nowyczas2014/209-210/11-12

Page 1

LONDON

2014 11/12 (209-210) FREE ISSN 1752-0339 Rys. Joanna Ciechanowska

Naszym wiernym Czytelnikom, Współpracownikom, Reklamodawcom radosnych świąt Bożego Narodzenia, duchowej odnowy i chwili refleksji przed wejściem w Nowy 2015 Rok życzy redakcja „Nowego Czasu”


2|

11/12 (209-210) 2014 | nowy czas

” listy@nowyczas.co.uk Pra gnie my po dzię ko wać wszyst kim oso bom, któ re za an ga żo wa ły się w zbie ra nie pie nię dzy na łóż ko dla na szej cór ki Ka ro lin ki. Nie ste ty Ka ro lin ka prze gra ła wal kę o ży cie. Ode szla 23 paź dzier ni ka. Zgod nie z in ten cją, z ze bra nych pie nię dzy zo sta nie za ku pio ne łóż ko do Kli ni ki Im mu nolo gii w Po mnik – Cen trum Zdro wia Dziec ka w War sza wie. Dzię ku je my Czy tel ni kom „No we go Cza su” za ich do bre ser ca Ela I Ma rIusZ słOC Cy

Newsnight BBC2

Szanowny Panie Redaktorze, dzięki uprzejmości pani barbary Orłowskiej z Fundacji Stowarzyszenia Polskich Kombatantów zostałem zaproszony przez brytyjską telewizję bb2 do programu Newsnight w celu zabrania głosu na tematy dotyczące imigracji polskiej w Wielkiej brytanii. Program obejmował zagadnienia związane z przemówieniem premiera Davida Camerona, a dotyczące jego zamiarów wystąpienia z Unii Europejskiej jako protest przeciw osiedlaniu się na Wyspach brytyjskich coraz większej liczby cudzoziemców. Polacy, Litwini, bułgarzy, Czesi , Rumuni, Węgrzy i inni przybysze – obywatele narodów należących do Unii Europejskiej, są ponoć szkodliwą

nas się

czyta z am ó w p r e n um e ra t ę

konkurencją dla brytyjskiego robotnika, czemu przeciwstawiają się brytyjscy nacjonaliści. Są to zagadnienia trudne do oceny dla brytyjskiego społeczeństwa, nieświadomego po tylu latach od chwili zakończenia wojny, jaka była przyczyna podziału Europy i pozostawienia Polski za żelazną kurtyną, mimo jej wkładu w ostateczne zwycięstwo w II wojnie światowej. W moim wystąpieniu starałem się podkreślić brytyjskie zobowiązania wobec polskich emigrantów, którzy z powodu wojennych zasług poprzedniego pokolenia nie powinni być traktowani na równi z innymi narodowościami osiedlającymi się masowo na Wyspach brytyjskich. Sądzę, że zostałem należycie zrozumiany. ZbIgNIEW MIECZKOWSKI Od redakcji: Wię cej na temat wy stą pie nia pa na Zbigniewa Miecz kow skie go w programie „New sni ght” oraz deklaracji Da vi da Ca me ro na na str. 10-11.

Szanowna Redakcjo, zbliża się czas dla nas bardzo radosny, czas bożego Narodzenia. Wysyłam do Redakcji moje kolędy z prośbą o zamieszczenie ich w Waszym poczytnym piśmie Z poważaniem ANNA TREMbAłOWICZ Kolęda (Na pi sa ne po Jał cie) bóg się rodzi moc truchleje Przed tyranem upodlona. Ogień krzepnie i nie grzeje Serca, które z bólu kona.

Prenumeratę zamówić można na dowolny adres w Wielkiej Brytanii. Aby dokonać zamówienia należy wypełnić formularz i odesłać go na adres wydawcy wraz z czekiem lub postal order.

Prenumerata roczna w UK £35.00. Czek prosimy wystawić na: Czas Publishers Ltd

n o w y cz a s

Zło co dzień się ciałem staje Przewrotności góra rośnie Egoizmu lud nie tai Kłamstwo woła coraz głośniej. Podnieś rękę boże dziecię by się sądu Twego bali Ci chodzący dziś po świecie Którzy wszystko nam zabrali. Dom nasz i majętność całą I wszystkie wioski z miastami. by zło ciałem się nie stało I na wieki tu nie trwało.

Z naprawdę wielkich, posiadamy tylko jednego wroga – czas. Joseph Conrad

Natomiast dzieci, które zostały wywiezione w głąb Sowietów podczas II wojny światowej przybyły do Teheranu głównie latem, a częściowo wiosną 1942 roku. Z poważaniem Zbi gNieW S. Sie MaSZ ko

Tego już nie wytrzymałem

Szanowny Panie Redaktorze, nie należę do osób „wychylających się”, a już nigdy nie brałbym pióra do ręki, żeby napisać – nie byłem, nie widziałem, nie słyszałem, nie czytałem, ale ja się na tym znam!!! Choć nie jestem wielbicielem Pańskiego pisma, ale czytam je regularnie, aby nie komentować czy krytykować w ciemno. Część zajmująca się kulturą jest na przyzwoitym literackim poziomie. Natomiast część społeczno-polityczna najczęściej wzbudza mój niesmak, a „krucjaty” typu: Fawley Court, Ognisko Polskie, aktualnie POSK, to już czysty magiel! Nie zabierałem dotychczas głosu, bowiem nie mam zamiaru nikogo bronić, ale boli mnie, że najlepszy dorobek polskiej powojennej emigracji POSK, jest tak bardzo atakowany na łamach Pańskiej gazety! Wszystkich moich gości z kraju, i z zagranicy, prowadzę do POSK-u, aby chwalić się instytucją, w której murach mamy własny teatr, bibliotekę, sale wystawową, księgarnię, elegancką restaurację z wybornym jedzeniem, POSKlub z dobrym, tanim jedzeniem, Jazz Cafe, w której występują znani muzycy jazzowi z całego świata i który jest rekomendowany i ceniony przez koneserów i prasę angielską. O tym się jednak w Pańskiej gazecie nie pisze, tylko karmi się czytelników plotkami, donosami i różnego rodzaju pomówieniami, aby tylko dołożyć instytucji, która obchodzi 50-lecie, a której nikt z Państwa nie budował i nie łożył na jej wybudowanie i utrzymanie. Mimo wszystko milczałem wychodząc z założenia, że to tylko kolejna krucjata dla „ratowania” i „reformowania” emigracyjnego dorobku, przez „szlachetnych” i „bezinteresownych” młodych gniewnych, którzy „odkryli” , że Stara Emigracja nie ma o niczym pojęcia i tylko kradnie, a te polskie kościoły, szkoły, kluby, zespoły folklorystyczne i sportowe, itp., itd., spadły z nieba lub ofiarowali nam je Anglicy!? Pomimo tego, ciągle milczałem. Kiedy jednak dobraliście się Państwo do PUNO, to tego już

nie wytrzymałem i stąd ten list! Jestem absolwentem tej uczelni! Unikatowej w świecie Polskiej Uczelni, która przez 75 lat dawała nam, emigrantom, możliwość studiowania w ojczystym języku, poza granicami kraju! I, przez 75 lat, nikt nigdy nie dyktował studentom, z kim mają się prawo spotkać! I nagle, „Matka Polka” zadrżała, że trzy feministy z Polski mogą zniszczyć, „solidną polską rodzinę” jednorazowym wystąpieniem przed studentami PUNO!? Inny „Prawdziwy Polak” nie słyszał nigdy o jakichś Kołach Naukowych, które istnieją na wszystkich uczelniach świata, nie tylko na PUNO. Skrzyknęli się więc na gościnnych łamach „Nowego Czasu”, aby pouczać i strofować Panią Rektor i Pana Ambasadora, jak powinni się zachować!? Zapomnieli widocznie, że nie żyją w kraiku nad Wisłą, tylko w nowoczesnym państwie nad Tamizą! A skoro „Nowy Czas” jest taki gościnny dla wszystkich rzekomo opcji, więc pozwoliłem sobie na napisanie tego listu z prośbą: przestańcie się Państwo „bawić” w lustratorów emigracji, lustratorów o szlachetnych umysłach, otwartych sercach, czystych rękach i bezinteresownych intencjach, bowiem któregoś dnia, jak już wszystko i wszystkich na emigracji zlustrujecie, Wasi sfrustrowani podopieczni zechcą Was zlustrować. I wtedy może się okazać, że prawda wygląda inaczej! Z poważaniem JANUSZ DąbRóWKA

Od re dak cji: Sza now ny Pa nie, jest nam nie zmier nie przy kro, że zmu sza się Pan do czy ta nia pi sma, któ re go Pan nie lu bi. Ma my na dzie ję, że przy naj mniej ro bi Pan to z wła snej, choć przy mu szo nej, wo li. W za sa dzie po win ni śmy Pa na list zo sta wić bez ko men ta rza, bo na szczę ście ma my wier nych czy tel ni ków, któ rzy „No wy Czas” czy ta ją re gu lar nie i bez przy mu su, i sa mi są w sta nie zna leźć od po wiedź na Pań skie za rzu ty. Jed nak z rze tel no ści wo bec czy tel ni ka, któ r y weź mie na sze pi smo do rę ki po raz pierw szy, nie mo że my Pa na za rzu tów prze mil czeć. Sta re emi gra cyj ne or ga ni za cje i in sty tu cje ra tu je my i bę dzie my ra to wać, uka zu jąc czę sto nie wy god ną rze czy wi stość, choć by ze wzglę du na sza cu nek wo bec tych, któ rzy prze zna cza li wła sne, cięż ko za ro bio ne fun du sze oraz

63 King’s Grove, London SE15 2NA Tel.: 0207 639 8507, redakcja@nowyczas.co.uk, listy@nowyczas.co.uk

Historyczna skrupulatność ReDaktoR NaCZelNy: Grzegorz Małkiewicz (g.malkiewicz@nowyczas.co.uk); ReDakCJa: Teresa Bazarnik (t.bazarnik@nowyczas.co.uk), Jacek Ozaist, Roman Waldca WSPÓŁPRACA REDAKCYJNA: Joanna Ciechanowska, Krystyna Cywińska, Adam Dąbrowski, Irena Falcone, Włodzimierz Fenrych, Robert A. Gajdziński, Julia Hoffmann, Maria Kaleta, Marcin Kołpanowicz, Daniel Kowalski, Andrzej Krauze, Janusz Pierzchała, Andrzej Lichota, Wacław Lewandowski, Anna Maria Mickiewicz, Sławomir Orwat, Bartosz Rutkowski, Anna Ryland, Wojciech A. Sobczyński, Agnieszka Siedlecka, Dawid Skrzypczak, Alex Sławiński, Ewa Stepan

DZiał MaRketiNgu: 0779 158 2949 marketing@nowyczas.co.uk WyDaWCa: CZAS Publishers Ltd © nowyczas Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść zamieszczanych reklam i ogłoszeń oraz zastrzega sobie prawo do niezamieszczenia ogłoszenia.

Wydanie jest współfinansowane ze środków Ministerstwa Spraw Zagranicznych w ramach konkursu na realizację zadania „Współpraca z Polonią i Polakami za granicą w 2014 r.”.

Szanowny Panie Redaktorze, na str. 13 „Nowego Czasu” nr 10/208 [M. Malevski „Forgotten Heroes of World War II” – red.] ukazało się zdjęcie wykonane w poselstwie polskim w Teheranie pod koniec listopada 1941 roku, podczas podróży gen. Sikorskiego do Moskwy. Widać na nim od lewej generałów: Klimeckiego, Andersa, Sikorskiego i bohusza-Szyszkę, a przed nimi dziewczynki w strojach krakowskich i chłopcy. Są to dzieci rodzin polskich lub polsko-rosyjskich zamieszkałych w Teheranie po rewolucji bolszewickiej 1917 roku.

BASI BOGOCZEK wyrazy głębokiego współczucia z powodu śmierci Jej Ojca składa

Redakcja „Nowego Czasu” i Przyjaciele


|3

nowy czas | 11/12 (209-210) 2014

czas na wyspie prywatny czas na to, by nie tylko stworzyć dla siebie Polskę poza Polską, ale by pozostawić po sobie ślad. Nie zgadzamy się i nigdy się nie zgodzimy na trwonienie społecznego majątku przez prezesów i sekretarzy, dla których najważniejszym celem jest dożywotni stołek i order w klapie, a nie dobro społeczne. Pewnie dlatego, że tak bardzo nie lubi Pan naszego pisma, nie zauważa Pan, że jeśli w Jazz Cafe, PUNO, Ognisku czy innych miejscach ważnych dla polskiej społeczności na Wyspach dzieją się rzeczy godne odnotowania, piszemy o tym, pokazując je takimi, jakie są. Mamy tu już jedno pismo, w którym rzeczywistość przemalowuje się na pożytek prezesów, jak patiomkinowskie wsie. Żyjemy w wolnym, demokrakycznym kraju i manipulowanie rzeczywistością dla środowiskowych dobrych układów nas nie interesuje. I póki „Nowy Czas” będzie wychodził, nic się w tym względzie nie zmieni, więc mamy nadzieję, że nie będzie się Pan więcej zmuszał do nieprzyjemnej lektury. A skoro żyjemy w „nowoczesnym państwie nad Tamizą a nie kraiku nad Wisłą”, prawo publicznego zabrania głosu mają zarówno „feministy” – jak je Pan nazywa, jak i „Matki Polki”. A lustracja? Proszę nas nie straszyć. Byliśmy swego czasu nie tylko zlustrowani, ale i zlinczowani. Przeżyliśmy. Życzymy Radosnych Świąt! Redakcja Poproszę o repetę

Szanowna Redakcjo, w ostatnim numerze „Nowego Czasu”, (10/208) nieznana z osiągnięć pisarskich ani na polu krytyki p. Anna Cabalska, podzielająca moje i redaktora tegoż pisma przekonania o książce „Ojczyzna literatura” Reginy Wasiak-Taylor, jak też o „dziwnym sposobie” obrony tej książki przez ks. Bonifacego Miązka (N.Cz. nr 8/206), celnie postrzega irytujący, nie tylko ją, ochronny parasol nad byłymi agentami SB w naszym środowisku. Prowokująco w tym kontekście brzmi nagana w pochwale: „ale sposób, w jaki to p. Siomkajło zrobiła, poddałabym jednak pod dyskusję”, ale dyskusji – od której nie stronię – p. Cabalska nie podejmuje i żadnego zastrzeżenia nie wymienia. Chcąc nie chcąc zauważa zaniedbanie dyskusji o sposobach krytyki. Ja również (we wstępie do IV tomu „Ekspresji”. Rocznika Stowarzyszenia Pisarzy Polskich za Granicą, s. 6) dopominam się o tę dyskusję „w kręgach kulturalnych polskiego Londynu”. Ale czy racjonalna dyskusja w naszym środowisku jest możliwa? Recenzja to gatunk krytyki zdyscyplinowanej rzeczową analizą w odróżnieniu od krytykanctwa rozpasanego laurkową nawałnicą, urzędową propagandą, dowolnością osądów. A „sposób”: wypadkowa znamion branej „pod szkiełko” publikacji i gustu skupionego na tym, by „odpowiednie dać rzeczy słowo”, jest prawem profesjonalnego krytyka. By mogło dojść do sensu stricto wymiany zdań, by dyskusja nie zaczynała się i nie kończyła na prowokacji lub mowie-trawie robiącej z mózgów globalnie totalitarną marmoladę, należałoby zadbać o kondycję emigracyjnej erystyki: ujednolicać kryteria, pojęcia – język garnących się do krytyki, a poprzestających na krytykanctwie jej amatorów. Dziękując p. Cabalskiej za wywołanie do tablicy, uchylam rąbka bieżących powabów bezkrytycznej krytyki dziejącej się wokół książki p. Wasiak. Oto kolejna – z urzędu – gloryfikacja książki w wykonaniu ks. prof. Bonifacego Miązka (t.

XLVII, s. 162-170 „Pamiętnik Literacki” obczyźnianego Związku Pisarzy), oto głos dr. Adama Wiercińskiego w dyskusji nad „Ojczyzną literaturą”: „Kto powiedział, że R. Wasiak Nie zadziwi świata piórem, Tego szablą przez łeb zdzielę Przy Kościele, tuż za murem.” (tamże, s. 173). Leci też trzeci odcinek (s. 85-97) banalizujacej interpretacji materiałów z archiwum Oficyny Poetów i Malarzy – kolejna wizyta p. Wasiak w archiwum. Jest w odcinku gadka o rabusiu archiwum, który posiadał klucze do domu śp. Bednarczyków. Nie ma wyjaśnienia, za czyim pozwoleniem p. Wasiak przed oddaniem archiwum OPiM Uniwersytetowi Jagiellońskiemu nachomikowała sobie materiały, którymi teraz się popisuje. Także świeżo wydany „Pamiętnik Literacki” ZPPnO puszczony został w obieg tajnie i tajemniczo – piracko. Po raz pierwszy ukazał się w Polsce, ale bez metrykalnego rodowodu. Obecny podwarszawski wydawca (już nie londyński POLPRINT) „Pamiętnika Literackiego” uchylił się od podania adresu własnej oficyny, zapewne z tego względu, że od przeszło stu lat prawo do ukazywania się w Kraju właśnie tego tytułu ma kwartalnik Instytutu Badań Literackich PAN. Związek Pisarzy Polskich za Granicą znalazł „wyjście”, wykorzystując dwuznaczność wyrazu „wydawnictwo”: oficyna wydawnicza i ogłoszone drukiem dzieło; symuluje posiadanie samodzielnej oficyny i drukarni. Mamy więc w Londynie nową uzurpowaną oficynę pod nazwą Wydawnictwo Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie. Czy fundatorzy „Pamiętnika Literackiego” orientują się, co finansują? Nie jestem osobą trunkową, ale po wychyleniu nadto wielu kielonków rozkosznego ignoranctwa mogę się nabawić nałogu i poproszę o repetę. Z najlepszymi intencjami ALINA SIOMKAJłO Nie wylewajmy dziecka z kąpielą

Szanowni Państwo, ten, kto śledzi ruch wydawniczy w kraju wie, że bardzo mało ukazuje się pozycji wydawniczych poświęconych emigracji polskiej w Wielkiej Brytanii po II wojnie światowej. Zdecydowanie wyprzedziła nas mniejsza pod każdym względem emigracja polska we Francji. Wcześnie dostrzegła te paradoksy i tendencje śp. Krystyna Bednarczyk, współzałożycielka wraz z mężem Czesławem, Oficyny Poetów i Malarzy. Redaktor Jerzy Giedroyc – któremu poświęcona jest ostatnia wystawa w Galerii POSK – zawsze przyjaźnie witał nowe inicjatywy wydawnicze Bednarczyków, ale zaraz potem szybko zmieniał front, jakby bojąc się konkurencji. W listach Giedroycia do Miłosza (i odwrotnie) ze zgrozą przeczytać można ocenę kwartalnika „Oficyna Poetów” przez paryskiego redaktora: „szkodliwa impreza i ci głupi Bednarczykowie całkowicie schodzą na manowce”. Miłosz mu przytakuje: „nie było dla mnie miłe, że musiałem drukować swój tom wierszy w «Oficynie Poetów», co hamuje mnie teraz w ataku na Bednarczyków”. Nie mieli Bednarczykowie łatwego życia z Jerzym Giedroyciem, który emigracji londyńskiej nie znosił i nie cenił. A przecież stąd właśnie początkowo płynęły główne pióra zasilające łamy wydawanego przez niego pisma „Kultura”. W Londynie znaleźli się najwięksi luminarze kultury, literatury polskiej i to było do końca gęste skupisko twórców.

ciąg dalszy > 4

Wieczerza Wigilijna dla samotnych Zbliżają się Święta Bożego Narodzenia. Dla większości z nas jest to szczęśliwy, pełen rodzinnego ciepła czas radości. Niestety, nie każdy z naszych mieszkających w Londynie rodaków będzie miał okazję, by spędzić te święta w cieple domowego ogniska. Emigracyjny los bywa bardzo trudny i nie do każdego uśmiechnęło się tutaj szczęście. Samotność, ubóstwo, czy nawet bezdomność sprawiły, że wielu naszych rodaków nie będzie miało miejsca, by w spokoju i miłości świętować radosny fakt narodzenia Jezusa w betlejemskiej stajence.

Właśnie z myślą o takich samotnych Polakach parafia pw. Matki Boskiej częstochowskiej i Świętego Kazimierza w londynie organizuje Wieczerzę Wigilijną dla samotnych w poniedziałek 22 grudnia, o godz. o godzinie 15.00, w kościele przy Devonia Road w Londonie, N1 8JJ. chcielibyśmy zaprosić na nią wszystkich tych, których zły los pozbawił możliwości świętowania w gronie najbliższych im osób. Szczególnie zależy nam na bezdomnych, których tak wielu żyje na londyńskich ulicach. o właśnie z myślą o nich organizujemy całe przedsięwzięcie. jeżeli więc sami jesteście samotni i chcecie do nas dołączyć, to chętnie powitamy Was w naszym gronie. Prosimy również o Waszą pomoc w dotarciu do tych, którzy najbardziej potrzebują takiej pomocy. To Wy przecież najlepiej wiecie, kto jest samotny, nieszczęśliwy czy bezdomny. zapraszajcie ich więc w naszym imieniu, przekonujcie i proście, by nikt nie był samotny w ten szczególny, radosny czas. Samotność jest jak choroba, która potrafi doprowadzić człowieka na skraj rozpaczy. Pomóżcie więc nam, by informacja o naszej Wieczerzy Wigilijnej dotarła do każdego, kto tego potrzebuje. Bardzo prosimy o zostawienie informacji o tej Wieczerzy Wigilijnej we wszystkich miejscach, w których gromadzą się Polacy. Polskie sklepy, kluby, kościoły, restauracje – jak wiele takich miejsc można znaleźć w londynie? niech wszędzie tam pojawi się odpowiednie ogłoszenie i niech będzie tam ktoś, kto poinformuje ludzi o naszej akcji. jeżeli chcielibyście pomóc nam swoją pracą w przygotowaniu całej akcji, to prosimy o kontakt mailowy, na adres:

wigilia.devonia@o2.pl Tam otrzymacie wszelkie potrzebne informacje. Potrzebujemy wielu osób o czystych sercach, które zechcą oddać, choć kilka godzin ze swego życia, by służyć innym. zapraszamy serdecznie. Dla każdego znajdzie się u nas miejsce i każdy będzie mile widziany. Oczywiście potrzebujemy również innej, materialnej pomocy. nie chodzi nam o pieniądze, tylko o żywność, która pozwoli nakarmić potrzebujących. Potrzebujemy wszelakich słodyczy, łakoci i owoców, które uzupełnią świąteczny jadłospis. Bardzo mile widziane będą również mięsne i rybne konserwy, o długich datach ważności. Pozwoli nam to obdarować każdego z naszych gości. Tego chyba nigdy nie będziemy mieli zbyt wiele. niech w ten świąteczny czas pokój, miłość i miłosierdzie zapanuje nad światem i niech nikt nie cierpi z powodu samotności. niech okaże się, że Polak potrafi być bratem dla drugiego Polaka, a nie tylko wilkiem. Korzystając z okazji, pragniemy złożyć wszystkim serdeczne świąteczne życzenia. niech ten bożonarodzeniowy czas stanie się dla wszystkich początkiem nowego, lepszego życia i niech szczęście uśmiechnie się do Was w nadchodzącym, nowym roku. Organizatorzy wigilia.devonia@o2.pl

Dojazd autobusami nr 4, 19, 30, 38, 43, 56, 73, 341, 476. Najbliższy przystanek trzy minuty od kościoła. Najbliższa stacja metra — Angel (Northen Line) znajduje się 5 min od kościoła.stacja metra Angel).


4|

11/12 (207) 2014 | nowy czas

listy do redakcji londyńskiej nie znosił i nie cenił. A przecież stąd właśnie początkowo płynęły główne pióra zasilające łamy „Kultury”. W Londynie znaleźli się najwięksi luminarze kultury, literatury polskiej i to było do końca gęste skupisko twórców. Dzisiaj nie ma już w Londynie wydawców książek, ale istnieje pilna potrzeba dokumentowania pracy ludzi, organizacji, instytucji, którzy tutaj tworzyli drugą Polskę. Rzeszowska Fraza (miałam tam przyjemność opublikować listy Darowskiego, toruńskie Archiwum Emigracji przy Uniwersytecie Mikołaja Kopernika, lubelskie Norbertinum czy warszawskie LTW wypełniają tę lukę. Wypada tylko zachęcać, zwłaszcza Polaków znających lokalny teren, aby pisali i wydawali publikacje o polskiej emigracji w Wielkiej Brytanii. Wiem, że moje zdanie podziela duże grono naukowców z Polski. Tymczasem czytam od miesięcy na łamach „Nowego Czasu” same połajanki za wydaną przez Reginę Wasiak-Taylor książkę „Ojczyzna literatura”. Jest to zbiór szkiców i wywiadów z emigracyjnymi pisarzami, wydawcami, bibliotekarzami, ludźmi różnej wielkości i zasług, biorących udział w budowaniu polskiego życia na Wyspie. Wydawało się, że książka zostanie przyjęta dobrze, co najmniej tak dobrze, jak w innych częściach świata, gdzie żyją i czytają Polacy. Ale tutaj została unicestwiona. Autorce odebrano moralne prawo do firmowania jej przez nieistniejącą od trzech lat Oficynę Poetów i Malarzy. Istotnie książka jest pogrobowcem tej firmy wydawniczej. Takie rzeczy już się zdarzały w historii. Nie powinna o tym przesądzać Alina Siomkajło i osoby nie majce wiele wspólnego z Oficyną Poetów i Malarzy. Należy przypomnieć, że Krystyna Bednarczyk jako prezes Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie skreśliła Alinę Siomkajło z zespołu redakcyjnego „Pamiętnika Literackiego”, a później ze Związku Pisarzy. Grono przyjaciół Bednarczyków, a najdłużej służyła tej przyjaźni Magda Czajkowska – zerwałoby z Reginą koleżeńskie związki, gdyby obiecywanej Krystynie przez lata książki wreszcie nie napisała. Jest w niej przecież dotąd najważniejszy i całościowy szkic o wydawcach i samej Oficynie. Oczywiście, autorka powinna wydać ją dużo wcześniej, a najlepiej za życia Krystyny, no ale stało się inaczej. Natomiast źle będzie jeśli przyszłe próby uchwycenia przeszłości emigracyjnej Polaków w Wielkiej Brytanii nie znajdą zachęty i poparcia w mediach, w fundacjach, wśród prominentów polonijnych. Znaczenie Emigracji Niepodległościowej należy stale dokumentować, szczególną uwagę zwracając na świadków historii. Jako stały czytelnik „Nowego Czasu” składam Redakcji najlepsze życzenia świąteczne. W tym jedno szczególne – aby pismo wychodziło częściej aniżeli raz w miesiącu! Z poważaniem JOLANTA LANE Od redakcji: Autorka ciekawego listu, pani Joanna Lane, myli się jednak twierdząc, że w książce Reginy Wasiak-Taylor Ojczyzna Literatura, „jest przecież dotąd najważniejszy i całościowy szkic o wydawcach [Krystynie i Czesławie Bednarczykach – red.] i samej Oficynie”. Oto dokładna bibliografia tekstów, które ukazały się na temat Oficyny Poetów i Malarzy, zamieszczona w recenzji Aliny Siomkajło przesłanej do naszej redakcji. Brak miejsca oraz charakter „Nowego Czasu”, który nie jest pismem literackim, zmusił nas do skrótów. Skoro jednak padają tak niezgodne z rzeczywistością oświadczenia, zamieszczamy pełny fragment recenzji Aliny Siomkajło, który nie znalazł miejsca na naszych łamach: „Autorka pisząca o rozsławionej Oficynie nie aktualizuje tematu przed podaniem książki do druku bagatelizuje poświęcone wydawnictwu prace posługujące się krytycznym ekwipunkiem. Czytelnik nie uświadczy ani jednego zasadniczego dla monograficznej syntezy opracowania: E. Pytasz, M. Pytasz: Bednarczykowie jako wydawcy (rekonesans), w: Pisarz na obczyźnie, praca zbior. pod red. T. Bujnickiego i W. Wyskiela (Wrocław 1985); J. Kryszak, Oficyna Poetów i Malarzy (Toruń 1992); M. Leska, Londyńska Oficyna Poetów i Malarzy Czesława i Krystyny Bednarczyków w latach 19491995 (OPiM 1998); S. Galij-Skarbińska, W. Polak, Sprawozdanie Janusza Kryszaka z pobytu w Londynie w sierpniu i wrześniu 1987 roku, „Archiwum Emigracji” (Toruń 2007, z. 9); A. Paluchowski, Radość czytelnika, w broszurze: Sześćdziesięciolecie Oficyny Poetów i Malarzy […], oprac. A. Siomkajło i R. Wasiak-Taylor

(Londyn 2008); przedr.: „Pamiętnik Literacki”, t. XXXVII (Londyn 2009). Ponadto zdanie, że „o tym” jaka jest wartość książki „nie powinna przesądzać Alina Siomkajło i osoby nie majce wiele wspólnego z Oficyną Poetów i Malarzy” również nie odpowiada rzeczywistości. Bo oto wypowiedź Aliny Siomkajło zamieszczona we wspomnianej recenzji: „Z właścicielką OPiM wiodłyśmy długie rozmowy. Prosiła, bym była jednym z wykonawców jej testamentu – nie podjęłam tej roli. Odwiedzała mnie, gdy czuła się osamotniona. W darowanych mi jej Wierszach wybranych pozostał ślad jednego z naszych u mnie spotkań: Drogiej Pani Alinie Siomkajło z podziękowaniem za miły ostatni dzień 2006 roku – Krystyna Bednarczyk. – Opowiadałam kiedyś p. Krystynie, z jakim narażeniem Hanna Świderska przemycała z Kraju zakazane druki. Mocno zaprotestowała: – To nieprawda! Ja wanami woziłam książki do Polski i z powrotem i nikt mnie nie kontrolował. Zdobyłam się na ripostę: – Bo u Pani miesiącami mieszkał Kryszak... [pracownik naukowy Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, który prowadził w Londynie długoletnie badania nad Emigracją Niepodległościową okazał się tajnym współpracownikiem SB – red.]. List otwarty do Przewodniczącej Zarządu POSK-u Pani Joanny Młudzińskiej oraz Rada POSK-u Szanowna Pani, W związku z decyzją podjętą przez Zarząd POSK-u w dniu 12.09.2014 r. dotyczącą odrzucenia kandydatury p. Mirka Malevskiego na członka POSK-u, a następnie poinformowanie o tej decyzji Rady POSK-u w dniu 27.09.2014 r., my niżej podpisani członkowie POSK-u, sprzeciwiamy się takiemu stanowi rzeczy: 1. POSK jest instytucją społeczną a nie klubem prywatnym i wszelkie decyzje powinny być podejmowane w oparciu o obowiązujący Statut z 19 sierpnia 1964 r. (aneksy 1965, 1966 i 1971). 2. W obowiązujacym Statucie POSK-u w rozdziale CZŁONKOSTWO na str. 10 i 11 w kolejnych punktach od 5 do 13 zawarte są wymogi oraz procedury przyjmowania nowych członków do POSK-u oraz wykluczania z tej organizacji. W związku z tym prosimy o: a) poinformowanie nas, jakie jest stanowisko Zarządu i Rady POSK-u w sprawie członków p. Andrzeja Morawicza (byłego tajnego współpracownika SB) i p. Jana Serafina (bankruta, który oszukał wiele osób – wśród poszkodowanych są też członkowie POSK-u? b) poinformowanie nas, jakie konsekwencje będą ponosiły osoby, które są członkami i dokonują „konstruktywnej krytyki” – do czego mają prawo, bo demokracja zapewnia wolność słowa. 3. Odrzucenie kandydatury p. Mirka Malevskiego przez Zarząd POSK-u na członka tej organizacji, a następnie poinformowanie Rady POSK-u o tej decyzji jest przekroczeniem uprawnień Zarządu. To Rada POSK-u według Statutu jest najwyższą instancją w podejmowaniu decyzji. 4. Decyzja Zarządu POSK-u z dnia 12.09.2014 r. o nieprzyjęciu na członka organizacji p. Mirka Malevskiego jest również w sprzeczności z wcześniejszymi ustaleniami tej samej instancji, a mianowicie w „Wiadomościach POSK” z 2012 r. w sprawozdaniu ówczesnej sekretarz POSK-u p. Hanny Lubaczewskiej na str. 14 znajduje się dokładny opis procedury przyjmowania nowych człoków. Nowością jest zapraszanie na spotkanie kandydata z Zarządem – tego obowiązujacy Statut nie uwzględnia i nie można odnaleźć w sprawozdaniach z Walnych Zebrań czy ta zmiana została zaakceptowana przez członków i kiedy. Pani Lubaczewska pisze: „Po takim spotkaniu zarząd podejmuje decyzje odnośnie kandydatury”. 5. W liście do redakcji „Nowego Czasu” (czerwiec 2013) p. Eugenia Maresch, długoletnia działaczka społeczna POSK-u oraz radna pisze, że POSK „jest otwarty na krytyki” – a tymczasem podjęta decyzja przez Zarząd POSK-u jest tego zaprzeczeniem i dlatego my, niżej podpisani CZŁONKOWIE POSK-u, PROTESTUJEMY PRZECIWKO TEJ DECYZJI. Naszym zdaniem jest to przejaw dyskryminacji i uprzedzeń, a więc zjawisk, jakie nie powinny mieć miejsca w Polskim Ośrodku Społeczno-Kulturalnym. Podpisało (do 13 grudnia 2014) 60 członków POSK-u

Do tej pory zarówno Zarząd, jego Przewodnicząca, jak i Rada POSK-u nie ustosunkowały się do petycji wysłanej listem poleconym 1 listopada, a „Dziennik Polski i Dziennik Żołnierza” odmówił druku niniejszego listu otwartego.

PAZUREM

PIÓREM

ANDRZEJ LICHOTA

Anomalie

Z

askoczenie goni zaskoczenie i znając dzisiejszą rzeczywistość, nawet goniąc się potyka. Wśród takich światowych dziwów, jak niezwykła ryba głębinowa sfilmowana niedawno przez zdalnie sterowany aparat na głębokości 1900 m czy tajemniczy wielki krater na półwyspie Jamał należy również dodać Wybory Samorządowe w Polsce. Sytuacja związana z liczeniem głosów po wyborach wprawia w osłupienie. Ale bynajmniej nie Państwową Komisję Wyborczą – na szczęście już byłą, czy broń Boże Prezydenta RP. Także niektórzy „dziennikarze” nie widzą w sytuacji niczego dziwnego. Wszystko poszło sprawnie, z niewielkimi problemami, ale te bohatersko zostały pokonane. Daleki jestem od stawiania tezy, że wybory sfałszowano świadomie. Niemniej to, co się w związku z wyborami działo – skala zamieszania, nieprawidłowości i rozbieżność w podawanym tuż po wyborach exit poll a ostatecznym wynikiem jest co najmniej zastanawiająca. Moja konkluzja jest taka: skokowo przybyło w Polsce w ciągu tygodnia po wyborach zwolenników rolnictwa, czyli PSL – mniej więcej 10 proc., a na wybory poszło o około 6 proc. analfabetów, więcej niż zwykle, i ogólna ich liczba zbliża się do 20 proc. głosujących! Coś jest nie tak albo z edukacją narodową, skoro ukrywa się fakt, iż Polacy są w co najmniej 20 proc. analfabetami, albo z wynikami wyborów. W innym przypadku okazuje się, że Polacy oszaleli w całkiem sporej liczbie i zmarnowali kilka godzin spokojnej niedzieli, by pójść do urny i wrzucić głos nieważny. Owszem, jak w każdym działaniu i w głosowaniu założyć należy pewien margines osób tak wkurzonych, że woleli zmarnować czas i zademonstrować niechęć. Jednak, co wydaje się głęboko ludzkie, jeśli podejmujemy się działania,

to dążymy do założonego przez siebie wyniku a gdy zakładamy, że nasze działanie niewiele da, nie podejmujemy go i zostajemy w domu. Ponad 60 proc. Polaków uprawnionych do głosowania zostało w domach, z pozostałych 39 proc. blisko 18 proc. oddało głosy nieważne… Czyli o władzach samorządowych w naszym kraju zdecydowało około 21 proc. Polaków. Do tego w niektórych okręgach poparcie dla PSL, uroczej zielonej koniczynki wzrosło o – uwaga! – 1000 proc. W takie liczby trudno uwierzyć. Zwłaszcza że przy okazji wybierano prezydentów, burmistrzów i wójtów, a tam głosów nieważnych było… 2,1 proc. Trudno oprzeć się więc wrażeniu, że jeśli logika i fakty przeczą oficjalnej linii przekazu, tym gorzej dla logiki i faktów. To ostatni mój felieton w tym roku kalendarzowym. Oby niespodzianki i dziwy roku przyszłego były raczej z tych zaliczanych do anomalii, które zdarzają się w przyrodzie, niż w polskiej codzienności politycznej. Mam też nadzieję, że w Wielkiej Brytanii znajdzie się w końcu Polak, który zrozumiałym dla Davida Camerona angielskim wyjaśni mu, co Brytyjczycy zawdzięczają Polakom. Jasno i wyraźnie, najlepiej w programie telewizyjnym albo internecie pokaże, jaki wkład Polacy mieli w II wojnie światowej po stronie brytyjskiej. Jaki wkład w gospodarkę wnieśli w czasach obecnych, eksportując wykwalifikowaną kadrę pracowników, nauczycieli, lekarzy i pielęgniarek, za których wykształcenie rząd brytyjski nie zapłacił funta. Pora już przełamywać pewną historyczną prawidłowość, którą można krótko streścić: za bardzo jako naród walczymy za innych, a za mało o swoje. Od redakcji: Taką osobą, która świetnym angielskim przemówiła w brytyjskim programie telewizyjnym o bardzo dużej oglądalności, był pan Zbigniew Mieczkowski. > 11


|5

nowy czas | 11/12 (209-210) 2014

czas na wyspie

Życzymy szczęśliwych świąt! Zbliżają się świąta Bożego Narodzenia – kojarzone tradycyjnie jako wyjątkowy, rodzinny, pełen radości czas spędzony w atmosferze bliskości i pojednania. Często zapominamy, że są ludzie, dla których święta wyglądają inaczej…, którym ten czas kojarzy się z napięciem, kłótnią, samotnością. Tym cięższą do zniesienia, bo wśród ludzi – często najbliższych. Czy można zrobić coś, co uczyni święta wyjątkowymi pomimo napięć i wewnętrznych rodzinnych kryzysów? Pytanie to zadaliśmy Justynie Sobotce i Klaudii Miturze z działającego w POSK-u Centrum Pomocy Rodzinie, o którym pisaliśmy w poprzednim numerze „Nowego Czasu”.

Teresa Bazarnik: Co zrobić by uniknąć świątecznych kryzysów?

Justyna Sobotka: – Przede wszystkim nie demonizujmy kryzysu i nie unikajmy go za wszelką cenę. W każdej rodzinie zdarzają się trudne momenty, kłótnie i spięcia, i należy do nich podchodzić z ogromną troską i wyrozumiałością. Dobrze przeżyty kryzys prowadzi bowiem do rozwoju, do zacieśnienia więzi i pogłębienia zrozumienia kluczowych dla relacji kwestii. Aby wyjść z kryzysu z poczuciem uzyskania za jego sprawą korzyści, skupmy się na tym, co faktycznie możemy w danej sytuacji zrobić. Warto na chwilę ochłonąć, uspokoić wzburzone emocje i na spokojnie, z dystansem zastanowić się nad trzema głównymi aspektami: 1) jak wygląda moja obecna sytuacja? 2) co mogę zrobić by sytuacja się poprawiła? 3) jak zamierzam to zrobić? Udzielenie odpowiedzi na te trzy pytania da nam możliwość stworzenia planu, który będzie mógł posłużyć jako punkt odniesienia w trudnych momentach. Sprawi też, że ograniczymy poczucie bezsilności i frustracji z zaistniałej sytuacji. TB: A co jeśli obiektywnie nie da się już kryzysu zażegnać, kiedy jego skutki są już nieodwracalne, np. w sytuacji, kiedy doszło już do rozwodu i nawet święta nie są w stanie zgromadzić rodziny przy wigilijnym stole?

Klaudia Mitura: – Święta są czasem szczególnie trudnym dla rodzin dotkniętych rozwodem. Dzieci rozwiedzionych rodziców często proszą św. Mikołaja nie o nowe PlayStation, ale o to, by znów mieć mamę i tatę razem w domu. To naturalne, że szczególnie podczas świąt odczuwają to pragnienie jeszcze silniej. Dzieci doskonale odczuwają emocje towarzyszące relacjom ludzi dorosłych – szczególnie jeśli chodzi o relacje między rodzicami. Nie powinniśmy przed dzieckiem udawać, ze wszystko jest w porządku jeśli rzeczywiście tak nie jest. Nie powinniśmy również dawać mu złudnych nadziei, że wszystko zmieni się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Dziecku potrzeba bowiem przede wszystkim poczucia bezpieczeństwa i bycia kochanym… TB: Jak więc dać dziecku te uczucia, szczególnie w święta, jeśli spędza je w rozbitej rodzinie?

JS:– Jeśli dziecko będzie spędzało okres świąteczny w różnych miejscach – np. w domu mamy z rodziną mamy i w domu taty z rodziną taty należy je na to przygotować. Dokładnie wytłumaczyć, jak będzie wyglądał ten czas: kto, kiedy i gdzie je zabierze, kogo pozna, co będzie robiło... Zbudowanie aury oczekiwania, radości na ten czas pozwoli dziecku zająć uwagę pozytywnymi myślami. Należy także zapewnić

W Centrum Pomocy Rodzinie zaangażowane są (od lewej): Justyna Sobotka (zastępca managera CPR), Anna Jurek koordynator CPR oraz Klaudia Mitura (manager CPR)

dziecko o pozytywnych aspektach wybranych czy uzgodnionych przez nas rozwiązań. Warto w takiej sytuacji zapytać, co wydaje się mu atrakcyjne, spojrzeć na świat z jego perspektywy i starać się ją zrozumieć. Rozmowa z dzieckiem z pewnością podsunie nam ciekawe pomysły, których sami byśmy nie wymyślili. KM: – Najważniejsze jest jednak, by na okres świąt zawiesić broń szczególnie jeśli wciąż jesteśmy uwikłani z partnerem w konflikt. Jakiekolwiek słowne przepychanki sprawią, że dziecko będzie czuło się smutne, starając się pozostać lojalnym w stosunku do obydwojga rodziców. By stworzyć atmosferę udanych świat musimy na bok odsunąć swoje potrzeby i emocje, a skupić się na tym, czego potrzebuje nasze dziecko. Być może okaże się, że mała decyzja, która jest bolesna dla nas, jest czymś czego pragnie nasza pociecha. Pamiętajmy także o tym, że jako rodzic stanowimy wzór do naśladowania dla naszych dzieci, a to wszystko czego uczymy je teraz, wpłynie na ich dorosłe życie. Jaki wizerunek relacji chcemy przekazać dziecku? Wizerunek, w którym to wygrana jednej ze stron

powoduje smutek i rozpacz drugiej, a może jednak wizerunek, w którym pomimo różnic jesteśmy wstanie opierać relacje na wzajemnej akceptacji? Dlatego na te Święta Bożego Narodzenia postarajmy skupić się na dawaniu, a nie negocjowaniu i wygranej. Wszystkim rodzinom mieszkających na Wyspach, Centrum Pomocy Rodzinie życzy Wesołych świąt Bożego Narodzenia. A w Nowym Roku zapraszamy do odwiedzenia naszego Centrum, by uzyskać wsparcie ze strony specjalisty, jeśli ktoś z Państwa znajdzie się w trudnej sytuacji rodzinnej. Centrum Pomocy Rodzinie mieści się w POSK-u, IV piętro, 238-246, King Street, Hammersmith, Londyn W6 0RF. Jest czynne w poniedziałki od godz. 15.00 do 20.00, w czwartki od godz. 11.00 do 15.00 oraz w soboty od godz. 15.00 do 18.00. Prosimy o kontakt telefoniczny lub e-mailowy: info@centrumpomocy.org; tel. 078 27 402 331; www.centrumpomocy.org

Sukces polonijnych nauczycieli II edycja podyplomowych studiów dla nauczycieli na PUNO zakończona W niedzielę 12 października odbyły się ostatnie dyplomowe prezentacje studentów, którzy uczęszczali na podyplomowe studia Nauczanie języka i kultury polskiej jako drugich na Polskim Uniwersytecie na Obczyźnie (PUNO). Swoje prace przedstawiały panie: Anna Bednarz-Niebudek, Anna Gąsiorowska, Małgorzata Łapczyńska, Monika Łuckiewicz, Alicja Ogrodowicz, Katarzyna Piechota. Prezentacje były owocem intensywnej pracy. W czasie dwóch semestrów studenci z wielkim zapałem i poświęceniem przyjeżdżali na zajęcia w czasie weekendów z dalekich stron Wielkiej Brytanii, Irlandii, a nawet z Polski. Aktywnie brali udział w wykładach i ćwiczeniach prowadzonych przez kadrę akademicką z Uniwersytetu Jagiellońskiego i PUNO. Celem studiów jest zdobycie dodatkowych

kwalifikacji nauczyciela języka polskiego uczącego w szkole polskiej za granicą lub uczącego obcokrajowców. Bogaty program studiów obejmował między innymi metodykę nauczania dzieci i osób dorosłych, psychologię i pedagogikę, efektywne planowanie lekcji, gramatykę, nauczanie przy pomocy tłumaczeń oraz pogłębianie wiedzy z historii i literatury polskiej. Praktyki w szkołach sobotnich umożliwiły studentom zdobycie dodatkowego doświadczenia nauczania w polskich szkołach, a także na kursach dla dorosłych. Wykładowcy z PUNO dołożyli wszelkich starań, aby zapoznać studentów z osiągnięciami Polaków w Wielkiej Brytanii, wzbogacającymi kulturę nie tylko polską, ale i anglojęzyczną. W swoich dyplomowych prezentacjach studenci podsumowali zasób nowo nabytej wiedzy,

snuli refleksje i mówili o planach na przyszłość. Wszystkie wypowiedzi charakteryzował wielki entuzjazm i zapał do pracy pedagogicznej. Niektórzy studenci w sposób bardzo przedsiębiorczy już wykorzystują wiedzę i zakładają polskie szkoły. Będą one prowadzone w sposób fachowy i przystosowane metodycznie do wymogów ucznia dwujęzycznego. Polskie szkolnictwo w Wielkiej Brytanii zdobyło nową kadrę wzbogaconą o wiedzę i nowoczesny warsztat. Dobrze przygotowany program szkolny oraz odpowiednie metody jego wdrażania zapewnią wysoki poziom nauczania oraz zachęcą do nauki języka polskiego i przedmiotów ojczystych. Wszyscy nowo dyplomowani nauczyciele sami czuli potrzebę nabycia dodatkowych kwalifikacji nauczyciela polonijnego. Z wielkim

poświęceniem, płacąc z własnej kieszeni za studia, pokazali jak ważny jest dla nich profesjonalizm, który zagwarantować może satysfakcję zawodową w przyszłości i dobre wyniki nauczania. Niestety, nie wszystkich nauczycieli stać jest na opłacenie czesnego. Rozwiązaniem tego problemu mogłoby być ustanowienie przez władze oświatowe RP i fundacje polonijne stypendiów, które umożliwiłyby większej rzeszy młodych pedagogów uzyskanie dyplomu nauczyciela polonijnego. III edycja studiów, pod nieco zmienionym tytułem Nauczanie języka i kultury polskiej poza Polską rozpoczyna się w lutym 2015 roku.

