nowyczas2012/185/007

Page 1

london october 2012 7 (185) Free issn 1752-0339

W londynie powstaje Polski ośrodek naukowy uniwersytetu jagiellońskiego, str. 3 nasz czas

»4

Felietony

»13

Jak feniks z popiołów

Polska urzędami stoi

Gdy dowiedziałem się o projekcie Letniego Seminarium Jagiellońskiego – Szkoła Liderów Polonijnych, firmowanego przez renomowane uczelnie: Uniwersytet Jagielloński oraz Polski Uniwersytet na Obczyźnie (PUNO) działający w Londynie, udział w nim wydał się dla mnie obowiązkowy.

Dwa miliony 300 tysięcy rodaków opuściło kraj, wyjeżdżając do pracy za granicę. Nie ma w Polsce miasta, w którym największe firmy nie zapowiadałyby na najbliższą przyszłość zwolnień grupowych. Ci, którzy pracę właśnie utracili, daremnie odwiedzają urzędy pracy– ofert nie ma i nikt tym ludziom niczego nie proponuje.

ludzie i miejsca

»15

Wicemistrz z charakterem górala Po zdobyciu srebrnego medalu na paraolimpiadzie w Londynie, Janusz Rokicki wrócił do swojego normalnego życia, czyli do biedy i codziennej walki o byt. W nagrodę za sukcesy sportowe od wojewody śląskiego otrzymał... zegarek, a od miasta Cieszyn... książkę!

kultura

»23

czas na relaks

»28

Diaboliczny romantyk jazzu

Z zewnątrz maleńka…

Adam Bałdych przebojem dołączył do grona polskich osobowości jazzu. W zalewie muzycznej przeciętności epoki iTunes i youtube, w czasach wszędobylskich sampli i miernych coverów, taki album jak Imaginary Room pozwala mieć nadzieję, że wartościowa muzyka wyprze w końcu wszechobecną medialną tandetę.

Restauracja Robin Hood znajduje się w bardzo bliskim sąsiedztwie POSK-u. Urokliwe miejsce, z możliwością wynajęcia lokalu na prywatną imprezę (do 70 osób), z niewielkim, ale zachęcającym parkietem, dobrym jedzeniem i – co w dobie kryzysu niezwykle istotne – atrakcyjnymi cenami.


2|

październik 2012 | nowy czas

” listy@nowyczas.co.uk Droga Redakcjo, czekamy na zmartwychwstanie! Ta cisza na intelektualnym ugorze jest nieznośna. mam niepłonną nadzieję – skoro Redakcja zaczęła pojawiać się na polonijnych wieczorach – że zapowiada to powrót. Róbta co chceta, ale wródźta. Oczywiście powód rozumiem, oczywiście śmierdząca mamona. Ktoś mi przysłał: W Poroninie na jedlinie wiszą gacie po Leninie. Kto chce w Polsce awansować, musi gacie pocałować. Pozdrawiam serdecznie LILIANA KOWALEWSKA

Imię i Nazwisko........................................................................................ Adres............................................................................................................ ........................................................................................................................ Kod pocztowy............................................................................................ Tel................................................................................................................. Liczba wydań............................................................................................ Prenumerata od numeru....................................................(włącznie)

Prenumeratę

zamówić można na dowolny adres w UK bądź też w krajach Unii. Aby dokonosć zamówienia należy wypełnić i odesłać formularz na adres wydawcy wraz z załączonym czekiem lub postal order Gazeta wysyłana jest w dniu wydania.

Czeki prosimy wystawiać na: CZAS PUBLISHERS LTD.

63 Kings Grove London SE15 2NA

63 King’s Grove, London SE15 2NA Tel.: 0207 639 8507, redakcja@nowyczas.co.uk, listy@nowyczas.co.uk REDAKTOR NACZELNY: Grzegorz Małkiewicz (g.malkiewicz@nowyczas.co.uk); REDAKCJA: Teresa Bazarnik (t.bazarnik@nowyczas.co.uk), Jacek Ozaist, Daniel Kowalski (d.kowalski@nowyczas.co.uk); WSPÓŁPRACA REDAKCYJNA: Lidia Aleksandrowicz, Krystyna Cywińska, Adam Dąbrowski, Włodzimierz Fenrych, Mikołaj Hęciak, Monika S. Jakubowska, Aleksandra Junga, Andrzej Krauze, Robert Małolepszy, Grażyna Maxwell, Wacław Lewandowski, Michał Opolski, Bartosz Rutkowski, Sławomir Orwat, Aleksandra Ptasińska, Michał Sędzikowski, Wojciech A. Sobczyński, Agnieszka Stando

DZIAŁ MARKETINGU: tel./fax: 0207 358 8406, mobile: 0779 158 2949 marketing@nowyczas.co.uk Marcin Rogoziński (m.rogozinski@nowyczas.co.uk), WYDAWCA: CZAS Publishers Ltd. © nowyczas Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść zamieszczanych reklam i ogłoszeń oraz zastrzega sobie prawo niezamieszczenia ogłoszenia.

Szanowna Pani, powód naszej nieobecności dobrze Pani odczyt ała. Ale całować nie będziemy, bo nie lubimy, a ponadto – co najczęściej podkreślają Czytelnicy – największą wartością naszej gazet y jest niezależność. „Nowy Czas” boryka się z problemami f inansowymi od nadejścia kr yzysu ekonomicznego, jednak wsparcie ze strony Czytelników oraz dof inansowanie w ostatnich dwóch latach z Senatu RP pozwoliło gazecie na utrzymanie się na r ynku wydawniczym. W t ym roku fundusze na rzecz wspier ania polskości poza Polską przejęte zostały przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych. „Nowy Czas” nie dostał żadnego dof inansowania. W takiej sytuacji przyszłość pisma jest zagrożona, mimo wolont ariackiej pracy wydawców, redaktorów, dziennikar zy, fotografów i graf ików oraz ograniczenia częstotliwości wydań z dwytugodniowej na miesięczną (w tym roku z przer wą od lipca do września). Prof. Jolanta Chwastyk-Kowalczyk, analizując „Nowy Czas” z punktu widzenia prasoznawcy, napisała: „No wy Czas” wy da wa ny w Lon dy nie przez Grze go rza Mał kie wi cza i Te re sę Ba zarn ik od 2006 ro ku, bez kosz tow nych ba dań mar ke tin go wych wkro czył w nie za gos po da ro wa ny do tąd seg ment pra sy eli tar nej, bar dziej kul tu ral no -spo łecz nej niż po li tyczn ej, cho ciaż przy tom nie osa dzo nej w eu ro pej skiej po lit ycz nej rze czy wi sto ści. Na reszc ie funk cjo nu je w obie gu pi smo, z któ r ym mo że iden t y f i ko wać się wy kształ co ny Po lak, pra cu ją cy i miesz ka ją cy na ob czyź nie. A co naj ważn iej sze – mo że te mu pi smu za ufać. Dla cze go? Bo jest nie za leż ne, co prze są dza o je go rzet el no ści dzien ni kar skiej. Po nad to, po przez swo ją dzia łal ność po za re dak cyj ną, or ga ni zu jąc re gu lar nie AR Te rie – cykl wy staw, kon cer tów i spo tkań obej mu ją cych sztu ki pięk ne, po ezję oraz kon cer t y mu zy ki daw nej i no wej pro mu je pol skich art y stów na Wy spach Br y t yj skich i ma szan sę stać się Sa lon em i Orę dow ni kiem kul tu ry wy so kiej.

Czas jest zawsze aktualny Sławomir Mrożek

Natomiast st ały prenumerator naszego pisma, pan Marek Kaliciński, w uzupełnieniu do wypowiedzi prof. Jolant y Chwast yk-Kowalczyk dodał: „Nowy Czas” to jedyne pismo polskie, powstałe po 2004 roku na Wyspach Br yty jskich, które nie jest tabloidem! Nie zamieszcza (lub bardzo mało) reklam, ogłoszeń, a swoje łamy wypełnia wyłącznie wartościowymi, autor skimi artykułami. Stąd (m.in.) brak pieniędzy, gdyż wydawcy nie skupiają się na ich zarabianiu, a na wypełnianiu misji dziennikarskiej. Dlatego ze wszech miar zasługują na wsparcie „st arego kraju”. Zwracamy się do Państwa o wsparcie apelu do Ministerstwa Spraw Zagranicznych o ponowne rozpatrzenie naszej prośby o dof inansowanie „Nowego Czasu”. Redakcja

Szanowna Redakcjo, chciałabym bardzo podziękować za artykuł pani Krystyny Cywińskiej w przedwakacyjnym numerze „Nowego Czasu” zatytułowany „Pokłonu nie złożono” [NC, 6/183], w którym ta znakomita felietonistka pisze, że polonijne organizacje – ani stare, ani młodsze – nie zareagowały na jubileusz panowania królowej Elżbiety II. Jestem w Londynie zaledwie od dziewięciu miesięcy, ale to właśnie mnie zaskakuje i zastanawia, ten – delikatnie mówiąc – „brak symetrii”. Wydaje się, że Polacy podświadomie i automatycznie oczekują, że Anglicy wszystko nam zorganizują i załatwią, no bo przecież Dywizjon 303 i złamanie kodu Enigmy, a Churchill nas sprzedał, potem komuna, no i zawsze przecież byliśmy pokrzywdzeni przez los, choć tacyśmy wspaniali (tutaj wychylamy kolejny kieliszek)... Polskie organizacje działające w Wielkiej Brytanii ochoczo organizują rozmaite marsze, katakumbowe spotkania i smętne wystawy, ale dlaczego – przebywając tu tak długo

– nie nauczyły się angielskiej uprzejmości i dowcipu? Dlaczego, jak słusznie zapytuje pani Cywińska, żadna wesoła, kolorowo przystrojona łódka z polską załogą i stosownym hasłem na burcie nie pojawiła się na Tamizie w dniu Diamentowego Jubileuszu Elżbiety II? Przyzwoitość nakazywałaby okazać sympatię i wdzięczność krajowi, który z niepojętą wspaniałomyślnością ciągle przyjmuje imigrantów i dobrze ich traktuje. Rozumiem, że przedstawiciele starszej generacji nie wskoczyli żwawo do łódek, ale gdzie młodzi ludzie, często pracujący tu od lat, i często na bardzo dobrych posadach? Gdzie znakomici polscy artyści, podobno tak bardzo pragnący uwagi i uznania w Londynie? Przypomina się tu stare, ludowe powiedzonko: „O, gdyby mi się tak chciało, jak mi się nie chce...” Jestem tutaj zbyt krótko, aby pojąć tak dziwne zjawisko. Na razie bardzo dziękuję za felieton – boleśnie prawdziwy. Z poważaniem JuLIA HOffmANN Droga Redakcjo, w połowie września byłem w Warszawie i ze zdumieniem przyglądałem się obojętności krajowych władz i mediów w dniu odsłonięcia pomnika poświęconego polskim żołnierzom walczącym na Zachodzie. Poniżanie tzw. „polityki historycznej” odnosi swoje skutki. Na Powązkach nie było premiera, nie było prezydenta, nie było przedstawicieli najwyższych władz kościelnych. Krajowe media uroczystość przemilczały. Gdyby nie prywatna inicjatywa zmniejszającego się z każdym rokiem środowiska emigracji niepodległościowej do powstania pomnika by nie doszło. Dwadzieścia lat minęło i nikt w kraju o takiej inicjatywie nie pomyślał. Podobno naród, który nie zna swej historii skazany jest na jej powtórne przeżycie. Z poważaniem JAN JABłOńSKI

Naszemu współpracownikowi

Robertowi Małolepszemu składamy głębokie wyrazy współczucia z powodu śmierci

Matki Redakcja „Nowego Czasu”


|3

nowy czas | październik 2012

czas na wyspie

Na naukę nigdy nie jest za późno Polski Ośrodek Naukowy Uniwersytetu Jagiellońskiego w Londynie Grzegorz Małkiewicz

Początek obecności najstarszej polskiej uczelni, nad Tamizą był skromny. Pilotażowe studium podyplomowe w roku ubiegłym we współpracy z Polskim Uniwersytetem na Obczyźnie. Pomysł wypalił, nie zabrakło chętnych. A kurs z szeroko rozumianej współczesnej polityki zagranicznej (Polsko-brytyjskie partnerstwo strategiczne) stał się swego rodzaju ekskluzywnym klubem dyskusyjnym. Gośćmi byli politycy, publicyści i wybitni znawcy politycznej współczesności. Czy też tam byłeś? Jeśli nie, szansą jest nowy rok akademicki i znacznie poszerzona oferta Uniwersytetu Jagiellońskiego. A z niej wynika, że w końcu w Londynie (drugiej stolicy Polski) można będzie swoich brytyjskich przyjaciół wysłać na porządny kurs języka polskiego – prowadzony pod okiem wybitnego specjalisty w tej dziedzinie, prof. Władysława Miodunkę. Niech się uczą. W końcu Polska to duży kraj europejski. A dla tych, co polski znają, przygotowany jest poszerzony program i wspomagająca go seria spotkań z naukowcami i praktykami. – Polski Ośrodek Naukowy Uniwersytetu Jagiellońskiego, który działa we współpracy z najstarszą polską uczelnią na obczyźnie, jest wielką szansą dla Uniwersytetu Jagiellońskiego i jest wielką szansą dla Polaków mieszkających na Wyspach Brytyjskich, i mam nadzieję, że jest też wielką szansą dla Brytyjczyków, którzy mogą łatwiej poznać polską kulturę czy polską naukę – zachęca do skorzystania z jagiellońskiej oferty pełnomocnik rektora UJ ds. kontaktów z PUNO, dr Arkady Rzegocki. – Naszym najważniejszym celem jest zbudowanie pomostu między Polską a Polakami na emigracji. Polska nauka to już nie tylko to, co dzieje się w granicach administracyjnych naszego kraju. Polska nauka jest wszędzie tam, gdzie są polscy naukowcy – podkreśla dr Rzegocki. Poza propozycją studiów podyplomowych i doktoranckich organizatorzy pomyśleli o solidnym akademickim kursie języka polskiego. To doskonała okazja, aby zachęcić znajomych Brytyjczyków do poznania podstaw języka i kultury polskiej. Potomkom polskich emigrantów mającym problemy z poprawną polszczyzną organizatorzy oferują kurs dla zaawansowanych. Z myślą przede wszystkim o kadrze pedagogicznej (ale nie tylko) szkół sobotnich przygotowali trzy semestry studiów podyplomowych nauczania polskiego języka i kultury. Dla osób zainteresowanych niuansami dyplomacji, polityki, miejsca Polski w UE, NATO oraz jej współpracy z Wielką Brytanią przeznaczone jest seminarium doktoranckie oraz kurs podyplomowy „Polsko-brytyjskie partnerstwo strategiczne w UE i NATO”. – Jesteśmy pewni – podkreślają organizatorzy – że kurs będzie cennym uzupełnieniem studiów: historycznych, dziennikarskich, politologicznych, socjologicznych i innych pokrewnych kierunków. Szczególnie polecamy go osobom marzącym o karierze w dyplomacji. Kadrę naukową kursu stanowią czołowi polscy i brytyjscy naukowcy. Zajęcia ze studentami w poprzednim roku mieli również znani politycy z tytułami naukowymi (dr hab. Krzysztof Szczerski, prof. Włodzimierz Bernacki, dr Marek Migalski oraz wiceminister MSZ dr hab. Maciej Szpunar). Studenci byli także z wizytą w parlamencie europejskim w Brukseli. Na absolwentów czekają podwójne dyplomy,

sygnowane przez Uniwersytet Jagielloński oraz Polski Uniwersytet na Obczyźnie. W zakresie merytorycznym i organizacyjnym zagraniczna placówka UJ współpracuje z polskim Ministerstwem Spraw Zagranicznych oraz polską ambasadą w Londynie. Jako uzupełnienie programu studiów przygotowany jest bogaty program debat, konferencji naukowych, wykładów jagiellońskich o charakterze otwartym. Pierwsza z nich, Rycerze wolności – Polscy naukowcy w Wielkiej

Brytanii, odbędzie się już 14 października. – Serdecznie zapraszamy do zapoznania się ze szczegółowym programem naszych studiów, konferencji oraz debat. Naszym celem jest eksportowanie tego co najlepsze w polskiej nauce oraz współpraca i korzystanie z doświadczeń uczelni brytyjskich. Chcemy też przyczynić się do powstania nowych elit polskiej emigracji. Mamy nadzieję, że te cele osiągniemy razem! – zapewniają organizatorzy tego ambitnego projektu. Dla wielu Polaków w Londynie jest

to duża szansa nie tylko na zwiększenie kwalifikacji zawodowych, ale również na zmianę wizerunku dorobkiewicza zatrudnionego na zmywaku. Polski Ośrodek Naukowy będzie miał swoją siedzibę w niedawno uratowanym Ognisku Polskim w Londynie. Miejmy nadzieję, że będzie to owocna współpraca i początek żywej naukowej tradycji tego miejsca.

Jak feniks z popiołu, str. 4


4|

październik 2012 | nowy czas

nasz czas

Jak feNikS Z POPiOłów Gdy dowiedziałem się o projekcie Letniego Seminarium Jagiellońskiego – Szkoła Liderów Polonijnych firmowanego przez renomowane uczelnie: Uniwersytet Jagielloński oraz Polski Uniwersytet na Obczyźnie (PUNO) działający w Londynie, udział w nim wydał się dla mnie obowiązkowy.

szkoła liderów została przeprowadzona. Drugi wątek miał nieco inny charakter. Ambicją twórców seminarium była również chęć wpłynięcia w pewien określony sposób na postawy oraz poglądy seminarzystów. Jest to o tyle istotne, że kluczem do uformowania światopoglądu młodego pokolenia Polaków jest wyłonienie odpowiednich liderów, którzy poprzez swoją działalność rozpowszechnią idee, którym hołdują. Cel ten wpisuje się w szerszą próbę przywrócenia pamięci zbiorowej Polaków, zarówno w Polsce jak i za granicą, dziedzictwa „starej” polskiej emigracji. Element nawiązania do dorobku politycznego, naukowego i kulturowego „starej” emigracji odgrywa według mnie bardzo istotną rolę. Przede wszystkim dlatego, że owo dziedzictwo, nieskażone negatywnym działaniem komunizmu, w bezpośredni sposób nawiązuje do spuścizny po II Rzeczypospolitej i wcześniejszych epokach. O jaką spuściznę chodzi? To, co przez niemal pół wieku reżim komunistyczny starał się zniszczyć i na zawsze wymazać z pamięci zbiorowej Polaków – „esencję” narodu polskiego. Zbiór wartości, cech i ideałów, które przez wieki kształtowały postawy obywateli Polski i formowały naród polski; swoisty archetyp Polaka i

liśmy także okazję wysłuchać wykładu prof. Garry’ego Robsona o polsko-brytyjskiej współpracy kulturalnej. Kulminacyjnym momentem etapu krakowskiego była natomiast debata przeprowadzona w Collegium Maius dotycząca powojennego dziedzictwa polskiej emigracji z udziałem prof. Marka Kornata oraz redaktora naczelnego „Nowego Czasu”, dr. Grzegorza Małkiewicza. Głównymi motywami etapu zakopiańskiego były warsztaty prowadzone przez dr. Krzysztofa Mazura przygotowujące do przywództwa w organizacji, dyskusja na temat rozwoju Polskiego Ośrodka Naukowego UJ w Londynie oraz kultura. Element kulturowy odegrał szczególną rolę podczas tej części szkoły letniej. Zostaliśmy zakwaterowani w przepięknej Willi Orlej, zaprojektowanej przez wybitną postać polskiej kultury, Stanisława Witkiewicza, ojca Witkacego. Pobyt w Zakopanem został zwieńczony wizytą w Teatrze im. Witkacego, gdzie obejrzeliśmy sztukę „Panopticum”, opartą na tekstach Juliana Tuwima. Warszawska część, będąca zarazem ostatnią odsłoną szkoły letniej, skupiła się głównie na polityce z wyraźnym akcentem polityki historycznej. Mieliśmy okazję spotkać się z ministra-

polskości. Wartości, o których mowa, to ojczyzna, wolność, równość i przywiązanie do chrześcijańskich tradycji. Dla nich to pokolenia naszych przodków gotowe były złożyć najwyższą ofiarę – swoje własne życie. Głęboka wiara w słuszność tych idei, honor, patriotyzm oraz przede wszystkim niezłomność w dążeniu do celu pozwoliły po długiej i ciężkiej walce na nowo cieszyć się wolną Polską. Dlatego tak ważne jest, aby owe ideały odgrywały istotną rolę w procesie formacji młodego pokolenia Polaków. Te dwa wątki były głównymi tematami debaty Letniego Seminarium Jagiellońskiego. Chociaż druga myśl przewodnia pozostawała jakby w cieniu tej pierwszej, powoli lecz z uporem przedostawała się do naszej świadomości. Służył temu między innymi program seminarium. Wszystkie zajęcia odbywały się w miejscach dla Polaków ważnych czy to ze względów historycznych, kulturowych bądź politycznych. Pierwszy etap letniego seminarium miał miejsce w Krakowie, historycznej stolicy Polski oraz siedzibie najstarszego polskiego uniwersytetu. Spotkania w tej części seminarium odbyły się m.in. w Opactwie Benedyktynów w Tyńcu, którego historię przedstawił brat Jarosław. Mie-

mi Jarosławem Gowinem i Mikołajem Budzanowskim oraz posłem, profesorem Bernackim, który oprowadził nas po sejmie RP. Punktem kulminacyjnym całego seminarium była bardzo emocjonalna wizyta w Muzeum Powstania Warszawskiego, uświadamiająca skalę poświęcenia, na które byli gotowi nasi rodacy w obronie najwyższych wartości. Na uwagę zasługuje także fakt, że organizatorzy seminarium obdarowali nas egzemplarzami kwartalnika „Pressje” oraz książek z serii wydawniczej OMP o bardzo wymownej tematyce: racja stanu, idea wspólnoty czy polski patriotyzm. Jestem przekonany, że 21 lipca 2012 roku, będący oficjalnym zamknięciem seminarium pozostanie na długo w naszych wspomnieniach jako bardzo wyjątkowy dzień – jako nowy etap w działalności młodych Polaków w Wielkiej Brytanii. Miejmy nadzieję, że ambitna próba „odzyskania” nie do końca jeszcze straconego nowego pokolenia polskich emigrantów oraz promocja polskiej nauki na Wyspach Brytyjskich powiedzie się.

