart is that listeners can not only hear music by alternative musicians, such as Volumize or Human Control, but also use our website to find out further information on the acts themselves.” As he talks, it’s clear that he’s approached this interview in a manner that he may approach an on-air interview that he is leading; he clicks through several pre-loaded tabs on his computer, offering me samples of music that, true to the ethos of his radio station, I would have never heard before; soft, lilting Polish-language prog-rock from popular young-guns Katedra, to harder-edged metal music that just begs me to headbang along to, singing – as it were – in English. The very name of the radio station gives a clue as to the nature of Sławek’s program; Polisz Czart is a play on words, albeit one only Polish speakers will appreciate. A czart in Polish is a kind of devil, willing to act out of the norm. And the station Polisz Czart is of a similar bent. “I think that my program, while small, is unique in one important aspect. The internet for us is our most important platform, and it allows us to reach a global audience. We have regular listeners in Singapore, and the United Arab Emirates. When we managed to get hosted on a Canadian internet radio platform, our audience numbers rocketed. From just friends and family listening when we started four years ago, to two hundred and fifty listeners a year-and-a-half ago, we now have a regular listener base of almost one thousand.” He’s obviously very enamoured of his passion project. He’s in tune with it to the point that the interview itself has taken on the form of a broadcast; Sławek holding a discourse while punctuating it with pauses to show me examples of the music he plays, and to look at the station’s website to give me an idea of what sort of background he displays on the web that people can look up. Midway through the interview too, he turns the tables and decides to ask me a question regarding the whole operation. I tell him that despite the small scale, I’m very interested to note just how all-encompassing his efforts are. I have an admiration for just how much effort he’s putting in. Unlike a more mainstream radio station, Sławek’s interests are focussed on finding new talents. So he can’t wait for people to wait and present themselves to him through a PR company or the like; he utilises the website and his blogs to encourage people to put forward suggestions for bands to air. It’s paying off. “When we began, and I was seeking new material to present, I had absolutely no luck with finding bands in London to come and talk, or promote themselves. Now, after the success of our weekly one hour Radio Veralum slot, and with our efforts to stream our broadcasts over the internet, along with the popularity of our Facebook page, we are seeing a shift in the bands we get to present. It’s split fifty-fifty between Polish-based underground artists, and those who live in England and sing in English.” The Polisz Czart brand is growing in influence, too. Just a couple of days after our interview, which took place in August, Sławek was due in Poland to host an alternative music showcase. “Our logo is now getting recognised when I go back over to Poland for any radio interviews or the like. I’m also pleased to say that I believe that our internet broadcast is one of the top ten listened Polish radio stations.” It’s impressive for a program put together in Sławek and his three co-presenter’s spare time, and all for zero pay. I ask him whether he sees a future where he gets paid doing this, which is evidently what he loves. “I could, but this would involve leaving England, especially if I want to expand our efforts, get more air-time. But for the moment I feel a real responsibility for a program which has gained some traction, and I really don’t want to let our audience down.”


24 |

grudzień 2013 | nowy czas

książki

Tadeusz Schiele, legendarny pilot Dyizjonu 308, blagier i taternik, którego całe Zakopane uwielbiało za jego humor i żarty. Powstaje dokument o Witoldzie A. Herbście ze słynnego Dywizjonu 303. Co ciekawe, film jest kręcony prawie wyłącznie za pieniądze amerykańskie. Witold A. Herbst jest dziś najstarszym żyjącym polskim pilotem myśliwców. Właśnie wyszła jego książka Podniebna kawaleria.

Wysokie loty Paweł Zawadzki

Gwoli przypomnienia: nakaz używania tlenu w lotnictwie sportowym, np. w szybownictwie – to wysokość 5 tys. m. Everest ma wysokość 8848 m – himalaiści używają tlenu wedle uznania, choć zgodnie przyznają, że na wysokości powyżej 8 tys. metrów dłuższy pobyt grozi śmiercią; powodem brak tlenu i temperatury około minus 50 stopni Celsjusza, będące raczej normą niż wyjątkiem. Podręczny leksykon najsłynniejszych samolotów II wojny światowej podaje ich dane techniczne i osiągi. Pułap 10 tys. metrów można uznać za normę samolotów myśliwskich, choć są wyjątki. Supermarine Spitfire MK XVIII jako jeden z nielicznych miał hermetyczną kabinę i pułap 13 tys. 565 m. Po stronie niemieckiej tylko Messerschmidt Bf 109 G miał hermetyzowaną kabinę i osiągał pułap 11 tys. 550 m. Niemiecki Focke-Wulf – pułap 11 tys. 400 m, amerykański Mustang – 12 tys. 800. Samolot, który zniszczył więcej samolotów niemieckich niż cała reszta obrony razem wzięta – Hawker Hurricane Mk I (wyprodukowano tylko 3650 egzemplarzy) – osiągnął pułap 10 tys. 120 m.

L

iczne książki o Bitwie o Wielką Brytanię opisują czasem codzienne wyżywienie pilotów i można stwierdzić, że było ono znacznie gorsze niż dieta dzisiejszych

himalaistów. To wszystko oznacza, że młodzi piloci (20-30 lat) podczas II wojny światowej walczyli w skrajnie ekstremalnych warunkach, na granicy możliwości ludzkiego organizmu. Na ten aspekt na ogół nie zwraca się uwagi, choć długowieczność i dobra kondycja fizyczna pilotów myśliwskich wskazują, że ich organizmy były „z dobrego materiału, dziś już takich nie robią…”. Oczywiście, tych pilotów, którzy przeżyli i potem spisali swoje historie… Witold Herbst, rocznik 1919, emeryturę spędza dziś w Stanach Zjednoczonych i jest najstarszym żyjącym pilotem Dywizjonu 303 i 308. Jego samolotem była legenda – Spitfire. Wydawnictwo Zysk i S-ka (www.zysk.com.pl) wydało jego wspomnienia pt. Podniebna kawaleria (Poznań, 2013.)

M

ój ojciec, jako małolat, zwiał z domu chcąc zostać pilotem. Wada wzroku sprawiła jednak, że został mechanikiem lotniczym. Mimo ciężkich ran odniesionych podczas bombardowania lotniska w pierwszych dniach wojny, oflagu i inwalidztwa, miłość do lotnictwa hodował w sercu do końca życia głęboką i nieuleczalną… Powtórzyłem trochę jego życiorys – w 1960 roku, po oblaniu matury z języka polskiego – znalazłem się w Aeroklubie Tatrzańskim, wada wzroku uniemożliwiła mi karierę pilota szybowcowego. Opatrzność czuwała nade mną – w Zakopanem trafiłem pod skrzydła Tadeusza Schielego, pilota Dywizjonu 308 (o którym

Witold Herbst wspomina w swej książce!), blagiera, alkoholika, taternika, mitomana, żartownisia – którego całe Zakopane uwielbiało za jego humor i żarty. Tadeusz mawiał, że należy sobie żartować ze wszystkich i ze wszystkiego, gdyż być może, jesteśmy żartem Pana Boga… Jego poczucie humoru było najwyższej próby, w zgodzie z Ewangelią można też rzec, że „nigdy nie zasiadał w loży szyderców”. Inwazja na kontynent, ważą się losy świata i II wojny. Tadeusz Schiele, wiedząc że wyląduje na prowizorycznym lotnisku – bierze z magazynu dodatkowe zbiorniki na paliwo, po wyparzeniu gorącą wodą napełnia je składkowym piwem, podczepia pod skrzydłami i modli się o opiekę Bożą – bo szkoda byłoby takiej ilości piwa… Inna opowieść Tadeusza – pod koniec wojny piloci myśliwscy otrzymali rakiety przeciwpancerne, podwieszane pod skrzydłami – przydatne podczas lotów na tzw. wymiatanie, czyli na czołgi, pociągi, niedobitki. Aliści leniwi chłopi francuscy dostrzegli, że można zrobić z tego użytek– na środku pola układali stertę gnoju (była wiosna) uformowaną na kształt czołgu, z drągiem udającym lufę. Myśliwiec odpalał rakietę, wszystko wylatywało w powietrze, a salwa z karabinów maszynowych rozrzucała równo po całym polu, wyręczając wieśniaka w wiosennych pracach polowych… Letnią porą spotykam Tadeusza na ulicy w Zakopanem. Ma pod pachą dwie parasolki. Zdumiony pytam: – Tadziu, po co ci dwie parasolki? I słyszę szept: – Wiesz, jak jednak się nie otworzy, to mam zapasową. Mając lat sześćdziesiąt Tadeusz przestał pić, odmłodniał i zaczął latać w Aeroklubie Tatrzańskim jako instruktor! Po latach w Bezmiechowej spotkałem jego ucznia. Poznał też hoże dziewczę z nazwiskiem historycznym i ożenił się po raz drugi. Dobrotliwy, białobrody Pan Bóg, którego spokój w chmurach Tadeusz i jego Spitfire często zakłócał – podarował lotnikowi trochę ziemskiego szczęścia… Bolesław Jan Solak latał w lotnictwie bombowym po wojnie i znalazł się w USA, gdzie pracował jako inżynier w firmie samolotowej. Na emeryturze zaczął uprawiać żeglarstwo i wyprawiać się w Himalaje. Tak powstała Joga Słońca – jego autobiograficzna książka, która pozwoliła mi na stwierdzenie, że najbardziej ekologiczne i piękne sposoby obcowania z żywiołami to takie sporty, jak żeglarstwo (żywioł Wody), himalaizm (żywioł Ziemi) i szybownictwo (żywioł Powietrza) – czyli razem właśnie Joga Słońca.