Beata Howe Zakład Pedagogiki Polonijnej PUNO


6|

11/12 (209-210) 2014 | nowy czas

czas na wyspie

rewers czyli punkt widzenia zależny od punktu siedzenia Teresa Bazarnik

Trze ba lon dyń skie mu we te ra no wi „Dzien ni ko wi Pol skie mu i Dzien ni ko wi Żoł nie rza” od dać spra wie dli wość: sztu kę za ciem nia nia opa no wał do per fek cji. Gdy by użyć ję zy ka mniej wy bred ne go, moż na by ten pro ce der na zwać wprost: ro bie niem czy tel ni ko wi wo dy z mó zgu. Że by nie być go ło słow ną, po dam kil ka przy kła dów z prze szło ści nie aż tak od le głej. Wie rzę, że nie któ rzy z czy tel ni ków te go dłu go wiecz ne go or ga nu pra so we go są w sta nie od na leźć je w pa mię ci. A już z pew no ścią od na leźć je moż na w za so bach ar chi wal nych Bi blio te ki Pol skiej w POSK -u, pro fe sjo- nalnie pro wa dzo nej przez dr Do bro sła wę Platt. Na le ży za cząć od spra wy naj bar dziej bo le snej dla po wo jen nej emi gra cji, któ ra bu do wa ła tu Pol skę po za Pol ską, czy li od utra t y Faw ley Co urt. Kie dy „No wy Czas” roz po czął kam pa nię ra to wa nia te go cen ne go skar bu opi su jąc pro ce der przy własz cze nia so bie przez księ ży ma ria nów ma jąt ku na le żą ce go do emi gran tów nie pod le gło ścio wych, któ rzy ciu ła li każ dy grosz, by tu na ob cej zie mi stwo rzyć so bie na miast kę utra co ne go kra ju – co ro bi do stoj ny or gan? Pu bli ku je wy wiad z księ dzem Woj cie chem Ja siń skim, w któ r ym ksiądz tłu ma czy, że Faw ley Co urt był ich (ma ria nów) wła sno ścią, że i tak by się nie utrzy mał, bo nic się tam nie da ło ro bić, nikt już tam nie przy jeż dżał, więc trze ba by ło sprze dać. Bez spo łecz nej konsultacji, bo na nią nie by ło już cza su – jak wy znał ksiądz Na umo wicz – bo ry nek nie ru cho mo ści ni gdy nie jest pew ny i moż na by przez kon sul ta cje stra cić. Pu bli ku jąc ta ki wy wiad „Dzien nik Pol ski i Dzien nik Żoł nie rza” nie do dał, że na ostat nim pu blicz nym ze bra niu w Faw ley Co urt (Zie lo ne Świąt ki, 2008) ksiądz Ja siń ski wraz ze swo im prze ło żo nym księ dzem Na umo wi czem obie ca li spo le gli wym or ga ni za cjom emi gra cyj nym mi lion fun tów do po dzia łu. Or ga no wi też za pew ne by się do sta ło, więc moż na czy tel ni kom wmó wić, że nie war to, że się nie da. A co war to? Sprze dać war to. War to by ło też sprze dać, nie, prze pra szam – spie nię żyć! – Ogni sko Pol skie, bo tak na zwał ten pro ce der by ły je go pre zes. Kie dy w „No wym Cza sie” za czę ły się po ja wiać pu bli ka cje ostrze ga ją ce o ta kim nie bez pie czeń stwie, pod kre śla ją ce wa gę hi sto rycz ną i kul tu ro twór czą Ogni ska Pol skie go przy Exhi bi tion Ro ad w Lon dy nie, co ro bi or gan? Or gan pu bli ku je roz mo wę z An drze jem Mo ra wi czem. Pan Pre zes po wta rza man trę: nie da się, nie opła ca się, mło dzi lu dzie pój dą ra czej do pu bów niż do Ogni ska. Trze ba sprze dać. To zna czy spie nię żyć, ale przed spie nię że niem na le ża ło jesz cze szyb ko zmie nić kil ka punk tów w sta tu cie, by z te go spie nięże nia coś się naj wier niej szym słu gom do sta ło. Zde cy do wa ne dzia ła nie człon ków na nad zwy czaj nym wal nym ze bra niu, kam pa nia w „No wym Cza sie” i pro test przed budynkiem przy Exhibition Road do pro wa dzi ły do od rzu ce nia de cy zji sprze da ży lon dyń skiej per ły emi gra cyj nej spu ści zny. By ły jesz cze pró by prze kształ ce nia Ogni ska w in sty tu cję cha r y ta t yw ną, w któ rej kil ku po wier ni ków mo gło by de cy do wać o jej przy szło ści (prym w tej ak cji wio dło Po lish He ri ta ge So cie t y z Mar kiem Stel la -Sa wic kim i je go żo ną na cze le). Kie dy od wo ła no skom pro mi to wa ny za rząd, któ r y do stał wo tum nie uf no ści (a mi mo to nie chciał odejść) i po wo ła no no wy – na ła mach or ga nu uka za ło się oświad cze nie zde gra do wa nych dzię ki pu blicz nej pe t y cji człon ków za rzą du, że Ogni sko ła mie pra wo, a po nad to naj lep szym roz wią za niem dla te go klu bu by ła by an giel ska fir ma or ga ni zu ją ca tam tzw. even t y. Czy li pro sta re cep ta na „suk ces” przy trzy ma ją cej wła dzę ści słej gru pie po wier ni ków, któ rzy prze gło so wać mo gą lu kra t yw ną dla nich de cy zję, kie dy tyl ko ze chcą. Do kład nie tak, jak zro bi li po wier ni cy -ma ria nie w Faw ley Co urt. Sprze dać? Sprze dać! I nie trze ba w ta kiej sy tu acji li czyć się z wo lą spo łecz ną... Kil ka mie się cy te mu ujaw ni li śmy do ku men t y znaj du ją ce się w za so bach IPN -u świad czą ce o agen tu ral nej dzia łal no ści pre ze sa licz nych or ga ni za cji i sto wa rzy szeń Emi gra cji Nie pod le gło ścio wej

An drze ja Mo ra wi cza. Co ro bi or gan? Pió rem Ka ta rzy ny Bzow skiej i Wik to ra Mosz czyń skie go nie od wo łu jąc się bez po śred nio do ujaw nio nych przez „No wy Czas” fak tów, kry t y ku je lu stra cję ja ko akt wręcz nie mo ral ny. Czy po win ni śmy z te go wy cią gnąć wnio sek, że do no sze nie służ bom ko mu ni stycz ne go re żi mu by ło ak tem mo ral nym? W ostat nich mie sią cach na ła mach „No we go Cza su” roz go rza ła dys ku sja na te mat przy szło ści Pol skie go Ośrod ka Spo łecz no -Kul tu ral ne go, któ ry wszedł w swo je 50-le cie, a je go rocz ny de f i cyt wy no si 250 tys. fun tów. De f i cyt ten jest na zy wa ny przez Pa nią Prze wod ni czą cą „struk tu ral nym”, bo po kry wa się go z fun du szy stwo rzo nych głów nie z prze ka za nych POSK -owi przez pry wat ne oso by spad ków. Więc ni by jest de f i cyt, ale mie ści się w struk tu rze, więc moż na moż na go na zwać struk tu ral nym i uda wać, że go nie ma. Czy li co ro ku ro bi się ogrom ne dłu gi, ale ładniej brzmi, je śli nie na zywa się ich po imie niu. Jest do brze? POSK -iem za rzą dza ta sa ma eki pa od kil ku na stu (je śli nie kil ku dzie się ciu) lat, wy mie nia jąc się na wza jem stołkami – raz jest się pre ze sem, raz se kre ta rzem, in nym ra zem po wier ni kiem Fun da cji Przy szło ści POSK -u, a jesz cze in nym dy rek to rem (tak, są tam też dy rek to rzy, bo POSK jest i in sty tu cją cha ry ta t yw ną, i spół ką z ogra ni czo ną od po wie- dzial no ścią). I tak w kółko karuzela się kręci. PO SKlub – in te gral na część POSK -u, po wstał, by swo ją dzia łal no ścią do cho do wą (w do my śle do brze funk cjo nu ją cą re stau ra cją) wspie rać fun du sze POSK -u. „Szczę śli wa ini cja t y wa, pod ję ta w 1976 ro ku, po zwo li ła na stwo rze nie i roz bu do wa nie pla ców ki to wa rzy skiej, któ ra po nad to za pew ni ła POSK -owi sta ły do chód” – czy ta my w ma te ria łach ar chi wal nych. PO SKlub przy no sił sta ły do chód aż do prze ję cia go przez pre ze sa An drze ja Ma kul skie go, któ ry trak to wa ny jest te raz ja ko „na jem ca”, a dłu gi je go ka den cji się ga ją 90 tys. fun tów. Ja kie go lan dlor da stać na to, by pod trzy my wać kon trakt z na jem cą, któ ry za miast przy no sić do chód, re gu lar nie ro bi dłu gi? POSK – jak się oka zu je, mi mo 250 tys. strat rocz nie – na to stać. I mi mo głośno wyrażanego społecznego obu rze nia, nikt z za rzą du na to nie re agu je. Jest do brze? Re agu je na to miast obu rze niem, je śli mó wi się o ko rup cyj nej dzia łal no ści, mię dzy in ny mi za spra wą by łe go człon ka za rzą du Ja na Se ra f i na (w tej chwi li ban kru ta), któ r y naj pierw za ło żył fir mę, by wy ko nać nie zwy kle kosz tow ny re mont Jazz Ca fe, a po tem przez kil ka lat pro wa dził tam bar bez ka sy fi skal nej. Za trud nił na wet wła sną żo nę miesz ka ją cą w Pol sce, któ ra do wy ko na nia zle co nych prac w POSK -u nie mia ła upraw nień zgod nie z bry t yj ski mi re gu la cja mi. Jest do brze? Za rząd obu rza się również wte dy, kie dy po ja wia się spo łecz ny nie po kój w związ ku z pod pi sa niem umo wy na ho no ra rium dla praw ni ków w wy so ko ści 40 proc. od war to ści sprze da ży prze ka za nej w spad ku ka mie ni cy w War sza wie. „No wy Czas” o tym wszyst kim pi sze, a or gan, wy pra co wa nym już zwy cza jem, za my dla. Tym ra zem usta mi se kre ta rza Za rzą du POSK -u pa na An drze ja Za krzew skie go, któ r y we wła dzach te go Ośrod ka na róż nych stoł kach za sia da od lat 80. mi nio ne go wie ku (ile lat krę ci się ta ka ru ze la ze stoł ka mi, ła two po li czyć – ale za le ca my ostroż ność, bo mo że za krę cić się w gło wie). Z wy wia du, któ re go udzie lił „Dzien ni ko wi Pol skie mu i Dzien ni ko wi Żoł nie rza” se kre tarz An drzej Za krzew ski wy ni ka, że w POSK -u do brze jest! (ry su nek An drze ja Krau ze go z cza sów PRL -u wiecz nie ży wy!!!). A „POSK kon se kwent nie re ali zu je swo ją po li t y kę więk szej otwar to ści i dia lo gu ze spo łecz no ścią po lo nij ną”. W 1983 ro ku zmarł w Lon dy nie Mie czy sław Chmie lew ski, pierw szy fun da tor i nie stru dzo ny orę dow nik POSK -u, któ ry – jak się oka za ło po śmier ci je go żo ny – ca ły swój ma ją tek prze ka zał POSK -owi. 300 tys. fun tów i ka mie ni cę na Fra sca ti, w War sza wie. Pan Chmie lew ski był ce nio nym ad wo ka tem, więc na le ży się spo dzie wać, że te sta ment

przy go to wał zgod nie z pra wem, a tym cza sem POSK o spad ku – jak twier dzi pan se kre tarz – nic nie wie dział. Te raz od sprze da ży tej ka mie ni cy praw ni cy we zmą 40 proc. war to ści. Ka mie ni ca jesz cze nie zo sta ła sprze da na, ale już za księ go wa no te 40 proc. Swo isty to spo sób księ go wa nia roz cho dów. Na wet la iko wi trud no so bie wy obra zić, że moż na za księ go wać pro cen t y a nie kwo tę. Bo ile za księ go wa no, sko ro ka mie ni ca jesz cze nie sprze da na? A to, za ile ma być sprze da na, bę dzie za le ża ło od praw ni ków (!) – tak mó wi pan se kre tarz – a nie od war to ści ryn ko wej nie ru cho mo ści. Cie ka we po dej ście do biz ne su. Po nad to we dług pa na se kre ta rza pod ko niec lat 90. ubie głe go wie ku, – dziesięć lat po zmia nach ustro jo wych w Pol sce (!) – o pry wa t y za cji pra wie nikt nie sły szał i le piej by ło zgo dzić się na 40-pro cen to we ho no ra rium, bo „lep szy rydz niż nic” (to cy tat z wy po wie dzi na wal nym ze bra niu). Ponadto w ca łej dys ku sji o Fra sca ti mó wi się o ja kimś ta jem ni czym spad ku – po da ro wa nym przez św. Mi ko ła ja? Prze cież pan Chmie lew ski był nie zwy kle waż ną po sta cią je śli cho dzi o bu do wę POSK -u i za bez pie cze nie jego przy szłości! Ale jego nazwisko nie pojawiło się przy tej sprawie ani raz! A rodzina poprosiła nawet w nekrologu, by na pogrzebie zamiast kwiatów złożyć datki na POSK. W tym samym wy wia dzie w or ga nie czy ta my, że POSK za mie rza wy na jąć naj wyż sze pię tra bu dyn ku przy Fra sca ti, by po kryć kosz t y je go utrzy- ma nia. W in nym zda niu – że to kan ce la ria wzię ła na sie bie wszyst kie kosz t y, i stąd to astro no micz ne ho no ra rium. Czy tu wkradł się jakiś błąd? 30 li sto pa da 1988 ro ku POSK spła cił wszyst kie swo je dłu gi, a war tość bu dyn ku wznie sio ne go ogrom nym spo łecz nym wy sił kiem wy ce nia na by ła wte dy na czte r y mi lio ny fun tów. Ale ce lem bu dow ni czych POSK -u nie by ło tyl ko spła ce nie za cią gnię t ych na bu do wę dłu gów. Ce lem by ło za pew nie nie dal szej dzia łal no ści in sty tu cji spo łecz no -kul tu ral nej w służ bie Po la kom prze by wa ją cym na emi gra cji po przez stwo rze nie Fun da cji Przy szło ści POSK -u. Te raz, po nad 25 lat od tej da t y, kie dy w Lon dy nie jest oko ło 400 tys. Po la ków, cze go nikt z oj ców za ło ży cie li w naj śmiel szych wy obra że niach nie prze wi dział, jed no skrzy dło Pol skie go Ośrod ka Spo łecz no -Kul tu ral ne go za mie nia się na miesz ka nia i za ciem nia na ła mach or ga nu, że jest to bar dzo opła cal na in we sty cja. Dla cze go więc nie za czę to wy naj mo wać do mów, któ re POSK przez lata do sta wał w spad ku, sko ro to bar dzo opła cal na in we sty cja? Czy nie ba wem do wie my się, że PO SKlub jest też nie ren tow nym do dat kiem, któ r y naj ła twiej za mie nić na miesz ka nia, że by już nie przy no sił strat pod rzą dem pre ze sa Ma kul skie go? Czy za rząd już za przę gnął ar mię wo lon ta riu szy, by w do mach star ców i szpi ta lach po lo wać na te sta men t y? Bo to bar dziej pa trio t ycz nie, by trwo ni ła je pol ska or ga ni za cja niż skarb kró lo wej. A jak spad ków nie bę dzie, to się za cznie sprze da wać ka wa łek POSK -u po ka wał ku, kro jąc je go skrzy dła i pię tra jak tort, a lu dziom się po wie, że to naj bar dziej opła cal na in we sty cja. A w or ga nie na pi sze się, że JEST DO BRZE!



8|

11/12 (209-210) 2014 | nowy czas

czas na wyspie

Instytut Józefa Piłsudskiego w Londynie otrzymał dofinansowanie z Lottery Fund

I

nstytut Józefa Piłsudskiego działa w Londynie od 1947 roku, a od 1974 roku jego siedziba mieści się w Polskim Ośrodku Społeczno-Kulturalnym, w dzielnicy Hammersmith. Instytut zajmuje się zbieraniem, przechowywaniem oraz badaniem materiałów dotyczących historii Polski. Tu znajdują są zarówno zbiory dokumentów, jak i eksponaty muzealne wraz z cenną kolekcją historycznych map Polski z XVI i XVII wieku. Instytut regularnie organizuje wystawy, lekcje historii i konkursy dla młodzieży szkolnej związane z patronem oraz rocznicami niepodległościowymi. Obchodzona w tym roku 100. Rocznica Czynu Legionowego skoncentrowała działalność placówki wokół tego doniosłego wydarzenia. Instytut nasz jest jedyną w Europie polską instytucją poza granicami kraju specjalizującą się w historii Polski w latach I wojny światowej. Obecnie kraje europejskie, pokojowo do siebie nastawione, ściśle ze sobą współpracują, ale 100 lat temu sytuacja była zupełnie inna. Polski nie było na mapie i w rozdartej wojną Europie, wraz z innymi narodami walczyła o swoją wolność i niepodległość. Udział Polski i Polaków w zmaganiach wojennych 1914-1918 oraz znaczenie, jakie miało dla powojennej Europy zwycięstwo Polski w wojnie polsko-bolszewickiej 1920 roku, jest w Wielkiej Brytanii nieznaną kartą historii.

Sale Instytutu Józefa Piłsudskiego w londyńskim POSK-u

Dzięki otrzymanej z Heritage Lottery Fund dotacji w wysokości 10 tys. funtów Instytut zaprojektował multimedialną wystawę, przybliżającą działania żołnierza polskiego w latach I wojny światowej. Jej otwarcie planowane jest na marzec 2015 roku. Ekspozycja przygotowywana jest przy pomocy wolontariuszy i będzie dla nich wspaniałą okazją do uzyskania dodatkowych kwalifikacji z zakresu konserwacji i przechowywania dokumentów oraz eksponatów, a także umożliwi im

zdobycie doświadczenia w profesjonalnym przygotowywaniu wystaw. W ramach projektu przewidywane jest również prowadzenie lekcji historii dla uczniów lokalnych szkół angielskich i polskich szkół sobotnich oraz przygotowanie opartych o wystawę materiałów edukacyjnych do prowadzenia tych lekcji. Mamy nadzieję, że oryginalne materiały, które zostaną zaprezentowane na przygotowywanej wystawie, jak również atrakcyjna i nowoczesna

forma ekspozycji zainteresuje i zachęci młodzież do odkrywania rodzinnej historii, oraz poszerzy ich wiedzę o mniej znane, lecz ważne wydarzenia z ostatniego wieku. Po przyznaniu Instytutowi Józefa Piłsudskiego przez National Heritage Fund dotacji Anna Stefanicka, Sekretarz Generalny, stwierdziła: – To wspaniała wiadomość, że nasza niewielka organizacja została wyróżniona i doceniona. Dotacja ta umożliwi nam zaprezentowanie naszych unikatowych zbiorów szerszemu gronu odbiorców i wyjście poza tradycyjnie polskie środowisko. Komentując przyznanie dotacji, Sue Bowers, kierownik Heritage Lottery Fund London powiedziała: – W Wielkiej Brytanii nieznany jest szerzej ogromny wpływ, jaki obie wojny światowe miały na losy Polski i Polaków. Udostępnienie zbiorów archiwalnych przechowywanych w Instytucie Józefa Piłsudskiego szerszej społeczności, w tym również uczniom z lokalnych szkół, ułatwi zrozumienie, w jaki sposób wojenne konflikty ukształtowały współczesny świat, a Polacy zachowali swoją tożsamość narodową.

Dalszych informacji udziela: Anna Stefanicka Sekretarz Generalny Instytutu Józef Piłsudskiego Tel.: 020 8748 6197, email: instytut@gmail.com

Powrót do przeszłości W chłodny wieczór 5 listopada w Ognisku Polskim przy Exhibition Road w Londynie miało miejsce wyjątkowe z punktu widzenia polityki historycznej państwa polskiego wydarzenie kulturalne. Zorganizowana przez Ambasadę RP prezentacja albumu Dyplomacja polska w okresie II wojny światowej autorstwa ambasadora Marka Pernala (Wydział Wiedzy Historycznej MSZ) była kolejnym już wydarzeniem wpisującym się w prowadzoną przez MSZ akcję promowania wiedzy o historii polskiej polityki zagranicznej. Publikacja, przygotowana przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych, została wydana przez Wydawnictwo Sejmowe. Na prezentację albumu została zaproszona śmietanka towarzyska polskiego Londynu. Pośród znamienitych gości obecnych na spotkaniu była Pani Prezydentową Karolina Kaczorowska, ale także Am-

Marek Pernal: „Te kilkaset osób w siedzibie rządu i placówkach dyplomatycznych rozsianych na całym świecie wzięło na swoje barki niesłychany trud.”

basador RP Witold Sobków oraz prezes Ogniska Polskiego Nicholas Kelsey, którzy zabrali głos na samym jego początku. Spotkanie prowadził Krzysztof Pszenicki, były szef Polskiej Sekcji BBC. Głównym gościem był autor publikacji Marek Pernal, były Ambasador RP w Pradze. Wydanie albumu związane jest z dwiema ważnymi rocznicami, 75. rocznicą wybuchu II wojny światowej i przypadającą w

przyszłym roku 70. rocznicą jej zakończenia. Publikacja MSZ zawiera ponad 400 unikatowych fotografii, dokumentów, traktatów, najważniejszych postaci, miejsc i wydarzeń ilustrujących polską politykę zagraniczną w latach 1939-1945. Ambasador Pernal przedstawił zgromadzonym historię powstawania albumu i gromadzenia materiałów ikonograficznych pochodzących między innymi z Narodowego Archiwum Cyfrowego w Warszawie, Archiwum Ligi Narodów w Genewie, ale także ze zbiorów prywatnych. W albumie można znaleźć zdjęcia dyplomatów i polityków, np. Ambasadora II RP w Berlinie Józefa Lipskiego, generała Władysława Sikorskiego czy Ambasadora II RP w Japonii i ZSSR Tadeusza Romera, którego zdjęcia pochodzą z prywatnej kolekcji jego córki Teresy Romer. W publikacji znajdują się także fotografie osób, które włączyły się w misję prowadzoną przez MSZ, np. redaktor paryskiej „Kultury” Jerzy Giedroyc. Pomimo drobnych problemów organizacyjnych z nagłośnieniem, spotkanie przebiegło w pogodnej atmosferze. Po zakończeniu części poświęconej prezentacji albumu przyszedł czas na pytania od publiczności. Dodatkowo, spośród gości wylosowane zostały dwie osoby, które otrzymały w prezencie po jednym egzemplarzu publikacji. Wyniki losowania zaskoczyły chyba wszystkich zebranych, także organizatorów, ponieważ zostały wyciągnięte dwa losy, które należały do tej samej osoby. Zwyciężczyni wykazała się jednak nie lada taktem i nie przyjęła drugiego egzemplarza albumu. Pozwoliła tym samym na wylosowanie innej osoby, która również stała się szczęśliwym posiadaczem publikacji MSZ. Jeden egzemplarz otrzymała Biblioteka Polska POSK w Londynie, który odebrała dyrektor Biblioteki dr Dobrosława Platt. Spotkanie zakończyło się drobnym poczęstunkiem, na który zostali zaproszeni jego uczestnicy. Nie mieli oni jednak możliwości zakupienia albumu na miejscu, ponieważ jak na razie można go jedynie nabyć poprzez stronę internetową Wydawnictwa Sejmowego. Dawid Skrzypczak

7-8 LUTEGO 2015 LONDYN

Polski Ośrodek Społeczno-Kulturalny (POSK) 238-246 King Street, LONDON W6 0RF Najbliższa stacja metra: Ravensourt Park (District Line)

INFORMACJE: www.targilondyn.pl • ww.targimedycynynaturalnej.co.uk Twórca i organizator targów: MONIKA DYMECKA tel. 0048 601 615 549 lub 00044 74 40 54 82 65

monikadymecka@wirtualnapolska.pl www.monikadymecka.pl facebook.com/targilondyn


|9

nowy czas | 11/12 (209-210) 2014

czas na wyspie

Nie zapominajmy o naszej historii Gdy mówi się teraz o Polakach w Wielkiej Brytanii, zazwyczaj dzieli się organizacje polonijne na te stare, powstałe po II wojnie światowej do czasu przemian w Polsce i te nowe, założone w ciągu ostatnich lat. Powodem takiego są nie tylko różnice pokoleń, ale przede wszystkim inne podłoże każdej fali emigracji. Jednak z moich ostatnich doświadczeń wynika, że mamy ze sobą więcej wspólnego niż nam się wydaje, tylko że nie zdajemy sobie z tego sprawy. Przykładem jest choćby historia działalności polskich studentów w Wielkiej Brytanii od czasów II wojny światowej aż do dzisiaj.

Marta Tondera

F

ederacja Polskich Stowarzyszeń Studenckich w Wielkiej Brytanii powstała w 2010 roku. Nieco wcześniej, bo osiem lat temu zaczęliśmy organizować coroczne Kongresy Polskich Stowarzyszeń. Kiedy dołączyłam do zarządu Federacji, nie zdawałam sobie sprawy, że przed nami istniała już podobna organizacja – Zrzeszenie Studentów i Absolwentów Polskich za Granicą, sięgające swoimi początkami lat 40. minionego wieku. Nie jest to organizacja, o której można się dowiedzieć z internetu. Aby zobaczyć, jak Zrzeszenie działało, można porozmawiać z byłymi członkami lub zagłębić się w archiwum Biblioteki Polskiej w POSK-u, które skrywa wiele ciekawych materiałów. Swoje poszukiwania zaczęłam od gazet wydawanych przez Zrzeszenie od lat 50. Dowiedziałam się, że studenci polscy zaczęli pojawiać się na uniwersytetach brytyjskich już w roku 1940, czyli po ewakuacji Rządu RP z Francji do Anglii. Szacuje się, że zaraz po zakończeniu wojny polskich studentów było w Wielkiej Brytanii aż trzy tysiące. Jest to połowa tego co obecnie, ale wtedy byli to uchodźcy wojenni oraz zdemo-

bilizowani żołnierze z Armii gen. Andersa. Większość tych studentów miała stypendia przyznane im przez Komitet Oświaty działający przy Rządzie na Uchodźstwie. Regularnie organizowane były zbiórki pieniędzy dla potrzebujących studentów. Obecnie nam, jako obywatelom Unii Europejskiej, przysługują kredyty studenckie oraz różne stypendia przyznawane przez uczelnie, więc jest nam dużo łatwiej. Możemy też jeździć do Polski czy rozmawiać z naszymi znajomymi, którzy tam zostali, kiedy chcemy. Nie ma już Żelaznej Kurtyny dzielącej wolny świat od bloku komunistycznego. Jednak mimo że pozornie Federacja i Zrzeszenie są dwiema zupełnie różnymi organizacjami, działającymi w innych czasach i z innych powodów, nasze historie mają ze sobą wiele wspólnego. Czytając „Życie Akademickie”, czyli wspomnianą już gazetę studencką z lat 50., nie sposób nie

O Rządzie RP na Uchodźstwie Ambasada RP w Londynie przygotowała projekt multimedialny poświęcony historii Rządu RP na Uchodźstwie pt. Rzeczpospolita Londyńska – Republic in Exile. W piątek, 12 grudnia, w siedzibie ambasady, odbyła się prezentacja projektu.

Powstało pięć kilkuminutowych filmów o działalności rządu na emigracji i jego organów, zarówno w czasie II wojny światowej jak i w okresie powojennym, opartych w dużej mierze na materiałach archiwalnych ze zbiorów Instytutu Polskiego i Muzeum im. gen. Sikorskiego oraz zbiorów prywatnych osób związanych z rządem. Jest też sporo wywiadów z nielicznymi już niestety osobami związanymi z Rządem RP na Uchodźstwie. Celem projektu jest zwiększenie świadomości o dziedzictwie Rządu na Uchodźstwie wśród Polaków w Polsce i w Wielkiej Brytanii. Dzięki

uśmiechnąć się na widok organizowanych przyjęć i potańcówek, tak podobnych do naszych spotkań w pubach. Podobnie jak my co roku spotykamy się na naszym Kongresie, wtedy studenci też organizowali co roku zjazd członków Zrzeszenia. Tak jak oni starali się szerzyć pozytywny wizerunek Polaków w zaprzeczeniu do sytuacji politycznej w kraju, tak my chcemy pokazać Brytyjczykom, że Polacy nie są takimi, jakimi przedstawia ich wielu polityków brytyjskich. Wychodząc z założenia, że tak naprawdę obie te organizacje mają jednak ze sobą dużo wspólnego, możemy zacząć się uczyć z doświadczeń naszych poprzedników. Lektura „Życia Akademickiego” była dla mnie niezwykle inspirująca. Jednym z moich pierwszych przemyśleń było to, że studenci 70 lat temu potrafili zorganizować się lepiej niż my, a przecież nie mieli internetu ani telefonów komórkowych. Gdy w 1940 polscy studenci zaczęli się łączyć, przyjęli nazwę Zrzeszenie Studentów Polaków Zagranicą. Nie tak jak my w Wielkiej Brytanii, ale ogólnie zagranicą. To znamienne, że w czasach, gdy nie było tanich linii lotniczych, ta organizacja była w stanie złączyć studentów z całego świata. Na coroczne zjazdy przyjeżdżali przedstawiciele uniwersytetów brytyjskich, ale również europejskich czy nawet amerykańskich. Jest to coś, co wydaje mi się w dzisiejszych czasach niemożliwe. Czy dlatego, że mogąc się tak łatwo komunikować przez internet nie mamy potrzeby bezpośrednich spotkań? A może dlatego, że nie ma sprawy, która by nas wszystkich jednoczyła? W dzisiejszych czasach młodzi ludzie decydują się na studia zagranicą z wielu powodów, ale główne to lepsza jakoś kształcenia, chęć pracy poza Polską czy inna kultura studiowania. Wtedy, 70 lat temu, większość z tych osób nie miała wyboru.

napisom w języku angielskim projekt ma szansę dotrzeć także do odbiorcy brytyjskiego. Pierwszy z pięciu odcinków projektu można już oglądać na kanale Youtube Ambasady RP (YouTube Polish Embassy UK: http://bit.ly/1AyyxFV). Pozostałe cztery będą publikowane w południe w każdy piątek do 09.01.2015 włącznie. Na bazie materiałów zebranych do projektu ma powstać film dokumentalny (ok. 45 min). Ambasada zamierza też utworzyć portal internetowy jako bazę promocyjną dla projektu i swego rodzaju encyklopedię popularnonaukową Rządu RP na Uchodźstwie, któremu towarzyszyłyby kanały mediów społecznościowych. Pomysłodawcą i współtwórcą projektu jest pracownik Ambasady RP w Londynie Konrad Jagodziński, a autorką zdjęć i montażu jest polska dokumentalistka mieszkająca na stałe w Londynie Agnieszka Chmura. Po premierze projektu Rzeczpospolita Londyńska ambasador Witold Sobków wręczył Pani Prezydentowej Karolinie Kaczorowskiej (która jest jedną z osób występujących w filmie) Odznakę Honorową Bene Merito w uznaniu zasług dla społeczności emigracyjnej i dla budowania pozytywnego wizerunku Polski w świecie. Prezydentowa Kaczorowska w krótkim podziękowaniu powiedziała, że przyjmuje to wyróżnienie „w imieniu wszystkich matek polskiej emigracji”. Zaznaczyła, że to właśnie dzięki odwadze i determinacji matek udało się wychować kilka pokoleń polskich patriotów w Wielkiej Brytanii i innych krajach, gdzie znalazła się emigra-

Z powodu wojny czy późniejszego ustroju w Polsce znaleźli się poza jej granicami. Jednoczyła ich wiara w to, że Polska kiedyś będzie wolna i że będą mogli tam wrócić. Wierzyli, że mogą Polsce w odzyskaniu tej wolności pomóc. A my? Mamy wszystko, o co oni walczyli – swobodę podróżowania, wolność słowa, w miarę umacnia się pozycja ekonomiczna Polski. Mimo to myślę, że istnieją ciągle sprawy, które są w interesie nas wszystkich i nad ich zmienianiem powinniśmy się koncentrować. Są to sprawy takie, jak tworzenie polskiego społeczeństwa obywatelskiego, jak wprowadzanie sprawdzonych zagranicą systemów działania w różnych dziedzinach, dbanie o wizerunek Polaków w oczach obcokrajowców. Niezwykle ważne jest, żebyśmy nie zapomnieli o historii Polaków na Wyspach. Wspaniałym przykładem tego, jak tę historię można promować, jest seria filmików przygotowana przez Konrada Jagodzińskiego z Ambasady RP w Londynie pod tytułem Rzeczpospolita Londyńska. Przez medium przystosowane do odbiorców, którzy dorastali wraz z internetem, pokazuje on fascynującą historię polskiego rządu emigracyjnego na Wyspach od wojny aż do roku1989. Jest to historia, którą powinniśmy nie tylko znać, ale z niej się uczyć i starać się ją dalej tworzyć pamiętając o doświadczeniach pokoleń przed nami. MARtA tONdeRA jest studentką trzeciego roku Natural Sciences na University College London, a od dwóch lat jest sekretarzem Federacji Polskich Stowarzyszeń Studenckich w Wielkiej Brytanii. W Anglii mieszka od pięciu lat, przyjechała tu dzięki stypendium towarzystwa Szkół Zjednoczonego Świata. Artykuł powstał w ramach współpracy „Nowego Czasu” z Federacją Polskich Stowarzyszeń Studenckich w Wielkiej Brytanii.

Prezydentowa Karolina Kaczorowska w rozmowie z Ambasadorem RP w Londynie Witoldem Sobkowem

cja niepodległościowa po II wojnie światowej. Wieczór uświetnił koncert Grand Duo (Małgorzata Czapor – fortepian i Michał Wesołowski – klarnet), których muzykę możemy usłyszeć w filmach Rzeczpospolita Londyńska. Wśród zebranych w Ambasadzie RP gości słychać było głosy: – Dlaczego tak późno! Mamy już przecież 25 lat niepodległej Polski. Ale równoważyły je stwierdzenia: – Lepiej późno, niż wcale. Żebyśmy mieli jak najmniej młodych osób, które przyjeżdżają na Wyspy z poczuciem podboju Księżyca, nie mając bladego pojęcia, jak bogata jest historia Emigracji Niepodległościowej. Teresa Bazarnik


10|

11/12 (209-210) 2014 | nowy czas

czas na wyspie

populizm w wydaniu brytyjskim? cameron wytyczył przed wyborami linię frotnu w wojnie z brukselą. rykoszetem mogą dostać imigranci. ale także... sami brytyjczycy.

Adam Dąbrowski

N

a tę przemowę czekali wszyscy. David Cameron od dawna odgrażał się, że jeszcze przed końcem roku wyłoży swoją strategię wobec Unii Europejskiej oraz imigrantów. Innymi słowy, że będzie miał jasny komunikat dla takich osób, jak na przykład Natalia, która przyjechała tu zaraz po otwarciu granic dla przybyszów z krajów poszerzonej Unii Europejskiej. Natalia pracuje jako nauczycielka. Jest jej tu dobrze i nigdzie się nie wybiera. – Po tylu latach czuję się trochę jak British Pole – wyznaje. Ale retoryka brytyjskiego premiera do podobnych wyznań raczej nie zachęca. Bo tego dnia David Cameron miał dla Natalii następujący komunikat: – Brytyjczycy chcą, by rząd kontrolował liczbę ludzi tu przybywających, a także warunki, na jakich przyjeżdżają i będą tu przebywać. Brytyjczycy pragną, by rząd kontrolował, kto pobiera świadczenia i czego spodziewamy się od niego w zamian. Co więcej, jeśli któryś z pozostających nad Wisłą przyjaciół Natalii chciałby do niej dołączyć, usłyszy od brytyjskiego rządu szereg warunków. Ostrych. Cameron powiedział to, co przeciętny Brytyjczyk chciałby usłyszeć: jeżeli jesteś imigrantem z Unii Europejskiej i przyjeżdżasz tu dopiero szukać pracy, nie opłacimy ci zasiłku; jeżeli przez pół roku nie znajdziesz pracy, wrócisz do domu; jeśli tu zostaniesz, nie otrzymasz zasiłków dla osób pracujących (in work benefits), dopóki przez cztery lata nie będziesz zasilał pieniędzmi naszego systemu ubezpieczeniowego. „Premier nareszcie zaczyna działać” – nie kryje radości eurosceptyczny, prawicowy tabloid „Daily Mail”. „To doniosły dzień dla Wielkiej Brytanii i Unii” – pisze „Daily Telegraph” i zauważa, że Cameron po raz pierwszy sugeruje, że jeśli nie dostanie tego, czego chce, będzie dążył do wyjścia Wielkiej Brytanii ze Wspólnoty Europejskiej. Przed wyborami w maju przyszłego roku David Cameron idzie na konfrontację z Unią Europejską. Konfrontację, która przynieść ma mu głosy w przyszłorocznych wyborach parlamentarnych. Pytania są dwa, fundamentalne. Po pierwsze, czy to wszystko jest legalne? Po drugie – czy nie uderzy w Wielką Brytanię rykoszetem?

Cameron zabiera tax CreDit In-work benefits? To bardzo możliwe, że jeszcze do niedawna nie słyszeli Państwo takiego określenia. Tak się bowiem składa, że tematem numer jeden stało się ono dopiero po wspomnianym przemówieniu premiera. – To realny problem – przekonuje nas jednak Mats Persson z think tanku Open Europe, podobnie jak David

Cameron domagającego się radykalnych, wolnorynkowych zmian we Wspólnocie. – Mamy tu na Wyspach unikatowy model. Przy niskich dochodach, na przykład płacy minimalnej w Wielkiej Brytanii można dostać „kredyt podatkowy”. Przypomina on w gruncie rzeczy zwolnienia z podatku. Można powiedzieć, że mamy tu do czynienia z subsydiowaniem nisko opłacanej pracy – mówi Persson. Innymi słowy: gdyby nie dodatki, emigracja byłaby dla przybyszów mniej korzystna. Efekt? Mniej imigrantów blokowałoby miejsca dla miejscowych. A z powodu mniejszej konkurencji ci drudzy zarabialiby więcej. To akurat argument, na który uszy nadstawiają również ludzie o przekonaniach lewicowych. – Nie jest przypadkiem, że część elektoratu UKIP to wyborcy Partii Pracy. Ale ci bardziej tradycyjni, jeszcze sprzed epoki Blaira. Oni poczuli się porzuceni przez New Labour – tłumaczy dr Robert Ford z Uniwersytetu w Manchesterze. Powód? New Labour głosiła nową ideologię, zostawiając na bocznym torze wielu ze swoich tradycyjnych wyborców, zwykle słabiej wykwalifikowanych. Takich, dla których imigracja to zdecydowanie mniej pozytywny fenomen niż na przykład dla liberalnego czytelnika „The Guardian” z dużego miasta. Dla tego drugiego murarz Jan oznacza sprawnie wykończoną przybudówkę. A dla tych pierwszych – jedynie konkurencję. Widać, że swoich dobrodziejstw globalizacja nie rozdziela równomiernie. I rzeczywiście, gdy rozmawiamy z wyborcami Nigela Farage’a, w tym co mówią słychać wiele postulatów z elementarza myśli lewicowej. – Przeciętny wyborca zwraca się ku UKIP widząc, że imigracja doprowadza do erozji płac. Bo w regionach, w których jest już wystarczają-

uzupełnieniem dyskusji w „newsnight” na temat imigracji były sceny z przedświątecznych zakupów. zaniepokojonych brytyjczyków z programu bbc nie było wśród walczących o przecenione towary. nie było też imigrantów z ue.

co wielu pracowników, nagle pojawiają się nowi. Uważam, że na tę partię głosuje o wiele więcej rozsądnych ludzi niż zwykłych rasistów czy tych, którzy po prostu nie lubią Polaków – mówi nam James, deklarujący – jak coraz więcej wyborców na Wyspach – że w maju 2015 swój głos odda na Partię Niepodległości.

DyskryminaCJa? Obiecywane przez Camerona zmiany mają powstrzymać eksodus wyborców z Partii Konserwatywnej uosabianych przez Jamesa. Ale czy te zmiany da się je wprowadzić? Roger Casale z organizacji New Europeans walczącej o prawa imigrantów unijnych nie ma najmniejszych wątpliwości. – Jeżeli zaczniesz zabierać dodatki Polakom, Rumunom czy Francuzom, dopuścisz się dyskryminacji. Sam pomysł jest obraźliwy. To, co

sugeruje Cameron, jest nielegalne. Nie doprowadzi do zmian w traktatach czy dyrektywach. Byłyby one niesprawiedliwe i niezgodne z duchem Unii Europejskiej – przekonuje Casale. I nie szczędzi gorzkich słów brytyjskim politykom: – Ta mowa to kolejne dno jeśli chodzi o relację Wielkiej Brytanii ze światem zewnętrznym i społecznościami tu mieszkającymi – narzeka. Nasz rozmówca, niegdyś poseł lewicowej Partii Pracy, krytykuje też antyimigracyjne tony, jakie pojawiają się w retoryce jego niegdysiejszej partii macierzyńskiej. Nieco innego zdania jest Mats Persson. Przekonuje, że specyfika Unii jest taka, że wola polityczna bywa tu ważniejsza niż gąszcz dyrektyw. Niedookreśloność tych ostatnich pozostawia pole do manewru i pozwala na „przestawianie słupków” na boisku. A akurat w nadchodzących latach stawka gry będzie wysoka. – Rzecz jasna negocjacje będą trudne, jak zawsze we Wspólnocie. Ale to sposób na uratowanie idei swobodnego przemieszczania się. W wielu krajach europejskich na popularności zyskują antyimigracyjne partie. Coraz częściej mówi się o ograniczeniu lub zupełnym zrezygnowaniu z wolnego przepływu pracowników. Osobiście sądzę, że to byłby wielki błąd. Wielu przywódców unijnych postrzegać to będzie jako pragmatyczny sposób na uratowanie swobody poruszania się po Unii. Alternatywa jest bowiem o wiele gorsza – przekonuje Persson.

Czy John zastąpi Jana? Drugie pytanie związane z pomysłem ograniczenia dodatków dla osób mało zarabiających jest równie istotne. Bo nawet jeśli takie rozwiązanie uda się przepchnąć w Brukseli, może się


|11

nowy czas |11/12 (209-210) 2014

czas na wyspie

o imigrantach w newsnight

N Zbigniew MiecZkowski urodził się w 1922 roku w rodzinie arystokratycznej w Dzierżanowie. na początku ii wojny światowej znalazł się we Francji, gdzie wstąpił do powstającej polskiej armii. Po kapitulacji Francji ewakuowany do wielkiej brytanii. Został przydzielony do powstającej 1 Dywizji Pancernej gen. Maczka. brał udział w walkach w normandii, belgii i Holandii. Po zakończeniu wojny pozostał na emigracji. Mieszka w Henley pod Londynem. odznaczony przez rządy Francji, Polski i wielkiej brytanii najwyższymi odznaczeniami.

okazać, że Brytyjczycy założyli sobie pętlę na szyję. Przecież skutecznie przeprowadzona akcja zniechęcania Bułgara czy Polaka do przyjazdu to tylko połowa sukcesu. Na ich miejsce wejść musi Brytyjczyk. Jeśli Jan czy Ivan nie przyjadą, a John nie będzie się kwapił, by ich zastąpić, Wielka Brytania zacznie mieć problem z liczbą rąk do pracy. Zamiast obniżonego bezrobocia lokalnego – pojawi się dziura ziejąca w samym sercu rynku pracy. Dziura zagrażająca i tak już bardzo powolnemu odrodzeniu gospodarczemu kraju. – Jest taki mit, że zabieramy Brytyjczykom pracę, ale to nie jest prawda. Brytyjczycy często jej po prostu nie chcą! – dziwi się Natalia. A jej intuicję potwierdza nawet Mats Persson, orędownik pomysłu przedstawionego przez Camerona. – To zasadna obawa. Jest tu wiele miejsc pracy, których Brytyjczycy nie chcą po prostu brać. Istnieje więc ryzyko, że zrobi się luka – tłumaczy szef Open Europe. Jakby na złość Cameronowi, w kilkanaście dni po jego przemówieniu brytyjskie media obiegła informacja, że firmy budowlane w Londynie rekrutują pracowników z Portugalii, podwajając zwyczajowe stawki. Bo na miejscu wystarczającej liczby rąk do pracy jakoś nie udało się znaleźć. Eksperci mówią, że dziś dla budownictwa czasy są najlepsze od boomu z 2004 roku, który Polacy czy Czesi pomogli na Wyspie rozkręcić.

ajważniejszy serwis informacyjny BBC „Newsnight” po wygłoszeniu przez premiera Dawida Camerona przemówienia dotyczącego polityki imigracyjnej rządu, połowę programu poświęcił problemom związanym z imigracją. W centrum uwagi byli oczywiście Polacy, najliczniejsza grupa imigrantów unijnych (600 tys.), w samym Londynie około 400 tys. Prowadząca program Kristy Wark udzieliła głosu wszystkim stronom narastającego problemu imigracji. Wcześniej premier dobitnie wyartykułował – w ramach politycznej poprawności – jak dużo Wyspy zawdzięczają imigrantom. Rzeczywiście, lista jest nawet dłuższa niż w listopadowym wystąpieniu Dawida Camerona. Rząd zaczął grać podłożonymi kartami w obawie przed zbliżającymi się wyborami powszechnymi i nie wiadomo czy ta wymuszona gra i nieszczere kalkulacje zneutralizują ten zapalny, a obecnie najważniejszy problem brytyjskiej polityki. Najpierw głos zabrał ekspert, dziennikarz zajmujący się tematami ekonomicznymi Duncan Weldon. Z jego rozpoznania wynika, że imigranci dobrze służą krajowi, przyczyniają się do wzrostu ekonomicznego, tylko jeden na dziesięciu korzysta z pomocy państwa. Deklaracje premiera dotyczące renegocjacji w sprawach kluczowych, takich jak wolność rynku i wolność przemieszczania dla wszystkich członków Unii są bez pokrycia, bo muszą po pierwsze uzyskać poparcie pozostałych członków Unii, po drugie, nawet jeśli premier przekona pozostałych członków Unii do takich negocjacji, to nie odbędzie się to w najbliższym czasie. Obecnie obowiązujące prawo negocjowane było w ciągi 10 lat. Propozycje premiera Camerona wstrzymania przez cztery lata pomocy socjalnej (tzw. in work benefits) obniży realną płacę, która w dalszym ciągu będzie wyższa niż np. w Polsce, ale nie rozwiąże problemów. Prawnie będzie też nielegalna, bo wprowadzi dyskryminację pracowników z racji ich pochodzenia. Norman Tebbit, były minister w rządzie Margaret Thatcher, zapytany przez dziennikarzy Newsnight co sądzi o kłopotach obecnego rządu udzielił odpowiedzi zbliżonej do swojej słynnej formuły „testu krykieta”. Jego zdaniem ograniczenie imigracji proponowane przez premiera Camerona jest mało realne. To nie są wiarygodne propozycje, Came-

– Nie przypominam sobie z tamtego okresu zbyt wielu narzekań na to, że Polacy przyjeżdżają, by pracować w naszych fabrykach, sklepach. szpitalach czy hurtowniach. Większość ludzi było zachwyconych. Kraj przeżywał wtedy boom, a przybysze pomogli mu rozkwitnąć. Byli tu po prostu pożądani – wspomina Jon Danzig., dziennikarz specjalizujący się w temacie praw człowieka i Unii Europejskiej. – Postawa wobec imigrantów zmieniła się wyraźnie dopiero, gdy zaczął się kryzys – przytakuje Natalia. Czy teraz czeka nas powtórka ze scenariusza z 2004 roku? Rząd nie miałby pewnie nic przeciwko temu. Tyle że jego własne pomysły mogą temu zapobiec.

