nowyczas2013/197/011

Page 1

LONDON NOVEMBER 2013 11 (197) FREE ISSN 1752-0339

working with

ORLA .fm

Arteria 2013 Od OgniskA dO hyde PArku instAlAcjA cArOliny khOuri PO zAkOńczeniu wystAwy znAlAzłA swOje nOwe tymczAsOwe miejsce w jesiennej Alei PArku więcej o Arterii > 3,4,5,18 Fot. wojciech A. sobczyński


2|

listopad 2013 | nowy czas

” listy@nowyczas.co.uk szanowny Panie redaktorze niniejszym oświadczamy, że my, członkowie komisji rewizyjnej Polish centre club 4th Floor, na ostatnim walnym Zebraniu Posklubu za rok 2012 nie udzieliliśmy wotum zaufania dla długoletniego (15 lat) prezesa andrzeja Makulskiego i jego Zarządu. Powodem były niezwykle rażące nieścisłości w rozliczeniach gotówki, i to od dłuższego czasu niż ostatni rok. wszelkie próby dojścia przez nas do prawidłowego rozliczenia i rozmów z prezesem Makulskim na ten temat były nieskuteczne i niemożliwe, dlatego, że pan Makulski i pan Drogosz (skarbnik) nie chcieli pokazać nam całości dokumentów przychodów/rozchodów, które były w większości płacone gotówką. część dokumentów przez nas zbadanych pozwoliła nam przeanalizować rok finansowy Posklubu. a raczej jego niedobory. na przykład nasza kontrola sobotnich dancingów (sprawdziliśmy 13 sobót) dały wynik ogromnej różnicy pomiędzy tym, co sprawdziliśmy, a

tym, co wpłynęło do kasy. Zarząd ten pracuje nadal, pomimo nie udzielenia absolutorium na walnym Zebraniu i w dodatku twierdzi, że jesteśmy w błędzie, że takich dochodów nigdy nie było. My wiemy natomiast, że nasze dowody potwierdzające uchybienia są niepodważalne. Można je sprawdzić. Ponadto prezes Makulski oszukał nas i wszystkich członków Posklubu twierdząc publicznie, że jest właścicielem sklepu elektronicznego w okolicach kilburn, co – jak sądzono – daje mu comiesięczne zarobki na utrzymanie. okazało się to zupełną nieprawdą. nie jest żadnym właścicielem sklepu. natomiast większość czasu spędził na bezrobociu, pobierając zasiłki. Prezes Makulski i jego Zarząd w kolejnych kadencjach spowodowali, że Posklub ma ponad 93 tys. funtów długów, wobec tego komisja rewizyjna i duża część członków Posklubu stracili zaufanie zarówno do Prezesa, jak i Zarządu. bardzo jesteśmy zażenowani, że my Polacy, mając tak dużą organizację jak Posk (Polski ośrodek spo-

PRENUMERATA

Prenumeratę zamówić można na dowolny adres w Wielkiej Brytanii bądź też w krajach Unii Europejskiej. Aby dokonać zamówienia należy wypełnić formularz i odesłać go na adres wydawcy wraz z czekiem lub postal order.

12

£30

£60

63 King’s Grove, London SE15 2NA Tel.: 0207 639 8507, redakcja@nowyczas.co.uk, listy@nowyczas.co.uk REdAkTOR NACZElNy: Grzegorz Małkiewicz (g.malkiewicz@nowyczas.co.uk); REdAkCJA: Teresa Bazarnik (t.bazarnik@nowyczas.co.uk), Jacek Ozaist, Daniel Kowalski; WSPÓŁPRACA REDAKCYJNA: Joanna Ciekanowska, Krystyna Cywińska, Adam Dąbrowski, Włodzimierz Fenrych, Mikołaj Hęciak, Julia Hoffmann, Maria Kaleta, Andrzej Krauze, Tatiana Judycka, Janusz Pierzchała, Andrzej Lichota, Anna Maria Mickiewicz, Wacław Lewandowski, Bartosz Rutkowski, Sławomir Orwat, Aleksandra Ptasińska, Wojciech A. Sobczyński, Agnieszka Siedlecka, Agnieszka Stando, Roman Waldca.

dZIAł MARkETINgU: tel./fax: 0207 358 8406, mobile: 0779 158 2949 marketing@nowyczas.co.uk Marcin Rogoziński (m.rogozinski@nowyczas.co.uk), WydAWCA: CZAS Publishers Ltd. © nowyczas Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść zamieszczanych reklam i ogłoszeń oraz zastrzega sobie prawo niezamieszczenia ogłoszenia.

łeczno-kulturalny) nie możemy rozwiązać tych spraw między nami. Próbowaliśmy interweniować w tej sprawie do Zarządu Posk-u, ale nie spotkaliśmy się z żadną formą pomocy, a wręcz odrzuceniem.. składu komisji rewizyjnej; ZygMunt grZyb Przewodniczący sylwia kosiec Z-ca Przewodniczącego stanisław gruDZień członek komisji rewizyjnej iZabela kucZkowska członek komisji rewizyjnej szanowny Panie redaktorze Przeczytałem wywiad, który przeprowadził Pan z Panem Zygmuntem łozinskim [ncz 10/196]) zawarty w artykule pt.„troska o przyszłość Posk-u”. Podzielam opinię Pana łozińskiego – brak profesjonalizmu w zarządzie Posk-u jest widoczny gołym okiem. Posk, który ma dużo większe możliwości od ogniska Polskiego jest od lat w deficycie finansowym, podobnie jak niegdyś ognisko, które po kilku miesiącach nowego zarządu ma na swoim koncie kilkadziesiąt tysięcy funtów zysku. czyli można. Z poważaniem anDrZeJ kolbusZowski

szanowna redakcjo, zaczynam wątpić w wasze intencje czytając artykuł Janusza Pierzchały na temat rewizji historii Piotra Zychowicza. [ncz. nr 10/196]. Jak można sugerować sojusz polsko-niemiecki przed wojną przeciwko rosji? czy moglibyśmy być sojusznikami nazistów i chorego na umyśle Fürera, którego własny naród próbował zgładzić w nieudanych zamachach 73 razy? autorzy artykułu i książki powołują się na lepszy los państw, które poddały się hitlerowi. czy zapomnieli, o tym, że plan hitlera na generalną gubernię był wyniszczeniem inteligencji i utrzymywaniem nas jako taniej siły roboczej? a jaki los spotkał ukrainę, która w sojuszu z hitlerem szukała niepodległości? nie zapominajmy, że Polska nie miała zamiaru nikogo atakować, a bronienie się jest prawem świętym. w samych niemczech też funkcjonowały obozy i inne nacje traciły w nich wolność i życie. Fatalny jest fakt, że publikujecie tak nastawione artykuły, które mogą trafić w ręce osób młodych, niedoinformowanych. Powtarzane tysiąc razy – a widzę, że niestety zanosi się na dłuższy ich cykl – mogą stać się dla niektórych jedynie znaną historią. Z poważaniem olga sienko Od autora: szlachetnymi intencjami piekło jest wybrukowane –mówi stare przysłowie i jest to prawda. Można by tym jednym zdaniem podsumować politykę ministra becka i na tym skończyć. nie rozumiem, co autorka

Dużo ludzi nie wie, co robić z Czasem. Czas nie ma z ludźmi tego kłopotu.

li stu ma na my śli pi sząc, że pol ska nie za mie rza ła ni ko go ata ko wać, a je dy nie się bro nić. Je że li ma to wy ra żać, że ta ka by ła trwa ła prze słan ka po li ty ki pol skiej, to jest to oczy wi ście nie praw da. chcę przy po mnieć, że w 1812 kor pu sy pol skie księ stwa war szaw skie go wzię ły udział w ata ku na po le ona na ro sję, i ja koś ża den z hi sto ry ków nie po tę pia te go ani od stro ny po li tycz nej ani mo ral nej. Przy po mi nam też, że wy pra wa ki jow ska w 1920 ro ku, ma ją ca na ce lu po wo ła nie zwią za ne go z na mi pań stwa ukra iń skie go, by ła woj ną za czep ną prze ciw ko ro sji so wiec kiej. Po nad to, kie dy niem cy za ję ły nad re nię, Pił sud ski za pro po no wał Fran cji woj nę pre wen cyj ną prze ciw niem com. od rzu ce nie te go pla nu ka za ło mar szał ko wi szu kać po ro zu mie nia z hi tle rem. hi tler był tym po li ty kiem, któ ry ze rwał współ pra cę z Zssr za ini cjo wa ną przez re pu bli kę we imar ską po trak ta cie w ra pal lo. Ze rwa nie przez hi tle ra tej współ pra cy Pił sud ski przy jął z ulgą. Przy po mi nam, że mi ni ster beck, nie przej mu jąc się no cą krysz ta ło wą, ani no cą Dłu gich no ży ani obo zem w Da chau, gdzie hi tler za my kał ko mu ni stów, wziął udział w 1938 ro ku w za ję ciu Za ol zia. by ła to ak cja za czep na a nie obron na, a je że li nie moż na te go na zwać woj ną, to tyl ko dla te go, że cze si nie sta wi li swym zwy cza jem żad ne go zbroj ne go opo ru. Po le cam prze czy ta nie od de ski do de ski książ ki Zy cho wi cza, al bo „naj now szą hi sto rię po li tycz ną Pol ski”

Magdalena Samozwaniec

Po bo ga Ma li now skie go. Pra ca Zy cho wi cza ob li czo na jest istot nie na mło de po ko le nie, aby ze rwa ło z my śle niem po li tycz nym po przed nich po ko leń. Z po wa ża niem Ja nusZ PierZ cha ła sza now ny Pa nie re dak to rze, w nu me rze paź dzier ni ko wym „no we go cza su” prze czy ta łem ar ty kuł „Pio tra Zy cho wi cza re wi zja hi sto rii”. na le żę do nie licz ne go gro na au to rów, któ rzy wy ra ża li na ten te mat po glą dy na ła mach pra cy emi gra cyj nej już w 1988 ro ku, o czym pi szę w „ho ry zon tach wspo mnień” [dru gie, uzu peł nio ne wy da nie wła śnie uka za ło się w dru ku – red.]. nikt pra wie o tym nie wie, bo nie je stem po wszech nie uzna wa nym au to ry te tem w spra wach do ty czą cych tra gicz nych dzie jów na sze go na ro du, roz pę ta nych klę ską wrze śnio wą 1939 ro ku. szcze rze gra tu lu ję Pa nu tak wspa nia łe go pi sma, ja kim stał się „no wy czas”. łą czę wyra zy po wa ża nia Zbi gniew MiecZ kow ski SPRO STO WA NIE W paź dzier ni ko wym wy da niu „No we go Cza su” [NCz 10/196] w ar ty ku le „Też by łem emi gran tem” za wy ży li śmy po waż nie do ta cje Mi ni ster stwa Spraw Za gra nicz nych dla PON UJ. Wy no si ona oko ło 500 tys. fun tów, a nie jak po da li śmy 500 mln fun tów. Za błąd prze pra sza my. RE dAk CJA

w Hyde Parku Choć na razie oznak zimy jeszCze nie widać – mimo to dbajmy o dzikie zwierzęta i ptaki


|3

nowy czas | listopad 2013

czas na wyspie

ARTeria w Ognisku

OGNISKO The Polish Hearth or… Heart?

G

rudzień 1981, Londyn. Opłatek ZASP-u w Ognisku Polskim przy Exhibition Road. W Polsce stan wojenny. Irena Delmar, prezes Związku Artystów Scen Polskich za Granicą wita gości i nas, kilku studentów, zagubionych, zatrzymanych przez stan wojenny. Przy wigilijnym stole obok adeptów Krakowskiej Wyższej Szkoły Teatralnej – Wojtka Piekarskiego i Doroty Zięciowskiej, Stefan Gołębiowski i Teresa Bogdańska oraz ja, studentka teatrologii. Na sali artyści teatru polskiego w Londynie, których długo poszukiwałam, nie licząc, że kiedykolwiek ich spotkam. Cały rok 1979 przesiadywałam w zbiorach specjalnych Biblioteki Jagiellońskiej czytając wszystkie, od początku ich istnienia, numery zakazanych w PRL-u „Wiadomości” londyńskich i „Dziennika Polskiego”. Znalazłam tam wiele nazwisk znanych przed wojną aktorów, scenografów, którzy zniknęli ze stron PRL-owskich wydawnictw o teatrze. Kilka miesięcy przed stanem wojennym przyjechałam do Londynu z zamiarem napisania historii polskiego teatru dramatycznego w Londynie. Jakaż była moja ekscytacja, kiedy poznałam Irenę Korę-Brzezińską, aktorkę Teatru na Pohulance w Wilnie i Narodowego w Warszawie, uczestniczkę Powstania Warszawskiego, Leopolda Kielanowskiego, reżysera i dyrektora Teatru na Pohulance, a w Londynie pierwszego prezesa ZASP-u i kierownika artystycznego sceny teatralnej w Ognisku, Mieczysława Malicza, Marynę Buchwaldową, wychowankę Juliusza Osterwy, Marię Arczyńską, legendarną Zofię Terne, Tolę Korian, prof. Tymona Terleckiego, wybitnego teatrologa, do którego skierowałam swoje pierwsze kroki w Londynie, Wandę Ostrowską, żonę wybitnego scenografa lwowskiej sceny narodowej i twórcy sceny w Ognisku, Tadeusza Orłowicza, Renatę Bogdańską, Marię Drue, Władę Majewską, która z uwielbieniem opowiadała o Hemarze i Lwowskiej Fali Szczepcia i Tońcia, Reginę Kowalewską, wychowankę Leona Schillera i założycielkę Teatru Syrena w Londynie, Czesława Grocholskiego,

a przede wszystkim Feliksa Konarskiego, Ref-Rena, autora Czerwonych maków na Monte Cassino i jego żonę, Ninę Oleńską. Słuchałam pięknych historii, odnajdywałam w starych pudłach na strychach zakurzone plakaty, programy teatralne i zdjęcia, segregowałam, porządkowałam, układałam mozaikę tego nowego świata, do którego nie potrafiłam znaleźć klucza i dystansu. To zachowanie ciągłości historycznej, niepodległościowych tradycji, organizacja życia społecznego, i prawość tej emigracyjnej Polski wydawała mi się czymś zupełnie fantastycznym, szczególnie w obliczu stanu wojennego i wyjątkowego zezwolenia na pozostanie w Wielkiej Brytanii – The exceptional leave to remain. Ognisko Polskie stało się w pewnym sensie domem dla takich pogubionych młodych ludzi, którzy nie wiedzieli, co robić w sytuacji braku kontaktu z krajem, z rodziną, przerwanych studiów i unieważnionych paszportów. Przygarnięci przez Irenę Delmar do ZASP-u, na scenie w Ognisku szukaliśmy nowych znaczeń, nowego miejsca. Po wielu latach nieobecności, już w nowym Ognisku Polskim powracam do obrazów i sytuacji sprzed lat, do wspomnień, które jednocześnie prowokują i motywują do działania i szukania kolejnych znaczeń.

L

istopad 2013, niedziela. Nowa scena w Teatrze im. Mariana Hemara w Ognisku. Maja Lewis wita gości, przypomina o historii i o dorobku teatru polskiego na emigracji, „małej sceny narodowej”. Na scenie Dorota Zięciowska i Joanna Kańska, Magda Włodarczyk oraz młody aktor Paweł Zdun mieszkający w Manchesterze, w spektaklu o życiu i twórczości Agnieszki Osieckiej według scenariusza Heleny Kaut-Howson. To ona stała się łącznikiem pomiędzy pokoleniami artystów-emigrantów Odnosząc sukcesy na scenach międzynarodowych, w Londynie, w Szkocji, w Walii, oraz wielu miastach Anglii, znajdowała czas, by tworzyć i reżyserować spektakle Teatru ZASP-u, Teatru Nowego, a teraz Sceny Poetyckiej

POSK-u. Nowa scena im. Mariana Hemara w nowym Ognisku otwarta dla nowych teatrów, dla następnych pokoleń Polaków poza Polską. Maja Lewis zapowiada bogaty program. Historia toczy się dalej, przybywają nowi aktorzy, na scenie w Ognisku nowe życie. Irena Delmar- Czarnecka na zakończenie podkreśla rangę tego miejsca i jego historii.

K

ilka dni później wpadam znów do Ogniska. Masa ludzi. Po wielu latach nieobecności w Londynie, poznają mnie starzy znajomi, czyli nie jest źle. Wszystkim nam przybyło lat i zmarszczek. Odnajdujemy się na ARTerii, festiwalu zapoczątkowanym i organizowanym przez „Nowy Czas”. ARTeria działa od lat, ale w tym roku po raz pierwszy zawitała do nowo odrodzonego Ogniska, szukając odpowiedzi na pytanie Is London a Bridge? Czyli, w jaki sposób Londyn wpływa na postrzeganie świata i doświadczenia polskich artystów? Jak nas wzbogaca ten wielokulturowy pępek świata? Jak polscy artyści odczuwają puls tego miasta i jak się w nim odnajdują? W prezentowanych pracach pojawia się refleksja nad dynamiką życia, jej akceptacja, bądź też ucieczka w ciszę. Są pytania o własną tożsamość, jest uznanie i demonstracja pozycji emigranta, bądź też zwykłe postrzeganie rzeczywistości takiej, jaka jest, bez szczególnego jej określania i pytań. Przy dźwiękach Piazolli w wykonaniu założonego przez Barbarę Dziewięcką A Piacere Trio i gościnnie akordeonisty Mariusza Miździoła, w niektórych pracach odnajduję egzystencjalne pytania i wątpliwości, a w innych spokój, akceptację własnego miejsca w globalnym świecie. Zadaję sobie pytanie o własną tożsamość i moje miejsce na ziemi. Starzy znajomi, nowe kontakty, moje nowe i zarazem stare miejsce w Londynie – Ognisko, które nadaje sens ciągłości. Someone might not speak Polish at all, but remain Polish at heart. It is good to meet at the Polish Hearth Club sometimes, is it not?

Ewa Stepan


4|

listopad 2013 | nowy czas

arteria

OGNISKO 2013

więcej zdjęć na stronie: arterianowyczas.com

Nowe miejsce ARTerii otwiera nowe możliwości przez fakt usytuowania w samym centrum Londynu. Jest to też ważne miejsce na mapie polskiego Londynu, choć wielu osobom z młodszego pokolenia jeszcze nieznane. Takie wydarzenia jak ARTeria mogą sprawić, że większa liczba ludzi pozna to miejsce bądź przypomni sobie o nim. A jest to miejsce bardzo prestiżowe, które powinno umożliwić Polakom mieszkającym w Londynie realizowanie swoich aspiracji. Tegoroczna ARTeria (14-16 listopada) rzeczywiście mnie zaskoczyła, bo byłem przyzwyczajony do trochę innej przestrzeni. Ta miała zdecydowanie szerszy wymiar, i nie tylko dlatego, że zaprezentowana była wystawa oraz koncerty, a nawet miniatura teatralna i spontaniczne czytanie po polsku i angielsku wierszy Anny Marii Mickiewicz. Tytuł wystawy Is London a Bridge wyznaczył pewien kierunek myślenia, sprowokował czy zachęcił do refleksji. Bo musimy pamiętać, że wystawa nie jest jakimś przypadkowym powieszeniem obrazów na ścianie, ale okazją do powiedzenia czegoś ważnego. Obrazy mają przecież też intelektualny ładunek, jakąś treść i tytuł wystawy pozwolił tej treści w pewien sposób się ujawnić. Większość artystów sprostała oczekiwaniom organizatorów i odniosła się do narzuconego tematu, który wydaje się dosyć interesujący. Czy Londyn jest mostem? Reakcje artystów ujawniły się nie tylko w samych pracach, ale również w wypowiedziach zamieszczonych przy wejściu na wystawę. Większość z nich – jak zauważyłem – zwracała uwagę na wielokulturowość tego miasta. To pytanie warto było zadać. Kiedy sam zastanawiam się nad tym, myślę, że Londyn jest mostem, ale trochę takim zwodzonym. Raz jest, raz go nie ma. Dla niektórych jest to most, a dla innych jedynie miejsce postoju, w którym czekają, aby ten most dla nich się otworzył. Dla innych jest to już miejsce osiedlenia i nie muszą przekraczać żadnych mostów. Są i tacy, którzy przekraczają go nieustannie w poszukiwaniu nowej drogi. Most jest zawsze jakąś obietnicą. A Londyn dla wielu Polaków jest szansą i wyzwaniem, czasami niebezpiecznym, ale dającym nadzieję. Tytuł wystawy nie jest tylko wyzwaniem dla artysty, ale także dla odbiorcy, uczestnika. Wydaje mi się, że jest to bardzo dobry pomysł, by łączyć wystawy z innymi działaniami artystycznymi czy spotkaniami. Dzięki temu ARTeria staje się wielowymiarowa. Każdy może znaleźć coś dla siebie, a koncert pośród dzieł sztuki też w swoisty sposób zyskuje. ARTeria zawsze jest zbiorem różnych ekspresji artystycznych i to ją wyróżnia.

Wojciech Goczkowski

Trzydniowe arteryjne święto było niezwykłe. Bo poprzedzone uciążliwą walką o zachowanie tego niezwykłego miejsca dla nas i przyszłych pokoleń. Dziękujemy wszystkim, którzy odpowiedzieli na nasze zaproszenie. To Wasza obecność w tym pałacowym wnętrzu uczyniła 15. już ARTerię zdarzeniem wyjątkowym.


|5

nowy czas | listopad 2013

OGNISKO 2013

A Piacere Trio (Barbara Dziewięcka – skrzypce, Przemysław Dembski – fortepian, Anne Chauveau – wiolonczela) i gościnnie akordeonista Mariusz Miździoł dali brawurowy koncert własnych interpretacji utworów Astora Piazolli

Utwory z płyty, która na wiosnę ukaże się w wytwórni Polskiego Radia oraz z pierwszej, wydanej w Londynie zaśpiewała po polsku, angielsku i francusku Monika Lidke

ARTeria – znakomita inicjatywa wydawców „Noweggo Czasu” – stawiała pierwsze kroki po południowej stronie London Bridge, u podnóża SHARD Renzo Piano, do którego w pewnym sensie nawiązuje moja praca. Jest to swoisty tryptyk, poświęcony rzeźbiarzowi A. Caro, który jest moim osobistym mostem łączącym mnie z artystycznym życiem polskiej społeczności w Londynie. Wojciech A. Sobczyński

Dominika Dwernicka i Sebastian Pałka w „Malinowym chruśniaku” – miniaturze teatralnej przygotowanej w oparciu o poezję Bolesława Leśmiana przez studentki Goldsmiths College – Tatianę Judycką i Dominikę Dwernicką


6|

listopad 2013 | nowy czas

czas na wyspie

Uczniowie polskiej szkoły sobotniej czczą Święto Niepodległości

Pieśń polska w zachodnim Londynie Janusz Pierzchała

Szkoła Polska przy Szkolnym Punkcie Konsultacyjnym przy Ambasadzie RP w Londynie, czyli szkoła polska na North Ealing… Wyjątkowo duża, bo mająca około pięciuset uczniów Nazwa przydługawa, nawet dziwaczna, ponieważ istniejąca od sześciu lat szkoła nie ma jeszcze swego imienia. Ale wkrótce ma mieć i będzie to zapewne, jak głosi fama, jakaś wybitna postać emigracji polskiej po II wojnie światowej. Jest to obecnie jedna w wielu polskich szkół sobotnich w Londynie, podtrzymująca wśród coraz większej liczby dzieci oraz młodzieży polskiej język ojczysty i związki z krajem. 9 listopada miała tu miejsce ładna uroczystość – I Przegląd Pieśni i Piosenek Patriotycznych – którą uczczono 11 Listopada, Święto Niepodległości. Gościem honorowym była pani Jagoda Kaczorowska, córka ostatniego Prezydenta RP na Uchodźstwie Ryszarda Kaczorowskiego, który zginął w katastrofie pod Smoleńskiem. Przegląd pieśni prowadziła sama młodzież według bardzo ciekawego scenariusza, w którym prezentowano historię narodzin pieśni lub piosenki, jej autora oraz jej stronę anegdotycz-

ną. Rozpoczęto go Rotą, czyli inaczej „przysięgą”; jej znaczenie emocjonalne jest ciągle bardzo żywe i nie trzeba go tłumaczyć. Potem był wybór piosenek legionowych, niezmiennie najbardziej lubianych przez rzesze Polaków. Szczególnie zamaszyście i z polotem została zaprezentowana przez klasę VB piosenka Przybyli ułani pod okienko. …Gdy zwiedzim Warszawę już nam pilno, / Zobaczyć prastare nasze Wilno, niosło się radośnie po auli. Młodzi ułani, napoiwszy konie, wreszcie zostali zaproszeni na nocleg przez strojne dziewczęta. Potem były pieśni międzywojenne, a dalej partyzanckie, akowskie. Na ekranie w tle za śpiewającymi klasami zdjęcia przedwojennego Wojska Polskiego – żołnierze podziemia, powstańcy Warszawy, sanitariuszki, groby… Po koniec Przeglądu zabrzmiały Mury Jacka Karczmarskiego. Nieżyjący już od dziewięciu lat Karczmarski zapewne nie spodziewał się, tworząc w studenckich latach ten utwór, który nosił pierwotnie tytuł Pieśń katalońskiego anarchisty, że wejdzie do kanonu pieśni patriotycznych. Polacy odczytali Mury po swojemu. „Solidarność” wyśpiewywała nimi swój bunt, nie przejmując się tym, że śpiewak „był sam”. Tak bywa.

Na koniec uroczystości głos zabrała pani dyrektor Edyta Łabęda, kierująca szkołą od niedawna, a po niej pani Jagoda Kaczorowska, która była najwyraźniej wzruszona. W krótkim przemówieniu wezwała młodzież do kultywowania dwóch drogich jej Ojcu wartości: wolności i niepodległości. Szkoła polska w North Ealing jest ciekawa i dynamiczna. Oprócz programu stricte szkolnego działają w niej pozalekcyjne koła zainteresowań: sekcja karate (dwie grupy wiekowe), koło taneczne „Lajkonik”, warsztaty teatralne, koło plastyczne, koło origami oraz koło misyjne (poznawanie pracy misjonarzy i współpraca z nimi). Jak na szkołę sobotnią to bardzo dużo. Nic dziwnego, że szkoła jest dosłownie oblegana. Ciągle przychodzą nowi rodzice, aby zapisać dziecko na następnych rok do klasy pierwszej. Ciekawą inicjatywę pod nazwą Adopcja serca rozwinęła za pośrednictwem Pallotyńskiego Sekretariatu Misyjnego w Warszawie klasa VA. Młodzież opiekuje się materialnie na odległość ubogim dzieckiem w Zambii. Polscy uczniowie w Londynie zbierają stale pieniądze, aby dziecko w Afryce mogło mieć opłaconą szkołę (szkoły tam są płatne!), podręczniki, przybory, ubranie i buty oraz jeden ciepły posiłek dziennie. Inicjatywa ta ma zostać rozszerzona. Z innych spraw – został już rozpisany konkurs na logo szkoły. Czekamy z niecierpliwością na wybór patrona. Patron – jak to z patronami bywa – określi z pewnością etos szkoły. Może będzie też ona miała – tak jak zacne szkoły angielskie – swoją dewizę? Życzymy tej młodej polskiej instytucji podtrzymującej język i kulturę polską wśród dzieci i młodzieży wszystkiego najlepszego.

T-TALK

Dzwoń Tanio do Polski Korzystaj z tej samej karty SIM

Używaj serwisu T-Talk i dzwoń za darmo na numery 0800

Używaj kredytu na rozmowy z dowolnej

Używaj serwisu T-Talk i dzwoń tanio na numery 0845/0870

komórki lub telefonu domowego

Używaj wygodnej opcji automatycznego doładowanie konta

Nie musisz posiadać kontraktu z Auracall Możesz doładować konto na wiele sposobów

Polskojęzyczna Obsługa Klienta

1 Doładuj £10 kredytu

Wyślij NOWYCZAS na 65656

(koszt £10 + std.SMS)

£5 kredytu

Wyślij NOWYCZAS na 81616 (koszt £5 + std.SMS)

Przy doładowaniu przez Internet

Stawki do Polski na tel. domowy

.70

1

pence/min

2.00 1.45

pence/min

pence/min

Stawki do Polski na komórkę

5

.90 pence/min

7.00 5.10

2 Zadzwoń Wybierz *

0370 041 0039

i postępuj zgodnie z instrukcją operatora. Proszę nie wybierać ponownie.

pence/min

pence/min

Najniższe ceny dostępne na www.auracall.com/polska

Polska Obsługa Klienta: 020 8497 4622 *T&Cs: Ask bill payer’s permission before using the service. SMS costs £5 or £10 + standard sms. Calls billed per minute, include VAT & apply from the moment of connection. The charge is incurred even if the destination number is engaged or the call is not answered, please replace the handset after a short period if your calls are engaged or unanswered. Connection fee varies between 0p & 25p depending on the destination. Calls to 03 number cost standard rate to a landline and can be used as part of the bundled minutes. We will automatically top-up your T-Talk account with the initial top-up amount when you will have 3 minutes talk time remaining. To unsubscribe text AUTOOFF to 81616. Credit expires 90 days from the last top-up. Rates are subject to change without prior notice. Prices correct at 28/02/2012. This service is provided by Auracall Ltd.


|7

nowy czas |listopad 2013

czas na wyspie

Polacy zmarnowali szansę Zmarnowaliśmy szansę, by opowiedzieć Zachodowi o naszej roli w obalaniu komunizmu – przekonuje dr Mikołaj Kunicki, szef programu badań nad współczesną Polską na Oxford University, w rozmowie z Adamem Dąbrowskim.

– Mimo upływu 25 lat na Zachodzie wciąż pokutuje magiczny termin „upadek Muru Berlińskiego” jako symbol końca komunizmu. To wiąże się z wieloma rzeczami. Po pierwsze, to po prostu ignorancja. Ale po drugie wydaje mi się, że i my – polskie elity polityczne i historyczne – mogliśmy chyba zrobić więcej, by opisać, jakim ewenementem i rewolucyjnym wydarzeniem był Okrągły Stół. Jest to przykład tego, czego nam czasami brakuje w polskiej historii, że ludzie o różnych poglądach są w stanie się dogadać.

borach 1989 roku. „Solidarność” przeprowadziła wtedy świetną kampanię medialną. Przypomnijmy o plakacie wyborczym z Gary Cooperem z filmu W samo południe. Cooper idzie ulicą, obok znaczka szeryfa ma symbol „Solidarności”, a w ręce zamiast pistoletu – kartę do głosowania. Wydaje mi się, że na przykład taki symbol można było rozpropagować. Ale o tym punkcie w naszej historii wciąż zażarcie się debatuje. Jest on bardzo upolityczniony, a niestety tam, gdzie historia staje się domeną polityków i bieżących sporów politycznych, zawsze pojawiają się problemy związane z brakiem promowania i opisywania bardzo ważnych faktów.

Okrągły Stół to żmudne negocjacje, przeciąganie liny. Zdjęcia upadające Mur Berliński żadnych wyjaśnień nie potrzebują.

Za szybko się pokłóciliśmy, by móc stworzyć silny i jednorodny wizerunek dotyczący roli Polski w tamtych wydarzeniach?

– Oczywiście, to bardzo trudne. Pamiętajmy zresztą o historii Muru, który od samego początku był zwierzęciem medialnym. W tym roku obchodzimy na przykład rocznicę śmierci Kennedy'ego. Każdy pamięta jego słynne przemówienie, pod którym deklaruje swoje poparcie dla wolnych Niemiec. W ćwierć wieku później ten mur upada. Ten ogromny symbol podzielonego świata bardzo trudno jest rozłożyć na czynniki pierwsze. Wiele jednak zależy też od tego, w jaki sposób mówi się o samym stole, ale też o wy-

– Absolutnie. Choćby dlatego, że „Solidarność”, która była na ustach wszystkich w latach 1980-81 przestała właściwie istnieć w 1989 roku. To było nie do uniknięcia, ale może mogło do tego dojść bardziej stopniowo. Ten wielki ruch polityczny przestał istnieć bardzo szybko. A był krótki moment, kiedy można to było poprowadzić inaczej.

O czym, jako historyk, chciałby pan lepiej, głośniej i częściej opowiedzieć swoim kolegom z Oksfordu?

W swoim wykładzie mówi pan o zderzeniu dwóch perspektyw odczytywania historii: narodowej i ponadnarodowej.

– Tak. To kwestia porównania tych dwóch per-

u nas zorganizowanej kolaboracji. Ale to nie oznacza wcale, że nie było ludzi, którzy chcieli kolaborować. Gdzie więc leży odpowiedź? Jesteśmy tacy piękni, szlachetni? Nie sądzę. A może warto zwrócić uwagę na fakt, że to Niemcom nie zależało po prostu na organizowaniu nad Wisłą kolaboracji? Trzeba przyjrzeć się, jak ta kwestia wyglądała w Czechosłowacji, Jugosławii, Francji. To są właśnie tropy, które warto poruszać.