Sporty, w których człowiek bardziej się liczy niż możliwości techniczne, sporty niemal mityczne – bo lot szybowcem czy samotny rejs dalekomorski dostarczają takich właśnie emocji. Co jest odpowiedzią na pytanie, dlaczego autorka najsłynniejszych, najpiękniejszych wierszy o miłości (Maria Pawlikowska Jasnorzewska) wyróżniała właśnie lotników…

K

siążkę Witolda Herbsta przeczytałem jednym tchem, bo to ten rodzaj książek, które na parę godzin pozwalają zapomnieć o tzw. bożym świecie. Sprawnie i dobrze napisana, z puruszającymi opowieściami – jak ta, w której autor zrywa romans pięknie się zapowiadający, mając świadomość, że śmiertelność wśród pilotów jest dość wysoka i ewentualna młoda wdowa ze skaleczonym sercem to smutna możliwość. Sam nie wiem, co bym wybrał w takiej sytuacji – choć na pytanie odpowiedział żart gazetowy: oto klęczący przed kobietą pan pyta czy będzie chciała zostać po nim wdową? W ostatnich rozdziałach dręczą autora wątpliwości, spotyka swego kolegę z dywizjonu, który – jak się okazuje – mieszkał od lat w sąsiedztwie, Witolda Retingera, brata słynnego Józefa. Nie bardzo jestem w stanie pojąć ową gorycz – czy życie miało sens? – jaka na chwilę autora naszła. Ale pięknie dziękuję za wspaniałą lekturę, która mnie, emerytowanemu bibliotekarzowi przypomniała niespełnioną miłość do latania. Dziękuję za książkę, którą ja, bibliofil i bibliomaniak z wielką przyjemnością przeczytałem jednym tchem – choć nie wiem, czy dzisiejszym wielbicielom JWP Komputera to określenie coś mówi. Sięgnijcie po tę książkę! Polecam gorąco! Wspomnienia opisujące realny kiedyś świat mogą być ciekawsze niż fikcja wirtualna gier komputerowych! Howgh! PS. Wydawców proszę, by takie książki uzupełniano skorowidzem nazwisk pilotów i osób, fotografiami i rysunkami technicznymi omawianych samolotów, ewentualnie uwagami i ciekawostkami na temat tychże samolotów. Nie mówiąc już o ewentualnym przeliczniku stóp na metry – informacja autora – „30 tys. stóp” jest oczywistością dla angielskiego czytelnika, polskiego zmusza do przeliczania stóp i mil na zrozumiały dlań system metryczny. W końcu nie każdy czytelnik ma pod ręką leksykon samolotów II wojny światowej. Nie każdy chce liczyć metry i stopy, choć warto dbać o dokładną wyobraźnię.

BiAłoruś. Miłość i marazm Pu bli kac je oraz wia do mo ści po ja wia ją ce się na te mat Bia ło ru si pra wie w ca ło ści do ty czą wy bo rów, ma ni fe s ta cji, spo rów oraz in nych wy da rzeń pol i tycz nych w tym kra ju i za zwy czaj są bar dzo krót kie. Dla te go z przy jem no ścią się gną łem po no wą książk ę Han ny Kon dra tiuk, Biał o ruś. Mi łość i ma razm, (Wy daw nic two Fun da cja Sąs ie dzi, 2013) – zbiór rep ort a ży z po dró ży au tor ki po tym kra ju. Przed sta wion e hi sto rie to nie tyl ko au ten tyczn a re la cja, ale tak że cie ka we ob raz ki i spostrzeżenia z ży cia co dzien ne go zwy kłych lu dzi oraz cie ka we opi sy zna nych, hi sto r ycz nych miejsc. Dzię ki by strym uwa gom au tork i moż na tak że le piej zro zu mieć bia ło r u ską men tal ność oraz rze czy wi stość, a tak że mie szan kę kul tu ro wą, ja ka za is t nia ła po wie lu la tach byt no ści ob cych władz na tych zie miach. Ła twiej też zmie rzyć się z pro ble mem bia ło ru skiej toż sa mo ści na ro do wej. Książ ka jest cie ka wa nie tyl ko dla osób za in te re so wa nych wscho dem Eu ro py, ale tak że jest waż nym wkład em w zro zu mie nie na sze go są sia da, o któ rym w su mie tak ma ło wie my.

Stanisław Mickiewicz


|25

nowy czas | grudzień 2013

opowiadanie świąteczne

Pierwsza polska próba sputnika To były pierwsze święta stanu wojennego, które mieliśmy spędzić u babci. Podczas wieczornej narady moi rodzice doszli do wniosku, że nie może być świąt bez kiełbasy. – Najlepiej, mówiła mama, byłoby kupić połowę świniaka. I z niego zrobić kiełbasy. Tata jej szybko przytaknął i już następnego dnia wyruszył na wieś do pana Świderka w poszukiwaniu świniaka. Przed wyjazdem pożegnał się z nami jakby jechał na wojnę. Pocałował mnie w czoło, potem pocałował też i mamę. – Żegnaj! – rzucił stojąc w drzwiach niczym wypływający w długi rejs marynarz. A pan Świderek mieszkał zaledwie trzydzieści kilometrów od naszego miasta w malej wiosce Brusy. Tę noc spędziliśmy koczując na zmianę z mamą przy oknie. Wreszcie o drugiej w nocy przed blok zajechał wiśniowy fiat 125p taty. Zbiegliśmy z mamą na dół, gdzie tata rozstawił nas według wcześniej ustalonego planu: ja z jednej strony bloku, a mama z drugiej, przy ostatniej klatce, ze strony nieczynnej już pętli autobusowej. Stojąc na naszych miejscach ojciec rzucił w moją stronę umówione hasło: – Powietrze czyste? Rozejrzałem się z przejęciem, ale nigdzie nie widać było śladu patrolujących z tej strony ZOMO-wców. – Czyste, krzyknął trzymając przy ustach dłonie, tłumiąc w ten sposób mój głos. – Powietrze czyste?, krzyknął tata do mamy. – Czyste, odpowiedziała mama. Nie czekając ojciec otworzył bagażnik naszego fiata i wyciągnął z niego owinięty w koc podłużny kształt, z którego wystawała wielka, świńska noga. Ojciec zarzucił sobie wielką tuszę na plecy i natychmiast zgiął się pod jej ciężarem. Ale wiedziony nieludzką siłą z największym wysiłkiem udało mu się donieść tuszę do klatki, gdzie ja i mama już czekaliśmy z odsieczą. O czwartej nad ranem odbyła się ta sama operacja, tylko tym razem tata załadował do bagażnika naszego fiata wielkie, umieszczone w białych misach kawałki w międzyczasie poćwiartowanego świniaka. – Powietrze czyste!, darłem się widząc biegającego z czubatymi michami ojca. – Powietrze czyste!, darła się z drugiej strony bloku moja mama, co jakiś czas pomagając ojcu krzycząc: – Hop! Hop! A ojciec skakał pomiędzy klatką a naszym fiatem niczym zając. Pół godziny później byliśmy już w drodze. Plan był prosty: z obawy przed patrolami musieliśmy unikać publicznych dróg. Kilka dni wcześniej ojciec zaopatrzył się u znajomego myśliwego w wojskową mapę okolicznych lasów. Teraz trzymał ją rozłożoną na kolanach jednocześnie prowadząc samochód. Już na skraju miasta zjechaliśmy z głównej drogi i wjechaliśmy w gęsty bor, z którego wydawało się nigdzie nie było żadnego wyjścia. Po dwóch godzinach wiedzieliśmy, że pomimo mapy, udało nam się zgubić. – Wracaj na główną drogę, zażądała zdesperowanym głosem mama. – Chyba zwariowałaś, krzyczał tata. Chcesz,

żeby zarekwirowali nam samochód a mnie i Świderka wsadzili do więzienia? Przez moment miałem wrażenie, że mama nie miałaby nic przeciwko temu. – Koniec świniaka, koniec kiełbasy, powtarzała kręcąc głową. – Wracaj na drogę... – Przecież mamy mapę, czego się boisz? – Globus byłby lepszy, niż ta mapa, złorzeczyła mama. Po kolejnej godzinę kluczenia wśród pokrytych grubymi czapami śniegu drzew, ojciec zaczął się niepokoić. Na wąskiej, pokrytej grubą warstwą śniegu drodze, nie było żadnych śladów kół. Za nami ciągnęło się pole. Ojciec wbił oczy w mapę. – Tutaj są gdzieś tory kolejowe… – Gdzie?, zapytała mama. – No tu, tata wskazał na mapę. Jak je znajdziemy, to jesteśmy w domu. – A my gdzie jesteśmy? – Tutaj, pokazał na mapie tata. – Tylko uważaj na te tory, powiedziała mama. – Do torów jeszcze jakiś kilometr, odpowiedział uspokajająco tata. – Jesteś pewien? – Tak. – No, żeby nas tutaj jakiś pociąg nie buchnął… Jezus Maria… Widziałem palec ojca przesuwający się wzdłuż rysującej się na czerwono na mapie długiej linii torów. Nagle usłyszeliśmy szum, potem gwizd i po kilku sekundach zaledwie kilka metrów za naszym samochodem przejechał na całej szybkości ciężko dyszący towarowy pociąg. Potężny pęd powietrza targnął naszym teraz dobrze dociążonym samochodem. – Wracaj na drogę, powiedziała mama. Tata posłusznie włączył silnik i po kilkunastu minutach wyjechaliśmy na główną szosę prowadzącą do miasteczka, w którym mieszkali dziadkowie. Przez kilkanaście kilometrów nie nękały nas żadne patrole. Droga była pusta. Kilka kilometrów za Stolnem wjechaliśmy w głęboki zakręt. Za zakrętem zobaczyliśmy w światłach reflektorów przecinające drogę zasieki i kilku ogrzewających się przy ognisku uzbrojonych po zęby żołnierzy. Przy drodze stał zaparkowany transporter opancerzony. – I co teraz?, szepnął ojciec. Widziałem, że się trząsł. – Zostaw to mnie, powiedziała mama i chrząknęła głośno. Z delikatnym chrzęstem hamulców ojciec zatrzymał nos naszego fiata kilka metrów przed zasiekami. Przez otwarte boczne okno do samochodu wcisnął głowę przemarznięty, groźnie wyglądający milicjant. Rzucił na nas groźne spojrzenia. – Dokumenty!, krzyknął. Ojciec posłusznie wręczył mu prawo jazdy. – Dokąd?, zapytał milicjant. Ojciec już chciał coś powiedzieć, gdy usłyszałem twardy, pewny siebie głos mamy. – Na święta. – O tej porze? – A dlaczego nie?, powiedziała mama. – Co jest w bagażniku?, zapytał lakonicznie milicjant.