Uczestnicy Letniego Seminarium Jagiellońskiego

Dawid Skrzypczak

Projekt Szkoły Liderów Polonijnych był współfinansowany ze środków Ministerstwa Spraw Zagranicznych w ramach konkursu na realizację zadania „Współpraca z Polonią i Polakami za granicą”. Grzechem byłoby zmarnowanie nadarzającej się szansy odnowienia związków z ojczyzną, którą opuściłem, aby studiować na Wyspach Brytyjskich. Tym bardziej że inicjatywa UJ – PUNO skierowana była do przedstawicieli emigracji polskiej w Wielkiej Brytanii zainteresowanych budowaniem więzi akademickich między Polską a krajem osiedlenia. Smaczku całemu przedsięwzięciu dodawał ciekawie zapowiadający się program seminarium realizowany w trzech „stolicach” Polski: Krakowie, Zakopanem i Warszawie. Projekt zyskał w moich oczach na randze i prestiżu, gdy zapoznałem się z listą znamienitych gości, którzy mieli swoją obecnością uraczyć członków seminarium na poszczególnych warsztatach, wykładach i panelach dyskusyjnych. Wszystko to przygotowane przez zespół ludzi pod kierownictwem głównego pomysłodawcy i organizatora całego przedsięwzięcia, prof. Arkadgo Rzegockiego.

The Show mUST go on! Znane słowa utworu zespołu Queen perfekcyjnie oddają kuriozalny charakter wydarzeń, które dopiero co miały nadejść... Proces rekrutacyjny przeszedłem szczęśliwie i wraz z piętnastoma innymi osobami zostałem zakwalifikowany do udziału w seminarium. Uroczyste otwarcie Letniego Seminarium Jagiellońskiego odbyło się 13 lipca w sali Libraria i Stuba Communis w Collegium Maius na Uniwersytecie Jagiellońskim. Urok gotyckiej architektury zabytkowego Collegium Maius,

które niejednokrotnie gościło w swych progach znakomitych gości (królów, prezydentów, premierów czy wybitnych naukowców), dodawały całej uroczystości szczególnego klimatu powagi i wzniosłości. Spotkanie otwierające seminarium zaszczycił swoją obecnością prorektor UJ prof. Andrzej Mania. Oficjalna część uroczystości zakończona małym koncertem krakowskich muzyków Emilii Niezbeckiej i Rafała Maciejewskiego zgrabnie przeszła do mniej oficjalnych elementów programu zaplanowanych na pierwszy dzień. Drugi dzień szkoły upłynął pod znakiem spotkań z przedstawicielami wiodących ośrodków naukowych i społecznych w Krakowie – Klubu Jagiellońskiego, kwartalnika „Pressje” oraz Ośrodka Myśli Politycznej. Nie mogę nie zaznaczyć, że na szczególne wyrazy wdzięczności zasługuje pani koordynator. Jej zamiłowanie do żelaznej dyscypliny, jedynie odrobinę ustępującej tej obowiązującej w wojsku, pozwoliło bez większych zakłóceń wykonać plan seminarium z korzyścią dla wszystkich seminarzystów.

DrUgie Dno Celem powyższego artykułu nie jest jednak przedstawienie sprawozdania z przebiegu szkoły. Próbuje on raczej uchwycić i wyeksponować cel, dla którego przedsięwzięcie owe zostało w ogóle stworzone. Dwa wątki przewodnie przeplatały się przez cały czas trwania seminarium. Inicjatywa UJ-PUNO skierowana była do młodych ludzi aspirujących do miana nowych liderów polskiej emigracji w Wielkiej Brytanii. Bezpośrednim zadaniem seminarium było wyłonienie grupy ludzi, którzy zaangażowaliby się w promocję i rozwój potencjału intelektualnego Polonii i Polaków w Wielkiej Brytanii realizowanego przez niedawno powstały Polski Ośrodek Naukowy Uniwersytetu Jagiellońskiego w Londynie. Zamysł, jakim jest formacja młodego pokolenia Polaków, jakkolwiek ważny, stanowił zaledwie jedno z założeń, dla którego

Zdjęcia: Szymon Szyndlar


BEZPŁATNE NIELIMITOWANE

ROZMOWY Z

Wielka Brytania

do

Polska

Wielka Brytania

Wičcej informacji na stronie: www.lycamobile.co.uk lub p pod numerem: 0207 132 0322 albo 322 z Lycamobile y Offers Of ffers valid until 31/10/2012, /10/2012, fair use policy (max max 3000 minutes per calendar endar month) applies.

Irlandia


6|

październik 2012 | nowy czas

kalendarium

Muzeum AK w Krakowie

Po 73 latach od chwili powstania polskiego Państwa Podziemnego nastąpiło otwarcie wystawy stałej w nowoczesnym Muzeum Armii Krajowej w Krakowie. W wydarzeniu uczestniczyła wdowa po ostatnim prezydencie na uchodźstwie, Karolina Kaczorowska.

Jeden z inicjatorów powstania muzeum, Kazimierz Barczyk, który pełni funkcję przewodniczącego Sejmiku Województwa Małopolskiego stwierdził, że ten budynek to zasłużony pomnik dla AK. – Nasze muzeum to największy i najpiękniejszy monument, którym honorujemy walczących o niepodległość kraju – mówił na otwarciu wystawy. Prezydent Krakowa prof. Jacek Majchrowski opowiedział uczestnikom otwarcia, że z adaptacją budynków wiąże się kilka symbolicznych elementów: – Dziś możemy gościć w miejscu, które dawniej było koszarami zaborczej austriackiej armii. Teraz dzięki pieniądzom z Unii Europejskiej możemy czcić żołnierzy polskiego Podziemia. Prezydent Majchrowski zaznaczył, że muzeum różni się od pozostałych w Krakowie, bo powstało z inicjatywy mieszkańców miasta, a nie tylko władz. W dawnym bastionie z czasów kościuszkowskich, który jest teraz obiektem na miarę XXI wieku, można oglądać zbiory, które są darami żołnierzy Armii Krajowej i ich bliskich. Będzie tu prezentowana wystawa z londyńskich zbiorów Studium Polski Podziemnej, która pokazuje m.in. tysiące cennych dokumentów z tamtych czasów. Muzeum ma 6,5 tys. metrów kwadratowych. Koszt remontu to około 35 mln złotych, w 85 procen.współfinansowana była ze środków Unii Europejskiej. (gm)

Długa droga do chwały Generał Stanisław Sosabowski należał do grona dowódców Polskich Sił na Zachodzie, dla których najważniejszym elementem myślenia taktycznego jest żołnierz. To żołnierz decyduje o zwycięstwie. Wierność tej zasadzie spowodowała poważne kłopoty generała w brytyjskim sztabie. Generał Sosabowski był twórcą elitarnej 1. Samodzielnej Brygady Spadochronowej. Brygada przygotowywała się do desantu w walczącej Warszawie, do którego na mocy rozkazów brytyjskich nie doszło. Polscy spadochroniarze skierowani zostali do walk na froncie w Holandii, do udziału w operacji Market-Garden, która była największą operacją powietrznodesantową w II wojnie światowej. Źle za-

planowany desant zakończył się klęską pod Arnhem. Generał zdawał sobie sprawę z zagrożenia, ostrzegał o tym dowództwo brytyjskie i odmówił połączenia swojej brygady z dywizją brytyjską. Nie pomylił się. Desant zakończył się sromotną klęską. Zdaniem brytyjskich sztabowców odpowiedzialność za nią ponosił polski generał. Mimo klęski pod Arnhem Brytyjczycy przedstawili całą operację jako „częściowy sukces”, ale generałowi Sosabowskiemu zarzucono zbyt dużą samodzielność i lekceważenie rozkazów, pomimo początkowych pochwał wygłoszonych pod adresem Polaków przez gen. Montgomery’ego. Generał Sosabowski odszedł z wojska w niesławie, pracował w Anglii do emerytury jako

zwykły robotnik. Władze PRL pozbawiły generała polskiego obywatelstwa. O pozycji generała w armii decyduje sztab, o jego autorytecie bezpośrednio podlegli mu żołnierze. Dla spadochroniarzy Samodzielnej Brygady największym autorytetem był generał Sosabowski. Przynajmniej dwukrotnie w jego obronie ogłosili strajk głodowy. Zgadzali się na żelazną dyscyplinę, na którą nie miały wpływu zapisane w kartotekach zaszłości. Liczyło się teraz, a nie przeszłość, nawet niechlubna. Tablica upamiętniająca generała Sosabowskiego na domu, w którym mieszkał, w dzielnicy Chiswick w zachodnim Londynie, jest tylko częściową rekompensatą wyrządzonej krzywdy. Inicjatorem była organizacja Polish Heritage Society wespół z Ambasadą RP w Londynie. Wrzesień, zgodnie z uchwałą Senatu RP był miesiącem pamięci generała Stanisława Sosabowskiego w 120 rocznicę jego urodzin. Pamięć o generale podtrzymuje jego prawnuk, prof. Hal Sosabowski, wykładowca na uniwersytecie w Brighton, który w Ambasadzie RP z pasją o swoich rodzinnych korzeniach. Wydaje się, że jego determinacja w walce o przywrócenie honoru swojego przodka nie ma granic. (tb)

W hołdzie żołnierzom PSZ walczącym na Zachodzie 21 września w Warszawie odbyła się uroczystość otwarcia i poświęcenia pierwszego pomnika polskich żołnierzy walczących na Zachodzie. – Żołnierze Andersa, jak ich nazywaliśmy, Żołnierze Niepodległości wrócili symbolicznie do domu, do Polski. Wyrazem tego powrotu jest pomnik „Dla Nich” – inicjatywa wdów, sióstr, córek, wnuczek żołnierzy polskiej emigracji niepodległościowej na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach w Warszawie – powiedział podczas uroczystości proboszcz Katedry Polowej ks. płk Robert Mokrzycki. – Wiem , co to jest bezgraniczna tęsknota za Polską, żyłam wśród nich tyle lat – mówiła inicjatorka pomnika Irena Delmar-Czarnecka, prezes Związku Artystów Scen Polskich za Granicą (ZASP w Londynie), żona płk. dypl. inż. Kamila Czarneckiego, oficera operacyjnego 1 Dywizji Pancernej Gen. Stanisława Maczka. – Najważniejsza dla nich była wolność Polski – podkreśliła Irena Delmar. – Nigdy nie uciekli, jak głosiła komunistyczna propaganda. Żołnierze Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie walczyli na morzu, na lądzie i powietrzu, we Francji i w Anglii, we Włoszech i w Holandii. A potem na emigracji „budowali Polskę poza Polską”. – W Polsce w okresie rządów komunistycznych skazani na byli na zapomnienie – mówiła dalej Irena Delmar. – Czy mogliśmy pozwolić, aby razem z nami odeszła pamięć o Nich?! Oni są prawdziwą, gotową lekcją polskiej historii. Są jasnym przekazem dla przyszłych pokoleń Polaków. Nie dajcie go sobie odebrać! – apelowała inicjatorka budowy pomnika do polskiej młodzieży, która przybyła na Powązki wojskowe z pocztami sztandarowymi. Ten przekaz to m.in. szacunek dla grobów, dla tradycji, dla

Od lewej: Karolina Kaczorowska, Irena Delmar-Czarnecka, Anna Maria Anders

dziedzictwa duchowego, dla polskiej kultury. Niech ten pomnik będzie symbolem Ich powrotu do kraju – zakończyła swoje wystąpienie Irena Delmar-Czarnecka. Pomnik odsłoniły członkinie Komitetu Honorowego: Karolina Kaczorowska, Irena Delmar-Czarnecka, Anna Maria Anders oraz trzyletnia prawnuczka generała Bronisława Prugar-Ketlinga. Przed odsłonięciem pomnika głos zabrał także ambasador Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii i Irlandii Robin Barrett oraz ambasador Francji Pierre Buler. Wśród gości zabrakło najwyższych przedstawicieli polskich władz.


|7 październik 2012 | nowy czas

na bieżąco

DOVER Niesamowita podróż jeszcze taniej

FRANCJA W służbie RP na dworze Jakuba Nowy ambasador RP, Witold Sobków, w Londynie nie jest nowicjuszem. W londyńskiej Ambasadzie RP pracował na początku lat 90. na kilku stanowiskach. Później zmieniał miejsca pobytu, ale pozostawał w sferze anglojęzycznej. Z wykształcenia jest filologiem (ukończył dwa kierunki – anglistykę i italianistykę na Uniwersytecie Warszawskim, uzyskał także stypendia w Instytucie Hoovera, Uniwersytecie Stanforda oraz na uczelniach włoskich). Był ambasadorem RP w Irlandii, kiedy Polska została przyjęta do struktur europejskich. Tam był świadkiem tego niezwykłego fenomenu, kiedy liczba Polaków zamieszkałych na Zielonej Wyspie praktycznie z dnia na dzień (no może w ciągu kilku miesięcy) zwiększyła się z kilku do kilkuset tysięcy. Było to trudne zadanie zmierzyć się z tak nagłą zmianą, poradził sobie. Kolejnym wyzwaniem była placówka w Nowym Jorku przy ONZ. Trzy różne kultury, ten sam pień. To dobrze, że przynajmniej w tym przypadku polska biurokracja zachowała zdrowy rozsądek, bez niepotrzebnych eksperymentów. Doświadczenie jest ważne, mamy ambasadora, który w naszych sprawach siedzi od lat. Takie wrażenie można było odnieść w trakcie spotkania ambasadora z polonijnymi dziennikarzami. Dobra orientacja w lokalnych tematach, otwartość i znajomość polityki brytyjskiej, polityków i układu sił w tym kraju. I gotowość podjęcia współpracy, o czym świadczy nasze spotkanie już w pierwszym miesiącu urzędowania. Ambasador Witold Sobków wywodzi się z nowej generacji polskich dyplomatów. Kariery swojej nie zawdzięcza partyjnym rozdaniom. Selekcję przeszedł w ramach konkursów organizowanych przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych na początku lat 90. Może w końcu wyrasta nam klasa urzędników państwowych, dla których sprawy państwa są nadrzędne? Daleko nam zapewne do Stanów Zjednoczonych i

Wielkiej Brytanii – jak zauważył sam ambasador – ale pomarzyć można. Mamy więc polskiego dyplomatę, który opanował sztukę dyplomatycznego współżycia. Jej najbardziej radykalną formę stosują Brytyjczycy: I agree to disagree. Zwykle tą metodą można zajść dalej niż naszym słowiańskim uporem, nieustannym osaczaniem wroga. Witold Sobków, jak przystało na dyplomatę, bierze pod uwagę wszystkie opcje rozwoju sytuacji. Nawet referendum na temat brytyjskiego członkostwa w Unii Europejskiej. – Nie trzeba czekać na precedensy, każda sytuacja ma swoje rozwiązanie – zaznacza. Oczywiście mniej lub bardziej korzystne dla Polski. Nie jesteśmy głównymi graczami przy stole, o czym niestety polscy politycy często zapominają. W ciągu miesiąca nowy ambasador zdołał zapoznać się z najbardziej newralgicznymi i najmniej prestiżowymi aspektami obsługi konsularnej w Londynie. Zna trudności, które dla obywatela RP stojącego w deszczu na Cavendish często są niewidoczne. Bo często w celu wyrobienia paszportu dla jednego członka rodziny przychodzą wszyscy, a konsulat dysponuje bardzo ograniczoną przestrzenią. – Więcej miejsca będzie w nowym budynku, nieopodal Strandu – obiecuje ambasador. – W budynku już czas jakiś zakupionym, w którym nic się nie dzieje? – okazali zdziwienie dziennikarze. – Obowiązują nas przepisy brytyjskie. Zanim dojdzie do przestrzennego przystosowania budynku dla naszych potrzeb, potrzebne są zgody brytyjskich instytucji. Takie są wymogi, nie mamy na to wpływu. Budynek będzie przystosowany na początku przyszłego roku – zapewniał ambasador. Pierwsze wrażenie dobre, dostępność i otwartość przedstawiciela RP na Wyspach. Dyplomata już doświadczony i otwarty na współpracę. Życzymy samych sukcesów.

Grzegorz Małkiewicz

SAM0CHÓD + 4 W JEDNĄ STRONĘ JUŻ OD

39

£

DOVER-FRANCJA DFDS.PL


8|

październik 2012 | nowy czas

czas przeszły teraźniejszy

DĄB PIŁSUDSKIEGO (…) wtedy to właśnie twardość i zapach dębowego drewna zaczynały zrozumiale mówić o powolności i stałości, z jaką rośnie drzewo. Sam dąb mówił, że w takim wzrastaniu zasadza się wszystko, co trwa i owocuje; że wzrastać znaczy, otwierać sobie rozległość nieba , a jednocześnie wykorzeniać się w ciemności ziemi; że wszystko co szczere, proste, jest szczere tylko wtedy, gdy człowiek w równej mierze zgadza się na dwie sprawy: być gotowym na wezwanie najwyższego nieba i wziąć w obronę owocodajną ziemię.