Dr Mikołaj Kunicki jest historykiem, szefem Programu Badań nad Polską na na Oxford University, stworzonego m. in. przez Normana Daviesa, Timothy’ego Garthona Asha i Jana Zielonkę, by polska perspektywa częściej przebijała się do świadomości akademików na całym świecie. W Londynie dr Kunicki dał, na zaproszenie Polskiego Ośrodka Naukowego UJ, wykład w Ambasadzie RP.

spektyw, ale też wyzwań technicznych, bo np. w analizie źródeł przeszkadza bariera językowa. Osobiście zdecydowanie lobbuję za częstszym odnoszeniem się do perspektywy ponadnarodowej. O pewnych rzeczach nie da się bowiem mówić wyłącznie w polskim kontekście. Zawsze potrzebna jest komparatystyka. Weźmy przykład: nasze hasło, że Polska była krajem bez Quislingów, bez kolaborantów. Zgadza się. Nie było

Czy możliwe jest, by stworzyć jeden, europejski podręcznik do historii? Istnieje argument mówiący, że tego nie da się zrobić, bo mamy do czynienia ze zbyt wielką liczbą zderzających się ze sobą perspektyw. Nigdzie jednak chyba nie ma takiej jednorodnej, uporządkowanej od początku do końca narracji historycznej…

– Gdyby takie perfekcyjne narracje istniały, wielu historyków byłoby bezrobotnych. Dla mnie jednak bardzo ważne są monografie tematyczne. Podręczniki są dobre na podstawowym poziomie – liceum czy studiów licencjackich. Ale w przypadku pogłębionych kursów nie można używać jednego podręcznika. Ja staram się używać dwóch, ale uzupełniam je tekstami źródłowymi czy fragmentami artykułów. One dają szerszą perspektywę. Gdzie w przypadku takiego standardowego podręcznika szkolnego czy uniwersyteckiego jest miejsce na kulturę i sztukę? A przecież one są najlepszym nośnikiem wartości danego narodu. No i źródłem poznania tradyjcji społeczeństw, które nieraz są dla nas bardzo odległe. To właśnie dlatego zacząłem intensywanie drążyć temat kina i tego, jak film fabularny wykorzystwany jest do przekazywania historii Polski.

BRAIN INJURY SERVICES LTD

NURSES AND CARERS

BATTLE, EAST SUSSEX LOCATION EXCELLENT TRANSPORT LINKS

Our client ʻSʼ is a 17 year old young man and whilst he has considerable care needs, has the most wonderful personality and sense of humour. He is wheelchair dependent and requires fully assisted 24 hour care, which includes feeding via a naso gastric tube, regular airway suction and the management of very severe seizures when these occur. At all times ʻSʼ has a nurse and carer working together. Whilst unable to verbalise his communication ʻSʼ is very able in making himself understood through signs and noises. He currently resides within a beautiful, spacious family home in his own annexe. During term time ʻSʼ attends a specialist school accompanied by his on duty team. At weekends and in school holidays he enjoys going out in his car and ʻpeople watchingʼ, you should therefore be able to drive.

We are now looking to add further nurses and carers to ʻSʼs current team on an employed basis. Whilst past experience of working with severely disabled young people is desirable, your personality, enthusiasm and flexible approach to the requirements of the position are also of significant importance. Your ability to work in a family home and to liaise effectively with my clientʼs parents is of crucial importance also. Full training will be provided. Working hours are managed on a 12 hour day/night shift basis over 7 days a week. Pay will reflect the successful applicants skills and past experience, clean driving licence and enhanced DBS Disclosure required.

For an application call 01424 777928 or email admin@braininjuryservices.co.uk


8|

listopad 2013 | nowy czas

czas przeszły teraźniejszy

Historia kowalskich

Grzegorz Małkiewicz

Tak prosty tytuł zobowiązuje, również recenzenta filmu Historia Kowalskich. Bo w tej prostocie nazwiska, w tym przypadku prawdziwego, ale też będącego synonimem statystycznego Polaka tkwi siła przekazu. Zwykła, niczym nie wyróżniająca się rodzina, ale z drugiej strony rodzina, która wbrew historycznym napięciom i dopisywanej post factum ideologii, żyjąca w doskonałej symbiozie ze swoimi żydowskimi sąsiadami. Czy byli bohaterami? Byli, przede wszystkim dlatego, że w swoim postępowaniu nie widzieli nic nadzwyczajnego, postąpili tak a nie inaczej, bo inaczej postąpić nie mogli. I spotkała ich za to najwyższa kara – śmierć całej rodziny. Przez spalenie zginęło malżeństwo Kowalskich i pięcioro ich dzieci, ocalało jedno, którego akurat w tym dramatycznym momencie nie było w domu. W dokumentalno-fabularnym obrazie Maciej Pawlicki i Arkadiusz Gołębiowski (reżyseria) odtworzyli tragiczne wydarzenia w Ciepielowie, małym mazowieckim miasteczku. Motywem przewodnim filmu jest rodzinne zdjęcie Kowalskich. Pierwsze ujęcie przed wojną. Duża, szczęśliwa rodzina, dumni rodzice ze swoimi pociechami, dzieciaki niepokorne, skore do figlowania, rodzice wpatrzeni w tajemniczy obiektyw aparatu fotograficznego, być może widzianego po raz pierwszy, przejęci, że dzięki tej niezwykłej maszynie utrwalą

moment i zostawią pamiątkę na całe lata. Tak też było, a w ich przypadku w najbardziej tragicznym znaczeniu. Podobnym zdjęciem kończy się film, potomkowie mówią o swoich relacjach z zamordowanymi, czym potęgują ich nieobecność. To już inne zdjęcie, rodziny zdziesiątkowanej, ale na swój sposób szczęśliwej – siła życia potrafi przezwyciężyć nawet najbardziej brutalną śmierć. Zdjęcia Kowalskich spinają koegzystencję polsko-żydowskiej społeczności małego miasteczka. Zanim dojdzie do tragedii, żyją obok siebie, ale w symbiozie, bez nadmiernej agresji, chociaż mają też miejsce sceny wrogości wobec żydowskich mieszkańców. Takie zachowania nie są jednak powszechne i nie wróżą zbliżającej się eksterminacji Polaków pochodzenia żydowskiego. Typowa historia małomiasteczkowej przedwojennej Polski. Przedsiębiorczy Żydzi i ich polscy klienci. Handel wszystkim, wrzawa targujących się na miejscowym rynku, inność, ale też i przenikanie kultur, i życie bez podziałów wśród najmłodszych. Dowody lojalności wobec przybranej ojczyzny wród żydowskiej starszyzny wypowiadane już w chwili zbliżającej się zagłady. Siła tego filmu polega na odtworzeniu małomiasteczkowego klimatu Polski przedwojennej, z jego kolorytem, którego już nie ma, z ludźmi, których już nie ma, scenerii i prostych, nie wygenerowanych przez media odruchów. Kiedy dowiedziałem się o londyńskim pokazie tego filmu, po zapoznaniu się z tematem, jego skrótowym opisem, broniłem się przed kolejną traumą związaną z oglądaniem takich obrazów. Bałem się też swoistego „prostowania” faktów z polskiej strony, równoważenia historii… Byliśmy nie tylko szmalcownikami, kiedy na zagładę skazani zostali nasi sąsiedzi. Ten aspekt, aczkolwiek obecny, jest w tym obrazie drugorzędny. Ale jest,

Życie bez podziałów wśród najmłodszych. Scena z filmu Historia Kowalskich

Maciej Pawlicki: jest naszą hańbą, hańbą polityków i historyków, że tak późno i tak niewiele wiemy o tych sprawach

autorzy filmu nie wybielają historii, nie zastępują jednego kontrastu drugim, narzucając widzowi prostą interpretację bolesnych wydarzeń, o których chcielibyśmy zapomnieć. Nie ma retuszu we wspomnieniach świadków, które dla współczesnego ucha, wielokrotnie atakowanego oskarżeniami o polski antysemityzm, wydają się jednoznacznie potwierdzać ten zarzut. Ale w filmie Pawlickiego i Gołębiowskiego pokazane w pełnym kontekście są zaledwie lokalnym folklorem, nawet nie archetypem tego piekła szykowanego przez niemieckiego okupanta. Skorzystałem z obecności reżyserów w Londynie i przed projekcją w Ambasadzie RP spotkałem się z Maciejem Pawlickim na krótką rozmowę. Wcześniej obejrzałem film w internecie (Youtube). Byłem poruszony opowiedzianą historią i dojrzałością narracji filmowej. Trudno sobie wyobrazić bardziej drastyczny temat. Wydaje się rzeczą niemożliwą opowiedzenie takiej historii. Sama empatia nie wystarczy, poważną barierą są utrwalone stereotypy tej tragicznej karty z naszej przeszłości i brak relacji, pomimo zgromadzonych materiałów w izraelskim Muzeum Yad Vashem, dużej liczby Polaków, którzy pomimo grożącej kary śmierci, starali się ocalić swoich żydowskich sąsiadów. Podobne wątpliwości miał Maciej Pawlicki, ale też i potrzebę wypełnienia tej luki po tym, jak poznał amerykańskiego dziennikarza Davida Prestona, którego matkę ocalili Polacy w Wilnie. Chciał przede wszystkim dopełnić rozmowy z nim prowadzone. – Poniekąd film jest dedykowany jemu – mówi Pawlicki. Podkreśla również, jak bardzo realizacja tego filmu i drugiego dokumentu o niesieniu pomocy w warunkach ekstremalnych (Życie za życie) obnażyła długoletnią politykę zaniechania mówienia o polskich, dotychczas anonimowych, bohaterach. – Jest naszą hańbą, hańbą polityków i historyków, że tak późno i tak niewiele wiemy o tych sprawach. Premiera filmu miała miejsce w Warszawie w grudniu 2009 roku z udziałem prezydenta Lecha Kaczyńskiego, który (dzięki staraniom Macieja Pawlickiego) przyznał pośmiertnie Krzyże Komandorskie Orderu Odrodzenia Polski rodzinom Kowalskich, Skoczylasów i Kosiorów, również z Ciepielowa, które spotkał podobny los za ukrywanie Żydów podczas wojny. Londyński pokaz odbył się 18 listopada w Ambasadzie RP, a dzień wcześniej w sali parafialnej polskiego kościoła na Devonii. Do Londynu film sprowadzony został dzięki staraniom organzacji Poland Street, w czym spory udział miała Ambasada RP. – Pokazy takich filmów w polskich ambasadach to realizacja naszej racji stanu – podkreślał reżyser. – Nie ukrywam, że liczę na zaproszenie z innych stolic. Wcześniej film pokazany był w Parlamencie Europejskim w Brukseli i w Japonii. Właścicielem praw autorskich jest TVP, ale pokazy prywatne umowa ta nie obowiązuje.


|9

nowy czas | listopad 2013

takie czasy

W Hamburgu nielegalnie Bilet w jedną stronę Roman Waldca

A

de jest inżynierem. Mieszka na przedmieściach Hamburga w nieogrzewanym kontenerze. Kiedy latem tego roku do Hamburga dotarła grupa przeszło 300 nielegalnych imigrantów z Afryki, nikt nie podejrzewał, że wywoła to takie poruszenie nie tylko w tym portowym mieście. Wraz z ich przybyciem w Niemczech na nowo rozpętała się dyskusja o prawach imigrantów, o azylu, stanowisku Niemiec w tej kwestii oraz coraz bardziej szwankującej polityce Unii Europejskiej. Ade przyjeżdżając do Hamburga miał bilet kolejowy w jedną stronę, 500 euro i tymczasowe prawo pobytu w krajach grupy Schöngen. Dostał to od rządu włoskiego, który zmaga się z narastającym problemem: co robić z setkami nielegalnych przybyszy lądujących na plażach południowych Włoch? Ade pochodzi z Ghany. Wiedział, że w Niemczech może mieć szanse na zmianę życia. – Przeczytałem kiedyś, że tutaj zawsze potrzebują inżynierów – przyznaje i opowiada, jak cała rodzina zbierała na jego wyprawę do Europy. W domu zostawił żonę i dwójkę dzieci. – To dla nich to wszystko, dla nich. By nie musieli tak jak ja teraz, na zimnie, w kontenerze – mówi spokojnie, ważąc każde słowo. – Tylko siebie mogę za to wszystko winić – dodaje po chwili ciszy. – Tylko sam siebie. W Niemczech inżynierów się szanuje, dobrze się im płaci, jest na nich ogromne zapotrzebowanie. Prawie 17 tys. miejsc pracy jest nieobsadzonych z powodu braku wystarczającej liczby wykwalifikowanych inżynierów. A jednak Ade nie pracuje, mieszka w nieogrzewanych kontenerze, w którym udało mu się niedawno zainstalować drzwi. Jego tymczasowe prawo pobytu, które wygasło, nie pozwala mu na pracę w Niemczech. – Jestem tutaj praktycznie nielegalnie – przyznaje po cichu.

Ade nie jest jedyny. Wraz z nim do Hamburga przybyło ponad 300 osób z innych północno-afrykańskich krajów: Mali, Togo, Wybrzeża Kości Słoniowej czy Ghany. W maju tego roku hamburskie władze przyznały, że mają problem z przybyszami z Afryki, którym włoski rząd kupił bilety kolejowe w jedną stronę, chcąc doraźnie pozbyć się problemu. Część pojechała do Francji, niektórzy do Holandii, najwięcej do Hamburga. Pieniądze skończyły się szybko, a trzymiesięczne prawo pobytu już wygasało. Bezdomni, bez pracy i źródeł utrzymania mieszkali na ulicach, co dla hamburskich władz było nie do przyjęcia. Zgodnie z obowiązującym prawem, Włochy były pierwszym krajem, w którym uciekinierzy postawili nogę, włoski rząd powinien więc zabrać ich z powrotem. Rozpoczęła się polityczna przepychanka i 30 maja niemiecki minister spraw wewnętrznych ogłosił, że Włosi przyjmą ich z powrotem. Afrykańczycy postanowili jednak zostać i powalczyć o swoje prawo pobytu w Niemczech. Ade zastanawia się, czy było warto ryzykować życie, by mieszkać w nieogrzewanym kontenerze. Wraz z sześcioma innymi uciekinierami stara się jednak być optymistyczny. Mają stół, trochę mebli, nawet każdy ma swój materac. Wszystko dostali od ludzi z okolicy, którzy a to podrzucą im coś do zjedzenia albo dadzą zarobić kilka euro przy sprzątaniu ogrodu czy myciu samochodu. – Jeszcze trochę brakuje do prawdziwych niemieckich standardów, ale jakoś idzie – śmieje się i przyznaje, że jemu Europa jawiła się jako raj, w którym wszystkie marzenia mogą się spełnić. – Przez prawie sześć miesięcy przeprawiałem się przez pół Afryki, by jakoś dotrzeć nad morze, do Libii. Miałem szczęście, nasza łajba dopłynęła do Włoch. Potem miało być łatwo, ale nie było. Włosi z początku byli mili, potem powiedzieli, że nie mogę zostać w ich kraju i muszę sobie poszukać innego miejsca. Na pociechę dali mi 500 euro i bilet w jedną stronę – Ade pokazuje włoskie papiery i przyznaje, że tutaj są one nic nie warte.

– Dla niemieckiej policji jestem tutaj nielegalnie. Mogą mnie aresztować w każdej chwili. Ale jest dobrze, nauczyłem się być niewidzialny, przetrwałem bez proszenia o pomoc i jakoś wypadłem z oficjalnego obiegu.

trUdne pytania Do jakiego stopnia współczujące może być państwo prawa? Czy państwo ma obowiązek zapobiegać ludzkiemu cierpieniu? Czy państwo prawa może naginać prawo z powodów humanitarnych? Kiedy wyrozumiałość zamienia się w arbitralność? Czy zostaną deportowani? Czy zostawi się ich w spokoju? Jak ma zachowywać się policja: tak jak każą przepisy, czy też zdrowy rozsądek? Jak zmierzyć ludzkie cierpienie? Wyrzeczenie? Kim jest uchodźca? Kim jest emigrant? To tylko niektóre z pytań, jakie zadają sobie politycy w Hamburgu. Wiedzą, że przypatrują im się całe Niemcy, bo dla Niemców sprawa azylantów ma bardzo emocjonalne znaczenie. Wielu twierdzi, że na szali jest sprawa niemieckiego sumienia. Za prawem uchodźców do pozostania w Niemczech opowiedział się nie tylko Kościół, ale i kilka związków zawodowych, w tym Verdi – największe i najsilniejsze związki zrzeszające pracowników sektora publicznego. Domagają się, by wszystkim zostało przyznane prawo pobytu oraz pracy, sprzeciwiają się rządowym propozycjom, by każda sprawa była rozpatrywana osobno. W samym Hamburgu uciekinierów z Afryki jest już ponad pięć tysięcy. Z jednej strony Niemcy chcą widzieć samych siebie jako naród, w którym zmienia się stosunek wobec cudzoziemców. Z drugiej strony silny jest tam wciąż pogląd, że każdy, kto chce w jakikolwiek sposób wykorzystywać niemiecki system socjalny nie powinien być wpuszczony do kraju, bo na dobrobyt trzeba sobie zapracować. Niemcy nigdy nie mieli większego problemu z uchodźcami czy nielegalnymi imigrantami. Owszem, zawsze przybywali nowi, ale nie było ich aż tak dużo. W tym roku jednak liczba ta przekroczy 100 tys. – pierwszy raz od 1997 roku. Dieter

Wiefelsputz z centrolewicowego SPD mówi, że to wystarczyło, aby sprawą zajął się najpopularniejszy niemiecki brukowiec „Bild”. Cała dyskusja nagle została podgrzana. Dla polityków sprawa jest jasna: im mniej się o niej mówi publicznie, tym lepiej. Wiedzą oni doskonale, że problem ten zaczyna przypominać puszkę Pandory, która za chwilę wybuchnie z wielkim hukiem. Dla niemieckiego rządu jest to temat nie tyle trudny, co strasznie niewygodny. Do końca września tego roku niemieckie władze otrzymały ponad 74 tys. wniosków o azyl. Dużo, czy mało? Z jednej strony to aż 55 proc. więcej niż w roku poprzednim. W 2012 roku Niemcy zdetronizowały Francję, jako kraj, na który przypada najwięcej wniosków azylowych w Europie – 23 proc. wszystkich wniosków składanych jest właśnie w Niemczech, które stanowią jedynie 16 proc. ludności Europy. Jednak 100 tys. uchodźców to stosunkowo mało wobec 81 mln populacji tego kraju. Dla przykładu Turcja przyjęła w tym roku ponad milion uchodźców z ogarniętej wojną Syrii. Z drugiej strony w 2012 roku ponad milion osób wyemigrowało do Niemiec legalnie – pracować, studiować lub na zasadzie łączenia rodzin. 100 tys. nielegalnych nie powinno być więc aż takim problemem. Organizacja Pro Asyl oblicza liczbę nowych wniosków na każdy 1000 mieszkańców. Według nich Niemcy są na dziesiątym miejscu w Europie. Wyprzedzają ich takie kraje Malta, Luxembourg, Austria, Szwajcaria i kraje skandynawskie. – To wstyd dla tak bogatego kraju, jak nasz – przyznaje bez skrupułów Reinhard Marx, jednej z najbardziej szanowanych prawników zajmujących się prawami azylantów i uchodźców w Niemczech.

niemieckie dylematy Kiedy w latach 90. kończyła się wojna w dawnej Jugosławii, Niemcy zalała fala uchodźców. Przyjęto wówczas zasadę, że jeśli przybyli oni do Niemiec z kraju trzeciego, który uznawany był za bezpieczny, to nie mieli oni prawa do azylu czy pozostania w Niemczech. Wszystkie kraje sąsiadujące z Niemcami uznawane są za bezpieczne, mało komu udało się więc uzyskać pozwolenie na stały pobyt. Jednak w 2005 roku Niemcy przyznali oficjalnie, że dla bezpieczeństwa i rozwoju kraju potrzebują ponad pół miliona wykwalifikowanych imigrantów rocznie. Od tamtego czasu prawo staje się coraz bardziej liberalne, co wcale nie znaczy, że jest przyjazne dla nowych uchodźców, takich jak Ade. Według The Central Aliens Registry, ponad 90 tys. ludzi przebywa w Niemczech półlegalnie. Znaczy to mniej więcej tyle, że ich wnioski zostały odrzucone, ale z różnych powodów nie mogą być deportowani. Wielu z nich mieszka w Niemczech od lat, nauczyli się języka, ich dzieci chodzą do niemieckich szkół, grają w niemieckich klubach piłkarskich, stali się częścią niemieckiej społeczności. Każdy taki przypadek podlega rewizji co pół roku. W niemal wszystkich dyskusjach publicznych przewija się jedno: Niemcy nie mogą sobie pozwolić na udawanie, że problemu nie ma. Z jednej strony coraz więcej ludzi przybywa do kraju nielegalnie, z drugiej Niemcy muszą myśleć o przyszłości. By zachować nie tylko ten sam poziom rozwoju kraju, ale i życia, potrzebują nowej siły roboczej.

By serce nie pękło Ade wierzy, że to jego pierwsza i ostatnia zima w kontenerze. Trzy razy w tygodniu zagląda do pobliskiego kościoła na lekcje niemieckiego. Trwają tylko dwie godziny, ale często przesiaduje tam do wieczora. Tam jest zawsze ciepło, może napić się kawy czy herbaty oraz skorzystać z internetu. Żonie napisał, że jego niemiecki jest tak dobry, że kolegom tłumaczy artykuły z gazet na ich temat. Nie powiedział, że mieszka w kontenerze. Ani że nie ma pracy. – Żona by nie wytrzymała. Serce by jej pękło. Nie na to zbierała cała rodzina przez rok, bym teraz tak na zimnym wegetował – przyznaje i pokazuje kartkę na święta, którą chce wysłać do domu. Uzbierał 50 euro i cieszy się, że po raz pierwszy może coś wysłać do domu.


10 |

listopad 2013 | nowy czas

drugi brzeg

Tadeusz Mazowiecki 1927 – 2013 W latach 90. ubiegłego stulecia miał krótki okres działalności politycznej na arenie międzynarodowej. Wyznaczony przez Komisję Praw Człowieka ONZ na specjalnego sprawozdawcę konfliktu w byłej Jugosławii, jako jedyny wysoki funkcjonariusz ONZ podał się do dymisji na znak protestu przeciw bierności wspólnoty międzynarodowej wobec popełnianych tam zbrodni. Pełnił tę misję, z przerwami, od 1992 do 1995 roku. Otrzymał tytuł honorowego obywatela miasta Sarajewa, odznaczony Złotym Orderem Herbu Bośni (1996), uhonorowany nagrodą Srebrenica 1995 (w 2005 r.). Tadeusz Mazowiecki urodził się 18 kwietnia 1927 roku w Płocku. Po wojnie studiował na Wydziale Prawa Uniwersytetu Warszawskiego. W Warszawie związał się ze Stowarzyszeniem PAX, był m.in. redaktorem naczelnym „Wrocławskiego Tygodnika Katolików”. Z tego krótkiego flirtu z komunistycznym reżimem wycofał się sam, jeszcze przed odwilżą zakładając warszawski Klub Inteligencji Katolickiej. W 1958 roku Tadeusz Mazowiecki założył katolicki miesięcznik „Więź”, którego był redaktorem naczelnym przez 22 lata. W 1961 Mazowiecki został posłem na Sejm z ramienia Koła Znak – był nim do 1971 roku. Kiedy po wydarzeniach na Wybrzeżu próbował zdobyć informacje o tym, co się tam stało, został skreślony z listy posłów. Posłem niepokornym był już w 1968 roku – solidaryzował się z buntem studenckim, czemu dał wyraz przekazując mar-

Polska pożegnała swojego pierwszego premiera, pomimo toczącej się wojny politycznej z godnością, jak męża stanu. Był nim bardziej niż politykiem, czym zjednywał sobie sympatię, ale nie poparcie w politycznej walce.

B

ył ostatnim premierem PRL i pierwszym premierem III Rzeczypospolitej, wybranym po wyborach 4 czerwca 1989 roku na fali powszechnego wtedy entuzjazmu i niepewności. Zawarta z komunistyczną władzą umowa przewidywała udział opozycji w Sejmie, ale nie oddanie władzy. Komuniści wybory przegrali i jedynym rozwiązaniem było znalezienie kandydata, którego partia władzy była w stanie zaakceptować. Kandydaturę Tadeusza Mazowieckiego – o czym nie wszyscy obecnie pamiętają – wysunęli bracia Kaczyńscy, wspierani wtedy przez Lecha Wałęsę. Uzyskali też poparcie marionetkowego ugrupowania – Stronnictwa Demokratycznego. Mazowiecki stworzył rząd solidarnościowy pozostawiając ministerstwa siłowe komunistom. Jego rząd miał przeprowadzić najbardziej radykalne i bolesne reformy transformacji ustrojowej, i za to chciał być odpowiedzialny. W wystąpieniu przed Sejmem kontraktowym 24 sierpnia 1989 r. Tadeusz Mazowiecki mówił: „Rząd, który utworzę, nie ponosi odpowiedzialności za hipotekę, którą dziedziczy. Ma ona jednak wpływ na okoliczności, w których przychodzi nam działać. Przeszłość odkreślamy grubą linią. Odpowiadać będziemy jedynie za to, co uczyniliśmy, by wydobyć Polskę z obecnego stanu załamania”. Z „grubej linii” powstała „gruba kreska” usprawiedliwiająca całą serię zaniechań kolejnych ekip rządowych w sprawie rozliczenia ewidentnych nadużyć komunistycznej władzy. W tym sporze dotyczącym przeszłości Tadeusz Mazowiecki nie uczestniczył, chociaż podkreślał, że sprawą nadużyć poprzedniej władzy powinny zająć się sądy. Był pierwszym premierem III Rzeczpospolitej i kandydatem w pierwszych wyborach prezydenckich, z których odpadł w pierwszej turze, przegrywając z nikomu nieznanym kanadyjskim biznesmenem polskiego pochodzenia Stanem Tymińskim. Czy była to cena, którą Mazowiecki zapłacił za „bolesne” reformy (galopująca dewaluacja, upadłość zakładów pracy), czy konsekwencja braku politycznego temperamentu? „Siła spokoju” wyborców nie przekonała. Wkrótce po przegranych wyborach przegrał też swoją pozycję w Unii Wolności, i na tym w zasadzie (pomijając funkcje doradcy, między innymi w gabinecie obecnego prezydenta Bronisława Komorowskiego) obecność Tadeusza Mazowieckiego w polskiej polityce się skończyła.

szałkowi Sejmu petycję studentów z Wrocławia. Podpisał też z innymi posłami Koła Znak interpelację poselską do premiera w sprawie wydarzeń marcowych 1968 roku i brutalnej akcji milicji. Od tego czasu aktywni opozycjoniści mogli liczyć na aktywne wsparcie redaktora naczelnego „Więzi”. W 1976 nazwisko Tadeusza Mazowieckiego znalazło się pod protestem przeciwko wprowadzeniu do konstytucji zapisu o „kierowniczej roli PZPR”. W latach 70. współpracował z Komitetem Obrony Robotników, był współzałożycielem nielegalnego Towarzystwa Kursów Naukowych. W 1977 roku został mężem zaufania i rzecznikiem głodujących w warszawskim kościele św. Marcina członków i sympatyków Komitetu Obrony Robotników. Ta otwarta działalność opozycyjna zaprowadziła Tadeusza Mazowieckiego do Stoczni Gdańskiej, gdzie stworzył grupę ekspertów pomagających stoczniowcom w negocjacjach z komunistyczną władzą i przyczynił się do powstania „Solidarności”. Podczas strajku został przewodniczącym komisji ekspertów Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego. W przeciwieństwie do innych uczestników nie uległ modnej wtedy fraternizacji pokoleniowo-środowiskowej. Dla większości pozostał „panem Tadeuszem”, szanowanym, ale też często (przede wszystkim w kuluarach) krytykowanym za zbyt pojednawczy styl w konfrontacji z władzą. Pełnił funkcję redaktora naczelnego Tygodnika „Solidarność”; był internowany po ogłoszeniu stanu wojennego; po zwolnieniu w grudniu 1982 roku współpracował z przewodniczącym „Solidarności” Lechem Wałęsą. Był doradcą KKW związku, członkiem Komitetu Obywatelskiego przy Lechu Wałęsie (od grudnia 1988). Uczestniczył w obradach „okrągłego stołu”, m.in. współprzewodniczył zespołowi ds. pluralizmu związkowego. Polska pożegnała swojego pierwszego premiera, pomimo toczącej się wojny politycznej, z godnością, jak męża stanu. Był nim bardziej niż politykiem, czym zjednywał sobie sympatię, ale nie poparcie w politycznej walce. Jednak w polskich realiach taka postawa jest bezcenna i będzie tej „siły spokoju” na polskiej scenie brakowało, a z czasem, jednoznaczne afiljacje partyjne Tadeusza Mazowieckiego też przestaną odgrywać jakąkolwiek rolę. Pozostanie pan Tadeusz, i długo przyjdzie nam czekać na polityka o podobnym formacie.

Grzegorz Małkiewicz

Robert Furman 1978 – 2013 Wiadomość o tragicznej śmierci jednego z polskich muzyków obiegła nie tylko Londyn, ale chyba całą Europę z prędkością światła. Na oficjalnej stronie grupy Lynchpyn, a także ich portalu społecznościowym, pojawiły się komunikaty mówiące o odwołaniu koncertów. Pod nimi rosła góra pytań, kondolencji, słów niedowierzania. Z najgłębszym bólem i smutkiem pragniemy poinformować o odejściu naszego brata, przyjaciela i członka zespołu, Roberta Furi Furmana... Szesnastoletni Robert Furman, przez przyjaciół nazywany Furim, złapał za gitarę elektryczną i już się z nią nie rozstał. Jako osiemnastolatek dołączył do pierwszego zespołu, a z kolejnymi składami koncertował podróżując po Polsce. W roku 2003 przeprowadził się do Wielkiej Brytanii i tu, jako gitarzysta rozwijał swoją pasję, grając w licznych metalowych składach. W roku 2012 dołączył do grupy Lynchpyn, która szybko zaczęła zyskiwać popularność i po zaledwie kilku miesiącach działalności koncertowała w takich klubach jak Scala, O2 Academy w Birmingham czy O2 Academy Islington. W sierpniu 2013 roku światło dzienne ujrzała EP zatytułowana Rebirth. „Jest to swego rodzaju podsumowanie, dokładnie określa miejsce, w którym dziś jesteśmy. A to dopiero początek!” – czytamy na oficjalnej stronie zespołu. Takiego końca początku jednak nie spodziewał się nikt. Śmierć Roberta uderzyła we wszystkich – zarówno muzyków, jak i sympatyków mocnego brzmienia. Na zawsze pozostanie w pamięci – uśmiechnięty, z bezbłędnymi riffami, z ciepłym słowem i wielkimi, szeroko otwartymi ramionami. Odszedł nagle, w smutku i żałobie zostawiwszy żonę i dwóch synów – Oskara i Aleksandra. W tym miejscu zwracamy się z apelem o pomoc rodzinie Roberta, która znalazła się w bardzo trudnej sytuacji finansowej. Zbierane środki zostaną w całości przekazane rodzinie i przeznaczone m.in. na pogrzeb naszego kolegi. Poniżej podajemy numery kont, na które można dokonywać wpłat.