Ojciec zawahał się. Widziałem, że szuka słów, że ze strachu nie wie, co powiedzieć… – Połowa świniaka, rzuciła pewnym głosem mama. Milicjant natychmiast spoważniał, a po chwili na jego twarzy pojawił się uśmiech. Mama też się uśmiechnęła. Po kilku sekundach udało się także uśmiechnąć przerażonemu ojcu. A milicjant kiwał tylko głową rozbawiony. – Jechać dalej, rzucił machając rękoma w sposób, w jaki się odpędza wyjątkowo natrętną kurę. Godzinę później przerabialiśmy przywiezione mięso w specjalnie na tę okazję wyciemnionej kuchni w domu mojej babci. Ojciec mielił kiełbasę, mama wpychała mięso w przygotowane flaki, a babcia wieszała już gotowe kiełbasy na rozstawionych w korytarzu żerdziach. Tymczasem dziadek ustawił w ogrodzie starą beczkę po ropie z dużym napisem „Shell”, która teraz służyła jako wędzarnia. Kilka dni wcześniej ojciec i dziadek wycięli z beczki całe dno i w ten sposób przystosowali ją do wędzenia kiełbasy: cała beczka stanowiła komin, przez który można było tłoczyć jałowcowy dym. Przez kuchenne okno obserwowałem dziadka, ustawiającego beczkę nieopodal starej gruszy, na którą wspinałem się w poszukiwaniu chłodu w upalne, lipcowe dni. Pod beczką dziadek urządził małe palenisko, a na jej szczycie ułożył grubą warstwę mchu. Obok beczki zgromadził dla niepoznaki całą górę jesiennych liści. Nikt nie grabił zimą liści, nikt też ich nie palił, ale dziadek wydawał się tym wcale nie przejmować. Liście miały uzasadnić wydobywający się z głębi beczki gęsty dym. Przed wyniesieniem kiełbas z domu okryliśmy je czule kocem niczym małe dzieci. Wyroby pachniały rumiankiem, ale były żałośnie blade, co wszystkich nieco irytowało, chociaż byliśmy z nich strasznie dumni. Po prostu wszyscy nie mogli się doczekać, aż kiełbasy pokryją się rumieńcem w naszej pospiesznie zaimprowizowanej wędzarni. Dziadek już czekał przy beczce, obok niego jeszcze większa sterta liści. Dziadek grabił teraz wokół niej niczym opętany. Spojrzałem w stronę ulicy i natychmiast zrozumiałem powód jego konspiracyjnych zabiegów: ulicą za płotem przechodził sześcioosobowy patrol. Milicjanci spoglądali znudzeni zza płotu w kierunku gorączkowo grabiącego dziadka. Po chwili zniknęli za załomem ulicy. Upewniwszy się, że milicjanci sobie poszli, ostrożnie wywierciliśmy w bocznej ścianie beczki małe otwory, w które następnie wsunęliśmy druciane poprzeczki. Na nich zaczęliśmy wieszać pospiesznie wyniesione z domu kiełbasy. W ten sposób, upychając je tak ciasno, jak to było tylko możliwe, udało nam się w jednej beczce powiesić ponad czterdzieści kilogramów pięknie pachnących kiełbas. Wisiały one we wnętrzu beczki niczym ozdoby choinkowe wykonane według zaleceń Adama Słodowego. Zaczął padać mokry śnieg, więc schroniliśmy się w domu. Dziadek jako jedyny został w ogrodzie. Opierając się w oczekiwaniu o para-

pet, obserwowaliśmy trwającego na posterunku dziadka. Wołaliśmy do niego, ale on za nic nie chciał zostawić kiełbas na pastwę deszczu. – Nie pomagał nam wiele w kuchni, więc teraz chce się wykazać, rzuciła nie bez zadowolenia babcia. Wzmagający się deszcz sprawił jednak, że pomimo naszego duchowego wsparcia dziadek miał trudności z rozpaleniem ognia pod beczką. Jałowiec nieco zamókł, a nasilająca się wilgoć skutecznie niweczyła wszystkie jego próby rozpalenia ognia za pomocą coraz większych ilości wcześniej przygotowanego szarego papieru. Obserwowałem dziadka pełen podziwu zmieszanego ze współczuciem, ponieważ wyraźnie widziałem, że smagające strumienie deszczu przeszywały go do szpiku kości. Z drugiej strony, wzmagający się deszcz sprawiał, że czuliśmy się nieco bezpieczniej. – W taką pogodę nie wyszedłby na ulice żaden milicyjny patrol, szepnął tata. W końcu dziadek pokazał nam, że ma pomysł. Po chwili zniknął w czeluściach garażu, gdzie przechowywał swój stary motocykl marki java. Już chwilę później wrócił, trzymając triumfalnie w dłoni duży, blaszany kubek. Stanął w rozkroku i jednym ruchem wlał całą zawartość naczynia do tlącego się pod beczką ognia. I zdarzyło się coś dziwnego: w tej samej chwili spod beczki wystrzelił ogromny słup ognia, a sama beczka wzbiła się niczym rakieta ponad dziesięć metrów pionowo do góry. Całe niebo wypełniły wirujące kiełbasy. Dymiąc wesoło szybowały nad ogrodem dziadków, nad płotem pobliskiej fabryki części zapasowych do traktorów Ursus, nad lipami rosnącymi po drugiej stronie ulicy. Zadzierając głowę obserwowałem je jak zaczarowany. Dymiąc kręciły się w powietrzu, wiły w girlandach, aby po chwili karkołomnie obracając się w najzmyślniejszych arabeskach, jakby od niechcenia zaczęły opadać na ziemię. Po kilkunastu, a może nawet kilkudziesięciu sekundach z głuchym hukiem lądowały wśród drzew w ogrodzie, na ulicy, na dachu domu moich dziadków. Kilka z nich wylądowało na szczycie czereśni, kilka na jabłonce, a kilka pęt, dymiąc wyjątkowo obficie, wisiało na samym szczycie dominującej ogród dziadków wielkiej gruszy. Zza zakrętu usłyszałem dobrze nam znany, minorowy stukot milicyjnych butów. Złapałem się w grozie za głowę. Chwilę później widziałem mojego tatę, mamę, babcię biegających radośnie po ogrodzie i zbierających w panice ciągle dymiące kiełbasiane pęta. Tata już obejmował rękoma śliski pień gruszy i długimi susami piął się na jej szczyt niczym rozjuszony czymś miś Koala, a mama wywijała grabiami, próbując zbić wielkie pęto z rosnącej przy płocie brzoskwini. W miejscu, gdzie jeszcze kilka minut wcześniej była wędzarnia, znajdowała się wielka, ziejąca czarnym dymem dziura, a obok niej stał teraz mój dziadek. Trzymając w dłoni blaszany kubek patrzył wprost przed siebie i przecierał ze zdumienia oczy, jakby się zastanawiał, co się mogło stać z beczką. I z jego kiełbasami. I z całym wirującym teraz wokół niego światem.

Rafał Kapeliński


26|

grudzień 2013 | nowy czas

czas na podróże

Olej z OliWki i Oleje RibeRy

W czasie sjesty życie w Osunie zamiera, nawet koty gdzieś się pochowały...

PŁyNNe zŁOTO

W hali spółdzielni w Osunie cysterny z oliwą, ustawione symetrycznie w dwu rzędach, tworzą jakby filary oliwnej katedry

Tekst i zdjęcia: Marcin Kołpanowicz

A

utostrada z Sewilli do Kordoby to prawdziwa autostrada kwiatów: pasy ruchu oddzielone są nie trawnikiem, a bujnymi krzewami różowych oleandrów i czerwonych bugenwilli. Po obu stronach drogi widać sady oliwne, niekończące się rzędy drzewek pokrywają regularnym szrafunkiem łagodne wzgórza. W Fuentes de Andalucía opuszczam autostradę i zajeżdżam do Osuny – miasta, które na pozór wydaje się niczym specjalnym nie wyróżniać. Wkrótce docieram do Cooperativa Santa Teresa, czyli Spółdzielni Świętej Teresy w Osunie, zrzeszającej lokalnych wytwórców oliwy. Przed wejściem do biura spogląda na nas patronka spółdzielni, św. Teresa od Dzieciątka Jezus, namalowana na azulejos – glazurowanych kafelkach, które w Hiszpanii mają wielorakie zastosowanie. Na nich wypisuje się nazwy ulic i placów, maluje portrety torreadorów przed wejściem do knajp, święte obrazy na fasadach kościołów, a nawet mapy i plany miast; ceramicznymi płytkami okłada się ściany patiów oraz szemrzące w ich środku fontanny, wnętrza kawiarń i restauracji oraz miejskie ławki; płytkami azulejos zdobi się przednóżki schodów, spody balkonów, z azulejos wykonuje się tralki i kurki na dachu. Zapomniałbym dodać, że wykłada się nimi również łazienki.

Przede mną degustacja oliwy, czyli oleju z oliwek, po hiszpańsku – aceite de oliva. Maurowie nazywali ją zeit, Wizygoci – alew, Rzymianie – oleum, a Fenicjanie – el’yon. (Przy okazji wymieniliśmy ludy, które zasiedlały te okolice w przeszłości i wywarły silny wpływ na kulturę i genotyp współczesnych Andaluzyjczyków). Fenickie słowo el'yon oznacza najlepszy, co dobitnie świadczy o wartości, jaką przypisywano oliwie od niepamiętnych czasów. Oliwa jest nie tylko smaczna, niezwykle aromatyczna, ale i zdrowa – zapobiega cukrzycy i miażdżycy. Nic dziwnego, że ludy śródziemnomorskie przedkładają spożywanie oliwy nad łykanie nitrogliceryny czy szprycowanie się insuliną. Oliwą (z winem) namaszczano w dawnych wiekach rany, a gitarzyści flamenco moczą w niej paznokcie prawej dłoni, by stały się silne i sprężyste. Była też paliwem lampek oliwnych – w przeciwieństwie do pszczelego wosku, używanego do sporządzania świec, oliwa nie dymi, nie zmienia więc oświetlanych przez długie lata pomieszczeń w czarne, zakopcone nory. Z Hiszpanii pochodzi niemal połowa światowej produkcji oliwy, a z Andaluzji – trzy czwarte produkcji hiszpańskiej. Starożytnym Rzymianom, którzy założyli nad rzeką Gwadalkiwir Italikę (poprzedniczkę Sewilli), tak smakowała tutejsza oliwa, że wywozili ją statkami do Italii. W Spółdzielni Świętej Teresy tłoczy się najlepszej jakości oliwę, w ilości czterech milionów litrów rocznie. Niegdyś oliwę przechowywano w amforach, dziś wlewa się ją do wysokich na 10 metrów cystern ze stali nierdzewnej. W hali spółdzielni w Osunie cysterny, ustawione symetrycznie w dwu rzędach, tworzą jakby filary oliwnej katedry (nie mylić z Katedrą Oliwską) – nic dziwnego, że znajdujące się obok pomieszczenie, w którym można próbować tego królewskiego płynu – nazywa się Sacristia (o czym informują błękitne litery wypisane na azulejos przy drzwiach wejściowych).