Polna droga, Martin Heidegger

Wojciech Goczkowski

D

rzewa rosną po cichu i powoli. Ucho jest zbyt słabe i niedoskonałe, aby można było usłyszeć ruch bioelektrycznych eksplozji we wnętrzu idącego w górę pnia. Oko też nie radzi sobie z milczeniem drzew. Nie dostrzega wewnętrznego ruchu sił życia. Potrzebuje wsparcia uwagi, woli i wyobraźni, abyśmy mogli usłyszeć i zobaczyć. Wtedy to, co nieruchome, milczące i pozornie martwe, przestaje być nieme. Tego rodzaju wrażliwość i postawa stoi gdzieś w tle dążenia człowieka do nadawania nie tylko drzewom, ale całej naturze znaczeń symbolicznych, a czasami nawet postrzegania jej jako ogniska duchowych mocy. Nauka nie ma w tej sprawie zbyt wiele do powiedzenia. Atawistyczna intuicja, poszukująca w naturze tajemnicy i wzoru, ukryła się dzisiaj w praktykach pewnych specyficznych nurtów psychologii, ale z pewnością częściej niż w psychologii, daje o sobie znać w sztuce. Kiedy w 1987 roku syn Josepha Beuysa wkopywał ostatnie drzewo na zakończenie akcji artystycznej 7000 Dębów, rozpoczętej pięć lat wcześniej przez jego ojca, nic nie wiedziałem o Dębie w Zułowie, zasadzonym 50 lat przed tym wydarzeniem przez wdowę po marszałku Józefie Piłsudskim. W projekcie Josepha Beuysa drzewa nie były tylko drzewami, ale nośnikami energii, a w zestawieniu z bazaltowymi głazami, które jako martwe ulegają przekształceniu pod wpływem zmiany czynników zewnętrznych, stały się obiektami uobecniającymi pojęcie czasu, wzrostu i transformacji. Beuys połączył w jednym obiekcie to, co żywe, ekspansywne i elastyczne z tym, co martwe, regresywne i sztywne. Zarówno kamień, jak i drzewo, zmieniają się w czasie. Drzewu upływ czasu stwarza możliwość rozwoju, który dokonuje się w cieniu nieodwoływalnej śmierci. Dla kamienia czas oznacza tylko rozpad i zanik, ale za to w perspektywie przekraczającej potencjał każdego żywego organizmu. W ten sposób oba zestawione ze sobą elementy pozostają w stanie głębokiej dynamicznej równowagi. Jest przynajmniej kilka powodów, dla których projekt Beuysa połączył się w mojej wyobraźni z Zułowem, a przede wszystkim z projektem architektonicznym Romualda Gutta. Zanim jednak do tego przejdę, chciałbym przypomnieć kilka faktów z historii posiadłości, w której urodził się Józef Piłsudski, panicz z Zułowa. Dzisiejszy Zułów utożsamiany jest z siedemnastowieczną wsią Mieciany, która była

własnością kasztelana nowogrodzkiego Aleksandra Wojny-Jasieńskiego, a później przeszła w ręce rodziny Giedroyciów. W XVIII wieku sprzedano ją rodzinie Ogińskich. W drodze dziedziczenia i zawieranych małżeństw należała kolejno do rodzin Michałowskich i Billewiczów, a kiedy córka Billewicza wyszła w 1863 roku za Józefa Wincentego Piłsudskiego, Zułów stał się miejscem narodzin Józefa Piłsudskiego, późniejszego Naczelnika Państwa i Marszałka Polski. Piłsudski spędził tam pierwsze osiem lat życia. Po pożarze w 1875 roku, który zniszczył niemal wszystkie zabudowania, cała rodzina zmuszona została do opuszczenia Zułowa. Spłonął dwór ze wszystkimi meblami i biblioteką, nie wykończony jeszcze nowy dom oraz zabudowania gospodarcze i zakłady przemysłowe. Do pożaru doszło, gdy niemal wszyscy pracownicy majątku byli zajęci przeciąganiem ogromnego kotła parowego, zamówionego do fabryki drożdży i transportowanego ze stacji kolejowej w Podbrodziu. Miejsce przeprawy znajdowało się około 4 km od dworu. Ognia nie miał kto gasić, zaalarmowani robotnicy przybiegli za późno. Zachowała się relacja syna ogrodnika dworskiego, przytoczona przez współczesną wileńską reporterkę Alwidę Antoninę Bajor w książce Piorun, jezioro czerwone, opisującej Zułów i inne okoliczne miejsca związane z Józefem Piłsudskim: Nic zratować ni dało się. Samych koni stajennych, pięknych piętnaści czy szesnaści spalili się. Para ogierów siwaków — nadto spaniałych — jeden źrebuk, to na moich oczach wyskoczył ze stajni — i nazad w ogień! Woły brażne, znaczy się braho z gorzelni karmione, wszystkie spalili się. I świnie... Tylko, że krowy zostali, na paszy byli. I wszystkie budynki spalili się. Gnój na polu palił się. I plity co na rzece stali — też — aż do młyna na cala wiorsta wicher ogień zanios. I młyn też poszed. Tylko do lasu nie doszło, bo wiatr w ta strona nie służył. To my wszystkie, jak stali, bez niczego uciekali. A nie było gdzie narodu i uciekać. Tedy, kto umiał pływać, tak do rzeki skakał. A kobiety, co pływać nie umieli, to było — okrenco się wiarówko i tak przez woda przeciongajo. Ja, to wiadomo, jak to dzieciuk, tylko parsiunowa koszulka na wypusk miał i w niej tylko został. A jak ogień doszedł do gorzelni, to jak zaczęli trzaskać beczki ze spirytusem, tak mocniej jak z harmaty! I woń była straszenna. Karety, fajetony — wszystko w ogniu było. Ktoś ci sanie był z wołowni wyciongnoł, ale tlili się, tedy ludzie te sanie do stawu wrzucili. Pamiętam, te sanie jeszcze musi z tydzień po tym stawie pływali. Cios był wielki. Piłsudzcy przeprowadzili się do Wilna, a do Zułowa przyjeżdżali tylko na wakacje i święta. W 1882 roku, próbując pozostawić włości w polskich rękach i wbrew ówczesnemu prawu zakazującemu Polakom kupowania majątków w zachodnich guberniach, sprzedali Zułów księciu Michałowi Ogińskiemu. Ten jednak zmuszony został do odsprzedania go Rosjanom. Ostatni właściciel

Zułowa, carski oficer Kuronosow, w 1915 roku rozparcelował majątek i sprzedał znaczną część gruntów i lasu. Pozostałe 65 hektarów resztówki zostały w latach dwudziestych przejęte przez skarb państwa i oddane do dyspozycji władz wojskowych, zarządzających poligonem zorganizowanym na terenie dawnego dworskiego lasu wyciętego przez Niemców w czasie wojny. W 1934 roku Związek Rezerwistów podjął decyzję o zakupieniu posiadłości i doprowadzeniu jej do stanu pierwotnego. Powołano Komitet Odbudowy Zułowa. Miał on odgrywać ważną rolę w podtrzymywaniu pamięci o Marszałku. Do budowy memoriału zabrano się z wielkim rozmachem w 1935 roku. Rozpisano konkurs, który wygrał projekt Romualda Gutta i A. Szulcówny. Nie planowano odbudowy dworu. Architekt postanowił tylko podwyższyć jego fundamenty w celu wyeksponowania znaczenia tego miejsca w całości kompozycji. W miejscu dawnej sypialni, zasadzono Dąb. Z pozostawionych projektów wiemy, że obok niego miał być zbudowany szeroki, kamienny cokół, przypominający ołtarz. Autor projektu tak pisał o swoim dziele: Tu, w Zułowie, chciałem stworzyć miejsce kontemplacji, których brak u nas tak daje się wyczuwać, chciałem stworzyć miejsce, gdzie każdy będzie się mógł skupić choć na piętnaście minut, pomyśleć i spojrzeć za siebie. I dalej: Obecnie panuje cisza w ogrodzie zułowskim. Drzewa się rozrastają. Głazy pokrywają z wolna patyną. Mamy jeszcze wiele pracy przed sobą. Czas przerwy służy do głębszego przemyślenia zamiarów. Gutt, pisząc te słowa w maju 1939 roku, nie

przypuszczał prawdopodobnie, że „przerwa” będzie oznaczać koniec prac nad – jak sam pisał – najpiękniejszym zadaniem jego życia. To zadanie nie zostało już nigdy wspomniane w żadnej publikowanej za życia architekta liście jego dzieł. Zułów miał być zapomniany. Po zajęciu Litwy przez Sowietów głazy już nie pokrywały się patyną, po prostu zniknęły z Zułowa. Fundamenty dworu przykryła trawa, tylko dąb wciąż rósł. Jak to się stało, że przetrwał? Nikt go nie użył jako kołka w płocie ani nie rozpalił nim ogniska? Nie dostrzegły pomnika również komunistyczne władze, które zacierały ślady obecności Piłsudskiego na Litwie. Czy był zbyt mały, aby być użyteczny lub dostrzeżony? A może wystarczyło, że był drzewem? Należącym do natury elementem pozbawionym znaczeń. Doskonale zakonspirowanym strażnikiem pamięci, trwalszym i mocniejszym od kamieni. Pomagał pamiętać tym, którzy chcieli pamiętać. Nieobecność kamieni w Zułowie niepokoiła mnie. Przeszłość znika, kiedy niszczeją kamienie. Bez nich drzewa tracą dystynkcje reprezentacji, gubią znaczenie. Opuszczają ludzki świat symboli i świętych gajów. Znowu stają się tylko drzewami, tłem a nie figurą. Dąb w Zułowie uniknął tego losu. Zawsze znajdują się ludzie, którzy ufają bardziej wyciosanej ludzką ręką w kamieniu literze niż nieprzewidywalnym i efemerycznym słojom pnia. To dobrze, bo pamięć kamienia jest inna niż pamięć drzewa. Gdy umiera drzewo, pozostają kamienie. Dopiero w 2005 roku Związek Polaków na Litwie osadził w pobliżu Dębu kamień z wyrytą


|9 nowy czas | październik 2012

czas przeszły teraźniejszy wiecznego snu… Skroni jego nie okala korona, a dłoń nie dzierży berła. A królem był serc i władcą woli naszej… Śmiałością swej myśli, odwagą zamierzeń, potęgą czynów zniewolonych rąk kajdany zrzucił, bezbronnym miecz wykuł, granice nim wyrąbał, a sztandary naszych pułków sławą uwieńczył… Skażonych niewolą nauczył honoru bronić, wiarę we własne siły wskrzeszać… Dał Polsce wolność, granice, moc i szacunek świata. Piętnaście lat po odzyskaniu przez Litwę niepodległości to co było ukryte mogło zostać ujawnione i zaistnieć w przestrzeni publicznej. Językowe ekspresje często pozostają w związku z naszym doświadczeniem natury. Dlatego czasami, gdy chcemy posłużyć się myślowym skrótem, metaforą, przypowieścią wplątywani jesteśmy w proces skojarzeń i wyobrażeń krążących wokół drzew. Wówczas możliwe jest mówienie o „poczuciu zakorzenienia”, „drzewie genealogicznym”, „rozgałęzieniach systemu”. Romuald Gutt umieszczając Dąb w miejscu, gdzie stała kołyska Piłsudskiego, prawdopodobnie liczył na uruchomienie takiego typu ciągu skojarzń i rekonstrukcję w umysłach odwiedzających Zułów językowo-kulturowych wyobrażeń wywodzących się z ludowej mitologii. Wybór dębu podyktowany był intencją stworzenia przestrzeni symbolicznej i nadania wyjątkowego znaczenia osobie Marszałka. Nie trzeba odwoływać się do odczuć ze sfery participacio mystique, aby zdefiniować i docenić znaczenie dokonanej przez Romualda Gutta próby wyniesienia Zułowa do rangi miejsca, które nie tylko się odwiedza, ale do którego się pielgrzymuje, aby móc poczuć się u siebie. Pretekstem do realizacji tego pragnienia stała się postać Józefa Piłsudskiego. Wystarczy przypomnieć sobie pierwotną funkcję symbolu, przełamanego w pół przedmiotu, którego używano dla potwierdzenia tożsamości, a Dąb i znów pojawiające się w ruinie zułowskiego dworu kamienie, odsłonią nie tylko głęboką potrzebę scalenia tego co pęknięte, ale również wskażą dążenie do tworzenia wspólnoty. W słowniku pojęć, którymi posługiwał się Joseph Beuys, kreatywność zajmowała pierwszoplanowe miejsce. Być kreatywnym, to znaczy wierzyć, że możliwa jest zmiana i działać w kierunku jej realizacji. Beuys rozumiał, że położone obok siebie drzewo i kamień pozostają w stanie symbolicznej symbiozy, tworzą harmonię i kulturę pamięci. Włączone w bieg ludzkich spraw pozwalają przekroczyć horyzont ludzkiego życia w akcie upamiętnienia. Architekt memoriału w Zułowie z dużą umiejętnościa i z tą samą intencją posługuje się tymi symbolami. Ale siłą takich miejsc jak Zułów nie jest tylko rozbudzenie refleksji, intelektualne nakierowanie uwagi na pojęcia dziedzictwa, zakorzenienia, tradycji, wolności, bohaterstwa, ale przede wszystkim wzbudzenie poczucia, że jest się częścią większej niż rodzina wspólnoty, której początkiem jest Dom. Zniszczony płomieniami dwór, pogorzelisko, w kontekście późniejszej historii życia Józefa Piłsudskiego nabiera charakteru wyrazistego symbolu wskazującego na cechy silnej osobowości Marszałka i jest metaforą odbudowywanej Polski. Gdyby Józef Piłsudski nie został tym, który dał Polsce wolność, granice, moc i szacunek świata, Zułów byłby miejscem przerażającej klęski. Tutaj zakończyły się marzenia jego rodziców o stworzeniu dostatniego i bezpiecznego domu – gospodarstwa, które przez swoje inwestycje i atmosferę pokazywałoby aspiracje polskiego ziemiaństwa. A kiedy w1887 roku Józef Piłsudski został aresztowany i oskarżony o

udział w spisku na życie cara, wydawało się, że Zułów będzie również miejscem, gdzie jeszcze jeden z tysiący młodych Polaków został „zatruty” ideą niepodległej Polski. Odrodzenie polskiego państwa stworzyło nowe okoliczności interpretacji patriotycznych postaw w czasach zaborów. Nie w duchu klęski, bezsensownej ofiary i „zatrucia”, ale walki, zwycięstwa i miłości ojczyzny. Projekt memoriału w Zułowie jest m.in próbą ukazania mozolnego wysiłku wychowywania, jaki dokonywał się w polskich domach. Szukając właściwego obrazu i słowa dla opisania tej pracy natrafiamy na Dąb, zasadzony nad kołyską Piłsudskiego, na powolny wzrost w górę i w dół, tam gdzie są korzenie i korona drzewa – przeszłość i przyszłość. W Zułowie kreatywność nierozerwalnie łączy się zakorzenianiem. Dla matki Piłsudskiego oznacza czytanie synowi Krasińskiego, Słowackiego i historii Napoleona, ale oznacza również przekazywanie rany powstania styczniowego oraz wartości honoru, służby i walki. Dzisiaj dla tych, którzy odbudowują Park w Zułowie być kreatywnym to przynieść kamień, odtworzyć, przywrócić to, co zapomniane wspólnej pamięci, na powrót ukazać drzewo jako symbol. To także gotowość wzięcia rzeczywistego i czynnego udziału w istnieniu wspólnoty w celu ocalenia przeszłości, ale tylko po to, aby dać sobie szansę w przyszłości.

Ro mu ald Gutt (18881974) – pol ski ar chi tekt, przed s ta wi ciel mo der ni zmu, pro fe sor Aka de mii Sztuk Pięk nych w War sza wie i Po li tech ni ki War szaw skiej. Stu dio wał w Win ter thur w Szwaj ca rii. Do głów nych prac okre su mię dzy wo jen ne go na le żą do my jed no ro dzin ne, szko ły, obiek t y uży tecz no ści pu blicz nej, a t ak że cmen ta r ze wo jen ne z okre su I woj ny ś wia to wej. W tym okre sie w twór czo ści Gut ta pr ze ja wia się wpływ s ty lu mo der ni stycz ne go. Cha rak te r y st ycz ne dla tam te go okre su jes t uży cie ele men tów od sło nię t ych ce gieł i for m kon s tr uk cy j nych bu dyn ków. Sam Gutt uwa żał, że na czel ną za sa dą w ar chi tek tu rze jes t funk cjo nal ność i uży tecz ność. Przed wy bu chem II woj ny świa to wej zaj mo wał się prze bu do wą do mu i par ku mar szał ka Jó ze fa Pił sud skie go w Zu ło wie na Wi leńsz czyź nie oraz kop cem Pił sud skie go w Kra ko wie. Po woj nie wy kła dał na Po li tech ni ce Warszawskiej oraz Aka de mii Sztuk Pięk nych w War sza wie.

Księżna Maria Krystyna Habsburg

W Żywcu, w wieku 88 lat, zmarła księżna Maria Krystyna Habsburg. Zgodnie z ostatnią wolą księżna spoczęła w krypcie rodzinnej Habsburgów w żywieckiej konkatedrze. Maria Krystyna Immaculata Elżbieta Renata Alicja Gabriela Habsburg-Lotaryńska, księżniczka von Altenburg, urodziła się 8

grudnia 1923 roku w Żywcu jako córka księcia Karola Olbrachta Habsburga oraz Szwedki Alicji Ancarcrona. Oboje rodzice silnie przywiązani byli do Polski; finansowali wiele przedsięwzięć kulturalnych i naukowych, towarzystw i organizacji społecznych. Arcyksiążę był oficerem Wojska Polskiego. Po 1939 roku nie podpisał volkslisty, za co był więziony przez hitlerowców. Podczas wojny Niemcy nie mogli darować Habsburgom postawy i stosowali wobec nich represje. Zabrano im majątek. Po wojnie księżna razem z najbliższą rodziną została zmuszona przez władze komunistyczne do emigracji. Habsburgom odebrano polskie obywatelstwo. Maria Krystyna mieszkała w Szwecji, a później w Szwajcarii. Nigdy nie przyjęła innego obywatelstwa. W marcu 1993 roku otrzymała paszport Rzeczypospolitej Polskiej. Do Polski powróciła na stałe we wrześniu 2001 roku. Zamieszkała w żywieckim pałacu Habsburgów, w niewielkim mieszkaniu w miejscu, gdzie przed wojną była kręgielnia. W grudniu ub. roku księżna Maria Krystyna Habsburg została odznaczona Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski.

Azimo (www.azimo.com) is a new, digital, cross-border money transfer service, allowing customers to send money via the Internet or their mobile phone to 125+ destinations worldwide. The service is simple, quick and cost effective. Whether it’s for cash collection, sending funds to a bank account or topping-up the balance of a foreign mobile phone, Azimo does it, 24/7. Azimo offers much cheaper rates than high street banks and other larger competitors by cutting out middlemen and their hefty commission fees, which can be as high as 8%.


10|

październik 2012 | nowy czas

fawley court to nasze dziedzictwo!!!

Ksiądz Józef Jarzębowski porwany nocą Na początku letniego semestru 1964 roku, Kazik Juszkiewicz, przezwany przez kolegów Butcher, bo wpierw prał w mordę, a potem pytał o co chodzi (z drugiej strony bardzo spokojny z natury), był na spacerze – ostatnim, jak się okazało – z bardzo już chorym księdzem Józefem. Spacerowali dokładnie w tym miejscu, gdzie potem był grób księdza Józefa, i gdzie teraz stoi kościół św. Anny. Nagle ksiądz Józef, ciężko chory na serce, poważnie zasłabł, i usiadł. Podczas spaceru towarzyszył im brat Stanisław, który szybko kazał Kazikowi biec do głównego gmachu po butlę z tlenem. Wspólnymi siłami oboje ocucili księdza Józefa, który wielokrotnie powtórzył, żeby go pochować dokładnie w tym miejscu, gdzie właśnie odpoczywał. Życzenie księdza Józefa potwierdzone zostało w wydawanym przez marianów piśmie „Zwiastun”. Chciał być pochowany „na górce”, tak aby móc patrzeć na swoich chłopców grających w futbol. Zmarł tego samego roku, 1964, 13 września, w Herisau koło Rapperswilu w Szwajcarii, gdzie przebywał na kuracji. W czerwcu 1961roku ksiądz Józef otrzymał od władz lokalnych (Wycombe District Council) zezwolenie na burial ground (cmentarz) na terenie Fawley Court. Jeden z pierwszych uczniów Kolegium Bożego Miłosierdzia, Mieczysław Majcherczyk (adwokat), wspomina: Byłem najmłodszym uczniem w tej pierwszej klasie (1954 rok). Ojciec Józef Jarzębowski darzył mnie specjalną opieką. Często przebywałem z nim, czytał mi poezje i opowieści historyczne o Romualdzie Traugucie czy też o generale Hallerze i innych. (NC, 6/163). Oto wspomnienia (1957-1962) dr. Wacława Zawadzkiego (historyka): Poza tym jego wpływ na młodzież… Pełen pogody, dobroci i serdeczności wytwarzał rodzinny nastrój. Każdego 6 grudnia byłem świadkiem jak ksiądz Józef przeobrażał się w postać św. Mikołaja w czerwonym kapturze, z długą białą brodą i z workiem prezentów – czym nas wszystkich rozweselał. A ja czasami grałem przy tej okazji rolę diabełka.