Monika S. Jakubowska Konto do wpłat z UK: The Polish Community Association in Kent Bank: National Westminster Bank PLC, 3 High Street, Maidstone, Kent ME14 1XU England Account number: 47037911 Sort code: 60-60-08 Tytuł wpłaty: „Furi” Numer IBAN do wpłat spoza UK: (nazwa konta i adres banku jak wyżej) IBAN: GB64NWBK60600847037911 IBAN BIC: NWBKGB2L Tytuł wpłaty: „Furi”


|11

nowy czas | listopad 2013

Bruksela zbawieniem nowego rządu Donalda Tuska Bartosz Rutkowski

Najpierw były szumne zapowiedzi, potem długo, długo nic i po raz kolejny odkładana rekonstrukcja rządu. Wreszcie stało się. Nim jednak doszło do wymiany kilku ministrów, zmianę oblicza ekipy Donalda Tuska rozpoczęła… prokuratura, domagając się od Sejmu uchylenia immunitetu ministrowi transportu Sławomirowi Nowakowi. Ten ostatni sam zrzekł się mandatu, ustąpił z funkcji ministra.

szczuRek, czyli kto? Kilkadziesiąt godzin później premier ogłosił zmiany. Największym zaskoczeniem była nominacja Mateusza Szczurka na ministra finansów, najważniejszego po premierze człowieka w każdym gabinecie. I tu zaskoczenie – nawet wytrawni parlamentarzyści nie mogli sobie przypomnieć sylwetki tego człowieka. Dziennikarze wspominali zaś jego całkiem niedawne słowa o tym, że Otwarte

Fundusze Emerytalne nie powinny być likwidowane, choć ich los rząd właśnie przesądził. Ma 38 lat i będzie najmłodszą osobą na fotelu ministra w Polsce. Mówiono, że jest świetnie wykształcony, sprawdzony w biznesie, ale padło też coś innego – Agencja Reutersa stwierdziła, że tak niedoświadczony polityk, bez własnego zaplecza będzie sterowany przez Jana Krzysztofa Bieleckiego, szarą eminencję premiera, lub przez samego Tuska. – O mnie też tak mówili, kiedy obejmowałem ten resort – wyjaśniał ustępujący minister finansów Jacek Rostowski i dodając, iż to on polecił premierowi kandydaturę zdolnego i ambitnego specjalisty od makroekonomii i cieszy się, że ta kandydatura została przyjęta. Nikt nie miał wątpliwości, że premier Tusk potrzebował tej zmiany, bo sondaże jego i jego partii lecą od dłuższego czasu na łeb na szyję. Pytanie, czy ten ruch, oficjalnie nazywany zwiększeniem dynamizmu prac rządu, wprowadzenie do gry siedmiu nowych ministrów poprawi nastawienie Polaków do rządzącej już sześć lat Platformy Obywatelskiej?

odszedł po cichu Przypominał brytyjskiego dżentelmena i sprawiał wrażenie wyjątkowo spokojnej osoby. Potrafił jednak z mównicy sejmowej użyć dosadnych słów i podnieść głos na opozycję tak, że wielu posłów, nawet z jego ugrupowania, nie poznawało go. Pokazywał, że temperament polityczny nie jest mu obcy. Po ośmiu miesiącach od mianowania go wicepremierem i sześć lat po objęciu stanowiska ministra finansów z rządu odszedł Jacek Rostowski. Dopatrywano się w tym jakiegoś podwójnego dnia, on sam nie krył, że jest wypalony, praca każdego dnia po kilkanaście godzin dziennie była wyczerpująca. Nie chce spekulować o swej przyszłości – czy będzie to MFW, czy prywatny bank. Ci, którzy go znają twierdzą, że na emeryturę jeszcze się nie wybiera. Jako główny księgowy kraju był skuteczny i bardzo kreatywny. Zdaniem wielu aż za bardzo. W Polsce oceniano go źle, za granicą wprost przeciwnie. Mówi się nad Wisłą o Rostowskim, że to on najbardziej zadłużył kraj, zasłynął jako mistrz kreatywnego budżetowania, pogromca otwartych funduszy emerytalnych, miłośnik Państwowego Zakładu Ubezpieczeń Społecznych. – Konsekwencje przekroczenia poziomu długu będzie ponosił jego następca, w tym lub kolejnym rządzie – mówi o Rostowskim ekonomista prof. Krzysztof Rybiński. – Zostawił rozgrzebane finanse publiczne, deficyt, wysoki dług oraz potężne uzależnienie Polski od zagranicznych spekulantów. Mam nadzieję, że zostanie rozliczony w przyszłości – dodaje. Kiedy sześć lat temu obejmował urząd ministra finansów spekulowano, że bez zaplecza politycznego będzie posłusznym trybikiem w rękach otoczenia premiera Donalda Tuska. Wskazywano na Jana Krzysztofa Bieleckiego, szefa doradców premiera, że to on de facto będzie miał pieczę nad państwową kasą. Rostowski szybko przekonał niedowiarków,

z kraju

BRuksela z odsieczą Jeśli tak, to na krótką metę, choć wraz ze zmianami premier Tusk pokazał, o co mu będzie chodziło w dwóch brakujących do końca kadencji latach, a marzy mu się już kolejna tura. To ogromne unijne fundusze, jakie zostały ostatecznie Polsce przyznane. 400 mld złotych do zagospodarowania, na dodatek gospodarka zdaje się dźwigać po spowolnieniu, to nadzieja dla premiera. Stąd pomysł mianowania Elżbiety Bieńkowskiej wicepremierem. Obok zarządzania unijnymi funduszami dodano jej również kierowanie resortem transportu i infrastruktury po tym, jak w niesławie odszedł z tego resortu Sławomir Nowak. Jasno o tej filozofii wspomniał Tusk po zakończonej rekonstrukcji na konwencji partii.

Jacek Rostowski

że nie będzie malowanym ministrem, z każdym miesiącem i rokiem stawał się twarzą tego rządu. Ale to koniec epoki brytyjsko-polskiego ekonomisty. Jacek Rostowski urodził się w roku 1951 w Londynie, gdzie ukończył London School of Economics. Pochodzi z rodziny polskich emigrantów. Kiedy nastała wolna Polska przyjechał nad Wisłę i szybko piął się po szczeblach kariery. Aż doszedł w 2007 roku do stanowiska ministra finansów w ekipie Donalda Tuska. Nieprzychylni mu mówią, że rekordowo zadłużył Polskę. Dług skarbu państwa wynosi dziś 848 mld zł. Za jego rządów zadłużenie skarbu państwa wzrosło o 40 proc., a dług zagraniczny ponad dwukrotnie, do 258 mld zł. Jak każdy, on też się mylił w prognozach. W obecnym budżecie zaplanował 36 mld zł deficytu, tymczasem dziura budżetowa dochodzi do 40 mld zł, a zgodnie z nowelizacją do końca roku przekroczy 51 mld zł. Pomysł ograniczenia roli, czy jak wielu nazywa niszczenia Otwartych Funduszy Emerytalnych skrytykował Leszek Balcerowicz: – Wywłaszczenie ludzi z ich oszczędności jest rzeczą niesłychaną. To się do tej pory od 1989 roku nie zdarzyło. – Tyle lat go znam, nie spodziewałem się, że może coś takiego popierać. (br)

każdy coś dostanie Komplementował Bieńkowską, obiecując, że z tych środków, które pani wicepremier będzie wydawała na drogi, koleje, centra nauki i badań, na rozwój przedsiębiorczości trafi po kawałku – jak się premier wyraził – do każdej polskiej rodziny. Te ogromne środki to wielka nadzieja na pokonanie w nadchodzących wyborach największej siły opozycyjnej, bo im bliżej decydującego starcia w roku 2015, tym więcej będzie oddawanych do użytku linii kolejowych, odcinków autostrad, dróg ekspresowych. Polacy mają zobaczyć, że tak jak wcześniej Tusk obiecał załatwić unijne pieniądze, i dotrzymał słowa, tak teraz ma przygotowany plan i odpowiednich ludzi, by dokonać kolejnego skoku, ruchu który ma pozwolić doścignąć Polsce najlepszych na kontynencie. Krytycy wskazują jednak, iż dobrze się dzieje, że wydajemy unijne środki na poprawę infrastruktury, ale nie słychać o inwestowaniu pieniędzy w technologie, przed którymi jest przyszłość. A to już ostatnia taka transza pieniędzy z Brukseli, może się więc okazać, że po roku 2020 będziemy potęgą tylko w eksporcie produktów rolnych. Ani przy rekonstrukcji rządu, ani podczas konwencji nie padły słowa o tym, co stało się z poprzednimi planami Tuska, który obiecywał inwestycjami, tworzeniem nowych miejsc pracy

ściągnąć wielu z dwóch milionów Polaków, którzy wyjechali z kraju. Nie ma programów, nie ma zachęt, nie ma na ten temat dyskusji.

paRtia oczyszczona Nim jeszcze doszło do rekonstrukcji rządu czyścił Donald Tusk swoje partyjne poletko. Wycinano tych, którzy mu się sprzeciwiali – w pierwszym rzędzie wielkiego niegdyś przyjaciela, wicepremiera Grzegorza Schetynę, który został tak zmarginalizowany, że współczucie okazuje mu nawet opozycja. Ci, którzy wiernie stali przy Tusku i wyczuli kierunek wiatru, zostali nagrodzeni. Tak odczytano nominację na ministra sportu Andrzeja Biernata, łódzkiego barona PO. Prawicowi dziennikarze już wiele miesięcy temu pisali o nim, że ten były nauczyciel pływania i działacz III-ligowego klubu sportowego po trupach idzie po swoje, krytykował Schetynę i jego ludzi, a dziś uważany jest za jednego z najbliższych ludzi premiera. Donald Tusk ma dwa lata do kolejnych wyborów, a fundusze unijne mogą poprawić jego przygasły wizerunek, Jak zauważa „The Economist”, rzadki to przypadek przywódcy, dla którego Bruksela jest zbawieniem. Nie obyło się bez wpadek przy tej rekonstrukcji. Premier odwołał ministra środowiska Michała Korolca akurat wtedy, gdy ten uczestniczył w obradach klimatycznego szczytu odbywającego się w Warszawie. Jakby nie można było z takim ruchem poczekać kilka dni – krytyczne słowa padały nawet nawet w otoczeniu premiera. Jak na politycznego lisa przystało, Donald Tusk wzmocnił lewe skrzydło swej partii mianując na ministra edukacji Joannę Kluzik-Rostkowską, postać generalnie nielubianą ani w Prawie i Sprawiedliwości – któremu kiedyś wiernie służyła – ani w Polska Jest Najważniejsza, w partii, którą zakładała, by potem ją zdradzić, ani w samej Platformie, bo cynicznie – jak mówi wielu posłów PO – walczyła o ministerialny fotel. Kluzik-Rostkowska sama przyznaje, że przygotowania do kierowania powierzonym jej resortem nie ma żadnego, no ale dwa lata na naukę to pewnie dość czasu. A problemów tam nie brakuje – sześciolatki, Karta Nauczyciela… To się może okazać bardzo gorący stołek.


12|

listopad 2013 | nowy czas

felietony opinie

nowy czas redakcja@nowyczas.co.uk 0207 639 8507 63 King’s Grove London SE15 2NA

Kiedy zaczyna się wszystko od kiedyś Krystyna Cywińska

2013

Kiedyś, kiedy się jest w moim wieku, zawsze się zaczyna od kiedyś… Więc kiedyś zarzucono mi że archaizuję. Że się po polsku wyrażam satroświecko. To znaczy ja? zapytałam. To znaczy nader uprzejmie i tak w ogóle. Bo w Polsce proszę pani, mówi się tak jak się myśli. A myśli się nieuprzejmie, arogancko wyraziście i zajebiście.

Oniemiałam i wybrałam się do kraju. Po wylądowaniu, wsiadłam do taksówki. Mówię do taksówkarza. – Czy mógłby mnie pan zawieźć na Bracką? Bardzo proszę. Na co taksówkarz: – A co pani taka uprzejma?! To pani nie stąd? – Nie. Nie stąd. Do taksówki w której zasiadłam, podeszła młoda strojna, przystojna dziewczyna. – Pan wolny? – zapytała taksówkarza. – Nie, zajęty. – No to spadaj gnoju – ona na to. Teraz się okazuje, że jest to potoczyste, wyraziste wyrażanie swoich uczuć. Gnój albo gnojek. – Państwo jest po brzegi w gnoju – słyszę. Bo korupcja, kolesiostwo, kombinatorstwo i w ogóle… kurestwo. A premier, proszę państwa, to gnojek. I kto to powiedział? I kto o premierze Tusku tak napisał? Jego własna żona. Żona niezrażona żadną krytyką opisała swego męża premiera raczej krytycznie. Odkryła swoje z nim pożycie w wydanej ostatnio biografii. Biografia – jak zapewnia – ma na celu uświadamianie kobiet o meandrach i mądrościach małżeńskiego pożycia. Był okres – napisała Małgorzata Tusk – że chciałam się z mężem rozwieść, rzucić go. Miałam go dosyć razem z jego polityką. Czemu więc nie powiedziała, spadaj gnoju – że zapytam? Skoro go gnojkiem nazwała? Wrażliwych na takie słownictwo przepraszam. Nie ja go używam. Ja tylko cytuję. Okazało się jednak, że mąż choć gnojek, aż się rozpłakał, jak to usłyszał. Rzewnymi łzami. I małżeństwo ocalało. Morał ni-

by taki dla czytelniczek, że groźba rozwodu może stadło ocalić. Mniejsza o słownictwo brukowe, mniejsza o intymne pożycie małżeńskie premierostwa. I mniejsza o banalny wywodów premierowej. Nie mniejsza jednak, jaką premierową ma kraj. I czy godne premierowej w czasie kadencji męża premiera wypisywanie takich wyznań. Nie mówiąc o andronach i dyrdymałach na użytek publiki, wyrażanych w medialnych wywiadach. – Czy pani doradza mężowi-premierowi w kwestiach politycznych? – Doradzam mu w sprawach parytetu dla kobiet – padła odpowiedź w wywiadzie z Moniką Olejnik. Mąż się parytetowi opierał, był niechętny, ale w końcu się zgodził, że parytet w polityce i życiu jest zasadny. Chodzi o zasadę równości we wszystkim, czyli o równouprawnienie. Teraz wiemy, komu kobiety w kraju mogą zawdzięczać życiowe szanse. Na przykład stanowiska ministrów w rządzie. Feministyczna piana bita od lat znalazła w pani premierowej rzeczniczkę, a w rządzie po restrukturyzacji mamy nowe ministry. Czy z tej piany wyłonią się Afrodyty polityczne? I jaki cel miało napisanie i opublikowanie biografii premierowej? Populistyczny, przy spadku popularności mężowskiej partii? Czy chodzi o pokazanie społeczeństwu, że para premierowska jest w życiu prywatnym taka sama jak inne pary? Czyli fajna! Bo wszystko jest teraz albo gnój albo fajne. Fajnie i w ogóle. Od premie-

rowych i prezydentowych można by oczekiwać ogłady, kultury, elegancji, dyskrecji i nieskazitelnych manier. Również językowych. Populistyczne słownictwo i plebejskie, tak tak – plebejskie maniery są nie do przyjęcia. Nad premierowymi, prezydentowymi i ministrowymi przecież czuwają sztaby doradców. Od figury, fryzury, stroju, wystroju domów po wyważone wypowiedzi. Mieliśmy prawdziwą damę na Zamku. Była nią niewątpliwie Maria Kaczyńska. Elegancka, skromna i ciepła. Pewnie się taka urodziła i tak ją wychowano. Jolanta Kwaśniewska przeszła przez fazy i etapy przeobrażeń i przygotowań. I stała się reprezentacyjną pierwszą damą. Daj Boże, żeby się nie pokusiła o napisanie pamiętników czy autobiografii. Zrobiła to pierwsza w niepodległości pierwsza dama, unikająca rozgłosu, niewidoczna w życiu publicznym Danuta Wałęsowa. Dokonała rozrachunku z potężnym ego męża prezydenta. Kobieta prosta, jak sama o sobie mówi, ale z dużym poczuciem własnej godności. Pamiętam, jak godnie się zachowywała i elegancko wyglądała w czasie odbierania razem z synem Pokojowej Nagrody Nobla dla męża. Zdała wtedy i w czasie państwowej wizyty Wałęsy w Londynie trudny egzamin dojrzałości w życiu publicznym. Dowodem tej dojrzałości, może sugerowanej, było napisanie autobiografii dopiero teraz. Pod koniec wspólnego mozolnego i niezbyt szczęśliwego życia.

Teraz za przykładem obu pań na świeczniku, może posypią się następne wspomnienia. Wszystkie Afrodyty wyłonione z piany feminizmu mogą poczuć wolę rewanżu za życie w cieniu i na uboczu politycznych i innych gwiazdorów. Emigracyjną damą była nieżyjąca już Renata Anders. Jest nią Karolina Kaczorowska, a ostatnio Irena Delmar. Ostatnia emigrantka na posterunku elegancji, dowcipu, dobrych manier, dobrego serca i taktu. No i tego naszego archaicznego języka. Brzydzącego się gwarą uliczną, plebejskim chamstwem i snobistycznym nadużywaniem angielszczyzny. W dodatku złej i źle wymawianej. Damą, której wszystko uchodziło, była Agnieszka Osiecka. W jej ustach nawet wulgaria nie szokowały. Były składnikiem jej temperamentu, uczuciowego talentu. Co mi przypomniał spektakl oparty na jej życiu i twórczości w tętniącym życiem, a nie w zgasłym Ognisku. Twórczości napędzanej i syconej miłością i alkoholem. „Kurewskie miałam życie” – powiadała ta piękna i utalentowana dama. Za ten spektakl dziękuję Helenie Kaut Howson, Magdalenie Włodarczyk, Dorocie Zięciowskiej, Joannie Kańskiej i Mai Lewis. Bo to Maja Lewis dba o nowo powstały Teatr im. Marian Hemara na jego dawnej scenie w odrodzonym Ognisku i o to, by brzmiała tam dobra polszczyzna. Oby było jak kiedyś. Bo kiedy jest się w moim wieku, zawsze się zaczyna i kończy od kiedyś…

Bez reklam proszę! Mieszkańcy jednej z dzielnic Berlina postanowili zadbać o wygląd swojej dzielnicy w dość nietypowy sposób. Zdecydowali powiedzieć stanowcze „nie” panoszącym się wszędzie reklamom, które w dzisiejszych czasach zajmują już niemal każdą wolną przestrzeń publiczną. Znajdziemy je nie tylko w metrze czy na ogromnych billboardach. Reklamy pojawiają się wzdłuż ruchomych schodów, w przejściach podziemnych, na ławkach w parku, koszach na śmieci czy nawet w toaletach. Wszystko w jednym, celu: sprowokować, byśmy kupowali, zamawiali… – słowem: wydawali więcej. Berlińczycy, o których od dawna mówi się, że są szczęściarzami, bo mieszkają w jednym z najbardziej przyjaznych mieszkańcom miast w Europie, takiego panoszenia się komercji mieli dosyć. I założyli grupę Office for Freedom from Advertasing and a Good Life. Udało im się nawet zebrać ponad tysiąc podpisów pod petycją. Dzięki temu wiedzą, że radni będą musieli sprawę przedyskutować na najbliższym zebraniu. Argumentacja jest prosta. Przekonują, że ilość reklam w przestrzeni publicznej osiągnęła taki po-

ziom, że zaczyna negatywnie wplywać na codzienne życie mieszkańców. Reklamy manipulują ludźmi, przedstawiając idealistyczny obraz świata, a piękne zdjęcia manipulują ludzkimi oczekiwaniami i często powodują frustracje. Nie tylko nie pomaga to w wypoczynku, ale wręcz przeciwnie, sprawia, że ludzie stają się bardziej zestresowani, bo reklamy coraz bardziej natarczywie namawiają do tego, że... musisz to mieć! Nikt nie ma złudzeń, że nic wielkiego z tej akcji nie wyniknie. Ale jak przekonują inicjatorzy – ważne jest to, że wreszcie w Berlinie rozpocznie się dyskusja o tym, kto i jak powinien decydować o tym, ile reklam znajduje się w przestrzeni publicznej, i jakie miejsca powinny być od niej wolne. Miejsca publiczne to te, w których spotykają się ludzie – przekonują w swoim proteście– a komercyjne reklamy sprawiają, że z wolnej przestrzeni stają się one miejscem konsumpcji, gdzie nie ma szans na to, by od nich uciec. Innymi słowy przekonują, że spece z agencji reklamowych po cichu i niepostrzeżenie zaczynają kształtować nie tylko nasze codzienne wybory, ale

również wpływać na to, jak żyjemy na co dzień i jak wypoczywamy. Władze berlińskiej dzielnicy przyznają, że nie tylko dostają pieniądze za reklamy, ale również firmy reklamowe dbają o miejsca, gdzie reklamy się znajdują. To ogromne oszczędności dla miasta i mieszkańców – przekonują. Przyznają jednak, że coraz częściej mieszkańcy skarżą się nie tylko na ich ilość, ale również i jakość. W Londynie jakoś nikt sobie tym głowy nie zawraca. Reklam pojawia się coraz więcej i więcej, i to w coraz dziwniejszych miejscach. Czy jesteśmy do nich bardziej przyzwyczajeni, niż mieszkańcy Berlina? A może jest zupełnie odwrotnie: też ich nie lubimy, tylko że nie czujemy się specjalnie związani z miejscem, w którym mieszkamy i tak naprawdę nas to nie obchodzi. Czy może nie wierzymy w skuteczność społecznych akcji? Zazdroszczę mieszkańcom Berlina tego, że w tak dużym mieście jest grupa ludzi, która chce mieć wpływ na to, jaki wygląd ma miejsce, w ktorym żyją.

V. Valdi

nowyczas.co.uk


|13

nowy czas | listopad 2013

komentarze

ANDRZEJ KRAUZE komentuje

Na czasie Grzegorz Małkiewicz

Temat powrotów w agendzie obecnego rządu wraca jak bumerang. Trzeba dodać, kosztowny bumerang. Ile rząd do tej pory wydał na druk nikomu niepotrzebnych broszur, na biura porad? A co w tym czasie, między jedną akcją a drugą, rząd zrobił by poprawić sytuację na rynku pracy? Dlaczego w dalszym ciągu założenie firmy w Polsce graniczy z cudem, składka ZUS-u kosztuje fortunę, a skarbówka tylko czeka na upadłość firmy na dorobku, żeby zająć prywatny majątek niepokornych obywateli, których opętał pomysł zostania kapitalistami? Kto o tym decyduje, że kolejny projekt „powrotów” pilotuje w Londynie za pieniądze polskiego podatnika najstarsza polska gazeta, trafiająca do czytelników, których kariera biznesowa już nie interesuje, a tym bardziej powrót do kraju? O tym, że „Dziennik Polski i Dziennik Żołnierza” uruchomił punkt konsultacyjny udzielający rad, w jaki sposób wrócić do kraju, dowiedziałem się z mediów krajowych. Być może informowani są o nim czytelnicy rzeczonej gazety, ale grupa docelowa takiej akcji chyba nie należy do ich grona. Ale po co nagłaśniać, to kosztuje i może przysporzyć kłopotów. Przyjdą, nie daj Boże, interesanci i będą marudzić. Wystarczyło przekonać decydentów i dostać pieniądze na tego typu aktywność. Ile Wspólnota Polska, która z kolei dostała fundusze od polskiego MSZ, przeznaczyła na londyńską akcję? Powinniśmy uzyskać odpowiedź na tak podstawowe pytanie, w końcu w Polsce, podobnie jak w Wielkiej Brytanii, obowiązuje prawo nakazujące instytucjom państwowym, które wydają pieniądze podatnika, pełną przejrzystość finansową. Ciekawe też, jakim powodzeniem cieszy się dziennikowe biuro porad. Nie chciałbym sprawy przesądzać na podstawie swojego doświadczenia czy swojej niewiedzy. Może nie trzeba ogłaszać takiej usługi we wszystkich możliwych mediach (z wyłączeniem oczywiście „Nowego Czasu”, bo taki tytuł w świadomości zarządzających „Dziennikiem Polskim i Dziennikiem Żołnierza” nie istnieje!), a wici i tak dotrą do zainteresowanych, tęskniących za powrotem do

kraju Polaków. Nie wiem, nie mam takiego doświadczenia i podziwiam innych za odwagę, bo z równie małym doświadczeniem podejmują się tak odpowiedzialnego zadania. Podziwiam też decydentów, którym brak doświadczenia akredytowanej instytucji nie przeszkadza. Takie czasy, przypominające trochę radosną aktywność początków PRL-u. W takich okolicznościach (przyrody, jakby dodał prześmiewca tamtego systemu, Jan Himilsbach) oficjalnie powtarzano hasło na transparentach: Nie matura lecz chęć szczera czyni z ciebie oficera. Więc teraz też liczy się chęć szczera (złośliwi nazywają to tupetem lub hucpą) i przetarte szlaki w odpowiednich departamentach. Statutowo zarówno Wspólnota Polska jak i podmioty wybrane (podobno komisyjnie) do realizacji projektów mają złożyć odpowiednie sprawozdanie dotyczące wydanych środków, co przy kreatywności księgowej jest dziecinnym zadaniem. Być może dlatego za projekt „Powroty” w „Dzienniku Polskim i Dzienniku Żołnierza” odpowiedzialna jest jego księgowa. Przepraszam, dopuściłem się małego nadużycia – za projekt odpowiada nie gazeta, ale jej wydawca, czyli Polska Fundacja Kulturalna, a księgowa jest jej dyrektorem. Te wszystkie pytania, którymi rozpocząłem swój felieton powinni rządzącej partii zadać wyborcy, bo tak naprawdę to nie o powroty chodzi, a o pozyskanie głosów rodzin emigrantów. Wystarczy pokazać, że rząd nie zapomniał o ich najbliższych. Tania troska za głosy, za duże publiczne pieniądze.

kronika absurdu W jednym z polonijnych tytułów ukazujących się na londyńskim rynku długa relacja o kupowaniu używanych samochodów na Wyspach, a w nim informacja, że boom na angliki sprowadzane do Polski się skończył. Czyżby? Autorce uszło uwadze ważne w tej materii rozporządzenie. Właśnie dwa tygodnie temu rzecznik generalny unijnego Trybunału Sprawiedliwości w Strasburgu Niilo Jaaskinen oświadczył, że Polska odmawiając rejestrowania samochodów z kierownicą po prawej stronie narusza unijne prawo do swobodnego przemieszczania się po terytorium Unii Europejskiej. Znowu coś te nasze media konfabulują. Ten „boom” dopiero się zacznie… Baron de Kret

Wacław Lewandowski

Kłopot z Ukrainą Szczyt w Wilnie, podczas którego planowano podpisać umowę stowarzyszeniową Ukrainy z Unią Europejską, zbliża się wielkimi krokami, co właściwie nikogo już nie cieszy a wszystkich niepokoi. Ukraińców, którzy zadają sobie pytanie, czy los jednej Julii Tymoszenko może zaważyć na losach całego narodu; polityków UE, którzy widzą, jak bezmyślnie stali się zakładnikami misji Pata Coxa i Aleksandra Kwaśniewskiego, którzy stowarzyszenie Ukrainy z Unią uzależnili od zwolnienia Tymoszenko. O ile stanowisko Ukraińców nie jest do końca do przyjęcia – argument o niskiej wadze jednostki wobec całości społeczeństwa trąci trochę bolszewickim myśleniem klasyka Majakowskiego, który ignorując podstawy matematyki, w szczególności twierdzenie, że suma zer jest zerem, głosił że jednostka jest zerem i bzdurą, o tyle poglądy polityków UE na ukraińskie zagadnienie wydają się niepokojąco spłycone do poziomu popularnej prasy, która z Tymoszenko uczyniła medialną ikonę ukraińskiej demokracji, zapominając, że to przecież była premier zdemontowała pomarańczową rewolucję, zwalczając rzeczywistego rzecznika niezależności państwa od Rosji – prezydenta Juszczenkę. Konia z rzędem temu, kto potra-

fi miarodajnie ocenić, czy wyrok na Tymoszenko jest w istocie politycznym odwetem Janukowycza, czy może rzeczywiście mieliśmy do czynienia z gospodarczymi machlojkami pani premier, która robiła z Rosją prywatne interesy. Ukraiński wymiar sprawiedliwości, to pewne, jest nieprzejrzysty, ale prawdę mówiąc unijnym przywódcom brakuje danych, by z taką pewnością, jaką prezentują, przyjąć domniemanie niewinności Tymoszenko. Jest zresztą tajemnicą poliszynela, że sprawa byłej premier nie jest głównym problemem Ukrainy. Nie jest chyba nawet tak istotna, skoro Janukowycz oferował możliwość wypuszczenia skazanej na leczenie do Niemiec, o ile kanclerz Merkel byłaby gotowa za tę przysługę zapłacić… Propozycja kuriozalna, ale też dająca do myślenia nad stanem umysłów ukraińskich elit politycznych, przynajmniej w tym aspekcie bliższych zwyczajom sowieckim niż demokratycznym. Dziwi, że nikt z unijnej strony nie zażądał od Ukrainy raportu w sprawie przeciwdziałania korupcji, a zwłaszcza raportu na temat siły wpływów rosyjskich, w tym siatki KGB na Ukrainie. Zamiast otwartego mówienia o tych najważniejszych sprawach, mówi się o Tymoszenko i o tym, że być może Juszczenko, lawirując między Rosją a Unią, chce

podbić cenę swej ostatecznej decyzji. Jeżeli podczas wileńskiego szczytu porozumienie nie zostanie podpisane, Ukraina na zawsze już pozostanie w orbicie wpływów rosyjskich. Jeśli zaś do stowarzyszenia Ukrainy z UE dojdzie, np. na wieść, że w ostatniej chwili przed szczytem Janukowycz wypuści Tymoszenko, bez gwarancji, że Ukraina oczyści się z rosyjskiej agentury, być może wpuścimy do Unii swoistego konia trojańskiego i – co gorsza – nazwiemy to europejskim sukcesem negocjacyjnym. Cox z Kwaśniewskim obwieszczą ten sukces, przypominając konsekwencję i uporczywość własnych starań o polepszenie losu Julii Tymoszenko. Niestety, nikt nie powie, że pomieszano tu porządki – politycznych negocjacji i misji humanitarnej, w wyniku czego ewentualny „sukces” może okazać się wyłącznie sukcesem Tymoszenko, dla UE zaś może być źródłem poważnych zagrożeń o daleko idących politycznych konsekwencjach. W najlepszym położeniu w tej sytuacji jest Rosja. Jeżeli Ukraina nie stowarzyszy się z Unią, Rosja odtrąbi zwycięstwo i obwieści, że rosyjski model integracji jest atrakcyjniejszy od europejskiego. Jeśli stanie się inaczej, Rosja – poprzez swe wpływy na Ukrainie – zyska możliwość skutecznego oddziaływania na politykę samej Unii.


14 |

listopad 2013 | nowy czas

nasze dziedzictwo na wyspach!

THE LETTER THAT DAMNS THE MARIANS FAW L E Y C O U RT O L D B O Y S Even by this column’s robust, often outspoken standards what follows is truly shocking! A letter of 20 April 2009, from the Marians to the Vatican (in both English and Italian), has now surfaced. It is a revelation that shames the Marians, Vatican, Westminster Diocese, Charity Commission, and the British and Polish authorities. It shows unequivocally that the never ending soap opera, the supposed ‘sale’ of Fawley Court is from beginning to end a massive deception. A charade that may even prove to be a massive conspiracy to defraud.

From the outset, émigré Poles and the Anglo-Polish community was duped big time. Step after step, time after time, shenanigan after shenanigan; The Fawley Court Affair has been one big stitch up. Worse still, it appears that certainly the Vatican, and Charity Commission – and others – were all repeatedly advised of the huge pitfalls, public protests, controversy, indeed illegitimacy of the proposed ‘sale’. But still they went on. How much more shame do the Marians have to bring on themselves, Poland, and the Church, before they are forced to throw in the towel, and with Cherrilow Ltd return Fawley Court to Polonia? A decent, historic, millennium-old, un-warring Christian people, who are clearly the rightful heirs and owners of this unique sixty one year AngloPolish heritage by Henley on Thames.

D

ated 20 April 2009 the explosive letter comes from the hand of Marian Superiore Generale Jan M Rokosz at the Marians’ plush palazzo at Via Corsica, 1-00198 Rome. It is addressed to His Eminence, Cardinal Franc Rode, residing just around the corner at his own grand palazzo, at the Institutis Vitae Consecratae et Societatibus Vitae Apostololicae, Piazza Pius XII 3, Rome. (In August 2012, the Slovenia press alleged that Cardinal Rode, 79, a stranger to controversy, had fathered a son. Rode strenuously denied this. DNA tests conducted at the Munich University of Legal Medicine concluded that 42 year old Peter ‘S’ was not Cardinal Rode’s son. What possessed the Slovenia press to allege such a thing?) As for the Marians, with outstanding allegations of paedophilia, child abuse, bullying, coercion, illicit disposal of charity assets and misappropriated funds hanging over them, all this could not have come at a worse time for their ‘Charity Trust’ (No 1075608). Given the big-broom clean-up currently in operation at the Vatican, supervised by new Pope Francis 1st, there is certainly going to be some moral shrapnel, and religious debris to sweep up after this serious fall-out. The said letter, abomination (flagged in bold) is best comprehended by way of systematic forensic examination.

Cardinal Franc Rode

Marian Superiore Generale Jan M Rokosz to

Rome, 20 April 2009 Your Eminence, (H. Sig. Card Franc Rode) In my letter of 27th October 2008 (prot. n. 329/2008) I promised that I would keep you informed of progress on the sale of our property, Fawley Court (Henley-on Thames, Oxfordshire).

Excuse me? Excuse us Polonia, Generale Superiore Jan M Rokosz. But ‘our’ (sic!) the Marians’ ‘property’ – Fawley Court? Absolutely not. Fawley Court is Polonia’s, émigré Poles’, and the Anglo-Polish community’s property. And well do you, and your Marians know it. Fawley Court was bought in 1952 thanks to Polish war veterans’ generous donations (war pensions, savings), together with honest, hard earned émigré Poles’ money from individuals and institutions alike, both in Britain, and the United States. So at least that, ‘our property’, crazily valued at £22.5 million (sic!), mistake is cleared up. For the umpteenth time – Fawley Court did not, does not, and never did belong to the Marians’. It is émigré Pole’s asset morally, by religion, and in law, to be held in trust thus forever !