PikANTNy jAk OliWA Oliwę smakuje się jak wino. Ma ona swoje rankingi i jest skrupulatnie klasyfikowana. Jej właściwości najpierw ocenia się na podstawie wyglądu. Szefową spółdzielni, Panią Manuelę, która oprowadza mnie po tłoczni, także można ocenić na podstawie wyglądu: ma pięknie natłuszczoną skórę, błyszczące włosy, paznokcie lśniące jak glazurowe płytki azulejos i nie schodzący z twarzy uśmiech – wszystko to wskazuje jednoznacznie na regularny kontakt z antyutleniaczami i nienasyconymi kwasami tłuszczowymi, za które tak ceniony jest sok z oliwki. Manuela nalewa kilka kropli gęstego, mętnego płynu na przypominający wklęsłą soczewkę szklany spodek, by można było porównać kolory dwu gatunków – mlecznozielonego i żółtozielonego. Następnie napełnia dwie owalne szklaneczki z kobaltowego szkła. Zagrzewam jedną z nich w dłoniach i wciągam

nosem bogaty bukiet, w którym wyczuwam zapach świeżo skoszonej trawy, jabłek i rozgrzanych w słońcu ziół. Dopiero wtedy pociągam niewielki łyk i gdy płyn rozlewa się na języku, oceniam jego rozmaite właściwości. W specjalnej tabeli należy zaznaczyć, czy oliwa ma posmak jabłkowy, gruszkowy, orzechowy, gorzkawy, słodkawy, winny, pikantny, czy też, nie daj Boże, jest surowa, kwaśna, metaliczna, błotnista, pleśniowa, zatęchła lub zjełczała. Najlepsze gatunki aceite de oliva virgen extra rozpoznaje się także i po tym, że chwilę po przełknięciu oliwa zaczyna palić i drapać w przełyku, jakby zawierała w sobie ostrą paprykę. By stwierdzić, że zaserwowano mi wyroby najwyższej jakości, nie musiałem sumować punktów. Oliwy te należą bez wątpienia do czołówki rankingu, w którym określa się je jako „świeże i owocowe”, i nie mały w żadnym wypadku nic wspólnego z jednopunktowymi wyrobami oliwopodobnymi, których „smaki i zapachy całkowicie nie nadają się do konsumpcji”.

UkRyTy klejNOT Porządnie naoliwiony ruszam w głąb miasta. Bo Osuna to nie tylko zagłębie „płynnego złota”, ale także miejsce o niezwykłej historii, pełne fascynujących zabytków. Położone pośrodku czworoboku wyznaczonego przez Sewillę, Kordobę, Malagę i Kadyks, miasto nie leży na popularnym szlaku turystycznym, a przecież zasługuje na to, by przyjrzeć mu się dokładniej. Andaluzja jest zresztą pełna takich ukrytych klejnotów. W dawnych czasach strach było zapuszczać się w te okolice; wśród otaczających Osunę wzgórz grasowali bandoleros – wyjęci spod prawa zbójcy. Chętnie malował ich Francisco Goya; na jednym z obrazów, zatytułowanym Napad na powóz można bliżej zapoznać się z ich działalnością: wymachujący muszkietem opryszek siedzi na dachu dyliżansu i rozgląda się, czy nikt nie nadjeżdża, podczas gdy jego kompani przeszukują zastrzelonych podróżnych, leżących na gościńcu; tylko jeden z nich ocalał i błaga na klęczkach o darowanie mu życia. Dziś jest tu sennie i spokojnie. Dachy domów, jak we wszystkich andaluzyjskich miasteczkach, porastają dorodne wiechcie wyschniętej trawy – wydaje się, że rośnie jej tam więcej niż na „trawnikach” przed budynkami. Wyludnionymi uliczkami docieram do kolegiaty, której prosta bryła, wzniesiona z surowych ciosów kamiennych, nie zapowiada ukrytych wewnątrz skarbów. Przy wejściu do Santa Maria de la Asunción wita mnie energiczna pani Rosario; jej imię (Różaniec) pasuje jak ulał do miejsca, w którym pracuje. Rosario oprowadza nas po jasnej nawie, przykrytej pełnym harmonii renesansowym sklepieniem i zamkniętej barokowym ołtarzem w stylu plateresco, który odznacza się dość szaloną ornamentyką, opartą na arabskich wzorcach i ponadnormatywnym użyciem złota.


|27

nowy czas | grudzień 2013

czas na podróże OBDARTY ZE SKÓRY Przez boczną kaplicę pani Rosario prowadzi do rozbudowanej zakrystii, otwiera kolejne drzwi i włącza światło, prezentując zgromadzone przez wieki skarby. Na tle szlachetnych późnogotyckich i wczesnorenesansowych ołtarzy wybija się kilka obrazów Jose de Ribery, barokowego artysty, który tworzył pełne światłocieniowych kontrastów kompozycje w duchu Caravaggia. Choć Ribera urodził się w Hiszpanii, nieopodal Walencji, jego prace sprowadzono do Osuny z... Sycylii. Ribera wyruszył bowiem za młodu do Italii, by uczyć się sztuki malarskiej od najlepszych i wylądował w końcu w Neapolu, gdzie zyskał zresztą przydomek Lo Spagnoletto (Hiszpanek). Tam właśnie obrazy kupił od niego Pedro Tellez Giron, trzeci książę Osuny, i przesłał je do swych rodzinnych włości. A książę Pedro przebywał w Italii nieprzypadkowo – Królestwo Obojga Sycylii należało wówczas do Korony Hiszpańskiej, zaś on sam był wicekrólem Neapolu. Dzięki ambicjom don Pedra i jego następców, Osuna stała się księstwem (i to jednym z najbogatszych w Hiszpanii), a dzięki jego zamiłowaniu do sztuki możemy dziś w tutejszej kolegiacie oglądać pięć wczesnych arcydzieł „Hiszpanka”. Jest tu dramatyczne Ukrzyżowanie, ze sparaliżowaną bólem Maryją, płaczącym świętym Janem i Marią Magdaleną całującą stopy Ukrzyżowanego. Są portrety świętych: Hieronima z trąbiącym aniołem, Sebastiana Męczennika, Piotra pokutującego i wstrząsające przedstawienie świętego Bartłomieja. Ribera celował w mrocznych i ekspresyjnych kompozycjach, specjalizował się zwłaszcza w scenach męczeństw. Święty Bartłomiej Apostoł według starej chrześcijańskiej tradycji zawędrował do Armenii, gdzie nawrócił królewskiego brata, Polymiusa, a w konsekwencji król Astiages rozkazał go w okrutny sposób uśmiercić. Ribera ukazał scenę obdzierania Apostoła ze skóry: muskularny starzec zawieszony został za nadgarstki na gałęzi drzewa, a oprawca, z białą opaską na głowie, w skórzanym kaftanie i zakrwawionym fartuchu ściąga skórę z wewnętrznej strony ramienia męczennika, obnażając doskonale anatomicznie namalowane mięśnie i ścięgna.

w hiszpańską płaskorzeźbę Złożenie do grobu, niderlandzki ołtarz Zwiastowania i pełen subtelnego piękna niewielki alabastrowy posąg Madonny. Marmurowe kolumny dzielą kaplicę na trzy nawy. Sklepienia przypominają wygięte plastry miodu, a ściany ozdobione są efektownymi motywami roślinno-zwierzęco-fantastycznymi, bogato złoconymi i polichromowanymi. Niezliczone putta pląsają wśród kwiatów, gryfów, zwierzęcych czaszek i centaurów (a nawet centaurzyc), których użyto do dekoracji fryzów i pilastrów. W płaskorzeźbionej przegrodzie drewnianego chóru zaskakuje osobliwy detal: końcówka najdłuższego pióra ze skrzydła gryfa wciska się między pośladki nagiego młodzieńca. Skąd takie sprośności w Panteonie Andaluzji? Podobno książę Juan, choć krezus, bardzo licho i z opóźnieniem wypłacał honorarium artystom zdobiącym kaplicę, więc któryś ze snycerzy postanowił odegrać się w ten sposób za zaniżane i nieterminowe wypłaty. (Pamiętajcie, inwestorzy, suto opłacajcie artystów!)

KOŚCIELNE CIASTECZKA Hiszpańskie kościoły rywalizowały między sobą o to, który z nich będzie posiadał największe i najbogatsze organy. Kolegiata w Osunie nawet nie przystąpiła do konkursu – w bocznej kaplicy posiada tylko skromny instrument, niewiele większy od fisharmonii. Za to, dzięki drobnym gabarytom, można go nosić w procesjach i akompaniować pobożnym pieniom na zewnątrz. Pani Rosario demonstruje brzmienie piszczałek, ale wyraźnie nie wykazuje się wyczuciem nastroju – zamiast zaprezentować jakąś średniowieczną pieśń pielgrzymów, katuje nas hymnem zjednoczonej Europy. W sklepiku przy wyjściu pytam o pocztówki. Pocztówek nie ma, za to Rosario wyciąga pudełko ciasteczek. Dość zaskoczony tą ofertą, dowiaduję się, że w Hiszpanii zgromadzenia zakonne i kościoły tradycyjnie reperują swój budżet sprzedając słodkości. Gdy zbieramy się do wyjścia, Rosario zapala papierosa (w hiszpańskich knajpach od kilku lat nie wolno palić, w kościołach, jak widać, takiego zakazu jeszcze nie wprowadzono) i dzierżąc ogromny żelazny klucz, wyprowadza nas przed kute drzwi kolegiaty. Czas na sjestę? Po Osunie można włóczyć się jeszcze długo. Pouczające jest wstąpić do Colegio-Universidad de la Purísima Concepción, czyli budynku Uniwersytetu Niepokalanego Poczęcia, założonego przez Juana Télleza Giróna, pierwszego księcia de Osuna, w roku 1548. Uniwersytet działa (z przerwami) do dziś. Duże wrażenie robi jego doskonale zachowane dawne wyposażenie (kaplica, barokowe obrazy, freski) oraz urodziwa młodzież żeńska. Warto także, chrupiąc po drodze pachnące kadzidłem kościelne wypieki, pospacerować malowniczymi uliczkami, z których roztacza się widok na rozległe andaluzyjskie panoramy. A potem podjechać na Plaza Mayor, na którym stoi dość nie-

José de Ribera, Św. Bartłomiej

Przechodzimy do następnej sali, gdzie pani Rosario – nieco teatralnie stopniując napięcie – otwiera kolejne drzwi wielkiej szafy-skarbca. Złote sprzęty liturgiczne, złote monstrancje… Jako ostatni ukazuje się pysznie zdobiony ogromy złoty krucyfiks w stylu plateresco. W kościołach Andaluzji przechowywane są tony złota – nie zapominajmy, że pobliska Sewilla była bramą, przez którą kruszec z Nowego Świata napływał do Europy.

ZEMSTA SNYCERZA W podziemia kościoła składają się z dwu kondygnacji; tam mieści się Panteon Książęcy, tak niezwykły, że nazywa się go często Panteonem Andaluzji. W najniższej krypcie złożone zostały szczątki książąt de Osuna i hrabiów de Ureña, ponad nimi znajduje się kaplica Grobu Świętego. To prawdziwa perła renesansowej sztuki dekoracyjnej, niedawno pieczołowicie odczyszczona spod grubej warstwy sadzy, która pokryła oświetlane przez setki lat świecami woskowymi wnętrze. (Czemu zamiast świec nie używano tu bezdymnych lampek oliwnych – w samym sercu zagłębia oliwy? Oj, zapomniałem zapytać...) Kaplica powstała na zlecenie Juana Telleza Girona, drugiego księcia de Osuna, w 1545 roku. Wyposażona jest między innymi

Pani Manuela mówi tylko na jeden temat, ale nigdy nie nudzi – bo tym tematem jest oliwa, a nie flaki z olejem

Pani Manuela mówi tylko na jeden temat, ale nigdy nie nudzi – bo tym tematem jest oliwa, a nie flaki z olejem

zwykły „przelotowy” ratusz – pod jedną z arkad można przejechać samochodem na drugą stronę, by następnie popędzić między sadami oliwnymi, żegnając rzutem oka w lusterko wsteczne pozornie niepozorną Osunę. MAR CIN KOŁ PA NO WICZ, ar ty sta ma lar z. Pu bli ku je ese je po dróż ni cze w mie sięcz ni ku „Po znaj Świat” oraz tek st y o sztu ce w kwar tal ni ku „Ar t y s ta i Sztu ka”.