FAW L E Y C O U RT O L D B OY S WHO Cares WINS 82 PORTOBELLO ROAD, NOTTING HILL, LONDON W11 2QD tel. 020 7727 5025 Fax: 020 8896 2043 email: mmalevski@hotmail.co.uk

mną. Ja ko ostat ni mi ni strant po śród wy cho wan ków, pa mię tam mszę świę tą w ka plicz ce w głów nym gma chu. Ksiądz Jó zef z tru dem stał lub klę kał. Pod trzy my wał go brat Cze sław (Ba nasz kie wicz). Moż na tyl ko by ło so bie wy obra zić, co za szkie let ukry wał się w tej su tan nie… Mia łem nie by wa łe go opie ku na przez pa rę ty go dni. Pew ne go dnia obu dzi łem się sam w ogrom nej sy pial ni, zsze dłem na dół do re fek ta rza na śnia da nie. Do wie dzia łem się, że ksiądz Jó zef wy je chał do Szwaj ca rii. Przy słał mi stam tąd trzy pocz tów ki. Jed na mia ła ob raz/fo to gra f ię żoł nie rza szwaj car skie go z gwar dii wa ty kań skiej. Mam też bez cen ny Mszał Rzym ski – pa miąt ka i pre zent od księ dza Jó ze fa, któ r y ze Szwaj ca rii już nie wró cił. Zmarł 13 wrze śnia 1964 ro ku.

Pierwszy PoGrzeb Trum nę z cia łem prze wie zio no do An glii, i księ dza Jó ze fa po cho wa no zgod nie z Je go ży cze nia mi, Po lo nii i ma ria nów, w Faw ley Co urt w dniu 26 wrze śnia. W po grze bie uczest ni czy ło bli sko ty siąc osób, wśród nich: ucznio wie i na uczy cie le, czter dzie stu księ ży, wszy scy ma ria nie, przed sta wi cie le je zu itów, sióstr na za re ta nek, zmar twych wsta nek i sa le zja nek. Rząd RP na uchodź stwie re pre zen to wa li: pre mier An to ni Pająk, mi ni stro wie Sta ni sław No wak oraz gen. Sta ni sław Lu bo dziec ki i przed sta wi cie le Eg ze ku ty wy Zjed no cze nia Na ro do we go. Licz nie przy by li ge ne ra ło wie: Wła dy sław An ders, Ta de usz Bór -Ko mo row ski, Ka zi mierz Wi śniow ski, Ma rian Ku kiel, Sta ni sław Ko pań ski, Ta de usz Peł czyń ski, Bro ni sław Duch… i wie lu in nych przed sta wi cie li wol nych Po la ków.

Fairmile Cemetery. Tak dzisiaj wygląda samotny grób księdza Józefa Jarzębowskiego

Dokładnie czterdzieści siedem lat później, w grudniu 2009, rolę diabła odegrał w radykalnie inny sposób marianin ks. Andrzej Gowkielewicz, jeden z głównych architektów sprzedaży Fawley Court. Na ostatniej mszy świętej w kościele św. Anny w Fawley Court, w dniu św. Mikołaja (!), groził protestującym przeciwko sprzedaży – policją!!! Cóż za wspaniały prezent…? Mamy też wspomnienia (wydawnictwo marianów w 25-lecie śmierci księdza Józefa Jarzębowskiego), Tomasza Trościanki (1964) o obrazie Matki Boskiej Częstochowskiej w naszej kaplicy. Obraz ten, z XVII wieku, kupił po wojnie za 200 dolarów profesor Zygmunt Jundziłł, były wykładowca w Uniwersytecie Stefana Batorego. Był gotów odsprzedać ten historyczny obraz za tę samą sumę – 200 dolarów. Ksiądz Józef głowił się, skąd znaleźć tyle pieniędzy. Dzięki hojnym donacjom

DruGi PoGrzeb Na bru tal nym, po grze bie -po rwa niu, zorganizowanym taj nie no cą oko ło 20 wrze śnia 2012 ro ku przez fir mę To ma lin, nie by ło NI KO GO! Ma ria nie dro gą są do wą uzy ska li zgo dę na eks hu ma cję cia ła księ dza Jó ze fa, by od zy skać 3 mln fun tów, któ re za trzy ma ła Che rri low Li mi ted sta wia jąc wa ru nek usu nię cia wszyst kich gro bów z te re nu Faw ley Co urt).

Grób księdza Józefa Jarzębowskiego w Fawley Court

Pogrzeb księdza Józefa Jarzębowskiego w Fawley Court

pa ra f ian w Ame r y ce, przez księ dza Kem piń skie go w USA, prze ka za no czek na 200 do la rów, i ob raz stał się cen ną czę ścią zbio rów w Faw ley Co urt, wła sno ścią Po lo nii. Mo dli twy księ dza Jó ze fa zo sta ły wy słu cha ne, ale gdzie jest ten ob raz dzi siaj ? Oczy wi ście jest wie le in nych wspo mnień. Ksiądz Jó zef po tra f ił wszyst kich „da rzyć spe cjal ną opie ką”. Oso bi ście pa mię tam jak zo sta łem na je sie ni 1964 ro ku „kró lem” Faw ley Co urt. Chłop cy z Ko le gium roz je cha li się na fe rie, a ja z róż nych wzglę dów zna la złem się sam, ma jąc pod „opie ką” ko na ją ce go księdza Jó ze fa i ca ły Faw ley Co urt. Ale to ksiądz Jó zef – ku mo je mu zdzi wie niu – opie ko wał się

Św. Pa weł na zwał cia ło chrze ści ja ni na świą ty nią Du cha Św. Nad to wia ra po ucza, że cia ła ludz kie zmar twych wsta ną i zno wu złą czą się z du szą nie śmier tel ną; wia ra zaś w nie śmier tel ność du szy i ży cie po za gro bo we jest po wo dem, ŻE DO CIAŁ ZMAR ŁYCH OD NO SI MY SIĘ Z SZA CUN KIEM I CZCIĄ. Li tur gia ża łob na roz wi ja się wo kół tych dwóch pod sta wo wych mo men tów: CZCI dla CIA ŁA ZMAR ŁYCH i mo dli twy za ich du sze. Tak wy ra ża się Ko ściół rzym sko ka to lic ki w swo im na ucza niu. DZIŚ, za spra wą ma ria nów, grób w Faw ley Co urt jest pu sty. Ksiądz Jó zef le ży na Fa ir mi le Ce me te r y, Hen ley, pod stertą ziemi, którą łatwiej nazwać hańbą niż grobem.

Mirek Malevski Chairman Fawley Court Old Boys/FCOB Ltd


|11

nowy czas | październik 2012

takie czasy

Premier PrzePrasza… chociaż państwo zdało egzamin Grzegorz małkiewicz

Podczas debaty parlamentarnej na temat katastrofy smoleńskiej, do której doszło z powodu ujawnienia przez prokuraturę błędnej identyfikacji zwłok, premier Donald Tusk przeprosił (głównie rodziny) i zaznaczył, że nie zamierza uchylać się od odpowiedzialności. – Siłą rzeczy brałem wówczas i biorę dzisiaj na siebie pełną odpowiedzialność za działania państwa polskiego i służb podległych polskiemu rządowi wówczas w Smoleńsku i w Moskwie po katastrofie. Tej odpowiedzialności nikt ze mnie nie zdejmie i ja tego nie oczekuję – oświadczył premier. – Mówię „przepraszam”, bo zdaję sobie sprawę, że przy pracy dwóch tysięcy osób mogły zdarzyć się błędy i pomyłki. Dziś nie jestem w stanie rozstrzygnąć, w jakim momencie do tych pomyłek mogło dojść – powiedział Tusk. O „błędach i pomyłkach” nie chciała jednak mówić w trakcie debaty parlamentarnej obecna marszałek Sejmu Ewa Kopacz. Wtedy, po katastrofie, minister zdrowia, obecna przy identyfikowaniu zwłok w Moskwie. Wówczas publicznie zapewniała o zachowaniu wszystkich procedur i dokładnym przekopaniu terenu katastrofy w celu znalezienia najmniejszych fragmentów ciał ofiar katastrofy. Jednak już kilka dni po oświadczeniu minister Kopacz okazało się, że przygodni poszukiwacze znajdują na terenie katastrofy przedmioty, których nie powinno tam być. Te niepokojące wiadomości minister Kopacz i premier Tusk zbyli wtedy milczeniem. „Państwo zdało egzamin” – powtarzali politycy rządowi i wspomagające je media. Po dwóch latach w kuluarach sejmowych, w rozmowie z dziennikarzami marszałek Ewa Kopacz bezpretensjonalnie oświadcza: „Nie ma problemu z używaniem słowa przepraszam. Jeśli komukolwiek z powodu mojej niezręczności czy jakiegokolwiek uchybienia stała się krzywda, przepraszam”. Nic się nie stało, drobna niezręczność, ewentualnie drobne uchybienie. Minister przeprosiła, ale tylko tych, którzy uważają, że „stała im się krzywda”. Pozostali wyborcy nie liczą się, oni z pewnością zrozumieją empatyczny (chciała dobrze i nie musiała być w Moskwie) stosunek minister Kopacz do prawdy. Nawet jeśli stwierdzenie minister, że „nie ma problemu z używaniem słowa przepraszam” uznają za być może cyniczną deklarację relatywizmu w postawie moralnej. Słowa nic nie kosztują. Gdyby nie kontekst tej niewyobrażalnej w historii państwa tragedii, można by z wypowiedzi naszych przywódców ułożyć

Antoni Macierewicz na wrześniowym spotkaniu z londyńczykami w wypełnionej po brzegi angielskiej sali przyparafialnej – w polskich nie było miejsca – opowiadał o zaniedbaniach rządu i postępach niezależnego śledztwa

Tysiące ludzi wzięło udział w marszu „Obudź się Polsko” w Warszawie współorganizowanym przez Prawo i Sprawiedliwość

kabaretowy tekst pod tytułem Państwo zdało egzamin. To przeświadczenie w kręgach rządowych było tak powszechne zaraz po katastrofie, że znowu – gdyby nie rozmiar tragedii – można by snuć rozważania, czy rząd musi sprawdzać się w sytuacjach ekstremalnych. Minęło ponad dwa lata od tragedii smoleńskiej i nadal nie znamy odpowiedzi na podstawowe pytania. Gorzej – to, co wydawało się bezsporne, staje się przedmiotem dochodzenia. Okazuje się, że w trumnach ofiar tragedii znajdują się dowody karygodnych zaniedbań. W związku z tym pojawia się zasadne podejrzenie – czy nie jest tak z całym śledztwem? Na pytania, zwyczajowo zadawane stronie rządowej, muszą odpowiedzieć prokuratorzy, i nikogo nie powinna chronić zajmowana pozycja. Tych pytań jest dużo. Pytanie najważniejsze w związku z

potwierdzeniem, że w grobie Anny Walentynowicz nie było ciała legendarnej działaczki Solidarności: dlaczego sekcji zwłok ofiar nie przeprowadzono ponownie w Polsce? Jacek Świat (PiS), wdowiec po posłance Aleksandrze Natalli-Świat pytał: – Czy wreszcie dowiemy się w sposób wiarygodny, jak umierali, jak ginęli nasi bliscy, czy cierpieli, jak długo, czy mieli świadomość, że umierają? – Czy w świetle faktów, jakie w ostatnim czasie ujrzały światło dzienne, rząd dostrzega konieczność powołania międzynarodowej komisji? – pytał z kolei były minister w kancelarii prezydenta Lecha Kaczyńskiego Maciej Łopiński (PiS). Pilną konieczność wyjaśnień dostrzegły też inne ugrupowania opozycji. – Do debaty toczonej dziś na ten temat nie powinno dojść, bo nie powinno dochodzić do tak dramatycznych pomyłek. Pomyłka dotycząca zamiany zwłok nigdy nie powinna się zdarzyć, ale skoro się zdarzyła, to chcemy wiedzieć, jak to się stało i kto za nią odpowiada, choć nie doszukujemy się żadnej złej woli, ani tym bardziej umyślnego działania – powiedział Leszek Miller (SLD). O rządowej wersji wydarzeń sprzed dwóch lata przypomniał Andrzej Duda (PiS): – Teraz dowiadujemy się, że przy sekcjach zwłok poległych w tragedii smoleńskiej nie było polskich prokuratorów. Teraz dowiadujemy się, że przy sekcjach zwłok ofiar tragedii smoleńskiej nie było polskich lekarzy, a słyszeliśmy z ust minister Kopacz o polskich patomorfologach pracujących ramię w ramię z Rosjanami. Wszystkie te słowa okazały się nieprawdą. Konieczność wyjaśnień dostrzegł nawet Janusz Palikot, który zaapelował do Ewy Kopacz, aby powiedziała w Sejmie prawdę. Jeśli nie znajdziemy odpowiedzi na te pytania, zbudujmy szopkę narodowego pojednania w rodzaju „ciszej nad tą trumną”. Bez względu na orientację polityczną naszym obowiązkiem jest wyjaśnienie przyczyn katastrofy smoleńskiej. To nie jest sprawa polityki, a racji stanu.


12|

październik 2012 | nowy czas

nowy czas

felietony opinie

redakcja@nowyczas.co.uk 0207 639 8507 63 King’s Grove London SE15 2NA

Płonne nadzieje Krystyna Cywińska

2012

Jest nas Polaków w tym kraju o 45 tys. więcej w tym roku. Podobno. Tak podaje brytyjska prasa. Pisze o tym z pewną dozą zniesmaczenia. Po co tu przybywają, skoro we własnym kraju jest im nieźle? Nieźle? Może i nieźle, ale niektórym gorzej. Więc mimo kryzysu w Wielkiej Brytanii napływają. Osiadają gdzie się da i z czasem rozmnażają. W niedzielne, ciepłe popołudnia siadają pod kasztanami na skwerze opodal naszego domu.

On, ona, dwoje małych dzieci. Puszki z polskim piwem. Popijają i zagryzają kanapkami. Sielski widok – myślę i ciągnę Kajtka na smyczy w przeciwną stronę, bo a nuż załatwi na ich oczach swój mały interes. Ale niemały interes załatwiają między sobą on i ona. Moi rodacy. Słowny, żeby nie było wątpliwości. On do niej warczy: – Czy ty k...a nie kumasz, że ja nie mam gdzie kimać? Ona do niego: – A kumaj sobie, do tej dziwki z pubu, a nie do mnie. I kimaj sobie z nią, ty chamie. Dzieci na szczęście pewnie tego nie kumają. Chcą się kumplować z Kajtkiem, który się do nich wyrywa. On zrywa się wtedy z miejsca i daje nogę w siną dal. Jeśli czytelników razi ten żargon, to brutalne słownictwo, to trudno. Już podobno weszło ono do słownika mowy potocznej, już się nawet doczekało powieści. Więc ja, obyta co nieco z tym słownictwem, „podaję do niej frazę”, czyli zagajam. – Dawno państwo tu mieszkają? – pytam. – Będzie już z rok czasu – odpowiada ona. I widzę jej oczy zapadnięte w czeluści otępienia. I widzę jej ręce opuchnięte i siniak na twarzy. Przysiadam się na mokrej trawie i nie wiem, co powiedzieć. Siedzimy w ciszy. Tylko dzieci rozrabiają i radośnie pokrzykują. – Nie wiem, co mam robić – słyszę po chwili. – Bije mnie. Upija się co wieczór i bije mnie. – Jak to bije? – Zwyczajnie. Pięściami. Ko-

pie, ubliża mi i krzyczy, że jak chce, to mi dopiero przywali. Sprowadził mnie tu z dziećmi. A ja teraz nie wiem co robić. Wracać do Polski wstyd. Nie mam kasy na powrót. On pracuje na budowach. Ona zajmuje się dziećmi. Kto się ma nimi zajmować? Gnieżdżą się w jednym pokoju u znajomych. – Pobił mnie wczoraj – powiada – bo mu coś odbiło. Jak mnie zwymyślał od najgorszych i nie dał grosza na życie, no to mu wtedy powiedziałam wynocha, wypieprzaj. I nie wiem co mam robić dalej. Angielskiego nie znam. Szukam w myślach wyjścia z tej sytuacji. Niedawno weszła w życie rozszerzona ustawa o odpowiedzialności karnej za znęcanie się nad kobietami z dziećmi. Zjawisko równie powszechne w Wielkiej Brytanii, kraju cywilizowanym, jak w krajach niecywilizowanych. Cywilizacja nie ogarnia zwyrodnienia ludzkiej natury. Jest powierzchowna i cienka. Nie ogarnia chamskiego języka ani brutalności w czterech ścianach. Wulgarny język stał się nawet namiastką poczucia humoru, dowcipu. Im bardziej wulgarny, tym większy rechot słuchających. A bicie, molestowanie, opluwanie i znieważanie mało kogo wzrusza. Czyli mondo cane, czyli pieskie życie w ukryciu, albo i jawne. Tyle na tej polonijnej emigracji brytyjskiej mamy jeszcze instytucji i organizacji. Choćby Zjednoczenie

Polskie z komisjami czy komitetami. Wysyłające przedstawicieli na zjazdy polonijne w kraju. Mniejsza o to, czyich przedstawicieli i przez kogo wybranych. Nieustających działaczy dyżurnych. Wyjeżdżają, przemawiają, obiadują i debatują nad polską tradycją i kulturą, jak je zachować i krzewić. Mdło się robi od słuchania o tym krzewieniu. Dostają jakieś dotacje i datki na broszury i wydawnictwa. Dotacje niepublikowane. Publikacje nieczytane. Działają, wspierają się, intrygują i polemizują. A tu, na wilgotnym trawniku siedzi bezradna, zgaszona, zbita matka-Polka z dziećmi. Ile jest takich matek na tej brytyjskiej obiecanej ziemi? Trzeba zadzwonić do miejscowych władz miejskich – myślę. Albo zwrócić się o radę do miejscowego urzędu porad obywatelskich. Pomoc musi się znaleźć. Są przecież polscy tłumacze. Na polskie organizacje nie ma co liczyć, bo albo się kłócą o prawa do prymatu jako szanowani przez lata kombatanci wspaniale kiedyś działający w swoim związku. Albo? Albo cherlawe, zastygłe i skostniałe komisje Zjednoczenia ledwo cherlają. Zjednoczenia kogo z kim? Martwych dusz z wymierającymi? Jedyną sprawnie i skutecznie działającą organizacją polską w Wielkiej Brytanii jest Macierz Szkolna. Ale czy Macierz Szkolna może

pomóc prześladowanym matkom? Może by zadzwonić do znajomej Polki policjantki tu urodzonej? I powołać się na ustawę o odpowiedzialności karnej za przemoc domową, nawet słowną? – Niech pani tego nie robi – słyszę. – Bo jak on się dowie, to dopiero skatuje mnie i dzieci. Wracam z Kajtkiem do domu. Włączam telewizor, a na ekranie struchlała, zdesperowana gwiazda, Katarzyna Figura. Publicznie oskarżająca swego męża od czternastu lat o poniżanie, opluwanie, bicie, kopanie i zniewalanie. Nawet gwiazdy są ofiarami domowej przemocy. Gdyby tak – myślę – zainteresować TVP Polonia problemami matek polonijnych? Zamiast dywagacji dyżurnych reporterów, wywiadów na dyżurne tematy i krygujących się celebrytów. Zamiast rozgrzebywania tragedii smoleńskiej i zakłócania ciszy cmentarnej, czy zamiast jałowych mętnych kłótni polityków do znudzenia komentowanych. Dziennikarstwo, głównie telewizyjne, stało się obrabiarką politycznych plew i odgrzebywanych tematów. A życie ludzkie jest skazane na własny rachunek i rozrachunek z przeciwnościami. Mamy rząd, mamy media, mamy wolność tego i owego. Tylko życie – jak powiada pan Andrzej taksówkarz – jest do dupy. A jednak powinniśmy w tym brytyjskim raju stać się siłą, skoro jest nas o 45 tys. więcej. Płonne nadzieje…