In the same letter I briefly introduced Richard ButlerCreagh (a representative of Mainstream Commercial Finance Ltd) as a potential buyer, who proposed to transform Fawley Court into a hotel with a restaurant and conference centre. Occasional use of the church (St Anne’s) in the grounds of Fawley Court was guaranteed (!). Mr Butler-Creagh’s reputation confirms that he is a respected and highly valued individual. It [has] also been confirmed that he harbours no anti-Catholic or antiChristian feelings. See Howard Kennedy’s declaration of 13th November and 2nd December 2008).

What a carry on. Where to start? As has been often repeated, access for worship to St Anne’s Church has always been guaranteed. In fact the Marians, in trust, on behalf of the Radziwiłł family and Polonia retain a Land Registry Vendor’s Lien (9 April 2009), on St Anne’s – this means everyone is free to visit the church at will! So, let’s do away with those dreadful unlawful Gates of Cherrilow in front of Fawley Court. Give back to Polonia and the public it’s Public Rights of way! Open the doors to St Anne’s forthwith, and at long last readmit the entitled to its rightful shrine, church, place of prayer, worship and meditation. As for the now officially bankrupted Richard Butler-Creagh (Aida Hersham’s ex-purchase partner), disgracefully regarded with no end of affection by the Marians: “confirmed respected reputation, highly valued individual… harbours no antiCatholic or anti-Chrsitian feelings (!) – their sentiments of course are totally at odds with Justice Eady’s, who says witheringly of Butler-Creagh: “… He told lie after lie, and lived in a parallel universe where truth and falsehood imperceptibly merge…” (Justice Eady Approved Judgement of 6 October 2011; Trial, July 2011, Richard Butler-Creagh v. Cherrilow Ltd & Aida Hersham.) It’s a wonder that Justice Eady’ comments stopped short just on Butler-Creagh... As to solicitors’ Howard Kennedy’s two ‘declarations’ by Butler-Creagh of his ‘harbouring no anti-Catholic or antiChristian feelings’, well why worry about that, when the Marians have done enough anti-Catholic anti-Christian damage over Fawley Court to make both Henry VIII, and the Teutonic Knights proud. As to Butler-Creagh’s money lending company Mainstream Ltd, he had offices in Fawley Court itself. No rent was paid. Why? Are we really to believe that under Charity law and “arm’s length dealing in charity property disposals”, the Marians were genuinely observing this caveat, and did not know who Butler-Creagh really was? He wasn’t some ghost brushing past them in the corridors of Fawley Court. Richard Butler-Creagh has since formed a new company, Cherrilow Limited, through which he

WHO Cares WINS 82 PORTOBELLO ROAD, NOTTING HILL, LONDON W11 2QD tel. 020 7727 5025 Fax: 020 8896 2043 email: mmalevski@hotmail.co.uk

intended to complete the purchase. This was done to enable more flexibility in carrying out the project.

This is truly extraordinary. Cherrilow Ltd, and it’s formation is such a can of slippery, wriggling worms it is impossible here to nail them in one go. Suffice to say that Butler-Creagh had a hand in Cherrilow Ltd’s Jersey offshore formation, (through Key Trust Company). This was done as a tax saving exercise – Special Purpose Vehicle (SPV). Today SPV’s are under critical investigation by the government. Fawley Court’s ownership was then curiously ‘entrusted’ to settlors/beneficiaries (not named in person) by Private Eye (No. 1295, 19 Aug, 2011), as: “cousins of Patrick Sieff (related to the Marks & Spencer shopping dynasty, and one time partner of Aida Hersham – Editor), and that the beneficiaries are her (Aida Hersham’s), children.” Indeed just this last summer, divorcee Ms Hersham had her daughter’s lavish wedding reception at Fawley Court.

M

eanwhile Cherrilow Ltd end up counterclaiming Butler-Creagh’s £5million fee claim, everybody happily counter-suing each other for millions of pounds. The courts are busy. The lawyers are happy. The insolvency practitioners are content. As for Aida Hersham, the now-you-see-me-now-you-don’t, owner, non-owner of Fawley Court, her nothing to do with Cherrilow Ltd, and quasi commercial, and culture agent roles at Fawley Court are all increasingly very unclear ones.

A contract for the sale of Fawley Court for the sum of £16 million was formed between the Congregation of the Marian Fathers and Cherrilow Ltd on the 10th December 2008. The contract had an extended period for completion, whereby the buyer would only gain full right to the property on 6th April 2010. It should be stressed that this would only take place after the full sum contracted for had been paid. A term of the contract was that both the buyer and the sum to be paid were to remain confidential until completion of the contract on 6th April 2010, a breach of which would allow for termination of the contract. As a result of the current global economic crisis, Cherrilow Ltd stated that they would not be willing to pay the full amount contracted for.

This paragraph-cum statement simply beggars belief! First, the confidentiality clause itself (unlawful under Trust law!), is then extended (unlawfully) to both the Charity Commission, and even worse, to the Land Registry – where the sum of only £13 million is registered as the Fawley Court purchase price. Not £16 million. Why? (Another vexing issue is, that of the three Marian ‘trustee’ signatures on the Land Registry records, only those of rogue trustees Wojtek Jasinski, and Andrzej Gowkielewicz are recognizable. Whose is the indecipherable third signature?! Every TR1 (Land Registry Transaction Form), carries a ‘health ‘n wealth’ reminder: WARNING: – If you dishonestly enter information or make a statement that you know is, or might be untrue or misleading, and intend by doing so to make a gain for yourself or another person, or to cause loss or risk to another person, you may commit the offence of fraud under Section 1, of the Fraud Act 2006, the maximum penalty for which is 10 years imprisonment or an unlimited fine, or both. Doubtless solicitors for the Marians’, messrs Pothecary Witham Weld are best placed to decide whether any part of the law has been broken. What equally inspires incredulity about the above is that despite a clear “breach” in the contract, the Marians and their Generale Superiore Jan Rokosz persist in carrying on…

Your Eminence, our concerns about the sale were correct, and as predicted, there have been a number of protests staged in opposition to sale, particularly by the Polish


| 15

nowy czas | listopad 2013

nasze dziedzictwo na wyspach! Fot. Monika S. Jakubowska

community in England. There have been a number of complaints written to the Charity Commission [A Government body responsible for the functioning of charities in England and Wales], which accuse the Marian fathers of unjustly taking ownership of Fawley Court. One of these complaints is from Mons. Tadeusz Kukla, Rector of the Polish Catholic Mission to England and Wales. We are deeply saddened that a representative of the Church’s Institution has put forth such allegations to government officials without having attempted to resolve the matter with us beforehand. Upon becoming aware of Mons. Kukla’s intentions, I contacted him in order to propose that the issue be resolved without the involvement of a ’civil tribunal’. Sadly, however he declined such a solution. We have informed the President of the Conference of Polish Episcopate, H. E Abp Jozef Michalik about this incident.

N

either Cardinal Franc Rode, Superior Jan Rokosz, nor Monsignor Taduesz Kukla are trustees of Marian Charity No. 1075608, and yet here they are quite merrily deliberating over Fawley Court’s sale, it’s future, its St Anne’s Church, it’s money, and protests surrounding it. Inexplicable! What on earth was the Charity Commission thinking about?! What was Fr Kukla’s interest in all this? What were the real Fawley Court ‘trustees’ up to? What was the idea, thinking behind a secret meeting, outside of UK Trust and Charity Law? The Church is not above the law… or so you would think..?

I would like to inform your Eminence that we are going through with the project. Not only is it in accordance with both canon law, and English domestic law, but we have also attempted to respect the views of all persons who have a connection to the property. It is however impossible to satisfy all expectations, particularly those which are unjustified and grounded in dishonesty. We hope that matters will proceed as provided in the contract. I would like to take this opportunity to convey my utmost respect. Jan M. Rokosz – Superior General

What the above correspondents are exercising is a naked breach of the 1993, and 2006 Charities Acts. There is a severe breach within their own contractural agreement. Yet they persist. Why the desperation? The ‘project’ is no where near to being ‘in accordance with both canon law, and English Domestic law.’ They gamble like the devil with hot dice. For those readers who have followed intently The Fawley Court Affair, then now is the time to make your protest known again and again. Make a photocopy of this article, and forward it your local constituency Member of Parliament. Demand of your MP why has The Fawley Court Affair, one of the biggest scandals in the annals of English charity history been allowed to drag on for so long, and why has not an enquiry together with a much overdue Judicial Review/Enquiry not yet been conducted?

Mirek Malevski Chairman, Fawley Court Old Boys/FCOB Ltd (Author was a pupil from 1963 to 1967, at the Polish émigré school, Divine Mercy College, Fawley Court, run by the Marians, and controversially closed under a murky cloud in 1986)

MARIAN FR. WŁADYSLAW DUDA 1960-2013 It is said, and usually observed, not to speak ill of the dead. But should that respect get in the way of the truth? Władyslaw Duda was a very unusual, furtive figure. In fact Private Eye, with whom Fr Duda had a minor spat in October 2010 over alleged destroyed, important Fawley Court land and trust deeds, first advised FCOB Ltd of his death on 12 September this year. Having threatened Private Eye with legal action, Władysław Duda in effect did nothing. Since leaving the Marians (defrocked?) in 2004 Duda worked as a community officer in the community centre in the parish of St Thomas’s, Finsbury Park. By all accounts he did his job well, and Anglican Fr Stephen Coles had nothing but praise for him. That said, it was thanks to Fr Coles’s alertness that FCOB’s two year search for Duda ended. (Readers interested in Duda’s past should consult Nowy Czas articles; “The Return of Vlad”, and “Countess Mycielska”). Regrettably, Fr Duda who was cremated in early October, it is unknown if he leaves behind a family, or worldly belongings, has certainly taken with him some very valuable Fawley Court ‘secrets’. His death was surrounded by a mysterious, four year undiagnosed illness.

DRAMA AT OGNISKO? NO DRAMA! This year’s AGM on Sunday 24th November at Ognisko Polskie, The Polish Hearth Club, 55 Prince’s Gate, went smoothly, the day’s business was quietly dealt with, motions in the club’s and members’ interest were passed. AGM Chairman for the day, Jan Falkowski, excellent as always, had only once to bark at the packed Hemar Room (almost two hundred): and that would you believe was over whether the club restaurant menu should be in parallel text of PolishEnglish – it is argued that you have to know your placek from your flaczek… Or did he bark when opinion was divided over whether Ognisko should carry the Polish flag on the building? The motion was in fact passed in a strong show of hands, decisively in favour of flag with Polish eagle and all. The next step it is now whispered, is that Ognisko issue its own visas and passports. An Ognisko Polonia consulate section however has not yet been debated on. Otherwise, in fact you know that if Nowy Czas now holds its wonderful ARTeria arts and culture events at Ognisko – then things really have changed for the better! There is a kind of relaxed, unthreatening, indeed clubbable atmosphere nowdays at the Polish Hearth Club, Ognisko Polskie, 55 Prince’s Gate. The gentle off white walls, dimmed wall lights, reassuring presence of genial faces that will not bite, and of course Basia Hamilton’s pastel portraits, now adorning the staircase walls, all adds to the confident geniality at the place. As to the Annual General Meeting… Members had quite a lot of paperwork in their hands: a six-page

copy of last year’s AGM minutes, delivered pathetically late, in fact a whole year late! (Thank you kindly Mr Mier-Jedrzejowicz). In fact the club had to issue a disclaimer on these said minutes; there was a restaurant questionnaire; and of course the days business – exactly nineteen items, with one to spare. Particular acknowledgments , and congratulations were paid to Ognisko’s Judicial Committee, who had the thankless behind the scenes task of sorting out the rebel hijackers, and club enemies. These are largely now ousted. Special thanks went to Stefan Rakowicz, and Julek Bogacki. One of the salient features of the AGM was the pride with which members spoke about the club’s and it’s building’s unique and colourful history. Perhaps the most moving contribution came from longstanding member Armyn Hennesey. He is wanting to do a proper archival oriented history of Ognisko, and spoke of the great important need for this. Hear, hears resounded around the Hemar Room. The mood was convivial throughout. Rather naughtily the author of this piece skipped the Judicial Committee’s report on its miscreants findings at the end of the AGM. He was quite happy gorging himself on fine rabbit stew, and kasza gryczana, with white wine in Jan Woroniecki’s excellent and our’s restaurant (rave reviews in Evening Standard, and Time Out). In short, the drama at this year’s Ognisko’s AGM was that there was no drama!

Mirek Malevski


16 |

listopad 2013 | nowy czas

życie i film a limited budget you have to start thinking differently. My father was concerned, my father-in-law even more so. Engineer and diplomat respectively, they were expecting a traditional career path from me. When we came back to London, I found a job in a small media company and used my creative skills producing entertaining training videos. It was something new, it was exciting. I used the themes of well known films, like Casablanca, to explain how foreign exchange works. Banks and other clients loved it, so I set up my own company and enlarged the operation scope to include Poland, Hungary and Bulgaria. I then moved to Poland with my family for a year to build our house in the Tatra Mountains. It is now my place on Earth. Some years later, we sold our house in Putney and moved to Soho, to be in the heart of the film business. It has taken me over 40 years, too long I feel, since I saw the Cabaret to become a director. But it was worth taking all that time. I loved directing the Secret Sharer. It was an experience of a lifetime. If you are persistent in following your dreams and prepared to work hard for it, you will get to where you want to be. But still, I consider myself lucky because without my wife Henrietta I would not have achieved any of my great dreams. You live and work together. Many people would find this difficult, if possible at all. What is your recipe for such a successful and fruitful relationship?

– It is true that my life has been blessed in every way, and the story of our married life would be tedious as a movie because of its harmony and lack of conflict. It is rare that a husband and wife can work so closely together, but it is a blessing and a great force for success in the balanced sense. As for a recipe, all I can suggest is that men find women like my wife and marry them. Did you know straight after reading the script of Tsotsi that it would be such a successful film?

– It sounds arrogant, I know, but my honest answer is “yes”. For well over 10 years, we had been reading plenty of scripts and looking for stories which were universal, touching, emotional, intelligent and enjoyable for viewers around the world. The story of a young gangster who is touched and changed by the vulnerability of a baby and discovers his own humanity seemed to be perfect for a film. Athol Fugard’s original story was set in Apartheid South Africa. It was a moving story but full of the politics of the ‘50s and ‘60s, which frankly would not interest most people. My wife’s and my creative vision was to set the story in contemporary South Africa, making it apolitical and producing a film which, despite its tough theme, would look beautiful and have a powerful soundtrack and, in other words, be entertaining. Stories about hope and forgiveness, are always uplifting and universal. Did you expect to win an Academy Award?

Piotr Fudakowski with his wife Henrietta

OsCAr Winning fAMiLY MAn PIOTR FUDAKOWSKI – passionate and successful film producer, first time film director, Tatra Mountains lover, photographer, dedicated and loving husband, father and recent grandfather of twins talks to Ewa Stepan It was 2006, and Piotr’s film Tsotsi won an Oscar for the Best Foreign Language Film. It was an overnight success based on ten years’ hard work of preparation, which included producing The Last September starring Maggie Smith, Fiona Shaw and Michael Gambon, Trial By Fire and The Helen West crime series for ITV starring Juliet Stevenson and Amanda Burton, as well as Bugs 3D, an IMAX film which grossed over $35m worldwide. He was also involved in the production of Keeping Mum, starring Rowan Atkinson, Kristin Scott Thomas and Maggie Smith, Piccadilly Jim starring Brenda Blethyn, Tom Wilkinson and Sam Rockwell, and In My Country directed by John Boorman, starring Samuel Jackson and Juliette Binoche. His latest film, Secret Sharer is inspired by Joseph Conrad’s short story. It is Piotr’s directorial debut based on a screenplay that he wrote together with his wife, Henrietta Fudakowski. The film was shot in Thailand and China with the promising English actor Jack Laskey and acclaimed Chinese actors like Zhu Zhu, Leon Dai, Ching-ting Hsia, as well as non-actors. We are sitting in a cosy living room at Fudakowski’s Soho home, which is also the Premiere Productions office. There are

plenty of film trophies on the mantlepiece, but Piotr is much happier talking about his family and his wife, Henrietta – his best friend, script editor, and mentor. But, of course, I wanted to find out about his experience of winning an Oscar, about his new film Secret Sharer and his future plans. Piotr, you have travelled a long way to the Oscar, to be where you are now. Was it your dream to be a film director?

– When I was a teenager I saw Cabaret. I fell in love with the film, and movies in general. I realised how much film could move and educate, and how much joy it could give, and even how it could change my life. But I followed my parents wishes and went to Cambridge to study science, then economics. I then did my MBA at INSEAD in France and started my banking career in the City of London. Although the bank I was working at financed film productions, I did not enjoy the job. I quit after two years, married and for almost a year and a half, together with Henrietta, went travelling around the world. I wanted to burn some bridges behind me. That was my first jump into the deep water, so to speak. With

– The film received very good reviews and many prizes internationally. It was awarded Best Movie at Edinburgh and Toronto film festivals, and it also received the European Film Award. As soon as I saw the reactions of audiences in Toronto, I knew our film had a good chance of winning an Oscar. But most of all, I was happy that we made a good film, a memorable film. From my many years in the film business, I know how difficult it is to make a good or memorable movie. I always say it takes a miracle. You have to believe in miracles if you want to survive in the film industry, to make films that get wide distribution. Tsotsi was distributed in almost all countries around the world and is still played regularly on TV and Cable channels. It’s a miracle for a small independent film with no stars and not in the English language. How did the Academy Award change your life?

– I think it reinforced my belief that it was worth struggling to make meaningful films, getting them financed against the odds, and then distributed, despite the small chances of success. It reinforced my passion for making impossible dreams happen. Producing films had been my dream since my teens. It became a reality only in my 40s. But directing a film… Well, that was, perhaps, an unconscious dream. The Academy Award probably made that unconscious dream a possibility, but my wife’s support made it a reality. Let’s talk about Secret Sharer, your debut as a director. Why did you decide to take on a Conrad novel?

– I have been fascinated by Conrad’s life and stories since the early ‘90s. While I was working with a former Polish Minister of Culture, Waldemar Dąbrowski, on how to reorganise state support for Polish film makers, he said to me one day, rather tongue in cheek, “You’re an ‘Englishman’, why don’t you produce a film about your compatriot Joseph Conrad?” I took his suggestion seriously, and started reading everything I could find about Conrad. When I came across his short story The Secret Sharer, I was fascinated by its autobiographical nature. It is a tale from Conrad’s youth, a story of a young man’s growth into a leader of men, a true captain. It is a moral struggle with the matter of life and death of another human being. In Conrad’s story a naked man comes on board with a secret he needs to share with the young captain. The young captain hides the man in his cabin from a mutinous old crew on a difficult voyage, and has to share everything with him, starting with his clothes, food, then his bed and finally his personal insecurities, loneliness and a need for a friendship. I was drawn to this story by its climate of mystery and adventure, but my script editor wife


|17

nowy czas | listopad 2013

życie i film insisted that if I wanted to adapt it to film, we should make it into a contemporary story. I agreed on condition that Henrietta allowed me to change the captain’s Secret Sharer into a beautiful woman. Do you think that young people who face difficult decisions and moral dilemmas will relate to the protagonist? I think there is something in my film for all ages. When asked about Tsotsi, I would describe it as a parable about redemption. I think of Secret Sharer as a fable about that aspect of love which is friendship – sensual but platonic. These aspects of love often create difficult decisions and moral dilemmas. But I did not want to make this theme overbearing in my film. Conrad’s stories, when adapted to film, can often be quite dull and ponderous. I wanted to make my Secret Sharer an entertaining and romantic piece of escapism, yet about something important. As a first-time director, you had to work with English, Chinese and Thai actors and non-actors in Mandarin. Was it another jump into deep water?

– I like your analogy of deep water. Maybe that’s another thing that attracted me to Conrad’s The Secret Sharer. I like attempting difficult or seemingly impossible things. But I don’t like failing. So I have to work very hard and push myself (and others with me) that extra mile every time I get involved in a film project. Early on in my career, a very smart friend advised me that I should “play to my strengths”; in other words, to stick to what you know and what you already do well. I chose to ignore that wise advice, being a contrary sort of person. So I have always kept changing what I do well to what I have never done before, slowly for sure, and not without due consideration and preparation. I think you will agree that deciding to direct Chinese actors in Mandarin on a huge cargo ship in the middle of the Gulf of Thailand was crazy, if not foolish – and as a first time director, pure hubris. But then I am someone who is blessed with good fortune, so it all worked out fine. I truly loved my first directorial experience. Did you cast the actors yourself?

– Casting is half of the ingredients of a good film, the other half being the screenplay. I cast the actors myself, though with the help of a couple of excellent casting directors, Celestia Fox in London and Peter Mossman in Bangkok. I spent two years looking for my lead actor to play the young captain, and finally found Jack Laskey, a RADA-trained Shakespearian English actor whose career had been on stage rather than on film. Jack was perfect for the role and we had a perfect working relationship. The only small problem was that he didn’t speak fluent Mandarin. You can imagine the challenge of acting with fellow actors and non-actors who only spoke Mandarin, and being directed by a first-time director who could not speak Mandarin either. But Jack is a very brave actor, intelligent, hard working and totally committed to his profession. I think that he is convincing as a fluent Mandarin speaker. He was the only Westerner in the film, the rest of the cast being Chinese, Mongolian, Taiwanese, Thai and even Korean. I’m very proud of my casting and directing of the Chinese crew in the film. But I have to admit that my beautiful Chinese leading actress, Zhu Zhu, spoke perfect English, which made my directing easier in the more intimate scenes. You tried to shoot the film in China. Could you share your story of how this struggle came to be?

– That is a long story and a sad reflection on Chinese censorship. It is difficult to imagine that a Conradian plot could have anything that might offend Chinese censors. But every film, Chinese or foreign, has to go through the censorship wringer if it is to get distributed in China. After three years of working with the censors in Beijing, and believing that our screenplay was making progress up the chain of command at the Ministry, we received formal notification that our project could start filming so long as we used the Ministry’s version of the screenplay. You can imagine my surprise and then feelings of total disbelief when I finally read the screenplay translated into English from its approved Mandarin version. To decline the Ministry’s offer of a sizeable grant for making the film in China was one of the hardest decisions of my life. The project on which we have been working together with Henrietta for so many years lay in ruins. It felt as if it was going to sink without trace, that I was never going to direct a feature film. Weeks and months passed and Henrietta reminded me that I liked impossible challenges, and told me to pick myself up and go to Thailand where an old acquaintance was working as a film producer. He turned out to be the man of the moment – Tom Waller, my co-producer and a brilliant facilitator. The rest is history. There was also a Polish crew involved in the Secret Sharer production. How was the cooperation?

– Most of my principal creative team were Polish, starting with the original writer Conrad, through to myself as screen-writer, producer and director, the director of photography, the editor and the post-production and computer graphics artists. It was always my intention to make a Polish film in a foreign country with foreign actors and not in the Polish language. The English are great at reaching out across cultures and making films about foreigners in foreign lands. The Poles have not had the opportunity to do this much for obvious reasons, but I thought it was time to start. I have got support for this project from Poland’s most successful producer, Michal Kwieciński (Katyń, Wałęsa), and from the Polish Film Institute, headed by Agnieszka Odorowicz, so I am most grateful to them. I’m not sure, though, that my film will be regarded by the Poles as a Polish film. Maybe that’s just my personal perception, and the film will be judged, hopefully, as memorable or unique. The main music theme comes from a Polish patriotic song

composed over 70 years ago. Were you aiming to stress the link between times and cultures or to pay homage to your ancestors and your Polish roots?

– I cannot imagine making a film which does not have a strong musical theme and score. As with Tsotsi, the songs and score are a character, a major part of the movie. The setting of Secret Sharer posed a challenge, because it was difficult to find or compose Chinese music suiting the dynamics of the film. I had to invent a credible reason to have western songs in my film. I had always adored the melody of the theme song which I decided to use in Secret Sharer. It is a romantic, patriotic Polish song; I imagined it could have been played to our hero captain as a child by his patriotic and principled father. That song is part of our hero’s psychological baggage. So it was a deliberate homage to the film’s hero’s father, rather than homage to my ancestors. It is also a memorably beautiful piece of music, orchestrated by English film composer Guy Farley. It is a cross-culture film. The hero, a young Polish captain, speaks fluent English and Mandarin and works for the Chinese ship owner. Tsotsi was South African. It seems that you feel at home in this multicultural pot? Is this because you were brought up in two cultures?

– There is no doubt that my Polish roots and English education

make me feel like a “cross-cultural” film maker. I’m very comfortable with other cultures, having always felt a bit of an outsider in both England and Poland, a bit like Conrad must have felt all his life once he left Poland at the age of 17 to go to sea with the English merchant navy and after he later settled in England. I like reversing stereotypes of people and cultures. I believe that film has an obligation to move people, to make them cry, laugh or even change in attitude. Being a cross-cultural filmmaker helps enormously in telling stories that do just that. You are a man of faith, often stressing or addressing Christian values like redemption or sharing. What your next film will be about?

Most of what I have done and continue to do in life is informed or guided by my Catholic upbringing, to which I owe a great deal. Sharing is a more rewarding experience than receiving or even giving. I became involved in a childrens’ charity in 1994 by a stroke of fate, and I have benefited far more than I have given. The shared experience of helping that charity gave Henrietta and me lifelong friendships, huge satisfaction and probably the inspiration for our next film about Thomas Coram, who comes back to London from colonial America in the 1720s and fights the establishment to set up the first orphanage hospital for the abandoned babies of London’s poor women.


18 |

listopad 2013 | nowy czas

agenda

Artful Faces

W poszukiwaniu utraconego czasu Wojciech A. Sobczyński

N

Say Others: A Polish born mas ter of pen, irony, satire and humour, famous for his illustrations and cartoons in The Guardian and Nowy Czas, amongst many others. Extraordinary imagination coupled with unique ability to see the funny side, even in tragic events, executed as a simple drawing. Fearless satirist of the communist regime, famous for intimidating censorship. A cult figure in Poland. Lives and works in London. Says He: “What are you doing with this phone of yours? You want to draw me live? You can’t draw from a photo? Go on then! Draw! Never draw from photographs, never ever! Don’t even look at them! Don’t even think about it!” Say I: Can’t say anything, I am in awe. Every time. Scary on the paper. Soft as a puppy in real life. Bottom line: “Never s top drawing scar y things, never ever! Don’t even think about it!” Text & graphics by Joanna Ciechanowska

iby to drobiazg, przesunięcie czasu o jedną godzinę, a jednak przekraczam co roku barierę, która chyba dotyka psychikę nas wszystkich. Mokre liście w Hyde Parku, które tracą wielorakie barwy i natura, która wraz z wygasającym słońcem układa się jakby do zimowego snu. Zima, ostatnia część kompozycji Vivaldiego Cztery pory roku zamyka cały cykl dźwiękami w posępnej tonacji. Podobnym nastrojem wypełniona była niedawna poniedziałkowa audycja pt: To start the week w BBC Radio 4. Regularny program prowadził do niedawna Andrew Marr, znakomity dziennikarz i publicysta, który na początku tego roku doznał ciężkiego zawału. Wprawdzie wrócił niedawno do pracy w telewizji, ale radiowy program prowadził już jako gość. Dotknięty częściowym paraliżem Andrew Marr poruszył temat kruchości życia i jego nieuniknionego kresu. Jego rozmówcą był między innymi Sir John Taverner, jeden z ciekawszych brytyjskich kompozytorów. Obydwaj rozumieli się dobrze. Serce Tavernera zatrzymało się cztery razy, ale wznowiło swą akcję dzięki nowoczesnej medycynie. Głęboko zakorzeniony instynkt samozachowawczy nie wystarcza wobec świadomości ostatecznego kresu życia – zgodzili się obydwaj rozmówcy. Taverner nie doczekał jednak wykonania ostatnich kompozycji opartych o Sonety Shakespeara, których światowa premiera odbyła się dwa dni później w Southwark Cathedral. Dwa dni po tej rozmowie nastąpił piąty, ostateczny kryzys. Miesiąc wcześniej świat sztuki poniósł inną stratę. Zmarł Sir Anthony Caro, jeden z czołowych rzeźbiarzy XX wieku. Pozostawił po sobie ogromny dorobek nie tylko jako artysta lecz także jako wieloletni nauczyciel wydziału rzeźby w St. Martins School of Art. Pierwsze kroki artystyczne Anthony Caro stawiał jako uczeń w Charterhouse School, gdzie nauczycielem był rzeźbiarz Charles Wheeler RA. Po skończeniu inżynieryjnych studiów w Cambridge młody Caro studiuje rzeźbę w Regent Street Polytechnic, a potem w Royal Academy School. Po ukończeniu studiów Caro zostaje asystentem w pracowni Henry Moore’a. Powstaje wtedy cały szereg prac

Anthony Caro, Torrents

modelowanych w glinie i wypalonych w ceramicznym piecu, w których stylistyczne wpływy Moore’a, ówczesnego modernistycznego mistrza są niezaprzeczalne. Następny kluczowy etap artystycznego rozwoju artysty wiąże się z wyjazdem na stypendium do Stanów Zjednoczonych. Ameryka, a Nowy Jork w szczególności, wywierają na artystę wielkie wrażenie. Tak jak kiedyś Paryż, tak wtedy Nowy Jork był magnesem przyciągającym twórców z całego świata. Kontakty z Davidem Smithem i Alexandrem Calderem otwierają artyście nowe horyzonty. Amerykańscy artyści pracują z rozmachem i na wielką skalę. Używają nowych przemysłowych materiałów, pracują w stali, często nierdzewnej, ciętej, spawanej i malowanej w ostrych kolorach maszyn. Po powrocie do Anglii Caro zaczyna uczyć i bierze udział w kluczowych wystawach w najważniejszych galeriach. Whitechapel Art Gallery i Tate katapultują znanego już artystę w orbitę międzynarodowej kariery. Paryż zaprasza go do pokazania prac w nowo powstającej dzielnicy La Defense. Rzym pokazuje go w Colosseum. Rozlicznych wystaw na całym świecie nie sposób tu wyliczyć. Wraz z nimi pojawiają się honory, ordery i szlachectwo przyznane przez królową Elżbietę II. Pomimo tego statusu Caro pozostaje skromnym i przyjaznym człowiekiem w życiu prywatnym. Odwiedzałem go w Camden Town, gdzie miał pracownię. Ukończone rzeźby wymieszane były z maszynami, dźwigami i zapasami stali. Caro zakupywał materiał czasami ze składnic złomu, ale najczęściej prosto z walcowni stali. Tam natrafiał na przedziwne kształty, z których komponował swoje dzieła. W ostatnim dwudziestoleciu pojawiły się rzeźby łączące stal z drewnem i paloną gliną. Na myśl nasuwa się smutna parafraza – od gliny zaczynał i do gliny powrócił.

O

gnisko Polskie pokazywało się ostatnio na szpaltach „Nowego Czasu” z dużą regularnością. I tak zapewne będzie dalej, od teraz z jak najlepszych powodów. Nastąpiły dobre, radykalne zmiany – i w organizacji, i wyglądzie

A WARIATKA JESZCZE TAŃCZY… AND ON SHE DANCES MADLY

From left: Joanna Kańska, Magda Włodarczyk, Dorota Zięciowska and Paweł Zdun

An evening of poetry, music, humour, satire, and reminiscences based on Poland’s 1970/80s beloved, eccentric, warmhearted and ever love seeking poetess Agnieszka Osiecka (1936-1997) finds itself on the stage at the reopening of Ognisko’s famous Marian Hemar Theatre.