CO POWIE UNIA? Być może ważniejsze od tego, co w tak dawno wyczekiwanej przemowie się znalazło jest to, czego w niej zabrakło. Postawiony w szachu przez Partię Niepodległości Zjednoczonego Królestwa David Cameron od dawna próbuje się licytować. Rzecz w tym, że przelicytować się jej nie da, tak długo jak Londyn chce pozostać w Unii. To dlatego w przemowie na próżno było szukać pomysłu górnego limitu imigrantów. Ten mógłby ucieszyć prawe skrzydło partii Camerona albo zachęcić część skłaniających się ku UKIP wyborców, ale pozostałoby na papierze. W dodatku drażniąc bezsensownie pozostałych europejskich przywódców. Nein powiedziałaby

ron musi uzyskać zgodę pozostałych liderów państw członkowskich. Jednocześnie ten weteran brytyjskiej polityki z uśmiechem dodał, że w obecnej sytuacji należałoby zapytać imigrantów po czyjej stronie w czasie II wojny światowej walczyli ich przodkowie. Polacy, Czesi, Słowacy – zdaniem lorda Tebbita – ten test zdają z wyróżnieniem. W podobnym duchu wypowiedział się zaproszony do programu polski weteran II wojny światowej Zbigniew Mieczkowski, który nie ukrywał swojego rozczarowania propozycjami przedstawionymi przez premiera Camerona. – Obecny premier psuje to, co wielki polityk tego kraju Winston Churchill zrobił po zakończeniu wojny – podkreślił Zbigniew Mieczkowski. – Churchill dążył do zjednoczenia Europy. Jakakolwiek próba dezintegracji może być katastrofą dla wszystkich w Europie, łącznie z Brytyjczykami. Zbigniew Mieczkowski podkreślił jak wielką, wyjątkową rolę odegrali Polacy w czasie II wojny światowej. Pomimo niedotrzymania podpisanych umów przez Wielką Brytanię i Francję Polacy walczyli u boku sprzymierzonych, walnie się przyczynili do obrony Wysp przed hitlerowskim najazdem. Choćby z tego powodu, zdaniem Zbigniewa Mieczkowskiego, powinniśmy być inaczej traktowani w tym kraju. – Premier Cameron prowadzi niebezpieczną grę w celu pozyskania głosów wyborców podatnych na populistyczne argumenty Nigela Farage’a – podkreślił Zbigniew Mieczkowski. Polityka rządzi się swoimi prawami, nie ma w niej miejsca na sentymenty. Już raz w naszych stosunkach z Brytyjczykami w brutalny sposób doświadczyliśmy tej prawdy. Młodsze pokolenie, chociaż nie miało tego doświadczenia, nie kryje swojego rozczarowania zmianą oficjalnej retoryki polityków. Po akcesji byliśmy mile widziani. Wielka Brytania z Irlandią od razu zaakceptowała przywileje nowych członków. Po 10 latach zmiana. Pytana o zdanie Magda Harvey, właścicielka dużej firmy Polish Specialities, nie kryje swojego rozczarowania. Do tej pory głosowała na konserwatystów, już tego nie zrobi. – Pracujemy ciężko, nie pochodzimy z kultury zasiłkowej – podkreśla w programie Newsnight. W podobnym duchu wypowiadają się jej pracownicy. Mówienie o tym, że w Polsce jest niższy standard ekonomiczny jest też nieuczciwe. – Kto jest za to odpowiedzialny? – pyta Zbigniew Mieczkowski. – Kto nas zostawił na łaskę komunistów?

Angela Merkel, nie popłynęłoby też z Warszawy. Bo na majstrowanie przy fundamencie Unii – zasady wolnego przepływu siły roboczej – w Europie miejsca nie ma. Stąd gorączkowe wysiłki rządu, by zawężać pole gry: zamiast o imigracji w ogóle, mówić o świadczeniach. – To, co początkowo miało być swobodnym przepływem siły roboczej, zmieniło się w wolny przepływ świadczeń społecznych. A także we wzajemny i niemal nieograniczony dostęp do systemu zabezpieczeń socjalnych innego państwa. To wykracza poza pierwotne rozumienie zasady swobodnego przepływu siły roboczej – uważa Mats Persson. A podobne odczucia nie są obce też na przykład Holendrom, ale też samym Niemcom. W gruncie rzeczy wychodzi na to, że Nigel Farage ma rację powtarzając, że „problem imigracji” da się w pełni rozwiązać tylko wychodząc z Unii. Dlatego kontra wobec wystąpienia Camerona była dla UKIP-owców wyjątkowo łatwa: „to półśrodki, nie przyniosą rezultatu”. – Konserwatyści nie są w stanie wygrać z UKIP wyścigu na „ukipizm”– zastrzega Person.

W BRUKSELI I WARSZAWIE NA RAZIE SPOKOJNIE Wygląda na to, że do pewnego stopnia Cameron będzie jednak starał się realizować swoje założenia. Do maja, gdy Brytyjczycy pójdą do urn, Natalia usłyszy zapewne jeszcze pod adre-

Grzegorz Małkiewicz

sem imigrantów parę mało przyjemnych zdań. Ale niekoniecznie. Charakterystyczna jest reakcja nowej Komisji Europejskiej. W swoim poprzednim wcieleniu reagowała bardziej nerwowo, gromiąc w podobnych sytuacjach premiera Camerona i dając paliwo antyeuropejskim tabloidom („Popatrzcie, nie chcą nas w tej Europie!”). Tym razem jednak rzecznik Komisji Europejskiej Margaritis Schinas wypowiedział się bardzo spokojnie. – To pomysły Wielkiej Brytanii. Są częścią debaty. Rozpatrzymy je na chłodno, bez dramatyzowania. Potrzeba tu uważanej i spokojnej dyskusji. Walka z nadużyciami systemu opieki społecznej to zadanie krajów członkowskich. Unijne prawo nie czyni im w tym względzie przeszkód – ogłosił dyplomatycznie rzecznik. Uspokaja też Ambasador RP w Londynie Witold Sobków. – Zaczynają się dopiero rozmowy na ten temat. Droga od rozmów do przyjęcia takich rozwiązań jest daleka. Część rzeczy zostanie wprowadzona szybciej, inne – wolniej. A pozostałe nie zostaną wprowadzone wcale – przekonuje. Poza tym, by strzelba, którą właśnie przyczepił do pasa brytyjski premier wystrzeliła, musi on jeszcze zrobić jedną, drobną rzecz. Wygrać przyszłoroczne wybory. Adam Dąbrowski


12|

11/12 (209-210) 2014 | nowy czas

felietony opinie

nowy czas editor@nowyczas.co.uk 0207 639 8507 63 King’s Grove London SE15 2NA

Święta, a tu pospolitość skrzeczy… Krystyna Cywińska

2014

Czego Wam życzyć z okazji Świąt i Nowego Roku? Majątku i dostatku? Podobno szczęścia nie dają. Szczęścia? Podobno jest złudne i nieuchwytne. Miłości? Podobno bywa zdradliwa. Przyjaźni? Podobno można na nią liczyć. Podobno. Zdrowia, zdrowia Wam życzę. I sobie też, żebym tak sama zdrowa była, jak nie jestem. Rodakom, na emigracji szczególnie, życzę wytrwałości. Nic jej nie może zastąpić.

Talent jej nie zastąpi. Świat jest pełen utalentowanych ludzi, którzy niczego nie osiągnęli. Podobnie, jak niektórzy geniusze. Genialne bywają przeważnie dzieci. Potem z tymi geniuszami bywa gorzej. Wykształcenie też wytrwałości nie zastąpi. Nawet najlepiej wykształceni ludzie kończą niewyżyci na bocznych torach. Największą siłą przebicia jest siła wytrwałości i determinacji. Takie było życiowe credo Margaret Thatcher. Press on, press on – powtarzała. Czyli do przodu, do przodu. Może takie powinno być hasło na naszych sztandarach. Rodakom w kraju życzę cierpliwości i dystansu do rzeczywistości. Zniekształcanej – jak sądzę – przez krajowe media. Media w znacznej mierze zaszczekane przez aroganckich dziennikarzy i zarozumiałych polityków. Młócące, wałkujące i nicujące te same tematy i afery w politycznych sferach. Co, kto, gdzie, kiedy i o kim powiedział. I przy jakiej okazji. Po latach tłumienia tak zwanej wolności słowa w PRL-u, nastał czas słownej jatki i kalumni w sejmowych kuluarach. A krew, pot i ślina wyciekają z ekranów telewizyjnych. I ocieka nimi prasa. Nadrzędnym bodaj hasłem dyskursu jest polowanie na kłamców. Pan kłamie, pani kłamie, on kłamie, one kłamią. Wszyscy kłamią. Politycy i dziennikarze paskudnie, a poeci pięknie. A najohydniej kłamie teraz Ameryka oczywiście. Po prostu zakłamani zbrodniarze i tyle. A wszyscy poza tym okradają, oszukują,

manipulują i mataczą. Taki jest osąd vox populi. Ostatnio nawet wybory podobno były sfałszowane, zafałszowane i dofałszowane. Przy urnach wyborczych podstępnie godzono w demokrację i godność obywatelską. Po prostu skandal i pożoga demokratycznego ustroju. Do fałszerstw wyborczych dochodzą poselskie zafałszowania wydatków na przejazdy. Nie tyle drogówki, co kilometrówki, choć jedno drugiemu zdawałoby się sprzyja. Jak rozumiem, chodzi o to, kto ile pobrał na służbowe wyjazdy, z których się nie rozliczył, bo nie dojechał. Jasne? Skandal goni skandal, afera aferę, a ostatnio marsz goni marsz. A hasła o obronie wolności, godności i demokracji nawzajem się prześcigają. Zgodnie z prawem, bez pożogi, petard i gazu łzawiącego. Polska wolnym krajem jest! Czy się to komuś podoba, czy nie. I do tego szczęśliwym. Mimo bezrobocia, mimo niskich płac, mimo prowincjonalnych zapaści gospodarczych, mimo dobrze płatnych byłych ubeków. Mimo nędznie żyjących emerytów i chorej ciężko służby zdrowia. Pozostaje tylko Gombrowiczowskie pytanie: „Jak wyzwolić człowieka w Polaku?”. A tu pospolitość skrzeczy. Ale gorzej skrzeczy i trzeszczy ustrój wielokulturowy w Wielkiej Brytanii. Brytyjskie Elizjum, czyli mitologiczne wyspy wiecznej szczęśliwości mogą okazać się dla autochtonów mniej błogosławione. Bo w tym kraju lewi-

cowo-liberalna wiara w społeczeństwo wielokulturowe okazała się toksyczna. A naczelnym hasłem stała się, jak wiemy: imigracja. Nie służba zdrowia, także kwękająca. Nie mieszkalnictwo, w deficycie. Nie upadek brytyjskiego przemysłu i bezrobocie na prowincji, ale imigracja. Zalew prawie całych Wysp obcymi przybyszami, z obcą kulturą i obcymi obyczajami. A przy tym z niechęcią, a nawet wrogością wobec tego kraju. Ale o czym ja piszę? Czy nie widać tych etnicznych zmian za oknem? Czy niewidoczne są getta? W tym nawet polskie? Ale najbardziej hermetyczne getta tworzą muzułmanie i Hindusi. Zawładnęli wieloma okręgami, decydują o polityce i socjalnych zabezpieczeniach w takich szczególnie miastach ,jak Rochdale, Derby, Bradford, Rotheram. Wykorzystują seksualnie głównie białe nastolatki. Naruszają prawo, oszukują różne urzędy, naciągają system. Są też, niestety, wylęgarnią dżihadistów w szkołach i meczetach utrzymywanych w dużej mierze za pieniądze publiczne. Czy w Polsce, że zapytam, męskie imię Mohamet byłoby w stanie wyprzeć Jasia? A żeńskie imię Fatima wyparłoby Małgosię z listy najbardziej w kraju popularnych imion? W Wielkiej Brytanii już to się stało. W politycznej krótkowzroczności Polacy to małe piwo wobec beczek piwa, jakie sobie naważyli Brytyjczycy. Głównie za sprawą brytyjskiej lewicy. Jednym z jej nawiedzonych rzeczników był były poseł Denis MacShane. Kiedyś na-

dzieja polskiej emigracji, wyrażana w „Dzienniku Polskim i Dziennika Żołnierza”. To prawie Polak – pisano – bo ma ojca Polaka (choć nazwisko przyjął matki). No niestety, skończył w kryminale. Jak kilku innych brytyjskich posłów. Za nadużycia. Nadużycia raczej małe, w porównaniu z nadużyciami poselskimi w Polsce. Ale w Polsce podejrzani o to posłowie deklarują, że przyświecała im zawsze dewiza: Bóg, Honor, Ojczyzna. Brytyjczykom widać brak patriotyzmu, bo takiej dewizy nie znają. – Czy wiedziały gały co brały, wybierając dla szmalu Wielką Brytanię? – zapytał znajomy młody człowiek po kieliszku wyborowej.– Oj, nie widziały i nie wiedziały o kraju tego sprzecznościach i etnicznych konwulsji. Polsce to na razie nie grozi. I życzmy sobie, żeby jej fala obcego i niebezpiecznego zalewu nie groziła. Kraj nasz szczęśliwy? I nietolerancyjny? Tak jakby. Happy Christmas! Pełen eventów, parties, shoppingu i szerowania (od share) gier i zabaw. Obiecuję, że w roku następnym będę Was również przynudzać. No to nara od zara i do siego!

Ostatnie pożegnanie Mr Telewizora Święta Bożego Narodzenia to nie tylko Wigilia i zapach świeżo upieczonych kuchów [po kaszubsku ciasta] i ciast, to również wspólne oglądanie telewizji. Telewizor bowiem zawsze pełnił ważną rolę w każdym domu. No właśnie… pełnił. Pamiętam te czasy, kiedy w każdą sobotę oglądało się westerny, do których dialogi czytał Jan Suzin. Sobotnie oglądanie filmów było jak religia – w poniedziałek o obejrzanych filmach rozmawiało się na przerwach pomiędzy zajęciami w szkole. Oglądanie kina nocnego było jak przynależenie do specjalnego, mitycznego klubu. Pokazywano tam filmy tylko dla dorosłych – których przeważnie nie można było nigdy obejrzeć w kinie. Wszystko dzięki tej małej skrzynce, która nigdy nie była traktowana jako część wyposażenia, ale jako coś znacznie lepszego, niemal obowiązkowy kompanion na dobre i na złe. W święta przed telewizorami zasiadały całe rodziny, by wspólnie obejrzeć komedię dla wszystkich albo program podróżniczy o egzotycznym i bardzo dalekim kraju. Bo telewizor nie tylko pokazywał, ale w swój magiczny sposób również łączył. To, co oglądaliśmy w telewizji, nie tylko kształtowało naszą wiedzę o świecie i życiu, ale także nas samych. I niejedno pokolenie nie byłoby tym, czym

jest, bez telewizora. Każdy pamięta programy, do oglądania których zasiadał z wypiekami na twarzy i których nazwy pamięta do dzisiaj. Każdy… Okazuje się, że już nie każdy. Czasy, w których żyjemy, zmieniają się tak szybko, że to, co dla jednego pokolenia jest czymś jak najbardziej oczywistym, dla młodszego już czymś takim nie jest. Co więcej, dużo wskazuje na to, że już nigdy nie będzie. Najmłodsze pokolenie nie używa telefonu stacjonarnego, bo można przecież godzinami gadać przez telefon komórkowy. Teraz okazuje się, że „pokolenie millenium” (czyli urodzeni na przełomie wieków) nie potrzebuje już telewizora. W czasach bezprzewodowego, szybkiego internetu, tabletów i telefonów komórkowych z procesorami znacznie szybszymi niż pierwsze komputery, wszystko staje się bardziej wired – a sam telewizor nie jest już obowiązkowym wyposażeniem domu czy pokoju w akademiku. Telewizor, chcąc nie chcąc, odchodzi do lamusa. Dzisiaj rządzi komórka oraz internet – film można obejrzeć na Netflixie, zamiast programów ogląda się blogi na YouTube. To, co kiedyś przyciągało tłumy wieczorową porą, dzisiaj można obejrzeć na wszelkiej maści playerach. BBC, ITV…. I tak dalej. Kiedy chcemy, jak chcemy.

Rozwój nowych technologii zaskoczył wszystkich i ma na swoim koncie już wiele ofiar. Już prawie nikt nie ogląda filmów na DVD. Sprzedaż budzików, kamer wideo, walkmanów czy nawet aparatów fotograficznych spada z roku na rok. W telefonie zapisujemy ważne dla nas daty, rocznice czy spotkania. Kto z nas jeszcze kupuje kieszonkowe kalendarze? Teraz okazuje się, że czas na ostatnie pożegnanie naszego ulubionego telewizora. Co ciekawe, o ile bez telewizora można żyć, o tyle bez telewizji ciągle nie. Okazuje się, że „pokolenie millenium” ogląda więcej telewizji niż jakiekolwiek inne pokolenie wcześniej. Ogląda jednak inaczej. Samemu. W wolnej chwili. W drodze do pracy lub szkoły, w parku, w kawiarni, na przerwie. W tym roku mamy jeszcze szczęście – w większości domów telewizor wciąż jest. Być może święta do doskonały czas, by wyjść z ciszy własnego pokoju i zamiast oglądać coś na ekranie telefonu, obejrzeć coś wspólnie w telewizorze. Posiedzieć razem, pogadać, skomentować akcję filmu. Albo zwyczajnie się z czegoś pośmiać,razem z kimś siedzącym obok nas. Póki nie jest jeszcze za późno. Wesołych świat! V. Valdi

nowyczas.co.uk


|13

nowy czas | 11/12 (209/210) 2014

komentarze

ANDRZEJ KRAUZE komentuje

Na czasie Grzegorz Małkiewicz

Populizm ma krótkie nogi i jeszcze krótszy wzrok. Zanim premier Cameron wystąpił 28 listopada ze swoim antyimigracyjnym credo okraszonym tanimi frazesami o brytyjskiej tolerancji, 15 października dziennik „The Times” zamieścił komentarz redakcyjny na temat korzyści ekonomicznych, finansowych i kulturalnych, jakie Wielka Brytania czerpie dzięki imigrantom. Warto ten tekst, w kontekście antyimigracyjnej gorączki, przypomnieć. Brytyjskim politykom partii rządzącej puściły nerwy po przegranych wyborach uzupełniających do parlamentu. Do tej pory marginalna, populistyczna partia UKIP, zyskuje z dnia na dzień coraz większe poparcie, co nie daje dobrych prognoz przed zbliżającymi się wyborami powszechnymi. Wprawdzie rząd koalicyjny nie tylko koalicję utrzymał, co jest dużym sukcesem w Wielkiej Brytanii, ale też na tyle opanował kryzys, że można mówić w przypadku konserwatystów o sprzyjającej koniunkturze politycznej. A jednak wzrastająca popularność UKIP niepokoi strategów rządzącej partii. Stratedzy, zamiast otwartej konfrontacji z populistami, radzą premierowi zmierzyć się z tematem przez nich wykreowanym – imigracją. A to z kolei tworzy wrażenie panicznych gestów. „The Times” ostrzega, że obniżają one poziom debaty i bardzo trudno się z nich wycofać. Gazeta podkreśla, że dzięki imigracji Wielka Brytania korzysta bezpośrednio ekonomicznie i wizerunkowo jako kraj otwarty na nowe idee i przedsiębiorczość. Rolą polityków jest podkreślanie tych pozytywnych stron, a nie modelowanie swoich wypowiedzi na wzór zaczerpnięty z taniego, emocjonalnego stylu populistycznej partii. Są oczywiście koszta takiego otwarcia, jak zwykle w przypadku nowych rozwiązań, ale zyski zdecydowanie przewyższają straty i o nich należy głośno mówić. Problem jest o tyle trudny, przyznaje autor komentarza dziennika „The Times”, że straty i zagrożenia widać najpierw, a na korzyści trzeba trochę poczekać. Ale od czego są politycy? To głównie oni powinni, takie jest ich powołanie i funkcja społeczna, wyznaczać cele rozwoju i konsekwentnie do nich dążyć. W każdym rozwoju są straty, rząd powinien je redukować, ale jeśli nie ma

takiej możliwości, nie może deklarować pustych obietnic, bo traci wtedy swoją wiarygodność. Tego typu błędy konserwatyści popełniają w sprawie „kontrolowanej imigracji”. Dawid Cameron wyznaczył limit imigracji do 100 tys. rocznie. W ciągu ostatnich dwunastu miesięcy poziom imigracji wzrósł do 240 tys., czyli o ponad 40 proc. w porównaniu z wcześniejszym okresem. W większości byli to imigranci z krajów Unii Europejskiej. Odpowiedź Camerona: zmienić obowiązujące traktaty. Jak? Siłą woli? A jak nie będzie takiej możliwości? – Wielka Brytania wystąpi z Unii – deklaruje premier. Żeby ten scenariusz wprowadzić w życie, musi jeszcze wygrać wybory. A co wtedy zrobi 700 tys. Brytyjczyków mieszkających na stałe w Hiszpanii? – pyta „The Times”. W brytyjską debatę antyimigracyjną wpisał się również wiceminister polskiego MSZ Rafał Trzaskowski, rocznik 1972. Nowe pokolenie, pozbawione komunistycznego piętna. Syn pianisty jazzowego i kompozytora Andrzeja Trzaskowskiego, prawnuk Bronisława Trzaskowskiego, językoznawcy, założyciela pierwszego żeńskiego gimnazjum w Polsce. Ze znakomitym angielskmi, bez kompleksów, z wykształcenia doktor nauk politycznych. Teoretyk i praktyk w jednej osobie. Był wcześniej europosłem, a jego przewód doktorski dotyczył dynamiki reformy instytucjonalnej Unii Europejskiej. Zapytany, co myśli o brytyjskich planach, wypowiedział się zdecydowanie i elokwentnie, pozbawiając brytyjskiego dziennikarza możliwości zadawania dodatkowych pytań. Przekaz był jasny: Wielka Brytania nie ma żadnych podstaw renegocjowania podpisanych traktatów unijnych. Drodzy imigranci, damy radę. Radosnych Świąt!

Wacław Lewandowski

Tortury Opublikowany przez Amerykanów skrót raportu o działaniach CIA w walce z terroryzmem za czasów prezydentury Busha-juniora jest przede wszystkim kartą atutową demokratów w grze o zatrzymanie spadku popularności Obamy i politycznych notowań jego obozu. Nie jest natomiast, jak twierdził wiceprezydent Biden, odważnym przyznaniem się do błędów, które to przyznanie ma świadczyć o sile Stanów Zjednoczonych. Świadczy raczej, sądzę, o słabości Obamy i jego administracji, zaś dla islamskich terrorystów jest wyraźnym sygnałem, że Ameryka zrezygnuje z nieprzewidzianych prawem środków ich zwalczania, czyli – będzie ich zwalczać z mniejszą determinacją. Jedyną możliwością, że tak się nie stanie, jest wariant jeszcze bardziej antyhumanitarny, tzn. taki, że zakazując przesłuchiwań (czytaj: torturowania) podejrzanych o terroryzm, Obama nakazałby ich likwidację bez przesłuchania. W takim wypadku okazałoby się jednak, że akt zakazu stosowania tortur wcale nie był aktem postępowym, lecz zdecydowanie wstecznym, bo prowadzącym do jeszcze brutalniejszego podeptania praw człowieka. Ze zdumieniem stwierdzam, że wypowiedź przywódczyni francuskich nacjonalistów Marine Le Pen, która powiedziała, że nie widzi ni-

czego złego w wymuszaniu zeznań za pomocą tortur podczas przesłuchiwania kogoś, kto – na przykład – wie, w jakim miejscu jest podłożony ładunek, który eksploduje za dwie godziny, wydaje mi się w tej sprawie głosem rozsądnym. Inna rzecz, o czym Le Pen nie wspomniała, że trzeba mieć pewność, iż mamy do czynienia właśnie z tą osobą, która na pewno na takie informacje. Z amerykańskiego raportu wynika bowiem, że w kilku przypadkach, przez pomyłkę, CIA więziła i torturowała własnych informatorów. W Polsce echa senackiego raportu zza oceanu czepiają się głównie jednego, ubocznego wątku – tego mianowicie, że raport pośrednio potwierdza fakt istnienia więzienia CIA w Starych Kiejkutach. Władze polskie zaprzeczały dotąd, jakoby takie więzienie istniało, a od zasądzonych przez europejski trybunał odszkodowań dla dwóch byłych więźniów tego ośrodka zapowiedziały apelację. Niezawodny w takich sytuacjach Roman Giertych już nawołuje do postawienia byłego premiera Leszka Millera przed trybunałem stanu, mówi też o konieczności wszczęcia postępowania przeciwko Kaczyńskiemu i Ziobrze, jako tym, którzy zaniechali kroków przeciw Millerowi, gdy o Starych Kiejkutach pierwszy raz zrobiło się głośno. Inni „mędrcy”, chcący na

sprawie zbić polityczny kapitał, już pokrzykują, że Miller z Kwaśniewskim złamali konstytucję, umożliwiając stosowanie tortur na terenie naszego kraju. Tak, jak zdumiało mnie, że mogłem się zgodzić z jakimś zdaniem wypowiedzianym przez panią Le Pen, tak też zdumiewa mnie niezachwiane poczucie, jakie w sobie odkrywam, że ani Miller, ani Kwaśniewski, ani nikt inny nie powinien być za sprawę więzienia CIA w Starych Kiejkutach obwiniany. To była sytuacja szczególna, kiedy Amerykanie wystąpili o pomoc w walce z terroryzmem, polegającą na udostępnieniu im polskiego ośrodka z lądowiskiem dla samolotów i możliwością urządzenia tam tymczasowego aresztu. Zgoda ówczesnych władz kraju, który jest członkiem NATO, na taką współpracę jest całkowicie zrozumiała. A fakt, że Amerykanie torturowali oraz to, że wykazali się brakiem profesjonalizmu, przetrzymując tam także kilku niewinnych, źle świadczy nie o polskich decydentach, lecz o CIA. Samo zaś ujawnienie raportu też nie hańbi Millera czy Kwaśniewskiego, a raczej obóz demokratów, który dla politycznej rozgrywki wewnętrznej naraża na niebezpieczeństwo swój kraj i jego obywateli. i z cyniczną obłudą nazywa takie działanie postępem i usuwaniem błędów.


14 |

11/12 (209-210) 2014 | nowy czas

POSTSCRIPTUM Roman Waldca o tym, o cZym WaRto – alE nIEKonIEcZnIE tRZEBa – WIEdZIEĆ | gRudZIEŃ 2014

Świąteczne drzewko

Super Jumbo do lamusa LOTNICTWO. Największy pasażerski

OBYCZAJE. Zbliża się Boże Narodzenie, więc koniecznie trzeba kupić nową choinkę. Nie sztuczną, bo jakże by, ale ładnie pachnącą, świeżą, prosto z lasu. Gwiazdka bez choinki jest po prostu niemożliwa. Okazuje się, że sprzedaż świątecznych drzewek to lukratywny biznes. Tylko w tym roku na choinki zostanie wydane ponad miliard funtów. Średnia cena drzewka w Londynie to sto funtów. Za to samo drzewko na obrzeżach stolicy zapłacimy około 65 funtów, a tylko 40-50 w innych regionach kraju. Nie znaczy to oczywiście, że nie można taniej. Aldi oferuje choinki za 19.99. Choinka, zanim nadaje się do ścięcia i uatrakcyjnienia naszego bożonarodzeniowego domu, rośnie przez osiem lat. W wielkiej Brytanii sprzedaje się każdego roku średnio 6 mln drzewek. Najpopularniejszą choinką na Wyspach jest z pewnością choinka na Trafalgar Square – która jest corocznym prezentem mieszkańców Norwegii, którzy od 1947 roku w lasach otaczających Oslo szukają odpowiedniego drzewa, liczącego średnio 50-60 lat, które potem sami dostarczają do Londynu. Co ciekawe, tradycja dekorowania choinek została sprowadzona do Wielkiej Brytanii dopiero w 1841 roku przez księcia Alberta, by przypomnieć mu o tym, jak spędzał Boże Narodzenie jako dziecko w Niemczech.

Teraz Kraków TURYSTYKA. Paryż? Rzym? A może Barcelona? Praga lub Berlin? Które z tych miast jest najpopularniejszym kierunkiem wyjazdów na weekend według brytyjskiego magazynu konsumentów „Which?”. Żadne z wyżej wymienionych. Czytelnicy magazynu zapytani o to, które miasto cenią sobie najbardziej poza granicami Wielkiej Brytanii przyznali, że to polski Kraków jest według nich numerem jeden. Wszystko dlatego, że zawsze są tam mile witani, a jedzenie i trunki są pierwszej klasy. Co ciekawe, Anglikom smakuje polski bigos oraz wysoko cenią sobie polskie wódki. I to nie tylko dlatego, że tańsze. W obu kategoriach – jedzenie oraz drink – Kraków dostał maksymalną liczbę punktów. Kraków uzyskał cztery gwiazdki za atrakcje kulturalne – nie tylko za krakowskie Sukiennice, ale także blisko położoną Wieliczkę, którą rekomendują jako must visit przy okazji odwiedzin w Krakowie. Oczywiście nie dziwi nas wybór Krakowa jako najbardziej popularnego miejsca w Europie, bo według nas nie ma przecież ładniejszego miasta na starym kon-

tynencie. Nie znaczy to jednak wcale, że Kraków nie miał konkurencji. Wręcz przeciwnie. Drugie miejsce w rankingu zajęło Monachium, które również otrzymało pięć gwiazdek za jedzenie oraz napoje – i to nie tylko za słynne bawarskie paróweczki czy Octoberfest. O ile w Krakowie można się przespać za niecałe 60 funtów, to w Monachium trzeba już wyciągnąć z portfela znacznie więcej, bo przeszło 118 funciaków. Stolica naszych południowych sąsiadów, Praga, zajęła trzecie miejsce. Na kolejnych znalazł się Berlin, Walencja, a w Hiszpanii, Barcelona. Budapeszt zajął siódme miejsce, tuż za nim uplasował się Wiedeń, Sevilla oraz estoński Tallin. Na samym końcu rankingu uplasował się Mediolan oraz Neapol. Co ciekawe, miasta o których zawsze myśleliśmy, że należą do najbardziej popularnych, nie zajęły w rankingu wysokich pozycji. Amsterdam, Paryż czy Rzym zajęły miejsca pośrodku listy, głównie przez drogie noclegi w hotelach oraz nie najwyższą jakoś lokalnych kuchni. Krakusom z pewnością to nie przeszkadza, prawda?

25 lat bez muru HISTORIA. W listopadzie minęło 25 lat od upadku Muru Berlińskiego – granica pomiędzy Berlinem Wschodnim i Zachodnim udekorowana zastała świecącymi białymi balonami, które na kilka dni przypomniały, gdzie był Zachód, a gdzie władzę trzymali komuniści. 8 tys. balonów było częścią Lichtgrenze – projektu artystycznego z okazji 25. rocznicy upadku muru, który dzielił Berlin przez blisko 30 lat od 13 sierpnia 1961 do 9 listopada 1989 roku. Wybudowano ponad 156 km wysokiego na prawie cztery metry system umocnień o długości ok. 156 km (betonowy mur, okopy, zapory drutowe, miny), które miało zapobiec przechodzeniu mieszkańców Niemieckiej Republiki Demokratycznej do zachodniej, „skażonej” kapitalizmem części kraju. Co ciekawe, w berlińskim murze znajdowało się dwadzieścia pięć przejść

granicznych (trzynaście ulicznych, cztery kolejowe i osiem rzecznych) – które wówczas stanowiły ponad połowę wszystkich przejść granicznych pomiędzy Wschodnimi i Zachodnimi Niemcami. Z okazji rocznicy jedynie skromny, dwunastokilometrowy odcinek został oświetlony balonami, które upamiętniały takie strategiczne miejsca, jak Checkpoint Charlie, Bramę Brandenburską czy Reichstag. Na zakończenie uroczystości rocznicowych – których jednym z głównych bohaterów był były rosyjski prezydent Michaił Gorbaczow – balony zostały wypuszczone w powietrze. „Ludzie zawsze będą pamiętać…” – podkreślali twórcy instalacji, którzy w ten sposób chcieli upamiętnić przeszło 140 osób, które zginęły starając się za wszelką cenę przedostać z jednej strony muru, na drugą.

samolot świata, Airbus A380, może okazać się największą… porażką francuskiego producenta. Airbus ogłosił właśnie, że ma problemy z nowymi zamówieniami i być może nie będzie miał innego wyjścia, jak zaprzestać produkcji nowych maszyn już od 2018 roku. Firma przyznała, że w kończącym się 2014 roku nie udało się jej znaleźć ani jednego nowego kupca na A380. Do tej pory Airbusowi udało się sprzedać 318 samolotów 19 liniom lotniczym, największym użytkownikiem są Emirates, które zamówiły 140 maszyn (50 już lata w barwach tego przewoźnika). Airbus wydał przeszło 30 mld dolarów na super jumbo przewidując, że uda mu się sprzedać ponad 1200 sztuk. I chociaż pasażerowie przeważnie chwalą sobie tę maszynę, to jednak linie lotnicze dalekie są od zachwytu: mają trudności nie tylko z zapełnieniem wszystkich miejsc, ale ograniczona jest również liczba lotnisk, na których maszyna może wylądować. W Europie jedynie British Airways, Air France i Lufthansa latają A380. Większość linii lotniczych woli zamawiać nowsze i mniejsze samoloty, takie jak Boeing 787 Dreamliner, który jest nie tylko znacznie lżejszy od A380, ale spala znacznie mniej paliwa. Najpopularniejszym samolotem na świecie jest drugi co do wielkości samolot pasażerski Boeing 747 Jumbo Jet. Wprowadzony do użytku w latach sześćdziesiątych ubiegłego stulecia zrewolucjonizował lotnictwo pasażerskie. Najnowszy model Boeing 747-800 jest już trzecią generacją. Jednak i jego sprzedaż spada – w tym roku znaleziono kupców tylko na dwie maszyny. W sumie udało się Boeingowi sprzedać prawie 1700 sztuk. Jedną z nich jest Air Force One, samolot, którym lata prezydent USA.

Z Chin koleją? TRANSPORT. Jak najsprawniej sprowadzić towary z Chin do Europy? Okazuje się, że nie statkiem (długo) czy samolotem, ale pociągiem. Tak właśnie do Madrytu dojechał pierwszy skład towarowy z Chin, inaugurując najdłuższą linię kolejową na świecie. Liczący czterdzieści wagonów skład przemierzył w ciągu 21 dni aż 13 tys. kilometrów jadąc przez Kazachstan, Rosję, Białoruś, Polskę, Niemcy i Francję. Pokonana trasa jest dłuższa od słynnej kolei transsyberyjskiej, łączącej Moskwę z Władywostokiem. Trzytygodniowa podróż była aż o 10 dni krótsza niż statkiem. Regularnie dwa razy w tygodniu kursują pociągi pomiędzy Pekinem a Hamburgiem oraz chińskim megacity Chongqing a Duisburgiem. Teraz niemieckie koleje zastanawiają się, jak i kiedy uda im się uruchomić regularne połączenia hiszpańskiej stolicy z Chinami. Przeszkód jest wiele – nie tylko biurokracja krajów przez które przejeżdża pociąg, ale również konieczność trzykrotnej zmiany wagonów (różne szerokości torów w poszczególnych krajach) czy lokomotyw (co 500 kilometrów).


|15

nowy czas | 11/12 (209-210) 2014

takie czasy

Wielka gra Rosja-NATO Konflikt na Ukrainie nie jest tylko lokalną zawieruchą. Jest on zwiastunem burzliwych czasów, w których przyjdzie nam żyć. Jest on elementem większej całości – gry lub wyścigu o dominację i przetrwanie. Gra toczy się za naszą wschodnią granicą i bez względu na nasze intecje Polska nie pozostanie krajem neutralnym.

Dawid Skrzypczak

K

ompasem, którym powinniśmy się posługiwać w tych trudnych chwilach, aby wyznaczyć kierunk, w jakim powinna zmierzać nasza polityka zagraniczna jest zasada samopomocy (ang. self-help) oraz równoważenia sił znajdująca swe korzenie w teorii realizmu. W skrócie wszystko sprowadza się do budowania naszego potencjału ekonomicznego, politycznego i militarnego. Można osiągnąć to na różne sposoby, najprostsze to rozwój ekonomiczny, zbrojenia, działania dyplomatyczne i sojusze militarne. Dzięki temu będziemy w stanie skutecznie odstraszać potencjalnego przeciwnika przed napaścią, a w razie takiej napaści będziemy w stanie się obronić. Proste, prawda? Jak więc wygląda sytuacja w naszej części świata? Jednym słowem, nieciekawie. Ukraina najwyraźniej nie przyswoiła sobie zasady samopomocy i jest bliska wypadnięcia z wyścigu. Próbuje to nadrobić, jednak to działanie może się okazać spóźnione. Kraj ten, niczym tonący, próbuje resztkami sił złapać życiodajny oddech. Niedawna rozmowa prezydent Ukrainy Petro Poroszenko z szefem niemieckiej dyplomacji Frankiem-Walterem Steinmeierem, która odbyła się w Kijowie, dotyczyła planów przeprowadzenia dalszych rozmów pokojowych. Plany te poparł także premier Ukrainy Arsenij Jaceniuk. Zdaniem dowódcy sił NATO w Europie gen. Philipa Breedlove rozejm zawarty pod koniec września w Mińsku pomiędzy Ukrainą i Rosją „istnieje tylko na papierze. Granica między Rosją a Ukrainą jest całkowicie przepuszczalna i szeroko otwarta dla wsparcia udzielanego najemnikom”. Władze Ukrainy doniosły, że strona rosyjska wznowiła 20 listopada ostrzał ukraińskiego terytorium. Ciężkie polityczne i militarne położenie Ukrainy w zasadzie nie pozostawia jej decydentom innego wyjścia jak starać się o pokój, ponieważ w otwartej konfrontacji z Rosją Ukraina nie ma większych szans. Tymczasem władze ukraińskie usilnie zabiegają o pomoc, przede wszystkim w postaci uzbrojenia, w walce z separatystami wspieranymi przez Rosję. Już we wrześniu minister obrony Ukrainy Wałerij Hełetej donosił, że państwa NATO rozpoczęły dostawy broni dla jego państwa. Obserwując sytuację w tej części Europy można dojść do wniosku, że pomoc ta okazała się niewystarczająca. Co prawda Stany Zjednoczone planują zwiększyć pomoc finansową oraz

wojskową dla Ukrainy dostarczając między innymi pojazdy typu Humvee czy radary. Jednak ciągle odmawiają przekazania stronie ukraińskiej broni. W kwestii tej na uwagę zasługuje fakt, że Ukrainie udało się porozumieć z Litwą w sprawie dostaw elementów uzbrojenia dla ukraińskich sił zbrojnych. Nasi północni sąsiedzi wiedzą, że lepiej z wrogiem walczyć cudzym wojskiem. Rzecznik Rady Bezpieczeństwa Narodowego i Obrony w Kijowie Andrij Łysenko stwierdził, że strona ukraińska musi przestrzegać porozumienia, jeśli chce uniknąć otwartej konfrontacji z Rosją. Przestrzegając wszystkich ustaleń z Mińska Ukraińcy mają nadzieję nie dać Rosjanom oficjalnego powodu do przeprowadzenia bezpośredniej inwazji czy konieczności wprowadzenia na terytorium Donbasu tak zwanych sił pokojowych. Jednak znając sposób działania

Strateg Władimir Putin

Rosjan możemy być pewni, że ci znajdą odpowiedni pretekst do przeprowadzenia takiej inwazji, jeśli będzie ona konieczna do osiągnięcia ich celów. Na razie strona rosyjska kieruje na terytorium Ukrainy kolejne „konwoje humanitarne”, pomoc w sprzęcie (broń lekką i ciężką) i ludziach dla sił rebeliantów, czym łamie ustalenia porozumienia z Mińska. Przedłużająca się wojna w dalszym stopniu destabilizuje kraj, co w rezultacie może doprowadzić do jego rozpadu. Inne państwa w naszym kręgu kulturowym, w szczególności w naszym regionie, zdają się pośpiesznie odrabiać zaległe lekcje z polityki międzynarodowej. Wspomniana wcześniej Litwa jest tego dobrym przykładem. Warto nadmienić, że od jakiegoś czasu można nawet usłyszeć dochodzące z Litwy głosy nawołujące do rozwiązania politycznych problemów, które powodują napięcia między naszymi krajami. Zdaniem Audriusa Bačiulisa, komentatora tygodnika „Veidas”, Polska jest jednym z najważniejszych sojuszników Litwy. Jak trwoga to … i stosunki z sąsiadami można polepszyć. W końcu bezpieczeństwo zapewnia nie tylko siła!, czego świadomy jest litewski kulturysta Robertas Burneika, szerszej publiczności znany jako Hardkorowy Koksu, ale i dobre plecy. Dodat-

kowo Polska, Litwa, Estonia i Szwecja zwiększają wydatki na armię i planują zmodernizować swoje siły zbrojne w odpowiedzi na agresywne działania Moskwy. Nie wiadomo czy zdążą, ale próbują. A rosyjski niedźwiedź biorący udział w wyścigu chwyta się wszystkich sztuczek, aby umacniać swoją pozycję. Rosjanie starają się trzymać państwa członkowskie Sojuszu Północnoatlantyckiego z dala od konfliktu z Ukrainą. Służą temu prowokacje militarne (np. samoloty naruszające przestrzeń powietrzną państw NATO), ale także odpowiednio zaprojektowana propaganda mająca na celu dezinformować opinię publiczną i decydentów państw zachodnich. Rosja usiłuje wyeliminować z gry pewnych mniejszych zawodników oraz zdystansować, a w dłuższej perspektywie także wyeliminować, zbiorowego zawodnika, potocznie nazywanego NATO”. Później przyszedłby czas na jego poszczególnych członków. Gra toczy się w najlepsze. Napięcie między Rosją a NATO rośnie powoli, lecz systematycznie. Ostra wymiana zdań, do której doszło na linii Rosja-NATO jest tego najbardziej

oczywistym przejawem. Pamiętajmy, że od słów do rękoczynów nie jest daleko. Rzecznik rosyjskiego MSZ Aleksandr Lukaszewicz oświadczył, że jeśli Ukraina zrezygnuje ze swojego statusu państwa neutralnego, wówczas Rosja będzie domagać się gwarancji, iż nie zostanie przyjęta ona do NATO. Szef rosyjskiego MSZ Siergiej Ławrow dodał, że taka decyzja Ukrainy prowadzi do rozwiązania siłowego konfliktu w Donbasie. NATO odpiera zarzuty i wzywa Moskwę do zaprzestania dozbrajania rebeliantów. Mistrzowska riposta sekretarza generalnego NATO, w której stwierdził, że jeśli Rosja nie wybierze pokojowego rozwiązania konfliktu, to czeka ją izolacja na arenie międzynarodowej, była raczej do przewidzenia. Mam wrażenie, że jednak Putin nie wybierze proponowanego rozwiązania bez przedstawienia mu bardziej konkretnych argumentów za nim przemawiających. Na koniec warto zwrócić także uwagę na słowa rzecznika prezydenta Rosji Władmira Putina, Dmitrija Pieskowa, który stwierdzi, że celem NATO jest próba „rozbicia (...) równowagi sił”. Skoro Rosja gra w tę grę to – jeśli nie chcemy przegrać – też musimy w nią grać.

Dzieło życia Jerzego Giedroycia – elektroniczne wersje wszystkich numerów „Kultury" i „Zeszytów Historycznych" – dzięki portalowi

kulturaparyska.com od 13 września dostępne online. Na portalu udostępniane są takźe materiały z Archiwum Instytutu Literackiego: teksty, listy, zdjęcia, nagrania i informacje o twórcach skupionych wokół Jerzego Giedroycia.