To jest… GREAT! Zakochałem się. Tym razem na dobre. W końcu kiedyś musiało do tego dojść – romans trwał osiem lat. Moja miłość do grobowej deski nazywa się… Londyn. I nikt mnie nie przekona, że są lepsze miejsca na świecie, ciekawsze, w których żyje się wygodniej i lepiej. Oczywiście że są, przecież każdy to wie, że „wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma”… Ale tutaj chodzi o to, że może być również tak, że jest dobrze tam, gdzie jesteśmy. Kiedy przyjeżdżałem do Londynu, wciąż jeszcze byłem zakochany w Nowym Jorku! Tam to dopiero jest życie! – myślałem, łudząc się, że w Londynie będzie podobnie. Tyle przecież o tym mieście słyszałem. Wszyscy powtarzali to samo: jest super, jedź, będziesz zadowolony. No to posłuchałem. Przyjechałem. I co? Było zimno, mokro, ponuro… – Jak można w takim miejscu żyć? – pytałem znajomych, a ci przyglądali mi się, zastanawiając się pewnie, czy już czas rezerwować delikwentowi bilet powrotny, by nie ryzykować głębokiej depresji, czy też warto dać mu jeszcze trochę czasu, by biedaczyna się zaaklimatyzował. Może z czasem przekona się, że jest to jednak miejsce do życia i bycia. Delikwent się przekonał. Z czasem było coraz lepiej, ale wciąż czegoś brakowało. Czego? Może tego

poczucia tożsamości, przywiązania do miejsca, w którym jesteśmy, że to miejsce teraz nazywa się domem. I ten dom się po prostu kocha. Pierwsze sygnały, że coś się w moim życiu zmienia pojawiły się pod koniec lipca, kiedy przypadkowo trafiłem na znajomych z Polski. Miło było spotkać znajome twarze, wypić razem piwko jak za dobrych starych czasów i po prostu pogadać. I nawet dobrze się gadało, ale gdy padło pytanie, jak mi się żyje na tej emigracji, to nie wytrzymałem. – Jakiej emigracji? – zapytałem. A oni zaczęli, że jak to, przecież jestem Polakiem poza krajem, to na emigracji, poza domem, ojczyzną i takie tam brednie. Otóż nie jestem na emigracji. Nie czuję się tu obco. Wręcz przeciwnie, czuję się tutaj u siebie. Mieszkam w fantastycznym miejscu na ziemi, w którym mogę czuć się swobodnie, mogę robić rzeczy, o których tam, daleko nad Wisłą, mógłbym tyko marzyć. To miasto naprawdę nigdy nie śpi. I zawsze jest w stanie zaskoczyć. Pozytywnie i negatywnie. Do dzisiaj pamiętam słoneczny poranek 7 lipca, gdy w Londynie wybuchły bomby. Pamiętam, jak z grupą przerażonych ludzi staliśmy pod kawiarnią w Soho (bo tylko tam udało mi się dojechać, zanim odwołano wszystkie autobusy) I wpatrywaliśmy się w ekra-

ny telewizorów nie wierząc w to, co się stało. Pamiętam, jak kelner pytał, czy ktoś chce kawy. Stawiał za darmo. Wtedy nie liczyło się to, skąd jesteś i co robisz. Wtedy wszyscy byliśmy londyńczykami. Tak zostało do dzisiaj. Bez ekstremalnych wydarzeń. W wielokulturowym Londynie naprawdę nikogo nie interesuje skąd jesteś i co w życiu robisz. Tutaj liczysz się ty, jako osoba. Lubią cię albo nie. Ale nie patrzą na ciebie przez pryzmat tego, czym się zawodowo zajmujesz, ile pieniędzy masz na koncie, jakim autem jeździsz i co możesz im załatwić. Jestem londyńczykiem i jestem z tego dumny. Kiedy oglądałem otwarcie i zamknięcie tegorocznej olimpiady, uświadomiłem siebie, że reklamowe slogany nie zawsze kłamią. Londyn naprawdę jest najlepszym miejscem na świecie, w którym każdy może znaleźć swoje miejsce. O ile jest w stanie dać coś w zamian: swoją pracę, pasję, zainteresowania. I nikt już mnie nie przekona, że gdzieś jest lepiej, łatwiej, cieplej, milej… Tutaj jest dobrze. Tutaj jestem u siebie. I mam nadzieję, że nie jestem w tym poczuciu osamotniony. This is…. Great City. This is… Great BRITAIN!

V. Valdi

nowyczas.co.uk


|13

nowy czas | październik 2012

komentarze i opinie

Na czasie

KOMENTARZ ANDRZEJA KRAUZEGO

Grzegorz Małkiewicz

Długie wakacje. Wypełnione nie tylko zażywaniem świeżego powietrza i słońca, tak skąpego w Londynie, ale też konsumowaniem mojej wielkiej miłości, już niemodnej, do ojczyzny. Nostalgiczny pobyt w Polsce. Rodzinne wczasy nad polskim morzem. Brutalność, której doświadczyła ta ziemia (tzw. odzyskana), ustąpiła normalności dnia codziennego. Ludzie mili, uśmiechnięci, też wcześniej wysiedleni z Kresów, nie czują już tymczasowości. Może pogoda nie taka jak w Hiszpanii, ale ta zmienność i niepewność atmosferyczna ma też swoją dobrą stronę. Jest czas na wytchnienie, zejście z patelni i lekturę polskiej codziennej prasy. Prasę dostarcza studentka (od października) energetyki. – Po skończeniu studiów będzie pani energetyką? – pytam prowokacyjnie. – Energetyczką – poprawia mnie, jak zwykle uśmiechnięta. – Jak to? Jaką tyczką? Po co się tak od razu degradować? Znam Henrykę a nie Henryczkę. W pani przypadku też obowiązuje ten wzór odmiany rodzajowej. Na szczęście zza chmury wyszło słońce. A jak morze, to bursztyn, i jak się okazało złoto, bo właśnie w niedalekim Gdańsku wybuchła afera Amber Gold. Przysłuchuję się ulicznym rozmowom – takiej możliwości na co dzień nie mam. Polacy są tolerancyjni, to dobra cecha. Ale jak każda cecha, i ta może ulec dewiacji. Tolerancja przechodzi w przyzwolenie. – A inaczej byś postąpił na jego miejscu? – słyszę. Inaczej, znaczy podejrzanie, nieuczciwie, w końcu logika przemawia za premierem wykorzystującym swoją pozycję na drodze awansu zawodowego syna. Rodzina święta rzecz, system to rzecz wtórna. I tak od zdania do zdania dowiadywałem się w końcu, że premier to swój chłop. Nieuczciwy z systemem? To tak jakby francuskiego polityka zmuszać do rezygnacji z powodu niewierności małżeńskiej. Takie życie, żyj i daj żyć innym. Co kraj, to obyczaj. Na plaży w Ustce bursztynów, a

tym bardziej złota nie znalazłem, za to w nadmiarze wypoczynkową sielskość. Nagość reglamentowana. Zgrabne dziewczęta w jakichś kostiumach retro, te bardziej okazałe w kostiumach brazylijskich. Bobasy prawie w całości pozbawiono radości z niewinnej swobody. Nawet najmniejsze ubrane w stroje kąpielowe z zaznaczeniem płci. Uwaga – pedofil jest wśród nas. Do tych cudownych, wypoczynkowych miejsc trzeba dojechać. Więc w Polskę jedziemy… Polska się zmienia, trudno temu zaprzeczyć. Czyja w tym zasługa? Unijnych pieniędzy, polskiej gospodarności? Jak się mają dokonania ostatniego dwudziestolecia w porównaniu z dwudziestoleciem międzywojennym? Konia z rzędem za rzeczową odpowiedź na te pytania. Wracamy do Londynu, już nie olimpijskiego, ale paraolimpijskiego. Polacy odnoszą sukcesy, o czym niewiele w doniesieniach krajowych. Media, sportowcy, działacze i kibice leczą zgagę po kolejnej spektakularnej klęsce polskiej reprezentacji w czasie głównej odsłony. Szkoda, że zabrakło dopingu dla naszej drugiej reprezentacji, która wielokrotnie przebiła pierwszą. Nie potrafimy odnosić sukcesów, a jak już się uda, to nie wiemy, jak te sukcesy świętować. W polskim Londynie poruszenie. W Stowarzyszeniu Polskich Kombatantów dwuwładza, Ognisko kwitnie w jesieni. Andrzej Morawicz, jego były prezes, ujawniony agent SB, też kwitnie, przyjmowany na salonach.

kronika absurdu – Ja bym im wszystkim pozakładał czipy – ułyszałem w relacji internetowej wypowiedź prezydenta Lecha Wałęsy i upadłem na kanapę. Usłyszałem niecenzuralnie, dlatego zastanawiałem się, o jaką operację byłemu prezydentowi chodzi. Jak to zakładać, kto komu? Chodziło o chips. – Nikt już nas nie oszuka – przekonywał prezydent. Nie zaproponował jednak swojej głowy do czipowania. Niedopatrzenie? A może trzeźwa kalkulacja? Twórca projektu nie musi rejestrować swoich intencji, bo są pierwsze… i od nich wszystko inne pochodzi. Baron de Kret

Wacław Lewandowski

Polska urzędami stoi Dwa miliony 300 tysięcy rodaków opuściło kraj, wyjeżdżając do pracy za granicę. Nie ma w Polsce miasta, w którym największe firmy nie zapowiadałyby na najbliższą przyszłość zwolnień grupowych. Ci, którzy pracę właśnie utracili, daremnie odwiedzają urzędy pracy – ofert nie ma i nikt tym ludziom niczego nie proponuje. Jako jedyni w Europie mamy na tzw. rynku pracy wielką podaż ludzi młodych i wykształconych, pokolenie wyżu demograficznego z drugiej połowy lat osiemdziesiątych XX wieku. To olbrzymi potencjał, jakiego inne kraje UE mogą nam pozazdrościć. Tymczasem jest to potencjał (nie jedyny), jakiego kraj nasz najwyraźniej nie chce wykorzystać. Na tych młodych, zdolnych i chętnych do wypracowania gospodarczego wzrostu żadne oferty nie czekają. Jedyne, co się niektórym z nich proponuje, to urągająco niska płaca na tzw. umowy śmieciowe, bez gwarancji zatrudnienia po upływie okresu umowy, bez składek emerytalnych i bez możliwości wzięcia kredytu, np. hipotecznego na zakup mieszkania. Większości zaś nie proponuje się niczego. Bezrobocie wśród młodzieży rośnie lawinowo i tysiące osób nie ma żadnych szans na podjęcie pierwszej pracy i rozpoczęcie zawodowej kariery. Na tle całej tej mizerii jasną gwiazdą świeci jeden tylko sektor za-

trudnienia, jeden pracodawca, który nie tylko nie zmniejszył liczby etatów, ale powiększa ją corocznie o ok. 10 proc.! Tym pracodawcą jest Rzeczpospolita Polska, a sektorem – administracja państwowa. Sztandarowe hasło PO z czasów kampanii wyborczej, głoszące plan odchudzenia owej administracji i redukcji urzędniczych etatów, okazało się żartem, którego nikt w partii rządzącej nie traktował poważnie. Armia urzędników rośnie w liczbę i siłę, rosną też systematycznie jej dochody, jakby w myśl innego wyborczego hasła – „by ludziom (czytaj: urzędnikom) żyło się lepiej”. Czytam właśnie w tygodniku „Uważam Rze”, iż samo tylko Ministerstwo Finansów zatrudnia obecnie 51 tys. 486 osób i nie jest to liczba pełna, bo prócz wliczonych w nią „etatowców” na rzecz tego resortu pracuje też rzesza ludzi zatrudnionych nieetatowo, na umowy zlecenia i umowy o dzieło! Okazuje się zatem, że załoga jednego tylko resortu mogłaby zaludnić średniej wielkości miasto! Roczny koszt zatrudnienia tej rzeszy specjalistów od coraz bardziej dziurawej państwowej kiesy jest wyższy niż takież wydatki państwa na siły zbrojne, naukę i oświatę, o służbie zdrowia nie wspominając. Jak tego niegdyś dowiódł Cyril Northcote Parkinson, ta rzesza biurokratów sama generuje sobie coraz to

nowe zadania, wymagające powiększania jej, czyli dalszego wzrostu zatrudnienia. Parkinson, przypomnę, posługiwał się tu obrazowym przykładem niemieckiego koncernu Kruppa z okresu tuż po zakończeniu II wojny światowej. Huty i fabryki koncernu były zburzone w wyniku alianckich nalotów w ostatniej fazie wojny. Nie produkowały niczego, gdyż były w ruinie, tymczasem w biurowcach wrzała praca – urzędnikom zajęć nie ubyło, z braku dotychczasowych, sami sobie stworzyli nowe. Tak bowiem działa biurokracja i wobec widocznego braku woli rządu, by działać na rzecz jej ograniczenia, można z łatwością przewidywać dalszy jej rozrost. Łatwo w tym kontekście wysnuć wizję Polski za lat, powiedzmy, dwadzieścia. Będzie to kraj ludzi starych, z trudem żyjących z niskich emerytur. Większość młodszych, w tzw. wieku produkcyjnym, będzie za granicą. Tym wyludnionym, biednym i starzejącym się państwem będzie jednak zarządzać młoda i prężna, licząca setki tysięcy funkcjonariuszy armia urzędników. Będzie ona jedyną grupą społeczną zadowoloną z siebie i ze stanu państwa, toteż ona właśnie stanowić będzie większość głosujących w wyborach parlamentarnych i ona właśnie zapewni Platformie Obywatelskiej możliwość rządzenia przez dziesiątki lat.


14|

czrwiec 2012 | nowy czas

ludzie i miejsca

Kto wskaże barbarzyńcę? Koniec żniw zmienia krajobraz pól przemykających za szybą samochodu. Słoma zbita w wielkie sześciany to znak, że lato dobiega końca. Na północy Polski o zachodzie słońca moje estetyczne doznania z fotela starego nissana oscylują między monotonią wszechobecnej płaskości, a zachwytem nad pięknem przestrzeni nasyconej ciepłymi barwami dogasającego dnia. Przez mozolnie upływający czas, który zdaje się być jeszcze spowolniany upałem, przebija obietnica górskich potoków czekających na końcu drogi. Nie wiedziałem jeszcze, że to nie tylko kilkudniowa wakacyjna wycieczka w piękne strony, ale również podróż w zgliszcza.

Szymon Gurbin

Zaniedbane domy w Lasowicach

Był rok 1945. Wysoki, szczupły mężczyzna szedł przez zupełnie obce sobie miasto. Zależnie od kaprysów historycznych zawieruch zmieniały się proporcje w liczbie mieszkających na tym terenie Polaków i Niemców. Jeszcze kilka lat temu była tu również kilkusetosobowa społeczność Żydów, którzy niedaleko rynku mieli swoją synagogę. Po domu modlitwy, jak i wypełniających go wiernych nie zostało ani śladu. Przedstawiciele narodu wyższej rasy zadbali nawet o usunięcie kirkutów, które do tej pory, w zalesionym cmentarzu, miały swoje wydzielone miejsce obok kwartału niemieckich ewangelików. Z drugiej strony ewangelickiego sektora na swoje zmartwychwstanie czekali katolicy, ale wszyscy oni razem: mojżeszowi, luterańscy i papiści zdawali się zachowywać święty ostateczny spokój. Od dawna jednak wiadomo, że bardziej niż duchów należy bać się szaleństwa ludzi żywych.

Zatem w 1945 roku wysoki, szczupły mężczyzna przemierzał zupełnie sobie obce miasto. Jestem przekonany, że wcale nie chciał tu być. Minął główny dworzec i szedł ulicą ciągnącą się wzdłuż kolejowych torów. Jeszcze chwila i brukowana droga doprowadziła go do kilku położonych w sąsiedztwie ładnych gospodarstw. Prawdopodobnie – wyposażony w jakiś urzędowy kwitek nowej ludowej władzy – doskonale wiedział, do których drzwi ma skierować swoje kroki. Czy mój dziadek myślał o strachu człowieka, który za tymi drzwiami mieszkał? A może w głowie i sercu nosił tylko własny ból i własny strach? Jego świat został kilkaset kilometrów stąd, gdzieś na wschód od Lwowa. Podobnie gdzieś tam, po drodze, została trójka jego utraconych dzieci. Została mu żona, syn i pamięć o ukraińskich rzeziach. Więc może nie zastanawiał się,

Otmuchów na stara niemieckiej widokówce oraz widok z wieży zamkowej

co czuje Niemiec, którego przyszedł wyrzucić z domu. Teraz to miał być jego dom, jego nowe gospodarstwo, jego nowe życie. *** Stary nissan wreszcie dotarł do celu swej podróży. Od Nysy w prawo i już jesteśmy w położonym na jeziorem Otmuchowie. Zwarta zabudowa i różnice wzniesień na małej przestrzeni sprawiają, że z oddali tutejsze miejscowości wyglądają tak bardzo malowniczo. Czerwone dachy delikatnie falują pod błękitem, oszczędnie ozdobionym w kłębiastą pierzastość. Ta harmonia architektonicznej kultury i naturalnego piękna tutejszych okolic znika jednak, kiedy staję w samym środku jednej z tutejszych wsi. Brzydota zniszczenia i wszędobylskiego niechlujstwa wplotła się w piękno, które niewątpliwie kiedyś odznaczyło tutaj swoją obecność. Domy, uliczki i stojące przed


|15

nowy czas | październik 2012

Wicemistrz z charakterem górala

ludzie i miejsca

Nie był dzień wcześniej na bankiecie w ambasadzie. Za to w sobotę po południu rodzina przywiozła go do Hammersmith, gdzie obejrzał nowo wybudowaną przy Ravenscourt Baptist Church salę teatralną i odwiedził Centrum Paraolimpijskie w POSK-u. Wieczór spędził nieopodal, w polskiej restauracji Robin Hood, wśród przyjaciół i kibiców. Kiedy skończył placek po zbójnicku, z uśmiechem stwiedził, że jedzenie w wiosce olimpijskiej było dalekie od jego upodobań kulinarnych.

Jacek Ozaist Janusz Rokicki już pierwszego dnia zauważył, że na ulicach Londynu pełno jest niepełnosprawnych. Są widoczni, ruchliwi, czerpią radość z życia, a w Polsce (choć już się to zmienia) – wciąż siedzą w domach, ukrywając swoją odmienność. Janusz chętnie bywa w szkołach na spotkaniach z dziećmi, podczas których oswaja młodych Polaków ze zjawiskiem niepełnosprawności. Wspomina, że gdy wjeżdżał wózkiem na teren basenu, żeby popływać, wokół zapadała krępująca cisza, a on sam stawał się widowiskiem. Sprawiło mu wtedy dziką radość pozostawanie pod wodą przez dwie munuty, aby po gwałtownym wynurzeniu, ujrzeć zbaraniałe miny gapiów. Przyjechał do Hammersmith... metrem, eskortowany tylko przez rodzinę. W taki sam sposób wrócił do wioski olimpijskiej. Janusz nie uważa się za gwiazdę. Gdy tak siedzimy razem i rozmawiamy o różnych sprawach, bije od niego swojskie ciepło, choć jest w centrum zainteresowania – ludzie podchodzą do niego, ściskają dłoń, gratulują. Rokicki zaskakuje spokojem, wyważonymi sądami na temat nie tylko sportu, lecz także aktualnych wydarzeń na świecie. Na pytanie: jak to się dzieje, że polscy sportowcy niepełnosprawni mimo ograniczonych, a nawet mini-

domostwami wszechobecne krzyże z trochę już zatartymi niemieckimi napisami – to wszystko ma gdzieś głęboko w sobie zapisany urok, a ostatnie kilkadziesiąt lat to destrukcja upływającego czasu i jakiegoś kulturowo temu miejscu obcego prymitywizmu… Zawsze chciałem pojechać na obecną Ukrainę do wsi, z której pochodzi mój dziadek – ten człowiek, który wyrzucony ze swojego domu, doznawszy okrutnego exodusu zza Buga, sam wyrzucił z gospodarstwa jakiegoś Niemca. Spodziewałem się w tych lwowskich stronach zastać biedę i szarzyznę zniszczenia. Wyobrażałem sobie siebie, który przywiózł dumną nostalgię dziadka do pięknej krainy porażonej obcym barbarzyństwem. Zamiast tego stałem teraz w obecnej Polsce, w samym środku dawnej niemieckiej wsi i poraził mnie przenikliwy smutek i barbarzyńska bieda moich rodaków… Razem z żoną ruszamy dalej, w stronę Kotliny Kłodzkiej. Krajobraz uwodzi jeszcze bardziej i jeszcze częściej, przy mijanych miejscowościach na usta cisną się słowa: jak tu

malnych funduszy, dysponowanych przez państwo na ich przygotowania, osiągają wielkie sukcesy na paraolimpiadzie (przypomnijmy, że było to dziewiąte miejsce w klasyfikacji generalnej), odpowiada po chwili namysłu: – To wszystko bierze się z uporu, ciężkiej pracy i zawziętości. Także chęci przełamania barier. A pytanie, skąd w Wiśle, gdzie się urodził, taki urodzaj na dzielnych i ciekawych ludzi (Adam Małysz, Jerzy Pilch, Janusz Rokicki), kwituje z właściwą sobie swadą: – Z Adamem chodziłem do szkoły, fajne czasy były. Od dawna nie waha się mówić o tym, jak stracił obie nogi. Polacy po wypłacie często idą na piwo. On też poszedł i wychylił kilka. Ktoś podpatrzył, że ma zwitek banknotów i uderzył z tyłu w głowę, gdy wracał podchmielony wzdłuż torowiska. Nie byłoby tej całej historii, gdyby bandyci nie porzucili go na torach. Pociąg do Wisły Głębce przeciął jego dotychczasowe życie i rozpoczął nowe, sportowe. Janusz pokazuje nam na długości ręki odległość, o jaką w Londynie przegrał złoto. Tym razem jest ona spora. Osiem lat temu różnica była minimalna, choć i wtedy Rokicki dał z siebie wszystko. Wtedy też zdobył srebro, bo więcej się po prostu nie dało. Mistrz bywa rozgoryczony. Postawą związków, działaczy, sponsorów. Walczy jednak dla siebie i kibiców, którzy na każdym