After the written and spoken word, Osiecka loved life, loved drink, loved men – in whatever order. Whether the compliment was returned is another matter. Did Agnieszka Osiecka care? Do we really know? But her life chronicled in her joie de vivre works, poetry, lyrics and a idiosyncratic lifestyle certainly all live on… In keeping with the flow of success today warmly embracing Ognisko Polskie, another important event took place at the club on the evenings of Friday, 8 November and Sunday 10 November. The immortal Marian Hemar Theatre reopened its doors with new décor, and new stage – one that neatly folds into the lift for upstairs storage. The presentation –

the programme calls it a spektakl – is a revue bordering on highbrow cabaret, perhaps, of Agnieszka Osiecka’s chaotic, artistic life embroidered with her poetry set to music, anecdotally spiced, entitled A wariatka jeszcze tańczy (And On She Dances Madly). Thanks to Maja Lewis initiative, and after a short opening – welcoming speech from her the lights dimmed, and the Marian Hemar Ognisko Theatre was back on the road. The opening scene has café waiter (Paweł Zdun), busily, but begrudgingly going about his business. Like all waiters and waitresses he of course has far loftier ambitions in life; if not an actor than writer.


|19

nowy czas | listopad 2013

agenda Ogniska. Restauracja jest sukcesem, a kulturalna działalność ruszyła z kopyta. Cieszy to bardzo wszystkich. Polska społeczność w Londynie potrzebowała takiego właśnie miejsca w sercu miasta, tuż obok wielkich kompleksów muzealnych, takich jak Victoria & Albert Museum, sali koncertowej Albert Hall, Serpentine Gallery i pobliskiego Hyde Park i Kensington Gardens. Pierwszą wystawą londyńskich artystów we wskrzeszonym Ognisku była trzydniowa ARTeria. Ta flagowa impreza „Nowego Czasu” była już piętnastą z rzędu. Przepiękna sala na pierwszym piętrze była znakomitą oprawą dla prac o szerokim profilu stylistycznym, zgromadzonych pod kuratelą Marka Borysiewicza i przy aktywnej pomocy Marii Kalety. Całość wyglądała znakomicie. Ten temat poruszany jest dokładniej na innych stronach gazety, podzielę się więc z czytelnikami tylko jednym spostrzeżeniem, kierowanym pod adresem komitetu zarządzającego Ogniskiem. ARTeria powinna stać się regularnym, corocznym – o ile nie dwa razy w roku – partnerem Ogniska. Tego typu wydarzenia kulturalne są bez wątpienia najważniejsze, idąc w parze z wieczorami autorskimi, poezją, teatrem i muzyką. Ognisko nie może wpaść w pułapkę pogoni tylko za dochodem, wynajmując tę przestrzeń jedynie na przyjęcia, konferencje itp. Przeciwnie, kultura, w dodatku dobra, wymaga nakładu finansowego i świadomego patronatu. Miejmy nadzieję, że odrodzone Ognisko Polskie stanie się właśnie takim patronem sztuki, która bez światłego mecenatu umiera lub staje się komercją.

ieszę się, że dobry początek Ogniska na tym polu ma kontynuację. Natychmiast po demontażu ARTerii nastąpiło otwarcie wystawy malarstwa Ewy Gargulińskiej. Dziewiętnaście obrazów na wystawie plus jeden zakupiony wcześniej przez Jana Woronieckiego i pokazany w holu na parterze, powstałych po roku 2000, stanowią tour de force twórczego etapu artysty. Uroczysty wernisaż uświetniony był dodatkowo promocją opublikowanego właśnie tomiku poezji składającego się z trzydziestu pięciu wierszy i wydanego w języku angielskim, a co więcej, pisanym w tymże języku. Znana aktorka Niam Cusack czytała wybrane wiersze, których charakter i treść uzupełniają enigmatyczne płótna. Sztuka Ewy Gargulińskiej jest trudna do zdefiniowania czy wrzucenia w taką lub inną kategorię. Indywidualna w stylu, intrygująca w treści – to są powierzchowne komplementy. Niedzisiejsza, utopiona w klasycznej olejnej technice – to nie są słowa krytyki. Kolor obrazów Ewy przypomina czasami niektóre fragmenty płócien Rembrandta lub mistrzów weneckich. Klasyczne głowy, zarysy ciał, cienie postaci ukrytych w mrocznej przestrzeni wypełniają powierzchnie obrazów, przywołując ducha Dantego w treści i Praksytelesa w formie. Czas zatrzymał się pozornie dla Ewy, gdy słuchała własnych wierszy czytanych przez Niam. W zadumie przeniosła się w świat historii, co raz

C

His goddess, and heroine of the writing world is none other than poetess enfant terrible, Agnieszka Osiecka. Luckily for him, Osiecka’s haunts are Warsaw’s cafes, intellectual oases, and there she is – sitting at a table in his café, her favorite, in Saska Kępa, where she lived. Can he interview her, ask questions, delve into her life ? Why yes, to a point. Dorota Zięciowska plays the rational, intellectually coquettish Osiecka. The waiter dances around her perhaps a little too slavishly, too readily betraying his adoration and own unfulfilled ambitions, perhaps limitations. Women like Osiecka shun weakness. On the other side of the spectrum we have another Osiecka alter ego, played with verve, sexiness and occasional hamming it up, Joanna Kańska – the naughty, drinking, curious, let it all hang out, raunchy Agnieszka Osiecka.

Ewa Gargulińska pośród swoich prac w Ognisku Polskim. Tych, którzy nie zdążyli jeszcze obejrzeć wystawy zapraszamy szczególnie serdecznie w piątek, 29 listopada, o godz. 18.30. Rozmowę z Ewą Gargulińską poprowadzi Wojciech A. Sobczyński. Wystawa czynna do 2 grudnia. Ognisko Polskie, 55 Exhibition Road, SW7 2PN

to gdzie indziej. Chyba mam rację, że tam czerpie natchnienie ubierając własne przeżycia, osobiste wzloty i upadki w woal mitów. Od starożytnych Aten i bogów Parnasu, poprzez łzy Tatiany opłakującej niespełnioną miłość do Oniegina. A może nawet w myślach zawitała do starego Krakowa, by zobaczyć w Muzeum Czartoryskich Rembrandtowskiego Dobrego Samarytanina, mając wolną chwilę przed wieczornym spektaklem Umarłej klasy Tadeusza Kantora. Tę domniemaną wędrówkę przebyliśmy wspólnie. Mam nadzieję, że widzowie i słuchacze dołączyli do nas w orszaku cieni jesiennych barw, w poszukiwaniu utraconego czasu.

Z innej perspektywy

Mirek Malevski

Nie zwy kła ar chi tek tu ra Lon dy nu to du ża atrak cja nie t yl ko dla tu ry stów, ale rów nież źródło fa scy nac ji dla je go miesz kań ców Jej in ten syw ność, róż no rod ność, nie ustan ne zmia ny, na zwi ska naj słyn niej szych ar chi tek tów. Kto nie był w Cit y przez kil ka mie się cy, bę dzie zdziw io ny wi dząc zni ka ją ce sta re i po wsta ją ce no we bu dyn ki. Kie dyś bu do wa no ka ted ry, aby trwa ły wiecz ność, a dom y kil ka stu le ci… Ar chi tek tu rę mia sta ogląd a się z ze wnątrz. Nie spo sób jes t wejść do wnę trza więks zo ści lon dyń skich bu dyn ków, mo że po za mu ze ami i ko ścio ła mi, a i te dysk ret nie strze żo ne są przed wszech obec nym wid mem na szych cza sów – za gro że niem terr o r y st ycz nym. Po trze ba pr y wat noś ci i s trach przed nie prze wi dy wal nym za cho wa niem po wo du je, że co rocz na ini cja ty wa or ga ni za cji Open Ci ty jes t zu peł nie wy jąt kow a. Przez dwa dni w ro ku wie lu wła ści cie li lon dyń skich obiek tów da je się na mó wić na otwar cie drzwi i przy po mo- cy ar mii wo lon ta r iu szy umoż li wić chęt nym wej ście do wnętrz, zwy kle po dzi wia nych z ze wnątrz bu dyn ków, par ków czy ogrod ów. Open Ho use da je szan sę zaj rzeć za ku li sy, do tknąć pry wat no ści sław nych lu dzi, spoj rzeć w twarz hi sto rii od we wnątrz czy zwy czaj nie po pa trzeć na Lond yn z gó ry, z nie zwy czaj nej per spek ty wy [pa no ra ma Lon dy nu na r y sun ku wy ko na na z tzw. Ger kin w Cit y – red.]. W tym rok u jed nym z naj bar dziej ob le ga nych obiektów przez wi zy tu ją cych, cier pli wie cze ka ją cych w ki lo me tro wej ko lej ce, by ła s ta ra elek trow nia Bat ter sea. Mo że dla te go, że nie wia do mo, jak dłu go jesz cze bę dzie sta ła, bo za mie nia się wła śnie po wie lu la tach de bat i licz nych nie zre ali zo wa nych pro jek tach w jed en z naj więk szych w Lon dy nie pla ców bu do wy. Po dobn a elek trow nia, za proj ek to wa na zresz tą przez te go sa me go ar chi tek ta Gil le sa Gil ber ta, jest sie dzi bą niez wy kle po pu lar nej Ta te Mo der n, stąd ocze ki wa nia lon dyń czy ków i władz mia sta co do no wej twa rzy elek trown i Bat ter sea są nie zwy kle du że. Szko da, że Open Ho use to tyl ko dwa dni w ro ku; dłu gie ko lej ki chęt nych, głów nie lon dyń czy ków po wo du ją, że zo ba czyć moż na w tak krót kim cza sie za le dw ie kil ka otwar t ych do zwie dza nia obiek tów. A ich te go rocz na li sta obej mow a ła gru bo po nad ty siąc po zy cji.

(with special thanks to Magda Borzęcka-Holman)

Tekst i rysunek: Maria Kaleta

Wojciech A. Sobczyński

In the background is Osiecka’s indispensable home ‘help’ played by Magdalena Wlodarczyk. The revue spektakl is joyously filled with songs, (set to Osiecka’s lyrics who studied journalism in Warsaw, and went on to write 500 poetry pieces and lyrics, together with radio items). The one and half hour show, played to an almost full Hemar Room ends with a raucous, among the ‘aisles’ rendering of Osiecka’s Wielka woda (The Great Water). Finally, a special thanks for a wonderful Osiecka production of On She Madly Dances goes to Helena Kaut-Howson, and again to Maja Lewis, for its introduction to Ognisko.


20 |

listopad 2013 | nowy czas

Naked Truth of Quality of Life agenda

Joanna Ciechanowska

I

had quite forgotten how beautiful Edinburgh is. Getting out of the train in the middle of town, I was greeted by Iga, whom I met for the first time, and up we went through the cobbled, windy medieval streets, of the Old Town, Edinburgh’s thousands of listed buildings all around us, a huge part of it declared a UNESCO World Heritage Site. It holds in the Scottish National Gallery of Modern Art, the most fantastic collection which includes Piccaso, Mattise, Mondrian, Andy Warhol, Francis Bacon, Lucien Freud, Giacometti, Max Ernst and many other world masters. The Gallery’s first keeper, an art historian and writer Douglas Hall has collected Surrealist and Dada art and amassed a great collection during his first ten years of work. Not many people know that he was also a supporter of Polish art. In 2008 a book Art in Exile – Polish Painters in Post War Britain was published in which he writes about ten artists including Gotlib, Herman, Ruszkowski, Adler and Potworowski. These Poles arrived in Scotland during the Second World War as a part of the armed forces from Europe and later, formed the kernel of APA – Association of Polish Artists in Great Britain. Post war this was unfashionable, underrated art. Douglas Hall did not think much of a concept of an artist as a celebrity. He valued marginalized, belittled art and had known many of these Polish artists personally. It was the title, Quality of Everyday Life that first attracted me to the exhibition of the Polish Contemporary Art Group (PCAG) in Edinburgh, to which I was invited to take part and give an artist talk in the gallery. I was surprised to find a member of Douglas Hall’s family in the audience, Gareth Davies, a Welshman and a translator of Welsh poetry, who came especially to look at the exhibition and listen to my talk. Much of today’s celebrated art arrives before our eyes with a bang, flash and show, outdoing each other with loud titles and bright colours. Some of it would not exist without lengthy, pseudo-intellectual explanations. One wonders at times, whether a viewer is enlightened or insulted. It is interesting that the two young curators, Iga Bożyk and Patrycja Godula chose for their first joint venture such an unfashionable subject for an exhibition in the Summerhall Gallery; Quality of Everyday Life. “The idea came first” explains Patrycja, who is a graphic artist and an animator. Iga is a trained teacher with an MSc in International Marketing with special interest in art marketing, who studied in Edinburgh and Nice. “It was meant to be a bit of fun at first. We didn’t envisage it would go this far, it wasn’t meant to be so….” Patrycja turns around to scan what they’ve achieved; four rooms in one of the best public galleries full of art they personally chose; a professionally designed brochure; the support of Paul Robertson the main Curator of the Summerhall; David Rushton, Head of Summerhall TV who recorded the artist talk, Tom Anderson, Head of technical staff and many others. Present at the Private View was Proffesor Richard Demarco (CBE), an artist and a remarkable figure in Scottish art, who first brought Tadeusz Kantor to the Edinburgh Festival. Thee Polish Contemporary Art Group is, as Iga and Patrycja describe it, ‘a newly established platform dedicated to promoting and exhibiting work by Polish contemporary artists. It is a private, non-profit initiative that aims to present thought provoking, mixed media art to the Scottish as well as international public’. The brochure and the logo was the work of Dawid Nabiałek, who had experience with working for the Edinburgh Festival, and explained to them the importance of branding. “Once we had a proposal, and the entries started to pour in, we had to be

S ́ cibor Lipin ́ ski, Instalation

Richard Demarco and Iga Boz ̇yk

selective. The work had to fit with the theme, and was chosen for quality”, says Patrycja. Artists taking part whose work was displayed in four gallery rooms, were: Anna Czerwińska, Katarzyna Długosz, Jessica Dunleavy, Katarzyna Jackowska, Wojtek Kutyła, Michelle Łętowska, Ścibor Lipiński, Joanna Malita-Ostrowska, Piotr Malita, Błażej Marczak, Radosław Słomnicki, Jaromir Gąsiorek & Patrycja Godula and the Interactive Writing Salon in Scotland with poetry in Polish, English and interacting photography, cleverly displayed in the hallway joining the connected rooms, forcing a viewer closer to the walls, to read the poems displayed in frames. Six authors presented their work; Marek Gołębiewski,

Kasia Kokowska, Gosia Patoka, Kasia Kulikowska, Grzegorz Jarosław Rybak and Damian Świątek. Interacting photographer was Ania Stasiewicz. An interesting addition to the exhibition was a London artist, Jessica Dunleavy who has been developing the idea of ‘The Skill Exchange Library (SEL), and contributed with a series of workshops. Patrycja and Iga chose my oil painting called Kitchen God from my website. It depicts my Grandmother’s old, polished kettle. It is a reflection on a habit of tea drinking in different nations and cultures and an invisible power of simple, water boiling vessel. A Russian samovar, an Arabic copper jug, a ritual of the Chinese tea ceremony, all command attention of people gathered around them. A simple kettle becomes the Kitchen God. Anna Czerwińska, a graduate of the Eugeniusz Gepperd Academy of Art and Design in Wrocław who also studied at Edinburgh College of Art, is showing her project Non-Presence. It is a series of sixteen 35mm slides – photographs of people close to her, taken from behind, without showing their faces. A viewer has to change the image himself in the small, old fashion projector, so that as she says ‘the viewer becomes a witness in this very dream-like, intimate relationship between the artist and the people close to her. It also reminds us about a partly forgotten custom of going through a family album and sharing memories.’ A similar attempt to engage the viewer can be seen in the installation of Ścibor Lipiński who presents a photographic album, which is left as though by a stranger, on the bench installed in one of the rooms. The tired visitor sits on the bench, opens an album and the story begins. The photographs are mainly from Tamang Heritage Trail in Nepal. “This route has been opened recently”, says Iga Bożyk, who went with him on this journey. “I am not regarding myself as an artist, but Eastern philosophies are among my special interests. We both love that culture and nature”. One of the most interesting objects in the exhibition is found in one small room. It is a lightbox cube with illuminated photographs by Piotr Malita called The Homeland. Malita who gained a degree in Audiovisual Studies, Film, TV and Photography from Leon Schiller School of Film in Łódź in 2006 is a winner of several photo competitions. Since 2005 Piotr has collaborates with his wife, Joanna. As the brochure describes, ‘their common projects merge the conceptual school of photography from Poznań and the documentary approach of Łódź Cinematography School. He uses an old medium-format camera to take extremely original images on film that has been expired for over 20 years.’ However, I think the brilliant touch is the display, an idea of Iga and Patrycja who wanted to show Malita’s photography in a different way. They made an


|21

nowy czas | listopad 2013

agenda

Piotr Malita, The Homeland

Patrycja Godula and Iga Boz ̇yk . Portraits by Joanna Malita-Ostrowska

months of preparation and planning, and there he walks in with his naked arse…” “Is it not what happens‘ in everyday life’ though?” I ask, “Yes, some people walk in with nastiness into your life” she says, “The idea is not to give in, to look on the bright side, to go on. But events like that are incorporated in your memory.” “Yes” adds Iga, “Whatever happens leaves a memory”. It is intriguing to watch how these two interact and support each other. By their own admission, they often present a different point of view brought on, perhaps, by a different experience. But their egos don’t overlap, they don’t try to compete, and seem to fit in with their work like a puzzle. They emphasize support for each other as the most important. “The main goal was to make a good exhibition. We don’t ever tell each other what to do. The responsibility for the project lies with both of us, we work independently, but together.“

The exhibition was weighted towards photography. Błażej Marczak’s project ‘The Neighbours’ is distinctive and sometimes humorous blend of documentary and art. Radosław Słomnicki described his photographs as “random side effects of my life long experience of the world so far”. Joanna Malita-Ostrowska presented seven portraits of eight women from four generations of her family. ‘The room of One’s Own’ by Katarzyna Jackowska was inspired by a famous essay by Virginia Woolf and depicts women in “their own places”. She writes, “Life happens there”. Wojtek Kutyła is an author of two books, Instant flight’and Next door, a distant land. Part of his photographic project, It is what it is was displayed in the Summerhall. Katarzyna Długosz presents a series of photos Tales of fall’, a project she describes as “a sentimental journey where dynamics of life are still determined by seasons, where life is circular”. The only other painter in the exhibition is Michelle Łętowska, an artist born in Britain. She studied in Glasgow School of Art and, on exchange, at the Jan Matejko Academy of Fine Arts in Kraków. In the works presented she ‘explores the qualities of everyday life in relation to the built environment’. I left Edinburgh in a pouring rain marking horizontal marks on the windows of a speeding train. “Any plans for the future?” I ask. Patrycja and Iga simultaneously chorus, “We want to do it full time!”. There must be something quite magical in the Edinburgh wind. Maybe it is the quality of their lives. www.summerhall.tv/2013/artists-talk-quality-of-everyday-life/

Michelle Łe ̨towska, Paintings

illuminated cube from the photographs and put it in a dark room, enhancing the photographs old, grainy, magical qualities. The Private View attracted a huge number of people. Some, it seems, presented a problem not quite expected by the curators. Patrycja Godula whose media of choice is print, and her architect boyfriend Jaromir Gąsiorek decided to present in part an installation, in part a performance, which was rudely interrupted at the Private View. “Art is a thought, the rest is craft” says Jaromir. They set up a table and chairs in the biggest of the gallery rooms. The idea was to sit down and have breakfast to demonstrate the love of everyday life, the intimate, ordinary event they share together every day. In the end, the table, chairs and the remains of their meal were to be sprayed with gold paint, ‘to signify objects of value, where the paint itself with its layers of coats and streaks not only dries but also freezes the time’. Little did they suspect another kind of ‘streaking’. They were in the middle of their lovingly prepared breakfast, both sitting opposite each other, cups in hands, when suddenly a man from the audience dropped his trousers down, and sat down bare bottomed in the middle of their table, which broke down and collapsed. The man’s trousers slid down even more, revealing his breakfast sausage and sunny sides up. Patrycja was stunned and furious. Jaromir was laughing. Nevertheless, according to the plan, the artists sprayed the broken table and the rest of the set in gold paint. The audience thought the whole ‘event’ was pre-planned and reassuringly clapped. I ask Patrycja how she feels about it now. Is she still furious? Wasn’t the unexpected ‘happening’ a bit of a laugh and maybe of a certain help? Would she have it again if she could turn the clock back? “Absolutely not, no way, it was very upsetting, it took

Patrycja Godula and Jaromir Gasiorek, Instalation/performance


22 |

ludzie i miejsca

Czesia i Bronek Na okładce październikowego wydania magazynu BBC Wildlife Review widnieje portert borsuka. Spogląda zza gałęzi pełen zainteresowania i ufności, sprawiając wrażenie, jakby pochodził z Disney’owskiego świata bajek. Ten borsuk to londyński Bronek. Autorem zdjęcia jest jego znajomy, fotograf DAmiAN KuzDAK, z którym rozmawia Anna Gałandzij. – Londyn jest ostatnim miejscem, gdzie powinien mieszkać fotograf przyrodniczy. Jednak patrząc na zdjęcia wykonane w ostatnich kilku latach, nie mogę uwierzyć, że duża ich część pochodzi właśnie z Londynu – przyznaje na wstępie Damian Kuzdak, fotograf i pasjonat przyrody. Zdjęcia Bronisława lub Bronka – jak go Damian zdrobniale nazywa, i Czesi – pary borsuków zamieszkującej jeden z londyńskich parków, ukazały się ostatnio w brytyjskich gazetach, m.in. w „The Times” i „The Guardian”. Zostały użyte w artykułach odnoszących się do budzącego kontrowersje sześciotygodniowego odstrzału borsuków, co zlecił w zeszłym roku rząd brytyjski.

FotograFia z przesłaNiem Odstrzał borsuków na terenie Somerset oraz Gloucestershire, który miał zapobiec roznoszeniu przez nie gruźlicy bydlęcej, nie tylko nie powiódł się, ale także ukazał bezsens akcji i ignorancję ministra środowiska Owena Patersona odnośnie rekomendacji ekologów. Natural England – niezależny organ doradczy w sprawach środowiska – dobitnie skrytykował rządowe działania udowadniając, że jeszcze bardziej szkodzą one bydłu. Tymczasem ponad 304 tys. osób podpisało największą petycję przeciw wybijaniu borsuków, zainicjowaną przez muzyka zespołu Queen, Briana Maya. Określił on działania rządu jako „naukowo chybione, etycznie karygodne, ekonomicznie nieusprawiedliwione i lekkomyślne”. Fotografie Damiana, ukazując borsuki w ich naturalnym środowisku, odkrywają skrawek ich życia, pomagają zobrazować i podkreślić wymiar problemu. Stały się w pewnym sensie narzędziem do rozpowszechnienia narodowej kampanii ekologicznej. A publika nie jest mała. Serwis internetowy „The Guardian” jest czytany miesięcznie przez prawie 80 mln osób, co plasuje go na pierwszym miejscu wśród najpoczytniejszych portali w Wielkiej Brytanii. – Bardzo podoba mi się, że te właśnie artykuły zostały zilustrowane moimi zdjęciami. Jestem przeciwny eliminacji borsuków; są inne sposoby na kontrolę choroby. Sam podpisałem się pod petycją, a moje zdjęcia są pewnego rodzaju świadectwem, po której stronie stoję – komentuje rządową akcję Damian Kuzdak.

smieNa 8m Fotografia przyrodnicza, choć jest niewątpliwie najbardziej skomplikowaną i pracochłonną z fotografii, jest życiową pasją Damiana. – Od dziecka biegałem po lasach podpatrując zwierzęta – wspomina swoje dzieciństwo spędzone w Czermnie. – Gdy byłem w szóstej klasie szkoły podstawowej udało mi się namówić mamę na kupno aparatu od braci Moskali na pobliskim rynku. Była to Smiena 8M, radziecki małoobrazkowy kompaktowy aparat fotograficzny. Maksymalnie analogowa

zabawka. Aparat mam do dziś. Po nim zakupiłem Zenit 12xp, potem Prakticę, a będąc na studiach w Łodzi kupiłem w komisie obiektyw TAIR-3300m f4.5, rocznik 78. Rozwijałem się jako fotograf. Po przyjedzie do Londynu Damiana odstawił fotografię na bok, choć nie na długo. Jego londyńskie początki przypominają tzw. polski standard – od pracy w kuchni po zarwane noce, zwątpienia w siebie, po znalezienie własnego miejsca i rozwinięcie skrzydeł. – Kiedy przyjechałem do Londynu ponad dziesięć lat temu, nie sądziłem, że się tu odnajdę. Zamierzałem zostać za granicą tylko rok, by zarobić pieniądze na spłatę kredytu studenckiego. Przez pierwsze dwa lata pracowałem w restauracji w Kingston i nie miałem czasu na fotografowanie. Pewnego dnia stwierdziłem, że nie mogę tak dalej ciągnąć i rzuciłem pracę w kuchni. Kupiłem mój pierwszy aparat Canon 500N i tak na dobre powróciłem do fotografii. Obecnie używam sprzętu z najwyższej półki, z serii EOS 1D i obiektyw

z serii L. Rynek jest bardzo wymagający, a fotografia przyrodnicza to nie spacer po lesie. Jest to najtrudniejsza dziedzina fotografii, łącząca w sobie elementy wszystkich innych gatunków – fotografię portretową, plenerową, reporterską, a nawet studyjną. Fotografia przyrodnicza to przede wszystkim lata przygotowań. Gdy zamierzam fotografować jakiś gatunek, to najpierw poznaję jego zwyczaje, teren, na jakim przebywa, obserwuję jego zachowanie i organizuję czatownię. Dzięki temu w pewnym sensie przyzwyczajam zwierzynę do obiektywu i do siebie. Potem dopiero powstają pierwsze zdjęcia.

Nie ma łatwych tematów Fotografia opowiada historie, odkrywa i docenia cząstkę życia, w danym miejscu i czasie. Jak jednak opowiedzieć historię zwierzęcia,

buję udomowić. Dwa lata zajęło mi zdobycie ich zaufania i akceptację.

Nic dwa razy się Nie zdarza

dla którego człowiek był i będzie wrogiem? – W fotografii przyrodniczej nie ma łatwych tematów – podkreśla Damian. – Rok poświęciłem na znalezienie odpowiedniego miejsca, by zacząć fotografować borsuki. Znalazłem najpierw sukę, Czesię, na ścieżce między pasmem jeżyn. Jest to stary, bardzo mądry borsuk. Potem poznałem Bronka. Montując kamerkę na drzewie, stopniowo nauczyłem się ich życia i nawyków. Inaczej zachowuje się borsuk w Bieszczadach, inaczej w Londynie. Dowiedziałem się, kiedy wychodzą z nory i tak stopniowo nawiązałem z nimi kontakt. Uprawiając fotografię przyrodniczą należy uszanować prywatność i prawa zwierząt, wiedzieć, które zwierzę jest pod ochroną i kierować się przede wszystkim wartościami etycznymi. Jeśli chodzi o Czesię i Bronka, nie robię im zdjęć w pobliżu nory, nie ingeruję w ich życie, nie pró-

Fotografia przyrodnicza poszerza wiedzę o naturze, jednak dodatkowo posiada ona odrębne ekologiczne przesłanie. Zdjęcia Damiana, na których jelenie czy sarny wynurzają się zza gęstej angielskiej mgły, orły walczą zacięcie, a foki wylegują się leniwie na plaży w Norfolk, nie tylko podkreślają wrażliwość fotografa i jego warsztat techniczny, ale przede wszystkim uwrażliwiają odbiorców na piękno przyrody, ucząc szacunku dla jej darów. Jednak i tu liczy się kreatywność, artystyczne inne spojrzenie na modela: – To wyobraźnia fotografa, ciekawe zobrazowanie zwierzęcia w jego naturalnym środowisku decydują w dużej mierze o potencjale artystycznym zdjęcia i o jego wartości rynkowej. Fotografia przyrodnicza, jak każda inna, szczególnie w ostatnich dwudziestu latach stała się niesłychanym biznesem, którym rządzą surowe prawa. – Rynek fotograficzny jest w posiadaniu kilku ogromnych banków zdjęć. Fotografii przyrodniczych na rynku są miliony, a magazynów o tej tematyce bardzo mało. W Wielkiej Brytanii zaledwie kilka. Przebić się jest więc niesłychanie trudno. Banki zdjęć – jak Getty Image czy iStockphoto – mimo że powstały, aby ułatwić dostęp do zdjęć, wrzucają fotografów do jednego worka, i małe są szanse, że akurat twoje zdjęcie zostanie z niego wyciągnięte. Abym trafił do większego grona odbiorców, muszę z nimi współpracować. Są jednak magazyny, które chcą zdjęcia na wyłączność. Sytuacja wymaga od fotografa strategicznego myślenia. Fotografia przyrodnicza to niewątpliwie tzw. ciężki kawałek chleba. Choć Damian zajmuje się również fotografią weselną i portretową, to jednak fotografii przyrodniczej poświęca większość wolnych chwil. – Ja po prostu muszę się nachodzić, mieć bliski kontakt z naturą, a jednocześnie poczuć adrenalinę, gdy uda mi się z bliska sfotografować zwierzę, spełnić swoją wizję. W przyrodzie każda chwila jest niepowtarzalna – stąd każda próba uchwycenia jej jest wyjątkowa – podkreśla na zakończenie Damian.

Zdję cia Da mia na Kuz da ka moż na obej rzeć na: www.da mian kuz dak.com


|23

nowy czas | listopad 2013

czas na poezję

Tread lightly with a firm step: the poems of Anna Maria Mickiewicz The poetry of Anna Maria Mickiewicz was showcased at the Poetry Café in Covent Garden on 30 October 2013 at an event organised by the Poetry Society and Poets Anonymous. On 15 November, her poems featured in the three-day ARTeria event organised by Nowy Czas at the Polish Hearth Club (Ognisko Polskie) in Kensington. The Orlando-based City of Writers honoured her with their Poet of the Year award earlier in the year. Anna Maria Mickiewicz is in demand. Tom Wachtel

The first thing you notice about her poems is that they are succinct. In a few short lines, you have an image, a story, an atmosphere, a sense of place, a focus and a meaning. Each poem is a simple path to walk rather than a tortuous route to navigate. It is this simplicity that gives her poetry its power. The second thing you notice is that you always know where you are. Her poems are always localised. You know that you are in Oxford, or at Alexandra Palace, or in the air above Pompeii, or in Regent's Park.

the steam drift across the pond through the trees, you stand against the Victorian vertices, you look up to see the shimmering sky. You know that the paper is yellowed, that the rose muslin is glinting in the late afternoon sun. Colour and light recur in her works, painting an image as well as the mood of a moment or the emotion of an event. Her poems deal with momentous instants and tumultuous events, but also with simple everyday scenes perceived in a new light, adding depth and vitality to, for example, a simple suburban London street at dawn. Camellias

Deep in thought, camellia streets Slumber...

Regent’s Park

He proposed To invisible clouds In Regent’s Park And she Engulfed in sun-trimmed rose muslin Stepped through doors of glass One golden step Under the sky, now draped Across a steel clock At the vertices of Victorian towers One misty evening The poem is set is Regent’s Park, but it is not about Regent's Park. It is about a moment. Many of Anna's poems are about a moment linked to a physical or emotional setting. In fact, in some cases, the localisation itself is temporal rather than spatial. In the following poem, the date defines the place. December the Thirteenth

Defiantly taut lips For how long? Steam drifts from forest ponds Towards a faraway home Smoke obscures the view A crumbling world order Cries out for help The voice of "The Subversive" faltered and fell Its spirit-scented essence Evaporated Touched by the winds of history like an old wardrobe These yellowed sheets of paper under my fingertips Remind me of nothing All I feel is the harsh cold of meaning Another empire topples, just like that Not even sheets of paper any more Anna Maria Mickiewicz is Polish, and this is a date that every Pole will recognise instantly. If the date means nothing to you, you won't feel the full force of the poem; but the key is there, and Anna leaves you to find it and apply it. Another thing you quickly discover about Anna’s poems is their visual richness. You watch

Then wake resoundingly to the fragrance of memories Opening their blooms to snatch the first fleeting rays They wait for Hellenic messengers For the aromatic waft of sapphire waves

All nonchalant We’re heading back. The cafes and restaurants are closed. Who lives here at the end of the world?