16|

11/12 (209-210) 2014 | nowy czas

nasze dziedzictwo na wyspach!

KISS AND TELL WHEN THE KISSING STOPPED, AND THE TELLING-YELLING STARTED An eye on the spy. Keeping an eye on Babcia’s (Grandma’s) last will and testaments… The evermore mysterious role of the Marians, Fr. E Makulski and Lichen Basilica’s missing millions… But – and at last – but not least, after Fr. J Jarzębowski, and Fr. S Bełch, more good and cheering news on another good Fawley Court priest – Father Janusz Zawadka, plus a POSK hero Mieczyslaw Chmielewski.

T

oday we have it by the cyberspace bucketfuls. Nosey, cosy Big Brother worldwide surveillance. You cannot even yawn, blink or sneeze without being cyber-googled, net-hacked, or facebooked. Intelligence gathering, be it international secret networking, historical church (medieval inquisitions), or industrial espionage, all good old fashioned spying is as old as that other famous time honoured profession – prostitution. With honourable exceptions, there is not much difference between the two. The demise of the old Cold War – which says Mikhail Gorbachev, the former Soviet leader, Putin and the West are hell-bent on hotting up again – saw many spies from behind the iron curtain put out of work. But not totally. There was, and is much money, millions and millions of it (Przecież tu chodzi o miliardy, says one eminent émigré spokesperson), to be made out of the Polish émigré population, worldwide. Hence we see the birth of the Soviet-Polish rogue-spies. These rogue spies are money mad, superficially God fearing, and loosely patriotic (Bóg Honor Ojczyzna). With them, milking, misappropriating, or lifting funds from vulnerable Polish émigré groups, and especially individuals, took on a whole new meaning, and is all in a day’s work: not only through last wills and testaments but also through the very helpful and accommodating UK Charities Acts, unwittingly abetted by an astonishingly supine, and naive Charity Commission. The Priesthood, particularly the Marian Fathers Charitable Trust (No. 1075608) – and they are not alone! – certainly developed this area of land and money grab to a fine art. This form of religious institutional skullduggery has its roots in centuries of practice…

J

osef Vissarianovich Djugashvili, or ‘Uncle’ Stalin to his friends and millions of adoring Soviet Russians very nearly became a priest. A wonderful chorister, his singing won him numerous accolades. He was a star pupil, and then poet, both at school and then the Tiflis Seminary where on a par with “19th century English Victorian public schools, bullying and buggery was rife.” Studious to his dying days Stalin rejected everything the church taught him, and just like England’s Henry VIII, he also took to destroying beautiful churches – Russian and Polish. So what went wrong ? Well, the priesthood itself. What most antagonized the young Stalin in 1897 whilst at the Tiflis seminary Georgia, was witnessing the public hanging of three innocents, overseen by a priest…, and the priesthood’s refusal to help the poor man, or

Polish-Soviet style kissing 1970s, two hardliners, Brezhnev with Poland's Edward Gierek

the poor generally. A great excuse as any then to start robbing banks, indulging one’s psychopathic ideology, buttressed by Bolshevism, and the teachings of revolutionary Marxist-Leninist communism. All eventually leading to a state of terror, political show trials, gulags, and the murder of thirty million Soviet Russians – Stalin’s ‘own’ people. Ah, if only Hitler (real name Schicklgruber), had been accepted into the Viennese Academy of Fine Arts, or Stalin had become a priest. Would the world have been a better place.., ? It took a Pole, Felix Dzierżyński (1877-1926), – and yes, he too wanted to be a priest, a Jesuit – to mastermind and knit together a secret service, the Cheka (Later NKVD and then KGB), to enable first Lenin, and then Stalin to spy on, subjugate, control and kill first tens of thousands and then tens of millions Russians and Poles. And hereon, near a century down the line a whole Pandora’s box opens up before us leading all the way up the footpaths (public rights of way) to Fawley Court, involving one confirmed Polish agent on its territory, Bogusław Wołoszański (1980s), and another from the 1960s Henryk Eichler, who was a very dodgy Marian priest (Fawley Court pupils nicknamed him “Eichmann”). Wołoszański, code name “Rewo”, in talking to Rzeczpospolita (a Polish broadsheet), in January 2007, mentions often visiting Fawley Court, establishing ties, but that sadly the young self-opinionated Marian clerics only talked about the ‘situation in Poland’. Really? So who then exactly was the recently deceased Marian priest Władyslaw

Duda MIC, an early 1980s arrival to England from Poland, who in 2001 with a view to illicit property sales masterminded the usurpation of Polonia’s land, trust and title deeds at the POK parish Ealing, West London, and more crucially at Fawley Court?

S

ince the ‘cessation’ of hostilities and the end of WW2 1945, many hundreds of Soviet-Polish agents, operatives, subversives, domestic recruits, plants and outright spies, sent by Poland’s russo-sovietised espionage agencies UB and SB, spread over seventy years, using diplomatic missions as cover, have been mixing freely within the Anglo-Polish communities. Possibly IPN, (Polish National Institute of Remembrance has the true statistics), one intelligence Polish-Soviet inspired ‘guardian angel’ for every one hundred Anglo-Poles. A systematic programme to milk not only British émigré Poles, but Polonia around the world (Canada, USA, France, Switzerland), of its wealth, has it’s roots in an organized ‘last wills and testament scheme’ devised by Poland’s Soviet-Polish agents. Under one programme, code named “Y”, the scam involved seeking out dead intestate persons and under falsified documentation claiming their estates – assets, property and money. One notorious case centred on defrauding the estate of a deceased Canadian, of Polish Jewish origin, Aria Lipsch. This probate fraud, masterminded between the MSZ (Poland’s Foreign Ministry), the WSI (Army

FAW L E Y C O U RT O L D B OY S WHO Cares WINS 82 PORTOBELLO ROAD, NOTTING HILL, LONDON W11 2QD tel. 020 7727 5025 Fax: 020 8896 2043 email: mmalevski@hotmail.co.uk

Information Agency), and foreign operatives such as “Laufer” bagged between themselves some half a million dollars. This is just the tip of the iceberg. Paradoxically the latest interview (in Dziennik Polski and Cooltura), with antiquated POSK Secretary Andrzej Zakrzewski is on the highly controversial issue of the legacy left by the extraordinary Mieczysław Hieronim Chmielewski (remember well this name), a lawyer and outstanding POSK social and cultural activist who bequeathed in his last will and testament a sum of £300,000 and the valuable building at 4 Frascati, Warsaw, to POSK, for the good of things Polish, belonging to Polonia. Zakrzewski does not once even mention the name or importance of Mieczysław Chmielewski. Worse, in his befuddled way Zakrzewski is quoted: W interesie prawników jest, żeby sprzedać ten budynek za jak największą kwotę… (“It is in the lawyers’ interests – today’s Warsaw lawyers – to sell this building for the highest price…”. In the interest of Warsaw’s lawyers? How many lawyers are there involved with Frascati? All at a 40% ‘fixed’ fee? What about the interests of POSK members and Polonia? Even the piglets in George Orwell’s Animal Farm would be ashamed of this non-transparent, double-nonspeak. Would Mr Zakrzewski – now helpfully surrounded by so many costly lawyers – dare give the same answers on Frascati in an open court of law, and under oath? Clearly a Frascati fiasco. Meanwhile the nepotistic, self-serving, prehistoric POSK Presidium of O. Lalko, R. Wiśniowski, and A. Zakrzewski led by Joanna Młudzińska fear a lustracja (spy exposure inquiry) into its hierarchy. At the same time perverting the aims and objectives of POSK’s charity and trust status. Rada, (POSK’s Council-Advisory Committee of forty plus people!), looks on helplessly, like rabbits paralysed by car headlights. Many senior, longstanding intelligent, cultured Rada figures, like Dr. Kazimierz Nowak, Zygmunt Łoziński, Zygmunt Grzyb, despair much, but are able to do little. To add to the reign of terror, and abysmal lack of POSK transparency, its Komisja Rewizyjna, (Audit Committee), led bravely and astutely by new chair Renata Cyparska, is intimidated, has key letters unanswered, and is dogged by persistent unacceptable bullying, which in today’s Britain is a criminal offence! Something here smacks of amateur Stalinism. Unbelievably all this on our free and democratic UK shores. No wonder POSK’s prescient Statut (1964) stipulates categorically: “The Council (POSK Rada) shall be bound to ensure that no part of POSK property is calculated to enure to the benefit of Communist principles, or to further or assist Communist influence propaganda subversion or infiltration.” No wonder POSK’S Politburo is hopping mad.

A

nd so back to the Marians. In the 1980s their money spinning ‘Las Vegas’ Lichen Basilica enterprise went bankrupt. Lately, the retired, Marian Fr Eugeniusz Makulski (no relation to POSKlub’s


|17

nowy czas | 11/12 (209-210) 2014

ogłoszenie

POLACY! Za sześć lat przypada setna rocznica Bitwy Warszawskiej, jednej z najważniejszych bitew naszej historii, jednej z tych, które zdecydowały o losach ludzkości. W sierpniu 1920 roku tu, na polach pod Warszawą, ale również nad Wieprzem i Niemnem, rozbiliśmy bolszewicki marsz na podbój świata. Geniusz Józefa Piłsudskiego, talenty jego generałów i bezprzykładne męstwo żołnierzy, a wśród nich uczniów i studentów, rzemieślników i robotników, ziemian i chłopów, szyfrantów i wywiadowców dokonały prawdziwego cudu. Byliśmy sami. Ambasadorowie (z wyjątkiem nuncjusza papieskiego) uciekli z Warszawy, światowi przywódcy planowali układy z komunistyczną Rosją, sprzyjali jej „użyteczni idioci” w mediach i zachodni proletariat, blokujący dostawy broni. Ale zwyciężyliśmy – zapobiegliśmy wzięciu Europy z marszu, daliśmy jej 20 lat bezpiecznego istnienia, a sobie samym szanse, po 123 latach zaborów, przetrwania jako naród. Wdzięczność i pamięć wymaga od nas, aby w setną rocznicę przypomnieć o tym Polsce i światu. My, dzieci, wnuki i prawnuki tamtych żołnierzy. Ponad doraźnymi podziałami, domowymi waśniami i burzliwymi zaszłościami… Zbudujmy pomnik. Łuk TRiuMfAlNy u wschodnich wrót Warszawy! Na miarę dawnego zwycięstwa i pokuty za lata hańby niepamięci. Na miarę naszej narodowej dumy i aspiracji. Niech będzie symbolem prawdziwego odradzania się narodu i przebudzenia drzemiącego pośród nas króla Ducha! Musimy uwierzyć, że mimo uprawianej przeciw nam psychologii wstydu i przemysłu pogardy jesteśmy narodem wielkim, ze wspaniałymi perspektywami i gigantycznym, choć ciągle trwonionym kapitałem ludzkim. Polacy, jeśli uwierzą, że mogą i potrafią, zbudują nie tylko łuk narodowej chwały, ale również silne państwo, które będzie chronić, promować i przyciągać talenty, a nie skazywać je na emigrację, państwo, gdzie każdy we własnym domu będzie mógł realizować swoje marzenia i budować pomyślną przyszłość. Dumni wśród dumnych, wolni wśród wolnych. W najczarniejszą noc zaborów Henryk Sienkiewicz pisał ku pokrzepieniu serc, a Polacy wznosili pomniki wieszczom i bohaterom. Podobnie dziś, między więdnącą Europą a agresywną Azją, w zapaści demograficznej i emigracyjnym krwotoku potrzeba nam znaku, czynu, światła, że polskość to arcynormalność! Rok 1920 to data symbol – rok zwycięstwa i zasiewu. kiedy na wschodzie grzmiały działa, urodził się największy z Polaków karol Wojtyła, św. Jan Paweł ii, papież, który odmienił oblicze ziemi. Nie tylko tej Ziemi! W naszym czynie jest miejsce dla wszystkich Polaków, chcielibyśmy jednak, by jej symboliczną kapitułę stanowili między innymi, potomkowie bohaterów tamtych dni. Są nas zapewne miliony. Dlatego bierzmy się do dzieła! Razem, jak wówczas, gdy stworzyliśmy „Solidarność”. My Naród! Nr konta GBP: 82 1020 1068 0000 1502 0223 5851 Nr konta EURO: 58 1020 1068 0000 1702 0220 0780 Swift Code: BPKOPLPW

manager Andrzej Makulski), has been accused of allegedly embezzling large sums of money – the Lichen Basilica funds. In 2011, one-time Fawley Court trustee, Marian priest and fugitive, now treasurer in Rome, Fr. Wojciech Jasinski MIC, ‘donates’ £4million of Polonia’s Fawley Court money to the corrupt and under investigation Vatican Bank. Apparently Basilica Lichen has now returned to rude financial health and generates a monthly turnover of 20 million zlotys a month (£4m)! In the 1990s a marvelous young Marian priest, Janusz Zawadka, was in charge of propagating the word of the Divine Mercy at Fawley Court. Zawadka organized popular religious retreats, had the idea of building the St Faustyna Apostolate building on Fawley

The good priest Janusz Zawadka

Court’s resplendent land, and thus started an unusually successful appeal for funds, which he propagated as “Father Jan” through the Marians’ Zwiastun (Divine Messenger) magazine. Fr Zawadka successfully attracted through sound teachings, prayer and devotion large numbers of Christians of all persuasions to Fawley Court. In fact one could not fault his educational, charitable good Christian works. Just as Fathers Józef Jarzebowski and Stanisław Bełch before him, Father Janusz Zawadka, (Father Jan), was a hard working, decent Roman Catholic priest. But soon a travesty befell him. Zawadka was too good at his job as the idea was to willfully run down Fawley Court. Make Fawley Court unpopular to Polonia and bona

fide traditional visitors, émigré Poles – Fawley Court’s real owners. Ripen it for sale. So the Marians hounded out the now ill-stricken Zawadka, failed to look after him, and he was packed off back to Poland. But the Marians had one more sleazy trick up their cassocks. Forever greedy these Marians, unable to give up the lucrative stream of income that Jan Zawadka had honestly generated, a new Father Jan emerged in the Marians’ 2001 Zwiastun magazines, repeatedly seeking readers’ prayer, devotion… and their money… large donations. Happy Christmas everyone. Mirek Malevski Chairman, Fawley Court Old Boys/FCOB Ltd


18|

nowy czas | 11/12 (209/210) 2014

takie czasy

KsiędZA PRAłATA portret bez skazy W polskim Londynie słychać tu i tam opinie na temat księdza prałata Tadeusza Kukli, wieloletniego duszpasterza akademickiego i Rektora Polskiej Misji Katolickiej w Anglii i Walii. Z dziennikarskiego obowiązku postanowiłem sprawdzić, co kryje się za tą szemraną sensacją. Grzegorz Małkiewicz

O

d kilku lat, po ukazaniu się tzw. Listy Wildstaina, jej pilni czytelnicy, domorośli lustratorzy, powołują się bez cienia wątpliwości na listę nazwisk zawartych w tym katalogu. Obecność na tej liście oznacza ich zdaniem jedno – niepodważalne związki ze Służbą Bezpieczeństwa. Nie pomagają żadne wyjaśnienia, i nie pomaga jakakolwiek próba przedstawiania merytorycznych zastrzeżeń. Po pierwsze, że „lista” nie jest katalogiem agentów, a często zgodność imienia i nazwiska jest niewystarczająca, bo dotyczy zupełnie innej osoby, bywa, że z zupełnie innego pokolenia. Już o tym pisałem, ale jak się okazuje, o pewnych rzeczach (sensacyjnych) nie wystarczy napisać raz. Trzeba powtarzać, może wtedy dotrą do świadomości nieprzekonanych. W przypadku księdza Kukli nazwisko i sygnatura z Listy Wildstaina dotyczy Tadeusza Kukli ur. 22 lutego 1940 w Łukowej (koło Tarnowa). Zgadza się również nazwisko matki (Barwacz) i imię ojca (Franciszek). Kartoteka jest jednak niedostępna, znajduje się w zbiorze akt zastrzeżonych Departementu I MSW – „Tajne specjalnego znaczenia”. Po takim wyniku pierwszej kwerendy jednoznaczny wniosek w głowie lustratora mógłby być uzasadniony. Brak dowodów może stać się dowodem, koniecznym i wystarczającym. Trudno odrzucić ten logiczny wywód. Dlaczego „tajne” i dlaczego „specjalnego znaczenia”? W takim przypadku można podejrzewać, że ten konkretny przypadek jest poważniejszy niż tysiące historii zwykłych konfidentów komunistycznej bezpieki. Nic jednak z moim odkryciem nie robię, nadal cierpliwie wsłuchuję się w szum plotek. Prywatnie podejrzewam, że być może coś w nich jest, ale dowodów nie ma. W końcu po dłuższym czasie otrzymuję list z IPN, że akta zostały odtajnione. Ponad 70 stron ewidencji, teraz już w zapisie cyfrowym. Czytam metodycznie strona po stronie. Nie jest to zbyt wyrafinowana literatura, ale rzetelna, z najbardziej szczegółowymi detalami, bez konfabulacji, zwykle przypisywanej pracownikom Służby Bezpieczeństwa. Wewnętrzny system wielokrotnego sprawdzania raportów eliminował tego typu działania. Z akt wynika, że pierwsza próba pozyskania księdza Kukli na tajnego współpracownika została podjęta tuż po skończeniu przez niego seminarium duchownego. Jest to formalne przesłuchanie. Młody alumn Wyższego Seminarium Duchownego w Tarnowie konsekwentnie odpowiada, że z osobami świeckimi nie będzie rozmawiał na temat środowiska księży. Było to przed powstaniem oficjalnej opozycji demokratycznej, wśród której popularny był instruktarz, w jaki sposób należy odmawiać odpowiedzi na pytania zadawane przez funkcjonariuszy SB. Bezpieka nie daje za wygraną. Wprowadza do gry bardziej wyrafinowane środki. Młody ksiądz staje się obiektem stałej inwigilacji. Jak to zwykle w przypadku księży bywało, sprawdzany jest od strony obyczajowej. Znowu nic, o czym raporty rzetelnie informują. Zawierają też informacje na temat charakteru i sprawności intelektualnej księdza. Oficer prowadzący sugeruje zmianę taktyki i wykorzystanie bardziej wyrafinowanych środków w celu pozyskania duchownego na tajnego współpracownika. W polu zainteresowania bezpieki pojawia się najbliższa rodzina księdza w Łukowie i w Krakowie, gdzie mieszka jedna z jego sióstr. Prawdopodobnie i z tych planów też nic nie wyszło, bo poza obserwacją, ustalenia sytuacji materialnej i pozycji środowiskowej nie dochodzi też do pozyskania konfidenta z najbliższego otoczenia księdza. Pomimo niepowodzeń, dokładnie odnotowanych, kartoteka księdza Kukli zawiera zapis kolejnych etapów jego kariery. Jest cały czas pod stałą obserwacją oficerów Służby Bezpieczeństwa. Po wyjeździe księdza Kukli na Zachód bezpieka liczy na nowe otwarcie. Nie odstępuje swojego, jak to określali „figuranta”, podczas jego studiów w Paryżu, w Monachium i w Münster. Działania operacyjne, prowadzone już na Zachodzie, nadal nie przynoszą żadnych rezultatów. Zamiast donosów, akta zawierają opisy sukcesów i rosnącego uznania w hierarchii kościelnej.

W końcu ksiądz Kukla dociera do Londynu, ostatniej swojej placówki. Oczywiście w ślad za nim podążają „opiekunowie” z SB. Aktywność agentury wzrasta, a jej metody stają się coraz bardziej wyrafinowane, z uwzględnieniem wcześniejszych porażek. W zachowanych aktach znajdują się relacje z kilku spotkań, z których nie wynika, że „figurant” wiedział z kim rozmawiał. Jedno z takich spotkań odbyło się w Ognisku Polskim przy Exhibition Road. Podobnie jak do tej pory SB monitoruje działania księdza, utrzymuje kontakt, ale w pełnej konspiracji. Oficer prowadzący nadal szuka możliwości pozyskania tym razem już bardzo cennego z powodu środowiskowego osadzenia (emigracja niepodległościowa, Rząd RP na uchodźstwie) konfidenta. Musi jednak zadowolić się zdawkowymi, w ramach towarzyskiej kurtuazji, uwagami. Ksiądz Kukla jest bardzo aktywny, tworzy od podstaw duszpasterstwo akademickie, co po wprowadzeniu stanu wojennego w Polsce i odcięciu dużej grupy studentów od kraju jest największym wyzwaniem. Obserwację księdza przejmuje Wydział III, Dep. I MSW. Ponad dwadzieścia lat aktywności nie dało rezultatów. W końcu SB podejmuje decyzję o zamknięciu sprawy. W ostatnim dokumencie personalnej teczki księdza Tadeusza Kukli czytamy: W toku rozpracowania ustalono kontakty figuranta na terenie Polski oraz podjęto próby dialogu z pozycji przykrycia na terenie Londynu. Do kontaktów z przedstawicielami polskiej placówki figurant odnosił się niechętnie, wśród jego krajowych kontaktów ustalono oficera Dep. IV MSW, co pozwala na założenie, że nasze zainteresowanie osobą „Dandy” zostało zdekonspirowane. Dopisano odręcznie: W sprawie nie było wydatków. Nazwisko oficera Dep. IV nie figuruje w sprawozdaniu. Jak potoczyły się losy tej sprawy? Dokument końcowy ma datę 22.08.1989 roku, czyli już po wyborach do sejmu kontraktowego. Poza sygnaturą sprawy, dokładnymi danymi osobowymi „figuranta”, londyńskim adresem, wydziałem MSW odpowiedzialnym za jego sporządzenie nie widnieje na nim Ksiądz prałat Tadeusz Kukla w 2012 roku odznaczony nazwisko funkcjonariusza odpowiedzialnego za jego sporządzenie. W tym czasie w MSW trwały „czystki” w zasobach archiwalnych został Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia zarządzone przez gen. Kiszczaka. Polski przez prezydenta Bronisława Komorowskiego


|19

nowy czas | 11/12 (209-210) 2014

drugi brzeg

Jadwiga Piłsudska-Jaraczewska 1920 – 2014 Jadwiga Piłsudska urodziła się 28 lutego 1920 roku w Warszawie, jako druga córka Józefa Piłsudskiego i Aleksandry ze Szczerbińskich. Marszałek Piłsudski i Aleksandra Szczerbińska pozostawali w nieślubnym związku z powodu odmowy udzielenia zgody na rozwód przez pierwszą żonę Józefa Piłsudskiego. Dopiero po jej śmierci związek rodziców Jadwigi został sformalizowany. Dzieciństwo i młodość spędziła w Warszawie. W latach 1921-1922, wraz z rodzicami i starszą siostrą Wandą, mieszkała w Belwederze. W jednym z pokojów ich matka urządziła przedszkole, gdzie młode córki marszałka spędzały czas z rówieśnikami. Od 1923 do 1926 roku mieszkała w podarowanym Marszałkowi przez żołnierzy Sulejówku, gdzie rodzina przeniosła się, gdy Piłsudski zrezygnował z pełnienia funkcji państwowych. Córki Marszałka znała cała Polska. Były najpopularniejszymi dziećmi II Rzeczypospolitej, matkami chrzestnymi jednych z pierwszych polskich statków: „Wandy” i „Jadwigi”. Otoczone specjalną opieką, chociaż ich ojciec z ochrony osobistej nie korzystał. Przed wybuchem II wojny światowej Jadwiga uczęszczała na kursy szybowcowe, po których otrzymała licencję pilota. 1 września 1939 roku, razem z matką i siostrą, zgłosiła się do pomocy w stacji ratunkowej Polskiego Czerwonego Krzyża na warszawskiej Pradze. Kilka dni później wszystkie trzy wyjechały do majątku krewnych na Kresy Wschodnie, a następnie do Wilna. 17 września 1939 roku, po wkroczeniu na ziemie polskie Armii Czerwonej, zostały ewakuowane przez polskie władze do Szwecji. Następnie, dzięki pomocy Ambasady Rzeczpospolitej, dotarły drogą lotniczą do Londynu, wywożąc mundur ojca w skórzanym neseserze. W 1943 roku w szkole pilotażu zaawansowanego AFTS (Advanced Flying Training School) Jadwiga Piłsudska uzyskała 2. klasę pilota ATA i uprawnienia do rozprowadzania samolotów bojowych. Z powodu młodego wieku musiała kilkakrotnie ubiegać się o przyjęcie do jednostki

wojny pozostała w Wielkiej Brytanii jako uchodźca polityczny, nie przyjmując brytyjskiego obywatelstwa. Mieszkała w Londynie. Polskę odwiedziła po raz pierwszy w 1990 roku. Wcześniej w Polsce zamieszkała jej córka Joanna, której mężem został znany opozycjonista, członek KOR-u i późniejszy minister obrony Janusz Onyszkiewicz. Życie na emigracji było trudne, ale w jakimś stopniu rodzice przygotowali swoje córki na taką zmianę losu. W Polsce poza wysoką pozycją społeczną, prowadziły skromne życie. – Ojciec oddawał swe uposażenie na cele społeczne – a to na Uniwersytet Batorego w Wilnie, a to na wdowy czy sieroty po legionistach... Pieniędzy zawsze mieliśmy mało – wspominała dzieciństwo spędzone w Polsce Jadwiga Piłsudska.

wspomagającej RAF. Nie odbywała wprawdzie lotów bojowych, ale pilotowanie najnowszych samolotów, w tym bombowców, wymagało zachowania wojennych warunków bezpieczeństwa. W każdej chwili samolot mógł znaleźć się w polu rażenia nieprzyjaciela albo źle zidentyfikowany stawał się celem wracających z misji brytyjskich myśliwców. Największą przygodą, jak przyznała po latach, było pilotowanie samolotów Spitfire. Jeszcze w trakcie wojny rozpoczęła studia na wydziale architektury Uniwersytetu w Cambridge i Polskiej Szkole Architektury przy Uniwersytecie w Liverpoolu. Dyplom uzyskała w 1946 roku. Początkowo pracowała w londyńskim urzędzie dzielnicowym. W 1944 roku poślubiła kpt. Andrzeja Jaraczewskiego, oficera Marynarki Wojennej. Z mężem zakłada firmę produkującą meble. Po latach żartowała w jednym z wywiadów, że niektóre meble sprzedawane w sieci IKEA są dokładną kopią jej projektów. Po zakończeniu

W 2008 roku Jadwiga PiłsudskaJaraczewska została odznaczona przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski za bohaterską postawę i męstwo wykazane podczas II wojny światowej, za wybitne zasługi w popularyzowaniu historii i tradycji Narodu Polskiego oraz pielęgnowanie pamięci o dokonaniach marszałka Józefa Piłsudskiego. Jadwiga Piłsudska-Jaraczewska została pochowana na Powązkach. W uroczystości pogrzebowej udział wziął prezydent Bronisław Komorowski, który w mowie pożegnalnej powiedział, że Jadwiga Piłsudska-Jaraczewska potrafiła w piękny sposób łączyć różne role – patriotki, córki twórcy polskiej niepodległości, świadka tragicznej historii swojego pokolenia. (gm)

Jadwiga Jaraczewska druga z prawej

Witek Kadenacy 1982 – 2014 Ludzie tak szybko odchodzą, niektórzy jeszcze szybciej… I prawie jednocześnie z bliskim członkiem swojej rodziny. Witek był prawnukiem siostry Józefa Piłsudskiego, Zofii z Piłsudskich Kadenacy. Witka znałem od dziecka, i w dalszym ciągu z trudem przychodzi mi pogodzić się z myślą, że już go nie ma. Zaledwie wchodził w dorosłe życie. Urodził się w Londynie, tu spędził swoje dzieciństwo i pierwsze lata młodości. Po zmianach ustrojowych wrócił z rodzicami do Polski, ale ciągnęło go do Londynu, gdzie stawiał pierwsze kroki. To w tym formatywnym okresie poznaliśmy się i polubiliśmy. Chciałbym wierzyć, że podobnie On wspominał te nasze pierwsze lata. W Polsce ukończył szkołę podstawową, średnią, rozpoczął studia. Ale nie potrafił zapomnieć o Londynie. Kiedy zdecydował się na powrót, była to jego pierwsza, ważna,

dorosła i samodzielna decyzja. Był niezwykle wrażliwy, inteligentny, dojrzały intelektualnie (niewątpliwa zasługa domu rodzinnego), ale też z biegiem lat coraz bardziej skryty, uciekający w samotność. Kiedy powstał projekt wydawania „Nowego Czasu” liczyłem, że bliskość, jaką mieliśmy na początku Jego życia, zaowocuje głębszą przyjaźnią i dłuższą współpracą. Był idealnym kandydatem: świetny angielski, polski, dojrzałość polityczno-historyczna, znajomość środowiska emigracyjnego i młodzieńczy entuzjazm. W rozmowach nie musiałem przekonywać Go do swoich racji, był idealnym partnerem dysponującym przynależną wiekowi świeżością. Może to egoistyczne z mojej strony, ale wolę często potyczki intelektualne z osobą otwartą – tym bardziej otwartą, im mniej doświadczoną. Taki potencjał miał w sobie Witek. Był pierwszym czytelnikiem każdego

wydania „Nowego Czasu” i rozmowy z nim zastępowały redakcyjne narady (na które zwykle nie ma czasu). Bronił się przed pisaniem, ale sądziłem, że to tylko kwestia czasu. Tymczasem podjął się, równie trudnej roli zorganizowania dystrybucji gazety. To dzięki Witkowi „Nowy Czas” dostarczany był do wszystkich punktów w Londynie i poza granicami M25. Byliśmy wtedy tygodnikiem. Witek wracał z trasy i informował nas o „życiu” gazety poza redakcją. Niestety, przyszedł kryzys i musieliśmy okroić swoje ambicje, skurczyć się do dwutygodnika, a potem miesięcznika. Kryzys o wiele poważniejszy pojawił się w życiu Witka. Wrócił do Krakowa i przez kilka lat dzielnie walczył z demonami. Walkę tę, pomimo wsparcia rodziny i przyjaciół, niestety przegrał. Grzegorz Małkiewicz


20 |

11/12 (209-210) 2014 | nowy czas

czas na rozmowę Anya Lipska jest dziennikarką, producentem telewizyjnym i scenarzystką uznanych programów dokumentalnych Panorama (BBC) i Dispatches (Channel 4), a także autorką powieści kryminalnych Where the Devil Can’t Go i Death Can’t Take a Joke, których akcja rozgrywa się w Londynie, w East Endzie, w środowisku polskich imigrantów. W listopadzie powieść Where the Devil Can’t Go ukazała się w przekładzie na język polski pod tytułem Toń. Z Anyą LIPSKą rozmawia Jacek Stachowiak

Artful Faces

Say others: Tomek Perek, a musician, classically trained in the best music school in Opole, Poland. Now lives in London and in love with electronic compositions. Organizer of musical events, composer and a serious Renaissance man operating as two distinctive personalities: Tomek and John Lord. In his old times, connected with Cracow's bohemian life; Piwnica pod Baranami, Teatr Studio etc.

Polskie dreszczowce z londyńskiego East Endu „Wiele osób miało kontakt z polskimi budowlańcami albo sprzątaczkami, lecz wiedza o kulturze ich kraju i niedawnej przeszłości prawdopodobnie jest znikoma” – to cytat z wywiadu, którego udzieliła pani brytyjskim mediom tuż po opublikowaniu swojej pierwszej książki. Stwierdziła pani, że jesteśmy bardzo ciekawym tworzywem literackim i... obrabia je pani niezwykle sprawnie. Wątki historyczne i polityczne są wiarygodne, a jednym z najsilniejszych atutów tych powieści jest autentyczność polskich postaci. Jemy po polsku, pijemy po polsku, klniemy po polsku i myślimy po polsku. Cechuje nas tradycjonalizm, ale często jesteśmy nieokiełznani. W jaki sposób zdobywała pani wiedzę o Polakach?

– Sądzę, że miałam fory będąc żoną Polaka! Tak jak Janusz Kiszka – główna postać mo-

ich powieści, mój mąż mieszka w Londynie od lat osiemdziesiątych. Dużo informacji, szczególnie o wydarzeniach politycznych z okresu Solidarności, pochodzi wprost z doświadczeń męża i z wielu książek, które na przestrzeni lat podsuwał mi do przeczytania. Oczywiście zbierając i weryfikując materiały do swojej powieści rozmawiałam z innym Polakami. Wielu z nich to niedawni przyjezdni. Pomogło mi to zrozumieć różnice między Polakami z różnych pokoleń, które przybywały do Wielkiej Brytanii, aby tu żyć i pracować. Pomogło mi też dostrzec cechy wspólne. Miałam też przywilej poznania Polaka, który niestety niedawno zmarł, a który przetrwał gułag w latach pięćdziesiątych. Innym ogromnym źródłem wiedzy jest moja teściowa. Należy do nieco starszej generacji, zna rodzimy folklor, polskie tradycje… I wie, jak przyrządzić wspaniałe dania kuchni polskiej, o czym ja przekonuję się w czasie każdego Bożego Narodzenia.

Says he: “Soon, I will have f lying saucers and lasers in Katowice, you wait and see. Nobody has seen anything like it yet, and I will do it. There will be a huge event in the Katowice’s Spodek (Saucer) Arena. Music, lasers, darkness everywhere and those flying saucers coming in, can you imagine this? Can you hear music already? Yes, I am John Lord, a split personality man.” Say I: Unbelievably colourful persona, walking, breathing enthusiasm on two legs. Definitely from another planet, not like us, mere mortals.

Skąd pomysł, by rodowód Janusza Kiszki sięgał czasów polskiej komuny, ZOMO, stanu wojennego? Czy Polaków z tamtej epoki postrzega pani jako mądrzejszych, bo bardziej doświadczonych przez życie?

– Spodobały mi się możliwości, które oferuje powieściowa postać, uformowana w tamtym burzliwym okresie historii. Myślę natomiast, że mamy do czynienia z paradoksem. Wielu ludzi, którym udało się przetrwać niebezpieczną walkę o wolność, będzie żyć w cieniu tych doświadczeń do końca swoich dni. A jednocześnie wielu z nich prawdopodobnie tęskni za pasją i energią, za sensem wspólnego działania, które ta walka o wolność wyzwalała. Pisze pani nie tylko o Polakach, również o londyńczykach – Anglikach traktując ich i poważnie, i humorystycznie, z doskonałym dystansem. Jak angielscy czytelnicy odbierają takie zabiegi literackie?

– W East Endzie, gdzie rozgrywa się akcja moich książek, mieszkam ponad trzydzieści lat. Od sąsiadów nie usłyszałam żadnej krytyki tego, co sportretowałam. To mnie cieszy, bo przecież, tak jak w przypadku Polaków i innych narodowości, pisząc o tych londyńczykach pokazuję i dobre, i złe charaktery. Polaków w Londynie opisuje pani w kontekście mrocznych, kryminalnych zdarzeń. Czy mają one źródło w archiwach londyńskiej policji?

– Niezupełnie. Przestępstwo nie ma narodowości, a ja wychwytuję te zdarzenia, które są dobrym materiałem na powieść. Gdy tworzę powieści kryminalne z pew-

Bottom line: John Lord is clearly an imaginative bonkers, and I am dreaming about his flying saucers with electronic music already. Why not in London in O2? Sponsors, please. Text & graphics by Joanna Ciechanowska

nym specyficznym odniesieniem do Polski, skrupulatnie przygotowuję się do tematu – temu podporządkowałam się, kiedy w pierwszej książce pisałam o produkcji w Polsce oraz w kilku krajach Europy Wschodniej syntetycznego narkotyku podobnego do ecstasy. Czy spotkała pani pierwowzór Natalie Kershaw, młodej policjantki, która jest główną angielską postacią pani powieści?

– Nie. Kershaw podobnie jak Kiszka jest wytworem fantazji. Mam jednak dobry kontakt z kimś, kto pracował jako detektyw od zabójstw i przekazał mi sporo szczegółów o pracy policji. Ta osoba powiedziała mi, że kiedy czyta o Natalie Kershaw, ma wrażenie, że czyta jakby o swoim życiu. Janusz Kiszka i Natalie Kershaw pojawili do tej pory w dwóch książkach. Spotkają się w kolejnej?

– Tak. Ich ścieżki zbiegną się ponownie, gdy Janusz będzie musiał poprosić Natalie Kershaw o pomoc w bardzo dramatycznej osobistej, sprawie... Uczestniczy pani aktywnie w promocji swoich książek. Jakie są pani wrażenia po spotkaniach z czytelnikami?

– Od kiedy piszę o innej kulturze, czuję wielką odpowiedzialność za „dobrą robotę”. Dlatego pierwsze spotkania z polskim czytelnikami trochę mnie przerażały, ale muszę przyznać, że miały one pozytywny odbiór. Najlepsze jest to, że Polacy wydają się być autentycznie zadowoleni i zdziwieni, że Brytyjka – i wielu brytyjskich czytelników – interesują się ich kulturą i historią. Jeśli chodzi o brytyjskich czytelników – oni wydają się być zafascynowani tematem i chętni do lepszego poznawania Polaków, historii ich kraju oraz polskiej kultury, nawet w takim znaczeniu, jakie produkty spożywcze warto kupić w lokalnym polskim sklepie! Jeśli moje książki dadzą im lepszy wgląd w polską społeczność, obok której żyją, to znaczy, że ma to swoją wartość.


|21

nowy czas | 11/12 (209-210) 2014

ludzie i miejsca

Zrobić swoje i zniknąć w tłumie – Ciągle dostaję listy z zaproszeniami – wita mnie znad swojego biurka były oficer wywiadu AK Janusz Wacław Cywiński. – A tu jest ten od dowódcy Żandarmerii Warszawskiej z zaproszeniem na uroczystości przekazania dokumentacji i insygniów „Kedywu” [Kedyw – Kierownictwo Dywersji, elitarne oddziały Armii Krajowej do zadań specjalnych].

Tekst i zdjęcia: Robert A. Gajdziński

Z

dawałoby się, że o Powstaniu Warszawskim wszystko już zostało napisane. Bo co jeszcze można by na ten temat dodać? Można by na przykład zastanowić się, kim byli ci piękni dwudziestoletni – chłopcy i dziewczęta, którzy ruszyli na bój o Warszawę. Z jakich pochodzili środowisk? Z jakich wywodzili się tradycji i politycznych opcji? Wydaje się, że takiego opracowania socjologicznego wciąż brak. A może gdzieś jest, w nieznanych pracach doktorskich, magisterskich… Wiadomo na pewno, że bardzo duża grupa warszawskich powstańców pochodziła ze środowiska inteligencji, w wielu wypadkach – jeśli nie w większości – wywodzącej się ze sfer ziemiańskich odartych ze czci i skazanych niebyt za czasów PRL-u. I czy się to komuś podoba czy nie, to ludzie z tego środowiska stanowili ideologiczny trzon oporu przeciwko niemieckiej okupacji. Należeli do różnych tradycji i przekonań politycznych: endeckich, prawicowych, lewicowych i związanych z mitem Legionów Piłsudskiego. Takim statystycznym przykładem może być właśnie Janusz Cywiński. Urodził się w Warszawie, ale jego rodzina pochodzi z Wileńszczyzny i dawnej Litwy Kowieńskiej. Ród Cywińskich był mocno rozgałęziony i skoligacony z arystokracją. Jedna z gałęzi tego rodu osiadła na Wileńszczyźnie, inna na Podlasiu, jeszcze inna w powiecie pułtuskim i iłżeckim. Za udział w Powstaniu Listopadowym i Styczniowym rodzina Janusza została pozbawiona niektórych majątków, a jej synowie wywiezieni w kibitkach na Sybir. Taka była cena za polskość wielu rodzin ziemiańskich. To spośród nich w dużej mierze powstała potem klasa inteligencji. I w takiej klasie urodził się Janusz Cywiński. Ojciec był z zawodu inżynierem – specjalistą w dziedzinie kopalnictwa. W młodości związany z Józefem Piłsudskim w akcjach dywersyjnych i propagandowych. Brał udział w słynnym napadzie na rosyjski pociąg pod Bezdanami. Przyjaźnił się z Gabrielem Narutowiczem, prezydentem, który został w zastrzelony w Warszawie. Po wojnie był ministrem i prezesem NIK-u, a potem przedstawicielem Polski w Lidze Narodów. Matka Janusza, z domu Malecka, była lekarzem dentystą, wykładała na Akademii Medycznej, na Wydziale Stomatologii. Ojcem chrzestnym per procura Janusza był marszałek Piłsudski. A Janusz, jak bardzo wielu podobnych mu ludzi, wyrastał w tradycji patriotycznej. A kiedy nadeszła okupacja niemiecka, jak i wielu jego rówieśników, harcerzy, wstąpił do Armii Krajowej. Wojna zastała 17-letniego Janusza Cywińskiego w rodzinnym mieszkaniu w Śródmieściu na rogu Kruczej i Wspólnej Warszawie. – Nie spodziewałem się wojny – wspomina pan Janusz. – Co więcej, byłem przekonany, że

Janusz Cywińskim w swoim gabinecie

następnego dnia po zbombardowaniu Warszawy przez Niemców, będziemy atakowali Berlin. Jednak już kilka dni później razem z matką pojechał na Wileńszczyznę, w rodzinne strony rodu Cywińskich, bo matka była przekonana, że tam im będzie bezpieczniej. Po kilku jednak miesiącach, przez zieloną granicę, wrócili z powrotem do Warszawy. Janusz został adiutantem Bolesława Kozubowskiego, ps. Mocarz, szefa kontrwywiadu na Okręg Warszawski. I wtedy zaczęła się jego prawdziwa przygoda w walce z okupantem. Jego zadaniem było między innymi ochranianie Mocarza i likwidowanie agentów gestapo. Ma na swoim koncie zlikwidowanie wspólnie z kolegą grupy żydowskich kolaborantów. Wywiadowi AK udało się zidentyfikować ich przywódcę Lolka Skossowskiego, pochodzącego z zamożnej żydowskiej rodziny z Łodzi, którego gestapo zwerbowało na początku wojny. Skossowski i jego grupa byli zamieszani akcję „Hotel Polonia”. Obiecywali bogatym Żydom paszporty państw południowoamerykańskich, wyjazd i wolność, za cenę dzieł sztuki, obcej waluty, złota i innych kosztowności. Po złożeniu okupu ludzie ci byli kwaterowani w Hotelu Polonia. A stamtąd wywożono ich nie do Ameryki Łacińskiej, ale do komór gazowych w Treblince i w Auschwitz. Władze polskiego podziemia wydały na kolaborantów wyrok śmierci. I pewnego dnia w samo południe wyrok na Lolka Skossowskiego został wykonany. Janusz Cywiński wraz z kolegą z Kedywu Januszem Kulczyckim, który go ochraniał, weszli do restauracji na Nowogrodzkiej w Warszawie. Janusz, w czarnym płaszczu, białym szalu, kapeluszu i butach oficerskich oddał strzał do Lolka Skossowskiego. Po czym, jak w filmowych westernach, schował broń do kabury i obaj wyszli jakby nigdy nic na ulicę. Skossowski już nie żył, ale żyli jeszcze członkowie jego grupy. Po wykonaniu tej akcji Cywiński otrzymał rozkaz natychmiastowego udania się na

ulicę Solec 60, gdzie przebywała reszta kolaborantów. Po wejściu do mieszkania zastali tam zastępcę Lolka Skossowskiego i cztery młode kolaborantki. Siedziały struchlałe przy łóżku swego dowódcy. Cywiński i Kulczycki oddali do nich śmiertelne strzały. Kiedy się wycofywali, dostrzegli ukrytą za szafą młodą dziewczynę. Zasłaniała sobie twarz rękami. Zastrzelili ją bez namysłu. Na namysł nie było czasu. Niestety, potem się okazało, że była to informatorka wywiadu AK, dzięki której rozpracowano grupę żydowskich kolaborantów. Nie był to z pewnością jedyny taki przypadek tragicznej pomyłki w okupacyjnej dżungli. Akcja likwidacji tych sześciu osób trwała zaledwie kilka minut. Nikt w takich sytuacjach nie myśli o czasie – wchodzi, zabija i wychodzi. Sześć osób można zastrzelić w mgnieniu oka. Co czuł strzelając? Nic. Wykonywał zadanie i wykonał je dobrze. Jako że obaj z Kulczyckim nie należeli do najodważniejszych – wspomina pan

Janusz – starali się wykonać zadanie jak najszybciej było to możliwe. Zrobić swoje, wyjść na ulicę i zniknąć w tłumie. Za tę akcję Janusz Cywiński i Janusz Kulczycki otrzymali Krzyż Walecznych z Mieczami. Potem były inne, mniej dramatyczne i mniej spektakularne – wszystko w tym samym środowisku. Aż nadszedł czas Powstania. I wtedy ci młodzi chłopcy i młode dziewczęta stawili się na posterunkach gotowi do boju. Janusz i jego przyjaciele należeli do elitarnego pułku „Baszta”. Pułk stacjonował na Mokotowie, ale Janusz Cywiński przeszedł na warszawską Sadybę i tam przyszło mu strzelać do bratanków Węgrów. Był to węgierski oddział na żołdzie niemieckim i walczący po niemieckiej stronie. O braterstwie broni z bratankami Węgrami trudno było wtedy mówić – byli sojusznikami Niemców. Po klęsce walk na Mokotowie i Sadybie przeszedł kanałami do Śródmieścia. Wyszedł kanałami w końcowej fazie powstania, przeprowadzając przez to piekło innych. – Nie pamiętam jak długo szliśmy kanałami. Pamiętam tylko ciemność i potworny smród. Nie tylko ścieków, ale i rozkładających się zwłok – wspomina pan Janusz. A potem on i jego przyjaciele znaleźli się w obozie w Murnau. Nadeszło wyzwolenie i wyjazd do Włoch do 2. Korpusu gen. Andersa. I znowu sny o walce o wolność, o bitwach o Polskę. A potem przyjazd do Anglii i studia w Oksfordzie, w Oriel College na Polskim Wydziale Prawa. Już pod koniec studiów zdał sobie sprawę, że będzie mu ciężko prowadzić praktykę adwokacką w obcym kraju, rozpoczął więc kolejne studia, tym razem na Wydziale Chemii Uniwersytetu Nottingham. Po studiach pracował w przemyśle chemicznym w Anglii i Szwajcarii. Opracowywał metody początkującej wtedy produkcji plastiku. Jego praca doktorska ukazała się w wydaniu książkowym. Opisał też dzieje polskiego Wydziału Prawa na Uniwersytecie w Oksfordzie. A teraz, mimo dziewięćdziesięciu trzech lat, pracuje nad kolejną książką, nierozerwalnie związany z komputerem w swoim gabinecie wychodzącym do pięknego ogrodu w południowym Londynie. Lubi też rzucić surowym okiem na felietony swojej żony Krystyny Cywińskiej, publikującej na łamach „Nowego Czasu”. Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości został odznaczony Krzyżem Oficerskim Polonia Restituta. Bo żyjąc w wolnym kraju nie zaprzestał działalności konspiracyjnej – przemycał w latach 70. ubiegłego wieku książki i pieniądze do dla działaczy opozycji. Wspomina szczególnie rok 1976, kiedy zawiózł autem sporo książek wydanych w Londynie, a zakazanych w Polsce Ludowej, oraz sporą sumę pieniędzy dla Kazimierza Świtonia i młodych braci Kaczyńskich. Janusz Cywiński jest tylko jednym z przedstawicieli tej licznej, zohydzanej w PRL-u klasy ziemiańskiej, która żyła dla Polski i biła się o Polskę niepodległą. Tak jak jego kuzyni i koledzy, kuzynki i koleżanki, którzy poszli na bój i śmierć w pierwszych szeregach warszawskich powstańców. PS. Unicestwienie polskiej inteligencji oraz ziemiaństwa stało się główny celem Niemców, a potem Sowietów. Tkanka społeczna w naszym kraju nigdy już nie odzyskała swojej równowagi.