Stary krzyż

Janusz Rokicki, srebrny medalista londyńskiej paraolimpiady i Jacek Ozaist

kroku okazują mu życzliwość i wsparcie. Na igrzyskach w Rio de Janeiro zamierza wystartować w dwóch kategoriach – rzucie kulą oraz w wyciskaniu sztangi. Do światowego poziomu nie brakuje mu wiele. Barierę dodatkowych dziesięciu czy piętnastu kilogramów da się pokonać dzięki ciężkiej pracy. Często jednak brakuje mu nawet na odżywki, a chodzenie po prośbie już teraz nie wchodzi w grę. Nie jest akwizytorem, tylko sportowcem, reprezentantem kraju, dwukrotnym wicemistrzem olimpijskim. Nie wspomina nam o tym, ale wiemy, że na co dzień jego rodzinie nie jest lekko. Janusz ledwie wiąże koniec z końcem. W Cieszynie, gdzie obecnie mieszka, pracuje jako nocny stróż. Zarabia kilkaset złotych. Niczego się nie wstydzi. Za jego niedolę powinni się wstydzić inni – choćby dział marketingu pewnej firmy, który czwarte miejsce na paraolimpiadzie w Atenach uznał za porażkę i odmówił mu dofinansowania. Ma 38 lat. Kiedy ukończy 40, dostanie od państwa 200 zł olimpijskiej emerytury. Na paraolimpiadzie w Rio de Janeiro znów powalczy o złoto.

kiedyś musiało być pięknie. Wreszcie jesteśmy na miejscu. Niemal na końcu obecnej polskiej mapy, w tym charakterystycznym wystającym cypelku, który na południowym zachodzie wbija się w Czechy. Nie dziwię się, że nasza koleżanka właśnie tutaj kupiła swój dom. Też chciałbym popijać codzienną poranną kawę widząc za oknem masyw Śnieżnika. Kiedy podziwiamy razem te „okoliczności przyrody”, rozmowa schodzi na temat historii i tutejszych dawnych gospodarzy. Nie tylko Niemców, ale również Czechów. Ci dawni tutejsi mieli zwyczaj sadzenia przed wejściem do domu, tak na szczęście, dwóch kasztanowców. Teraz to my cieszymy się ich cieniem. Jedno z drzew już bardzo choruje, ale znajoma robi co może, żeby je uratować. A co do Niemców, jakiś czas temu przyjechało tu kilku z prośbą, czy mogą rozbić w ogrodzie namiot i zostać na jedną noc. Nowa właścicielka domyślała się, że wybór tego obozowiska nie jest przypadkowy. Podobnych odwiedzin w okolicy było

POMÓŻMY MISTRZOWI!

Po zdobyciu srebrnego medalu na paraolimpiadzie w Londynie, Janusz Rokicki wrócił do swojego normalnego życia, czyli do biedy i codziennej walki o byt. Ma na utrzymaniu niepełnosprawną żonę i dwójkę małych dzieci. W nagrodę za sukcesy sportowe od wojewody śląskiego otrzymał... zegarek, a od miasta Cieszyn... książkę! Nie skarży się jednak i nie prosi o wiele. Potrzebuje jedynie nowy, składany wózek inwalidzki, by mógł z nim jeździć po Polsce i świecie na zawody. Czy znajdą się wśród czytelników i przyjaciół „Nowego Czasu” ludzie dobrej woli? Janusz bardzo na to liczy. Kelnerki z małej polskiej restauracji w Greenford obiecały podzielić się z nim napiwkami. Czy dołączysz Czytelniku do nich? Janusz Rokicki Nr konta: 60249000050000400100133652

wiele. W końcu przyjechali po swoje – pomyślała. Na drugi dzień rano, w miejscu, gdzie był rozbity namiot, została tylko dziura w ziemi. U sąsiadów inni przybysze musieli wprost zapytać, czy mogą wykuć dziurę w ścianie budynku. Też odjechali z jakimś zawiniątkiem. Może po powrocie, przeglądając odzyskane rodzinne pamiątki, też czuli przejmujący smutek za pięknem, które przeminęło… *** I znowu starym nissanem jedziemy z żoną w stronę płaskiej północy. Tak bardzo chciałbym kiedyś zobaczyć rodzinną wieś mojego dziadka – znane mi z domowych opowieści idylliczne miejsce, którego już nie ma i którego tak naprawdę może nigdy nie było, bo przecież wiadomo, że nostalgia pomaga tworzyć mity. Tak czy inaczej, jeśli uda mi się tam kiedyś pojechać, będę miał w pamięci nie tylko mojego dziadka, ale również ten świat, którego zgliszcza widziałem tego lata.

Tekst i fot.: Szymon Gurbin


16|

październik 2012 | nowy czas

ludzie i miejsca

Karewicz & all that jazz...

Monika S. Jakubowska

– Dzień dobry, „Nowy Czas”? W słuchawce spokojny głos mężczyzny. Przedstawia się jako Jo Mirowski, mówi po polsku z brytyjskim akcentem i chce rozmawiać z naczelnym o patronacie medialnym nad wystawą, którą organizuje we wrześniu. – Kto wystawia? – pytam, bo naczelny na uropie. – Marek Karewicz, taki polski fotograf gwiazd. Robił zdjęcia najlepszym tego świata. Wiesz, Ray Charles, Ella Fitzgerald, Miles Davis... Już w głowie dopowiadam całą resztę, a raczej jej niewielką część: Niemen, Anna Jantar, Grechuta, Komeda – te kilka nazwisk to zaledwie wierzchołek góry lodowej. Nie mam wątpliwości, że „Nowy Czas” będzie patronował takiemu wydarzeniu. Obiecuję skontaktować się z naczelnym, żegnam się i jakby głębiej zapadam się w fotel. Resztę dnia spędzam na zbieraniu informacji. Wertuję internet, przyglądam się znalezionym fotografiom i nie dowierzam własnym oczom. Jeden człowiek. Setki legendarnych postaci, osobowości i osobliwości. I wszystkie przed jego obiektywem. A teraz

Karewicz będzie w Londynie... – Pan nie pierwszy raz w Londynie, prawda, panie Marku? – Prawda! W latach sześćdziesiątych trafiłem do Londynu i spędziłem tu pół roku. Mieszkałem na Wimbledon Chase. Potem jeszcze wielokrotnie odwiedzałem Londyn... A POSK znasz? Zaraz przy wejściu, w holu, jaką dziś mają tam podłogę? – Kamienną – odpowiadam – nie jestem pewna: marmur to czy granit? – A, widzisz... Kiedyś była tam zupełnie inna podłoga, takie klepki drewniane. I choć nie ma po tych klepkach śladu, to musisz wiedzieć, że te klepki kładłem ja! – Podczas tych sześćdziesięciu lat pracy sfotografował pan chyba wszystkich wielkich tego świata, oczywiście mowa o muzykach... – Owszem. Miałem to szczęście, że sfotografowałem ich, a teraz moje archiwum jest wypełnione zdjęciami takich ludzi, jak Ray Charles czy Miles Davis. Największą satysfakcję sprawiło mi zaproszenie właśnie od Milesa. Był już bardzo chory na AIDS, wiedział, że jego dni są policzone. Odbywał ostatnią trasę koncertową i poprosił, bym towarzyszył mu z aparatem. Docenił, że kiedyś zrobiłem mu zdjęcie, które stało się jego (i moją) wizytówką i o którym mówił, że jest great. W swoją trasę koncertową zaprosił mnie też Ray Charles, który nigdy moich zdjęć nie widział, bo był niewidomy, ale słyszał o mnie i ufał mi. Ale wiesz co jest najlepsze?! Ludzie często ekscytują się faktem, że ja ich wszystkich znam... Jednak dla mnie ważniejsze jest, że oni wiedzą kim jest Karewicz! Ci wielcy, najwięksi – to oni mają cię znać, a nie odwrotnie!

Zanim jednak udało mi się porozmawiać z Karewiczem, dostaję od Mirowskiego materiały do wykorzystania – biogramy, recenzje wystaw, wypowiedzi fotografa. Do tego wszystkiego kilka zdjęć autorstwa mistrza, tych najbardziej popularnych. Od naczlnego dostaję telefoniczne instrukcje. Mam uaktualnić nowoczasową stronę. To jedna z powinności patrona medialnego – rozpopularyzowanie wydarzenia. Z wypiekami na twarzy zabieram się za robotę, choć tęsknym spojrzeniem omiatam aparat... – Pan wybrał fotografię, czy fotografia pana? – Ja wybrałem fotografię. Mam najlepsze wykształcenie, jakie może mieć fotograf nad Wisłą. Najpierw Liceum Fotograficzne przy ul. Spokojnej w Warszawie, u Mariana Dederki, potem Filmówka. Zrobiłem siedemnaście filmów, a gdy kończyłem osiemnasty, powiedziałem sobie: koniec! Nie będę pracował w kołchozie, w którym króluje odpowiedzialność zbiorowa. Od zawsze byłem indywidualistą i chciałem pracować SAM. Mieć SWOJE negatywy, SWOJE archiwum, WŁASNE pieniądze i SWÓJ aparat; o wszystkim chciałem decydować SAM! – A pamięta pan SWÓJ pierwszy aparat? – Vera Max, taki NRD-owski. A twój? – Ja zaczynałam na tatusiowej EXAkcie. – O, to dobry aparat. W Monachium go robili. A skąd jesteś? – Z Suwałk. – Ach, to po drodze do Moskwy! (śmiech) Czytam tekst raz jeszcze, poprawiam, dopieszczam. Jest już gotowy do wrzucenia na

stronę, gdy odkrywam, że przesłane wcześniej przez Jo fotografie Karewicza są zapisane z błędem. Do wykorzystania mam tylko Raya Charlesa i dwa zdjęcia Davisa. Jego komórka nie odpowiada, godzina zbyt późna, więc biorę sprawy w swoje ręce i wertuję internet. Dobieram kilka zdjeć i układam w zgrabny collage. Tekst z grafiką ląduje na stronie, a linki do artykułu – w skrzynce mailowej Mirowskiego i szefostwa. Jest grubo po północy. Otwieram drzwi na balkon, zapalam papierosa i słucham Kaczmarka w wykonaniu Możdżera... – Wiem, że pytanie jest tendencyjne, ale jak robić dobrą fotografię muzyczną? Jak fotografować jazz, by patrząc na zdjęcie – słyszeć muzykę? – Wiesz, kiedyś próbowałem fotografować konie i za cholerę mi to nie wychodziło, bo nie jestem koniarzem i nie wiem nic o koniach! Mój kolega, gdy zrobił zdjęcie konia, to patrząc na zdjęcie czuło się zapach, wiatr we włosach i słyszało tętent końskich kopyt. On czuł konie. Ja czuję muzykę, czuję jazz. Kiedyś grałem na trąbce i kontrabasie, ale przestałem, bo byłem za słabym muzykiem. Na szczęście dla kultury polskiej wcześnie to zrozumiałem. W momencie, gdy po raz pierwszy w studiu nagrano moją twórczość – przestałem grać. W podjęciu decyzji pomógł mi też Leopold Tyrmand, który porównując moje zdjęcia z grą na trąbce, poradził mi, abym raczej zajął się fotografowaniem. Ze snu wyrywa mnie dzwoniący telefon. Zerkam na zegarek – kilka minut przed dziewiątą. O ile dźwięk nadchodzącego połączenia


|17 nowy czas | październik 2012

ludzie i miejsca

– Marka poznałem dawno temu w Warszawie, w Tygmoncie, przy wódce. Bardzo zaprzyjaźniliśmy się. A potem usłyszałem, że zachorował. Któregoś dnia trzymałem w ręku płytę Breakout ze zdjęciem Marka i wtedy pomyślałem, żeby zorganizować mu wystawę, tu, w Londynie. Zadzwoniłem do Warszawy i pytam czy mnie pamięta, na co on mi odpowiedział, że jak pamięta The Beatles, to mnie tym bardziej pamięta! A teraz widzisz, rozwieszamy wszystko, a jutro przylatuje Marek. Po wylewie jest na wózku, ma słabe nogi i unieruchomioną prawą rękę, ale głowa mu działa jak dawniej. Pamiętam, że na spotkania przychodził zawsze w towarzystwie pięknych kobiet, nawet wtedy, gdy był już starszy. A my wszyscy zastanawialiśmy się, jak on to do cholery robi?!

Marek Karewicz i Jo Mirowski

nie zdołał mnie dobudzić, to skutecznie zrobił to Mirowski. Jego poddenerwowany głos podziałał jak wiadro zimnej wody. Strzela do mnie seria pytań: – Co to za collage? Co to za zdjęcia? Monika, skąd ty je wzięłaś? To nie są zdjęcia Karewicza! Przełykam upokorzenie, przełykam strach. Opanowana – tłumaczę, przepraszam, otwieram komputer, uspokajam, przepraszam, otwieram stronę, usuwam bubel, znowu przepraszam. Obiecuję poprawić i oddzwonić za chwilę, gdy tylko dostanę właściwe fotografie. Kończę rozmowę, odpalam papierosa. Właśnie odrobiłam kolejną lekcję z pokory, a tymczasem do mojej skrzynki przyleciał Muddy Waters, Nalepa z synem, Alexis Korner i kilku innych. Poprawiam i oddzwaniam do Jo. – No... Teraz to wygląda dobrze! – słyszę. – Nie martw się, nikomu nie powiem. Ale pamiętaj, Marek nigdy nie zrobił mu zdjęcia... – Czy pamięta pan każdą swoją fotografię? Czy jest ktoś, kogo chciał pan sfotografować, a nie miał okazji? – Czy pamiętam? Wiem na pewno, że 500 metrów od mojego domu w Warszawie znajduje się archiwum, a w nim miliony moich zdjęć, negatywów… Wszystko to jest dokładnie opisane, skatalogowane, ale nie wiem, czy ktoś oprócz mnie wie, o co tam chodzi! Jak umrę, będą mieli niezłą zabawę, bo tam jest wszystko! (śmiech) Ale jest jeden poważny brak w moim archiwum. Nie sfotografowałem jednego wielkiego faceta jazzu. Największego. Louisa Amstronga. Wciąż mi się wydawało, że jeszcze mam czas. Myślałem: przecież przyjedzie do Polski, bo odwiedził Węgry, Czechosłowację, to go sfotografuję. Nie przyjechał. To poważny brak… Dwa dni przed planowaną wystawą jadę na spotkanie z Mirowskim. Domawiamy szczegóły, proponuję pomoc przy wieszaniu prac Karewicza, gdy dotrą do Londynu. Będę miała okazję przyjrzeć im się z bliska, przeanalizować, bez otaczającego mnie tłumu. Podczas tłumnych wernisaży nie ma czasu na podziwianie prac artysty, to oczywiste. Znowu telefon do redakcji. Dowiaduję się tym razem, że prace Marka Karewicza zostały zatrzymane na granicy. W samochodzie firmy kurierskiej próbowano przemycić papierosy i wraz z nimi fotografie artysty utknęły w urzędzie celnym w Dover. A mówią, że sztuka jest w stanie przekraczać wszelkie granice... – Kto pierwszy ze światowych sław muzyki

był przez pana fotografowany? – Brubeck, Dave Brubeck. To były lata pięćdziesiąte, a Brubeck został wysłany przez prezydenta Eisenhowera z jazzową misją dyplomatyczną do Polski i kilku krajów azjatyckich... Byłem w grupie ludzi, którzy odbierali go z dworca Warszawa Główna. Potem wszyscy pojechaliśmy do Hotelu Warszawa i tam zakoleżkowaliśmy się z Brubeckiem. Od tamtej pory my byliśmy zakochani w nim, a on w Chopinie. Marzył, by zobaczyć dworek w Żelazowej Woli, gdzie dorastał Chopin. Byliśmy skłonni spełnić jego marzenia, jednak wtedy, żeby opuścić Warszawę [i inne miasta – red.] trzeba było mieć zezwolenie milicji. Po pierwsze nie mieliśmy takiego zezwolenia, a po drugie – nie było czym tam pojechać, bo nie było przecież taksówek. Wraz z kolegami z dawnego klubu Hybrydy udało nam się zorganizować samochód ciężarowy, Brubeck płacił wszystkie łapówki, a dyrektor Polskich Nagrań zorganizował potrzebne dokumenty i pojechaliśmy spełniać marzenie Dave’a. Przy wyjeździe z Warszawy natknęliśmy się na zamknięty szlaban, a przy nim milicjanta z pepeszą na ramieniu. Dyrektor wysiadł z ciężarówki i tłumaczył władzy, że Brubeck jest światowej sławy pianistą, a my wieziemy go do Żelazowej Woli. Trochę czasu zajęło zanim nas przepuścił, ale w końcu pojechaliśmy dalej. Na miejscu Brubeck zażyczył sobie zobaczyć ten Chopinowski fortepian... Nie za bardzo się rozgadałem?! – Nie panie Marku... – Ówczesna pani kustosz (a była to zwyczajna dozorczyni), nie była chętna do pokazywania fortepianu, a gdy Brubeck zapytał, czy może na nim zagrać, pani o mały włos nie zemdlała! Odpowiedziała, że to bardzo zabytkowy instrument i nikt na nim grał nie będzie, bo się może zniszczyć! Więc znowu tłumaczyliśmy, kim jest ten jegomość, bo pani zielonego pojęcia o jazzie nie miała! Po długich namowach Brubeckowi w końcu wolno było zagrać. Tyle gadania, a ten zagrał może ze cztery frazy, potem wstał od fortepianu i łamiącym się od wzruszenia głosem powiedział: „Dziękuję”. Stąd właśnie wziął się tytuł jego kompozycji, którą zagrał między innymi po przyjęciu Nagrody im. Franklina... 11 września, dzień po planowanym otwarciu wystawy, prace Karewicza docierają do POSK-u, wśród nich mocno poturbowany Ray Charles. Rozkładamy prace pod ścianami, zaczynamy rozwieszać, rozmawiamy. Maleńkim kluczem imbusowym dokręcam śrubki, pytam Jo o firmę POP-PIX MEDIA i początki jego znajomości z Karewiczem.

Rano, w dniu wernisażu, jadę przeprowadzić wywiad z Karewiczem. Mam wielką ochotę zabrać ze sobą kilka zdjęć ze swojego portfolio. Otwieram szufladę, patrzę na nożyczki... – Moją mocniejszą stroną, jeśli chodzi o fotografię, stanowi doradztwo – mówi Karewicz. – Kiedy przychodzi do mnie młody człowiek z zestawem zdjęć, to jestem mu w stanie powiedzieć, co ma zrobić, żeby jego fotografia była lepsza. Sam uczyłem się kompozycji u Mariana Dederki. Korygował on zdjęcia w sposób idealny: brał nożyczki, ciął i powstawała wspaniała fotografia, a jej autorowi wcześniej nawet do głowy nie przyszło, że taki może być efekt końcowy. Bez Luisa Amstronga, ale z Milesem Davisem i Rayem Charlesem... W hotelu pani na recepcji informuje mnie, że nie mają takiego gościa. Literuję imię, potem kolejnych pięć razy nazwisko. Nic. Na szczęście zjawia się Mirowski i zabiera mnie na spotkanie. Pan Marek siedzi w fotelu, obok złożony wózek. Jedno spojrzenie i wymiana

kilku zdań wystarczą, by stwierdzić, że ani lata, ani choroba nie odebrały mu charyzmy, bystrości umysłu czy poczucia humoru. Przede mną siedzi przystojny mężczyzna, który do złudzenia przypomina mojego dziadka Czesia. Lewą dłonią chwyta moją prawą, delikatnie całuje i patrzy na palce... – A to co? Pomyliłaś lakier samochodowy z lakierem do paznokci?! Oboje wybuchamy śmiechem, a ja w mgnieniu oka pojmuję to, co prawdopodobnie do dziś dnia jest zagadką dla męskiej części przyjaciół Karewicza – „jak on to robi?!” – Mój dom był zawsze otwarty, był miejscem spotkań towarzyskich. Moi koledzy zwykli byli mówić: „Marek, widzieliśmy wszystkie twoje zdjęcia – facetów grających na wszystkich instrumentach świata, kobiety przed mikrofonami, pokaż nam w końcu jakieś gołe dupy!”, na co ja zawsze odpowiadałem: ale jak już kobieta się rozbierze, to po cóż ja miałbym chwytać za aparat i robić jej zdjęcia?! Patrzę na pana Marka. Zawieszam się, na ustach mam nikły uśmiech, a w głowie Danuta Rinn nie przestaje krzyczeć: „Gdzie Ci mężczyźniiiiiiiiii.... prawdziwi tacy... ?!?! Na wernisażu tłumy. Wszystkie twarze uśmiechnięte, bo Karewicz sypie anegdotami jak z rękawa. Podpisuje albumy, całuje rączki, zabawia rozmową każdego, kto do niego podejdzie. Ze ścian spoglądają muzyczne legendy, a Karewicz opowiada o tym, jak układał POSK-ową podłgę. Mówi, że „jazz to sztuka XX wieku, międzynarodowy język, którym porozumiewają się ludzie na całym swiecie”. Rozumiem (a może bardziej czuję) na czym polega jego fenomen – to miłość do fotografii, muzyki i ludzi. To miłość sprawiła, że odniósł tak wielki sukces.