Day in day out In the glow of the rim of the London sky While the locations Anna chooses are frequently familiar and often resonate with history or culture, others are apparently more mundane, or even nondescript. Seaford, for example. Seaford? Where is Seaford? What is Seaford? In this poem, Anna takes us on a journey; on several journeys, in fact. We take a day trip to Seaford on a train, travelling to the end of the world, and then we come home. Once home, we go on another journey, a journey in time and association, perpendicular to the train journey, this time coming home via Bloomsbury. Summer in Seaford

The sun sheds its golden drops. The sea devours them instantly. The sky shimmers. The day is snatched from another story. We’re arriving, here at the end of the line. We convince ourselves that infinite space is an illusion… We walk through the small English town. A tiny station, plaster falling unevenly off the wooden beams. Before us the Channel gleams threateningly. In the distance a cliff plunges sharply into the sea. No chips, no ice cream, no candy floss. Dead jellyfish glitter on the pebbles. The day passes lazily by A ship silhouetted in grey against its face. On the beach a couple unfold deckchairs Wrinkled skin They read the papers. They seem unreal Postimpressionist faces

Looking through photographs of the scandalous Bloomsbury set, An old snapshot. A gaunt young woman and a man in deckchairs. They are reading the papers. What if the woman on the beach was a cousin of Virginia Woolf's? Who was the man? A poet? Or one of her scandalous friends? Multidimensionality is a concept often used loosely, but in Anna’s case it is appropriate. Each simple line is a thread, and the threads are woven together, as noted by The City of Writers in their award citation, into a tapestry: And when asked the question “Why Anna Maria Mickiewicz?", we give a metaphorical answer: in recognition for the tapestry (http://faleliterackie.com/the-2013-author-of-theyear-award,294.html). Yet hers is not a flat tapestry but a deeply textured one. Not only does she walk us through places and drift us through time, on different physical, cultural, historical and emotional planes, she does so in different languages. Her mother tongue is Polish, but she has lived in California and now London for many years, and also writes in English, sometimes based on a draft in Polish, sometimes not. When a poem starts life in Polish, I often collaborate on the English version. It is tempting to think of these as translations, and that is what they tend to be called to fit traditional schemata and taxonomies. They are more than translations, however, with a more complex provenance. They are cross-cultural cross-linguistic collaborations. Anna creates the soul of the

poem, its structure, tone, mood and form, in Polish. I propose an English body for it. Then we work together to produce the final living being. This dynamic process often moves the poem on from where it was in Polish, which is why it is not simply translation. If you translate the English back into Polish, you may not end up where you started from. Rendering Anna Maria Mickiewicz into English is not the same as rendering Adam Mickiewicz into English. Adam Mickiewicz has had no say in the matter since his death in 1855. Anna Maria Mickiewicz has a lot to say in the matter. I just provide an additional level of native expertise and linguistic options. To end, a simple poem about a modern airport linked to a place with universally familiar historical associations, where tomato juice is linked to flowing lava and draws our attention to different scales of decline and destruction. Pompeii today

The tomato juice has been withdrawn Luxurious airport bazaars Lie arid Getting home was harder once But, airborne, my tomato juice arrived Warmed by that familiar sun Desolation now Redlessness The distant volcanic tremor of the engines Alabaster floors glisten like glass Waiters absently wait For people Luggage Miles Flowing lava In her work, Anna Maria Mickiewicz paints personal pictures of a moments in her life that we may recognise in ours, always delicately delineated yet sharply focused. She may tread lightly, but she has the firm step of one who knows about earthquakes.


24 |

listopad 2013 | nowy czas

czas przeszły teraźniejszy

Piotra Zychowicza rewizja historii Część II – Obłęd 44 „Myśmy tak odbiegli od innych narodów, że święcimy klęski, gdy tamte święcą zwycięstwa” Roman Dmowski

Janusz Pierzchała

W

poprzednim numerze „Nowego Czasu” omawiałem zrewidowane spojrzenie na politykę polską u progu II wojny światowej, którym historyk i publicysta Piotr Zychowicz rzucił wyzwanie „brązowniczej” niestety historiozofii w tej materii. Podkreślałem też, że Zychowicz miał wybitnych prekursorów stawianych tez, którym nie było dane z różnych przyczyn zaistnieć w świadomości powszechnej Polaków. Wydana w lipcu br. następna praca tego autora pt. Obłęd ’44. Czyli jak Polacy zrobili prezent Stalinowi, wywołując Powstanie Warszawskie jest prawdopodobnie najbardziej frontalną i rzeczową krytyką polityki polskiego państwa podziemnego, jaka została napisana przez polskich historyków w kraju i za granicą. Co więcej, napisana jest ona z pryncypialnych pozycji obrony interesu i trwania narodu i państwa polskiego, z absolutnym antykomunizmem w podtekście i tle. Tezy tej pracy nawiązują w sposób ciągły do przewodniej idei „Paktu Ribbentrop-Beck”. Dwa są główne wątki nowej książki Zychowicza o polityce polskiej 1939-1945: 1. Nawet po upadku Państwa Polskiego 17 września ’39, po podziale kraju na dwie okupacje, nie wszystko musiało być stracone. Pod jednym warunkiem – że dojdzie do wojny III Rzeszy z ZSSR, że Rzesza pokona państwo sowieckie, zaś sama zostanie pokonana przez aliantów zachodnich. 2. Dlaczego zatem miało miejsce staczanie się polityki Polskiego Państwa Podziemnego do stanu, w którym wspomagało ono interesy sowieckie, a który Józef Mackiewicz nazwał „zwycięstwem prowokacji”? I jakie były tego konsekwencje? Piotr Zychowicz miał w tej materii poprzedników, a szczególnie jednego wielkiego. Był nim właśnie publicysta i najwybitniejszy prozaik polski po roku 1945, bezkompromisowy antykomunista, Józef Mackiewicz, autor Nie trzeba głośno mówić i Zwycięstwa prowokacji. Innym, równie wybitnym, był np. mało czytany w kraju Władysław Pobóg-Malinowski. Miał rację jeden z kilku wybitnych polskich dyplomatów (którzy na przełomie 1938 i 1939 ostrzegali ministra Becka i rząd o niebezpiecznym dla Polski rozwoju sytuacji), ambasador RP w

Berlinie Józef Lipski, dyskretny zwolennik opcji proniemieckiej, gdy 17 września na wieść o wkroczeniu Armii Czerwonej, na moście w Kutach (tędy ewakuował się do Rumunii rząd RP) rzucił w twarz Beckowi historyczne słowa: „To nie klęska, to katastrofa!”. Były to słowa tyleż aktualne, co głęboko prorocze. Istotnie, z chwilą gdy Beck „między jednym, a drugim strzepnięciem papierosa” (jego własne słowa!) zdecydował w kwietniu ’39 o przyjęciu brytyjskich gwarancji, Polska – niezagrożona jeszcze realnie – traciła klucz do możliwości uchylenia się od uderzenia wojennego oraz potencjalnego współtworzenia, w innej konstelacji sojuszniczej, nowego porządku politycznego w Europie Wschodniej. Niestety, we wrześniu ’39 szanse te były bezpowrotnie stracone, niepodległość również, na nie wiadomo ile, a suwerenność rządu na emigracji miała stawać się wraz z rozwojem wydarzeń tak ograniczona, że tylko przez wstyd nie wypada jej nazwać czasem marionetkową. Polityka polska staczała się po równi pochyłej, aż do tragicznego jej zwieńczenia – Powstania Warszawskiego.

Do zwycięstwa prowokacji 17 września miał się stać dla Polaków nie tylko cezurą historyczną, ale symbolicznym początkiem tej nowej, samobójczej polityki. W dniu tym marszałek Śmigły-Rydz wydał rozkaz, który miał zaciążyć na różnym stosunku politycznym i moralnym do obu najeźdźców, III Rzeszy i ZSSR: „Sowiety wkroczyły. (…) Z bolszewikami nie walczyć, chyba w razie natarcia z ich strony albo próby rozbrajania oddziałów. (…)”. A więc jednego wroga bijemy z determinacją, drugiego nie. Czyżby już wtedy ktoś brał pod uwagę opinię brytyjskich „sojuszników”? Piotr Zychowicz dużo uwagi poświęca procesowi tego politycznego stopniowego obsuwania się w promoskiewski serwilizm polityki polskiej, w wydaniu najpierw premiera-generała Sikorskiego, a potem premiera Mikołajczyka i będącej jego częściowym odbiciem polityki Armii Krajowej w okupowanej Polsce. Przeciętny Polak nie wie na przykład, że dopiero na początku 1940 roku, po wybuchu wojny sowiecko-fińskiej, rząd polski uznał, że znajduje się w stanie wojny z ZSSR. Było to wtedy, gdy alianci zachodni przez moment rozważali zaatakowanie ZSSR jako sojusznika Hitlera. To wszystko zmieniło się natychmiast po ataku Niemiec na Rosję Sowiecką 22 czerwca 1941 roku. Zychowicz ukazuje krok po kroku, jak to ugodowe myślenie przyczyniało się stopniowo do rezygnacji z Ziem Wschodnich, bierności wobec eksterminacji Polaków na tych ziemiach przez Rosjan i Ukraińców, i wreszcie przygotowywało grunt pod przyszłą okupację sowiecką całej Polski. Jak wielkie kamienie milowe wyznaczają ten proces następujące akty wojskowo-polityczne: Układ Sikorski-Majski, przełomowy akt samobójczy polskiej polityki, który historyk nazywa „truci-

zną w narodowym krwiobiegu”, pisząc: „Pakt Sikorski-Majski pchnął Polskę na drogę działań całkowicie sprzecznych z jej racją stanu, czyli do pomagania bolszewikom w ich walce z Niemcami.(…) W interesie polskim leżało bowiem zwycięstwo III Rzeszy na froncie wschodnim.” Następnie, będąca konsekwencją układu, współpraca wywiadu polskiego z sowieckim nawiązana mimo protestów gen. Sosnkowskiego w grudniu 1941 roku. Potem, w 1942 była krwawo okupiona akcja „Wachlarz”, na którą wyłożono połowę budżetu AK na ten rok (4 mln dolarów). Będąca niczym innym, jak dywersyjno-wywiadowczą pomocą dla ZSSR. Następnie, w roku 1944, akcja „Burza”, którą postronny obserwator nazwałby po prostu diabelską prowokacją, zmierzającą do samodenuncjacji polskiej konspiracji akowskiej wobec rosyjskiego wroga. Wreszcie – Powstanie Warszawskie, akt ostatecznego samozniszczenia. Czymże wobec tych ciężkich faktów jest taki np. „detal”, jak ten, że Delegat Rządu na Kraj Jan Piekałkiewicz negocjował na wiosnę 1943 wcielenie komunistycznej PPR do Polskiego Państwa Podziemnego?

zDraDzone kresy Ukryty oportunizm prosowiecki przejawiał się w odmiennym traktowaniu przez Polskie Państwo Podziemne swych obywateli w Polsce centralnej niż tych na Kresach. Już podczas masowych deportacji Polaków na wschód, dokonywanych przez Sowiety na początku 1940, czynniki polityczne na Kresach zaapelowały do ZWZ o wysadzanie mostów na głównych liniach deportacyjnych. Komenda Główna odmówiła, bo „jest jeszcze za wcześnie na zbrojne wystąpienie przeciw Sowietom.” Ale na Kresach dla AK w 1943 r. też było „za wcześnie”. Oto dowód. Oddajmy głos Janowi Ciechanowskiemu, autorowi Powstania Warszawskiego (który nota bene w tej niezwykle istotnej pracy, odsłaniającej skandaliczne i bulwersujące kulisy

decyzji o wybuchu Powstania, reprezentuje dość widocznie promoskiewski „realizm polityczny”): „Pod koniec 1942 roku decyzję Grota-Roweckiego wszczęcia wzmożonej działalności bojowej spowodowali sami Niemcy, podejmując na Zamojszczyźnie i Lubelszczyźnie akcję przesiedleńczą połączoną z najgorszymi okrucieństwami i ekscesami (…). W odpowiedzi gen. Grot-Rowecki (…) nakazał „planową akcję samoobrony” w rejonie Zamościa, która obejmowała działania przeciwko niemieckim liniom komunikacyjnym, palenie zagród, wybijanie bydła i czynny opór. (…) „Ludność inspektoratu rejonowego Zamość i Lublin ocenia bardzo przychylnie całą akcję Sił Zbrojnych w Kraju”.” W pół roku później rozpoczęły się masowe rzezie ludności polskiej na Wołyniu, a potem w Małopolsce Wschodniej, dokonywane przez UPA. Gdy zrozpaczona ludność wystąpiła do Niemców o pomoc i broń, przedstawiciel Delegatury Rządu na Wołyń Kazimierz Banach, po krygowaniu się i bzdurnej odezwie Pod żadnym pozorem nie wolno współpracować z Niemcem, zażądał pomocy z Warszawy w postaci kilkunastu kompanii AK i amunicji. Władze Komendy Głównej AK odmówiły – nie było mowy o żadnej „planowej akcji samoobrony”. Pomoc wstrzymywał płk AK Jan Rzepecki, argumentując: „Udostępnienie potrzebnej Kresom broni roznieciłoby ogień walki do niewyobrażalnych rozmiarów, a opinia publiczna świata uzyskałaby argument, że walka Polaków o granice z września 1939 roku była błędem”. I o to chodziło – pułkownik Rzepecki już wtedy przyjął, że Kresy są sowiecką strefą wpływów, zaś ludność polska powinna raczej wyginąć, niżby Sowieci mieli zobaczyć, że AK broni tam polskich interesów. Tu bohaterska obrona swej ludności, tam jej opuszczenie i zdradzenie. Rzepecki po 1946 roku, gdy już ujawnił UB swych współpracowników i wezwał do ujawnienia pozostałych członków WiN, został wykładowcą w komunistycznej Akademii Sztabu Generalnego.


|25

nowy czas | listopad 2013

czas przeszły teraźniejszy ludzie myślący Wybuch wojny niemiecko-sowieckiej 22 czerwca 1941 społeczeństwo polskie przyjęło z radością. Była ona zrozumiała i byłaby słuszna, gdyby szła w parze z dojrzałym politycznie myśleniem. Zwycięstwo bowiem każdej ze stron nie wróżyło Polsce nic dobrego. Jedynie zwycięstwo Niemiec nad Rosją, a potem Zachodu nad Niemcami mogło przynieść nam perspektywę niepodległości. Zychowicz pisze: „Triumf koalicji Anglosasów i Związku Sowieckiego nad III Rzeszą przekreślał bowiem jakiekolwiek szanse na odzyskanie niepodległości przez Polskę. I nie trzeba było wcale czekać roku 1945 i konferencji w Jałcie, aby pojąć jak straszne niebezpieczeństwo dla Polski stanowił sojusz anglo-amerykańsko-sowiecki”. Tymczasem zrozumienie tego mechanizmu, istniejące, ale zarzucone w kręgach AK, było fundamentem szerokiego politycznego myślenia w kraju tylko w zbudowanym przez narodowców Związku Jaszczurczym (Grupa „Szańca”) i wyrosłych z niego Narodowych Sił Zbrojnych. To w tych środowiskach narodziło się popularne powiedzenie, że „należy smarować szyny, aby pociągi niemieckie szły szybciej na wschód”. O dziwo, to narodowcy zdawali się pamiętać o głównej tezie geopolitycznej Piłsudskiego, której dał po raz któryś wyraz w czasie jednego z ostatnich spotkań ze Sztabem Generalnym. W długiej perspektywie – uważał – Rosja Sowiecka jest bardziej niebezpieczna niż Niemcy. „Albowiem – jak powiedział – przeciwko Niemcom Polska mogła zawsze uzyskać jakąś militarną czy polityczną pomoc mocarstw Zachodu. Przeciwko Związkowi Sowieckiemu – nigdy”. Przypomnę od siebie, że ci rozsądni ludzie, po klęsce stalingradzkiej Niemiec, świadomi nadchodzącej okupacji sowieckiej, wykazali dużą przezorność polityczną. Na początku 1944 roku centrala polityczna NSZ stworzyła szeroki plan ewakuacji swej młodzieży na Zachód w trzech grupach operacyjnych: ziem centralnych, ziem południowo-wschodnich oraz ziem północnych i zachodnich. Wybuch Powstania Warszawskiego sparaliżował koncentrację i szlaki komunikacyjne grupy północnej. Po Powstaniu, z powodu spodziewanej na wiosnę ofensywy sowieckiej odwlekano, na nieszczęście, koncentrację. Gdy Rosjanie rozpoczęli ofensywę w styczniu, na Zachód wyruszyła tylko Brygada Świętokrzyska Antoniego Bohuna-Dąbrowskiego, która po niezwykłych perypetiach dotarła szczęśliwie do 3 Armii amerykańskiej. Półtora tysiąca patriotów najwyższej próby ocalało.

AnAlizA możliWości Analizując sytuację tamtych lat i proces degrengolady polityki polskiej, zarówno w Londynie, jak w Warszawie, Piotr Zychowicz dochodzi do następujących twardych wniosków: 1. Rozumując trzeźwo, należało po klęsce Niemiec pod Stalingradem uznać, że nadchodzi nieuchronna i długa okupacja sowiecka, podczas gdy okupacja niemiecka jest już tylko kwestią krótkiego czasu. 2. AK powinna była przestrzegać konsekwentnie wydanego przez gen. Kazimierza Sosnkowskiego, jako nowego naczelnego wodza po śmierci gen. Sikorskiego, rozkazu o „staniu z bronią u nogi”, w oczekiwaniu na rozwój wydarzeń na frontach, czyli unikania wszelkich działań, które przynosiłyby ofiary. 3. W związku z powyższym należało rozważyć i przyjąć niemiecką ofertę cichego zawieszenia broni, czyli tajnej umowy „spokój za spokój”, oferowaną przez Niemców już w sierpniu 1941 za pośrednictwem aresztowanego płk. Janusza Albrechta (zamiast zmuszać Bogu ducha winnego oficera do wypicia trucizny), a w dwa lata później proponowaną osobiście gen. Roweckiemu po jego aresztowaniu. Skutkowałaby ona zatrzymaniem represji okupanta w zamian za zaniechanie dywersji, sabotażu i akcji wywiadowczej przeciw Niemcom. (Oznaczałoby to zapewne rozłam w Londynie i wyraźne

przesunięcie centrum decyzyjnego do kraju, ale korzyści byłyby wymierne). 4. Przejście wiosną 1943 (pod naciskami Brytyjczyków) do tzw. „walki ograniczonej” przeciwko Niemcom było błędem, gdyż było marnowaniem sił i potęgowaniem represji wobec faktu niemieckiego odwrotu z Rosji i krótkotrwałej już niemieckiej okupacji. 5. Wobec nadchodzącej okupacji sowieckiej należało zlikwidować do cna agenturę komunistyczną (PPR, GL, AL itd.), tak jak likwidowano agentów gestapo i szmalcowników, aby nowy wróg nie miał swego zaplecza kadrowego do zarządzania Polską i gotowych informacji do eksterminacji polskiego podziemia. I to bez względu na furię „sojuszników”. Po Teheranie politycy polscy nie powinni mieć złudzeń. 6. Wobec wkraczającej Armii Czerwonej Polskie Państwo Podziemne miało trzy możliwości: – podjęcie kolaboracji – co uczyniło i co skończyło się jego unicestwieniem i największą klęską narodową w dziejach; – podjęcie walki – podziemie zostałoby również rozbite, ale zostawiłoby po sobie manifestację zbrojnego oporu przeciw komunizmowi; – nie robić nic – ewakuować na Zachód ludzi najbardziej zagrożonych (tak jak zaplanowało to, ale tylko częściowo zrealizowało NSZ), a pozostałe struktury uśpić lub ewentualnie wykorzy-

GeneRAŁ WŁAdysŁAW AndeRs i GeneRAŁ KAzimieRz sosnKoWsKi nAzWAli ten AKt zbRodniczym. co Więc pchnęŁo doWódcóW AK? WŁAśnie niczym niepopARtA WiARA – opRócz KŁAmstW pRemieRA miKoŁAjczyKA, że AnGlosAsi zA cenę zRzeczeniA się polsKich ziem Wschodnich pomoGą nAm utRzymAć suWeRenność WeWnętRzną W oKRojonej polsce.

obŁąKAńczA decyzjA Przede wszystkim Powstanie nie było nieuniknione. Młodzi ludzie zdawali sobie sprawę, że są nieuzbrojeni. Żadnej samowolnej akcji by nie podjęli, bo byli żołnierzami. Są na to dziesiątki świadectw. Po drugie, według pierwotnej koncepcji „Burzy” Warszawa miała być z tej akcji i jakichkolwiek walk wykluczona. Po trzecie, właśnie z powodu „Burzy” wielu oficerów oraz duża ilość broni i materiałów wybuchowych zostało wysłanych na Kresy na potrzeby tej autodestrukcyjnej zawieruchy (przypominającej zwykłą prowokację). Decyzję o wybuchu powstania wymusił na Borze-Komorowskim, wraz z grupą trzech innych skaptowanych przez siebie oficerów KG, Leopold Okulicki (co do tego zgodni są raczej wszyscy historycy), tajemnicza jak się okazuje osobistość, ignorując Radę Jedności Narodowej, a Delegata Rządu na Kraj traktując jak pionka. Piotr Zychowicz nie skupia się na militarnym, chronologicznym przebiegu walk, lecz ukazuje Powstanie w wielu odsłonach: tragizm, obłędny fanatyzm najwyższych dowódców, rzeź nieuzbrojonych ludzi, wielkie prowokacje sowieckie, konsekwencje… Ja jednak chcę zwrócić uwagę czytelnika na jeden z najważniejszych aspektów tych odsłon: kolejne możliwości przerwania tej rzezi. Opowiadał mi Jerzy Ursyn Niemcewicz (ostatni z wielkiego rodu, jeden z dwóch najbardziej przenikliwych politycznie ludzi, jakich w życiu spotkałem), w czasie Powstania młody porucznik AK, że już po dwóch dniach walk wszyscy oficerowie, a sądzić należy, że i żołnierze, mieli świadomość, że Powstanie przegrało, ponieważ nie udało się opanować żadnego z przewidzianych obiektów strategicznych w mieście, będących zasadniczym celem operacji wyzwolenia Warszawy. W takiej sytuacji można było rozpuścić ludzi do domów bez względu na represje. I tu fakt pierwszy – Powstanie na Pradze zostało przerwane po czterech dniach, gdy przytomny płk Antoni Żurowski, zdawszy sobie sprawę, że nie jest w stanie opanować celów strategicznych, wynegocjował z Niemcami, za pośrednictwem księży, przerwanie walki. Ocalało 9,5 tys. żołnierzy i Praga. Fakt drugi – 13 września, jeden z kapelanów AK, ks. Józef Warszawski zaproponował gen. Komorowskiemu wyprowadzenie oddziałów AK z miasta i ocalenie tym Warszawy. „Rozgrzani” fanatycy KG, przy milczeniu „Bora”, odmówili. Fakt trzeci – w drugiej połowie sierpnia naczelny dowódca strony niemieckiej gen. von dem Bach-Zelewski zaproponował AK kapitulację na warunkach kombatanckich. Propozycje pozostały bez odpowiedzi. Fakt czwarty – 7 września Niemcy wystąpili z kolejną propozycją kapitulacji na warunkach kombatanckich. Po początkowej zgodzie AK zerwało pertraktacje kapitulacyjne na wieść o pozorowanych ruchach wojsk sowieckich oraz wezwaniach komunistycznego radia do kontynuowania walk. Fakt piąty – Powstanie skapitulowało ostatecznie 2 października pod wpływem wzburzenia i furii zrozpaczonej ludności. Jeżeli to Rosjanie mieli przyjść z pomocą i ostatecznie „uwolnić” Warszawę, to jak wyobrażali sobie wystąpienie w roli gospodarzy przywódcy Powstania? Byliby przy teoretycznej dobrej woli Sowietów tylko żałosnymi petentami, a nie gospodarzami. „Twarda”, żeby nie powiedzieć „twardogłowa” czwórka z KG AK jednak do końca oczekiwała pomocy sowieckiej.

KAlKulAcje loGiczne stywać wybiórczo do samoobrony przeciw najbardziej okrutnym działaniom komunistów. I tworzyć zręby oporu cywilnego, biernej, na wzór Ghandiego „odmowy współpracy”. Wybrano, jak czujemy to na własnej skórze do dziś, rozwiązanie najgłupsze.

Ma rację młody historyk, gdy zastanawia się nad stanem rozumu ludzi, którzy zdecydowali o Powstaniu Warszawskim. Właściwie czego się spodziewali w razie zwycięskiego wyparcia Niemców z Warszawy? Że Rosjanie złożą im gratulacje i oświadczą: no tak, we Lwowie i Wilnie rozbroiliśmy was i wystrzelali, ale tu, w waszej stolicy, tego nie zrobimy, bo co powie cywilizowany świat, co

powie opinia publiczna na Zachodzie!? Premier Churchill obrazi się na nas i unieważni postanowienia z Teheranu. Tenże Churchill do końca wojny drżał, że w razie odmowy żądaniom Stalina, tyran zawrze odrębny pokój z Niemcami, a Roosevelt, że nie pomoże mu w wykończeniu Japonii. Rozumiał to każdy, nawet mało inteligentny polityk w Europie. Czy tak trudno było zrozumieć w Polsce, że w razie rozbrojenia i eksterminacji AK w Warszawie (po Kresach, Lubelszczyźnie, Białostocczyźnie), Anglosasi nie kiwną palcem w tej sprawie? Stało się jeszcze gorzej. Armia Krajowa i 180 tysięcy cywili zostało wyrżniętych niemieckimi rękami, przy stratach rosyjskich okupantów „zero”, a Warszawa z 600-letnim dorobkiem materialnym, z ponad 30 pałacami z epoki stanisławowskiej, ze zbiorami Krasińskich, Zamojskich, z kolekcjami uratowanymi nadludzkim wysiłkiem z pożogi Kresów, ze zbiorami rapperswilskimi, z całą historią Polski w kilometrach Archiwum Akt Dawnych doszczętnie zniszczona. Droga dla komunistów stała otworem… Skrajna głupota, czy rosyjska prowokacja – wychodzi na jedno. Polacy uruchomili mechanizm zniszczenia ostatniego rzutu najlepszego swego pokolenia i swej stolicy. Dlatego słusznie i gen. Władysław Anders i gen. Kazimierz Sosnkowski nazwali ten akt zbrodniczym. Co więc pchnęło dowódców AK, oprócz prawdopodobnej, ale czekającej na archiwalne udowodnienie prowokatorskiej roli Okulickiego (i być może kogoś jeszcze w KG)? Właśnie niczym – oprócz kłamstw premiera Mikołajczyka – nie poparta wiara, że Anglosasi, za cenę zrzeczenia polskich Ziem Wschodnich pomogą nam utrzymać suwerenność wewnętrzną w okrojonej Polsce. Poza tą mrzonką, gdyby ścisnąć całą tę koncepcję polityczną do sytuacji realnej, to można powiedzieć, że mieliśmy wystąpić w charakterze uprzejmych, gospodarzy, pomagających jednemu najeźdźcy wypędzić drugiego najeźdźcę, aby niewielkim kosztem zajął sobie jego miejsce. Dobry, prosty wojak Szwejk rechotałby nad kuflem piwa. Jeszcze jedna istotna uwaga: jeżeli okaże się kiedyś, że prof. Paweł Wieczorkiewicz (Piotr Zychowicz traktuje to jako mocną hipotezę) miał rację, że Leopold Okulicki był sowieckim agentem (wiedzę tę według prof. Wieczorkiewicza posiada jeszcze kilku polskich historyków), to historia Powstania Warszawskiego będzie musiała być jednak napisana od nowa.

ReWizjA mitu Trzeba sobie jasno uświadomić, że wraz z pracą Piotra Zychowicza (i wielu ludzi przed nim) i badaczy, którzy pójdą w ich ślady, kruszał będzie mit Armii Krajowej jako organizacji poważnej, która prowadziła dojrzałą politykę i miała coś istotnego Polakom do zaproponowania. Przyszłe pokolenia, gdy emocje opadną jeszcze bardziej niż dziś, będą wyraźnie dostrzegać niekonsekwencje i sprzeczności w rozumowaniu jej przywódców, naiwność jednych, złą wolę drugich, rolę rosyjskiej infiltracji, swoisty „eklektyzm” polityczny w jej tle, sprzeczności interesów grup politycznych, które uniemożliwiały jasne określenie najgorszego wroga (a umożliwiały jego infiltrację w struktury podziemia) i skutkowały dwuznaczną, żałosną polityką na tym kierunku, wreszcie zdradę Kresów. Pozostanie tylko jej niezmierny tragizm i chwała jej zwykłych, ofiarnych żołnierzy i lokalnych dowódców. Gdyby nie Powstanie Warszawskie, Armia Krajowa mogła być jeśli nie nowoczesną partyzantką miejską terroryzującą przez krótki czas powstającego komunistycznego twora (bo z pewnością zostałaby rozbita przez NKWD), to uśpioną konspiracją cywilną, przechowalnią ludzi i zasobów (nawet przy uwzględnieniu terroru i deportacji na Sybir) w oczekiwaniu na lepsze czasy. No i ocalałaby Warszawa. I być może, jak mówił prof. Paweł Wieczorkiewicz, „W roku 1956 nie mielibyśmy wypadków poznańskich, tylko rewolucję w Warszawie”.


26 |

listopad 2013 | nowy czas

archiwum emigracji

Setna rocznica urodzin

B A R B A RY T O P O R S K I E J Przez wiele lat twórczość powieściowa Barbary Toporskiej była praktycznie nieznana polskiej publiczności krajowej, nie cieszyła się także zainteresowaniem krajowej krytyki i historyków literatury. Od pewnego czasu, dzięki wznowieniom jej utworów przez londyńskie wydawnictwo „Kontra”, autorka zaczyna budzić żywsze zainteresowanie zarówno literaturoznawców, jak i czytelniczej publiczności.