22|

11/12 (209-210) 2014 | nowy czas

kultura Malowali monumentalne freski w Warszawie i Gdańsku, realizowali mozaiki, dekorowali wnętrza statków transoceanicznych, stworzyli wizję historii Polski na siedmiu wielkoformatowych płótnach. Otrzymywali entuzjastyczne recenzje w Wenecji, Amsterdamie, Pittsburgu i Nowym Jorku. Świadomie dystansowali się od awangardy, nie stworzyli nowego „izmu”, nie mieli nawet oficjalnego programu, a ich jedynym hasłem było: „Nasze obrazy muszą bronić się same”. Stanowili najoryginalniejszą i najgłośniejszą w przedwojennej Polsce grupę malarską, której pasmo sukcesów gwałtownie przerwał wybuch II wojny światowej. Na ich wystawy przychodziły tłumy. Czy wiedzą Państwo, o kim mowa? Sami nazwali się Bractwem Świętego Łukasza, popularnie mówiono na nich: Łukaszowcy.

Stare majstry, młode bogi Marcin Kołpanowicz

Z

aczęło się w 1925 roku w Kazimierzu Dolnym, od pleneru, podczas którego grupa studentów z Warszawskiej Szkoły Sztuk Pięknych pod wodzą prof. Tadeusza Pruszkowskiego powołała do istnienia Bractwo Świętego Łukasza. To właśnie oni wylansowali Kazimierz, który stanie się wkrótce mekką polskich pejzażystów. Dziś to położone na wiślanej skarpie miasteczko ma w sobie coś z drętwoty skansenu, przed wojną było o wiele bardziej malownicze, do czego przyczyniały się tyleż nędza, ogólne zaniedbanie i chaotyczna drewniana zabudowa, co zamieszkujący je Żydzi, chłopi przywożący na sprzedaż płody rolne, żebracy, chmary dzieci, wozy konne i pałętające się samopas krowy, kury, psy, prosięta i kozy. Właśnie koza była główną wygraną na loterii zorganizowanej podczas zabawy urządzonej dla mieszkańców miasteczka i letników przez uczniów Pruszkowskiego na zakończenie pierwszego pleneru malarskiego w 1924 roku (dodajmy, że rogaty fant uciekł, co w istotny sposób zakłóciło przebieg loterii). Rok później młodzi malarze już staranniej przygotowali zamykający plener bal, a jego program urozmaiciły występy kabaretowe, wokalne i akrobatyczne (podczas których adepci pędzla mogli objawić swe nieujawnione dotąd talenty sceniczne), zabawa taneczna, licytacja obrazów i pokaz ogni sztucznych. Co ważniejsze, to właśnie podczas tego pleneru zrodziła się idea założenia bractwa, które bardziej niż na wspólnym programie czy jedności stylistycznej oparte było na więzach koleżeństwa i przyjaźni. Nazwano je Bractwem Świętego Łukasza, by podkreślić przywiązanie do tradycji, warsztatu, umiejętności i technologii, wspólne młodym zapaleńcom (a wzgardliwie odrzucane przez ich podążających za awangardowymi modami kolegów). Wkrótce powstała Reguła Bractwa, ułożona przez Jana Zamoyskiego. Pierwszy paragraf stwierdzał, że „Bractwo jest zrzeszeniem ludzi pracujących fa-

chowo na gruncie polskiej sztuki plastycznej”, kolejny – dotyczył zarządu: „Kapituły” złożonej z Komandora, Sekretarza i Skarbnika, który zarządzał funduszem Bractwa, na który każdy z członków zobowiązywał się przeznaczać 10 proc. od sum uzyskanych ze sprzedaży prac na wspólnych wystawach. Ostatni, 15 paragraf brzmiał: Taka jest reguła Bractwa bez gadania i krętactwa. A kto jej nie uszanuje, niech nas w dupę pocałuje. Przyjęciu do Bractwa towarzyszył odbywający się w pracowniach warszawskiej Akademii parodystyczny obrzęd „wyzwolin”, podczas którego „ofiara” poddawana była w Sali Tortur próbom ognia, wody i miecza, egzaminowana przez Mistrza (samego Pruszkowskiego) oraz skrapiana żółtą, czerwoną i niebieską farbą, zanim otrzymała sporządzony po łacinie dyplom. Po tej ceremonii towarzystwo udawało się do Sali Pocieszenia, gdzie do rana „pocieszano się” się winem, wódką i zakąskami, tańczono i żartowano. A oto falanga najzdolniejszych uczniów prof. Tadeusza Pruszkowskiego, którzy zostali włączeni do czcigodnego grona majstrów Bractwa: Jan Zamoyski, Bolesław Cybis, Jan Gotard, Antoni Michalak, Eliasz Kanarek, Edward Kokoszko, Jan Wydra, Aleksander Jędrzejewski, Janusz Podoski, Mieczysław Schulz i Czesław Wdowiszewski. Później dołączyli do nich jeszcze Jeremi Kubicki, Bernard Frydrysiak i Stefan Płużański. Kto dziś pamięta te nazwiska? Dlaczego poświęca im się tak mało miejsca w historii malarstwa polskiego? Czy tylko dlatego, że w zawierusze wojennej uległa zniszczeniu lub zaginęła większość ich prac? Niestety, historia obeszła się z Łukaszowcami okrutnie, a dodatkowo po wojnie zastosowano w stosunku do nich metodę polecaną przez Tytusa Czyżewskiego: „zamilczanie jako najlepszy środek zgładzania przeciwnika”. Przyczynili się do tego ich koledzy, Kapiści, którzy przed wojną zazdrościli Łukaszowcom sukcesów i zamówień. Gdy po wojnie lewicowo nastawieni Kapiści zdominowali polskie uczelnie artystyczne, bezwzględnie wykorzystali tę sytuację do wygumowania pamięci o swych zdolniejszych konkurentach, oskarżając ich o „nacjonalizm, wysługiwanie się klerowi i sanacji” oraz „antysemityzm” (co było zarzutem o tyle absurdalnym, że wśród założycieli Bractwa byli także malarze żydowskiego pochodzenia), zaś historycy sztuki i krytycy, ślepo zapatrzeni w awangardowe nowinki, deprecjonowali Łukaszowców jako „epigonów”, „stylizatorów” i „wsteczników”. Na czym polegało to „wstecznictwo”? Członkowie Bractwa świadomie (i prowokacyjnie) odwoływali się do tradycji średnio-

Do „Kasztelu Prusza” (taK nazy Bractwa taDeusza PruszKowsK łuKaszowców, By rozPocząć Pr sieDmiu monumentalnych oBra zamówionych Przez rząD na w jorKu. oto Fragment jeDnego


|23

nowy czas | 11/12 (209-210) 2014

kultura wiecznego malarstwa cechowego. Podstawą było dla nich dobre opanowanie warsztatu: właściwe zagruntowanie deski czy płótna, umiejętność ucierania pigmentów ze spoiwem czy kładzenia impastów i laserunków. „Nie ma dobrego obrazu źle namalowanego” – nauczał ich mistrz Pruszkowski. Publiczność mogła się o tym przekonać już na pierwszej wystawie Bractwa w 1928 roku, która cieszyła się tak wielkim powodzeniem w Warszawie, że pokazano ją następnie w Łodzi i Bydgoszczy. To wtedy krytycy porównali ich do „starych majstrów”, zaś Antoni Słonimski, recenzując wystawę, wykrzyknął: „Łukaszowcy malują jak młode bogi”. Następne lata to kolejne wspólne pokazy w Warszawie, Poznaniu, Krakowie, a także w Musée Rath w Genewie, Brooklyn Museum w Nowym Jorku (tę wystawę obejrzało 12 tys. widzów!), na Międzynarodowym Biennale Sztuki w Wenecji w 1934 roku (dziś trudno uwierzyć, że było kiedyś na weneckim Biennale miejsce dla sztuki przedstawiającej), w Carnegie Institute w Pittsburgu i w Amsterdamie. Wszędzie chętnie kupowano prace, zauważano talent i umiejętności Łukaszowców, doceniano także oryginalny, polski charakter ich dzieł, którego brakowało zapatrzonym we francuski postimpresjonizm Kapistom (co sprawiło, że wystawa tych ostatnich została w Genewie przyjęta z chłodną obojętnością). Ze strony władz państwowych szybko posypały się oficjalne zamówienia. I znów na korzyść tamtych czasów trzeba powiedzieć, że w Dwudziestoleciiu Międzywojennym państwo polskie przykładało wielką wagę do sztuk plastycznych, widząc w nich zarówno znak wspólnotowej jedności w kraju, jak i wizytówkę polskiej kultury za granicą. W odróżnieniu od dzisiejszych urzędników zarządzających sztuką, ówcześni decydenci byli świadomi korzyści płynących z uprawiania polityki kulturalnej, składali więc zlecenia na wykonanie monumentalnych malowideł, fresków lub mozaik do gmachów publicznych. Nikt lepiej nie nadawał się do wykonania tego typu zamówień niż Łukaszowcy, którzy najzwyczajniej w świecie wiedzieli, jak dobrze namalować kota, konia i psa, mistrzowsko opanowali dawne techniki (Zamoyski i Cybis, a później Wdowiszewski i Jędrzejewski, przewędrowali Italię, oglądając i dogłębnie analizując freski w kościołach, a także malowidła ścienne w Pompejach), oraz starali się by ich obrazy przemawiały do wszystkich – począwszy od

ywano willę założyciela Kiego) zjechało się jeDenastu racę naD wyKonaniem cyKlu azów z historii PolsKi, wystawę Światową Do nowego z nich – ODSIECZ WIEDNIA

Bolesław Cybis, Primavera

Jan Gotard, Pijak

dzieci, przez zwyczajnych, nieprzygotowanych odbiorców, na wymagających kolegach-artystach i krytykach sztuki skończywszy. „Łukasze” pokryli więc freskami ściany i plafony Wojskowego Instytutu Geograficznego w Warszawie oraz Szkoły Polskiej w Wolnym Mieście Gdańsku, wykonywali portrety polityków, rektorów uniwersytetów czy wysokich rangą wojskowych. Po wybudowaniu pierwszych polskich transatlantyków (M/S „Piłsudski” i M/S „Batory”) to właśnie Łukaszowcom powierzono udekorowanie ich wnętrz malowidłami. Dzieła sztuki na pokładach statków miały nie tylko dostarczać pasażerom przyjemności artystycznej podczas długiej żeglugi, ale pełniły również funkcję propagandową. Dziś słowo „propaganda” kojarzy się jak najgorzej, wtedy chodziło po prostu o rozsławianie dokonań Drugiej Rzeczpospolitej, która dopiero co pojawiła się na mapie świata, podkreślenie jej dynamiki i energii, a także o stworzenie nowej ikonografii dla młodego państwa polskiego. Nie sposób opisać tu wszystkich członków Bractwa, poświęćmy więc trochę miejsca założycielowi – Tadeuszowi Pruszkowskiemu (1888–1942), malarzowi, który odgrywał znaczącą rolę w przedwojennym życiu artystycznym. „Prusz” posiadał wielką łatwość malowania, stosował żywe kolory i wirtuozerski rysunek. Z wdziękiem i swobodą tworzył portrety, zwłaszcza kobiece; najsłynniejszym z nich jest Melancholia. Jako profesor Szkoły Sztuk Pięknych (od 1934 – Akademii) miał ogromny wpływ na spopularyzowanie wśród młodych twórców charakterystycznej metody malarskiej, opartej na obserwacji natury, a zarazem nawiązaniu do najlepszych tradycji malarstwa europejskiego: włoskiego renesansu, caravaggionizmu i niderlandzkiego realizmu. Stworzył w ten sposób szkołę narodową o łacińskiej metryce i polskim konturze, zjawisko na wskroś oryginalne, za którego współczesne odpowiedniki można uznać włoskie malarstwo metafizyczne (pittura metafisica) czy niemiecką Nową Rzeczowość (Neue Sachlichkeit). Pruszkowski był przy tym nietuzinkową osobowością, zapalonym automobilistą, a także pilotem samolotowym. Posiadał własny aeroplan, De Havilland Mothem, którym wykonywał

brawurowe lądowania na łąkach wokół Kazimierza (po czym furmanką, w bańkach po mleku dowoził paliwo, by móc wrócić do Warszawy). W Kazimierzu Dolnym miał willę wyposażoną w wielką pracownię. To w niej doszło w 1938 roku do realizacji bezprecedensowego dzieła malarskiego. Do „Kasztelu Prusza” (tak nazywano jego willę) zjechało się wówczas jedenastu członków Bractwa, by rozpocząć pracę nad wykonaniem cyklu siedmiu monumentalnych obrazów z historii Polski, zamówionych przez rząd na Wystawę Światową do Nowego Jorku. Po długiej dyskusji wybrano tematy malowideł: Bolesław Chrobry witający Ottona III, Chrzest Litwy, Przywilej Jedlinieński, Unia Lubelska, Konfederacja Warszawska, Odsiecz Wiednia oraz Konstytucja 3 Maja. Przed rozpoczęciem malowania ustalono, że obrazy będą jednorodne stylistycznie, nie naturalistyczne, wielopostaciowe, dekoracyjne, żywe w kolorze i bogate w szczegóły. Namalowane osoby i przedmioty zostaną lekko wystylizowane, jak na włoskich freskach, będą miały wyraźny kontur, nie będą rzucać cieni. Malarski wyraz cyklu miał być zdecydowanie różny od wizji Matejki (przez szacunek dla oryginalności tego ostatniego). Malowanie strojów i rekwizytów poprzedziła drobiazgowa kwerenda w muzeach i archiwach – artystom zależało na jak najwierniejszym oddaniu realiów historycznych. Ustalono, że każdy z twórców zajmie się malowaniem tego, w czym jest najlepszy: jeden będzie tworzył wyłącznie krajobrazy, drugi architekturę, trzeci stroje, czwarty układy postaci, piąty twarze i ręce etc. Dzięki przyjętej metodzie i podporządkowaniu założonej stylistyce indywidualnych temperamentów malarskich powstało jedyne w swoim rodzaju dzieło, będące owocem zbiorowego wysiłku jedenastu mistrzów pędzla malujących niemal równocześnie. Obrazy, wystawione w Warszawie, spotkały się z entuzjastycznym przyjęciem, po czym przetransportowane zostały na pokładzie M/A „Batory” do Nowego Jorku. Tam powieszono je w sali honorowej Pawilonu Polskiego, gdzie wzbudziły ogromne zainteresowanie zarówno wśród międzynarodowej publiczności, jak i amerykańskiej Polonii. Jednak wkrótce oczy świata obróciły się w inną stronę – Niemcy napadły na Polskę, Druga Rzeczpospolita przestała istnieć, a Pawilon Polski w Nowym Jorku został pozostawiony sam sobie. Komisarz wystawy polskiej, arystokrata polsko-szwajcarskiego pochodzenia (wcześniej dyrektor Targów Poznańskich), Stephen Kyburg de Ropp, przejął na własność wszystkie siedem obrazów historycznych, uznając je za ekwiwalent honorarium, niewypłaconego mu przez rząd polski z powodu wybuchu wojny. Przed śmiercią de Ropp przekazał obrazy jezuickiemu kolegium Le Moyne, gdzie był wykładowcą, i gdzie pozostają one do dziś. Choć tytuł własności jest bardzo wątpliwy, władze kolegium nie mają zamiaru oddać obrazów Państwu Polskiemu. Nasi dyplomaci i kolejni ministrowie kultury podczas prób odzyskania obrazów wykazali się trudno zrozumiałym brakiem inicjatywy i determinacji oraz wyjątkową nieudolnością. W dokumentalnym filmie „Łukaszowcy” ambasador Pastusiak i minister Dąbrowski, poza wygłaszaniem pustych deklaracji, że „miejsce tych obrazów jest w Polsce”, prześcigają się w przytaczaniu powodów, dla których niemożliwe jest odzyskanie malowideł. Mają o tyle rację, że im więcej czasu mija od zawłaszczenia obrazów, tym trudniejsze prawnie staje się wyegzekwowanie zwrotu prac. Tak więc największe dokonanie Łukaszowców, a zarazem jedno z najciekawszych dzieł malarskich Dwudziestolecia Międzywojennego, które powinno być wyeksponowane w Muzeum Narodowym w Warszawie (a może w specjalnie wybudowanej galerii w Kazimierzu Dolnym?) i podziwiane przez miłośników polskiego malarstwa i historii, wisi do dziś – nieoglądane przez nikogo – w bibliotece Le Moyne College w Syracuse. Ten fakt to wielki wyrzut sumienia polskiej kultury, która – nie pierwszy raz – nie potrafi sama docenić swoich skarbów, lekceważy własne sukcesy, zaniedbuje i marginalizuje swych największych mistrzów. Na dodatek, bezrefleksyjnie małpując światowe trendy, rodzimi krytycy i kuratorzy sztuki nader często stosują odwróconą perspektywę, zgodnie z którą zachwalają partactwo, a wykpiwają umiejętność, więcej uwagi poświęcają jednorazowemu happeningowi, niż przeznaczonym dla wielu pokoleń freskom, zaś w instytucjach kultury wystawiają obiekty wysadzające w powietrze samą ideę kultury. Obowiązkiem odpowiedzialnego ministra kultury pozostaje wywalczenie zwrotu opus magnum Łukaszowców do Polski i zorganizowanie ich retrospektywnej wystawy. Takie działania z pewnością przywróciłyby właściwą optykę w spojrzeniu na sztukę i wypełniły lukę w historii XX-wiecznego malarstwa polskiego. Ale zanim zostanie to zrealizowane – pamiętajmy o Łukaszowcach, ocalmy od zapomnienia ich naczelną ideę, wywodzącą się z wielkiej europejskiej tradycji, z warsztatu, talentu i wyobraźni. Ideę, na pozór oczywistą, że malarstwo nie jest tylko i wyłącznie wyrazem osobowości artysty, ale także „fachową pracą na gruncie polskiej sztuki plastycznej” oraz odpowiedzią na potrzeby duchowe poszczególnych jednostek i całej wspólnoty. Autor jest ar tystą malarzem, podróżnikiem, współpracownikiem pisma „Poznaj Świat”


24 |

11/12 (209-210) 2014 | nowy czas

kultura

Patronat i artyści Wojciech A. Sobczyński

S

ztuka i architektura idą na ogół w parze, wyrażając ludzkie aspiracje. Tak było od wieków w służbie i pod patronatem władców świeckich i religijnych. Motorem zmian stylistycznych był i jest splot całego szeregu przyczyn. Niektóre wynikają z prężności patronatu i konkurujących ambicji, na przykład kto wybuduje najwspanialszy pałac, otoczony ogrodem, fontannami, rzeźbami… Dla innych konkurencja to wynajęcie najzdolniejszych, najbardziej uznanych artystów epoki, na przykład wybitnego kompozytora prowadzącego nadworną orkiestrę. Portret malowany przez cenionego artystę lub kaplica projektu i dłuta najlepszego rzeźbiarza gwarantowała pamięć przyszłych pokoleń. Przychodzi tu na myśl rywalizacja słynnych rodów – renesansowych Medyceuszy i Sforzów lub dworów habsburskich, saksońskich czy królów Francji, z Ludwikiem XVI na czele, nie zapominając polskiej korony Jagiellonów, której światły patronat dorównywał dworom europejskim. Inne zmiany stylistyczne wynikają z poszukiwań samych twórców, proponujących nowe rozwiązania wybiegające poza ramy ustalonych norm. Uczeń, prześcigając mistrza, czasem musiał zdobywać sekrety warsztatowe drogą podstępu. Ciekawsze zmiany technologiczne i warsztatowe, wypracowane przez jednych, podchwytywali kolejni artyści tworząc charakterystyczny nurt rozpoznawalny dzisiaj jako styl epoki. Wprawne oko z łatwością rozróżnia gotycki detal draperii w porównaniu z barokową lub romański portal kościelny od secesyjnego. Przykładów jest wiele, zwłaszcza w historii ostatnich czterystu lat kultury europejskiej. Od Renesansu poprzez Barok, Rococo, Neoklasycyzm dziewiętnastego wieku znajdujemy stylistyczne wspólne mianowniki w architekturze, rzeźbie i malarstwie, muzyce, literaturze i poezji. Nawet rewolucyjne zmiany dwudziestego wieku nie zakłóciły tego stanu rzeczy. Przychodzi więc na myśl oczywiste pytanie – jak jest teraz? Zasadniczą różnicą jest inny rodzaj mecenatu. Dzisiejsze nowoczesne państwo pod demokratyczną kontrolą elektoratu i budżetowych ograniczeń nie ma tak swobodnego działania jak ambitny autorytarny władca z przeszłości. Artyści wszelkiego rodzaju stoją w gotowości, aby podjąć wyzwanie wielkiego dzieła na zmówienie organów władzy lub wielkich instytucji. Są tego ciekawe przykłady, ale jest ich niewiele. Władze powojennego Chicago zaprosiły Pablo Picassa i Alexandra Caldera do wykonania monumentalnych rzeźb o przeznaczeniu publicznym, które miały zdobić miasto. Niedawno, również władze Chicago, zaprosiły brytyjskiego rzeźbiarza Anisha Kapoora, by uświetnił swoją pracą teren parkowy przylegający do Art Institute of Chicago. W rezultacie powstała ogromna praca wykonana z wypolerowanej stali nierdzewnej, która wygląda jak lśniąca chmura osiadła po obu stronach głównej arterii spacerowej, tworząc coś w rodzaju tunelu krzywych zwierciadeł. Inny brytyjski artysta Anthony Gormley wykonał również wiele prac o przeznaczeniu publicznym – bodaj najsłynniejszym jego dziełem jest Angel of the North. Ogromna stalowa konstrukcja symbolizująca uskrzydlonego człowieka, wykonana na zamówienie lokalnych władz Tyneside, podkreśla w ten sposób wolę regionu, aby wpisać się w kulturowe karty Wielkiej Brytanii. Prywatny mecenat, choć na mniejszą skalę, zawsze istniał i będzie istnieć, ale w obecnych warunkach podporządkowany jest w dużym stopniu rynkowi handlu sztuką. Handel ten dominowany jest a nawet czasem manipulowany przez wielkich marchandów i domy aukcyjne. Zysk, a nie artystyczna jakość odgrywa decydującą rolę. Nie bez powodu od połowy ubiegłego stulecia powstają wśród artystów różne strategie próbujące uwolnić sztukę spod piętna rynku. Większość tego rodzaju dzia-

Wnętrze kompleksu Luisa Vuitton zaprojektowane przez Franka Gehery

łań spaliło na panewce. Anty-sztuka sprzedaje się tak samo, a czasem lepiej, niż dzieła starych mistrzów. Happeningi Yves Kleina sprzedano z fotografii, Marszruty Richarda Longa wiszą na ścianach galerii w postaci map i wykresów. Zapis filmowy jednorazowych wydarzeń zapoczątkował Video Art. Nawet tatuaże, do niedawna nielegalne na terenie Nowego Jorku, dorobiły się nazwy Body Art i eksperci debatują, jak sprzedać poszczególne ich przykłady: czy zedrzeć przysłowiową skórę z ofiary tego procederu, czy też zapisać ją w testamencie spadkobiercom? Ciekaw jestem, jaką stopę podatkową zastosowano by do takiej transakcji. Czy podatek od zgonu, czy od wzbogacenia, czyli od tak zwanych przychodów bez wykonanej pracy (unearned income) – obecnie 30 proc. w Wielkiej Brytanii. Żarty żartami. Jedynie królowa sztuk – architektura – nie poddała się tego typu spekulacjom. Jej rozwój naznaczony jest przede wszystkim postępem technologii i materiałoznawstwa idącego w parze z talentem budowniczego. Chciałbym tutaj wspomnieć o

Brunelleschi, kopuła katedry we Florencji

kilku genialnych budowniczych, takich jak Brunelleschi, którego dziełem jest kopuła katedry we Florencji, czy o Berninim, który przekształcił Rzym w miasto, podziwiane do dzisiaj. Takich jak Haussman, bez którego wizji nie byłoby paryskich bulwarów czy też Eiffela, którego wieża pozostaje jednym z najbardziej znanych budowli świata. Najnowszym architektonicznym obiektem panoramy paryskiej jest kompleks budynków projektanta Louis Vuitton – dzieło genialnego amerykańskiego Kanadyjczyka, architekta Franka Gehery. 85-letni nestor architektury, autor wielu znakomitych budowli zdobył największy rozgłos nadzwyczajnym projektem budynków wykonanych na zamówienie Guggenheim Museum, którego europejski oddział miał powstać w północno-hiszpańskim Bilbao. Próbuję sobie wyobrazić, jakie emocje nurtowały architekta, kiedy dostał propozycję tej budowy. Nowojorski budynek Guggenheim Museum, projekt Franka Lloyd-Wrighta jest bardziej znany niż słynne drapacze chmur. Jego okrągły kształt stał się symbolem miasta konkurującym nawet ze Statuą Wolności. Pop-Art włączył go w poczet swoich symboli, a zajeżdżające autokary wypełnione turystami z całego świata potwierdzają jego popularność do dzisiaj. Rozmiar takiego wyzwania przerasta wyobraźnię. Projekt Franka Gehery musiał być lepszy od mistrza i jest! Budowa muzeum w Bilbao trwała wiele lat, i przypadła na lata znacznej koniunktury ekonomicznej w Hiszpanii. Popularność zrealizowanego projektu przerosła wszelkie wyobrażenia. Małe i skromne dotychczas Bilbao stało się miejscem pielgrzymek przede wszystkim miłośników nowej architektury, pozostawiając kolekcję galerii na drugim planie. Nieregularny, metalicznie błyszczący tytanową blachą dach, pełen zaskakujących krzywizn i skrętów stał się przedmiotem podziwu i ogólnej aprobaty. Gehery nie spoczął jednak na laurach. Ukończony niedawno kompleks budynków wykonany na zamówienie koncernu mody Louis Vuitton jest następnym krokiem w rozwoju jego sztuki. Gehery – o co pytany jest dość często – odrzuca porównanie z rzeźbiarzem. Zaskakująco jednak, porównuje swój proces projektowania do malarstwa, w którym artysta stara się uzyskać niezbędny balans elementów obrazu. Pomaga mu w tym nowa technologia. Projekty Gehery powstają jednocześnie jako modele na papierze i w trzech wymiarach, dzięki technologii 3D. Przekształcanie rysunku w bryłę i na odwrót jest zabiegiem stosunkowo prostym. Dzięki takim rewolucyjnym narzędziom powstają dzisiaj budowle do niedawna nie do zrealizowania. Budynek głównej kwatery Louis Vuitton ma muzeum i salę koncertową. Kosztował podobno 135 mln euro. Powstał na krańcu Lasku Bulońskiego, prestiżowych, rekreacyjnych obrzeżach Paryża, uwiecznianych przez pokolenia artystów. Kształty nowego budynku są podobnie zawirowanie jak w Bilbao, lecz tym razem dominującym materiałem jest szkło. W tym projekcie Frank Gehery nie musiał już walczyć z demonami przeszłości – zmierzyć się musiał tylko z sobą samym, mistrz z mistrzem. I wyszedł z tego pojedynku obronną ręką.


|25

nowy czas | 11/12 (209-210) 2014

wydarzenia

JERZY GIEDROYC I JEGO DZIEŁO WYSTAWA

DOROBEK BIBLIOTEKI „KULTURY” Grzegorz Małkiewicz

W

ystawy podsumowujące działalność artysty bądź instytucji są zwykle katalogiem sukcesów. Szkoda, bo to właśnie droga prowadząca do celu jest najciekawsza. Takie też było motto życiowe redaktora paryskiej „Kultury” Jerzego Giedroycia. W swoich wypowiedziach często podkreślał, że człowiek spełnia się w drodze, w dążeniu do celu. Wystawa, zorganizowana prawie jednocześnie w Londynie (Galeria POSK), Paryżu, Warszawie i Lwowie pokazuje kompleksowo etapy tej drogi w życiu Jerzego Giedroycia. Od trudnych początków w Rzymie do czasów „Solidarności” i wielkiego sukcesu wydawnictwa, kiedy Czesław Miłosz, jeden z najważniejszych autorów „Kultury”, otrzymuje Nagrodę Nobla. W podtytule figuruje temat: Dorobek Biblioteki Kultury. Wprawdzie wystawa do Biblioteki się nie ogranicza, ale wiadomo z licznych wypowiedzi Redaktora, jak dużą wagę przywiązywał do wydawania książek. Walczył książką. Jerzy Giedroyc stworzył dzieło ogromne dzięki determinacji własnej i małej grupy współpracowników, których potrafił motywować. Warunkiem tego sukcesu była właśnie niezależność intelektualna i finansowa. Rozpoczynał swoją działalność w Rzymie dzięki finansowemu wsparciu gen. Andersa. Ale już po pierwszym numerze miesięcznika i kilku pozycjach książko-

wych postanowił za wszelką cenę uzyskać pełną niezależność i osobistą kontrolę nad wydawnictwem. Uniezależnił się wtedy, kiedy nie było jeszcze widać różnic między jego koncepcjami politycznymi i postawą reprezentowaną przez szeroko pojętą formację Emigracji Niepodległościowej, z głównym ośrodkiem w Londynie. Te różnice pojawiły się bardzo szybko, a z nimi grono adwersarzy, bezpiecznie oddzielonych kanałem La Manche. Jerzy Giedroyc bardzo szybko zaakceptował porządek jałtański, ale nie zaakceptował komunistycznego zniewolenia kraju. Był jednak realistą i w przeciwieństwie do polskiego Londynu nie czekał na nowy konflikt zbrojny, który przyniesie nam niepodległość, ale szukał rozwiązań w istniejącym porządku politycznym, łącznie z uznaniem powojennego podziału terytorialnego Europy Wschodniej. A właśnie Kresy stanowiły najważniejszy i najbardziej kontrowersyjny element sporu pomiędzy dwoma zwalczającymi się ośrodkami polskiej diaspory po zakończeniu II wojny światowej. W Londynie, gdzie większość emigrantów pochodziła z Kresów, mówienie o wolnej Ukrainie, Litwie i Białorusi było postrzegane nie tylko jako herezja, ale zdrada polskiej racji stanu. Paradoksalnie autorem myśli politycznej firmowanej przez „Kulturę” był mieszkający w Londynie, ale pozostający na peryferiach polskiego Londynu Juliusz Mieroszewski. Podobnie potraktowano w Londynie politykę Giedroycia wobec zniewolonego przez komunistów kraju. Do pierwszego konfliktu doszło po „wybraniu wolności” przez wybitnego poetę i jednocześnie komunistycznego urzędnika Czesława Miłosza, który dołączył do zespołu „Kultury”, i chociaż demaskował komunistyczną władzę, nie przekonał polskiego Londynu, gdzie uchodził za cynicznego oportunistę. Nie inaczej oceniono en-

Otwarcie wystawy w Galerii POSK, niedziela, 7 grudnia

tuzjastyczne otwarcie „Kultury” na kraj po śmierci Stalina. Pomimo krwawego stłumienia protestów w Poznaniu, Jerzy Giedroyc doceniał, jak się wtedy wydawało, liberalne tendencje nowego przywódcy, zwolnionego z więzienia Władysława Gomułki. Entuzjazm trwał krótko, tak samo pozory wolności. Ale ten krótki okres pozwolił zaistnieć wydawnictwom Instytutu Literackiego w środowiskach opiniotwórczych w kraju, i tak już pozostało do lat 80. XX wieku. Izolowanie Instytutu Literackiego jako wrogiego ośrodka emigracyjnego traciło swą skuteczność. Coraz więcej egzemplarzy miesięcznika „Kultura” i wydawanych książek trafiało drugim obiegiem do krajowego czytelnika. Z czasem, kiedy powstała jawna opozycja, książki bez debitu w charakterystycznych szarych okładkach były coraz bardziej dostępne. Pojawiały się też krajowe wydania, powielane i kolportowane przez opozycyjne struktury. W Bibliotece „Kultury” wychodzą książki autorów krajowych: między innymi Leszka Kołakowskiego i Stefana Kisielewskiego. Po powstaniu „Solidarności” i przed wprowadzeniem stanu wojennego „Kultura” i jej wydawnictwa przeżywały prawdziwy renesans. Jerzy Giedroyc osiągnął swój najważniejszy, czyli polityczny cel. Był obecny w Polsce, pokonał granice i narzucony podział na literaturę krajową i emigracyjną, kształtował myślenie polityczne i pośrednio wydarzenia. Książki typowo literackie też były wpisane w ten plan, dlatego z taką obawą traktowane były przez komunistyczne rządy. Po 1989 roku Jerzy Giedroyc kraju nie odwiedził, co różnym środowiskom wydawało się decyzją niezrozumiałą, tym bardziej że Redaktor zawsze był blisko związany z krajem i nie odrzucał dialogu nawet z komunistami. Argument o potrzebie zachowania niezależności w polskim

sporze był w przypadku Jerzego Giedroycia – który przede wszystkim był politykiem – mało przekonujący. Kraj odwiedził natomiast Gustaw Herling Grudziński. Był poza Miłoszem jedynym pisarzem związanym z paryskim Instytutem, który doczekał zmian i sam mógł zadecydować o losach swojego (i Biblioteki „Kultury”) dorobku. Inaczej jednak niż Giedroyc oceniał zmiany zachodzące w Polsce, w wyniku czego zerwał współpracę z „Kulturą”. To ważne wydarzenie nie zostało na wystawie odnotowane. „Kultura” bacznie przyglądała się polskiej transformacji. Nastąpiło nowe otwarcie. Miesięcznik był już oficjalnie kolportowany w kraju. Powstały inicjatywy wydawnicze wespół z krajowymi redakcjami. Przede wszystkim bardzo ważna seria Czytelnika Archiwum Kultury, dzięki której otrzymaliśmy zapis korespondencji Redaktora z najważniejszymi dla Instytutu Literackiego autorami, między innymi z Mieroszewskim, Bobkowskim, Gombrowiczem, Miłoszem. W tej serii ukazało się dziesięć tomów. Krajowe wydawnictwa w sposób nieograniczony czerpały z zasobów Instytutu. Wyszły dzieła zebrane Gombrowicza, Miłosza i Herlinga Grudzińskiego. Gorzej było z myślą polityczną, również kształtowaną za pośrednictwem działalności wydawniczej Giedroycia. Krajowi politycy zachłyśnięci falą wolności nie wracali już do swoich źródeł, a nawet twierdzili, jak na przykład Adam Michnik, że jego dawny mistrz nie rozumie już zmieniającej się rzeczywistości. Jerzy Giedroyc z godnością przyjmował tę krytykę i konsekwentnie zabierał głos w ważnych sprawach na łamach „Kultury”, w rubryce, którą wtedy stworzył i podpisywał – Redaktor. Redaktor ukrywający się przez lata za plecami swoich autorów udzielił w końcu wyczerpującego wywiadu Krzysztofowi Pomianowi, który w 1994 roku ukazał się w formie książki w wydawnictwie Czytelnik pod tytułem Autobiografia na cztery ręce. To podsumowujące całokształt działalności wydawniczej wystąpienie Giedroycia jak i całe ostatnie dwadzieścia lat działalności Instytutu Literackiego nie znalazło jednak miejsca na skądinąd ciekawej wystawie poświęconej dorobkowi Biblioteki „Kultury”. Pomimo zmian politycznych Jerzy Giedroyc odmówił przyjęcia w 1994 roku Orderu Orła Białego. Zmarł w 2000 roku. Wraz ze śmiercią redaktora „Kultura” przestała wychodzić, przez jakiś czas kontynuowano publikację „Zeszytów Historycznych”. Na wystawie było więcej Redaktora, a mniej jego dzieła. Zwiedzający, młodszy wiekiem i mniej zapoznany z historią Instytutu, mógł przy ostatniej planszy zawierającej końcowe informacje dowiedzieć się o dorobku Jerzego Giedroycia w cyfrach – 637 numerów „Kultury”, 134 „Zeszytów Historycznych” i 378 tomów książek. Wystawę przygotowała Małgorzata Ptasińska z warszawskiego oddziału IPN, londyńskim koordynatorem była dr Dobrosława Platt, dyrektor Biblioteki Polskiej POSK.


26|

11/12 (209-210) 2014 | nowy czas

kultura

Twórcze dziedzictwo Książka Jana Wiktora Sienkiewicza: Artyści Andersa. Continuita e novita to opracowanie naukowe w dziejach polskiej historii sztuki niezwykłe – artyści z Armii gen. Andersa, zwłaszcza Grupa 49 i Studium Malarstwa Sztalugowego profesora Mariana Bohusza-Szyszko to nasza kolebka, nasze korzenie. Zawdzięczamy im wiele. To oni zbudowali wielką ramę, przestrzeń, do której nieprzerwanie wkładamy nasze prace malarskie, rzeźbiarskie, grafiki i nowoczesne instalacje. Starsi odchodzą, przychodzą nowi, ale rama pozostaje.

A

utor, Jan Wiktor Sienkiewicz, historyk sztuki, doktor habilitowany, profesor nadzwyczajny Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, dobrze znany w środowisku kulturalnego Londynu, od wielu lat drąży temat twórczości polskich artystów na emigracji. W 1992 roku, w Katolickim Uniwersytecie Lubelskim obronił pracę doktorską Marian Bohusz-Szyszko 1901-1995, życie i twórczość. Książka Polskie galerie sztuki w Londynie w drugiej połowie XX wieku (2003) była kontynuacją zainteresowań badacza sztuką polskiego Londynu. Następnie ukazują się luksusowo wydane monografie malarzy: Wojciecha Falkowskiego (2005), Halimy Nałęcz (2007) i Ryszarda Demela (2010). Publikacja Sztuka w poczekalni. Studia z dziejów plastyki polskiej na emigracji 1939-1989 (2012), jest próbą przedstawienia zjawisk zachodzących w życiu artystycznym polskiego Londynu. Kolejna pozycja wydawnicza Artyści Andersa. Continuita e novita, stanowiąca ukoronowanie 25-letnich badań nad sztuką emigracyjną nie zaskoczyła środowiska artystycznego Londynu – była jakby oczekiwana. Jan Wiktor Sienkiewicz podjął się trudnego zadania odkrywania osiągnięć żołnierzy-artystów, którzy wraz z generałem Andersem po opuszczeniu „nieludzkiej ziemi” przeszli szlak bojowy i tułaczą wędrówkę przez Bliski i Środkowy Wschód, Afrykę, Półwysep Apeniński aż po Wielką Brytanię. Pole badań prawie dziewicze, bo nie żyją już świadkowie tamtych wydarzeń i brak jest opracowań tej części historii 2. Korpusu. Po zakończeniu II wojny światowej w Polsce panowało milczenie i brak akceptacji dla sztuki i kultury tworzonej na uchodźstwie, a powroty artystów do kraju zostały skutecznie ograniczone ze względu na ich andersowską przeszłość. Wrócili nieliczni, m.in. Piotr Potworowski i Stanisław Drozd. Po 1989 roku sytuacja zaczęła się nieco poprawiać, ale ciągle pozostawały białe plamy. W 1986 roku Karolina Lanckorońska, wybitny historyk sztuki, która w latach 1945-48 pracowała jako wykładowca akademicki w strukturach 2. Korpusu, ogłosiła na łamach „Tygodnia Polskiego” w Londynie i w nowojorskim „Nowym Dzienniku” apel o ratowanie materiałów źródłowych i ikonograficznych dotyczących polskich studentów-żołnierzy 2. Korpusu na uczelniach włoskich. Materiały, przesyłane do dr. Romana Lewickiego, zaowocowały opracowaniem Polscy studenci żołnierze we Włoszech (Caldra House, 1996). Jan Wiktor Sienkiewicz czerpał z tego opracowania. Dzięki Karolinie Lanckorońskiej, jej uczeń Ryszard Demel udostępnił materiały dotyczące Szkoły Malarskiej Mariana Bohusza-Szyszki, ale nie miał możliwości skorzystać z archiwaliów Akademii di Belle Art w Rzymie, gdzie przechowywana jest dokumentacja polskich stydentów. Dopiero po 2011 roku Sienkiewicz zdołał dotrzeć do wcześniej niedostępnych materiałów źródłowych. Dzięki dotarciu do cennych źródeł i determinacji w segregowaniu materiałów książka Sienkiewicza jest wypełnieniem luki, a jednocześnie rodzajem klamry zamykającej do niedawna nierozpoznawalny obszar zagadnień związanych z XX-wieczną polską plastyką powstałą poza granicami kraju. Obejmuje okres od wyjścia Armii gen. Andersa w 1942 roku z terenów Związku Radzieckiego aż po rok 1949, w którym zakończyła się opieka generała nad polskimi żołnierzami-artystami. W tym samym roku polscy malarze założyli w Londynie awangardową grupę artystyczną zwaną Grupa 49. W trudnych warunkach wojskowych rygorów, ćwiczeń i manewrów artyści-żołnierze znajdowali czas na tworzenie. Dowództwo Armii Polskiej na Wschodzie i dowództwo 2. Korpusu dbało o artystyczną realizację dojrzałych, doświadczonych artystów, głównie poprzez organizowanie wystaw. Wyjątkowym zjawiskiem było kształcenie młodych studentów-artystów, którzy nie zdążyli rozpocząć edukacji artystycznej w Polsce przed wybuchem wojny, udzielanie im pomocy materialnej oraz zakładanie szkół i pracowni artystycznych. Artyści Andersa po długiej wojennej tułaczce, zwłaszcza po

opuszczeniu ZSRR, zauroczeni warunkami klimatycznymi Bliskiego i Środkowego Wschodu czuli radość tworzenia. Odmienny od polskiego krajobraz, inna architektura, obyczaje miejscowej ludności, intensywne kolory i kontrastowe światło fascynowały malarzy przywiązanych do tradycji postimpresjonistycznej i francuskiego kapizmu. A zetknięcie z inną, nieeuropejską sztuką otwierało ich wyobraźnię na nowe zjawiska i prądy artystyczne. Autorami pierwszych sukcesów artystycznych w krajach Lewantu byli między innymi: Józef Czapski, Stanisław Westwalewicz, Józef Jarema, Zygmunt Turkiewicz, Edward Matuszczak, Henryk Siedlanowski, Stanisław Frenkiel. W opracowaniu Sienkiewicza zabrakło w tym miejscu nazwiska Halimy Nałęcz, o której autor wspomina dopiero w zakończeniu swojej książki. W czasie zawieruchy wojennej znalazła się w Moskwie, skąd przez Odessę i Turcję dotarła do Hajfy. Tam wstąpiła do Służby Pomocniczej Kobiet YMCA, formującej się przy 2. Korpusie Wojska Polskiego, zostając dekoratorką pracującą przy projektach świetlic, kasyn, namiotów żołnierskich i oficerskich oraz tworząc scenografię do przedstawień dla szkól junackich. Wkrótce po opuszczeniu Związku Radzieckiego Anders mianował Józefa Czapskiego szefem Referatu Propagandy i Oświaty. Wraz z Józefem Jaremą, malarzem i scenografem, organizowali wystawy w miejscach stacjonowania: w Aleksandrii, Kairze, Bagdadzie, Tel Awiwie, Jerozolimie i Teheranie. Mimo przeżyć wojennych inwencja artystów Andersa nie była skrępowana tematyką wojenną i podtekstami ideologicznymi, dlatego ich prace można było oceniać li tylko przez pryzmat wartości artystycznych. O wysokim poziomie polskiej sztuki mówią setki recenzji, krytyk, relacji i sprawozdań z wystaw w krajach postoju polskiego wojska, drukowanych w prasie polskojęzycznej, a także angielskiej, francuskiej, hebrajskiej i arabskiej.