ROLLING STONES – WARSZAWA‘67

foto-album i wspomnienia kilkudziesięciu osób W pier wszych dniach października w polskich księgarniach pojawiła się książka ROLLING STONES – WARSZAWA’67, dokumentująca trzęsienie ziemi, jakie miało miejsce 13 kwietnia 1967 roku. Tego dnia, w Warszawie odbyły się dwa koncert y zespołu The Rolling Stones, wówczas obok Beatlesów najpopularniejszej grupy świata. O skali wydarzenia ś wiadczy fakt, że znawcy dzielą dzieje polskiej muzyki rozr ywkowej i naszej obyczajowości na „przed” i „po” tych koncertach. Inni przyrównują je do lądowania UFO niemal w centr um szaroburej komuny. Koncert y te obrosły w liczne legendy i zagadki, które w książce znajdują swoje rozwiązanie. ROLLING STONES – WARSZAWA ’67 to autorska opowieść Marcina Jacobsona składająca się z relacji kilkudziesięciu prominentów, dziennikarzy, muzyków i zwykłych ludzi z ulicy, któr ym udało się dostać do Sali Kongresowej – wśród nich był m.in. Wojciech Mann, Zbigniew Namysłowski, Maria Szabłowska, Paweł Brodowski, Ryszard Poznakowski, Wojciech Gąssowski. Relacje te wzbogacone są o ówczesne komentarze i recenzje prasowe. To również wspaniały album fotograf iczny, na który złożyło się ponad sto, przeważnie nie publikowanych, zdjęć: Stanisława Dąbrowieckiego, Leszka Fidusiewicza, Marka Karewicza, Janusza Klejnego, Cezarego Langdy i Jarosława Tarania. Książkę tę czyta jak dobrą powieść, a ogląda jak album rodzinny.


18|

październik 2012 | nowy czas

ludzie i miejsca

dumny z moich korzeni! Lubię siebie, i to jest najważniejsze!

na pełny etat. To było wspaniałe uczucie! Moja pasja stała się nagle moim głównym zajęciem!

Gdy miałeś dziesięć lat, nakłoniłeś rodziców do kupna gitary. Dlaczego nie skrzypiec, trąbki czy fortepianu?

Brzmi trochę jak bajka z napisem HAPPY END. Naprawdę od tamtej pory wszystko szło jak po maśle? Żadnego uczucia, że stoisz w miejscu albo że się cofasz?

– Bo skrzypce, trąbki i fortepiany nie były cool, a gitara była najbardziej cool na planecie Ziemia! Poza tym chciałem naśladować swoich idoli. Gdy masz naście lat, jesteś jak plastelina. Dzieciaki w tym wieku z łatwością ulegają różnym wpływom, a w tamtych czasach rządzili The Beatles i The Stones. Przed nimi byłem zafascynowany Rayem Charlesem, Elvisem Presleyem, bo lubię dobrych wokalistów, jednak to Beatlesi i Stonesi wywarli na mnie największe, najważniejsze wrażenie. Przed nimi nie było takich zespołów! Oczywiście Stonesi byli absolutnym przeciwieństwem Beatlesów – bo Beatlesi byli czystymi, grzecznymi chłopakami, a Stonesi byli zbuntowani i nieujarzmieni. Obie grupy miały wpływ na to, że chciałem mieć gitarę, zresztą wtedy każdy chciał mieć gitarę! Rodzice spełnili moje marzenia, kupując elektryczną Futuramę za całe 16 funtów. Dzisiaj jestem im za to bardzo wdzięczny i myślę sobie, że jestem szczęśliwcem, bo robię to, co kocham. Czasem ludzie dostają od Boga talent, ale nic z nim nie robią, nie decydują się skorzystać z nadarzającej się okazji czy nie są w stanie podjąć ryzyka. A może najzwyczajniej nie otrzymują takiego wsparcia, jakie ja dostałem od swoich rodziców. Gdy miałeś dwadzieścia lat w twoim życiu nastąpił wielki przełom...

PAPA GEORGE Miał to być krótki wywiad telefoniczny. Przed planowanym koncertem w Jazz Cafe POSK. Jednak im więcej o nim czytałam, tym bardziej jego życiorys mnie intrygował. I zaintrygował na tyle, że poprosiłam o spotkanie. Choć jest bardzo zajętym muzykiem, ma w sobie śródziemnomorskie ciepło i niezwykłą otwartość. Spotykamy się na stacji Barnes, tej z bluesa na jego płycie. Próbowałam znaleźć twoje prawdziwe nazwisko, bo domyślam się, że Papa George to pseudonim artystyczny...

– Zgadza się. Moi rodzice są Grekami, pochodzą z Cypru, choć ja urodziłem się w Londynie. Moje prawdziwe nazwisko brzmi George Papanicolaou. Za tym nazwiskiem kryje się kawałek historii... Otóż mój pradziad był prezbiterem cypryjskiego Kościoła prawosławnego, co po grecku brzmi Papa, zaś na imię miał Nicolaou, stąd pochodzenie naszego nazwiska: Papanicolaou. Czytałam, że w waszym domu było słychać nieustanny śpiew mamy.

– To jest coś, co chyba wszystkie matki robią zajmując się swoimi dzieciakami, tak przynajmniej myślę. Moja śpiewała po grecku, zresztą w domu mówiło się po grecku, choć jeśli zapytasz mnie czy znam język swoich przodków, to

odpowiem, że więcej rozumiem niż potrafię powiedzieć. Kiedy byłem chłopcem, takim w wieku przedszkolnym, nie mówiłem po angielsku, co jest naturalne, gdy rodzice nie są Anglikami. Kiedy myślę o tamtych czasach dzisiaj, nie pamiętam, bym uczył się angielskiego. To się po prostu stało – wszyscy moi szkolni koledzy mówili po angielsku, na ulicy słyszało się angielski. Pamiętam, że kiedy mama przychodziła po mnie do szkoły i zaczynała mówić po grecku przy kolegach, czułem się bardzo zawstydzony i odpowiadałem jej po angielsku. Z tego poczucia zażenowania przestałem mówić po grecku, choć nadal wiele rozumiałem. Więc czujesz się bardziej Brytyjczykiem niźli Grekiem...

– No tak, urodziłem się tu, ale nigdy nie będę stuprocentowym Brytyjczykiem, bo duża część mnie jest po prostu grecka! Dorastałem tu, ale byłem otoczony Grekami – grecka kultura, greckie wesela, pogrzeby, przyjęcia, grecka kuchnia i nawyki. Więc kiedy jestem w towarzystwie Greków i słyszę grecką muzykę – czuję się bardziej Grekiem niż Brytyjczykiem. Poza tym myślę, że mam mentalność i temperament południowca. I wygląd – zdecydowanie grecki. Jednak nie zrozum mnie źle, nie próbuję teraz powiedzieć, że w pełni czuję się Grekiem! Jestem po prostu taką dobrą mieszanką i jestem

– Opowiem ci jak do tego doszło... Od momentu, gdy dostałem swoją pierwszą gitarę do chwili podjęcia najważniejszej w moim życiu decyzji upłynęło dziesięć lat. Z dziesięcioletniego dzieciaka zamieniłem się w dwudziestoletniego mężczyznę. Gdy skończyłem piętnaście lat, poszedłem do pracy. Takie były czasy, poza tym moi rodzice chcieli, bym wyuczył się solidnego zawodu. Jako dziecko marzyłem o tym, że zostanę mechanikiem. Potem jednak, gdy zobaczyłem, jaka brudna jest to robota, zmieniłem zdanie. To nie dla mnie... Któregoś razu zajrzałem do warsztatu mego wuja, który był szewcem i zacząłem uczyć się robić buty. Z czasem zrobił się ze mnie prawdziwy fachowiec! Przenosiłem się z pracy do pracy, coraz lepiej zarabiałem, a ludzie cenili moją ręczną robotę. Oprócz tego oczywiście grałem, chodziłem na jam sessions, koncerty, podpatrywałem jak grają inni. Któregoś wieczoru poznałem Goeffa Stevensona [autor tekstów i muzyk – red.] i dotarło do mnie, że można żyć z muzyki na full time! Goeff był znakomity, więc poszedłem do niego na lekcje – po kilku byliśmy już kumplami i on stwierdził, ze jestem na tyle dobry, że mogę z nim grać. I tak się zaczęło. Rano wstawałem i szedłem robić buty. Po pracy szybko do domu, chwytałem za gitarę i biegłem na jam z Goeffem. Po graniu włóczyliśmy się po londyńskich knajpach, piliśmy, wracałem do domu nad ranem. Po trzech, czterech godzinach snu wstawałem i szedłem do swoich butów. Byłem jak zombie! Zazdrościłem Goeffowi, że po całonocnym graniu mógł pospać do południa... Któregoś dnia w zakładzie mieliśmy naprawdę dużo zleceń. Gdy przyszedł koniec dnia, zdjąłem fartuch i zbierałem się do wyjścia, bo tego wieczoru znowu grałem. Szef stanął w drzwiach i po krótkiej wymianie zdań kazał mi wybierać między pracą a graniem... Zdjąłem fartuch i oświadczyłem, że idę grać. Pamiętam, że bardzo bałem się reakcji rodziców, bo jako szewc, który robił buty, zarabiałem naprawdę dobre pieniądze! Gdy opowiedziałem, co się wydarzyło, mama ze stoickim spokojem odpowiedziała: „Nie martw się, masz wyuczony zawód i jesteś dobry. Jeśli nie wyjdzie z muzyką – zawsze możesz wrócić do robienia butów”. I nagle miałem swoją wolność, której tak mi brakowało! Całe dnie mogłem grać, byłem muzykiem

– Po około dwu latach stwierdziłem, że nie zarabiam żadnych pieniędzy z muzyki i wróciłem do robienia butów. I wiesz co? Wytrzymałem tam dwa tygodnie, dwa pieprzone tygodnie, podczas których zdecydowałem, że jeśli chcę utrzymywać się z grania, to muszę grać jeszcze więcej, pracować jeszcze ciężej… To był moment, gdy sam sobie zafundowałem mocnego kopa w tyłek. Grałeś w kultowym kiedyś miejscu – rosyjskiej knajpie Borsch and Tears w Knightsbridge...

– Tam właśnie poznałem wielu Polaków (wśród nich moją byłą żonę)! Wyobraź sobie, że w sąsiedztwie pracowało około 40 innych muzyków. Spotykaliśmy się po pracy, imprezowaliśmy i wzajemnie uczyliśmy się czegoś od siebie. Nauczyłem się wielu innych stylów grania od utalentowanych muzyków – cały świat otworzył się przede mną. Coraz więcej umiałem, rozumiałem i byłem coraz lepszym muzykiem. Tam poznałem Iana Hunta, z którym podróżowaliśmy po całej Europie, graliśmy na wielu festiwalach. Wtedy też założyłem swój pierwszy zespół Taxi, z którym zagraliśmy support dla Tiny Turner w Odeon na Hammersmith. W tym czasie poznałem Freddiego Mercury’ego, który wpadał na nasze koncerty. Któregoś wieczoru wskoczył na scenę w Hog’s Grunt na Cricklewood i zaśpiewał z nami Jailhouse Rock. Ludzie nie wierzyli, że to Freddie we własnej osobie... To był dobry czas, który niczym katapulta wystrzelił mnie dalej, na sceny całego świata... Myślisz, że mógłbym coś ci zagrać? Resztę sobie doczytasz... I jeszcze skręcę papierosa... Palisz? Palę, ale skończyły mi się papierosy.

Skręcę ci jednego... Papa George zwinnymi palcami robi mi skręta. Obserwuję go i słucham, bo nie przerywa opowiadania. Po chwili wyciąga gitarę, a ja aparat. Zaczyna grać. Uczestniczę w najmniejszym koncercie świata. Patrzę i słucham zaczarowana... Wtedy zaczyna śpiewać swoim ochrypłym bluesowym głosem. Wszystko, co wydarzyło się w jego życiu później to pasmo podróży, setki ludzi, koncertów, mniejszych i większych sukcesów. Od tego miejsca musiałabym zacząć wyliczać, wymieniać, nazywać i skakać – z miejsca na miejsce. Jedni z nas podejmują rzucaną przez życie rękawicę, inni bezpiecznie i z prądem drepczą w szeregu. Najważniejsze jednak jest – i na to zwrócił uwagę Papa George, uosobienie trudnych wyborów – konsekwentne dążenie do celu i wsparcie najbliższych. Tym, którzy chcieliby więcej poczytać o muzycznej drodze Papy Georga – odsyłam (tak jak on mnie) do jego strony: www.papageorge.co.uk. A tym, którym wywiad przypomniał trochę ich własną historię – odsyłam do gitar, piór, aparatów, pędzli…

Rozmawiała Monika S. Jakubowska W sobotę 6 października odbył się znakomity koncert Papy George’a w Jazz Cafe POSK. Usłyszeliśmy klasycznego dobrego bluesa na najwyższym poziomie. Artysta imponuje znakomitą techniką, mocnym głosem i jest w stanie wytworzyć na scenie to coś, co elektryzuje publiczność. Koncert ten zainaugurował nową serię muzyki bluesowej w Jazz Cafe POSK, w pierwszą sobotę każdego miesiąca. Inauguracja – IMPONUJĄCA! Oby tak dalej. (tb) PS . Wszystkich zaniepokojonych stanem Jazz Cafe informujemy, że pojawiła się kasa fiskalna. Idzie nowe...


|19

nowy czas | październik 2012

ludzie i miejsca

Who… Why... Say I...

Tajemniczy Londyn Paweł Zawadzki

Moje pokolenie, urodzeni w latach 1940-1950, nie mogło marzyć o podróżach i zwiedzaniu świata. Stąd brak zapału do nauki języków (skoro wiadomo było, że paszport był nieosiągalny), natomiast świat zwiedzało się przez literaturę. Książki były tanie, cała dobra światowa literatura była dostępna w dobrych przekładach, książki się po prostu czytało. Młodzieniec idąc na randkę wkładał do kieszeni tomik dobrej poezji. I nie ma przesady w stwierdzeniu, że czasy PRL-u to był okres szczytowej świetności Królowej Literatury, Galaktyki Gutenberga. Książka nie miała konkurencji – telewizja raczkowała, komputery i internet jeszcze nie istniały (choć trudno w to uwierzyć), książka, film, teatr były jedynymi możliwościami wypraw w świat wirtualny. Nieoceniony „Przekrój”, czasy jego świetności dziś określane są jako „cywilizacja Przekroju”, Radio Wolna Europa, ...raz w tygodniu, w 15-minutowych dawkach, kwadrans Hemara, czasem wieczorem można było złapać radio Luksemburg. Dziś, kiedy w telewizorze mignie „Teksańska masakra piłą mechaniczną” lub szmirowata komedia amerykańska, irytując się, mawiam, że żaden komunistyczny cenzor nie puściłby takiej tandety. Kina były tanie, zobaczyć filmy Felliniego, Antonioniego, Bergmana było łatwo. Nikt w rodzinie nie należał do partii, więc pamiętam głód i biedę. A czasy PRL-u to dla mnie nie tylko czasy dzieciństwa i młodości – ale przede wszystkim czasy królestwa książki, które uczyniły mnie bibliofilem. Przez przekorę zacytuję opinie o komunie inne od „obowiązujących”. Benedyktyn i kameduła, O. Piotr Rostworowski (był kandydatem na papieża przed Karolem Wojtyłą) mawiał, że „komunizm był dobrą szczotką ryżową dla polskiej duszy”. Najwybitniejszy krytyk literacki PRL-u, Zbigniew Bieńkowski, zostawił po sobie książki („Piekła i Orfeusze”, „Modelunki”, „Notatnik amerykański”) omawiające całą literaturę amerykańską i zachodnioeuropejską tak, że często odnosiło sie wrażenie, iż jego eseje są lepsze i ciekawsze od omawianych oryginałów. Mawiano też o nim, prowadzącym życie skromne i ubogie – lecz burzliwe – że po prostu nie zauważał dolegliwości jedynego słusznego ustroju... Mając w pamięci Dickensa, Swifta, Daniela Defoe, Agatę Christie czy przygody najsłynniejszego detektywa znalazłem się zimą 1992 roku w Londynie. To znajomości angielskich pisarzy zawdzięczam wrażenie, że znam miasto – jakbym tu kiedyś był, że było ono zrozumiałe, przyjazne, łatwe do zaakceptowania. Kiedy ruszyły po kilku latach wielkie fale emigracji – nie mogłem się nadziwić, że kandydaci na „londyń-

czy ków” do zna jo mo ści ję zy ka nie do da li zna jo mo ści li te ra tu r y an giel skiej. Li te ra tu r y po zwa la ją cej z ła two ścią przy swo ić so bie zro zu mie nie od mien no ści miesz kań ców Al bio nu, ich kul tu r y i oby cza jów. Twier dzę, być mo że na iw nie, że gdy by przed wy jaz dem na uczy li się nie tyl ko ję zy ka, ale też prze czy ta li do stęp ne w bi blio te kach książ ki o An glii – ich „lą do wa nie” na Wy spie by ło by mięk kie, po zba wio ne złych przy gód... Za skocz, Dro gi Czy tel ni ku, ro do wi te go An gli ka cel nie do bra nym li me r y kiem lub cy ta tem z an giel skich kla sy ków – a zo ba czysz zmia nę w re l acjach... In ter net nie za stą pi zna jo mo ści na przykład zna ko mi tej książ ki Ka zi mie rza Dzie wa now skie go pt.: Brze mię bia łe go czło wie ka – opi su ją cej hi sto rię im pe rium po przez ży cio r y sy i przy go dy lu dzi, któ rzy swo ją in dy wi du al no ścią two rzy li hi sto rię... An drew Dun can (www.an drew dun can.co.uk) jest hi sto ry kiem, au to rem Wal king Vil la ge Lon don, Wal king Lon don, An drew Dun can’s Fa vo uri te Lon don Walks, jest też prze wod ni kiem tu ry stów. Chy ba tyl ko py cha czci cie li kom pu te ra spra wi ła, że przy go to wa ną z wiel kim pie ty zmem je go książ kę Ta jem ni czy Lon dyn ku pi łem za 15 zł w księ gar ni ta niej książ ki. Wy dał tę książ kę po znań ski „Pu bli cat” (www.pu bli cat.pl) – mo że jesz cze ma ja kieś jej eg zem pla rze? Pod ziem ny Lon dyn, kto jest wła ści cie lem ca łych dziel nic lon dyń skich – cie ka wo stek i oso bli wo ści ca łe mnó stwo, książ kę czy ta się z wiel ką przy jem no ścią, jed nym tchem. Są dzę, że do kład na zna jo mość tej książ ki i opi sa nych w niej ta jem nic Lon dy nu mo że z pew no ścią za wa żyć na re la cjach „lon dyń czy ków” z tu byl ca mi; mo że ktoś przy po mni słyn ny okrzyk: „W Lon dy nie miesz ka ją nie tyl ko Po la cy”! A mo że po ja wią się pol scy prze wod ni cy po Lon dy nie i je go za ka mar kach – ucznio wie Dun ca na? Mi ło by ło by o ta kich usły szeć, zwłasz cza gdy by wy gra li kon ku ren cję z an giel ski mi ko le ga mi.