Wacław Lewandowski

Urodziła się 23 sierpnia 1913 roku w Warszawie. Po rozwodzie rodziców pozostała z ojcem w Warszawie, kontynuując naukę w gimnazjum. Matka wraz z dwiema siostrami Toporskiej przeniosła się do Poznania. Barbara dołączyła do nich w roku 1930, już w Poznaniu uzyskała maturę i rozpoczęła studia polonistyczne na tamtejszym uniwersytecie. W 1934 wyjechała do Wilna, gdzie zaczęła pracować w redakcji konserwatywnego dziennika „Słowo”, wydawanego przez Stanisława Cata-Mackiewicza, pisma o zasięgu ogólnopolskim, nie tylko lokalnym. Już po roku stała się pełnoprawną publicystką publikującą artykuły, redagowała także niedzielny „Dodatek Literacki” do „Słowa”. W redakcji poznała reportera, Józefa Mackiewicza, młodszego brata Stanisława, późniejszego wybitnego powieściopisarza. W maju 1939 roku wyszła za niego za mąż. Małżonkowie zamieszkali w podwileńskim Czarnym Borze, w domu kupionym dzięki spadkowi, jaki Barbara nabyła po ojcu. Po wybuchu wojny i zajęciu Wilna przez wojska sowieckie małżonkowie uszli do Kowna, gdzie bezskutecznie starali się o wizy i środki pieniężne umożliwiające wyjazd na Zachód. Na wieść o przekazaniu Wilna przez Sowietów pod zarząd litewski powrócili do domu. Józef Mackiewicz wydawał w Wilnie dziennik „Gazeta Codzienna” (od listopada 1939 do maja 1940), propagujący ideę „krajową”, tzn. antynacjonalistycznego i antybolszewickiego porozumienia i współdziałania Polaków z Litwinami. Barbara uczestniczyła w pracach redakcyjnych, była też publicystką tej gazety. Po włączeniu Litwy do ZSRS nadal mieszkali w Czarnym Borze, nie uczestnicząc w życiu literackim zsowietyzowanego Wilna. Pozostawali tam także podczas okupacji hitlerowskiej. W maju 1944 roku, wobec ponownej perspektywy zajęcia Wileńszczyzny przez Armię Czerwoną, małżonkowie postanowili uciekać przed „wyzwoleniem” i przedostali się do Warszawy, gdzie wydali trzy numery konspiracyjnego pisma „Alarm”, przestrzegającego przed groźbą sowieckiej okupacji całej Polski. Tuż przed wybuchem Powstania Warszawskiego udali się do Krakowa, skąd w styczniu 1945 roku uszli przez Wiedeń do Rzymu, gdzie Józef na zlecenie 2 Korpusu Polskiego (gen. Władysława Andersa) przygotowywał książkę o zbrodni katyńskiej, zaś Barbara pracowała w redakcji „Orła Białego”, ogłaszając też w tym piśmie opowiadania i artykuły. Po zakończeniu wojny, gdy 2 Korpus Polski był stopniowo demilitaryzowany i przenoszony do Anglii, małżonkowie przenieśli się do Londynu (w 1947 r.). Oboje uczestniczyli w życiu literackim emigracyjnego „polskiego Londynu”, Barbara publikowała m. in. w tygodniku „Lwów i Wilno” (1947-48), w „Tygodniku Ilustrowanym” (195051), a od 1952 roku w londyńskich „Wiadomościach”, najważniejszym tygodniku literackim

polskiej emigracji niepodległościowej. Ponieważ honoraria autorskie wypłacane przez emigracyjne pisma nie wystarczały na opłacenie potrzeb życiowych, Toporska zarabiała na życie podnoszeniem oczek w pończochach. Pod koniec pobytu w Londynie nawiązała współpracę z radiem Głos Ameryki, a w roku 1955 przeprowadziła się wraz z mężem do Monachium, gdyż miała nadzieję uzyskać stałą posadę w polskiej sekcji tego radia. Z planów tych nic nie wyszło z powodu likwidacji przez Amerykanów monachijskiej sekcji Voice of America, jednak Mackiewiczowie pozostali w Niemczech. Toporska nadal współpracowała z polskimi czasopismami londyńskimi, ale także z wydawanymi na terenie Niemiec „Ostatnimi Wiadomościami” i (od 1959 r.) z paryską „Kulturą”. Uprawiała malarstwo, tworząc obrazy olejne i rysunki, równocześnie rozwijała swą twórczość literacką, przechodząc od mniejszych form (opowiadania, nowele, felietony) do obszernych narracji powieściowych. W 1966 roku wydała w Paryżu powieść Siostry, uznaną przez jury nagrody „Wiadomości” (londyńskich) za najlepszą książkę roku wydaną na emigracji. Następnie opublikowała dwie powieści w tomie pt. Na Wschód od dzisiaj (Poczwarka i motyle oraz Martwe zwierciadło) – Londyn 1970, tom wierszy Athene noctua (Londyn 1973), powieści Spójrz wstecz, Ajonie (Londyn 1981) i Na Mlecznej Drodze (Londyn 1982). Zmarła 20 czerwca 1985 roku w Oberaudorf w Bawarii, przegrywając – w kilka miesięcy po śmierci męża – trwającą ćwierćwiecze walkę z chorobą nowotworową. Prochy jej złożono obok prochów męża w kolumbarium przy kościele św. Andrzeja Boboli w Londynie. Zasadniczym problemem, który zajmuje Toporską – powieściopisarkę, jest zaduma i refleksja nad upływem czasu, zagadnienie przemijania indywiduów ludzkich, ale i całych formacji społecznych i duchowych, obyczajowości i materialnych urządzeń ludzkiego bytowania. Przemijanie danej „postaci świata”, czasem spowodowane powolnym rozkładem, czasem gwałtownymi zmianami historycznymi i politycznymi, choć wypada zaznaczyć, że te ostatnie nigdy nie są w centrum zainteresowań autorki – są tłem i narzędziem przemian losów poszczególnych bohaterów, które to losy najbardziej pisarkę interesują. Z tą problematyką wiąże się także zagadnienie nieziszczalności ludzkich pragnień i zamiarów, nieustające poczucie klęski, zawodu, czy tylko przegranej, jakie nieuchronnie towarzyszy ludzkiemu doczesnemu bytowaniu. Ulotność teraźniejszości, dostępnej przecież tylko na chwilę i wspominanie, a raczej bagaż wspomnień, z jakim człowiek się zmaga i jaki mu stale w jego drodze towarzyszy. Jest to zawsze pisarstwo współczesne, nigdy – historyczne, a jednak Toporska w jakiś sposób potrafi dokumentować minione istnienia i formacje duchowe ludzkie, minione i zapomniane formy człowieczego bytu. Jest na

Studenci z PRL-u: Oleńka Burchard i Wojciech Sikora (obecnie kustosze domu „Kultury” paryskiej) z wizytą u Barbary Toporskiej i Józefa Mackiewicza w Monachium (początek lat 80. XX wieku)

swój sposób dokumentalistką tych przemian świata, jakie dokonały się w dwudziestym wieku. Właściwie każda z powieści jest też po trosze „metapowieścią” – w każdej bowiem znajdziemy wątek refleksji nad samą sztuką pisania, opowiadania, wspominania – refleksji snutej nie tylko przez autorskiego narratora, ale i przez powieściowych bohaterów. Innym problemem interesującym powieściopisarkę jest zagadnienie „udziecinniania dorosłych”, spowodowane narastającym naciskiem racji kolektywnych na jednostki, który to nacisk jest dla Toporskiej jedną z cech charakterystycznych współczesności. Zbiorowo przyjęte doktryny, zakreślony przez kolektyw zakres dozwolonych dociekań i namysłów, a także ciśnienie fałszu utrwalonych społecznie stereotypów (np. nacjonalizmów), wszystko to przebudowuje ludzki świat w kierunku moralnego relatywizmu sankcjonowanego społecznie i antyindywidualizmu, odzierając jednostkę ludzką z możliwości podmiotowego funkcjonowania. Niektóre z utworów Toporskiej są jakby podzwonnym dla rozbitych przez napór czasu i historię formacji duchowo-intelektualnych, opartych na szacunku dla indywidualizmu, uznaniu godności jednostki, a nie redukowaniu jej do wymiaru społecznej funkcji. Toporska jest pisarką ze szkoły powieściowego realizmu, daleką od pokus porzucania tradycyjnej konwencji realistycznego opowiadania. Równocześnie jest pisarką zaskakująco nowoczesną, dokonującą narracyjnych eksperymentów nie w imię odrzucania tradycyjnych wzorów poetyki realizmu, lecz – przewrotnie – w celu podkreślenia wartości literackiej tradycji. Swoistą grą Toporskiej, prowadzoną w ramach tradycji realizmu, jest nieustanna zmiana perspektyw narracyjnych. Autorka rozbija opowiadanie na wiele głosów i wiele równoprawnych perspektyw poznawczych. Na przemian z autorskim narratorem głos zabierają powieściowe postaci, a każdy z tych głosów jest równoprawny, jako cząstka całości kreowanego w powieściach świata. Aspekt kreacji warto mocno podkreślić, jako że Toporskiej przypisywano czasem autobio-

grafizm, gdy w światach powieściowych znajdowano jakieś elementy znane autorce z autopsji i z doświadczenia. Rzecz w tym jednak, że Toporska zawsze jest świadoma podstawowej zasady realizmu, w myśl której literatura, gdy chce powiedzieć coś odkrywczego o świecie rzeczywistym, nie może go odtwarzać, musi zaś tworzyć na obraz i podobieństwo tego co realne, przeżyte, doświadczone, powieściowy świat nigdzie poza daną powieścią nie istniejący, jednak taki, by jego poznawanie mogło być także kluczem do poznania świata realnego, pozaliterackiego. Znakiem rozpoznawczym Toporskiej jest jej specyficzny „feminizm”. Wszystkie postacie prowadzące w jej powieściach to kobiety, a narracja, czy ta autorska czy z perspektywy bohatera, ma z reguły „kobiecy”, szczególny charakter. Jest to opowiadanie, by tak rzec, bardzo sensualne, w którym partie opisowe często zostają zredukowane do spostrzeżenia i nazwania zmysłowego, ulotnego szczegółu, niewidocznego dla ogółu, a doskonale charakteryzującego daną postać, miejsce czy sytuację. Przez wiele lat twórczość powieściowa Barbary Toporskiej była praktycznie nieznana polskiej publiczności krajowej, nie cieszyła się także zainteresowaniem krajowej krytyki i historyków literatury. Od pewnego czasu, dzięki wznowieniom jej utworów przez wydawnictwo „Kontra”, autorka zaczyna budzić żywsze zainteresowanie zarówno literaturoznawców, jak i czytelniczej publiczności. Odkrywany po kilkudziesięciu latach powieściowy dorobek Toporskiej zachwyca „współczesnością” i aktualnością. Podobnie dzieje się z dorobkiem publicystycznym tej autorki. Jej politologiczne rozprawy, m. in. eseje teoretyczne na temat demokracji jako formy ustrojowej, doktryn nacjonalistycznych czy stosunku do mniejszości narodowych okazują się być nadal propozycjami intelektualnymi najlepszego gatunku. Artykuł ukaże się wkrótce po węgiersku, jako wstęp do specjalnego numeru czasopisma Nagyvilág, zawierającego przekłady fragmentów powieści Barbary Toporskiej.


|27

nowy czas | listopad 2013

pytania obieżyświata

Kościół w Taos Pueblo

Taos Pueblo

Skąd się wzięły polskie świeczniki w indiańskim kościele nad Rio Grande?

Włodzimierz Fenrych

G

óry Krwi Chrystusa wznoszą się nad równiną Nowego Meksyku. Owiane mgłami, święte. Równinę przecina Wielka Rzeka. Rio Grande wrzyna się w płaskowyż tworząc głęboki, o zawroty głowy przyprawiający wąwóz. Wszystko jest względne, Rio Grande w okolicy miasta Świętej Wiary nie jest szersze niż Warta pod Poznaniem, ale w tym pustynnym kraju jest to Wielka Rzeka. Daje życie. To dzięki niej (i innym rzekom spływającym z gór Krwi Chrystusa) mieszkający w warownych pueblach Indianie mogą uprawiać kukurydzę. Indianie ci, zwani Pueblosami, mają opinię pokój miłujących, ale oczywiście różnie to w przeszłości bywało, w końcu puebla budowali warowne. Wcale nie tylko po to, by bronić się przed Apaczami, którzy mieszkali w górach i nie uprawiali kukurydzy, za to lubili zjawiać się znienacka, by kraść kukurydzę oraz kobiety. Apacze przybyli w te rejony z dalekiej północy zaledwie kilkaset lat temu, a puebla budowane były od tysiącleci. Budowano je w formie piętrowych domów z suszonej cegły, bez drzwi i okien. Wchodziło się do nich po drabinie na dach i przez otwór w dachu do wnętrza. Wobec Apaczów były one w pewnym stopniu skuteczne, ale... W 1540 roku nad Rio Grande pojawili się nowi przybysze, tym razem z południa. Znacznie groźniejsi niż koczowniczy Apacze. Dosiadali oni dziwnych, nieznanych nikomu zwierząt, ubrani byli w żelazo, którego strzały Indian nie potrafiły przebić, znali też wojenną sztukę oblężenia, zupełnie nieznaną Indianom. Oni też lubili kraść kukurydzę i kobiety, ale nie uciekali z nimi w góry. Założyli miasto nad Wielką Rzeką, nazwali je Święta Wiara (Santa Fe), a spowite mgłami góry nazwali Górami Krwi Chrystusa (Sangre de Cristo). Indianom obiecali, że zostawią ich w spokoju pod warunkiem, że kukurydza i kobiety same będą przychodzić do Świętej Wiary. Hiszpanie krzewili katolicyzm, tępiąc dawne kulty indiańskie. W 1675 roku na rynku w mieście Świętej Wiary wykonano wyrok na kapłanach dawnego indiańskiego kultu, kilku

powieszono, innym karę śmierci zamieniono na chłostę. Jednym z tych wychłostanych był niejaki Pope, który uznał, że tego już za wiele. Ukrył się on w Taos Pueblo, skąd kierował spiskiem mającym zjednoczyć wszystkie puebla w walce przeciwko ciemiężcom. Działania koordynowano indiańską metodą – każde pueblo dostało sznur z odpowiednią liczbą węzłów. Każdego dnia jeden z węzłów miał być rozwiązywany, wielki dzień wyzwolenia miał nastąpić wtedy, kiedy rozwiązany zostanie ostatni węzeł. W dzień wybuchu powstania Pueblosi podrzynali gardła wszystkim Hiszpanom, których mogli znaleźć. Jeśli ktoś uszedł z życiem – krył się za murami Świętej Wiary. Tylko że w międzyczasie Pueblosi też się nauczyli sztuki oblężenia! Mało że nie dopuszczali żywności do zatłoczonego ponad możliwości miasta, ale udało im się odciąć dopływ wody! Oblężenie nie trwało długo, Hiszpanie postanowili się przebić i uciec na południe, a Indianie tylko na to czekali. Widząc kolumnę uciekinierów rozstąpili się i obrzucali ich tylko wyzwiskami. Powstanie okazało się sukcesem – Hiszpanie uciekli z Nowego Meksyku i nie wracali przez następne dziesięć lat. W końcu jednak wrócili. Tyle że odrobili jedną lekcję – nie wtrącali się więcej do starych indiańskich obrzędów. Indianie też swoją lekcję odrobili i wszelkie obrzędy odbywały się odtąd w tajemnicy. Misjonarze owszem, przyjechali, Indianie zostali ochrzczeni i znów zaczęli chodzić do kościoła, ale dawne obrzędy odbywały się i tak. Indianie z Taos Pueblo nadal chodzili w święte Góry Krwi Chrystusa do swojego Błękitnego Jeziora, by się tam modlić. W 1848 roku na równinie u stóp Gór Krwi Chrystusa pojawili się nowi przybysze, tym razem ze wschodu. Było to po traktacie w Guadalupe, w wyniku którego Nowy Meksyk przyłączono do Stanów Zjednoczonych. Ta ostatnia zmiana miała swoje dobre i złe skutki. Hiszpanie nie potrafili utrzymać w ryzach Apaczów, którzy przez cały czas napadali na puebla i hiszpańskie rancza, natomiast nowi przybysze, jeźdźcy ubrani w niebieskie mundury, gonili Apaczów po górach i brali ich do niewoli, a nie spoczęli, aż nie złapali ostatniego Geronima. Rzecz w tym, że oni tych Apaczów poskromili nie po to, by umilić życie Pueblosom, lecz by ochronić własnych osadników, którzy tu zamierzali zakładać farmy. A zakładali te farmy na ziemiach skonfiskowanych Indianom. Co więcej, konfiskowali nie tylko ziemie pod uprawę, ale także góry w celach rekreacyjnych. W Górach Krwi Chrystusa skonfiskowane zostało Błękitne Jezioro wraz z okolicą. Dla Indian z Taos Pueblo było to święte miejsce, gdzie w tajemnicy odbywano tradycyjne obrzędy. Ale jak odbywać obrzędy w tajemnicy, skoro poprowadzono tam szlaki turystyczne? A w XX wieku doszła kolejna zmora – obowiązek szkolny. Dzieci wysłane do szkół z internatem odcięte były od rodziny i zapominały języka rodziców, jednak dodatkowym efektem ta-

Właścicielka kafejki w Taos Pueblo

kiej polityki było też to, że niektóre z indiańskich dzieci uzyskały wystarczającą edukację, by zrozumieć zasady funkcjonowania amerykańskiego prawa, co pozwoliło podjąć próbę odzyskania skonfiskowanych ziem na drodze sądowej. W ten właśnie sposób Taos Pueblo odzyskało swoją świętą górę wraz z Błękitnym Jeziorem. Szlaki nad Błękitne Jezioro zostały zamknięte, tym niemniej w Góry Krwi Chrystusa nadal przejeżdżają turyści, zwłaszcza do Doliny Narciarskiej – Ski Valley. Taos Pueblo na tym korzysta, ponieważ turyści przyjeżdżają także odwiedzić samo pueblo, zwłaszcza odkąd UNESCO ogłosiło je światowym dziedzictwem kultury. Pueblo sprzedaje bilety wstępu tak jak do muzeum, a mieszkańcy w swych domach pootwierali sklepy i sprzedają ceramikę. Latem tego roku na równinie u stóp Gór Krwi Chrystusa pojawiłem się ja. Nie było to żadne wielkie wejście, jechałem tam samochodem wypożyczonym na lotnisku, jeden z tłumu mniej więcej typowych turystów. W Taos Pueblo nabyłem bilet wstępu i chodziłem pośród ubogo raczej wyglądających budynków z suszonej cegły. Mieszkańcy chlubią się, że jest to najstarsza w USA miejscowość zamieszkała bez przerwy, prawdopodobnie od tysiąca lat. Obecnie stojące budynki z suszonej cegły zapewne tak stare nie są, choć niektóre mogą mieć po paręset lat. Na pewno kościół, choć zbudowany w tym samym stylu co reszta puebla, pochodzi z połowy XIX wieku. Na ołtarzu w kościele ustawiony tłumek figur świętych, w tym zawsze obecna w kościołach na terenie rezerwatów Kateri Tekakwitha. Na świeczniki początkowo nie zwróciłem uwagi. Obszedłszy pueblo, zajrzawszy we wszystkie możliwe kąty, do wszystkich sklepików z wykwintną (naprawdę!) indiańską ceramiką, poczułem się znużony. Był jeszcze jeden sklepik, do którego nie zajrzałem – mały coffee shop w takim samym domku z suszonej cegły jak wszystkie inne sklepiki. Wszedłem, właścicielka okazała się rozmowna, pytała oczywiście skąd jestem. – Z Polski? Moje siostry są pół Polkami, bo moja matka wyszła drugi raz za mąż za Polaka z Milwaukee. Ślub był tu, w kościele. Ich babka podarowała kościołowi dwa świeczniki wywiezione z Polski. Kiedy jej miasto było pod niemieckimi bombami i wszystko się paliło, ona weszła do kościoła i zabrała dwa świeczniki. Potem przyjechała z nimi do Stanów, a kiedy jej syn miał ślub, ona podarowała je tutejszemu kościołowi. – Z jakiego miasta pochodziły świeczniki? – Nie wiem, a jej nie mogę zapytać, bo dawno nie żyje. Ale nie pisz o tym w gazecie. Mało kto o tym wie, przewodnicy o tym nie opowiadają, bo się boimy, że ktoś może zażądać zwrotu. – Kto może żądać? – No, ten kościół, z którego zostały zabrane. – Z jakiego miasta? – Przecież mówię ci, że nie wiem z jakiego... Wszedłem potem jeszcze raz do kościoła. Istotnie, dwa świeczniki były tam nieco bardziej ozdobne niż reszta. Nieco bardziej ozdobne, ale i tak nic nadzwyczajnego, z pewnością nic takiego, czego zwrotu ktokolwiek mógłby żądać. A jak przypuszczam – większość Polaków byłaby dumna z polskiego akcentu w indiańskim kościele nad Rio Grande.


28 |

listopad 2013 | nowy czas

historie nie tylko zasłyszane

WYSPA

Jacek Ozaist

Tato! Żebyś ty to widział. Ty najdalej byłeś w Bułgarii. I do tego Niemca udawałeś, by cię lepiej traktowano. Ajne bijer bite! – wołałeś, a kelner podbiegał w podskokach do jaśniepana. Nie pamiętam, jak mnie obwoziliście z mamą po NRD i Węgrzech. No, może mam mgliste wspomnienie jakiejś uliczki w Budapeszcie, odległy smak bardzo ostrego gulaszu. Ale nic więcej. Nic a nic. Nakłada mi się to z pobytem na Węgrzech już po komunie, i po trzydziestce. Teraz świat jest inny. Bezgraniczny, rozdęty taki. Chciałeś pewnego dnia pojechać do kuzynki w Anglii. To się nam wszystkim wydawało marzeniem tak odległym, jak lot na księżyc. Głęboka komuna, bida nędza i rąk klaskanie ku czci kolejnych bożków-trybunów, a ty o Londynie. Jednak mnie się udało. Nie marzyłem, nie chciałem. Zostałem wypchnięty i nie żałuję. Mama też zawsze wzdychała do Wielkiej Brytanii. Nie, żeby od razu tu jechać, tylko tak jej zostało po nauczaniu historii w szkole. Fascynują ją dzieje kolejnych dynastii, ścinane głowy, porzucane królowe, mordowani królowie i wszystko to, co było solą tego królestwa przez wieki. Oczy zaczynają jej błyszczeć na dźwięk nazw Westminster, Tower, Windsor. Magia centrum Londynu zawsze wciąga. Niby jedziesz tylko na premierę polskiego filmu do kina Haymarket, ale potem jakieś after party w ambasadzie czy w pubie za rogiem. Stoisz czy

siedzisz, znasz tych ludzi albo nie, przekrzykujecie tłum, a londyńskie niebo życzliwie przysłuchuje się tym gorączkowym dyskusjom. Jest pięknie. Czarująco. Szybko można zapomnieć, że polscy filmowcy przywieźli na Wyspy kolejny komercyjny gniot, który nie wytrzyma dwóch tygodni w tutejszych kinach. Ani się obejrzysz, jak mija północ i zwiewa ci ostatnie metro. Zostaje taksówka za pięćdziesiąt funtów albo nocny autobus. Wsiadam do N7. Obojętny kierowca nawet na mnie nie patrzy. Bylebym tylko kliknął „ojsterką” w czytnik i mogę przestać istnieć. Na górnym pokładzie puszka po piwie przetacza się od ściany do ściany, hałasując niemiłosiernie. W powietrzu mieszają się zapachy potu, przetrawionego alkoholu i zleżałych frytek. Żaden z pasażerów raczej nie urodził się w Wielkiej Brytanii. Na samym przodzie siedzi podstarzały Polak w pstrokatym ubraniu sprzątacza i sombrero na głowie. Mamrocze pod wąsem soczyste przekleństwa pod adresem jakiejś kobiety, która pewnie uciekła, kiedy tylko poznała jego zwyczaje. Żal słuchać. Inni nie muszą, bo nie rozumieją. Dalej siedzi Jamajczyk w kolorowym czepku, kiwając głową nieprzytomnie. Zapewne wypalił jointa i teraz słyszy już tylko kołyszące reggae. Dwóch starych Chińczyków zwiesza zmęczone głowy w błogostanie drzemki. Domyślam się, że skończyli morderczą dniówkę w Chinatown w taniej restauracji z napisałem Eat as much as you like. Nazajutrz wrócą tam znowu, by w oparach oleju sezamowego mieszać smaki i kolory w wielkich, obrośniętych zapieczonym tłuszczem wokach. Murzyn w ciemnym garniturze i białych butach sportowych tłumaczy coś gardłowym głosem komuś w Monrovii albo Konakri. Mówi tak głośno, że przesiadam się na koniec autobusu. Przed sobą mam już tylko jasnowłosego Litwina w czarnym dresie. Nie wiem dlaczego, ale wszyscy emigranci z tego kraju ubierają się w stylu faszy-

zującej bojówki. Wyglądają niczym umundurowana armia. Jedziemy przez rozświetlony promieniście Londyn, nigdzie się nie zatrzymując. Kolejne przystanki zioną pustką. Cały czas mamy zielone światło. Bardziej przypomina to jazdę autostradą, niż ulicami ekstremalnie za dnia zatłoczonej metropolii. Wszyscy jesteśmy zdziwieni, kiedy N7 zatrzymuje się przy Kensington. Po chwili na górnym pokładzie pojawia się zakapturzona postać z torbą z Mac Donalda w dłoni. To stary numer londyńskich pijaczków. Skoro nie wolno pić w miejscach publicznych, trzeba sobie jakoś radzić. Ukryta w torbie po hamburgerach puszka z piwem albo flaszka wódki nikogo w oczy nie razi. Koleś siada między mną a Litwinem i zrzuca kaptur, odkrywając łysą niemal głowę. – Mama? – odzywa się łysy zachrypniętym od palenia papierosów głosem. – No cześć! Wiem, że późno, ale ty i tak nie śpisz. Co tam oglądasz? Ojca Mateusza? Hehe. Dzwonię, bo konkurs wygrałem. No, konkurs! W Polsce też są takie. Na dyrektora na przykład. Nie, ja na pracownika restauracji. Pokonałem z dziesięciu gości ze Sri Lanki, Kenii i Portugalii. Etapami nas eliminowali, jak w Master Chiefie. Zostałem debeściakiem w zmywaniu i obieraniu warzyw na czas. Cienko mi poszło filetowanie ryb i wyrabianie ciasta. Szalę zwycięstwa przechylił urok osobisty. Widzisz, twój synek potrafi. Mam robotę na stałe. Na razie zmywak, ale będą awanse. U nas to mnie nawet do łopaty nie chcieli, a tu proszę! Poślę ci trochę kaski w przyszłym tygodniu. Co u was? Nic? To dobrze. Kończę. Co? Nie przeziębiam się. Pa... Chowa telefon, przytula głowę do szyby i tak zastyga. Przez chwilę przyglądam mu się z uśmiechem. Chłopak ma w sobie radość i pokorę. Na pewno daleko zajdzie. Kilka tygodni później znów jadę do centrum. W Soho House czeka mnie dwudziestominutowy wywiad z Agnieszką Holland, potem zamierzam

powałęsać się trochę z Grzesiem. Wysiadam przy Leicester Square, gdzie zwykle odbywają się premiery filmowych hitów i spotkania tłumów z aktorami. Kiedyś takie rzeczy były dla mnie czymś naturalnym. Potrafiłem wkurzyć Jerzego Stuhra pytaniem, kiedy wreszcie skończy z naśladowaniem Kieślowskiego. Zirytowałem też Romana Polańskiego pytaniem dlaczego nie kręci filmów w wolnej Polsce. Było to zaraz po realizacji słabych „9 wrót”, a trochę przed „Pianistą”. Ochoczo biegałem na wszystkie spotkania z twórcami kina. Teraz, spoglądając na swoje zdewastowane w ogrodnictwie i kolejnych knajpach dłonie, zaczynam w siebie wątpić. Stoję w tłumie przy stacji Leicester Square i nie mogę się ruszyć. Boję się, a może wstydzę. Nie wiem, czy jestem właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Przecież najlepiej wypadam w niekorzystnym świetle. Bankrutem, nieudacznikiem, uciekinierem – z pewnością i bez kokieterii – jestem, lecz czy dziennikarzem, który ma za chwilę poważnie porozmawiać ze słynną reżyserką także? Chciałbym odwrócić się na pięcie i zniknąć w czeluści metra. Od tego haniebnego aktu powstrzymuje mnie jedynie przyjemność, jaką daje publikacja dobrego materiału w gazecie, podpisana imieniem i nazwiskiem. – Jak poszło? – pyta Grześ, gdy jest po wszystkim. Agnieszka Holland okazała się wspaniałym, ciepliwym i wyrozumiałym rozmówcą. Na zadane pytanie, choćby było najgłupsze, odpowiadała kilkoma złożonymi zdaniami, dążąc do wyczerpania tematu w sposób absolutny. Miewałem już rozmówców odpowiadających jednym zdaniem. Wiem, jaki to koszmar dla przeprowadzającego wywiad. Wywiad z Holland zakończyłęm gafą, zadając pytanie kim właściwie się czuje: Polką, emigrantką, kimś jeszcze innym? Miałem na myśli to, że wyjeżdżamy z kraju i zostajemy wyrzuceni w wielki świat i zaczynamy naszą polskość pokrywać

naleciałościami z krajów, w których żyjemy, lecz wyszło jak wyszło. Agnieszka Holland, zamiast się wkurzyć, spojrzała na mnie dziwnie i odpowiedziała: – Oczywiście, że czuję się Polką, ale też obywatelką świata. To naturalne. Pstryknęliśmy pamiątkową fotkę i już mnie nie było. – Dobrze ją zapytałeś – konstatuje Grześ. – Przecież wiele lat mieszkała poza Polską. Jak film? – W ciemności? Duszny, klaustrofobiczny, ciasny. Cholernie długi. A w ogóle to piękna historia. Uwielbiam takich bohaterów – niby zły, a jednak nie do końca. Ale Oscara podobno nie dostanie. Są silniejsze pozycje. Idziemy przez Soho. Ja w garniturze, Grześ w dżinsowych spodniach z dziwnym ściągaczem na kostkach i sandałach, do których strojnie założył skarpety w kolorowe paski. Szlag mnie czasem trafia, jak na niego patrzę. Taki elegancki był z niego gość, gdy razem pracowaliśmy w marketingu. W człowieku, który człapie obok mnie, nie ma nawet cienia tamtego biznesmena. – Głodny? – pytam retorcznie. Siadamy w kącie niewielkiej perskiej restauracji. Grześ prosi o szybkie piwo. Kelner kręci głową, tłumacząc, że właściciele są ludźmi bardzo religijnymi i nie życzą sobie alkoholu w swojej restauracji. Dziwi nas to, ale jednocześnie imponuje. Zamawiam coś w rodzaju irańskiego meze – wszystkiego po trochu i dwie butelki wody. Chciałbym celebrować ten dzień pełen filmowych wrażeń i wspomnień o czasach, kiedy wszystko było łatwiejsze. Grześ jest jednak mistrzem w psuciu mi humoru w najmniej oczekiwanym momencie. – Dżaku, ratuj. Zamykam na chwilę oczy. Jeszcze przed chwilą świat był taki piękny... – Co tym razem? – pytam lodowatym głosem. – Sprzedali bar rybny. Jestem na lodzie. WYSPA Jacka Ozaista wkrótce trafi do księgarń. Poprzednie odcinki na ww.nowyczas.co.uk

Szanowni Państwo, Drodzy Czytelnicy Zwracam się do Państwa z serdeczną i pokorną prośbą o spełnienie mojego wielkiego marzenia. Otóż jes tem wielbicielem aut angielskich. Kolekcjonuję katalogi, broszur y, prospekty. To jest moja pasja i radość w moim smutnym życiu. Są w Polsce salony samochodowe Jaguara, Aston Mar tina, Bentleya i Rolls-Royce'a. W salonach Jaguara i Aston Mar tina sprzedawcy, bez żadnego problemu dają mi katalogi ich luksusowych aut, widząc moją sympatię, „miłość” i szczere oddanie. Natomiast Bentley i RollsRoyce są dla mnie bardzo niemili! Widząc inwalidę i „biedaka" mówią, że katalogi ich super luksusowych aut wręczają tylko i wyłącznie prawdziwym klientom!!! Nie kolekcjonerom! Nawet nie pozwolą usiąść w ich autach. Mówią, że ich katalog, to są duże, gr ube, ciężkie i kosztowne książki... Przecież prawdziwy klient, któr y otrzyma taki katalog i zamówi taki samochód za 300400 tys. euro, to wyrzuca katalog do kosza, bo po co mu katalog, jak będzie miał prawdziwy samochód... Salony tych aut, zawsze mają więcej katalogów w szafkach dla przyszłych i potencjalnych klientów niż się sprzeda samochodów... Dla mnie katalogi to prawdziwy skarb, któr y trzymam na regale, w czys tych pudełkach chroniąc je przed kurzem, wilgocią czy brudem. Dlatego też bardzo proszę Państwa o to, abyście napisali do Bentleya i Rolls-Royce'a (lub zadzwonili) do fabryki lub do ich salonów samochodowych z prośbą o przysłanie następujących katalogów tych aut : 1. Rolls-Royce Phantom II Series (limousine) – customer brochure (book) 2. Rolls-Royce Wraith (superspor ts) – customer brochure (book) 3. Bentley Mulsanne (limousine) – cus tomer brochure (book) 4. Bentley Continental GT Speed (superspor ts) – customer brochure (book) Mam 43 lata. Jestem rencistą ZUS (640 zł renty netto – 160 euro) i mam II grupę inwalidzką (na stałe). Jestem po bardzo ciężkim wypadku samochodowym w 2002 r. (nie z mojej winy), por uszam się o kulach i na wózku inwalidzkim. W przyszłym roku (2014) będę miał już 8 operację na moją lewą nogę (zmiażdżoną podczas wypadku), a 11 w całym moim życiu i jeszcze nie ostatnią! Jestem schorowanym człowiekiem. Mam żonę Katarzynę i córki: Sylwię i Sarę. Będę Państwu bardzo, bardzo, bardzo wdzięczny za okazaną dobroć, życzliwość i pomoc w w mojej prośbie. Na mojej twarzy znów by się pojawił uśmiech i byłbym bardzo szczęśliwy. Nigdy nie będę miał nawet najtańszego auta na ś wiecie, bo mnie po pros tu nie stać, ale chciałbym mieć w swojej kolekcji katalogi tych najdroższych, prestiżowych i super luksusowych, super sportowych aut – w moim domu, na moim regale. Na tym kończę, oczekując na pozyt ywną odpowiedź, pozdrawiam serdecznie i pozostaje z wyrazami największego szacunku, Tomasz Śliwiński

Od redakcji: Gdyby ktoś z Czytelników „Nowego Czasu” zechciał pomóc Panu Tomaszowi i zdobył dla niego katalogi, prosimy o kontakt z redakcją. Tel.: 0779 1582949; 0207 6398507 lub email: t.bazar nik@nowyczas.co.uk


|29

nowy czas | listopad 2013

historie nie tylko zasłyszane

Julia Hoffmann

Autobus – Straszny hałas w tym autobusie, ale… – Co mówisz? – Nie, rury już naprawione. Ale zgłosiła się młoda Kanadyjka, Marisa, dwadzieścia pięć lat, oczywiście nazywa się Groński. Czy ja jej pomogę wypełnić polski wniosek o przyznanie polskiego obywatelstwa, bo ona nie zna języka. Spotykamy się dwa dni temu, bardzo sympatyczna dziewczyna, po studiach, od czerwca mieszka i pracuje w Londynie. Już wcześniej przesłała mi formularz, w którym pytają o szczegółowe dane całej rodziny, z pradziadkami włącznie. Daty urodzeń i ślubów, nazwiska panieńskie, życiorysy itd. – W sumie logiczne, skoro chcesz zostać polskim obywatelem, powinieneś coś wiedzieć o swoich polskich przodkach. Co? – Nie, ona właściwie nic nie wie. Tylko to, że babcia ze strony ojca przeszła obóz koncentracyjny. A polskie obywatelstwo chce mieć dlatego, że wtedy stanie się obywatelką Unii Europejskiej i nie będzie potrzebowała wizy, aby podróżować po Europie. Bo na wizę brytyjską czekała pół roku. – Co mówisz? – No właśnie. Przyniosła skany starych dokumentów, ale nie bardzo wiedziała czego dotyczą. No i tutaj właśnie się zaczęło. Miejsce urodzenia Michała Grońskiego, dziadka ze strony matki? – Tu jest nazwa wpisana, ale teraz to jest w Niemczech, bo ta część Polski po wojnie została włączona do Niemiec – tłumaczy mi Marisa. Troszkę zbaraniałam, bo zawsze mi się wydawało, że było akurat odwrotnie. Potem pokazuje mi niemieckie zaświadczenie o pobycie dziadka w jakimś ośrodku w 1948 roku. – To jest po niemiecku, nic nie rozumiem – mówię. Na to Marisa: – O, a ja myślałam, że to właśnie po polsku! Umawiamy się, że postara się o tłumaczenie. Kolejna kopia to dowód tożsamości Michała Grońskiego, Displaced Person w Augsburgu, z roku 1949, po angiel-

sku… – Nic nie słyszę, przerywa… – Displaced Person, pamiętasz, Krajobraz po bitwie, ludzie z obozów koncentracyjnych odratowani przez Amerykanów, koszmar. Czytam jej ten papier linijka po linijce: urodzony w 1931 roku, wzrost 1,68m, waga 55kg. Czy wie, co to znaczy? Nie, ona nie zna się na kilogramach, mają w Kanadzie inne miary. Tłumaczę jej, kto to byli Dipisi i że jeśli w roku 1949, mając 18 lat, ważył 55 kg, to znaczy, że przez całą wojnę przymierał głodem i dlatego nawet nie mógł normalnie urosnąć. Marisa jest w szoku, ma łzy w oczach. – Ja nic nie wiedziałam! Dziadek nigdy, nigdy nie mówił o wojnie! Następne zaświadczenie, polskie, Michał Groński urodzony w rejonie tarnopolskim. – To była wschodnia Polska, tereny dziś należące do Ukrainy – mówię. – Możliwe, że twój dziadek był jako dziecko wywieziony do Kazachstanu albo na Syberię. Marisa patrzy na mnie i już nic nie mówi. Proszę ją, żeby rodzice przeszukali dokładnie stare papiery i przesłali jej skany, a my wyczytamy z nich wszystko, co się da. – Tak, tak – powtarza wstrząśnięta. – Tak zrobimy. –Co mówisz? Nie, oni tam nie mają pojęcia o historii Europy, no bo dlaczego niby mieliby mieć. Ona mnie słuchała jak istoty z innej planety. A ja przez dwa kolejne dni szukałam w internecie. Michał Groński nie mógł trafić na Syberię i wyjść z Andersem, bo wtedy nigdy nie znalazłby się po wojnie w Niemczech, ale raczej w Indiach, w Afryce lub Wielkiej Brytanii. Znowu zaczęłam wpatrywać się w mapę i wtedy mnie tknęło. – Przecież on urodził się i mieszkał 80 kilometrów od Zamościa, rozumiesz? Dzieci Zamojszczyzny. Zabrali go w bydlęcym wagonie, był w obozie albo pracował jako słowiański niewolnik w Niemczech, przez całą wojnę, i jakimś cudem przeżył.