28 |

grudzień 2013 | nowy czas

historie nie tylko zasłyszane

WYSPA

Jacek Ozaist

– Sprzedali bar rybny. Jestem na lodzie. Muszę znów wysłuchać tej historii. Zawsze jest taka sama – biedny, oblężony przez wraże siły Grześ dzielnie stawiał czoło przeciwnościom, ale w końcu opadł z sił i poległ na polu chwały. Złe siły reprezentują zwykle pracodawcy, urzędnicy, kamienicznicy, lombardy, banki i sklepy monopolowe, czasem nawet rodzina i przyjaciele, jeżeli akurat nie mogą pożyczyć gotówki, bo tak się składa, że nie mają. Tym razem cała wina spada na cypryjskich właścicieli baru z rybami, bo ośmielili się sprzedać biznes. Przy okazji dowiaduję się, że Grześ pracował tam tylko po kilka godzin dziennie zupełnie na czarno, przygotowując ziemniaki i ryby. Miał z tego jakieś 100 funtów tygodniowo. Wystarczało mu na tytoń, piwo, bilet tygodniowy i pokój. Co jadał? To, co udało się wynieść z roboty – ryby, ziemniaki, warzywa. Tak wyglądało jego londyńskie Eldorado, o którym z takim zapałem wspominał. Uśmiecham się smętnie. Jestem zły bardziej na siebie, niż na niego. On jest sobą. To ja zawiniłem wiarą, że dźwignie ten bagaż, zarzuci na plecy i wejdzie choć na jakiś pagórek. O górze nie śmiem nawet marzyć. Kończymy nasze meze w milczeniu. Nie mam ochoty zdzierać gardła.

Kupuję po piwie w najbliższym monopolowym i ruszamy w kierunku Strandu. – Ile tym razem? – pytam głucho. – Cokolwiek. Oddam na pewno. Przecież wiesz. Wypłacam kasę z bankomatu, próbując nie wyobrażać sobie, co pomyślałaby o mnie Aneta. Zawsze ciężko zapracowani, bez wolnych weekendów, zawsze zmęczeni i szarzy, rozdajemy pieniądze darmozjadom. Ostatnio rozczulił nas jeden z przygodnych znajomków. Jego żona dostała nagrodę uznaniową w pracy w wysokości 1000 funtów. Trzy dni później zapukali do nas po pożyczkę, bo zabrakło im na czynsz. Otworzyliśmy ze zdumienia oczy, na co oni, bez jakiejkolwiek żenady, zaczęli tłumaczyć, że z nagrody zrobili wielką paczkę dla rodziny w Polsce. Przyznam szczerze, jeszcze nigdy tak mocno nie trzasnąłem komuś drzwiami przed nosem. – W razie czego odrobisz – mówię, patrząc Grzesiowi głęboko w oczy. – Jasne, Dżaku. Powoli dochodzimy do Charing Cross i skręcamy w kierunku stacji Embankment. Zacząłem mu wozić książki, gazety, filmy. Sprawiało mi dziwną pedagogiczną przyjemność jego zainteresowanie kulturą, mimo iż stało w sprzeczności z biedą i alkoholizmem, które tworzyły ramy jego życia. Często też dawałem mu pieniądze na metro, by przyjechał do mnie. Kupowałem nasz wspólny czas, bo potrzebowałem tego. Na co dzień nie miałem z kim porozmawiać o problemach twórczych, implikacjach i transgresjach w filmie czy literaturze. Wolałem się nie odzywać, by nie narażać się na śmieszność. Otaczający mnie ludzie żyli swoimi problemami, od roboty do roboty, od wypłaty do wypłaty. Czynsz, zakupy, przelew do Polski. Zajarać, napić się, zapomnieć. Opowiadali głupie kawały, rechotali i przechodzili do anegdot z życia emigracji, by znów rechotać.

A Grześ mnie słuchał ze zrozumieniem. Stałem się dla niego kimś ważnym, narzędziem objaśniania świata, przewodnikiem. Tym razem wiedział, że już do Polski nie wróci. Mościł sobie miejsce w stolicy Anglii na resztę życia, walcząc jednocześnie z licznymi słabościami. Wałęsaliśmy się po całym Londynie. Szliśmy przed siebie, gdzie nogi poniosą, czasem kilka, czasem kilkanaście kilometrów. Przez City, południowym brzegiem Tamizy, kanałami Grand Union, parkami i wąskimi uliczkami, odkrywając zakątki, jakich podróżujący środkami komunikacji miejskiej nie mieli szans odwiedzić. W ten sam sposób dekonstruowałem kiedyś Kraków. Tego nie da się przeżyć, jadąc autobusem. To trzeba sobie wydreptać. Próbowałem tego samego w górach, ale okazało się zbyt monotonne. Miasta dawały mi więcej satysfakcji, często zaskakując jakimś ciekawym szczegółem, paradoksem, zagadką. Gdybym nie spacerował z Grzesiem, nie wiedziałbym, że policja może ostentacyjnie wyrwać ci piwo z ręki i wylać do najbliższego kanału; że muzeum mają tu i Charlie Chaplin, i Sherlock Holmes, i Harry Potter; że centrum dzielnicy Kingston wygląda, niczym urokliwe europejskie miasteczko w Niemczech, Czechach czy Polsce; że w parku przy stacji Embankment nieustannie trzęsie się ziemia; że można zjechać po schodach nad Tamizą na śliskich glonach do samej rzeki; że pomiędzy żelastwem, betonem i szkłem City potrafi kryć się piękny kościółek z małą ławeczką otoczoną gałęziami wierzby płaczącej; że w Bushy Park biegają dzikie zwierzęta, a mimo to można przejechać przez niego samochodem; że w Brixton Jamm Polacy grają świetne reggae; że istnieje urokliwe przejście ogrodami z Temple do samej Tamizy; że na Strandzie nocą grillują kiełbaski; że w Ravenscourt Park jest tablica upamiętniająca Gilesa Vernona Harta (1949-2005),

przyjaciela i orędownika Solidarności, który zginął za zamachach 7 lipca, że można przerobić kościół na ścianę wspinaczkową albo agencję nieruchomości, że pod Tamizą można przejść tunelem i tak dalej, i tak dalej... Różnice między nami wychodziły rzadko, lecz zawsze wtedy były bardzo rażące. Idziemy przez Trafalgar Square. Grześ mówi, że idzie za potrzebą. – Gdzie? – wytrzeszczam oczy. Jestem przyzwyczajony do szukania Mac Donalda albo chociaż pubu, a on po prostu przykleja się do muru i robi swoje. – Chłopie, nie jesteś psem! – O co ci chodzi? Chowam go przecież! No chowa, odwracając się do ludzi plecami i udaje niewidzialnego. Na ruchliwej ulicy! Idę dalej, by nikt nie kojarzył mnie z tym obszczymurem. Grześ pojawia się obok mnie, jak gdyby nigdy nic. Ćmi skręta zrobionego z paskudnej mahory i uśmiecha się szelmowsko. W głębi duszy rozumiem jego buntowniczą postawę. Ma w nosie lub innym narządzie cały świat, konwenanse i poglądy innych ludzi. Wolałby na to szczać, niż się podporządkować. Dlatego wygląda jak pajac i zachowuje się jak kloszard. Akceptuję to, choć są miejsca, do których nie mogę go ze sobą zabrać. Mamy swój mały tandem do niecodziennych zadań specjalnych, jednak nie wszędzie pasujemy. Nigdy nie zapomnę seansu w kinie Riverside. Film był z gatunku wolnych i do kontemplacji, więc nie mam pretensji, ale zmroziło mnie, gdy w pewnym momencie całe kino usłyszało chrapiącego Grzesia. Walnąłem go łokciem z całej siły. Otworzył oczy i nieprzytomnie spojrzał w ekran. Potem zaczął chrapać dalej. Kiedyś pojechałem do niego w gości. Miał czekać przy stacji Walthamstow, lecz nie czekał. Czekało za to kilkudziesięciu muzułmanów z ulotkami i megafonami. Sam nie wiem, skąd wziąłem w sobie tyle odwagi, ale przeżegnałem się i hardo przeszedłem

między nimi. Chcieli mi wręczyć ulotkę. Zignorowałem to. Dopiero za rogiem odetchnąłem z ulgą. Grzesia znalazłem w położeniu zgoła tragicznym. Stał między dwoma rosłymi policjantami, twarzą w twarz ze starą Murzynką i coś tłumaczył tym swoim bełkotliwym nibyangielskim, którego nikt nigdy nie rozumiał, ale wszyscy udawali, że łapią w lot. Nawet gdybym chciał, nie umiałbym przytoczyć tego słowotoku, gdyż był czystą improwizacją. W głowie Grzesia czekał gotowy tekst w języku polskim, ale w trakcie tłumaczenia oraz występujących dość często dziur w zasobie słów angielskich, tworzyła się papka. Policjanci razem z Murzynką ciągle kiwali głowami, że rozumieją, co było dla mnie jeszcze zabawniejsze. Okazało się, że Grześ radośnie oddawał mocz w pobliskim parku przodem do pani Murzynki siedzącej nieopodal na ławce. Ona twierdziła, że zobaczyła siusiaka i poczuła się zaatakowana, on, że chował, jak umiał i sikał, nie napastował. Trudno było rozstrzygnąć kto ma rację, więc zdecydowało domniemanie niewinności. Grześ dostał pouczenie, żeby nie sikać w krzakach, a w ostateczności chować siusiaka potrójnym kordonem zabezpieczeń, po czym został uwolniony. Przez resztę dnia leżeliśmy na trawie w pobliskim parku, karmiąc wiewiórki pistacjami. Cwane bestie podbiegały i zgarniały z dłoni po trzy, cztery sztuki naraz i biegły schować zapasy gdzieś w dziupli na drzewie. Szkoda, że w Londynie wiewiórki są szare, nie rude. Tak się zasiedziałem na wschodzie, że ledwie zdążyłem na ostatnie metro na zachód. Tak. Lubię gdzieś z Grzesiem wyskoczyć. Zapomnieć o problemach. Naładować baterie. Zrobić coś, czego na co dzień nie robię.