MiMo prZeżyć WoJennych inWencJA ArTySTóW AnderSA nie ByłA SKrępoWAnA TeMATyKą WoJenną i podTeKSTAMi ideoloGicZnyMi

Jan Marian Kościałkowski, Kompozycja, fot. arch. J.W. Sienkiewicz

Marian Bohusz-Szyszko, Cud w Kanie Galilejskiej, St. Christopher's Hospice, Londyn, fot. J. W. Sienkiewicz

Academia di Belle Arti, Rzym 1945, fot. arch. J. W. Sienkiewicz


|27

nowy czas | 11/12 (209-210) 2014

kultura Pod koniec 1943 roku kilkudziesięciu plastyków, żołnierzy 2. Korpusu znalazło się na Półwyspie Apenińskim. Wielu z nich brało udział w bitwie o Monte Cassino. Byli to: Aleksander Werner, Stanisław Westwalewicz, Karol Badura, Zygmunt Turkiewicz, Stanisław Gliwa oraz Tadeusz Wąs. Reprodukcje prac Karola Badury, Zygmunta Turkiewicza oraz linoryty Stanisława Gliwy z tego okresu są w książce Sienkiewicza prezentowane i obszernie omawiane. Po bitwie o Monte Cassino wielu żołnierzy gen. Andersa mogło studiować w ośrodkach akademickich Rzymu, zwłaszcza w Akademii Sztuk Pięknych. Ważnym wydarzeniem tego okrersu stało się utworzenie Szkoły Malarskiej Mariana Bohusza-Szyszki w podrzymskiej Cecchignoli. Szkoła ta powstała jako część planu gen. Władysława Andersa, by po zakończeniu działań wojennych zapewnić byłym żołnierzom możliwość intelektualnego rozwoju i przystosowania się do życia w cywilu. Realizatorami tego przedsięwzięcia i opiekunami studentów byli: prof. Jerzy Aleksandrowicz, Karolina Lanckorońska, prof. Henryk Paszkiewicz, ks. prałat Walerian Meysztowicz i oczywiścia Marian Bohusz-Szyszko. Autor opisuje szczegółowo warunki bytowe, kwestie finansowe i warsztatowe. Podkreśla świetne przygotowanie Bohusza-Szyszki do roli pedagoga, jego doświadczenie, entuzjazm i charyzmę. Podkreśla jednak, że Szkoła Malarska Bohusza-Szyszki miała charakter pomocniczo-wychowawczy, a wiedzę akademicko-warsztatową studenci zdobywali w Akademii Sztuk Pięknych w Rzymie. Po rozwiązaniu Armii gen. Andersa ostatnim akcentem obecności polskich artystów w Rzymie była wystawa zatytułowana Na pożegnanie Włoch. Omawiając okres rzymski Sienkiewicz najwięcej uwagi poświęca malarzom. Spośród polskich studentów-żołnierzy tylko kilku studiowało rzeźbę. Byli to Jerzy Stocki, Wiesław Łabędzki, Benon Paszkowski, Adam Kobierski i Aleksander Werner. Po przyjeździe artystów Andersa do Londynu zaczęły się – zdaniem autora – ujawniać różnice w podejściu do kwestii warsztatowych i stylistycznych byłych studentów Akademii Sztuk Pięknych w Rzymie a uczniami Szkoły Malarskiej Mariana Bohusza-Szyszki. Dużą rolę w poszukiwaniach stylu odegrał Józef Jarema. Malarze przywiązani byli do tradycji postimpresjonistycznej, ale pod wpływem Jaremy zaczęli pierwsze poszukiwania w kierunku sztuki abstrakcyjej. I właśnie taką sztukę promowała powołana w Londynie przez byłych artystów Andersa Grupa 49. Podtytuł książki Jana Wiktora Sienkiewicza – continuita e novita – wskazuje na ten proces. Rozdziały o początkach życia artystycznego w Wielkiej Brytanii czyta się jednym tchem. Autor pisze o twardych warunkach obozowych w Sudbury, o barakach – tzw. beczkach śmiechu, o piętrowych pryczach i braku warunków do tworzenia. Korpus Przysposobienia i Rozmieszczenia, który został utworzony po demobilizacji, miał zapewnić podstawowe warunki życiowe i możliwość zatrudnienia. W praktyce widoki na pracę były nikłe, a ci studenci, którzy chcieli kontynuować studia mieli małe na to szanse. A jednak już w pierwszych tygodniach pobytu na ziemi angielskiej zorganizowano w obozie pracownię malarską pod kierownictwem Mariana Bohusza-Szyszki i Wojciecha Jastrzębowskiego. Pracownia uzyskała nazwę Studium Malarstwa Sztalugowego i Grafiki Użytkowej. Problem miejsc na londyńskich uczelniach też z czasem został rozwiązany. Z pomocą Ambasadora RP Edwarda Raczyńskiego Bohuszowi-Szyszce udało się umieścić większosć studentów w londyńskich szkołach artystycznych. W 1949 roku pojawiła się ważna dla sztuki polskiej na emigracji inicjatywa powołania awangardowej grupy artystycznej, choć w atmosferze sporów i napięć nie było to łatwe. Sienkiewicz ujawnia procesy konsolidowania się grupy, pokonywania różnic i łagodzenia starć. Tłumaczy, że po wojnie znaleźli się w Londynie artyści z różnych formacji: uczniowie Bohusza-Szyszki, absolwenci Akademii Sztuk Pięknych w Rzymie, artyści z bejruckiej Akademii Sztuk Pięknych i aryści, którzy różnymi drogami dotarli do Wielkiej Brytanii z Polski. Wszyscy mieli odmienne wyobrażenia o sztuce. Główny kon-

flikt zaistniał między Bohuszem-Szyszko a Stanisławem Frenklem. Artyści różnili się poglądami na temat europejskiej sztuki współczesnej oraz metodami nauczania. Pozostawali w konflikcie przez kolejne lata. Sytuacja była trudna, bo Marian Bohusz-Szyszko, starszy od Frenkla, kierował w Rzymie Szkołą Malarską i miał swoich zwolenników, natomiast Stanisław Frenkiel przyjechał do Anglii prosto z Bejrutu, z doskonałymi pracami i własną artystyczną wizją. W takiej atmosferze powstał Związek Młodych Artystów Plastyków. Rozleciał się już po roku. W 1949 roku Bohusz-Szyszko założył nowe ugrupowanie, nazwane Grupa 49, do której należeli m. in.: Janina Baranowska, Andrzej Bobrowski, Marian Bohusz-Szyszko, Ryszard Demel, Kazimierz Dźwig, Piotr Mleczko, Tadeusz Znicz-Muszyński, Aleksander Werner. Marian Bohusz-Szyszko zrozumiał, że najważniejsza jest zgoda i solidarność w grupie, dlatego nie wymagał wypracowania jednorodnego kierunku w wypowiedziach malarskich. Na wystawach pojawiały się prace postimpresjonistyczne, nawiązujące do kapizmu, obok prac kubistycznych czy surrealistycznych. W kolejnych latach grupa wyraźnie poszła w kierunku malarstwa abstrakcyjnego. Autor analizuje style poszczególnych malarzy, często podaje fragmenty ich biogramów, aby przypomnieć, z jakich wywodzą się środowisk artystycznych. Rozmiar pracy Jana Wiktora Sienkiewicza jest imponujący – 530 stron, 300 ilustracji, 29 stron bibliografii, około 600 nazwisk w indeksie, przypisy w tekście. Zdumiewa ilość zebranego materiału, wnikliwość w analizowaniu zjawisk stylistycznych i warsztatowych, nieznanych dotąd faktów, fragmentów biogramów i anegdot. W bibliografii wymienione są: notatki i memoriały, katalogi wystaw, listy, wywiady, recenzje, księgi gości, publikacje prasowe i strony www. Książka zawiera zdjęcia archiwalne: wnętrza sal wystawowych i pracowni malarskich, okładki katalogów, fotografie grupowe studentów-artystów. Materiał ikonograficzny to także rysunki tuszem i ołówkiem, rysunki lawowane, akwarele, fotografie rzeźb i fotografie prac olejnych, kolorowe i czarno-białe. Tu należałoby zastanowić się, czy warto zamieszczać reprodukcje czarno-białe prac w oryginale kolorowych? Zwłaszcza gdy praca jest abstrakcyjna? Portrety kobiet Józefa Jaremy malowane w manierze postimpresjonistycznej pokazane bez jego wibrujących kolorów rozczarowują. A Kompozycję abstrakcyjną tego malarza, nad którą autor rozwodzi się jako nad pracą przełomową, bez koloru trudno uwiarygodnić jako mającą tak ważne znaczenie. Świetne są natomiast cykle prac Stanisława Frenkla: sceny rodzajowe z 1945-47 roku; rysunki lawowane akwarelą Karola Badury: Szkice spod Monte Cassino z 1944 roku rysowane ołówkiem i kredką; Zygmunta Turkiewicza: Z cyklu Monte Cassino z 1944 roku, technika mieszana; Stanisława Gliwy: Z cyklu Monte Cassino z 1944, linoryty. Reasumując, pomimo ogromu zebranego materiału zabrakło mi ostatniego rozdziału, może kilkunastu zdań? Zabrakło puenty, przesłania. Książka kończy się powstaniem Grupy 49, ale autor nie otwiera drzwi, przez które można by pójść dalej, nie wspomina, że z tej grupy i Związku Młodych Artystów wyłoniło się w 1957 roku Zrzeszenie Polskich Artystów Plastyków, prężne do dzisiaj i odradzające się na nowo w miarę napływu nowych członków. To w londyńskiej POSK-owej Galerii, w tej samej, w której wystawiali artyści Andersa: Marian Bohusz Szyszko, Stanisław Frenkiel, Aleksander Werner, Jerzy Stocki, APA dwa razy w roku ma swoje wystawy, o czym może powinien dowiedzieć się czytelnik zagłębiający się w historię polskiej sztuki na obczyźnie.

Elżbieta Lewandowska Autorka jest członkiem Związku Polskich Ar t ystów Plastyków w Wielkiej Br yt anii. Ma na swoim koncie wystawy zbiorowe i indywidualne. Jest też autorką tomiku poezji xxxx. Książka Jana Wiktora Sienkiewicza Art yści Andersa. Continuità e novità doczekała się już dwów wydań (pier wsze – 2013, drugie – 2014 i cieszy się wielkim powodzeniem (drugi nakład już prawie wyczerpany.

Prof. Jan Wiktor Sienkiewicz

Sztuka w poczekalni Z prof. Janem Wiktorem SienkieWicZem, nagrodzonym medalem Zasłużony kulturze – Gloria artis, rozmawia dr marcin Lutomierski Od kiedy zajmuje się Pan sztuką emigracyjną? Dlaczego wybrał Pan ten obszar kultury?

– Od dzieciństwa moja rodzina utrzymywała kontakt ze zmuszonymi do opuszczenia w 1945 roku Wilna i Wileńszczyzny Polakami (w tym z artystami), którzy schronili się na mojej rodzinnej Suwalszczyźnie – ostatnim skrawku przedwojennej zachodniej Litwy. Urodziłem się w Przerośli, która przed II wojną światową leżała w granicach powiatu grodzieńskiego w obwodzie wileńskim. W końcówce lat 60. i w latach 70. ubiegłego wieku podczas spotkań rodzinnych, szczególnie w domu rodziny Szulców w Suwałkach, niekończące się opowieści o artystycznym Wilnie snuł, często z udziałem byłego więźnia Sachsenhausen i Dachau księdza Kazimierza Hamerszmita, wówczas ostatni z Poczobutów-Odlanickich, Józef – malarz i historyk jednocześnie. Zainteresowanie sztukami plastycznymi i dziejami polskiej kultury jemu zawdzięczam. W wieku maturalnym wiedziałem, że chcę być architektem, malarzem lub historykiem sztuki. Historię sztuki ukończyłem w Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Tam wykładali historycy sztuki z Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie – prof. Marian Morelowski, prof. Antoni Maśliński i prof. Piotr Bohdziewicz. Po magisterium byłem zdeterminowany, by poznać środowisko polskich artystów pochodzenia wileńskiego, którzy po 1945 roku nie mieli już rodzinnego miasta i nie chcieli wracać do „nie ich”, jak uważali, Polski. Pozostali na emigracji. Na początku mojej uniwersyteckiej drogi szczęśliwie walił się wówczas mur berliński. Mogłem więc, bez „łaski” chylącego się ku upadkowi systemu komunistycznego, kupić bilet i polecieć w sierpniu 1989 roku do Wielkiej Brytanii, na zaproszenie ówczesnego nestora polskich malarzy w Londynie – wilnianina prof. Mariana Bohusza-Szyszki. Ten moment wspominam jako niezwykle symboliczny. Przed telewizorem 24 sierpnia 1989 roku w pracowni artysty w Sydenham, w St. Christopher’s Hospice, śledziliśmy wybór Tadeusza Mazowieckiego na

ciąg dalszy na str. 28


28|

11/12 (209-210) 2014 | nowy czas

kultura

Sztuka w poczekalni ciąg dalszy ze str. 27 premiera. Marian Bohusz-Szyszko płakał, powtarzając, że dożył wolnej Polski. W kilka godzin później profesor otrzymał telefon o śmierci Feliksa Topolskiego – wybitnego artysty malarza, drugiego obok Bohusza-Szyszki nestora Polskiego Londynu artystycznego. Kończyła się jedna, zaczynała się druga epoka – również w obszarze sztuki polskiej na emigracji 1945-1989. Mija w tym roku równo 25 lat od tego momentu, który zadecydował o całej dotychczasowej mojej naukowej drodze. Polska sztuka na emigracji zawładnęła moim naukowym życiem. Był to wówczas ocean zupełnie nieznanych w Polsce i nieprzebadanych zjawisk. Często świadomie wypieranych przez krajowe ośrodki sztuki i pisaną historię sztuki współczesnej. Czym zajmuje się kierowany przez Pana Zakład Historii Sztuki i Kultury Polskiej na Emigracji, który – co warto podkreślić – jest unikatowy w skali kraju?

– Wielką intuicją wykazały się władze Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, powołując do życia 1 stycznia 2010 roku, w ramach Katedry Historii Sztuki i Kultury UMK, jedyny w Polsce Zakład Historii Sztuki i Kultury Polskiej na Emigracji. Dzisiaj Toruń postrzegany jest jako najsilniejszy ośrodek uniwersytecki w obszarze badań nad polską emigracją artystyczną. Ważną rolę w tych badaniach pełni Archiwum Emigracji, w strukturach Biblioteki Uniwersyteckiej UMK, które dzięki dr. hab. Mirosławowi Supruniukowi – jego twórcy i kierownikowi – stanowi kapitalną bazę dla prowadzonych przez Zakład prac. Archiwum Emigracji bowiem gromadzi nie tylko dokumentację archiwalną, ale ma w swoich zbiorach wartościową kolekcję powojennej sztuki polskiej powstałej poza krajem. W ramach projektów naukowych w Zakładzie powstają prace licencjackie, magisterskie i doktorskie – obejmujące zagadnienia artystyczne z obszaru polskiej sztuki na emigracji. Od momentu powołania do życia Zakładu prowadzę zajęcia fakultatywne, seminaria oraz wykłady monograficzne koncentrujące się na polskim życiu artystycznym poza krajem w latach 1939 1989. Od 2010 roku ukazało się kilka ważnych opracowań monograficznych i syntez, które odnoszą się przede wszystkim do osiągnięć plastycznych tak zwanego Polskiego Londynu. Obecnie wraz z pracownikami Biblioteki Uniwersyteckiej oraz Muzeum Uniwersyteckiego, funkcjonującego w jej strukturach, realizujemy grant Inwentaryzacja i opracowanie spuścizn archiwalnych i kolekcji dzieł sztuki polskich artystów w Wielkiej Brytanii w XX wieku w zbiorach Biblioteki Uniwersyteckiej w Toruniu – Kolekcja Archiwum Emigracji i Muzeum Uniwersyteckiego, którego celem są oddzielne publikacje obejmujące dorobek malarski takich artystów, jak: Marek Żuławski, Halina Korn-Żuławska, Zygmunt Turkiewicz, Jan Marian Kościałkowski, Stanisław Frenkiel, Marian Kratochwil, Zdzisław Ruszkowski, Aleksander Werner i Janusz Eichler. Prace tych malarzy znajdują się w zbiorach Archiwum Emigracji i Muzeum Uniwersyteckim. Co z dorobku artystycznego tzw. Drugiej Wielkiej Emigracji ma największą wartość?

– Na odpowiedź na to pytanie musimy jeszcze poczekać. W pojęciu Drugiej Wielkiej Emigracji mieści się ogromny dorobek polskiej kultury artystycznej powstały poza krajem po 1939 roku. Więcej szczęścia miała polska literatura emigracyjna. Proces jej upowszechnienia w Polsce po 1989 roku w znacznej mierze już się dokonał, chociaż ciągle jest wiele jeszcze do zrobienia. Znacznie gorzej było i jest z twórczością plastyczną. Zgromadzenie dzieł, dotarcie do pracowni, do rodzin i spadkobierców poszczególnych artystów malarzy, rzeźbiarzy, grafików i in. to proces bardzo dzisiaj trudny, zwłaszcza w obliczu zmian pokoleniowych w polskich środowiskach emigracyjnych. Niemniej jednak przez 25 minionych lat udało się doprowadzić w polskiej historii sztuki do takiego momentu jej rozpoznania, że amputowana o sztukę polską na emigracji, historia sztuki w Polsce za lata 1945-1989 uzupełniana jest o tę powstałą poza granicami Polski. Znaczy to, że obraz dziejów sztuki polskiej 1939-1989 posiada znacznie bogatszy kontekst niż w opracowaniach funkcjonujących do 1990 roku. Sztuka emigracyjna, którą swego czasu nazwałem „sztuką w poczekalni”, chociaż z trudem, wchodzi wreszcie na salony dziejów sztuki polskiej XX wieku. A jaka część tej sztuki czeka jeszcze na opracowanie i spopularyzowanie?

– Ogromna. Ciągle bowiem, zarówno w krajach europejskich jak i poza Europą, wiele spuścizn artystycznych czeka na zabezpieczenie, rozpoznanie i ostatecznie zwartościowanie i spopularyzowanie. To, by posłużyć się artystyczną przenośnią – rzeźba w procesie. Wiele zależy od zainteresowania emigracją – Drugą Wielką Emigracją – przez mecenat państwowy i instytucje kultury oraz ośrodki naukowo-badawcze. Ale najważniejsze są inicjatywy oddolne. Pasja i zainteresowania poszczególnych badaczy. Niezmiernie ważne jest zachęcenie młodych pracowników nauki do poszukiwań i badań w tym obszarze. Liczę też na współpracę ze specjalistami z innych niż historia sztuki obszarów nauki na naszym Uniwersytecie. Z literaturoznawcami szczególnie.

Rozmawiał dr Marcin Lutomierski Pier wodr uk w piśmie Uniwersytetu Mikołaja Koper nika „Głos Uczelni”, nr 11/2014

Scena zbiorowa ze spektaklu Te nasze piękne lata w wykonaniu londyńskiej Sceny Poetyckiej prowadzonej p

Te nasze piękne lata

Ewa Stepan

F

a la emi gra cji sta nu wo jen ne go do cie ra ją ca na Wy spy Bry tyj skie na po cząt ku lat 80. ubie głe go wie ku od naj dy wa ła w uchodź czym świe cie ka wa łek kra ju, o któ ry war to by ło wal czyć. Na sze ży cio ry sy pi sa ła bar dziej hi sto ria niż my sa mi. Osa mot nie ni, bez moż li wo ści kon tak tu z bli ski mi w kra ju, w to wa rzy stwie „roz mów kon tro lo wa nych” i po szar pa nych zę ba mi cen zu ry li stów bu do wa li śmy no we ży cie. Nie pew ni ju tra, zna leź li śmy się na ob czyź nie, ale też w nie pod le głej Pol sce uchodź ców wo jen nych, w świe cie, któ ry po wsta wał przez 40 lat od II woj ny świa to wej. Od cię ci od bli skich, ży jąc po mię dzy dwo ma świa ta mi, w nie pew no ści ju tra po szu ki wa li śmy wła snych dróg, czę sto roz po czy na jąc ży cie od no wa. Ale świat był dla nas bar dzo przy chyl ny – emi gra cja nie pod le gło ścio wa otwie ra ła drzwi, cho ciaż cza sa mi nie uf nie, a wła dze bry tyj skie wy jąt ko wo ze zwa la ły na po byt bez ogra ni czeń cza so wych. Ży cie za czę ło to czyć się w mia rę nor mal nie. Roz po czy na li śmy no we stu dia, ka rie ry, za kła da li śmy ro dzi ny. Po cie sza ni wspo mnie nia mi po ko le nia wo jen ne go, wy da wa ło się nam, że ich bo ha ter skie ży cie by ło bar dzo od le głe, a po cząt ki na ob cej zie mi zu peł nie in ne. Od te go cza su mi nę ło już po nad 30 lat. Je ste śmy dziś w wie ku lu dzi, któ rych wspo mnień wte dy słu cha li śmy. Na sze dzie ci do ro sły, a Wy spy za la ła no wa fa la emi gra cji, dla któ rej na sze wspo mnie nia są rów nie od le głe, a tak że czę sto nie zro zu mia łe. Hi sto ria ko łem się to czy, trzy fa le emi gra cji spo ty ka ją się w prze strze ni peł nej róż nic po ko le nio wych, hi sto rycz nych i kul tu ro wych. Łą czy nas ję zyk i hi sto ria, po zo sta ją ce chcąc nie chcąc głę bo ko w emo cjo nal nej sfe rze na szej świa do mo ści i pod świa do mo ści. Każ de po ko le nie ma swo ją emi gra cję, a Pol ska po za Pol ską ma swo ją hi sto rię, tra dy cję i kul tu rę. Te trzy, jak zę ba te ko ła ob ra ca ne wia trem dzie jów, kar mio ne są ener gią, po trze ba mi i am bi cja mi emi gran tów. Przez po nad czter dzie ści lat od cza sów woj ny te atr, li te ra tu ra i pra sa emi gra cyj na po zo sta wa ła osto ją wol nej my śli i wol ne go sło wa. W 1946 do tarł na Wy spy Te atr 2. Kor pu su oraz ar ty ści z obo zów je niec kich w Niem czech. By li wśród nich

ak to rzy, pi sa rze, po eci, ma la rze, mu zy cy, re ży se rzy, sce no gra fo wie, wie lu wy bit nych ar ty stów scen War sza wy, Wil na czy Lwo wa. W ów cze snych wa run kach ro lę te atru po strze ga no w ka te go riach po słan nic twa na ro do we go, ja ko „pierw szej wol nej sce ny na ro do wej” oraz ja ko na rzę dzia utrzy mu ją ce go emi gra cję w sta nie ży wot no ści kul tu ral nej. Nic też dziw ne go, że już w lip cu 1947 ro ku ogrom nym wy sił kiem zor ga ni zo wa no fe sti wal te atru pol skie go w lon dyń skim Sca la The atre. Wy sta wio no mię dzy in ny mi spe cjal nie przy go to wa ne wi do wi sko pt. Dro ga Kon ra da, na któ re zło ży ły się frag men ty utwo rów Mic kie wi cza, Wy spiań skie go, Kra siń skie go i Ka spro wi cza. W ko lej nych la tach si ła ze spo łu ar ty stycz ne go po zwa la ła na wy sta wie nie głów nych dra ma tów Wy spiań skie go, ta kich jak We se le, Wy zwo le nie i Sę dzio wie, a tak że Księ cia Nie złom ne go Sło wac kie go. Dzia łał Zwią zek Ar ty stów Scen Pol skich za Gra ni cą, Ar ti sts Circ le Li mi ted, czy li Kon fra ter nia Ar ty stów, sku pia ją ca tak że mu zy ków i ma la rzy, oraz To wa rzy stwo Przy ja ciół Te atru Pol skie go, któ re mię dzy in ny mi or ga ni zo wa ło kon kur sy na sztu ki dra ma tycz ne czy wie czo ry po świę co ne wy bit nym twór com te atru pol skie go. Przy te atrze ZASP -u pro wa dzo no stu dium te atral ne kształ cą ce mło dych emi gra cyj nych adep tów sztu ki ak tor skiej. Obok Te atru Dra ma tycz ne go dzia ła ło wie le ob jaz do wych te atrów pry wat nych oraz Te atr Sy re na dla dzie ci. Jed nak naj więk szą po pu lar no ścią cie szy ły się re wie, czy li Te atr Ma ria na He ma ra w Klu bie Or ła Bia łe go w Kni ghs brid ge, a po tem w Ogni sku Pol skim. W 1981 ro ku zmie ni ła się emi gra cyj na rze czy wi stość. Te atru ZASP -u pro wa dzo ny już wów czas przez Ire nę Del mar otwo rzył drzwi dla no wej fa li ak to rów emi gra cji sta nu wo jen ne go. Obok do świad czo nych przed wo jen nych ak to rek, jak Ma ria Ar czyń ska, Ma ry na Bu chwal do wa, Ko ra Brze ziń ska, To la Ko rian czy ak to rów: Cze sław Gro chol ski, Mie czy sław Ma licz, Ro man Rat sch ka – że wspo mnę tyl ko nie licz nych, po ja wi li się na sce nie mło dzi adep ci sztu ki ak tor skiej z kra ju: Woj tek Pie kar ski, Kon rad Ła ta cha, Do ro ta Zię ciow ska, Da niel Woź niak, Jo an na Kań ska, Ja cek Je zie rzań ski, Ta de usz Chu dec ki, Zo fia Wal kie wicz. W 1983 ro ku po wsta ła Sa la Te atral na w POSK -u. To nie do prze ce nie nia wy da rze nie wpro wa dzi ło kul tu ral ne ży cie i do ro bek emi gra cji na no we to ry. Dzię ki sta ra niom Ur szu li Świę cic kiej oraz za an ga żo wa niu i po mo cy wie lu osób, a tak że sub wen cji z Bri tish Re fu gee Co un cil i do ta cjom Fun da cji Fe lik sa La skie go, w 1983 ro ku po wstał wy stę pu ją cy re gu lar nie Te atr No wy. Je go ze spół skła dał się z tych mło dych za wo do wych ak to rów, któ rzy po ogło sze niu sta nu wo jen ne go w Pol sce po zo sta li na Wy spach Bry tyj skich. Wy sta wia no spek ta kle wy ra ża ją ce war to ści i stan świa do mo ści po ko le nia no wej emi gra cji. We dług sce na riu sza i w re ży se rii He le ny Kaut -How son po wsta ło Wy jąt ko we po zwo le nie na po byt, przed sta wie nie opar te na ży cio ry sach ak to rów od cię tych od kra ju przez stan wo jen ny, ada pta cja Ma łej apo ka lip sy Kon wic kie go, an giel ska wer sja Pie szo


|29

nowy czas | 11/12 (209/210) 2014

kultura

Polska, jaką pamiętam Anna Maria Mickiewicz

Z

nej przez Helenę Kaut-Howson

Mrożka. Grano sztuki Witkacego, Przybyszewskiego, Brandstaettera, Andermana, a także repertuar z teatru Hemara. Scena w POSK-u stwarzała szanse dla żywego, aktualnego teatru przemawiającego niezależnym głosem do środowiska polonijnego i do wolnego świata. Aktorzy odbyli tournée do Kanady ze spektaklami Policja Mrożka i Kanady Voltaira. Znów, jak przed laty, teatr umacniał poczucie tożsamości narodowej, jednoczył dawną i nową emigrację, pozostając, jak zawsze, w sferze misji społecznej. W 1991 wraz z nadejściem nowej rzeczywistości, Teatr Nowy zakończył swoją działalność. Dziś, kiedy granice są już otwarte, a oferta kulturalna dzięki szerokiej działalności impresaryjnej niezwykle bogata, teatr emigracyjny musi określić się na nowo. Nie powinno być to trudne, bowiem dysponuje silnym zespołem talentów i doświadczenia. Dziesięć lat temu, z inicjatywy Heleny Kaut-Howson powstała Scena Poetycka POSK-u. Posługując się słowem jako głównym narzędziem ekspresji prezentuje twórczość najwybitniejszych poetów i pisarzy polskich – z jednej strony przybliża kanon literatury polskiej, a z drugiej sięga po literaturę najnowszą. Pasja, umiłowanie zawodu i polskiego słowa sprawiły, że Scena ma swoją oddaną publiczność. Z okazji dziesięciolecia istnienia, pod batutą Heleny Kaut Howson, aktorzy: Renata Chmielewska, Damian Dutkiewicz, Teresa Greliak, Janusz, Guttner, Joanna Kańska, Konrad Łatacha, Wojtek Piekarski, Justyna Wnęk, Magda Włodarczyk, Paweł Zdun oraz Dorota Zięciowska przygotowali jubileuszowy spektakl nawiązujący do własnej spuścizny, jak i historii polskiego teatru na emigracji. Odpowiedzi na pytanie, „gdzie jest dla ciebie dzisiaj twój dom, twój kraj?”, aktorzy poszukiwali w swoich życiorysach odwołując się do swojego pierwszego spektaklu na deskach emigracyjnych, zatytułowanego Wyjątkowe pozwolenie na pobyt, wystawionego ponad 30 lat temu. W programie spektaklu znalazły się między innymi fragmenty najbardziej popularnych spektakli Polish Specialities czyli Perły PRL-u, Gęś Nadziewana czy Między nami dobrze jest oraz teksty Jacka Kaczmarskiego, Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, Juliana Tuwima, Jonasza Kofty i Agnieszki Osieckiej. Wysoki poziom artystyczny, równowaga pomiędzy elementami poważnymi i humorystycznymi, doskonała oprawa muzyczna, funkcjonalna scenografia i dobór świateł zaświadczyły o dużych możliwościach i profesjonalizmie zespołu. Dla niektórych jego członków, to nie tylko 10 lat Sceny Poetyckiej, ale 30 lat pracy scenicznej na emigracji, dla innych to kolejny krok w karierze lub jej początki. Teatr powinien odzwierciedlać rzeczywistość, motywować, prowokować i bawić, być sejsmografem oczekiwań publiczności. W ciągle zmieniającej się rzeczywistości musi bezustannie poszukiwać nowych formuł, nowych środków wyrazu, nowych tekstów, które będą trafiać do coraz bardziej zróżnicowanej publiczności emigracyjnej. Jednakże ten wyjątkowy zespół profesjonalistów działa w trudnych warunkach, bez subwencji, bez zaplecza technicznego i charytatywnie. Niejednokrotnie dziesiątki wieczornych prób, tygodnie ciężkiej pracy owocują jednym lub dwoma przedstawieniami z powodu braku sali na więcej przedstawień. Trudno też bez dodatkowych środków zorganizować tournée lub ściągnąć publiczność z innych miast. Teatr, jak każda sztuka, potrzebuje mecenatu, potrzebuje też dopływu młodych aktorów, reżyserów, muzyków i pisarzy. A historia, jak zawsze.... potoczy sie dalej. Ewa Stepan

adaniem uczestników konkursu literackiego dla Polaków mieszkających na obczyźnie Jeden dzień. Polska, jaką pamiętam miało być opisanie najciekawszego dnia z życia w kraju, w Polsce utrwalonej w pamięci. Nadesłano ciekawe opowiadania i wiersze obfitujące w zwierzenia, zapisy osobistych – niekiedy bardzo intymnych – przeżyć. Temat sprowokował strumień emigracyjnych wspomnień, nostalgicznych wzruszeń, okraszonych drobiazgowymi opisami krajobrazów, miejsc i wydarzeń. Wypowiedzi literackie przybrały różne formy. Są to jakby kartki wyjęte z emigracyjnych dzienników. Odnajdujemy w nich metafory pamięci. Autorzy sięgają do jej skrycie przez lata zamkniętych zakamarków, wydobywając i utrwalając piórem wydarzenia i emocje, silne, niekiedy dramatyczne przeżycia. Łączy je emigracyjny dystans narracji. Nie ma znaczenia, czy autor opisuje wyprawę do dziadków na wieś czy też snuje barwną opowieść o weselu; zawsze pojawia się dygresja, jakby wciąż zapalone, ostrzegawcze światło, czuwające nad piszącymi, które nakazuje spoglądać w przeszłość z nutą nostalgii – z drugiego, emigracyjnego brzegu. Wraz z nią wyraźnie rysuje się wątek utraconego raju dzieciństwa. Piszący dzielą się pamięcią, która w nowym świecie napotyka na barierę niezrozumienia. Jednak pragnienie wyrażenia przeżyć wciąż trwa w nadziei na znalezienie jedności między dawnym i nowym. Autorzy przekraczają narrację fabularną, wybierają formę przypowieści z morałem, humoreski, legendy, prozy poetyckiej, a nawet opowieści wigilijnej. Cechą główną tych utworów jest osobisty język narracji, bogaty w dygresyjność, obfitujący w sensualność, odwołujący się do zapachów, dźwięków i zapamiętanych smaków. Jak w marzeniach zanurzamy się wraz z autorami w potrawach, szumach lasów, jagodach, kolorach bursztynów, a nawet w tak powszednich doznaniach, jak smaki dań z barów mlecznych... Te obrazy ożywają po latach, z ogromnym dynamizmem. Powstaje „symfonia przyrody”: opis natury łączący dźwięk i obraz, który w języku utworów Młodej Polski określano tym właśnie mianem. O literaturze emigracyjnej – w kontekście twórczości pokolenia wojennego – napisano poważne opracowania literaturoznawcze. Ostatnio coraz więcej miejsca poświęca się autorom z najmłodszej grupy migracyjnej, która opuściła kraj po wejściu Polski do struktur europejskich. Niewiele wiemy o twórcach emigracyjnych pokolenia lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych XX wieku. Według badań Dariusza Stoli z Collegium Civitas, w latach osiemdziesiątych wyjechała z kraju duża grupa osób w wieku pomiędzy dwudziestym piątym a czterdziestym czwartym rokiem życia. Byli to ludzie bardzo dobrze wykształceni… Pierwsza fala to ci, którzy skorzystali z liberalizacji w czasie pierwszej „Solidarności” i otrzymali paszport, by odwiedzić Zachód, a w chwili ogłoszenia stanu wojennego, 13 grudnia 1981 roku, będąc poza krajem, zdecydowali się nie wracać. Wyjazdy po 1981 roku odbywały się na dwa sposoby: na tzw. paszport turystyczny lub z „biletem (tj. paszportem) w jedną stronę”. Emigrowano z kraju przede wszystkim z powodów politycznych. Ważną cezurę fal emigracyjnych stanowi nie tylko wprowadzenie stanu wojennego, ale też związany z nim poważny kryzys gospodarczy, który w kolejnych latach pogłębiał się. To wtedy rozpoczęły się tułaczki poprzez obozy przejściowe w Niemczech, Austrii i we Włoszech w oczekiwaniu na dalsze podróże do m.in. Stanów

Zjednoczonych, Australii, Kanady. Była i jest też grupa migracyjna, która opuszcza kraj czasowo do pracy, po czym powraca... i ponownie wyjeżdża. Wielu wróciło do Polski definitywnie po roku 1989. Do tych, którzy wyjechali w latach dziewięćdziesiątych z powodu rozczarowań związanych ze zbyt wolnym tempem i niewłaściwym, w ich mniemaniu, kierunkiem zmian w kraju, należą również młodzi, bardzo dobrze wykształceni stypendyści. Czy ci wszyscy emigranci, począwszy od lat osiemdziesiątych, są pokoleniem straconej szansy życiowej? Taką diagnozę niegdyś postawiono. Uważano, że czas wygnania był czasem straconym dla wygnanych. Słyszy się poza tym opinie, że mamy do czynienia z kolejnym pokoleniem Kolumbów... Czy są to oceny prawdziwe? Nie wiadomo, gdyż nie zostały one jak dotąd socjologicznie zweryfikowane. Przedstawione powyżej tezy weryfikują prace nadesłane na konkurs. Ich autorzy wyraźnie nie czują się straceni. Przyznają, że okoliczności zmusiły ich do bardzo trudnych wyborów, mających wpływ na poważną zmianę życiowych planów. Dodają, że bez twórczości nie byliby w stanie przetrwać trudnych chwil poza krajem. Po czasie poświęconym na budowanie nowego życia przyszła chwila na refleksję zapisana na kratkach papieru, ekranie komputera... Autorzy ukazują w swoich utworach życiowe drogi, które przebyli, emigracyjne, zawikłane losy. Kontestują zderzenie z nową kulturą, oswajają barwy, smaki, przełamują stereotypy Polaka-emigranta. Powoli przyzwyczajają się do zastanej rze-

czywistości, próbując pomóc czytelnikowi odnaleźć się w dwoistości rozdarcia pomiędzy pozostawionym krajem a nowym życiem na obczyźnie. W pracach tych wyraźnie dochodzą do głosu uczucia żalu, opuszczenia spowodowanego narodowymi burzami. Ale nie tylko o tym chcą nam opowiedzieć... Wspominają polskie przewroty, starają się osobiście przedstawiać dramatyczne wydarzenia z lat osiemdziesiątych, strajki, marsze, stan wojenny, zatrzymania przez milicję. Przesłuchania. To wstrząsające wyznania... Pokolenie przemówiło bez lęku, chyba po raz pierwszy w tak znaczący sposób. Gdy przeżycia są zbyt bolesne i trudne, musi upłynąć czas, by móc o nich opowiedzieć. Tak się chyba stało. Książka na pewno zostanie odnotowana ze względu na jej dokumentalny charakter. Antologia Jeden dzień. Polska, jaką pamiętam. Wydawnictwo Favoryta, (Australia 2014).


30|

11/12 (209-210) 2014 | nowy czas

kultura

Panufnik’s Twickenham Joanna Ciechanowska

In a quiet corner of the gallery, I put the headphones on and touch a screen. Suddenly, leaves can be seen, falling, colours swirling. Water catches the light and the haunting chords of Autumn Music by Andrzej Panufnik fill my ears. The film was made in 2014 by Jem Panufnik, son of the late Sir Andrzej Panufnik, composer, whose centenary is being celebrated this year throughout the world. Its inspiration is autumn in Twickenham, where his father used to live and work. Jem is curator of the exhibition, Panufnik’s Twickenham, which has just opened in Orleans House Gallery

Hon. Mrs Nellie Ionides, who purchased Orleans House with a mission to rescue it for the borough

A

One of the beautiful photographs of Andrzej Panufnik taken by his wife, Camilla Jessel Panufnik, exhibited at Orleans Gallery

I

wanted this exhibition to be particularly connected with and relevant to the Borough of Richmond and Twickenham, since my greatgrandmother lived here, in Riverside House, which my parents later made their home. It was she, who originally rescued Orleans House from destruction. I grew up here with my sister Roxanna”, says Jem Panufnik. “I remember, as a child, playing in the grounds of the house. I remember my father composing in his studio in the garden. I got married in the Octagon Room of Orleans House, and am still here with my own, young family now. I feel a great connection to this place, to Twickenham, to the river, and to the surrounding gardens where my children now play. I feel honoured and grateful to be part of this place.”

The gallery adjoins a beautiful, baroque, octagonal room, which was constructed as a part of a grand Palladian villa built in 1710 for the politician and diplomat James Johnston. King George I was said to be a regular visitor to the house and its grounds. Orleans House was a grand mansion in its time and its grounds were extensive. In the 19th century, Louis Phillippe of France – the ‘Duc D’Orleans’ while exiled, lived here, and later the house was named after him. However, the building was demolished in 1926, and the grounds used to quarry gravel. The Octagon Room (which partly now houses the gallery) and various outbuildings, the stables, park and gardens were saved from total destruction by the determination of the local conservationist, the Hon. Mrs Nellie Ionides, who purchased the house with a mission to rescue it for the borough. Her efforts and determination also saved the famous river view from Richmond Hill, later painted by many artists. She died in 1962 bequeathing to the Borough of Twickenham Orleans House and its grounds, Riverside House where she lived, and her collection of local art, requesting in her will that Orleans House becomes a gallery. The Council was committed to realising Mrs Ionides’s wishes for a public art gallery, but did not know quite what to do with Riverside House, its rotting stable block and the carriage house.

Jem Panufnik with his son at the opening of the Panufnik’s Twickenham exhibition in Orleans House Gallery

year later, in 1963, Camilla Jessel, the granddaughter of Mrs Ionides married a Polish composer Andrzej Panufnik, and they asked the Council for permission to live there. The Council thought this was a splendid idea, ‘the Town Clerk apparently joking that Panufnik would be especially suitable as a council tenant, having been a council employee (ie. Chief Conductor of the City of Birmingham Symphony Orchestra).’ – exhibition notes. Thus, the rotting stables became the studio where seven symphonies, numerous concertos, ballets, and many instrumental pieces of the great composer’s legacy were born. A place where Andrzej Panufnik, after escaping from the brutal communist Polish regime, could find peace to compose, and journey through the music for which he was honoured with a knighthood at the end of his life. Jem Panufnik is also a musician, but his is a quite different kind of music. His interests are in electronic music, film and animation. He is also a record producer, graphic artist and

I REMEMBER, AS A CHILD, PLAYING IN THE GROUNDS OF THE HOUSE. I REMEMBER MY FATHER COMPOSING IN HIS STUDIO IN THE GARDEN. I FEEL A GREAT CONNECTION TO THIS PLACE, TO TWICKENHAM, TO THE RIVER, AND TO THE SURROUNDING GARDENS WHERE MY CHILDREN NOW PLAY.


|31

nowy czas | 11/12 (209-210) 2014

kultura illustrator. On Sunday, 30th November, as part of ‘Panufnik 100 – A Family Celebration’, the 2009 film My Father, the Iron Curtain, and Me, directed by Krzysztof Rzåczyński, had its premiere in London. It shows Jem Panufnik’s journey in his father’s footsteps, to discover what the composer’s life in Poland was like, under the brutal regime that forced him to compromise his music and eventually led to his dramatic escape to England. The exhibition in Orleans House Gallery is about Andrzej Panufnik’s life. There is an old, archive photograph of his grandmother Henryka Thonnes. There are his parents Tomasz Panufnik and Matylda (née Thonnes) on their honeymoon in Siberia in 1908. There is young Andrzej Panufnik walking with his mother on the streets of Warsaw 1920, and the violin made by his father, the renowned Antica model. Then, in another section, there is Panufnik’s old, yellowed Polish passport, issued in 1938 and his ID card, from German, Nazi occupied Warsaw. And later, a photograph taken in 1954, when he made a statement for Radio Free Europe about his defection from the communist regime in Poland. It rings a chilling bell for me personally; I remember listening to Radio Free Europe in Warsaw with my school friends At the time, it was a forbidden and highly risky activity. Moving through the display one can see Panufnik’s music, his scores, diagrams and drawings. Yes, he drew his music before composing it. There is a diagram called Cosmic Tree, in the shape of a tree – Arbor Cosmica 1983, and the original, final version of the composition with written in red across it: ‘This score belongs to the composer!’ One really starts to feel closer to knowing this great man, his life and his character. There is the pipe he used to smoke, his conducting batons, pencils and drawing tools, newspaper clippings and articles, but above all the room is filled with beautiful photographs taken by his wife, Camilla Jessel Panufnik – an author and photographer. There are photographs of Andrzej with Nadia Boulanger, with his children Roxanna and Jem, in the garden with his dog, walking down the river, relaxing, and immersed in his work, conducting. There is a small photograph from 1976 with the title ‘Andrzej, Jem and Snoopy’ where the whole attention of the composer is taken up by his young son Jem, who is showing off his cuddly toy. It is a private exhibition. As well as showing part of Polish history through the eyes of a musician who had to get away in order to have freedom of expression, it shows how his new home in England allowed him to find love, and peace for composing that he craved so much. Orleans House Gallery’s permanent Curator is Mark De Novellis, and this exhibition gathered many distinguished guests: Sir David Attenborough, Vince Cable MP and Mayor of Richmond and Twickenham, Councilor Jane Boulton, were all present at the private view. It will be open until the end of January. Catch it if you can, you will not be disappointed. Come and listen to Autumn Music, see Jem’s film where tree barks are talking shadows and light moves with sound and water. Imagine the composer where he used to walk: I rested my arms on the balustrade and gazed for many minutes down into the water of the Thames. When I lifted my head, I saw dark clouds drifting across a brilliant full moon. The river’s flow and the night sky over the misty city prompted the idea of music on three plains. – Andrzej Panufnik: Composing Myself, 1987.

Orleans House Gallery Riverside, Twickenham TW1 3DJ The free exhibition runs until 1 February 2015. Open Tuesday – Saturday 1.00 – 4.30pm Sunday 2.00 – 4.30pm. From January, the gallery will be open from 10.00am.