Agnieszka Siedlecka

Zrozum k u r ioz um Będąc młodą felitonistką (młodą? Ha, ha!), w myśl tytułu piosenki Niemena Dziwny jest ten świat, zajęłam się spisywaniem dziwactw Brytyjczyków. O innych niż wszędzie indziej kontaktach, kranach czy ruchu drogowym mowy tu jednak nie będzie. Co zatem znajduje się na pierwszym miejscu w mojej księdze dziwactw autochtonów? Otóż chip butty – angielski rarytas w postaci bułki z frytkami, który oczy me po raz pierwszy ujrzały w budce Fish & Chips w Hastings. Lat temu wiele. I nie chciały dać wiary. Zdaję sobie sprawę, że istnieją narody, które jedzą mrówki, dżdżownice czy małpie móżdżki, ale żeby pszenną bułę z ziemniakiem? Tak bez niczego? Do tego nie za bardzo chrupiącą, delikatnie mówiąc? Albo zmiętoszony, przepraszam zmiksowany zielony groszek zamiast surówki? Że nie wspomnę o frytkach z octem lub bożonarodzeniowym puddingu. Moja druga połowa jest z krwi i kości stąd i się ze mną niestety zgadza. Biedak bez kabanosów i ogórków konserwowych żyć już nie potrafi. By nie zostać oskarżona o polityczną niepoprawność, najbezpieczniej byłoby mi w tym momencie przestać pisać o brytyjskiej kuchni, ale nie mogę przedtem nie wspomnieć o tym, że jej właściciele nie spłukują naczyń po ich umyciu. Tak sobie te ociekające pianką od płynu talerze i kubki odkładają na suszarkę. Do tego plastikowe miski w zlewach mają! O przezabawnej rozmowie z przyjaciółką Angielką na temat zasadności używania powyższych, mogłabym napisać osobny felieton. Ja nie mam michy, ona ma i nadal się lubimy, nawet bardzo. To się nazywa tolerancja. A jak zareagują czytelnicy na do tej pory dla mnie niewyjaśnioną ciekawostkę przyrodniczą, ze względu na obecną aurę nader aktualną, mianowicie panie w kurtkach, szalikach i

…sandałkach na nogach bez pończoch? Tudzież klapkach? Wieje, duje, deszczem zacina, od góry ubrane na cebulę, a na dole gołe stopy i tak od listopada do marca! Chłopcy w krótkich spodenkach w temperaturze najwyżej + 5°C biegają. Może hartują się od młodych lat, ale czemu NHS w takim razie taki przeciążony? Wróćmy jednak w domowe zacisze. Okna w przeciętnym brytyjskim domu, jeśli nie są suwane, otwierają się na zewnątrz. Wszystko świetnie, jeśli się mieszka na parterze, no, najwyżej na pierwszym piętrze. Można sobie od biedy na drabinkę śmignąć, by je umyć. Wietrzę w związku z tym jakąś tajemną zmowę architektów i firm myjących okna. My Polacy lubimy przecież wszelkie teorie spiskowe. W łazience włosów nie wysuszysz, bo nie ma kontaktu. Za to się ogolisz (shavers only), a jak już usuniesz zbędne owłosienie i chciałbyś wyłączyć światło, to za sznurek trzeba pociągnąć. Nie daj Boże umylibyście państwo właśnie ręce, tymi paluchami mokrymi, proszę ja was, na pstryczek elektryczek i co? Zabiłoby na śmierć! Przejdźmy dalej – kolejna nietypowe zjawisko na Wyspach to rzecz jasna uprzejmość. Przez nieuwagę potrącisz na chodniku przechodnia, a on mało że cię przeprosi, to jeszcze zapyta, czy nic ci się nie stało. Zanim zapłacisz za chleb i mleko, sprzedawca zdąży ci trzykrotnie podziękować. Niech sobie malkontenci mówią, że to sztuczne, wymuszone itd. – ja akurat to dziwactwo bardzo w Brytyjczykach cenię i marzę, by zarazili nim inne kraje, w tym Polskę. Dramatyzm języka angielskiego również mnie fascynuje. Niby oni tacy powściągliwi w wyrażaniu emocji, a jak się lubują w skrajnościach. Weźmy na przykład tak często słyszane: I’m freezing lub I’m starving albo it’s Siberia przy temperaturze najwyżej + 5°C. Zamiast: Jest mi bardzo zimno – zamarzają, na dodatek na Syberii. Nie są głodni, tylko umierają z głodu. Czasem czynią to parę razy dziennie… Dzielny naród. I to ich poczucie, że świat nadal kręci się wokół ich małej, jak by nie było geograficznie rzecz ujmując, wyspy. Artykuł zatytułowany Heavy Fog In Channel. Continent Cut Off, który ukazał się w 1957 roku w „The Times” mówi sam za siebie. Za to właśnie i wszelakie inne kurioza ich lubię. Choć chip butty nadal nie przechodzi mi przez gardło, w najbliższą niedzielę na obiad planuję klasykę brytyjskiej kuchni: Sunday roast. Z własnoręcznie zrobionym sosem, nie jakimś tam kupnym gravy, pieczonymi ziemniakami, warzywami i oczywiście obowiązkowo z Yorkshire puddings. No, właśnie, dlaczego mianem pudding określa się tyle niemających ze sobą nic wspólnego potraw? Bo co łączy Christmas pudding z Yorkshire pudding? Może ktoś z czytelników dłużej tu zasiedziały pomoże znaleźć odpowiedź? Oj, dziwny jest ten angielski świat…

J C E RHA RDT: Bod y u nd er a c a r “I had a car accident last week” my friend said. “Oh, I was all right, for tunately. But the whole town of Thaxted lost electricity for a day. That’s what the policeman who rescued me said. Gustav Holst would have been amused. I was driving along, and as you know, I like to pick up a bit of speed…” I know he does. He is eighty nine, loves Gustav Holst who lived in Thaxted, and likes to take his vintage sport car for a bit of a spin every day. “So, you were driving too fast, were you?” I asked. “No, I was driving too slowly. But there was ice on the road, and then I saw this rabbit. I tried to avoid it, and skidded and ended up on a nearby lamppost that seemed to have a huge electricity box on it. And then, everything went dark. So I phoned my girlfriend, who phoned the police. Well, she was a bit surprised knowing my attitude towards rabbits that I tried to avoid it, and ended up on the lamp post, car for a scrap yard.” And the rabbit? We all wanted to know what happened to the villain rabbit. “Well, it was a bit unlucky for the rabbit…”

I was once given a white rabbit as a present. Sweet, and cute munching on a carrot, until it started to munch on everything. Antique chairs, Chanel handbags, rare books on the bottom shelves, electric cables. It would crawl into a hole between the washing machine and a dishwasher and sit there, it’s furry, white bottom visible. Cute, I thought, only to find the washing machine making funny noises for a few days afterwards, and then coming to a halt in the middle of the rinsing cycle when I was out. I came home to the flooded floor and the rabbit playing Noah’s arc on an upturned salad bowl. I decided that enough was enough, the rabbit had to go. Except, go where? I started to ask around first. Would you like a white rabbit, maybe for your children, they would love it, such a nice pet and not smelly at all! Very well behaved, too… No, thank you, cute, but no thanks. Pet shop next. They had three rabbits already they couldn’t get rid of. RSPCA? No luck. “Just let it out,” suggested a doctor friend. “Into the wild. Into the woods, nature, they

meant to be there.” Except, where is nature in the middle of London? Kensington High Street, where foxes wonder around at night, or perhaps a platform of the Northern Line. Back garden? I envisaged bloody leftovers of a fox’s night snack in the morning. E-bay, I thought, if my friend could sell one Gucci shoe on E-bay, surely I could give away a rabbit? “Why don’t you try free ads”, she said. I wrote a sale pitch; “Please, I am a dwarf rabbit, I need a new home. Take me away from this madhouse, they don’t understand me here. I want to join The White Rabbits United Forum. I promise not to chew your Chanel handbag, (actually, it was not that tasty)…” Nobody volunteered to take my rabbit, but I had over two thousands hits on my ad within three days. Which made me look at what’s going on in the Rabbit World. ‘Dangerous arrest: Rabbit bit a policeman in Basel’. Apparently, the unlucky chap had to be treated in a local hospital. I think the rabbit escaped jail. In England, according to the BBC, a team of rabbits had dug out remains of a

medieval manor house. Presumably, the British Museum took notice and the rabbit team is employed on their archeological digs. There is a giant rabbit in London, who saved the life of his human when he collapsed due to diabetes. His giant rabbit pet jumped on his chest up and down, until the ambulance arrived. The news did not report where the rabbit learned the resuscitation technique. The most alarming news came from France. The rabbit population at Orly Airport is gnawing through electric cables, eating landing beacons, nibbling away edges of the runways. The authorities sent an army of wardens armed with ferrets, dogs and nets in an attempt to humanly repatriate the rabbit population to the South of France. I am thinking of humanly repatriating my rabbit to the Moon. P.S. The persons wanting to purchase a white rabbit should send their donation to Nowy Czas by the 20th of December. Unlimited number of rabbits available to arrive before Christmas.


30 |

listopad 2013 | nowy czas

co się dzieje kino

David Lynch – MARATON Dziwaczne, niepokojące, pełne tajemniczych obrazów, mar, intuicji i przeczuć. ale też nierzadko pełne młodzieńczych, idealistycznych marzeń. Takie są filmy Davida Lyncha. Prince Charles Cinema tuż obok Leicester Square zaprezentuje nam nocny maraton dla miłośników kina wymagającego. Klucz jest chronologiczny. I tak zobaczymy jeden z pierwszych obrazów mistrza: poruszający, czarno-biały dramat Elephant Man, do tego hipnotyzujący Blue Velvet, hymn o wolności i młodości Wild at Heart (z fenomenalnym Nicholasem Cagem). Jest także mroczna zagadka: Mullholand Drive – porozbijana na przemieszane ze sobą kawałki historia dwóch młodych kobiet marzących o karierze w Hollywood. a na koniec obraz najbardziej zakręcony. Tak zakręcony, że chyba nawet najbardziej zagorzali fani reżysera dawno się już poddali i nawet nie próbują rozwikłać jego zagadki. Może to też nie przypadek, że tuż po zrobieniu Inland Empire David Lynch uznał, że doszedł do ściany i zabrał się za nagrywanie muzyki? z tajemnicą Inland Empire będą się mogli zmierzyć najwytrwalsi miłośnicy reżysera, gdyż jego projekcja przypadnie na wczesne godziny poranne. Sobota, 7 grudnia Prince Charles Cinema, Leicester Place, WC2

The Shining Jack dostaje pracę. Ma doglądać luksusowego, górskiego hotelu, który zimą zostaje odcięty od świata przez śnieg. Wprowadza się tam z żoną Wendy i swoim dzieckiem Dannym. Poprzedni opiekun hotelu oszalał i zmasakrował swoją rodzinę. zaczyna się spokojnie. Jack wreszcie będzie miał szansę oddać się swojemu zawodowi (jest pisarzem). Długie, leniwe wieczory, cisza, spokój. z wolna jednak zaczynają pojawiać się złowrogie znaki. Najpierw niewyraźne, potem coraz bardziej jednoznaczne. Coś dzieje się w pokoju 237. z kolei Danny’ego odwiedza duch jakiegoś chłopca, ostrzegając nieustannie przed czymś, co nazywa redrum. No i te dziwne wizje, które towarzyszą Jackowi, gdy schodzi do baru. a potem? Potem jest już za późno, bo przełęcz zostaje odcięta od świata. Klasyczny film Stanleya Kubricka. Może nawet lepszy od książkowego pierwowzoru Stephena Kinga. Czwartek, 12 grudnia, godz. 20.10 BFI Southbank Belvedere Road, SE1 8XT

The Butler Kolejna próba zmierzenia się Stanów zjednoczonych z nie tak odległą przecież rasistowską przeszłością. To epicka opowieść o czarnoskórym lokalu, pracującym w Białym Domu przez trzy dekady: od Eisenhowera po Reagana. I obserwującego niesamowite zmiany społeczne, jakie na przestrzeni tych lat przeszedł ten kraj. The Butler to bowiem opowieść o tym, jak w Stanach rodził się w bólach ruch na rzecz równouprawnienia, by potem na zawsze zniszczyć świat autobusów dla kolorowych i toalet, do których wstęp mieli tylko biali. W roli głównej Forest Whitaker, ale obsada aż iskrzy się od gwiazd: od dawno niewidzianego Robi-

na Williamsa, przez Johna Cusacka, Oprah Winfrey (!), Cubę Goodinga Juniora aż po... Lenny’ego Kravitza. Don Jon

spy, by dać trzy koncerty. Pretekst? Od debiuty grupy mija w tym roku dwadzieścia lat. Jeden z występów odbędzie się w londyńskiej Rhythym Factory na Whitechapel. Na scenie Peji towarzyszyć będą DJ'e: Decks, Gandzior oraz Śliwa. Poznaniacy zaprezentują przekrój najważniejszych utworów całej historii kapeli. The Rhythm Factory 16-18 Whitechapel Road, E1 1EW

– Dlaczego zgodziłaś się ze mną umówić? Przecież jesteś idealna! – pyta z autentycznym zdumieniem Don. I rzeczywiście, trudno się dziwić jego szczęściu. Bo jego nowa dziewczyna jest wrażliwa, zabawna i przepiękna. Jest też nieco nie z ligi Dona. Gra ją Scarlet Johanson. Coś w nim jednak widzi i razem budują relację. Tyle że Don ma sekret. – To lepsze od prawdziwego seksu. Nie pachnie, nie czuć smaku” – mówi nam zza kadru, gdy widzimy jak siedzi po nocach przy ciężkim porno. Oczywiście jest tylko kwestią czasu nim Barbara go nakryje. On – uzależniony od porno, ona od romantycznych komedii. Komedii stanowiących lustrzane odbicie pornosów Dona, budujących w niej równie nierealistyczne oczekiwania co do związku i miłości. Czy to może skończyć się dobrze? Komedia romantyczna, ale jednocześnie mini esej społeczny (choć w lekkim tonie) na temat dzisiejszej męskości i poplątanych, międzyludzkich relacji w świecie internetu i wszechobecnej potrzeby natychmiastowej gratyfikacji.

muzyka T-Love Od garażowego, rockendrollowego buntu przeciwko szarej rzeczywistości gnijącego już PRL przez pastisz boysbandów po covery Boba Dylana i klasycznie brzmiące bluesy – podczas ponad ćwierć wieku swego istnienia grupa T-Love przeszła długą drogę. Od Wychowania po Chłopaki nie płaczą. Od Warszawy po Jeśli Boga nie ma tu. Wspólny mianownik? Słodko-gorzko-kwaśne teksty Muńka, mieszanina punkowego „prosto z mostu” i jego bardziej refleksyjnej strony. Jako support wystąpi Tomek Lipiński, znany z Brygady Kryzys czy Tiltu. Koncertowi towarzyszyć będzie wystawa prac fotografów: Moniki S. Jakubowskiej, Damiana Chrobaka, Barta Mazurczaka, Bogusława Mastaja i Piotra apolinarskiego, którzy dokumentowali imprezy organizowane przez Tomka Likusa, założyciela londyńskiej agencji koncertowej Buch Ip. Niedziela, 8 grudnia, godz. 18.00 Scala 275 Pentonville Road, N1 9NL

Peja Kultowy skład Slums attack pod przewodnictwem Peji, czyli Ryszarda andrzejewskiego, przyjeżdza na Wy-

Oyesantana Coś dla fanów Carlosa Santany, którzy nie mają możliwości zobaczyć go na żywo. I to dla zagorzałych miłośników gitarzysty – nie takich, którzy zainteresowali się nim gdy wydał na początku stulecia dwa bardziej wygładzone, komercyjno-popowe albumy. Liczący sobie sześć osób zespół odtwarza raczej klasyczne utwory artysty, robiąc miejsce dla charakterystycznej dla niego improwizacji i ciągnących się w nieskończoność solówek. W repertuarze między innymi Black Magic Woman, Europa i Samba Pa Ti.

London Community Gospel Choir Tradycyjne kolędy, pieśni gospel i lżejsze piosenki świąteczne – wszystkie rozpisane na wiele głosów członków London Community Gospel Choir, który w tym roku obchodzi trzydziestolecie swojego istnienia. „Przyprawią o dreszcze nawet najbardziej zatwardziałych ateistów” – zapewniają na swojej stronie organizatorzy z Jazz Cafe w Camden. Niedziela, 22 grudnia Jazz Cafe, Camden 5 Parkway, NW1 7PG

teatry

Sobota, 7 grudnia, godz. 21,00 Jazz Cafe POSK King Street, W6 0RF

DNA Artist Bar zaprasza na Świąteczną BIESIaDę MuzyCzNO-SaTyRyCzNą. Kolędy, pastorałki, autorskie piosenki świąteczne, Santa-satyra z pastuszkiem i paroma baranami na tubę, saksofon i trzy fortepiany. W programie prowadzonym przez Danę Parys-White wystąpią: Katy Carr, Malwina Mniuk, Monika Lidke, Dominika zachman, Izabela Wilczyńska, anita Łazińska, ula Szczepanek, Basia Kucharska, Tomek Furmanek, Leszek Kulaszewicz, Tomek Chudy, Michał Topolski, Krzysztof Werkowicz, Jacek Jezierzański, Paweł Fesyk, Bartek Nowak, Jola zgłobicka, Ela Koncka.... lecz nie tylko. artyści postarają się, by w ten wieczór wszyscy gadali ludzkim głosem, a instrumenty grały na swojską nutę. Niedziela, 8 grudnia, o godz. 18.00 Jazz Cafe POSK 236-242 King Street, W6 0RF

The Pouges Taką melancholię znajdziemy tylko u Irlandczyków z The Pouges. Deszczowe ulicy Dublina. Tęsknota i mocna whisky. ale też brak sentymentalizmu. Bo w żyłach Shane’a Mac Gowana, lidera grupy, płynie krew punkowca. Wynikający z tego realizm i cynizm mieszają się z tradycyjną, romantyczną muzyką irlandzką. I w jakiś niewytłumaczalny sposób współgrają ze sobą doskonale. a do tego jest to koncertowy pewniak, szczególnie w grudniu: chyba jedna z najpiękniejszych świątecznych piosenek w historii świata – nietypowa, dziwnie smutna „kolęda” Fairytale of New york. Piątek, 20 grudnia O2 Academy Brixton 211 Stockwell Rd, SW9 9SL

Bodyguard adelphi Theatre proponuje nam podróż dwadzieścia parę lat wstecz i odgrzewa historię opowiedzianą w legendarnym filmie z Kevinem Costnerem i Whitney Houston. Historia prosta: na słynną piosenkarkę ktoś od dawna próbuje zastawić sidła, dręczy telefonami i podąża krok w krok. Gwiazda dostaje więc osobistego ochroniarza. Wkrótce między nimi zaczyna iskrzyć. zamiast Whitney, w piosenkarkę wciela się Beverley Knight. I wyśpiewuje szereg klasyków z I Will always Love you na czele. Adelphi Theatre The Strand WC2R 0NS

Strangers on the Train Gęsty, psychologiczny film alfreda Hitchcocka z początku lat pięćdziesiątych opowiada o przypadkowym spotkaniu młodego tenisisty i czarującego, ale szalonego mordercy. z rozmowy wynika, że łączy ich jedno: obaj chcieliby się kogoś pozbyć. Psychopata proponuje dziwaczny handel: morderstwo za morderstwo. Panowie będą współpracować, ale też trzymać się wzajemnie w szachu. Do pierwszego mordu – eliminującego „wroga” psychopaty dochodzi. Sprawy jednak komplikują się, gdy przychodzi do wykonania dru-


|31

nowy czas | listopad 2013

co się dzieje giej części umowy. Sportowiec zaczyna się wycofywać. Ale czy nie jest za późno? Co ciekawe, autorzy spektaklu podkreślają, że nie zależało im na odtworzeniu klimatu filmu Hitchcocka. Wzorowali się na pierwowzorze literackim, stworzonym przez nieco już zapomnianą Patricię Higsmith. Gielgud Theatre Shaftesbury Avenue, W1D 6AR

TU-WIM

Muzyczna podróż w świat poezji i piosenek Juliana Tuwima. Widowisko idące w kierunku absurdu i groteski, pokazujące, że teatr to miejsce magiczne zarówno dla widzów, jak i dla aktorów. Ale to miejsce, które nie byłoby magiczne, gdyby nie osoby, których zwykle na scenie nie widać, które nie wychodzą do oklasków, a bez których przecież teatr by nie istniał. Spektakl Teatru Powszechnego z Łodzi w reżyserii Jerzego Jana Płońskiego zaprezentowany zostanie na deskach odrodzonego Teatru Hemara w Ognisku Polskim. Bilety w cenie £20.00. Rezerwacja: 01992 635535; 07961 076993

społecznie doktorantów zajmujących się fizyką teoretyczną, jest scena, kiedy Leonard wprowadzając się do mieszkania Sheldona, podpisuje z nim szczegółową umowę regulującą każdy niemal aspekt ich życia. Zapisy dotyczą korzystania z toalety czy czyszczenia mieszkania, ale jest tam też przepis regulujący kwestię wizyty w Instytucie CERN, gdzie stoi Wielki Zderzacz Hadronów. Sprawa jest jasna: jeśli którykolwiek ze współlokatorów będzie się wybierał do mekki współczesnej fizyki, musi zabrać ze sobą kolegę. Nieodwołalnie. Bo Zderzacz to nie przelewki. Ale do czego właściwie służy Wielki Zderzacz Hadronów? Sheldon i Leonard z pewnością wiedzą to doskonale, ale co ze zwykłymi zjadaczami chleba? Wyjaśnić nam to może wystawa otwarta w londyńskim Science Museum. Kuratorzy mówią, że to najambitniejsze jak dotąd przedsięwzięcie w historii podobnych muzeów na całym świecie. Bo przecież zadanie nie jest łatwe. Ekspozycja w możliwie najprostszy sposób ma opowiedzieć o tym, jak – a przede wszystkim po co – naukowcy symulują warunki, jakie zaistniały we wszechświecie zaraz po Wielkim Wybuchu. Robi to w oryginalny sposób, bo pokazuje nam przy okazji miejsce, gdzie na co dzień szuka

się odpowiedzi na najbardziej fundamentalne zagadki Wszechświata. Wystawa odtwarza wnętrze instytutu CERN, które zresztą momentami przypomina nieco zapyziałe biuro. Symulacja jest tak dokładna, że Leonard i Sheldon zamiast na pogranicze francusko-szwajcarskie mogliby spokojnie wybrać się do Londynu. Science Museum Exhibition Rd, SW7 2DD

Righteous Amongst The Nations

Czy Brytyjczycy zdają sobie sprawę, że podczas II wojny światowej Polacy byli jedynym narodem, który utworzył zinstytucjonalizowany system pomocy Żydom? Czy wiedzą, że podejmowaliśmy również prywatne wysiłki by uchronić ich przed śmiercią z rąk niemieckich oprawców? – W tym temacie trzeba jeszcze wiele zrobić. Kiedy padają liczby Polaków

Poniedziałek, 9 grudnia, godz. 18.45 Ognisko Polskie 55 Prince’s Gate, Exhibition Road, SW7 2PN

Pinokio Jeden z największych klasyków wśród bajek dla dzieci, przygotowany przez Teatr Syrena w POSK-u. Jeszcze tylko jeden spektakl w tym roku! Warto zabrać pociechy! Niedziela, 1 grudnia, godz. 15.00 Sala Teatralna POSK-u 236-242 King Street, W6 0RF

UWAGA: jeszcze tylko JEDEN spektakl!!!

wystawy Wielki Zderzacz Hadronów W kultowym serialu The Big Bang Theory, opowiadającym o grupce dziwacznych, nieprzystosowanych

odznaczonych przez Instytut Yad Vashem tytułem Sprawiedliwy wśród narodów świata, wszyscy się bardzo dziwią i pytają: Tak dużo? Nie jest to liczba mała, ale uważam, że dużo więcej osób zasługuje na to, by taki medal posiadać – mówi Elżbieta Rączy z rzeszowskiego oddziału Instytutu Pamięci Narodowej. Przynajmniej do pewnego stopnia ma to zmienić opracowana przez naszą rozmówczynię wystawa, która dotarła właśnie do Londynu. Ekspozycja udokumentowuje wysiłki mieszkańców Małopolski ratujących swoich żydowskich sąsiadów podczas niemieckiej okupacji. Zdjęcia i dokumenty pokazują sposoby, w jakie Żydzi byli ukrywani – od komórek, piwnic, stodół, przez ukryte schowki, po szafy z podwójnymi ściankami. Ale ekspozycja przypomina też o śmiertelnym niebezpieczeństwie , jakie groziło Polakom w przypadku złapania na udzielaniu pomocy tym ludziom. London Jewish Cultural Centre Ivy House, 94-96 North End Road, NW11 7SX

Taylor Wessing Prize Wiekowy syn nazistowskiego przestępcy wojennego, cygańska dziewczynka podróżująca z taborem po Irlandii, paraolimpijczyk Oscar Pistorius przygotowujący się do wyjścia z bloków, stróż omiatający wzrokiem fabrykę, która już niedługo zostanie zamknięta – w National Portrait Gallery czeka na nas bardzo różnorodna panorama postaci – od tych z pierwszych stron gazet po ludzi, których możemy spotkać przechodząc codziennie ulicą. Taylor Wessing Prize to prestiżowe wyróżnienie przyznawane twórcom portretu fotograficznego.Co roku zgłoszenia napływają z kilkudziesięciu krajów na całym świecie. Gdzieś pośród nich była praca tegorocznego zwycięzcy, urodzonego w hrabstwie Kent Spencera Murphy'ego, który sportretował dżokejkę Katie Walsh tuż po jeździe, ubrudzoną jeszcze błotem. National Portait Gallery, St. Martin’s Place WC2

Whistler and the The Thames James Abbot McNeill Whistler nie marzył od dziecka o świecie sztuki. Przeciwnie, wybrał zupełnie odmienny świat i zaciągnął się do marynarki. Dopiero tu, pracując jako kartograf poczuł pociąg do sztuki. I dzięki Bogu, bo moglibyśmy nigdy nie obejrzeć jego impresjonistycznych nokturnów. Urodzony w Stanach Zjednoczonych osiadł na stałe w Wielkiej Brytanii. I zakochał się w Tamizie. Dulwich Picture Gallery na południu Londynu proponuje nam wystawę prac artysty związanych właśnie z rzeką. Utrwala dla nas ostatnie dni starego Westminster Bridge, pokazuje londyńskie mosty po zmierzchu i przedstawia swoją kochankę, Jo Hiffernan, gdzieś nad rzeką w Wapping. – Szkoda, że tak niewiele tu obrazów, ale każdy z nich pojedyńczo jest wart wyprawy do Dulwich – pisał o wystawie recenzent Eddy Frankel. Dulwich Gallery 7 Gallery Road , SE21 7AD

wykłady/odczyty Kim jest Edward Snowden? Bojownik o przejrzystość i wolność słowa? A może lekkomyślny, naiwny człowiek, który naraził na niebezpieczeństwo ludzkie życie? Kim jest Edward Joseph Snowden, który wykradł i ujawnił bazę danych wywiadowczych USA? Książkę o byłym agencie CIA pisze właśnie doświadczony dziennikarz Luke Harding, który spotka się z publicznością, by odpowiedzieć na pytania dotyczące dzielącego opinię publiczną bohatera setek prasowych tekstów. Wtorek, 10 grudnia, godz. 19.30 University of East Anglia 102 Middlesex Street, E1 7EZ

Steve Hogarth solo: H-NATURAL Biały fortepian i siedzący przy nim niepozorny muzyk. Daleki od bycia wirtuozem. Wiadomo, przecież przede wszystkim to wokalista. Myli więc akordy, gubi tempo. Przerywa czasem w połowie, zapomniawszy tekstu. – Jak to szło? – pyta roześmianą publiczność. To Steve Hogarth, na co dzień w liczącym sobie pięciu członków, monumentalnym Marillion, wsparty światłami, gigantycznymi głośnikami, dymem i komputerowymi wizualizacjami. Ale nie dziś… Dziś czasem zadrży mu głos. Innym razem przyzna się przed publicznością otwarcie, że nie czuje się zbyt pewnie: – Bardzo trudno zagrać to na fortepianie – asekuruje się przed zaśpiewaniem kolejnego utworu. Gdy parę lat temu Steve Hogarth dawał wraz z macierzystym zespołem podobny, akustyczny koncert w klimatycznej Chapel w Islington powiedział, że opracowując nowe wersje zmienił

wszystko. Rozebrał dźwiękowe rusztowania i pozostawił zaledwie podstawową sekwencję akordów. – Jedynie słowa pozostały takie same. Ale w jakiś sposób znaczą coś innego – mówił artysta. Bo znaczą. Nagle znajdują się na pierwszym planie, pozbawione znanej z płyt Marillion eskorty klawiszy Marka Kelly'ego i wszechobecnej gitary Steve’a Rothery’ego. Bez progrockowej pompy przechodzącej czasem po prostu w pretensjonalność, w przyćmionym świetle sali stają się trochę bezbronne i muszą sobie radzić same. O czym mówią? W swoich opowieściach Hogarth uparcie powraca do dwóch tematów. Śpiewa więc w The Only Unforgivable Thing o tkwiącym gdzieś głęboko w sercu, paraliżującym na resztę życia poczuciu winy („Szepcze nad uchem – dlaczego mi to zrobiłeś? Aż w końcu.... w końcu nie ma już nic prócz niej”). A z drugiej strony ma dla nas hipno-

tyczną, uspokajającą kołysankę It’s Not Your Fault. Bo, jak mówi: – Uświadomiłem sobie pewnego dnia, że nikt nie pisze kołysanek dla dorosłych. A my też ich czasem potrzebujemy, żeby zasnąć… Albo When I Meet God, o przygniatającej swoim ciężarem, zupełnie rozbrajającej miłości, („Jeśli ta dziewczyna nie jest rozwiązaniem, to skąd bierze się to całe ciepło”?). I Waiting to Happen o innej, takiej, która – u Hogartha najczęściej wbrew rachunkowi prawdopodobieństwa – w ostatniej chwili ratuje („Po całym tym czasie wszystkie kamienie okazały się jednak diamentami”). Te utwory brzmią tak, jak nigdy nie zabrzmiały w otulinie, w jaką pakowały ją aranżacje Marillion. I nagle, nieosłonięte, mówią wyraźniej. Właśnie z bezbronnym drżeniem głosu. I trochę bezradnym, pomylonym akordem.

Adam Dąbrowski

H NATURAL: STEvE HOGARTH Piątek, 20 grudnia, godz. 19.00 100 Club 100 Oxford Street, W1D 1LL



Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.