WYSPA Jacka Ozaista wkrótce trafi do księgarń. Poprzednie odcinki na ww.nowyczas.co.uk

Szanowni Państwo, Drodzy Czytelnicy Zbli ża ją się świę ta Bo że go Na ro dze nia. Czas wy jąt ko wy i mi stycz ny. Za nim jed nak za sią dzie cie przy wi gi lijn ym s to le i po dzie li cie się opłatk iem, skła da jąc so bie ży cze nia ra do ści, zdro wia i po myśl no ści, pro szę, zap o znaj cie się z pierw szy mi wy ni ka mi zbiór ki cha r y ta t yw nej dla An ny Har kow skiej. Z mo jej ini cja ty wy ak cja pro wa dzo na by ła zarówno w Lon dy nie, jak i w Świ no uj ściu. Zna- my już wy nik fi nans o wy na szej zbiór ki pu blicz nej do skarb on ki w Świ nou j ściu, któ rą dys po now ał Ko mi tet Or ga ni za cyj ny w tym mie ście. Skar bon ka zo sta ła ko mi syj nie otwo rzo na, a jej za war tość prze li czo na. Oka za ło się, że ze bra li śmy kwo tę 4398,07 zło tych oraz 126,92 eu ro. Po wymianie zebranych eu ro otrzymaliśmy 526 zło tych. Po zsu mo wa niu obu kwot wys zło 4924,07 zło tych. Za zna czam, że są to wy łącz nie te pie nią dze, któ re tra fi ły do na szej skarb on ki pod czas mo ich wy kła dów cha ryt a tyw nych i 25-go dzin ne go bie gu! Z in for ma cji na te mat wpłat, któ re tra f i ły z prze le wów ban ko wych na kon to jed nej z fun da cji opie ku jąc ej się Anią, wy ni ka, że w Pol sce wpła co no ko lejn e 5800 złot ych. Ra zem to ok. 2300 fun tów. Cze ka my na in for ma cję dr u giej fun da cji. Tym cza sem Ania na po kr y cie kosz tów ope ra cji po trze bu je 25 tys. euro. Jak jeszcze możemy po móc Ani – mo że li cy-

ta cja jej med a lu na ja kiejś ga li? A mo że r y sun ków dzie ci? Przy oka zji in for mu ję, że je że li cho dzi o wpła ty w Wielkiej Br ytanii, to są one wy jąt ko wo skrom ne – 30 fun tów ze bra li śmy podczas wy kła du w PON UJ, a ko lej ne 150 fun tów (jak do tąd) wpły nęło na kon to sto wa rzy sze nia Friends of Po land, któr e uży czy ło nam swojego kon ta. Sza now ni Pań stwo, do dam, że na szą ak cję wspie raj ą: prof. Ar ka dy Rze goc ki z PON UJ i akt or ka Jo an na Mo ro. Roz waż cie Państwo, czy nie chcielibyście pomóc naszej medalistce i wpła cić ja kąś su mę na po da ne poniżej kon to. Li czy się każ da – na wet naj mniej sza – wpła ta! Wpłat bezpośrednio na kon to lub cze kiem moż na do ko ny wać dzię ki uprzej mo ści s to wa rzy sze nia F riends of Po land: Nazwa banku: BARC LAYS Sor t co de: 20 90 69 Nr kon ta: 33834131 SWIFT: BARC GB 22A Czek i: Friends of Po land – prosimy wy s ła ć na ad res: FOP, 114 Qu een's Ro ad, Lon don SW 19 8LS, ko niecz nie z wło żo ną do ko per ty kar tecz ką, „Wpła ta na rzecz An ny Hark ow skiej"! Anna Harkowska – pol ska ko lar ka, trzy krot na srebr na me dal ist ka pa ra olim pij ska z Lon dy -

nu w 2012 ro ku. Me da list ka mi s trzostw Pol ski w r y wa li za cji z za wod nicz ka mi peł no sprawn y mi. A bs ol went ka In sty tu tu Wy cho wa nia F i zycz ne go Uni wer sy te tu Szcze ciń skie go. W mło do ści upra wia ła ma ra ton, tria th lon i ko lar stwo w klu bie Gryf Szcze cin. W 2002 zo sta ła po trą co na przez sa mo chód. W wy ni ku wy pad ku stra ci ła kość strzał ko wą i je den staw sko ko wy, a jej no ga nie po wró ci ła do peł nej spraw no ści. Po mi mo te go zde cy do wał a się po wró cić do spor tu i roz po czę ła tre nin gi ko lar skie. Wy stę pu je za rów no w zaw o dach z za wodn icz ka mi peł no spraw ny mi, jak i nie peł no spraw ny mi. La tem 2013 roku ule gła ko lej ne mu po waż ne mu wy pad ko wi. Z wy ra za mi sza cun ku Jo an na Py łat ••• Od redakcji: In for mu je my na szych Czy teln ków, że dzię ki uprzej mo ści Pa ni Mar t y Ła będź zo stał wy sła ny Pa nu To ma szo wi Śli wiń skie mu ka ta log Rolls -Roy ca, o któ ry tak go rą co pro sił. Cze ka my jesz cze na ka ta log Ben tleya. Mo że ktoś z Czy tel ni ków bę dzie mógł po móc przy ku te mu do wóz ka in wa lidz kie go fa scy na to wi an giel skich aut. Katalog Beltleya: Bentley Mulsanne (limousine) – customer brochure (book) Bentley Continental GT Speed (superspor ts) – customer brochure (book)


|29

nowy czas | grudzień 2013

historie nie tylko zasłyszane Oto wiersz Maria Hemara pt. „Historia o Świętym Mikołaju”, napisany w Rumunii w grudniu 1939 roku, gdzie Marian Hemar uchodząc przed Niemcami początkowo przebywał. ROMaN M. KOszuta Święty Mikołaj w Polsce Nie miewał z dziećmi kłopotów Brał wór na plecy, kij w rekę I już był do drogi gotów.

Agnieszka Siedlecka

I schodził – z nieba do Polski A w Polsce już droga wiadoma I znane każde miasteczko Ikażda wioska znajoma.

Święty Mikołaj jest gruby i nie ma markowych ciuchów

Święty Mikołaj w Polsce Znał adres każego dziecka I każde dziecko pamiętał W pałacu, czy u przypieck Znał każdą ulicę w Warszawie, W Krakowie, w Wilnie, we Lwowie, a jak zapomniał – dość spytać Każdy po polsku mu powie. Gdzie mieskza Jaś, gdzie Tereska, Gdzie Franek, a gdzie Jadwisia Gdzie Kazik z noskiem perkatym A gdzie peigowata Maryśka? Śnieg skrzypiał, a święty Mikołaj Zachodził wszędzie gdzie trzeba I dawał prezenty. A rano Wracał – do nieba.

Lubię swoją pracę. Szczęściara ze mnie, nie każdy ma ten luksus. Widać to rano na twarzach szaroburej masy ludzkiej, wraz z którą przelewam się przez wagony metra. Kilka dni temu w dobrym humorze wchodzę do pracy, a mój niespełna pięcioletni uczeń wita mnie następująco: – Święty Mikołaj nie istnieje! Przyglądam mu się uważnie szukając śladów zawodu, smutku, może nawet łez. Nic z tych rzeczy. Uśmiecha się i dodaje: – A rodzice mi kupią pod choinkę iPada. Chłopczyk ma pięć lat. Pal licho cenę iPada, uczę przecież w zamożnej dzielnicy, ale żeby w tym wieku nie wierzyć już w Mikołaja?! Ja wierzyłam do dziewięciu lat. Jak to się stało, że żadne dziecko z mojej klasy nie doniosło mi uprzejmie kto stoi za prezentami? Nie mam pojęcia. Może wyparłam ze świadomości? To, co pamiętam natomiast, to tę wyjątkową wigilijną noc, gdy wszystko się wydało... Podejrzewam, że w sprawie Świętego Mikołaja każdy ma własną opowieść wigilijną i pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że zamiast mrocznych Dickensowych klimatów, jest w niej wiele elementów komediowych. Moja opowieść w dużym skrócie brzmi tak. W naszym domu w Wigilię pojawiał się Aniołek, nie Mikołaj. Zwykle prezenty zostawiał, jak nakazuje tradycja, pod choinką. Jest 24 grudnia, początek lat osiemdziesiątych ubiegłego stulecia. Mój tata, z wykształcenia architekt, z zamiłowania złota rączka i pozytywny dziwak oporządza świerka, może nawet odkurza. Mama w kuchni w oparach gotujących się pierogów, a ja z młodszym bratem oczywiście znosimy przysłowiowe jajo nie mogąc się doczekać pierwszej gwiazdki. Gdy upragniony moment w końcu nadchodzi, po odśpiewaniu kolęd dajemy nura pod choinkę, a tam… zamiast świecić gwiazdka, świecą pustki. Tata czym prędzej wyjaśnia, iż Aniołek najwyraźniej zapragnął w tym roku odmiany i postanowił prezenty zrzucać na… balkon. Gdy zapytałam dlaczego właśnie na balkon, odpowiedział, że Aniołek jest w okresie świąt okrutnie zajęty i tak jest szybciej. Nie musi nawet wcho-