Rozmowa po projekcji filmu Tata zza żelaznej kurtyny (od lewej): Krzysztof Rzączyński, Roxanna Panufnik, prowadzący dyskusję Norman Lebrecht, Camilla Panufnik i Jem Panufnik

Rodzinne świętowanie

N

ie wiem, czy Andrzej Panufnik obchodził imieniny, ale niedziela 30 listopada, czyli dzień św. Andrzeja w tym roku była niewątpliwie jego wielkim świętem (w ramach całorocznej celebracji 100. rocznicy urodzin). W King’s Place, nowoczesnym centrum artystycznym w pobliżu słynnej londyńskiej stacji St Pancras podejmowano od wczesnych godzin popołudniowych gości solenizanta. Były koncerty, film połączony z dyskusją, a nawet kabaret, który przeniósł nas do Warszawy. Świętowanie zakończyło się około jedenastej w nocy. Panufnik Family Celebration, przygotowany przez pianistkę Claire Hammond, znaną ze znakomitych wykonań utworów Panufnika, we współpracy z Instytutem Kultury Polskiej w Londynie przyciągnął wielu gości, głównie brytyjskich, choć tu i tam słychać było polskich londyńczyków. Byli też goście z Warszawy: Krzysztof Rzączyński – reżyser i scenarzysta zrealizowanego w 2009 roku filmu Tata zza żelaznej kurtyny (ang. My Father, the Iron Curtain and Me) oraz Paweł Potoroczyn, dyrektor Instytutu Adama Mickiewicza. Ale w centrum całodziennej celebracji była mieszkająca w Londynie najbliższa rodzina Andrzeja Panufnika: żona Camilla Jessel Panufnik, córka – Roxanna Panufnik z mężem, dwoma córkami i synem oraz Jem (Jeremy) Panufnik z żoną Mishą (jego dwaj synowie pewnie jeszcze za mali na tak długie celebrowanie). – Miłość procentuje – usłyszałam celny komentarz w kuluarach. I to mogłaby być najlepsza puenta całego przedsięwzięcia. Andrzej Panufnik pracował ciężko i metodycznie, by w przybranej ojczyźnie zostawić swój ślad. Z pewnością nie było mu łatwo. Nie tylko jemu w tamtych czasach, kiedy Wielka Brytania obcokrajowców, szczególnie zza żelaznej kurtyny, traktowała podejrzliwie. Sporo tu było tzw. usefull idiots – jak ich określał Lenin – którzy chętnie wymieniali uściski z sowieckimi towarzyszami i jeździli zwiedzać patiomkinowskie miasta i wsie, by potem pisać o systemie, który zbawi ludzkość; lewicowych dobroróbek, którzy nie chcieli mieć nic wspólnego z kimś, kto odrzucił braterstwo komunistycznych kamratów. Wspomniała o tym w rozmowie po projekcji filmu Camilla Panufnik. Dla Andrzej Panufnika ucieczka z komunistycznego reżymu była tak wielkim emocjonalnym przeżyciem, że starał się chronić swoje dzieci przed dramatycznymi przeżyciami swojej peerelowskiej przeszłości, nie rozmawiał o swoim kraju, nie uczył ich języka polskiego. – Chyba nigdy nie sądził, że może nam się przydać – mówi w filmie jego syn Jem. Panufnik nie wierzył w to, że kiedyś runie komunistyczna potęga, że Polska stanie się wolnym krajem. Kiedy do tego jednak doszło, zaraz do Polski pojechał, mimo bardzo już wtedy złego stanu zdrowia. Jego syn Jem w chwili realizowania filmu Tata zza żelaznej kurtyny miał 40 lat, czyli tyle, ile jego ojciec w chwili ucieczki z Polski. Syn chciał zmierzyć się z przeszłością ojca, poznać swoje korzenie. Wędruje więc po Warszawie, trafia na Powązki, odnajduje grób rodzinny Panufników. Pocałowanie krzyża na grobie

The Brodsky Quartet wykonał w King’s Placeutwory Andrzeja i Roxanny Panufnik

ma dla niego metafizyczne znaczenie duchowego połączenia z przodkami, których nigdy nie poznał, a także symboliczne połączenia z ojcem poprzez powielenie jego gestu. Jem jest muzykiem, ale w gatunku bardzo oddalonym od tego co robił jego ojciec – jest DJ-em, tworzy grafiki do komputerowo przetwarzanych dźwięków. Do twórczości ojca miał zawsze wielki szacunek. Ale film to tylko jedna z części niedzielnej celebracji sztuki i życia Andrzeja Panufnika. Ważną częścią dnia były koncerty jego muzyki, między innymi Love Song w wykonaniu Heather Shipp i Clare Hammond. Kilka jego kompozycji zagrał Brodsky Quartet – w tym trzy kwartety smyczkowe znakomicie dopełnione utworami jego córki Roxanny Memories of My Father, która nim poszła w ślady ojca, studiowała kompozycję oraz grę na harfie w Royal Academy of Music w Londynie. Następnie pracowała w BBC, w programach Young Musician of the Year i Proms. Na zakończenie przenieśliśmy się w klimat Warszawy końca lat trzydziestych, dzięki kabaretowym utworom Panufnika i Lutosławskiego, zaprezentowanym przez znakomitą jazzową wokalistkę Jacqui Dankworth. Jej interpretacji nie można było zarzuć nic, może tylko zabrakło brzmienia oryginalnych wykonań. Trochę szkoda, że nie zaproszono również polskiej wokalistki – brytyjscy goście mogliby sensualnie odczuć, że ten znakomity artysta przemawiający uniwersalnym językiem muzyki instrumentalnej, który zdobył wysoką pozycję zawodową, zwieńczoną w 1990 roku tytułem szlacheckim, nadanym przez brytyjską królową, pochodził jednak z dalekiego, obcego kraju, kiedyś hen za żelazną kurtyną. – Postać Andrzeja Panufnika ciągle czeka na całościowy film fabularny, wyczerpujący niezwykle ciekawą biografię kompozytora – powiedział reżyser Krzysztof Rzączyński. – Szczególnie w kontekście tak wyrazistej obecności Polaków na Wyspach w czasach obecnych i wielkiej dyskusji o roli imigrantów. Ich rola może być bezcenna…

Teresa Bazarnik


32|

11/12 (209-210) 2014 | nowy czas

kultura

M Leszek Możdzer wystąpił w ramach Jazz Festival w Cadogan Hall

ożna bez nadużycia powiedzieć, że nad prestiżowym London Jazz Festiwal powiewała w tym roku biało-czerwona flaga: Możdżer, Urbaniak, Stańko, Wojciech Karolak, Adam Czerwiński to najważniejsze gwiazdy zaproszone na koncerty w Londynie. O swojej polskości przypomniał publiczności w Cadogan Hall w zabawny sposób Leszek Możdżer, przedstawiając muzyków swojego tria, Larsa Danielssona i Zohara Fresco, oraz siebie: – And I’m Leszek Mżżżdżżerrr and I come from Poland. W sam raz, by zagrać utwory z płyty Polska. A koncert? Elegancja, precyzja, wrażliwość, indywidualizm, wirtuozeria – to elementy wyróżniające styl Możdżera, w który znakomicie wpisują się grający z nim muzycy. Wielkie gwiazdy, znakomite koncerty, owacyjnie przyjęte. „Nowy Czas” nie dotarł co prawda na koncert Tomasza Stańki w Barbican Centre, ale krytyk „The Guardian” dał artyście pięć gwiazdek, więc niech to wystarczy… Wielki dzień w swojej historii przeżywała Jazz Cafe POSK . Z cyklu Tomasz Furmanek Zaprasza na scenie poskowej kawiarni wystąpił Michał Urbaniak, który na ten koncert przyleciał z Nowego Jorku. Legenda polskiego jazzu, który w ciągu długiej kariery wywalczył sobie mocną pozycję za Oceanem. Sceptycy wątpili: – Niemożliwe. W POSK-u? Muzyk tego formatu? Bilety sprzedały się bardzo szybko, a ci, którzy chcieli zająć lepsze miejsce okupowali Jazz Cafe na kilka godzin przed koncer-

Polski jazz na scenach Londynu

Michał Urbaniak bez względu na styl zawsze pozostawał Urbaniakiem z rozpoznawalną barwą dźwięku i muzyczną narracją nie do podrobienia

tem. (Podobno zarząd POSK-u zastanawia się, czy nie lepiej byłoby wycofać się z zamiany jednego skrzydła ośrodka na mieszkania na rzecz rozbudowy klubu jazzowego.) Pomysł popieramy, ale radzimy, by wcześniej pomyśleć o profesjonalnym nagłośnieniu klubu, bo to najważniejszy element wyposażenia – szczególnie że Jazz Cafe jest już miejscem bardzo rozpoznawalnym wśród artystów i wielbicieli tego gatunku muzyki, a jak tegoroczny London Jazz Festival udowodnił – również wśród wymagających promotorów. Urbaniak w swojej długiej karierze uprawiał różne style, które wymagały i wrażliwości muzycznej, i instrumentalnej wirtuozerii. Ale bez względu na styl zawsze pozostawał Urbaniakiem z rozpoznawalną barwą dźwięku i muzyczną narracją nie do podrobienia. W Londynie ma swoich muzyków, którzy ad hoc potrafią wpisać się w jego granie. Tak też było na koncercie w POSK-u. 72-letni artysta wchodził w muzyczny dialog z energią nieustępującą towarzyszącym mu muzykom, a publiczność czuła, że radość grania nie opuszcza ich ani na chwilę.

John Etheridge miał najtrudniejsze zadanie. Nie próbował naśladować, w grze solowej przejmował jakby rozpoznawalne motywy gitary Jarka Śmietany. Yaron Stavi

Teresa Bazarnik

J

arek Śmietana, jeden z najwybitniejszych polskich gitarzystów, kilkakrotnie występował na scenie Jazz Cafe POSK. Inicjatorem wieczoru poświęconego zmarłemu rok temu muzykowi był kontabasista Yaron Stavi. Grali razem od wielu lat i spotkali się właśnie w Londynie, na koncertach czy prywatnie, np. w domu Nigela Kennedy’ego. W ten wyjątkowy wieczór w poskowej Jazz Cafe na scenę wrócili pozostali członkowie zespołu Śmietany: Adam Czerwiński (perkusja) i Wojtek Karolak (organy). Najtrudniej było zastąpić zmarłego lidera, który nie tylko grą, ale też swoją osobowością tworzył niepowtarzalny klimat koncertów. Tej roli podjął się doświadczony, znakomity gitarzysta brytyjski John Etheridge. Po krótkiej chwili nieobecny Jarek Śmietana był już obecny. Artyści stworzyli niepowtarzalny i nostalgiczny klimat odtwarzając i improwizując wokół znanych motywów muzycznych z długiej kariery Jarka Śmietany. Wyjątkowo wywiązał się ze swojego zadania John Etheridge. To on miał zastąpić nieobecnego gitarzystę, który stworzył swój niepowtarzalny styl i brzmienie. John Etheridge nie próbował naśladować, w grze solowej przejmował jakby rozpoznawalne motywy gitary Śmietany i nawiązywał z nimi muzyczny dia-

log, po czym oddawał głos kontrabasiście, a jego rytm przejmował Adam Czerwiński na perkusji. Nad całością jak zwykle, kiedy na scenie obecny był Jarek Śmietana, czuwał uderzając w klawisze organów Hammonda Wojtek Karolak. Perfekcyjna gra muzyków musiała być jeszcze uzupełniona czymś więcej, stanem nieobecności, pustki, czymś, co właśnie muzyka potrafi lepiej oddać niż słowa. I właśnie to zdecydowało, że ten wyjątkowy koncert był hołdem dla Jarka Śmietany i jego muzyki. Moment kulminacyjny nastąpił, w momencie, kiedy na scenę wyszła córka Jarka Śmietany, Alicja, dyrektor artystyczny Orchestra of Life Nigela Kennedy’ego. Niezwykle uzdolniona, odnosząca własne sukcesy skrzypaczka. Z innej szkoły, bardziej rygorystycznej, klasycznej. A jednak, od razu potrafiła nawiązać kontakt z jazzowymi muzykami swojego ojca. Oni prowokowali, ona podejmowała rzuconą rękawicę i niepostrzeżenie przechodziła we własną wariację kompozycji Ojca. Przez chwilę Alicja stała się liderem zespołu, jakby od dziecka grała muzykę jazzową. W tym zmieniającym się kalejdoskopie dało się odczuć radość wspólnego muzykowania i wspólnego przebywania, obecnych i nieobecnych. Jarek Śmietana był muzykiem wszechstronnym. Potrafił łączyć różne gatunki i dawać im nowy wyraz w jazzowej interpretacji. Tak było na przykład ze szlagierem Kołysanka z Kabaretu Starszych Panów. Z innej epoki, nostalgiczna i na nowo wzruszająca współczesne ucho w jego interpretacji. Kołysanki nie zabrakło w tego wieczoru. Kończyła koncert, ale widzom daleko było do zasypiania.

Yaron Stavi


|33

nowy czas | 11/12 (209-210) 2014

kultura

Do Pana Jana Pietrzaka Panie Janku, nie ma tak dobrze. Czasy się zmieniły. Kiedyś w PRL-u miał Pan wierną publiczność, co jak jeden mąż dotrwała do końca programu. Bo ci, którzy wysłani byli, by sporządzić donos-sprawozdanie, też do końca musieli siedzieć i rzetelnie wywiązać się ze swoich obowiązków, a teraz demonstracyjnie wychodzą, nie czekając nawet do przerwy. Chyba za to im płacą, bo raczej powinni wiedzieć kogo Pietrzak obrabia w swoich monologach i jak im się nie podoba, to po co przychodzić? Ja przychodzę z własnej i nie przymuszonej woli, kiedykolwiek przyjeżdża Pan do Londynu na zaproszenie Jurka Jarosza. Niektóre monologi znam na pamięć, ale nadal mnie śmieszą i zdumiewają trafnością skrótu w opisie tego peerelowskiego absurdu. Teraz niby nie ma PRL-u, ale Tuskoland spowodował, że absurd goni absurd, więc znów ma Pan pełne ręce roboty. Przepraszam za ten donos, ale mnie nerwy poniosły. A Łuk (str.17) postawimy, choćby nocą! Pa ńska wiel bi ciel ka na wie ki

Jan Pietrzak po koncercie POSK-u

Piwnica na piętrze Piwnica pod Baranami to już w zasadzie historia. Podobno jednak przeżywa renesans. Na spektakle trudno dostać bilet. Na estradzie spośród starej gwardii niewielu artystów zostało. Nie ma tej atmosfery, nie ma Piotra Skrzyneckiego, który przypadkowo stał się filarem kabaretu, i tak już pozostało, a z upływem czasu okazało się, że jest tego kabaretu fundamentem. Obecne występy to dla starych bywalców piwnicy w Pałacu pod Baranami nostalgia, a dla turystów kawałek historii. Nie ma już tej atmosfery, nie ma tych dusznych, zadymionych pomieszczeń (zakaz palenia), strumienia alkoholu, gwary i różnych osobliwości. Pozostały szlagiery piwniczne. Są stare teksty i muzyka. Są wykonawcy z tamtych lat (Tamara Kalinowska – na zdjęciu, Ewa Wnuk-Krzyżanowska, Ola Mauer, Leszek Wójtowicz). Tę namiastkę Piwnicy mieliśmy przez dwa wieczory w Londynie w Ognisku Polskim. Dobre i to, chociaż z tamtym klimatem, kiedy między stolikami przeciskała się na scenę Ewa Demarczyk, Marek Grechuta, Wiesław Dymny niewiele ma wspólnego, nostalgicznym potrzebom stało się zadość. A widzowie, którzy pamiętają stare czasy, tym bardziej oddali się przesłaniu jednej z ważniejszych pieśni Piwnicy. Ta nasza młodość…

Bez muzycznej tandety

Slawek Orwat w studiu radia Verulam

P

olisz Czart to nadawana w poniedziałkowe wieczory cotygodniowa dawka muzyki tworzonej przez artystów mieszkających w Wielkiej Brytanii, w Polsce oraz poza jej granicami. Na antenie programu można usłyszeć wykonawców bardzo znanych oraz takich, którzy dopiero co nagrali pierwszy, często jeszcze surowo brzmiący utwór demo. Program daje szansę tym artystom, którzy tworzą muzykę począwszy od ostrych odmian heavy metalu i punk rocka, poprzez reggae, ska, jazz, blues, elektronikę, pop-rock i inne wartościowe nurty aż po poezję śpiewaną i piosenkę kabaretową. Polisz Czart nie jest i nigdy nie będzie miejscem dla muzyki dance i disco polo oraz dla piosenki celebryckiej i komercyjnej. Dla tych gatunków miejsca w eterze jest wystarczająco, a ponadto jednym z głównych założeń programu jest walka z muzyczną tandetą. Polisz Czart to ostatnie trzy lata mojej ponad dziesięcioletniej brytyjskiej przygody. Mijający rok przyniósł mi trzy okrągłe rocznice: 50 lat życia, 10 lat emigracji oraz 5 lat muzycznego dziennikarstwa radiowego, od którego wszystko się rozpoczęło, oraz prasowego, które mimo rosnącej popularności audycji, pochłonęło mnie znacznie bardziej. 29 lipca 2009 roku wraz z doświadczonym czeskim radiowcem z Ołomuńca Liborem Příbramským w siedzibie Radia Flash w Lu-

ton zrealizowałem swoją pierwszą w życiu audycję autorską. Wraz z Markiem Czarnotą blisko dwa lata prowadziłem Perły Polskiej Piosenki w znajdującej się w Luton stacji radiowej Diverse FM. Od 2 stycznia 2012 regularnie zasiadam za sitkiem brytyjskiego radia Verulam w St. Albans, gdzie od kilku lat mieszkam. W ciągu trzech lat istnienia programu do St Albans przybywały dziesiątki muzyków z Londynu i innych miejscowości. Gościłem także kilku artystów, którzy na radiowe spotkanie specjalnie przybywali z Polski! Przez studio Radia Verulam przewinęło się też spore grono prezenterów: Bogumił Skoczylas, Monika S. Jakubowska, Darek Bańka, Piotr Gruszecki, Klaudia Staniszewska oraz nieżyjący już Sebastian Piskorowski. Wokół audycji dość szybko skupiła się dynamicznie rozwijająca się polska scena undergroundowa. Wokół audycji dość szybko skupiła się dynamicznie rozwijająca się polska scena undergroundowa. Liczba powstających polskich lub polsko-brytyjskich kapel na Wyspach jest w ostatnich latach tak ogromna: Human Control, Gabinet Looster, Lynchpyn, Metasoma, Megatona, Czapa, Beauty For Ashes, Blueberry Bush, Bright Color Vision, No Toughts No Gravity, Harmony Disorder, Thetragon, Error24, Transprent Human Creatures to tylko wierzchołek góry lodowej ciągle nie do końca zbadanej sceny. Każdego miesiąca zgłaszają się kolejne nowo powstałe zespoły i z entuzjazmem ustawiają się w kolejce do PoliszCzartowego sitka. Prezentujemy artystów mieszkających w Polsce, tych którzy z niej wyjechali oraz urodzonych poza jej granicami i zarazem posiadających polskie korzenie. Wymagamy, by w składzie kapel, których muzyka płynie z naszych odtwarzaczy przynajmniej jeden muzyk był pochodzenia polskiego. Prezentowana w Polisz Czart muzyka często przeplatana jest rozmowami, które łączą garść rzetelnych informacji ze sporą dawką humoru mającą na celu pomóc naszym słuchaczom choć na godzinę oderwać się od szarej codzienności – tej polskiej, i tej emigracyjnej, a muzykom, którym trudno przebić się w mainstreamie dać szansę zaistneinia w eterze i dotarcia do szerszego odbiorcy.

Sławek Orwat Na da je my w każ dy po nie dzia łek o 21.00:: http://www.ra dio ve ru lam.com/play er/

Londyńskie maki Roz ma wia jąc o ar chi tek tu rze Lon dy nu, wspo mnieć trze ba o je go cment a rzach. Mi nął właś nie li sto pad, mie siąc pa mię ci o tych co ode szli, więc by ła ku te mu wła ści wa oka zja, a po nad to kil ka z nich, jak ten na Hi gh ga te czy Bromp ton, są prze cież za byt ka mi pierw szej Bri tish He ri ta ge. Oso bi ście bar dzo lu bię zaj rzeć też na „pol ski” cmen tarz na Gun ners bu ry czy ma leń ki cmen tarz na Chis wick, ten z gro bem pol skie go harc e rza, któ ry zgi nał w Ir lan dii w przy pad ko wej wy mia nie ognia zwa śnio nych stron w cza sach za mę tu. To, co na tych miast rzu ca się w oczy na każ dym z tych cmen ta- rzy, to róż no rod ność ich cha rak te ry stycz nej „mał ej” ar chi tek tu ry. Nie ma tu taj żad nych gra nic – cel tyc kie czy pra wo sławn e krzy że mie sza ją się z nie zli czo ną licz bą in nych form, rzeźb i mau zo le ów. Ale ar chi tek tu ra ta nie mu si być po strze ga na ja ko „ma ła”; cmen tarz na Brom ton jest te go zna ko mit ym do wod em. Po wstał w la tach trzy dzie stych dzie więt na steg o wie ku, zap ro jek to wa ny przez ar chi tek ta Ben jam i na Bauda na pla nie naj więk szej na świe cie ka te dry. W za my śle pro jek tan ta idzie my dłu gą na mi lę na wą głów ną (Central Avenue), wzdłuż do mi nu ją cych ko lum nad po obu stro nach (Colonnades), do cho dzim y to tran sep tu; na ich skrzy żo wa niu znaj du je się bu dow la w kształ cie okręg u (Great Circle) – jak by od bi cie gi gant ycz nej ko pu ły zaw ie szo nej po wy żej. Ca łość wień czą trzy ka pli ce – na koń cu obu ra mion tran sep tu sto ją osob no ka to lic ka i pro te stan tów re for mo wa nych, a w cen trum, w pre zbi te rium, kla sy cy stycz na ang li kań ska. Strze li ste ko lum ny, nie bo tycz ne skle pie nie i ko pu ła są tyl ko w na szej wy obraź ni, uno szą się już wy sok o w Nie bie, każ dy mo że je zob a czyć sto sow nie do swo jej wy obraź ni i wia ry. To bar dzo pięk ny po mysł – ta ka ar chi tek tur a wy obra żo na. Szko da

tyl ko, że z pro jek tu Bauda zo sta ło tak nie wie le, cmen tarz po ra sta ją chasz cze, nikt nie za pa la świec na gro bach zmar łych, a głów na na wa to te raz pro za icz ny skrót dla lu dzi śpie szą cych po mię dzy Earl’s Co urt Exhi bi tion Cen tre a sta dio nem Chel sea. Ale ten za mysł z wiel ką, wy ima gi no wa ną ka te drą wy da je mi się wyj ąt ko wo bli ski i bar dzo współ gra z in ny mi, współ cze sny mi już re ali za cja mi upa mięt nia nia tych, co ode szli. Jed nym z najp ięk niej szych a za ra zem sym bol icz nych roz wią zań prze strzen nych jest pom nik księż nej Dia ny w Hy de Par ku, ten w kształ cie ko li ste go, nie koń czą ce go się stru mie nia wo dy. In nym przy kła dem jest wiel ka rze ka bli sko mi lio na ma ków w fo sie lon dyń skie go To wer, dla upa mięt nie nia po le głych żoł nie rzy w I woj nie Świa to wej. To ostatn ie, nie zwy kłe lon dyń skie wyd a rze nie sta ło się dla mnie tak że oka zją do nie spo dzie wa nej ob ser wa cji, jak bar dzo bli skie są so bie pa trio tycz ne sym bo le Wiel kiej Bry ta nii i Pol ski. 11 li sto pad a jest prze cież naj waż niej szym świę tem na ro do wym dla obu tych nar o dów. A czer wo ny mak, sym bol Arm i sti ce Day i Bri tish Le gion, oka zu je się, że czer wień szy jest nie tyl ko dla te go, że pił krew pol skich żoł nie rzy po le głych pod Mon te Cas si no, ale tak że krew tych, spod róż nych sztan da rów, po le głych na po lach Flan drii. I jesz cze je den ob raz; kilk a no cy przed 11 li sto pad a by ło bar dzo chłod nych i bia ły szron po kry wał wszyst kie ma k. O świ cie w pro mie niach wscho dzą ce go słoń ca szron bły skaw icz nie top niał, bu dząc czer wo ne ma ki z bia łe go snu. I na gle, przez krót ką chwi lę ostra wę dru ją- ca gra ni ca za się gu pro mie ni sło necz nych, od cię tych mu ra mi To wer, utwo rzy ła zdu mie wa ją cą biał o -czer wo ną fla gę.

Tekst i rysunek:

Maria Kaleta


34 |

11/12 (209-210) 2014 | nowy czas

pytania obieżyświata

Jak indiańscy artyści robią pieniądze?

Włodzimierz Fenrych

W

Stanley Park w Vancouver jest zakątek, w którym ustawiono kilka indiańskich totemów. Zaprezentowano je całkiem ładnie, na tle wysokich drzew, groteskowe twarze uśmiechają się do przechodniów. Wszystko jest rzetelnie opisane, zaprezentowane są style różnych szczepów, wymienieni z nazwiska autorzy: totem w stylu Haida wyrzeźbił Bill Reid, totem w stylu Kwakiutl wykonał Doug Cranmer. Trochę klimatu dawnych indiańskich kultur wprowadzone do centrum nowoczesnego miasta, taka mała prezentacja tego, co robią tutejsi Indianie. Mało kto zdaje sobie sprawę, że kultura Indian, która tworzyła totemy, to daleka przeszłość, a to, co widzimy w miejskich parkach, to tylko tej przeszłości drewniane echo. To prawda, Indianie w zachodniej Kanadzie rzeźbili totemy od dawna. Wspominają o nich pierwsi europejscy podróżnicy, którzy to wybrzeże odwiedzili jeszcze w osiemnastym wieku. Najbardziej znanym z nich był kapitan Cook, ale jeszcze przed nim byli żeglarze rosyjscy i hiszpańscy. Któryś z rosyjskich kapitanów przechwala się nawet, jak to jego oddział wparował do wsi z siekierami i od razu zrąbał ileś tam „pogańskich bałwanów”, potem się dziwił, że Indianie nie są mu zbyt przychylni i przy najbliższej sposobności odrąbują Rosjanom głowy. Hiszpanie okazali w tym przypadku znacznie więcej zrozumienia. Alejandro Malaspina w swojej opublikowanej w 1791 roku relacji z podróży zamieszcza ilustrację przedstawiające wielkie rzeźbione figury. John Webber, malarz wyprawy Cooka, zarejestrował podobne wielkie rzeźby wewnątrz domów. Hiszpanie chcieli nad Indianami rozciągnąć swoją nominalną zwierzchność, ale nie interesował ich specjalnie handel. Rosjanie natomiast chcieli handlować, ale mieli problemy z nawiązaniem przyjaznych kontaktów z krajowcami. Kapitan Cook nawiązał kontakty jak najbardziej przyjazne, a jednym z ich efektów była nagła eksplozja handlu futrami. Indianie mieli futra wydry morskiej, która w tych okolicach była pospolita, kapitan Cook natomiast wiedział, że futro wydry morskiej jest uważane za towar luksusowy w Chinach. Indianie nie tylko nie wiedzieli, za ile można takie futro sprzedać w Kantonie, oni nie wiedzieli, co to jest Kanton, nie wiedzieli nawet, że istnieją Chiny. Budowali wprawdzie piękne łodzie i pływali nimi po morzu, ale tylko wzdłuż wybrzeża, nie mieli pojęcia, że za oceanem jest inny kontynent. Natomiast widzieli, że kapitan Cook i przybywający po nim angielscy żeglarze mają narzędzia z żelaza, bardziej użyteczne niż ich własne narzędzia z kamienia, sprzedawali więc skóry wydr za żelazne narzędzia. Żeglarze potem sprzedawali te skóry w Kantonie z kilkusetkrotnym zyskiem. Europejscy odkrywcy opisując świat musieli klasyfikować ludy. Było to łatwe, jeśli docierali tam, gdzie istniały jakieś państwa z centralnym ośrodkiem władzy, mniej więcej jasno określonym terytorium itd. Na północno-zachodnim wybrzeżu Ameryki nie było państw, nie było żadnej politycznej organizacji sięgającej dalej niż wieś. Nawet w jednej wsi nie było jednego wodza, tylko kilku, bowiem swojego odrębnego wodza miał każdy klan. Indianie zamieszkujący wybrzeże od południowej Alaski aż po wyspę Vancouver stanowili jedną kulturę o podobnym stylu życia, podobnych wierzeniach, podobnej sztuce, ale nie było jednoczącego wszystkich państwa ani nawet wspólnego języka. Europejscy odkrywcy spostrzegli, że na tym terytorium jest w użyciu kilka ję-

Rzeźba Billa Reida na lotnisku w Vancouver (jej reprodukcja znajduje się na kanadyjskim banknocie dwudziestodolarowym)

zyków, poszczególnym językom nadali nazwy, a grupy ludności mówiące jednym językiem nazwali plemionami. I tak Indianie Tlingit zamieszkują południowe wybrzeże Alaski, Haida to Indianie z Wysp Królowej Charlotte (dziś zwanych wyspami Haida Gwaii), północną cześć wybrzeża Kolumbii Brytyjskiej oraz doliny rzek Nass i Skeena zamieszkują ludy Tsimshian, dalej na południe aż po północna część wyspy Vancouver mieszka lud Kwakiutl, a na zachodnim wybrzeży tej wyspy mieszkają Indianie Nootka. Ale nazwa „plemię” może być łudząca – tamtejsze ludy nie poczuwały się do solidarności dlatego że mówiły jednym językiem, krwawe wojny prowadzące nawet do eksterminacji toczyły ze sobą sąsiednie wsie. Indianie północno-zachodniego wybrzeża nie prowadzili wojen przeciwko białym przybyszom, ale pod koniec XIX wieku niemal wszyscy wymarli w wyniku chorób przywiezionych zza morza. Najgroźniejsza była czarna ospa, w latach sześćdziesiątych tamtego stulecia zabiła ona około 90 proc. ludności, a ci co przeżyli, przeszli przez system edukacji białego człowieka. W szkołach dowiedzieli się, że w tym rejonie mieszkali Indianie Kwakiutl, Haida, Nootka itd. Poniekąd to zaakceptowali, mimo że prawie zanikły języki, dzięki którym niegdyś byli powiązani. Wielkie epidemie miały miejsce w latach sześćdziesiątych XIX wieku, ale zanim to nastąpiło, nastąpił złoty okres rzeźby totemów. Istnieją XIX-wieczne zdjęcia wsi, opuszczone w wyniku strasznej epidemii, w których stoi istny las totemów. Totemy miały swoją bardzo konkretną funkcję, nie były to rzeźby stojące ot tak, byle gdzie. Stały one zawsze we wsiach zimowych, bowiem Indianie tego rejonu zmieniali miejsce zamieszkania zależnie od pór roku. Kiedy było tarło łososia, mieszkali nad brzegiem tej rzeki, w którą ławice łososia wpływały, a kiedy był sezon połowu wielorybów, mieszkali przy odsłoniętej plaży, natomiast wsie zimowe były z reguły w głębi fiordu, w zakątku osłoniętym od sztormowych wiatrów. Już XVIII-wieczni żeglarze zauważyli, że niektóre rzeźby zdobiły grobowce wielkich wodzów, inne były przystawione do ścian domów i rozdziawiona paszczęka jakiegoś stwora stanowiła wejście, a niektóre stały wewnątrz domów, stanowiąc filary podtrzymujące dach. Wedle legend każdy klan pochodził od jakiegoś zwierzęcia, a żeby sprawę skomplikować – klany często nachodziły na siebie, tak że jedna osoba mogła być członkiem więcej niż jednego. Totem stojący przed domem przedstawiał zwierzę, od którego miał pochodzić klan w tym domu mieszkający. Często była to zilustrowana w skrócie cała historia powstania klanu, tak że wyrzeźbionych było kilka postaci jedna nad drugą. Można powiedzieć, że totem spełniał funkcję podobną do tarczy herbowej wiszącej nad

Żaden KanadyjczyK nie moŻe jednaK powiedzieć, Że nie zna rzeźby billa reida, nawet jeśli nigdy nie był w VancouVer na lotnisKu. a to dlatego, Że ta właśnie rzeźba z lotnisKa reproduKowana jest na KanadyjsKim banKnocie dwudziestodolarowym. bramą do europejskiego zamku – oznajmiał kto tam mieszka i przypominał chwalebną przeszłość przodków. Frontowy totem wznoszono w czasie budowy domu, po jego wzniesieniu organizowano wielkie, kilka dni trwające przyjęcie, zwane (w języku Chinook) potlacz. Taki potlacz organizowany był również w ramach obchodów pogrzebowych po śmierci wielkiego wodza. Ciało wodza palono, razem z nim palono kilku niewolników, którym z tej okazji rozbijano głowy, a skrzynię z prochami umieszczano w specjalnej komorze na szczycie rzeźbionego słupa. Taki totem z prochami zmarłego był rodzajem grobowca, który miał tak stać i powoli próchnieć, aż w końcu po kilkudziesięciu latach rozsypywał się zupełnie. Żałoba po śmierci wodza trwała trwała rok, po roku był nowy potlacz, a przy tej okazji wznoszony był nowy totem z rzeźbami upamiętniającymi jego dokonania. Tak więc były cztery rodzaje totemów: rzeźbione słupy stojące wewnątrz domów i podtrzymujące dach, totemy przystawione do frontowej ściany domu i często (ale nie zawsze) stanowiące wejście, totemy stanowiące grobowce wielkich wodzów oraz wolno stojące totemy upamiętniające ich czyny. Ale to nie wszystko. Kwitła też sztuka płaskorzeźby na panelach stanowiących wewnętrzne ściany domów, na skrzyniach stanowiących ich wyposażenie, dekoracje malowane na łodziach, maski używane do tańców w czasie potlaczu. To wszystko robiło wrażenie na białych przybyszach, którzy chcieli ze swoich podróży mieć jakąś pamiątkę. Całego totemu zabrać nie mogli, bo za duży, ale mogli zabrać jego miniaturkę i gotowi byli za takową płacić srebrną monetą. A skoro tak, to znaleźli


|35

nowy czas | 11/12 (209-210) 2014

pytania obieżyświata

się snycerze, którzy takie miniaturki gotowi byli robić. Ale co robić ze srebrną monetą tam, gdzie żyjący z połowów łososia Indianie są samowystarczalni? No jak to co? – przekuć ją na srebrną bransoletkę, udekorować indiańskim wzorkiem i sprzedać białemu przybyszowi za dwie srebrne monety! Przybycie białych spowodowało pojawienie się nowych gatunków sztuki: srebrnej biżuterii (Indianie z tego rejonu nie znali wcześniej srebra) oraz miniaturowych totemów, zwłaszcza wykonywanych z argilitu – czarnego łupku występującego tylko na wyspach Haida Gwaii. Jeden artysta z tego okresu – Charles Edenshaw z ludu Haida – osiągnął nawet taką sławę, że dziś organizuje się monograficzne wystawy jego miniaturowych rzeźb i biżuterii. Sztuka ta kwitła do połowy XIX wieku, epidemie lat sześćdziesiątych przyniosły dramatyczne wyhamowanie. Wymarli ci, co pamiętali przedstawiane na totemach legendy, wymarli snycerze, którzy mogliby następnemu pokoleniu przekazywać swoje umiejętności. Epidemie ułatwiły też pracę misjonarzom, z których niektórzy uważali totemy za pogańskie bałwany i kazali je niszczyć, a w najlepszym razie ignorować. Ponadto władze Kanady uznały potlacz za nielegalną praktykę, a zgodnie z tradycją totem powinien być wznoszony podczas potlaczu. Wreszcie obowiązek szkolny spowodował, że Indianie przyjęli sposób życia białych ludzi, odrzucając tradycję. Totemy przestały być potrzebne. Nawet jeśli żyli gdzieś snycerze, to nikt u nich nie składał zamówień. Na początku XX wieku sztuka rzeźbienia totemów praktycznie zanikła. We wsiach opuszczonych po epidemiach stały stare totemy powoli murszejąc i upadając w pleniące się zielsko. Wtedy niektórzy biali mieszkańcy Vancouver postanowili ratować murszejące dziedzictwo. Powstało towarzystwo ratowania totemów, a Uniwersytet Kolumbii Brytyjskiej organizował wyprawy na dalekie wyspy, by zmurszałe totemy podnosić z zielska i wywozić do Muzeum Antropologii. A w 1947 roku znaleziono takiego snycerza, co potrafiłby wyrzeźbić nowy totem, bo za młodu, jeszcze w XIX wieku, sam takie wykonywał. Był to Mungo Martin z ludu Kwakiutl, mieszkający w rezerwacie Fort Rupert na północnym krańcu wyspy Vancouver. Poproszono go o wykonanie totemu na zamówienie; Mungo zgodził się, zamówienie wykonał, a jego totem do dziś stoi na pagórku z tyłu za muzeum. Był to precedens, mała kulka śniegu poruszająca się początkowo bardzo powoli, ale z czasem zamieniła się w lawinę. W 1957 roku Mungo Martin pracował w Victorii rzeźbiąc totemy dla tamtejszego muzeum. Pojawił się wówczas u niego młody złotnik z Vancouver, którego interesowała sztuka Indian, ponieważ jego matka była z ludu Haida. Ów młody człowiek, Bill Reid, z czasem okazał się kluczowym inspiratorem odrodzenia sztuki Indian. Wychował się całkowicie w mieście i pracował jako prezenter w radiu, złotnic-

Rekonstrukcja wsi Haida przy muzeum w Vancouver

Grafika Roberta Davidsona, poniżej: bransoleta Charlesa Edenshawa

two traktując jako hobby; złotnictwo zresztą zupełnie europejskie w stylu, aż do momentu pierwszej wizyty na wyspach Haida Gwaii, skąd pochodziła jego matka. Tam się zetknął ze starymi bransoletami wykonanymi przez stryja matki, którym był Charles Edenshaw, indiański złotnik z XIX wieku. Przypuszcza się, że to właśnie Charles Edenshaw zaczął produkować srebrne bransolety z dekoracjami w stylu Haida, dziś bardzo wśród tego ludu popularne. Charles Edenshaw przekuwał srebrne dolary na bransolety i sprzedawał je po kilka dolarów; tak robił pieniądze. Bill Reid, jako złotnik, zainteresował się najpierw biżuterią, potem sztuką indiańską w ogólności, stąd współpraca z Mungo Martinem przy rzeźbieniu totemu. A rok później to Bill Reid dostał zamówienie od Muzeum Antropologii w Vancouver na wykonanie rekonstrukcji tradycyjnej wsi Haida, z długimi domami i totemami. Wyrzeźbił te totemy w stylu Indian Haida, a znał ten styl, ponieważ kilka lat poświęcił na studiowanie stylów różnych szczepów. Był członkiem zespołu ratującego butwiejące totemy z opuszczonych indiańskich wsi. Zgodnie z europejskim podejściem dzieła sztuki nie powinny upadać i butwieć, a jeśli tak się dzieje, to należy je uratować, przywieźć do muzeum i poddać konserwacji. Kilka totemów ze wsi Skedans istotnie przywieziono, ale okazało się, że są zbyt zbutwiałe, by je konserwować. No ale przecież można zrobić kopie! Pozostali członkowie zespołu byli białymi Kanadyjczykami, tylko Bill był z pochodzenia Haida, więc jemu zlecono wykonanie kopii. Do pomocy przy rzeźbieniu totemów Bill poprosił swego znajomego, też Indianina mieszkającego w Vancouver, ale nie Haida, tylko Kwakiutl. Był to Doug Cranmer, którego ojciec – wódz Dan Cranmer z Alert Bay – zasłynął tym, że wbrew zakazowi organizował potlacze i potem szedł za to do więzienia. Doug nie był złotnikiem, za młodu pracował przy wyrębie lasu, wiedział więc jak się obchodzić z potężnymi pniami drzew. Bill i Doug pracowali kilka lat i wykonali dwa długie domy i kilka totemów, które nadal stoją na pagórku niedaleko totemu Mungo Martina (a te butwiejące totemy przywiezione z wysp przestały butwieć w suchym powietrzu muzeum i do dziś je można tam oglądać).

Tak zaczęła się fama Billa Reida, indiańskiego rzeźbiarza. Wśród Indian Haida – tych, którzy nadal mieszkali na swoich wyspach – zaczęło się budzić zainteresowanie własną tradycją. No bo skoro mądrzy ludzie z muzeum przyjeżdżają szukać zbutwiałych totemów w trawie i wywożą je do muzeum, to widocznie coś w tej tradycji musi być. W dodatku ci ludzie z muzeum nie przyjechali tak po prostu zabrać te figury, oni najpierw znaleźli prawowitych właścicieli i im za to zapłacili, więc musi być w tych figurach coś, co się da zmierzyć w pieniądzach. Niestety ta tradycja została tam przerwana, na wyspach Haida Gwaii nie było nikogo takiego jak Mungo Martin, kto by pamiętał jak się rzeźbi totemy. Młodzi Haida chcąc się nauczyć tradycyjnej snycerki przyjeżdżali do Vancouver do Billa Reida. Tak właśnie zrobił Robert Davidson, którego pradziadkiem był sam Charles Edenshaw. Dziś Robert Davidson jest uznany za czołowego indiańskiego rzeźbiarza, ale w latach sześćdziesiątych wzbudził w rodzinnej wsi zdziwienie, kiedy chciał postawić zupełnie nowy totem. Inaczej niż Bill Reid, który wychował się w mieście, Robert Davidson wychował się we wsi Masset na wyspach Haida Gwaii, gdzie do dziś mieszka. Bill Reid obracał się w kręgach białych antropologów i innych entuzjastów zainteresowanych egzotyczną dla siebie tradycją, która na ich oczach odchodziła w przeszłość. Davidson wychował się wśród ludu, który tę tradycję odrzucił i dla którego wznoszenie nowego totemu było zwykłym dziwactwem. Ale to nastawienie się zmieniło, kiedy zauważono, że totemy przywabiają białych turystów. Z czasem we wsi Skidegate (tej samej, z której pochodziła matka Billa Reida) zbudowano Centrum Kultury Haida, w którym jest między innymi muzeum indiańskiej rzeźby. Dla turystów jest to istotnie magnes. Ale nie tylko Haida zagubili swą tradycję, inne szczepy też się zwracały do słynnego już Billa Reida o pomoc w jej odbudowaniu. W 1968 roku wśród Indian Gitskan mieszkających w Górach Skalistych nad rzeką Skeena, w miejscowości Hazelton (w której zbiegiem okoliczności zachowało się sporo budynków z czasów Dzikiego Zachodu i dlatego samo w sobie przywabia turystów), powstał pomysł stworzenia szkoły snycerki. Pomysł powstał dlatego, że wśród turystów był popyt na indiańskie rękodzieło. Szkoła powstała, zrekonstruowano też kilka długich domów, w których dziś mieści się muzeum stanowiące dla turystów magnes nie mniejszy niż stare Hazelton. Bill Reid został poproszony, by w tej szkole uczyć. Nie mógł tego przyjąć ze względu na inne zobowiązania, ale na swoje miejsce zarekomendował Roberta Davidsona. Przez jakiś czas instruktorem w tej szkole był też Doug Cranmer, który później wrócił do Alert Bay i szkolił młodzież Kwakiutl w tamtejszym ośrodku kultury U'mista. Tak więc w latach sześćdziesiątych powstały nowe ośrodki, gdzie młodzi Indianie uczyli się na nowo zapomnianej sztuki rzeźbiarskiej. Bardzo pomocne dla tego odrodzenia były publikacje klasyfikujące tę sztukę, analizujące sztukę poszczególnych szczepów itd. Zwłaszcza istotna była książka, którą w 1965 roku opublikował Bill Holm, kurator muzeum w Seattle. To on wprowadził słowo „ovoid” opisujące najbardziej podstawowy element kompozycji w indiańskim stylu – ni to prostokąt, ni owal. Z takich ovoidów zbudowane są mityczne postacie na płaskorzeźbach. Dzięki tej literaturze młodzi Indianie wiedzieli, w jakim stylu ich szczep dawniej tworzył rzeźby. Trzymając się tego stylu mogli turystom sprzedawać swe wytwory jako autentyczną indiańską sztukę. Mogli też wyrzeźbić autentyczne indiańskie totemy, jeśli pojawiło się takie zamówienie. Nie jest to wcale tylko odgrzewanie starych form. Sztuka Indian w nowych warunkach sięga po stare wzory, ale nie stoi w miejscu. Najwybitniejsi artyści tworzą zupełnie nowe formy. Doug Cranmer eksperymentował z totemem abstrakcyjnym, nigdy go nie dokończył, ale tę niedokończoną wersję można zobaczyć w ośrodku U'mista w Alert Bay. A Bill Reid stosował w rzeźbie nowe techniki, dawnym Indianom nieznane, na przykład odlewu w brązie. Dzięki temu nie musiał się trzymać przestrzennego ograniczenia, jakie stanowi pień drzewa. Najbardziej znaną jego rzeźbą odlaną z brązu jest Duch Haida Gwaii. Jest tam, jak na totemach, kilka postaci z legend, tylko że nie są one ułożone jedna nad drugą, lecz tłoczą się w indiańskim czółnie wokół siedzącej prosto centralnej postaci w charakterystycznym indiańskim kapeluszu. Ten odlew pokryty zielonkawą patyną (choć zupełnie nową) stoi w hali odlotów na lotnisku w Vancouver (ktokolwiek stamtąd odlatywał, ten go musiał widzieć). Totemy w Stanley Park stoją na uboczu, w uroczym zakątku, ale do tego zakątka można w ogóle nie iść i nie wiedzieć o ich istnieniu, nawet jeśli się mieszka w Vancouver. Totemów przed bankami też można nie zauważyć albo mijać je wzrokiem, nie zauważając co to jest. Żaden Kanadyjczyk nie może jednak powiedzieć, że nie zna rzeźby Billa Reida, nawet jeśli nigdy nie był w Vancouver na lotnisku. A to dlatego, że ta właśnie rzeźba z lotniska reprodukowana jest na kanadyjskim banknocie dwudziestodolarowym. Banknot dzięki tej reprodukcji wygląda nieźle, dlatego można powiedzieć, że Bill Reid zrobił niezłe pieniądze.

Włodzimierz Fenrych


36 |

11/12 (209/210) 2014 | nowy czas

historie nie tylko zasłyszane

Jacek Ozaist

Odwyk

cz. 2

– Znowu to robię – powtórzył po chwili, jakby sam siebie chciał przekonać, że to jednak powiedział. Nie widział jej. Stała w półmroku bojąc się podejść. – Wiesz, że przez swoje skłonności do literackich konfabulacji prawie zrujnowałeś nam życie. Musieliśmy wyjechaliśmy do Londynu, bo tam nie zostało już nic. – Nie dramatyzuj – mruknął głuchym głosem. – Uporządkuję papiery i zaraz do ciebie przyjdę. – Ok – mruknęła. – Będę czekać w kuchni. Poczuł ulgę. Niezrównaną, nieomal euforyczną. Nalał sobie wina. Wciągnął w nozdrza jego intensywny zapach i zamknął oczy. Niewidzialny wir porywał go głębiej i głębiej, aż do utraty świadomości. Gwałtownie zapragnął tam wrócić. Do świata fikcji, gdzie nad wszystkim panował i gdzie było mu dobrze. Sięgnął po następną kartkę.

G. uparcie szedł drogą, na którą przed laty pchnęło go życie. Miał wszystko, czego potrzebował – wygodne buty, dobre ubranie, kompas i latarkę. Był przygotowany, by zajść naprawdę daleko. Przez lata stał się wędrowcem tak wytrawnym, że nawet długotrwały, intensywny marsz nie sprawiał mu żadnego problemu. G. miał jeden wystudiowany rytm, dzięki któremu pokonywał wielkie odległości w bardzo krótkim czasie. Aż wreszcie stał się niedoścignionym mistrzem w swojej dziedzinie i mało kto mógł się z nim równać. Mijały dni, miesiące, lata, a G. szedł, szedł, szedł. W końcu zdrowie zaczęło szwankować, ubywało mu sił i kiedy pewnego dnia stracił tempo, od tej pory tracił je nieustannie. Wędrował jednak dalej, tylko wolniej. Gdy wreszcie doszedł, był już siwiuteńki, przygarbiony, pomarszczony, ale i nieprawdopodobnie szczęśliwy. Drobnym truchcikiem podbiegł do tabliczki i z trudem przeczytał: KONIEC, a potem: ŚWIATA. Zadowolony z siebie i osiągniętego sukcesu już miał ruszyć ku stojącej nieopodal ławeczce, by sobie przysiąść i wreszcie odpocząć, gdy dostrzegł jeszcze jedną tabliczkę z nieco mniejszym napisem: GŁUPCZE! PO COŚ TU LAZŁ!? W tej samej chwili G. skamieniał ze zdumienia i stoi w tym miejscu do dziś. Ludzie powiadają, że to pomnik wielkiego artysty. Adam zaśmiał się cicho. Nareszcie coś z solidną puentą – pomyślał. Wlał do kieliszka resztę wina i przysiadł na drewnianym kuferku ozdobionym złotymi klamrami, w którym żona trzymała jakieś rodzinne pamiątki.

Agnieszka Siedlecka

Gdzie ci mężczyźni?