dzić do domu, tylko zamacha skrzydłami, weźmie rozmach, hop, siup, zrobione! Nie przyszło mi do głowy dalej drążyć temat i zapytać co się stanie, jeśli np. pomylą mu się mieszkania (w kilkunastotysięcznym blokowisku) lub przypomnieć ojcu, że nie wszystkie dzieci mają balkony. I skąd on, zacznijmy od tego, w ogóle ma takie o anielskich zwyczajach informacje? Ach, dziecięca łatwowierność... Po tym krótkim wyjaśnieniu, tata sadza brata i mnie na fotelu, który – dla ułatwienia dodam –stoi bardzo blisko drzwi na balkon, a tuż za nim wiszą okienne zasłony. To istotny szczegół. Obchodząc fotel od tyłu pyta czy byliśmy grzeczni i zasłużyliśmy na prezenty. Ja odpowiadam, że jak najbardziej, a kątem oka zauważam, że tata próbuje jakby wymacać coś za zasłoną. Zgięty wpół, pochylony nad fotelem, cały czas coś do nas mówi, jednocześnie jedną ręką walcząc z zielonym materiałem. O co chodzi? – myślę. Dlaczego on się nie wyprostuje i nie chwyci tej zasłony dwiema rękami? I po co chce zasłaniać okno? W tym momencie na twarz taty wkrada się podejrzany uśmiech i nagle… Bum!!! Coś spada na balkon. I to z jakim hukiem! Wybiegamy, a tam ogromny worek, chyba po ziemniakach (lata osiemdziesiąte, przypominam) wypełniony prezentami. Tylko… Zaraz, zaraz, a co leży tuż obok worka? Długa, ciężka deska, a do niej przywiązany cienki sznurek. Podnoszę go i widzę, że przeciągnięty jest przez sporą szparę między drzwiami balkonowymi a framugą, i że biegnie aż do wnętrza pokoju. Jego koniec leży sobie spokojnie na podłodze za zasłonką gotowy do pociągnięcia. I wszystko staje się jasne. Wystarczyło budownictwo późnego Gierka z dziurą w ścianie i prawie się ojcu udało. Zaczynamy się śmiać i o dziwo, nie jest mi smutno z powodu zdemaskowania taty. W worku są przecież wystane przez mamę w kolejkach pomarańcze i słodycze, książka, jakaś zabawka, kolorowe długopisy – wówczas artykuły niemalże luksusowe. W świerkiem pachnącym powietrzu jest miłość. I nieopisana magia. Moje przedszkolne maluchy są – co tu dużo mówić – takie dorosłe i zorientowane. Rozumiem, że Święty Mikołaj jest gruby, nie ma markowych ciuchów i w niczym nie przypomina superheroes, którymi fascynują się już czteroletni chłopcy, ale żeby tak od razu odrzucać jego istnienie? Przecież Superman czy Spiderman to też fikcja. Cóż, świat się zmienił, jest inaczej, dla jednych lepiej, dla drugich gorzej. Przyznam jednak, że brakuje mi Bożego Narodzenia bez reklam, ofert, przecen, komercyjnego szału i nagonki już od października. Bez pewnego niezdrowego, gazowanego napoju, którego producent przemalował nam Mikołaja z zielonego na czerwony. Nie pozwólmy się zwariować kochani. W głębi naszej słowiańskiej duszy wiemy, że nie o to w święta chodzi. I bardzo Was proszę, pokażmy to naszym dzieciom. Tatusiowie, macie już strój Świętego Mikołaja?

JC ErhArdT: Never play with fire The Christmas-present list read: a robot dog (because I can’t have a real one). A gun (to fight my brother). A snow leopard (they are an endangered species, so I want to adopt one). Not bad, I laughed, and immediately thought about my own Christmas wishes. A Ferrari (since I can’t have a real jet plane). A cat (because I can’t have a real snow leopard). More brains (to write better stories and fight the opposition). And a portion of peace and quiet ever y day, for the rest of my life. “Well, that’s difficult”, my par tner said. “Ok then, better get me a Ferrari”, I said. I’ll bet you anything that I’ll end up with a cat. One of the best known stories of Christmas time in the English language is A Christmas Carol by Charles Dicken. The main character Ebenezer Scrooge has become one of the most famous figures in children’s literature. What is really amazing is that Dickens wrote his stor y and finished the whole book in less than a month.

Charles Dickens was in Manchester in early October 1843, speaking to industrial workers. His book A Christmas Carol appeared on the bookshelves just before Christmas 1843, and sold like hot cakes on a cold Victorian night. Since then it has never been out of print. The Christmas tree tradition came to England from Germany, from the German born husband of Queen Victoria, Prince Alber t, when he first put up a Christmas tree in Windsor castle in 1841. It didn’t have electric lights yet, since Thomas Edison wouldn’t invent them for another for ty years. It did, most likely, have candles. I vividly remember one quiet, dreamy childhood Christmas night a long time ago. I didn’t ask for a gun to fight my brother, but a teepee. A real, Indian teepee, in which I could sit on my own, hidden from the world. Late at night, I crept out of the bed into the living room, hearing voices from the kitchen.

The air smelt of polished, wooden floors and cake baking. In the corner of the room was our Christmas tree, lit up with small candles. I peered closely at one of them, which had gone out and a line of smoke was trailing a snake pattern in the air. There was a box with matches on the shelf behind. I picked it up. I had never done this before; in my mind’s eye, I saw my father’s expert hands striking a match - it looked so easy, just a quick stroke and magic appears in an instant. So I stroked the match. The flame was small at first, but suddenly flared up. I stretched my hand towards the tree. In an instant, a gust of wind opened the window behind me, and the star tled dog sleeping under the tree scrambled up. I dropped the match from my stinging fingers and looked up. One of the branches was burning. I opened my mouth to scream but no sound came out. The fire was picking up, crackling loud now, and tree looked illumina-

ted, lit up on one side by a wall of fire. Still, no sound came out from my opened mouth. The dog barked like a maniac and kept barking, running out of the room. All I remember was a huge shadow of my father throwing a blanket from the sofa on the burning Christmas tree and shouting, shouting. I still remember the stinging of my burned fingers. And the smell of waxed, wooden floors and of baking cakes in the middle of the night. And Nowy Czas Christmas wishes? More talented writers. More financial resources. ARTeria going international next year with a review by Waldemar Januszczak in The Sunday Times. And a portion of a peace and quiet every day, for the rest of its long life. As for me? Don’t play with fire, even if it is ever so tempting, a little spark may burn up the entire land. In my mind’s eye the memory of the burned fingers faded, replaced by a never-ending hope.


30 |

grudzień 2013 | nowy czas

co się dzieje kino

królowej, Anna, nieco nieokrzesany góral Kristoff i jego zaufany renifer. Potem dojdzie do tego jeszcze czarodziejski, gadatliwy... bałwan imieniem Olaf. Nowa kreskówka Walta Disneya, luźno inspirowana Andersenowską Królową śniegu, zbiera doskonałe recenzje. Zalety? Opowieść jest bardzo klasyczna, bez udziwnień. Ale z drugiej strony zaskakuje zakończeniem. Zelig

Frozen Królestwo Arandelle skute jest przez wieczną zimę. To efekt złego czaru rzuconego przez Elsę, królową śniegu. Na szczęście są jeszcze bohaterowie, którzy spróbują przełamać zaklęcie. W skład dzielnej drużyny wchodzi siostra

Klasyczny film Woody’ego Allena to praforma popularnych dziś tak zwanych mockumentaries – filmów udających dokumenty. Ten opowiada o „człowieku-kameleonie”, tak niepewnym siebie, o tak chwiejnym charakterze, że jest on w stanie zmienić się w każdą postać, koło której akurat przebywa. Zza kadru opowiedzą nam o nim Susan Sontag, Irwing Howe czy Saul Bellow! „To niewątpliwie bardzo dziwaczna historia” – mówi na początku ten ostatni. A Allen, umiesz-

czając akcję w latach dwudziestych, wykorzystuje to jako pretekst, by do swojej typowej mieszanki dodać dodatkowy składnik. Klasyczne tematy, jak neuroza, uzupełnione są tu przez fenomenalne wątki oddające hołd pierwszym niemym filmom, szczególnie tym z udziałem Bustera Keatona. „Zelig jest niemal idealną i idealnie oryginalną komedią Woody’ego Allena” – pisał tuż po wejściu filmu na ekrany recenzent „New York Timesa”. Po latach ta ocena nie traci na ważności.

większym lub mniejszym stopniu i kończących na terminalu czwartym londyńskiego lotniska Heathrow. Jest o zakochującym się w swojej pokojówce premierze Wielkiej Brytanii, o pierwszej miłości małego chłopca, biurowym skoku w bok i wieloletnim uczuciu blokowanym przez nieśmiałość. W sam raz na oderwanie się od ostatnich świątecznych przygotowań. A jaka obsada! Od Colina Firtha, przez niezawodną Emmę Thompson po Hugh Granta, aż po... Rowana Atkinsona!

Czwartek, 4 stycznia, godz. 18.20 BFI Southbank Belvedere Road, SE1 8XT

Niedziela, 22 grudnia, godz. 21.00 Poniedziałek, 23 grudnia, godz. 20.45 Prince Charles Cinema Leicester Place, WC2

muzyka Fun Lovin’ Criminals Hip-hop, funk i... blues. Wszystko to podlane elektroniką. Tak brzmi legendarna grupa Fun Lovin’ Criminals. Trio, mające na swoim koncie takie albumy jak Mimosa czy Welcome to Poppy’s, pochodzi z Nowego Jorku, ale od dłuższego czasu za swój drugi dom obrało stolicę Wielkiej Brytanii. Dlatego podczas koncertu w Camden będą się pewnie czuli jak u siebie... Poniedziałek, 20 stycznia, godz. 19:00 Koko, 1a Camden High St. NW1 7JE

Love Actually Porządna dawka świątecznego przesłodzenia: Richard Curtis, specjalista od brytyjskich komedii romantycznych i jego najbardziej znany – obok Czterech wesel i pogrzebu oraz Bridget Jones film: Love Actually to mozaika mini historii o miłości, przenikających się w

Hobbit – cz. 2

Ostatnim razem zostawiliśmy Bilbo Bagginsa, brodatego czarodzieja Gandalfa i drużynę trzynastu krasnoludów, gdy patrzyli już na majaczącą w oddali Samotną Górę, opanowaną przez smoka Smauga. Bilbo zdobył już po mrożącej krew w żyłach grze w zagadki z Gollumem magiczny pierścień. Nie wie jeszcze do końca, jak potężnym może stać się narzędziem. I jak niebezpiecznym. Żaden z uczestników nie przewiduje jeszcze też, jak wiele przeszkód czeka po drodze do góry: niewola u goblinów, mroczna puszcza pełna pająków... I wiele wyrzeczeń i ofiar. Nikt też chyba nie przeczuwa, że niziołek Bilbo (dołączony do drużyny głównie po to, by liczba jej członków nie wynosiła trzynaście, co przynosi pecha) okaże się kluczową postacią dla powodzenia wyprawy. Peter Jackson powraca z drugą częścią trylogii opartej na Tolkienowskiej baśni.

Patti Smith Nietypowy wieczór z Patti Smtih – punkrockową piosenkarką i poetką. Zaskakiwać może już miejsce: kojarzony z innymi dźwiękami Cadogan Hall. Patti będzie śpiewać, ale także czytać swoje wiersze i rozmawiać z publicznością. Będzie to spotkanie z niezwykłą osobą, która w młodości czytała wiersze Rimbauda przy akompaniamencie dźwięków Stonesów i Dorsów. No i Dylana, do którego często jest porównywana (choć jej teksty są twardsze i nieco bardziej cyniczne, a muzyka ostrzejsza). Środa, 5 lutego, godz. 17.00 Cadogan Hall 5 Sloane Square, SW1X 9DQ

WOŚP w Londynie

Anchorman II Brick, Champ, Brian, Ron – dream team. Królowie telewizji. Władcy newsów lat siedemdziesiątych. Tak było kiedyś. Ale świat – szczególnie świat mediów – idzie do przodu w zastraszającym tempie. Pod koniec dekady drużyna wypadła z obiegu. Na szczycie są nowi, młodsi. Czy możliwy jest wielki powrót? Pozbawiony elementarnego wyczucia taktu prezenter Ron, nieustraszony reporter Brain, hiperentuzjastyczny dziennikarz sportowy Champ i prezenter pogody Brick, którego nie sposób określić inaczej jak po prostu imbecyl znowu łączą siły i próbują stworzyć pierwszy na świecie dwudziestoczerogodzinny kanał informacyjny. Mają doświadczenie, kontakty i tajną broń: absolutnie kretyńskie fryzury. Sequel zwariowanej komedii sprzed dziesięciu lat. W doborowej obsadzie między innymi Will Farell i wyśmienity jak zawsze Steve Carell. A do tego armia gości specjalnych: Harrison Ford, Jim Carrey, Nicole Kidman, Liam Neeson, Tina Fey, Sacha Baron Cohen.

Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy przybywa do Londynu już po raz dwunasty. Przy okazji tegorocznego zbierania pieniędzy do puszek, w Scali, nieopodal Kings Cross, usłyszeć będzie można muzykę Majki Jeżowskiej (to dla dzieci), a także (to już dla dorosłych) zespołów Zepher i Neurospoiler. W tym roku będzie też śmiesznie – zobaczymy występy Poparzonych Kawą Trzy z Wojciechem Jagielskim, Jackiem Kretem, Romanem Osicą i Rafałem Bryndalem na czele, a także Kabaretu Łowcy B. Suzanne Vega To prawda, dominujący nurt muzyki lat osiemdziesiątych tworzyły „plastikowe” zespoły w stylu Bananaramy. Rozbuchana produkcja, lśniące stroje i przewaga (zdecydowana!) formy nad treścią. Ale i w tej dekadzie objawiło się paru singer-songwriterów, idących pod prąd ducha epoki. W lutym do Londynu przyjeżdza być może najważ-


|31

nowy czas | grudzień 2013

co się dzieje niejsza z nich, Suzanne Vega. Ze swoimi kameralnymi kompozycjami, subtelnymi tekstami inspirowanymi przede wszystkim twórczością Leonarda Cohena i charakterystycznym, delikatnym głosem, Vega nie pasowała nigdy do krzykliwych lat osiemdziesiątych. A mimo to udało jej się przebić na listy przebojów kompozycją Luka. Urodzona w 1959 roku w Kalifornii od najmłodszych lat słuchała zaangażowanego folku. Studiując literaturę, dawała z gitarą swoje pierwsze koncerty w kafejkach i barach. W owym czasie przypominała kolejną ze swoich bohaterek, Joan Baez. To właśnie podczas studiów nastąpił przełomowy dla niej moment: usłyszała na żywo koncert Lou Reeda i zrozumiała, że cięższe, bardziej masywne brzmienia wcale nie wykluczają wyrafinowanych tekstów. Piątek, 7 lutego, godz. 19.00 Barbican Centre Silk Street, EC2Y 8BS

Jazz Cafe POSK

Polish Jazz Cafe POSK Turn on! Tune In! To….

Ashley Slater with Benet McLean Piano Bernard O'Neill double bass

Ostatnia podróż kapitana Scotta na wesoło. Twórcy przedstawienia z Southwark Playhouse opowiadają historię tragicznej wyprawy na Biegun Północny w nieco inny sposób, niż dotychczas. „Tym razem historię napiszą przegrani” – czytamy w programie spektaklu. Twórcy skupiają się na ostatnich dniach ekspedycji, wyławiając – w iście brytyjskim stylu – wątki humorystyczne. Humor to, rzecz jasna, dość czarny, choć całość jest hołdem dla odwagi Scotta i spółki. Co ciekawe, reżyserem jest Ian Nicholson, którego pradziadek współpracował z podróżnikiem.

UK-based vocalist & trombone player, best known for his work with Norman Cook (aka Fatboy Slim) in the band Freak Power, Ashley was also a member of jazz collective Loose Tubes as well as playing with Sam Rivers, Hermeto Pascoal, Jazz Passengers and Hugh Masekela. Recently he has formed, and been recording as Electro Swing outfit Kitten & The Hip

Saturday 18 January 2014 Doors Open 8pm Tickets £7

Przerwa świąteczna w Jazz Posk Cafe nie potrwa długo. Już w sobotę 4 stycznia zagra tu the Old Time String Band. W tydzień później, 11 stycznia usłyszymy klasyki jazzowych diw, takich jak Billie Holiday, Sarah Vaughan czy Nina Simone. Interpretacji dokona Juliet Kelly. W sobotę 18 stycznia, wystąpi wokalista i puzonista Ashley Slater, który ma na koncie współpracę z Fatboy Slimem czy Samem Riversem. 25 stycznia swoją muzykę, z wydanej niedawno płyty Green zaprezentuje nam kwartet Bryan Corbett – Chriss Dodd - Mark Fletcher – Sean Hargreaves. Jazz Cafe POSK 236-242 King Street, W6 0RF

teatry Kandyd Menier Chocolate Factory odświeża Wolterowską przypowieść o Kandydzie, tym razem opakowując ją w musicalową otulinę, odświeżając operetkę Leonarda Bernsteina. Obserwujemy więc, jak młody bohater wyrusza z Westfalii i przemierza Europę, a potem również Nowy Świat, w poszukiwaniu ukochanej Kunegundy. A po drodze zastanawia się nad przyczynami żywotności ludzkiego optymizmu. Optymizmu, którego nie są w stanie zniweczyć gigantyczne trzęsienie ziemi w Lizbonie czy Wojna Siedmioletnia. Ani sznur na szyi filozofa. Menier Chocolate Factory 53 Southwark St, SE1 1RU

nej Irlandii, opatulony w czarodziejską mgłę i złota jesień w hrabstwie Surrey. Takie widoki oglądać można podczas wystawy Take a View, prezentującej zdjęcia nominowane do tegorocznej nagrody dla najlepszego fotografa krajobrazowego. Ponad 100 prac oglądać można za darmo w Teatrze Narodowym na Southbank. National Theatre South Bank SE1 9PX

50 Years of London Group

Southwark Playhouse 77-85 Newington Causeway SE1 6BD

wystawy Daido Moriyama Jeden z najważniejszych żyjących współcześnie fotografów z Japonii przygotował dwadzieścia prac specjalnie z myślą o galerii Hamiltons, nieopodal Bond Street. To prace starannie zaaranżowane, artysta dokładnie dobiera wszystko to, co potem pokaże nam w kadrze. Ale jednocześnie jego niechęć do nadmiernej obróbki technicznej powoduje, że fotografia ta nie sprawia wrażenia wystudiowanej. Hamiltons 13 Carlos Place. W1K 2EU

Mark Mondesir drums

Polish Social & Cultural Association 238 246 Ki St t L d W6 0RF

Last March

Take A View Prom przedzierający się przez spienione, śmiertelnie groźne fale, zmierzch nad Canary Wharf, poranek w Północ-

To od początku była kotłowanina pomysłów i wizji. Z jednej strony postimpresjonizm twórców z Camden Group, z drugiej – radykalny, nowoczesny styl Vortycystów. London Group, zrzeszająca takich artystów jak Walter Sickert, Wyndham Lewis czy Henri Gaudier-Brzeska powstała w opozycji do artystycznego establishmentu z szacownej Royal Academy. I to ten sprzeciw – a nie jednorodność stylistyczna i wspólnota postrzegania świata i sztuki – był spoiwem trzymającym członków ze sobą. Mimo że dziś Royal Academy stała się bardziej elastyczna, London Group istnieje nadal, skupiając niemal 140 twórców. Wystawa pokazuje nam owoce pierwszego półwiecza istnienia grupy.

Od delikatnych pociągnięć Duncana Granta, przez wczesny surrealizm Paula Nasha, futurystyczną energię Davida Bomberga aż po cichą nostalgię LS Lowry’ego. Ben Uri Museum 108a Boundary Rd, NW8 0RH

Stanley Spencer Ekscentryczny angielski malarz Stanley Spencer zajmowal się głównie dwoma tematami. Z jednej strony malował sceny religijne, z drugiej – jak oficjalny, królewski artysta wojenny – sceny z okopów I wojny światowej. Wystawa w Somerset House sprowadza do Londynu jego najbardziej monumentalne dzieło. Obejrzymy tu malowidła zdobiące na co dzień Sandham Memorial Chapel. Powstałe w latach 1927-1932 dzieła pokazują wojnę od strony ludzkiej. Dużo miejsca poświęca szpitalowi wojskowemu w Bristolu. Zwraca na przykład uwagę scena, w której dwóch żołnierzy niosących chleb potyka się o trzeciego, czyszczącego podłogę. Byłby to niemal chaplinowski slapstick, gdyby nie pustka w oczach wszystkich postaci na płótnie. I choć wszystkiego do Londynu nie udało się przetransportować to wystawa w Somerset House skutecznie oddaje nastrój twórczości angielskiego „protomodernisty”. Somerset House, Strand, WC2R 1LA

wykłady/odczyty Londyn Szekspira Coś dla miłośników Londynu w okresie jego największej być może chwały: przełomu czasów elżbietańskich i epoki Stuartów. Główny bohater? William

Szekspir. Ale to tylko pretekst do tego by Geoffrey Toms poprowadzi nas zaułkami przeżywającego kulturalny i gospodarczy rozkwit miasta: od domów bogaczy w dzisiejszym City, po dzielnicę czerwonych latarni w Southwark (nic dziwnego, że obok domów o szemranej reputacji przycupnęły tam inne, o niewiele lepszej: teatry!) Prelegent zrobi to przy pomocy map, rekwizytów i rycin, a także tekstów z epoki. Środa, 15 stycznia, godz. 10.30 The University Women's Club 2 Audley Square, W1K 1DB

Spotkanie z Joanną Rajkowską – Takie przypisy to konieczność. Nie mam innego sposobu by opowiadać o moich projektach. One domagają się odpowiedzi. Ktoś jej musi udzielić i jestem nim ja – mówi o swojej nowej książce Joanna Rajkowska. Znamy ją ze słynnej palmy ustawionej na warszawskim rondzie de Gaulla albo Dotleniacza na Placu Grzybowskim. Artystka, od jakiegoś czasu mieszkająca w Londynie, wydaje Where the Beast is Buried nakładem Zero Books. Znajdziemy tu szkice, mini eseje i zapiski (czasem na gorąco, czasem z perspektywy czasu). – To przede wszystkim opowiadania, narracje o projektach publicznych. Od początku powstawania w mojej głowie czy ciele, aż po reakcje przestrzeni, odpowiedź ludzi i miejsca – mówi artystka. W połowie stycznia opowie nam o tym w School of Slavonic & East European Studies przy University College London. Środa, 15 stycznia, godz. 10.30 University College London Gower Street, WC1E 6BT



Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.