R

a dio ma na imię Ire na. Jest ma łe, czar ne i ni czym kot miesz ka na na szym ku chen nym pa ra pe cie. Z Ire ny pięk nym, jaz zu ją cym gło sem śpie wa Da nu ta. Mo ja ma ma Bar ba ra go tu je zu pę, a ja Agniesz ka sie dzę przy sto le i przy glą da jąc się jak sie ka mar chew kę ma cham no ga mi, któ re le d wo do się ga ją pod ło gi. Gdzie ci mężczyźni, prawdziwi tacy? Orły, sokoły, herosy? – z trzesz czą ce go gło śni ka za py tu je Da nu ta Rinn, a ja w mo im kil ku let nim umy śle nie po tra f ię zna leźć dla niej od po wie dzi. Ba, z pew no ścią nie ro zu miem na wet jej py ta nia, ale me lo dia chwy tli wa, więc nu cę pod no sem. Po nad trzy de ka dy póź niej znaj du ję się w Am ba sa dzie

Nigdy się nie interesował tym, co tam chowała ani nie ingerował w jej życie w innych kwestiach niż małżeńskie. Nie rozumiał dlaczego ona nie potrafiła tej dyskrecji odwzajemnić. Przysunął do siebie pudło z papierami chcąc losowo wybrać kolejną kartkę i wtedy jego wzrok napotkał przyklejoną do ścianki kopertę ze starannie wykaligrafowanym imieniem: Adam. Od razu rozpoznał charakter pisma żony. Skoro czytasz te słowa, to znaczy, że byłeś na strychu i wypuściłeś wszystkie demony, które tam razem zamknęliśmy. Jest mi z tego powodu bardzo przykro, bo niweczysz nasz wspólny wysiłek i narażasz rodzinę. Piszę te słowa zaraz po tym, jak zamknęliśmy owe przeklęte pudła na strychu, by zapomnieć o złych rzeczach, jakich z tego powodu doświadczyliśmy: ja i nasze dzieci. Wyjechaliśmy do Anglii nie tylko w poszukiwaniu lepszego życia, lecz także po to, by zapomnieć o dawnych mrzonkach. Z pisania nie da się wyżyć. Po prawie dziesięciu latach daremnych prób literackiego debiutu powinieneś to już wiedzieć. Ty jednak wciąż wierzyłeś, że następna książka będzie lepsza, ciekawsza, trafi w gusty czytelników, a ty pozbierasz wszelkie laury, jakie ziemski padół zdołał wytworzyć. Twoja absurdalna wiara we własne możliwości zaprowadziła nas na skraj przepaści. Ja już tam byłam. I drugi raz nie wrócę. Dlatego zaklinam cię, zostaw te pudła na strychu i wróć do nas, do normalnego życia. Nie raz i nie dwa zapominałeś przez to odebrać dzieci z przedszkola, lodowiska czy basenu. Zawalałeś terminy, nie dotrzymywałeś słowa. Zamykałeś się na całe tygo-

dnie, by nie jeść, nie pić, tylko pisać. Traciłeś kolejne prace, gdyż nikt nie był w stanie wytrzymać twojego roztargnienia. Przynosiłeś do domu jakieś żałosne czeki opiewające na tak drobne sumy, że lepsze pieniądze mogłabym wyżebrać. Poszliśmy na terapię, gdzie z trudem wytłumaczono ci, że nie jesteś i nie będziesz Charlesem Bukowskim. Żeby żyć tak jak pisać i pisać tak jak żyć, trzeba się w czepku urodzić. W dodatku nie ołowianym. Nie te czasy, nie te lata, nie ten talent. Tak, mój drogi. Czasem poczytywałam twoje wypociny i doprawdy dziwię się, że tyle z nimi czynisz ceregieli. Jak na mój gust, możesz sobie spokojnie odpuścić to całe pisanie. Świat się nie dowie, że przestałeś, bo nie wie, że w ogóle zacząłeś. Gdybyś stworzył dobrą, wciągającą powieść współczesną, byłoby o czym gadać, ale te twoje niedokończone historie lub zbiory zupełnie niedopasowanych opowiadań zwyczajnie cię dyskwalifikują. Tak, Adam. Mogłabym być twoją muzą, mogłabym ci pomagać, ale nie ma we mnie wiary w twoje literackie możliwości. Dużo więcej dajesz mi i światu jako zwykły człowiek – mąż, ojciec, przyjaciel. Popatrz na te tytuły: Mimika chwil, Śmierć kuchennymi drzwiami, „Wakacje w przeręblu, Zwielokrotnienie moich nieprzytomności... Wybacz. Albo i nie wybaczaj. Wszystko mi jedno. Nie wierzę w twój talent i nie wróżę ci jako pisarzowi żadnej przyszłości. Wybrałeś sobie bardzo niebezpieczne hobby, wciągające niczym bagno, szydzące z czyichś nadziei na podobieństwo kasyna, gdzie gromada głupców wciąż wierzy, że wygrana jest tuż tuż i na koniec

Rzeczy po spo li tej Pol skiej w Lon dy nie na dru gim Kon gre sie Ko biet. No ga mi już do ty kam zie mi, a na wet twar do po niej stą pam. Kon gres zor ga ni zo wa ny w paź dzier ni ku przez Zjed no czo ne Kró le stwo Po lek – spo łecz ną ini cja ty wę Po lek w Wiel kiej Bry ta nii, sta je się mo im udzia łem przy pad ko wo. Ko le żan ka pro si mnie o po pro wa dze nie jed ne go z pa ne li dys ku syj nych w za stęp stwie za oso bę, któ ra – jak się oka za ło – ma w ten dzień szko le nie w pra cy. I tak po zna ję gru pę fan ta stycz nych, nie za leż nych i wy jąt ko wo po zy tyw nie do ży cia na sta wio nych dziew czyn, któ re po pra cy, w po cie czo ła za wa lu tę zwa ną sa tys fak cją chcą zmie niać świat. Zwłasz cza dam sko -mę ski świat. Przed mo im pa ne lem tre mę mam okrut ną i gdy nie spo koj nie roz glą dam się po sa li, ni stąd ni zo wąd do gło wy przy cho dzi mi zna jo my re fren… Gdzie ci mężczyźni na miarę czasów? Gdzie te chłopy? Wła śnie, gdzie? Py tał o to bez ma ła 40 lat te mu sam Jan Pie trzak, pi sząc dla Ka ba re tu pod Egi dą sło wa po wyż szej pio sen ki. To tyl ko gwo li przy po mnie nia, za nim ja kiś Pan Czy tel nik po my śli, że ko lej na skrzyw dzo na fe mi nist ka zła pa ła za pió ro i bę dzie się wy ży wać. Otóż nie! Nie w mo im to sty lu, a wra ca nie do fak tów tak oczy wi stych, jak bry tyj skie su fra żyst ki wal czą ce o re gu la cję pra wa ro dzin ne go i wy bor cze go urą ga ło by Two jej Czy tel ni ku in te li gen cji. Ja ką dro gę prze szły od po ło wy XIX wie ku ko bie ty i co jest jesz cze w kwe stii rów no upraw nie nia do zro bie nia, a jest spo ro, do sko na le wie my. Bar dziej in te re su je mnie na to miast to, jak w tym wszyst kim znaj du ją się męż czyź ni? Czy w ogó le się znaj du ją? Ja ki wpływ na ich spo łecz ną ro lę i po zy cję ma ją ga lo pu ją cy na oślep ka pi ta lizm do spół ki z nie mniej dy na micz nie zmie nia ją cą się świa do mo ścią ko biet? Pięk na ko pal nia dla so cjo lo gów. Miast dy wa go wać z czy sto ko bie ce go punk tu wi dze nia, z py ta niem uda ję się do… du że go po ko ju, gdzie męż czy zna mój gra sku pio ny na gi ta rze i na skrzy dłach na tchnie nia od pły wa w nie biań skie wy mia r y. Po roz ma wiam z wraż li wym ar ty stą – my ślę. – Męż czyź ni dłu żej te raz doj rze wa ją – mó wi spo koj nie. Roz ma wia my o wspól nych zna jo mych róż nych na ro do wo ści i stwier dza my, iż więk szość ustat ko wa ła się do brze po trzy dzie st ce, wła ści wie bli żej czter dziest ki. Wbrew po zo rom od wle ka nie de cy -

obchodzi się smakiem. Tak to wygląda w świetle, które dawno zgasło. Zaufałam ci. Wyszłam za ciebie i urodziłam ci dzieci, tylko dlatego, że obiecałeś nigdy do tego nie wracać. Jak możesz nam to robić? Już nie pamiętasz jak nam było wtedy ciężko? Czas płynie. Blizny rosną z nami i umierają z nami. Gdyby mogły opowiedzieć o bólu, ich opowieści nie miałby końca. Wróć do nas. Nie porzucaj nas znowu! Kochamy Cię! Adam strzepnął z kącika oka gwałtownie nabrzmiałą łzę. Poczuł falę gorąca na twarzy i cierpką wilgoć na czole. Serce wariacko waliło mu w piersi. Sapiąc, jak przy wielkim wysiłku, pozamykał pudła, po czym odstawił je na miejsce, zamknął drzwi strychu i zszedł po schodach do kuchni. Żona stała oparta o futrynę drzwi do salonu. Nie triumfowała. Na jej twarzy malowała się raczej ogromna ulga. Lekko wygiął kąciki ust i pokiwał z uznaniem głową. – Tak to wygląda w świetle, które dawno zgasło? – zapytał. – Nie inaczej – odparła z uśmiechem. Przytulił ją mocno. Stali tak wtuleni w siebie, jakby nagle spotkali się po latach rozłąki. Po chwili odsunęła się. – Jadę po dzieci. Upichcisz coś na kolację? – Jasne. Popatrzyła mu głęboko w oczy. – Takiego cię kocham. Nie zmieniaj się. Zniknęła za drzwiami. Długo stał i patrzył przez okno jak żona odjeżdża. Potem ciężkim krokiem poczłapał do kuchni.

zji pt. I co da lej z tym ży ciem? nie wy ni ka ło w ich przy pad ku ze sta tu su ma te rial ne go. Nie by li na do rob ku, wręcz prze ciw nie. Po wo dem był nad miar wy bo ru, strach przed pod ję ciem nie słusz nej de cy zji do ty czą cej ka rie r y, sta łe go związ ku, ro dzi ny. – My fa ce ci je ste śmy pro ści – tłu ma czy mi mo ja dru ga po ło wa – nie lu bi my nad mier nej ana li zy i dzie le nia wło sa na czwo ro. Czar ne lub bia łe i ty le. Męż czyź ni przez wie ki do mi no wa li, a tu na gle im się tę wła dzę od bie ra i nie bar dzo wie dzą, co z tym fan tem zro bić. Znacz nej czę ści nie jest to na rę kę i nie chcą się po pro stu do te go przy znać. Zga dzam się w zu peł no ści. Zda wa łam so bie spra wę, że mój fa cet ma spo ro sa mo kry ty cy zmu i tzw. pier wia stek ko bie cy nie jest mu ob cy, ale że by aż tak? Za sta na wiam się w związ ku z tym, jak pa no wie mo gli by spo żyt ko wać ener gię, któ rą przez tak dłu gi czas w hi sto rii ludz ko ści trwo ni li na za rzą dze nie świa tem? Ła two im nie jest i nie bę dzie. Pro mo wa ny przez ko mer cyj ne me dia ide ał męż czy zny to wy spor to wa ny i pew ny sie bie osob nik z wa chla rzem kart płat ni czych. Wy da wać by się więc mo gło, że w tym te ma cie nie wie le się zmie ni ło. Otóż zmie ni ło… Ko bie ty co raz gło śniej mó wią, cze go chcą i nie bo ją się wy ma gać. Gdy by mo gły za mó wić part ne ra w in ter ne cie, opis za ku pu wy glą dał by mniej wię cej tak: doj rza ły, sa mo dziel ny, bez na ło gów, zdro wa syl wet ka, wie, cze go chce; wy ro zu mia ły wraż li wiec, z ocho tą po bie gnie z żo ną ro dzić i urlo pem ma cie rzyń skim też nie po gar dzi; umie sprzą tać, jak trze ba to ugo tu je, dzie ci od bie rze ze szko ły, na pra wi ciek ną cy kran i pod le je kwiat ki; przy ja ciel i ko cha nek z do ży wot nią gwa ran cją. Uf… dro dzy pa no wie, nie za zdrosz czę! Jed na z za pro szo nych na Kon gres Ko biet uczest ni czek mo je go pa ne lu, od lat miesz ka ją ca w Ber li nie, o tam tej szych Po la kach wy po wie dzia ła się tak: – Ko bie ty się or ga ni zu ją, ko bie ty so bie ra dzą. To pa nom trze ba po móc. Da nu ta Rinn o męż czy znach śpie wa: „Jak bez wol ne ma ne ki ny, prze sta wia ne i ko pa ne.” i da lej „Gdzie umy sły epo ko we? Pro to pla ści czy nów więk szych? (…) Nie ma, nie ma, nie ma.” Nie praw da – SĄ! Pó ki co w mniej szo ści, ale daj my się im od na leźć i oswo ić z no wą rze czy wi sto ścią. Z pew no ścią znów wzle cą „or ły, so ko ły, ba żan ty”…


|37

nowy czas | 11/12 (209/210) 2014

historie nie tylko zasłyszane

PAN ZENOBIUSZ. Święta z Kotem Irena Falcone

Pan Zenobiusz to postać fikcyjna, jakkolwiek zdarzenia, które opisuję, miały miejsce. Są kompilacją różnych historii zasłyszanych wśród moich przyjaciół, niektóre zdarzenia odnoszą się do moich własnych doświadczeń z różnymi budowlańcami, z którymi miałam do czynienia przez wiele lat. Przygody pana Zenobiusza – mam nadzieję – trochę czytelników rozbawią, a może nawet sprowokują do refleksji…

Stęskniłam się za Zenobiuszem, za dramatami, za jego filozofią życiową, w której na pozór brakuje logiki. Kiedy o nim myślę, to przypomina mi się Greg Zorba. Zenobiusz idzie przez życie tak po prostu, reaguje na sytuacje, które pojawiają się tutaj i teraz. Chwile refleksji czy też analizy przyszłości – co może się stać, jeżeli to czy tamto teraz się zdarzy – w świecie pana Zenobiusza nie istnieją. Oj, rozkleiłam się myśląc o Zenobiuszu czy też być może to jest moja tęsknota za tym czego w moim życiu jest tak niewiele – za beztroską? Wyjeżdżam na święta do Zakopanego, w domu zostaje tylko kot. No ale kto będzie się opiekował kotem? Dzwonię do Zenka. – Zenek – mówię – pogadaj z Danusią, może chcielibyście święta spędzić w Anglii z moim kotem? – Pani to się żarty trzymają. Święta z kotem? –Zenek, tak, kot musi być nakarmiony, a nas nie będzie, bo jedziemy do Zakopanego, a dla ciebie to okazja, aby zobaczyć, jak święta Bożego Narodzenia są obchodzone w Anglii. Zenek śmieje się i mówi: – Pani Irenko, pani poważnie mówi o tym kocie? Że niby ja mam jechać do Anglii, żeby kota karmić? Toż niech idzie sobie myszy czy szczury łapać i przeżyje. Wy w tej Anglii to macie kota na punkcie kotów. Zenek śmieje się do rozpuku. – Jak ja bym pani powiedział, co ja z kotami robiłem jak byłem dzieckiem… Oj, lepiej pani nie powiem. Kotów generalnie nie lubię, ja to jestem psiarzem. Pies, owszem, to najlepszy przyjaciel człowieka, a z kota to jaki pożytek ? Pogadam z Danusią i oddzwonię. Kończymy rozmowę, a ja zaczynam się zastanawiać czy ta propozycja nie jest igraniem z życiem mojego kota, który siedzi u mnie w tym momencie na kolanach i mruczy słodko patrząc mi w oczy z ufnością. Zenek przylatuje z Danusią tydzień przed świętami. Robię zakupy i wypełniam lodówkę jedzeniem, regał z winem wypełniam paroma butelkami, pokazuje Danusi, które wina są dla nich na święta,

robię zapasy jedzenia dla kota i oprowadzam Danusię po domu. Danusia zapewnia mnie, że ona będzie się kotem opiekować i że mam się martwić. Następnego dnia wylatuję do Polski. Święta, święta i po świętach. W trakcie pobytu w Zakopanem dzwonię kilkakrotnie do Zenka, aby upewnić się, że wszystko w porządku. Święta, święta i po świętach… Po powrocie zastaję dom wysprzątany, ale kota nigdzie nie widać. Z przerażeniem zauważam, że klapka w drzwiach do ogrodu zaklejona jest taśmą. Danusia się mityguje: – Pani Irenko, ten kot jest, niech się pani nie martwi, ale on łaził po polu, a potem nam na łóżko wskakiwał i tymi brudnymi łapami po pościeli chodził, no to musiałam temu zaradzić. Karmić to go karmiłam. W tym momencie otwiera drzwi do ogrodu i z dumą pokazuje mi stojącą w ogrodzie miskę z zamarzniętym jedzeniem. Mija kilka godzin. W końcu mój kot pojawia się, chociaż mam wątpliwości czy to mój kot, bo był biało-czarny a teraz jest buro-siwy, wygląda jak stara ścierka. Oddycham jednak z ulgą, że żyje i nic nie mówię, bo po prostu brakuje mi słów. Robię kolację. Zaczynają mi opowiadać jak im minęły święta. Zenobiusz zaczyna od tego, że on to się cieszy, że spędził tutaj święta, bo przynajmniej wie teraz jedno: że już nigdy świąt poza domem nie spędzi. – Tutaj, pani Ireno, nie ma Boga, jego trzeba szukać! Anglicy to chyba nawet nie wiedzą, że to są święta Bożego Narodzenia. Byliśmy w kościele i tam przed wigilią spotkaliśmy takiego Polaka, no i on się nam zwierzył, że żona go z domu wyrzuciła przed świętami, a mają dwoje dzieci. I on w schronisku dla bezdomnych śpi. No to żal się nam go zrobiło i zaprosiliśmy go na Wigilię. Słucham z zainteresowaniem, choć myślę – znając Zenka – że ta historia na pewno będzie miała jakieś zaskakujące zakończenie. W domu wszystko jest w porządku, meble całe, czyli awantury jakiejś nie było. Słucham dalej.

“ I could’ve strangled his scrawny little neck! Can you imagine? And you know w hat he said to me? He said: ‘If I ca n’t do w hat I want, I might as well be dead.‘ And w hat was I supposed to do? What can one do? Not hing! But I am telling you, I wa s t hat close t o strangling him!“ He shows me a half-inch spa ce wit h his fingers. I a m sit ting in a yellow AA van, being rescued in t he middle of t he night on t he M25. The heavens have opened, it is pour ing down and we, t he dr iver and I, a re waiting for the ra in to ease a little. T he AA man is Spanish and he is t alking a bout ‘almost stra ngling‘ his eldest offspr ing, w ho decided to tur n down an offer from Cambr idge Universit y and become a musicia n instead, in New Zealand. From w hat I can gat her, he is not doing too ba dly, but I sympa thise. Indeed, w hat can one do about grow n up children who choose against one‘s wishes, and claim t hat if t hey can’t play a guitar, t hey might a s well be dead. Some of us know t he feeling: if we can’t do what we want, we don’t want to live. Except, t he choice might never be t here. Suppose, just imagine: you are a young,

budding wr iter, or painter, or as the driver’s son is, a musician. Somebody offers you a choice; here is a mansion in Knightsbr idge and money in the bank, but you ca n never touch a guit ar. Or wr ite anyt hing. Or paint anyt hing. Forbidden to even keep a br ush, or any musica l instr ument. B ut t here is money, unlimited, for t he rest of your life. The answer might be obv ious t o t he young. But t hen, just change t he word young for middle-aged, still tr ying, talent unrecognised, t hree children wit h your ex, dr iving an AA van in t he night because you can’t afford not to.. . and the answer might not be so clea r cut. The problem lies in aswering a call called ‘passion‘ or ‘vocat ion‘, but do we ever hear a child screamimg at his or hers parents, ‘if I can’t be an accountant, I might as well be dead!‘. Do we not need account ants a s much as musicia ns?...Don‘t we? The Spanish AA man g rows q uiet and sighs. The rain still pours from heaven and we sit gloomily star ing into t he darkness. “I used to be a musician“ he says wit h resignat ion. “Saxophone. I played in a

band. I made enough money for a good life, but then....“ He trails off. “Well, it didn’t work out . My wife ha s ran away with my accountant. She t ook t he house, t he children, ever yt hing. .. Ca n you imagine? I w an te d to d i e . “ Yes, I ca n imagine. I think it was Cha rles Saat chi a fter his first divorce who said: ‘Women a re ver y good housekeepers. They a lways keep t he house.‘ “ So I moved per manently t o England to get away. Took the first job ava ilable. And now....Aah, t he rain has st opped.“ He gets out of t he va n a nd st ar ts loading my ca r onto a tra ck. It’s 2 o’clock in t he mor ning ‚ pitch dark a nd I begin to t hink I a m in the wrong job, too. I should have been a wr it er, not whoever I a m supposed to be, scared of my own sha dow. I can hear t he ca r mov ing up, t he van rock ing and the man comes ba ck t o ta ke me home. He dr ives on, and we talk about Ma drid, Toledo and t he Alhambra gardens. Clearly an educat ed man, he know s what Svalba rd is and doesn’t t hink T imbuk tu is an invented, Polish word for ‘God knows where‘. He is more cheer ful now, a nd I stopped t hink ing that he might crash t he

Gra phics: Joanna Ciechanowska

J C E R H A R D T : A A Re s c u e

– No i pani Irenko, jak on się napił po północy, bo dopiero zaczęliśmy pić po północy, to on nam opowiedział, dlaczego żona go wyrzuciła. W tym momencie wtrąca się Danusia i przejmuje opowiadanie historii. – Niech pani sobie wyobrazi, że wydawał się taki miły, a taka świnia. Sodoma i Gomora w tej Anglii, Sodoma i Gomora… Tadek, bo on Tadek ma na imię, jednej nocy przyprowadził do domu jakąś Irlandkę i swoich dwóch synków obudził i kazał iść im z mamą spać. A on chciał z tą Irlandką spać w pokoju dziecinnym. I on nam się tutaj tłumaczył, że już z żoną to on w separacji żył od kilku miesięcy, ale razem mieszkali ze względu na dobro dzieci. No więc – kontynuuje Danusia – Zenek go za drzwi wyrzucił, a ja jeszcze pomogłam drzwi za nim zatrzasnąć, bo nie chciał wyjść. Krzyczał na cały głos, że to nie po chrześcijańsku, że tylko Pan Bóg może go osądzić i takie tam bzdury. Potem stał pod drzwiami jeszcze dosyć długo, aż w końcu Zenek się wkurzył i oblał go wodą z okna na pierwszym piętrze. I w końcu sobie poszedł. Martwiliśmy się, co sąsiedzi pomyślą, że jeszcze nie daj Boże po policje zadzwonią, no to coś trzeba było zrobić. Po chwili ciszy, która zapada przy stole i można ją przeciąć nożem jak galaretę, Danusia kontynuuje: – Jeszcze jedno, pani nam mówiła, żeby tych win z tyłu na stojaku to nie pić, no ale Zenek tak się wkurzył tym wszystkim, że trzy wina wypił z tych co pani mówiła, żeby nie pić. Odkupił pani takie dobre, francuskie, wziął nawet te naklejki z butelek i szukał w Tesco, ale nie mieli takich samych. No bo to jedno co pani tam miała, to było z 1964 roku. Po co tak długo wina trzymać pani Irenko? Toć to chyba wietrzeje? Zenek się bardzo źle czuł po tym winie, mówił, że na pewno już jakieś bakterie miało ze starości. Siedzę przy stole całkowicie nieruchomo. Na kolana wskakuje mi kot i mruczy czyszcząc swoje łapki i brudną sierść. Za dzień, dwa będzie znowu biało-czarny i z ufnością będzie patrzył mi w oczy.

va n into t he central reser vation or tur n into the oncoming t raffic. Who wants to be dead any way? T here might be a career as a wr iter waiting for me around the cor ner.


38 |

11/12 (209-210) 2014 | nowy czas

co się dzieje kino It's A Wonderful Life

Na Wyspach to „świąteczny zestaw obowiązkowy”. Hollywoodzki klasyk z lat czterdziestych początkowo przeszedł niemal bez echa – przyjęty bez entuzjazmu zarówno przez krytyków, jak i przez publiczność, Minęło trochę czasu nim – przede wszystkim w Stanach Zjednoczonych i w Wielkiej Brytanii – stał się stałym punktem programu w czasie świąt Bożego Narodzenia. Trochę jak dziś Kevin sam w domu, film jest klasykiem kina familijnego, choć często zapomina się, że jego punkt wyjściowy jest dosyć mroczny. Oto ojciec rodziny, grany przez Jamesa Stewarta, zmaga się z poczuciem osobistej porażki życiowej. Czuje, że zawodzi siebie i bliskich. Z pewną dozą melodramatyzmu postanawia odebrać sobie życie właśnie na święta. Na dnie zaczyna się jednak marsz ku wybawieniu. Wszystko przez (mało poważnego) anioła-stróża, który przybywa, by pokazać naszemu bohaterowi, że warto dalej próbować. Seria pokazów między 17 a 28 grudnia BFI Southbank Belvedere Road, SE1 8XT

Muppets Christmas Carol

Muppety zabierają się za Dickensa! Żaba Kermitt jako biedny Timy – nawet w Wigilię zmuszony do pracy, przymierający głodem i walczący z zimnem we własnej izdebce. Do tego wielki Michael Caine jako Scrooge – Dickensowska parodia kapitalistycznego, bezdusznego wyzyskiwacza, którego różne inkarnacje pojawiały się w jego książkach wielokrotnie. Chwytliwe piosenki, fenomenalne dekoracje i prześmieszne kukły sprawiają, że pomysł, by rozpocząć święta w kinowym fotelu jest zdecydowanie warty rozważenia! Szczególnie że na tych pokazach publiczność zachęcana jest do tego, by śpiewać razem z kukłami! Seria pokazów przez cały grudzień Prince Charles Cinema 7 Leicester Pl, WC2H 7BY

The Imitation Game Parę lat temu za historię rozwikłania zagadki Enigmy wzięło się Hollywood. Teraz pora na Brytyjczyków. W roli głównej – Benedict Cumberbatch, znany z szalenie popularnej serii o przygodach Sherlocka Holmesa. Towarzyszy mu przepiękna jak zawsze Keira Knightley. Reflektor skierowany jest na genialnego matematyka – nieco nieśmiałego i introwertycznego – bardzo różnego od postaci słynnego detektywa, w którą ostatnio wcielał się Cumberbatch. Krytycy przyjmują film ciepło. „Benedict Cumberbatch gra na miarę Oscara” – pisze recenzent gazety „The Independent”. A wątki polskie? Na konferencji prasowej reżyser zapewniał, że starał się wpleść akcenty ukazujące udział naszych matematyków. Choć z drugiej strony podkreślał, że skupiał się na samej postaci Alana Turinga, a Enigm było więcej. Polacy rozgryźli wcześniej nieco inny model.

„Hal, czy mnie słyszysz?”. Jeden z największych filmów science-fiction wszech czasów. Kosmiczny thriller, a jednocześnie moralitet. Bunt sztucznej inteligencji, pytania o początki życia i przerażające pustką i sterylnością ujęcia, jak unowocześnione wersje płócien Hammershoia. Na ekrany kin Odyseja wchodzi w wersji odczyszczonej. „Wykręcająca umysł symfonia science-fiction” – tak nazywa ten obraz krytyk amerykańskiego serwisu specjalistycznego „All Movie”. Nawiązuje tu oczywiście do legendarnej sekwencji ze Straussowskim Nad pięknym modrym Dunajem. Coś dla miłośników ambitnego science-fiction, ale też dla tych, którym gatunek ten kojarzy się tylko z włochatymi stworami, laserowymi strzelaninami i akcją skrojoną pod dorastających nastolatków. Ekranizacja książki Arthura C. Clarka zmienia ten pogląd na zawsze. Choćby w momencie gdy wpatrując się w kamerę swoim czerwonym okiem komputer Hal pyta: „Czy będę śnił?”.

Horrible Bosses 2

The Who

2001: Space Odyssey

The Nutcracker and The Mouse King

– dziś żałuje. Do tego stopnia, że w pewnym momencie ogłosił rozstanie ze sceną i studiem. Po ciężkiej chorobie, podczas której zapragnął na nowo wrócić do grania, nagrał między innymi jedenastoczęściowy cykl coverów Historia Bluesa. Mocno, bezkompromisowo. Piątek, 20 grudnia, godz. 19.00 Eventim Hammersmith Apollo 45 Queen Caroline Street, W6 9QH

Doskonały teatr dla dzieci Unicorn, położony pomiędzy Tower Bridge i London Bridge ma dla dzieciaków, a także dla tych, którzy tak do końca nie dorośli, świąteczną propozycję. Spektakl jest ciekawy, bo stanowi adaptację opowiadania E.T.A Hoffmanna z 1816 roku. Dopiero w kilka dekad później stanie się ono podstawą do słynnego baletu Czajkowskiego. Dziś na scenę zwykle trafia wersja muzyczna. Tu będziemy mieć do czynienia z wersją teatralną. Opowieść o dziadku do orzechów, który ożywa, by stoczyć walkę ze złym mysim królem oglądać można do połowy stycznia. Unicorn Theatre 147 Tooley Street, SE1 2HZ

Grimm Tales

Madness

muzyka

Pierwsza część bardzo popularnej komedii Horrible Bosses przekonywała, że człowieka, który dla ciebie pracuje, traktować trzeba z szacunkiem dla jego godności. Druga przekonuje dalej… Znowu spotykamy tę samą trójkę bohaterów, którzy zmagali się poprzednio z psychopatycznymi zwierzchnikami wykorzystującymi swoje pozycje, by wyzyskiwać i poniżać podwładnych. Teraz próbują sił „na swoim”. I znowu czeka ich zawód. Zamiast spełniać American Dream – od zera do bohatera – przekonują się, że nierzadko nagrodą za ciężką pracę i talent jest wizja bankructwa. Trafiają na nieuczciwego klienta, który ich oszukuje. W tej roli – fenomenalny jak zawsze, demoniczny Christopher Waltz, znany choćby z pamiętnej roli w kampowej, krwawej fantazji Inglourious Bastards Quentina Tarantino. Kurt, Nick i Dale postanawiają również porzucić zasady i obmyślają plan… porwania nieuczciwego przedsiębiorcy. Jak można się domyślić, plan ów nie wypali z dziesiątków różnych powodów.

teatry

To już pięćdziesiąt lat! Muzycy legendarnej brytyjskiej grupy The Who są z nami pół wieku (choć to raczej rekord na papierze, bo ostatnie trzydzieści lat muzycy schodzili się raczej okazjonalnie). Skład tak oryginalny, jak to możliwe w obecnej sytuacji. Na pokładzie brakuje Keitha Moona, który zmarł w latach siedemdziesiątych oraz Johna Entwistle'a, który odszedł dwanaście lat temu. Zredukowane do duetu The Who dwoi się i troi, by zamaskować braki. Udaje się to o tyle, że wciąż mamy tu pierwszy szereg: wokalistę i kompozytora-gitarzystę. Daltrey cały czas udowadnia, że w płucach nieco pary mu jeszcze zostało (choć przy górkach bywa ciężko), a Townshend z wiekiem staje się coraz sprawniejszy. Środa, 17 grudnia, godz. 19.00 O2 Arena Peninsula Square, SE10 0DX

Ze swoją pierwszą, wydaną w 1979 roku płytą Madness stali się głównymi brytyjskimi orędownikami ska – po części reakcji obronnej na coraz bardziej wydumane i kręcące się w kółko pomysły artrockowców spod znaku Yes czy Emerson Lake and Palmer. Choć klasyczny okres grupy nie trwał zbyt długo (w gruncie rzeczy pięć lat), dziś zespół może poszczycić się pokaźną listą klasyków, z Our House z 1982 roku na czele. Dwa lata temu grupa dołożyła do tego kolejny – How Can I Tell You, ze świetnie przyjętej płyty Ou Ou Sis Sis Ja Ja DaDa. W programie londyńskiego koncertu: połamane brzmienia, inteligentne, zadziorne teksty i niezwykła erudycja muzyczna pozwalająca zespołowi swobodnie łączyć dźwięki z lat trzydziestych z mocniejszymi brzmieniami w stylu The Jam. Sobota, 20 grudnia, godz. 19.00 O2 Arena Peninsula Square, SE10 0DX

Mark Harrison Band

Electric Ballroom Rudolf Buchbinder (fortepian) i Nikolaj Znaider (dyrygent), wspierani przez London Symphony Orchestra zmierzą się z IV Koncertem Beethovena i I Symfonią Mahlera. Wszystko to uzupełni premierowe wykonanie młodego, zdolnego Aarona Parkera, zdobywcy stypendium Panufnik Young Composers.

Adaptacja sześciu baśni słynnych bajkopisarzy. Baśni mrocznych i ponurych. Co szczególnie ciekawe – prawdopodobnie nieco zapomnianych. Wprawdzie znalazło się tu miejsce dla Jasia i Małgosi, ale jeśli chodzi o resztę – autorzy pogrzebali nieco w archiwum. Bo tytuły Król Ropuch, Wierny Johannes czy Gęślarka nad strumieniem nie są zbyt dobrze rozpoznawalne. Całość rozgrywa się w niepokojącym otoczeniu, stylizowanym na starą izbę gdzieś w głębi Lasu Szwarcwaldzkiego, gdzie czyhać może wszystko. To na poły inscenizacja, na poły publiczne czytanie. Aktorzy wcielają się w coraz to nowe postaci, często przejmując rolę narratora. A wszystko w adaptacji słynnego pisarza fantasy i science-fiction Philipa Pullmana. Oxo Tower Wharf Bargehouse Street, SE1 9PH

Great Britain

Czwartek, 18 grudnia, godz. 19.30 Hall Barbican Centre, Silk Street EC2Y 8DS

Chris Rea

„Otwórz właz, Hal”. Cisza. „Otwórz właz, Hal”. Długie, nieruchome ujęcie.

Klasyczny wokalista-mruczek z senną gitarą. W sam raz na okres przedświąteczny. Szczególnie że przecież jeden z jego największych przebojów to Driving Home for Christmas. Od lat trzyma się przewidywalnej, ale satysfakcjonującej recepty: solidnych, blues-rockowych kawałków. W niedawnym wywiadzie dla dziennika „The Independent” opowiadał, że duża część jego kariery upłynęła mu na kompromisach, których – szczególnie w przypadku wytwórni nagraniowych

Mark Harrison sięga do źródeł. Zainspirowany starymi brzmieniami pierwszych bluesmenów Ameryki, przenosi te nuty do dwudziestego pierwszego wieku. Unikatowa technika gry na gitarze i przywodzący na myśl muzykę znad Missisipi styl wokalny sprawiły, że recenzent „The Blues Magazine” przypisał mu „zapierającą dech w piersiach wirtuozerię”. Sobota, 3 stycznia, godz. 19.30 Jazz Cafe POSK 238-246 King Street, W6 0RF

Nie cofnie się przed niczym, by zdobyć gorący news. Silna, zdetermino-


|39

nowy czas | 11/12 (209-210) 2014

co się dzieje wana, bez skrupułów. Czy Paige Britain, redaktorka agresywnego tabloidu nam kogoś nie przypomina? Jeśli tak, to rzecz jasna musi to być przypadek. Bo „podobieństwo do jakichkolwiek prawdziwych postaci i zdarzeń…”. Przynajmniej oficjalnie. Great Britain to ostra satyra na Wielką Brytanię po aferze podsłuchowej z dziennikarzami „News of the World” w rolach głównych. Wszystko to w rękach młodego, zdolnego i kontrowersyjnego Richarda Beana, który ma na koncie choćby England People Very Nice – komedię, która wywołała protesty wśród publiczności muzułmańskiej w związku z zarzutami o szerzenie stereotypów. National Theatre South Bank, SE1 9PX

dzający? – Wystawa przedstawia podróż Paddingtona ze stronic książki przez ekran telewizyjny aż po kinowy. Mamy piękne, osobiste wydanie należące do córki autora, ze specjalną dedykacją. Oprócz tego znajdziemy tu maszynę do pisania, którą Michael Bond nabył zostawiając pracę operatora w BBC, by móc w pełni poświęcić się pisaniu. Do tego rekwizyty z filmu, który wejdzie na ekrany niedługo – mowa tu o ikonicznych ubraniach misia: jego kapeluszu, płaszczu i walizce – mówi kuratorka, Hilary Young. Nie bez znaczenia jest też fakt, że nasz miś jest imigrantem! Przybywa na dworzec z – jak mówi – „najciemniejszych zakątków Peru”. Museum of London 150 London Wall, EC2Y 5HN

wystawy Allen Jones

Panufnik’s Twickenham W stulecie urodzin wielkiego kompozytora, który wyzwolił się z uścisku komunistycznego reżimu i w 1954 roku uciekł z PRL-u do Wielkiej Brytanii, w Twickenham – miejscu, które stało się jego domem w przybranej ojczyźnie – ciekawa wystawa poświęcona Andrzejowi Panufnikowi. A co jeszcze ciekawsze – Orleans House Gallery zawdzięcza swoje miejsce babce wdowy po Panufniku – Camilli Jessel Panufnik. Bardzo wielowątkowa historia rodzinna, dużo ciekawych zdjęć, bo Camilla Panufnik jest zawodowym fotografem. Kuratorem wystawy jest Jem Panufnik – syn kompozytora. Do 1 lutego 2015 Orleans House Gallery Riverside, Twickenham TW1 3DJ

A Bear Called Paddington

Podniszczona waliza, wieeeelki kapelusz i słoik z marmoladą. To znaki rozpoznawcze misia Paddingtona – bohatera wystawy w Museum of London. No, może nie jedynego bohatera, bo sporo miejsca poświęcono też jego twórcy, Michaelowi Bondowi. Czego mogą się spodziewać odwie-

Kontrowersyjny artysta pop-artu Allen Jones prezentuje swoje najsłynniejsze prace oraz parę dzieł mniej znanych. Łączy je fascynacja światem kultury masowej, z jej płycizną, seksizmem i obsesją wydawania pieniędzy. To wszystko łączy się w jego słynnej i nadal budzącej burzliwe dyskusje pracy prezentującej półnagą dziewczynę jako kobietę-mebel, zredukowaną do roli stolika. Subwersyjna krytyka seksizmu epoki? A może właśnie jej wyraz? Sam artysta tłumaczył to w rozmowie z dziennikarzem „Daily Telegraph” tak: „Mieszkałem wtedy w Chelsea i interesowały mnie kobiety oraz związany z nimi ładunkiem seksualny”. Każdej soboty, gdy człowiek wychodził na King's Road, odkrywał, ze spódniczki są coraz krótsze, a kobiece ciało na coraz to nowe sposoby coraz bardziej eksponowane. Ale dzieło sztuki żyje własnym życiem i dość szybko dominować zaczęły interpretacje, których Jones – jak twierdzi – wcale nie chciał. Tate Modern Bankside, London SE1 9TG

William Morris

czas demonstracji obalających bezduszny kapitalizm. – Artysta w pewnym momencie dochodzi do wniosku, że trzeba zacząć wszystko od nowa, przebudować społeczeństwo, by sztuka mogła rozkwitnąć. Wstępuje więc do ruchu socjalistycznego – objaśnia Fiona McCarthy. Oba te aspekty łączą się w obecnej tu kopii Kapitału Marksa, będącej własnością Morrisa. Nie rezygnując ze swoich estetycznych ideałów, artysta kazał ją oprawić… w złotą obwolutę.

obraźnią świata wiktoriańskiego. Po raz pierwszy spotkanie z dziwnym stworem zarejestrowano w 1837 roku. Pojawiać się miał wszędzie: od Londynu, przez Sheffield po Liverppol. Historyk dr Karl Bell opowie o nim samym, ale także o tym, jak straszyła nim Brytyjczyków przeżywająca swój rozkwit tania prasa bulwarowa.

National Portait Gallery St Martin's Pl, WC2H 0HE

Angielski Barok

Institute of Sexology Marzył mu się świat, w którym piękno znajduje się na szczycie hierarchii wartości. William Morris, brytyjski myśliciel, utopista i artysta jest bohaterem wystawy w londyńskiej National Portrait Gallery. Znajdziemy tu należące do niego bogato zdobione przedmioty codziennego użytku, olejny obraz ukochanej jego autorstwa, ale też książki, notatniki. „Prowadzę kampanię przeciw mojej epoce” – powtarzał Morris. – To była jego kampania przeciwko bezdusznemu, fabrycznemu designowi owej ery. Razem z przyjaciółmi z bractwa Prerafaelitów zaczyna tworzyć piękne przedmioty codziennego użytku. To początek firmy Morrisa, która odcisnęła wielkie piętno na guście wiktoriańskiej publiczności – tłumaczy Fiona McCarthy z National Portrait Gallery. Tapeta, obraz, tekstylia – wszystko to i dziś emanuje pragnieniem piękna i harmonii. Ale wystawa dokumentuje również inny aspekt biografii artysty. Symbolizowany on jest przez czerwony sztandar z napisem Socjaliści z Hammersmith, a także przez napisany przez Morrisa odpowiednik książeczki do nabożeństwa – w gruncie rzeczy również czerwony, bo zamiast hymnów, w środku znajdziemy obmyślone przez artystę hasła do skandowania pod-

Freud, Malinowski i Kinsey – między innymi im poświęcona jest otwarta właśnie w Wellcome Collection wystawa. Opowiada o historii seksuologii – różnych sposobach, na jakie ludzkie zwyczaje seksualne badano, podglądano i analizowano. W sumie jest tu ponad 200 obiektów: nagrań, ale też erotycznych rekwizytów czy ozdób. Na wystawie znajdziemy obiekty związane z przełomowymi ankietami Alfreda Kinseya, który podjął się opisania zwyczajów seksualnych Amerykanów. Specjalne miejsce poświęcono pionierowi psychoanalizy, Zygmuntowi Freudowi. Nie mogło też zabraknąć pioniera badań na temat seksualności, antropologa Bronisława Malinowskiego z jego przełomowymi badaniami na temat mieszkańców Wysp Triobriandzkich. Wellcome Collection 183 Euston Road, NW1 2BE kt

wykłady Spring Heeled Jack i tania prasa Według jednych przypominał diabła. Inni widzieli w nim wysokiego, chudego dżentelmena. Podobno mówił po angielsku. Podobno wydobywał z siebie tylko niezrozumiały charkot. Spring Heeled Jack zawładnął popularną wy-

Święta w Londynie Jak poczuć świąteczny nastrój nawet gdy jesteśmy w bożonarodzeniowym zabieganiu? Plan minimum zakłada, że nie musimy nawet odrywać się od zakupów. Bo robić je możemy wśród imponujących, świątecznych iluminacji. Oczywiście czołówka to Oxford Street, Regent Street, ale warto zboczyć na uroczą i o wiele bardziej kameralną South Molton Street z ujmującymi, niebieskimi portalami, przez które przechodzi się z zapartym tchem. Honoru West Endu broni Coventry Street. Na północy urocze puby Angel, ryneczek Chapel Market i zmierzająca od nich na północ Liverpool Road też czarują imponującą oprawę świetlną. A Camden Passage – ze swoimi kawiarniami i antykwariatami – wygląda o tej porze jak mała, angielska wioska. Możliwe, że podczas świątecznych zakupów dojdzie do nas śpiew. Na ulicy spotkać można często kolędników, a znajdujący się nieopodal Trafalgar Square kościół St Martin -in-the-Fields organizuje nawet kon-

Czwartek, 29 stycznia, godz.19.45 The Vaults at Dirty Dicks 202 Bishopsgate, EC2M 4NR

certy o nazwie „kolędy dla zakupowiczów”. Słynący z doskonałego programu kościół zaoferuje nam zresztą całą serię koncertów przygotowujących nas na ów dzień. Zwieńczeniem będzie Boxing Day Baroque przy świecach. Zagrają pianista Peter G Dyson i Belmont Ensemble. W dzień później podczas corocznego koncertu świątecznego London Octave wykona wszystkie sześć Koncertów Brandenburskich. Są też propozycje teatralne. W jednej ze świątyń składających się na Temple zobaczymy pomiędzy 20 a 30 grudnia adaptację Opowieści Wigilijnej. Kusi Alicja w krainie czarów w Royal Opera House, a także Dziadek do orzechów w Unicorn. Jak zawsze bogaty program ma Royal Albert Hall, a w nim mnóstwo bardzo różnorodnych koncertów. Od tych proponujących lekkie, popularne melodie świąteczne (Jingle Bell Christmas) po dostojniejsze wieczory

Carols by Candlelight, gdzie usłyszymy tradycyjne brytyjskie pieśni świąteczne śpiewane przez chór ubrany w strój z epoki. 19 grudnia pięćset głosów wykona Haendlowskiego Mesjasza! A może coś na świeżym powietrzu? Kuszą londyńskie lodowiska. Od lodowisk na Canary Wharf, Wembley Park czy Vauxhall po te najbardziej klimatyczne. Zrobienie przedzakupowej rundki na klasycystycznym dziedzińcu pięknie oświetlonego Somerset House, albo magicznie wyglądającego o tej porze roku Natural History Museum to niesamowite przeżycie. A jak się już najeździmy? Można się wybrać na jeden z wielu londyńskich jarmarków. Tradycyjnie największy usadowił się na South Bank. W tym roku do tradycyjnych słodyczy dojdzie sprzedawana z jednej z drewnianych budek... lobster mac’n cheese – czyli hamburger z homa-

Barok to nie tylko Włochy. Dotarł również na północ Europy. Każdy, kto chciałby od podstaw poznać historię brytyjskiej inkarnacji tego stylu przyjść może na spotkanie z Jeremym Mussonem, który opowie o wielkiej trójcy architektów z owego czasu: Wrenie, Hawksmoorze i Vanbrughu. Opowieść zahaczy o St Paul’s Cathedral, szpitale w Greenwich i Chelsea, a także o wiele kościołów, które w owym czasie pojawiły się na mapie Londynu. Opowieść snuł będzie przez pół dnia. Środa, 14 stycznia, godz 10.45 The University Women's Club 2 Audley Square, W1K 1DB

rem. Całkiem niedaleko od South Bank na jarmarku przed budynkiem Tate Modern kupić można ręcznie wyrabiane ozdoby z drewna czy biżuterię. Swój jarmark ma też Canary Wharf. W tym roku zarządzający dystryktem ogłosili, że chcą odczarować reputację zakątka jako betonowo-stalowego gniazda współczesnych Scrooge’ów – bankierów i finansistów. Stąd pośród szklanych biurowców usadowi się w swojej grocie Święty Mikołaj. Będzie go można odwiedzić także na Greenwich Market oraz w obu centrach Westfield. Na pytanie „co chciałbyś dostać?” łatwiej pewnie będzie odpowiedzieć w grocie w sklepie z zabawkami Hamley’s. Wolno stojąca grota zachęca też na Duke of York Square nieopodal galerii Saatchi. Wreszcie pozostaje oczywiście „opcja maksimum”: Winter Wonderland w Hyde Parku – z watą, jabłkami w karmelu, karuzelami i grzanym cydrem. Do tego możliwość pojeżdżenia na łyżwach, no i na konkurencyjnym dla London Eye – diabelskim młynie z widokiem na Mayfair czy Kensington.

Adam Dąbrowski



Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.