PRZESTAŁEM JEŹDZIĆ Florian Śmieja Przestałem jeździć do Londynu bo nie mam już tam do czego wracać. Wprawdzie przy placu Russell Square stoi budynek School of Slavonic Studies ale odszedł mój szef, Jerzy Pietrkiewicz. Nie wabi mnie już School of Economics sześć lat mnie kiedyś hołubiła. Tam poznałem Leszka Kołakowskiego

Say Others: Forever avant-garde, forever young, a Renaissance man. Great to have around. Hard working sculptor. Pain in the arse at times, and a good artist. Opens his mouth and unintentionally... says what he thinks. Love him or hate him, but beware of not listening to what he says. Attracts young people. Say I: (about his work) Looks like a bridge and and a skyscraper. Says He: No, it's a brown line on white canvas. Bottom line:a Incurable Romantic, can't leave Cracow behind, but future is still just too tempting. And that shaggy hair... Text & graphics by Joanna Ciechanowska

a także gościlem Jarka Rymkiewicza. Na Clapham uczciła mnie Aleksandra Piłsudska zjawiając się na ślubie z Zofią Poniatowską a na Ealingu generał Józef Haller zaprosił do siebie na herbatkę. Pod mostem Waterloo Krystyna Bednarczyk z Czesławem kawę parzyła, gdy niosłem kołacz by sprawniej pracowała Oficyna. Nie spotkam w Britishu Grydzewskiego, więc po co lecieć do Londynu, choć doktor Johnson sądził, że komu się sprzykrzył Londyn, temu już życie niemiłe.

Na jserdec zniejsze życ zenia z okazji szóst ych urodzin skŁada ją Nowemu C zasowi współpracownicy. niech ży je, ma fundusze i c zas dl a siebie!!!


20|

październik 2012 | nowy czas

kultura

Wielkie i małe wydarzenia Fot. Wojciech A. Sobczyński

Wojciech A. Sobczyński

K

iedy zasiadałem do klawiatury komputera, obiecywałem sobie, że nie wspomnę słowem o olimpiadzie, którą zdołałem zignorować prawie kompletnie. A jednak zaprzeczam sobie od razu, bo nie sposób jest podsumować ostatniego okresu bez uwzględnienia jakiegoś aspektu tej gigantycznej imprezy. Zrobiłem dwa wyjątki oglądając fragmenty sportowych transmisji. W obu przypadkach dotyczyło to biegów na 100 metrów. Są one zdumiewające. Niecałe dziesięć sekund, a może pięć mrugnięć oka i… już jest meta. Ci, co mrugają zbyt powolnie, mogą zgoła przegapić wytężone wysiłkiem ciała atletów w ostatecznym spazmatycznym rzucie na linię mety. Spekulacje co do rekordów, a także zmagań pomiędzy sprinterami i udziałem niepełnosprawnego biegacza, pogłębiały i zaostrzyły atmosferę sensacji, która pochłonęła także i moją uwagę. Pamiętam, jak kiedyś spekulowano, czy człowiek pokona barierę dziesięciu sekund. Od tego czasu minęło kilka dekad. Sprzęt sportowy się zmienił i technologia mierzenia czasu też. Rekordy łamane są ułamkami sekund, nasuwając pytanie, czy człowiek osiągnął już granice swoich fizycznych możliwości, czy sto metrów w dziewięć sekund jest osiągalne dla człowieka? Maraton to krańcowa odwrotność. Klasyczna dyscyplina, której geneza wywodzi się z antycznych czasów i z prak-

Nie sposób podsumować ostatniego okresu bez uwzględnienia jakiegoś aspektu tej gigantycznej imprezy

Rzeżby Thomasa Schutte w Serpentine Gallery Jeden z ośmiu ostatnich obrazów Cy Twombly

tycznych względów, kiedy to posłaniec przynosił rozkazy, wieści o zbliżającym się zagrożeniu lub zwycięstwie tak jak pierwszy maratończyk, który padł ze śmiertelnego wycieńczenia przynosząc do Aten wiadomość o zwycięstwie nad przeważającymi siłami Persów. Nowoczesne biegi maratońskie też są drogą przez mękę. Raz tylko oglądałem ten bieg w całości. Było to podczas olimpiady w Rzymie. Zwycięzcą był Etiopczyk Bikila Abbebe, który wyróżnił się tym, że biegał boso. Bieg odbywał się na tle antycznej architektury Wiecznego Miasta, poprzez Via Apia, obok Koloseum, Forum Romanum, pod Kolumną Trajana, po kamiennych szlakach, którymi kiedyś maszerowały zwycięskie legiony. Etiopczyk zdystansował swoich rywali, a jego skromna sylwetka i osobowość oraz okaleczone stopy, sparzone rozgrzanym przez słońce asfaltem wpisały się na zawsze w karty historii. Brytyjski świat kultury i sztuki akcentował igrzyska olimpijskie na równie wielką skalę. Główne wystawy zanotowały rekordową liczbę zwiedzających, natomiast nadzieje komercyjnych galerii nie spełniły się zupełnie, podkreślając, że świat sportu nie ma zbyt wielu punktów stycznych ze sztuką współczesną. Czołowe galerie na ogół wystawiały rodzimych artystów. Do wyjątków należała galeria Saachi, która pokazała współczesnych artystów z Korei Południowej, i Gagosian Gallery, która wystawiła zbiór obrazów amerykańskiego artysty Cy Twombly. Obydwie wystawy zasługiwały na najwyższe oceny i chociaż już są zamknięte, to nadal można wyszukać sporo materiału na ich temat w internecie. Cykl ośmiu ostatnich obrazów Twombly powstał tuż przed śmiercią artysty, która zabrała go w pełni sił twórczych w 2011 roku. Ich ekspresja, żywa, wibrująca gama kolorystyczna i beztroski rozmach pociągnięć pędzla, potwierdza twórcze siły artysty pomimo nadszarpniętego zdrowia. Obrazy eksplodowały kolorem, nie akceptując kończącego się życia. Kiedyś, jego obrazy zawierały całe słowa i dłuższe cytaty. W tej serii zostały tylko znaki, które pozostają niewiadomym zakodowanym szyfrem, redukcją treści na rzecz spontanicznego malarskiego instynktu. Patrząc na otaczające mnie obrazy Twombly pomyślałem sobie o ostatnich płótnach Marka Rothko, które oglądałem po raz kolejny w Tate Modern. Rothko też żegnał się z życiem, ale z wyboru – o ile można zaakceptować, że samobójstwo jest racjonalnym stanem umysłu. Raczej przeciwnie, samobójstwo jest pułapką, z której nie ma wyjścia. Twombly’ego obrazy bez słów są tak jakby pieśniami bez słów, deklaracją na rzecz światła i koloru. Przytoczę tu innego, ciekawego amerykańskiego artystę, który rzucił wyzwanie, pozornie sprzecznych myśli akcentując w ten sposób deklarację wolności twórczej. „Ja nie mówię nic – i właśnie mówię to – a to jest poezja”. Tym artystą był John Cage. Awangardowy

kompozytor, teoretyk, artysta, nonkonformista. Od czasu jego śmierci minęło już dwadzieścia lat. To już jest wystarczający dystans czasowy, aby ocenić jego twórczość w miarę obiektywny sposób, bez presji robienia ukłonów w stronę zwolenników czy przeciwników awangardy. Jego twórczość poddano analizie w tygodniowym cyklu audycji programu BBC Radio3. Cage, którego muzyki „starałem” się słuchać szukając klucza do jej zrozumienia w kultowym okresie lat siedemdziesiątych, niewątpliwie przetrwał próbę czasu. Retrospektywny materiał zademonstrował wartości niezaprzeczalne. Przetrwał wbrew przewidywaniom niesprzyjających krytyków. Miał wpływ na całokształt muzycznych poszukiwań ostatniego ćwierćwiecza ubiegłego stulecia i echo jego eksperymentów wyczuwalne jest w twórczości takich kompozytorów, jak John Adams, Steve Reich czy Philip Glass. Jeden eksperyment trwa nadal i trwać będzie przez sześćset trzydzieści siedem lat. Utwór na organy pod tytułem Organ2/ASLSP (skrót angielski określenia As Slow As Possible – tak powoli jak to jest możliwe) jest parafrazą wcześniejszego utworu na fortepian. Koncert odbywa się w kaplicy byłego klasztoru w Halberstadt w Niemczech. O ile nie nastąpią nieprzewidziane komplikacje, będzie to w przyszłości rekord, choć nie chodzi tu przecież o statystyki, ale o koncepcje twórcze, bez których nasza kultura byłaby nudna i statyczna. Nowa sztuka, poprzez poszukiwania bywa eklektyczna, pełna znaków zapytania i trudnych do zdefiniowania podążań, wartości nabierając w miarę upływającego czasu. Ciekawa wystawa otwarta została niedawno w Serpentine Gallery. Niemiecki artysta Thomas Schutte pokazuje rzeźbę i rysunek, który charakteryzuje delikatna i dobrze wyszkolona kreska. Realizm portretowych kompozycji jest oszczędny i pełen kontemplacyjnego piękna jego modelek. Serpentine Gallery, usytuowana w sercu Kensington Gardens, spowita jest jesienną aurą. Kasztany gubią swoje owoce, a dzieci i dorośli prześcigają się w ich zbieraniu. W pogodny weekend jest to miejsce warte odwiedzenia. Niedawno otwarte podziemne katakumby w Tate Modern, pod nazwą Oil Tanks zrobiły na mnie wielkie wrażenie. Ogromna przestrzeń bez dziennego światła jest pełna ciężkich kolumn, tajemniczych sklepień i zapachu cementu zmieszanego ze słodkim posmakiem mazutu. W wyobraźni przeniosłem się w świat osiemnastowiecznych rycin Piranesiego, przedstawiających rzymskie podziemia, wśród których kiedyś ukrywali się wcześni chrześcijanie, a teraz często wkradają się uciekinierzy z Afryki i Azji. Oil Tanks wypełnione są instalacjami audiowizualnymi, w których zwiedzający stają się integralną częścią spektaklu. Nie wiem ostatecznie, co mam myśleć o tym, czego tam doznałem ale wiem, że było to przeżycie, do którego klucz może znajdę wychodząc temu zjawisku naprzeciw.


|21 październik 2012 | nowy czas

kultura

Jesteś Bogiem Marta Kazimierczyk

W środę 19 września, premierę w londyńskim Cineworld przy Haymarket w samym sercu Londynu miał wyczekiwany przez przeszło dekadę film o legendarnej grupie Paktofonika. Poruszająca opowieść o rodzimym hip hopie, a przede wszystkim, poetach przeklętych Polski przełomu wieków. Leszek Dawid, reżyser dobrze przyjętego filmu Ki, podjął się zadania karkołomnego. Jak wytłumaczyć fenomen Paktofoniki? Jak udźwignąć presję oczekiwań fanów hip hopu, ale nie zrobić hagiografii? Jak dobrze, że Dawidowi się udało. W rękach miał dobry scenariusz Macieja Pisuka, który ponad 10 lat walczył o realizację filmu. Magika, Rahima i Fokusa, hiphopowców z blokowisk Śląska, którzy założyli Paktofonikę – czyli „pakt przy dźwiękach głośnika” – wspaniale zagrali Marcin Kowalczyk (nagroda za debiut na festiwalu w Gdynii), Dawid Ogrodnik i Tomasz Schurchardt. W opowieści o losach chłopaków i dążeniu do nagrania płyty towarzyszą im, także bezbłędni, Arkadiusz Jakubik w roli wydawcy Kolos Records i Katarzyna Wajda jako żona Magika. Nie dziwi mnie, że Jesteś Bogiem ma premierę równolegle w Polsce i w Wielkiej Brytanii, pierwszy taki przypadek w historii. Widać, że twórcy chcieli stworzyć obraz uniwersalny, który wszyscy, tak widzowie za granicą jak i ludzie nie obyci z hip hopem, mogli dobrze zrozumieć. Kino polskie pełne jest filmów skisłych i hermetycznych, więc za taki zamysł należą się twórcom brawa. Czasem jednak opowieść Dawida staje się przez to zbyt ugładzona, zbyt wyśrodkowana i bezpieczna, niekiedy zupełnie niepotrzebnie epatując patosem (jak choćby w scenie, gdy Magik w poje-

dynkę mierzy się z początkowo nieprzychylną widownią, która na koniec występu skanduje jego imię w zachwycie). Na szczęście cała ta egzaltacja czy nawet sztuczność niektórych dialogów, przestaje uwierać wobec genialnych, błyskotliwych, boleśnie prawdziwych tekstów Paktofoniki. Z jednej strony narracja i przekaz są tu uniwersalne, z drugiej – historia Paktofoniki jest mocno związana ze Śląskiem, osadzona w realiach polskiego hip hopu i przemysłu muzycznego, a przede wszystkim, dzieje się ona w niezwykle charakterystycznym czasie, momencie dziejowym nie do podrobienia – lata 90., przełom wieków. Wszystkie atrybuty dorastającego konsumpcjonizmu: polonez wyznacznik luksusu, telewizor z teleturniejem, brzydkie meblościanki, pierwsze centra handlowe. Ale są też: spotkania z ziomami na podwórku, herbata w szklankach od opiekuńczej mamy, dźwięki łączenia się z internetem przez telefon, tworzenie czegoś z niczego, pierwsze skrecze na dyskietkach, testowanie rymów przed kolegami na wersalce. Podręczniki mówią o czasie transformacji, i dla mnie nazwa ta jest trafna podwójnie. To czas nastoletni, który teraz wspominam z nostalgią i którego zabawne niuanse film Dawida, jak żaden inny, pokazał z czułością, niby mimochodem, naturalnie. A to nie wszystko. Gdzieś w drugiej połowie Jesteś Bogiem zaczyna być czymś więcej niż tylko (mniej lub bardziej) wierną opowieścią o losach Paktofoniki. Obserwujemy Magika, który nie może poradzić sobie z rzeczywistością, w której żyje. Jest rozdarty: z jednej strony chce być nieskrępowanym artystą (Jestem Bogiem, uświadom to sobie, rymuje), z

Marcin Kowalczyk rozdaje autografy po londyńskiej premierze Jesteś Bogiem

drugiej musi iść na kompromisy, bo ma żonę i dziecko. Inna warstwa tego konfliktu: tworzyć coś swojego, autentycznego po to, by zaraz ktoś nadał temu cenę, strywializował, wyprodukował na taśmie – w tych dziwnych czasach pierwszych billboardów. Magik nie potrafił się z tym pogodzić, i jak napisał w swoim liście pożegnalnym, kocha wszystkich, ale musi „wyjść z życia”. To właśnie w tych scenach nieprzystowania (jak choćby ta na parkingu, albo gdy Magik błąka się widziany przez kamery monitoringu) Marcin Kowalczyk hipnotyzuje jak nigdy, a film Dawda staje się najwartościowszy,

bo dotyka istoty twórczości. Jesteś Bogiem to obraz ważny, bo w pewnym sensie pokazuje pokolenie tamtego czasu. Niby wolne i nieskrępowane, stojące przed nagle otwartym morzem możliwości. Ale też uczone dążenia do tzw. sukcesu, pod presją ciągłego aspirowania, zdobywania pieniędzy i uznania. Tragiczna historia Magika obrazuje przejmująco i z wielką mocą te rozdarcie, tę „pierdoloną schizofrenię” między autonomią artysty a systemem, który zmieli w produkt cokolwiek wartościowego byś nie stworzył. Koniecznie zobaczcie ten film.

Festiwal polskich filmów w Wielkiej Brytanii 28 września w Birmingham pokazem dramatu Joanna w reżyserii Feliksa Falka rozpoczęła się kolejna celebracja polskiego filmu na Wyspach Brytyjskich. Obok filmów pełnometrażowych z ostatnich lat organizatorzy przygotowali pokazy specjalne oraz wystawy polskich plakatów filmowych. Play Poland Film Festival to cykl projekcji filmowych i imprez towarzyszących. Polish Art Europe, organizacja promująca polską kulturę i sztukę na Wyspach Brytyjskich zadbała o doskonały dobór repertuaru i pozyskanie znaczących partnerów. Polskie współczesne kino jest zjawiskiem fascynującym. Filmy nagradzanych w świecie reżyserów, operatorów i twórców muzyki filmowej, opowiadają zajmujące historie z perspektywy mieszkańca państwa po transformacji ustrojowej, który próbuje rozliczać się ze swoim dziedzic-

twem. Niekoniecznie jest to kino zaangażowane społecznie albo historyczne. To często kino autorskie, intymne, takie, w którym reżyserzy opowiadają o własnych doświadczeniach – komentuje Bartosz Konopka, reżyser Lęku wysokości, który będzie można zobaczyć podczas festiwalu. Jego zdaniem polskie kino powinno spodobać się widzom z Zachodu, ponieważ jest w nim spora dawka humanizmu. (...) Zastanawiamy się nad ludzką kondycją i ciągle wierzymy w człowieka – dodaje Konopka. Kolejny obraz festiwalu, który będzie można zobaczyć w Birmingham i Edynburgu to 80 milionów Waldemara Krzystka. Miłośnicy bardziej osobistego kina w Birmingham, Edynburgu, Oksfordzie i Liverpoolu będą mieli okazję obejrzeć Lęk wysokości Bartosza Konopki. Widzowie w Edynburgu zobaczą Sponsoring Małgorzaty Szumowskiej, który wzbudził wiele kontrowersji wśród europejskiej widowni.

I wreszcie, w Birmingham, w Edynburgu i w Belfaście będzie można obejrzeć brawurową polsko-amerykańską produkcję Wygrany, w reżyserii Wiesława Saniewskiego. W wielu miastach, m.in. w Londynie, będą mieć miejsce pokazy specjalne, czyli projekcje najlepszych polskich filmów krótkometrażowych, dokumentalnych i animacji. Będzie też wystawa polskiego plakatu filmowego Plakat wyobraźni, w ramach której zostaną pokazane afisze z okresu zimniej wojny przygotowane do filmów amerykańskich. O ich wyjątkowości zdecydowało zderzenie szarego polskiego socjalizmu z blichtrem Hollywood. Plakaty zostały zaprojektowane do filmów takich reżyserskich sław, jak Steven Spielberg, Alfred Hitchcock, Clint Eastwood i Francis Coppola. Wię cej in for ma cji: www.play po land.org.uk oraz www.fa ce bo ok.com/#!/Play Po land


22|

październik 2012 | nowy czas

kultura

Kierowcy autobusów też śpią w pracy

PAN RETRO

Wcielenie Pana Cogito Alina Siomkajło Marek Baterowicz, z urodzenia krakus, po ukończeniu studiów romanistycznych Uniwersytetu Jagiellońskiego pracował w Wydawnictwie Literackim, z którym musiał się rozstać w roku 1975 po odmowie wstąpienia do PZPR. Żył więc nieco na marginesie, z prac zleconych, głównie z tłumaczeń. Dopiero w 1983 roku otrzymał dwie godziny tygodniowo zajęć na romanistyce. Dojrzewało w nim postanowienie wyemigrowania z PRL-u, który dla człowieka posiadającego sumienie, talent, wyobraźnię był jednym wielkim więzieniem. Ukończony w Krakowie w 1981 esej antymarksistowski – Widmo – przerzucił do Rzymu francuską pocztą dyplomatyczną, by w przyszłości (1996) wydać go w Australii. Gdy po czterech latach starań w roku 1985 dostał paszport, wyruszył do Rzymu, gdzie czekała na niego nagroda Circe Sabaudia. Następnie przez Francję dociera do Hiszpanii. Po dwu latach życia w Madrycie w 1987 przenosi się do Australii. Osiedla się w Sydney, „mieście tak pięknym, że dech zapiera... I ocean jest cudowny! Fale koją nostalgię” – napisze w jednym z listow, a wkrótce wiele poetyckich utworów zainspiruje pięknem tego kontynentu. W Sydney w 1998 obronił tezę doktorską Les apports espagnols chez les poètes français aux XVIe et XVIIe siècles w University of New South Wales. Kuracja duchowa – wyciszenie, kontemplacja natury, sztuki, historii naszej planety począwszy od jej czasów antycznych – wydaje wspaniałe myślowo i językowo owoce. Przynosi wiele publikacji, m.in. edycje poetyckie: Serce i pięść (1987), Dama z jamnikiem (1989), Z tamtej strony drzewa, wybór wierszy z lat 19681991 (1992), Na wydmach czasu (1993), Miejsce w Atlasie (1996), Cierń i cień (2003), Na smyczy słońca (2008), wybór poezji Canti del pianeta (tłumaczył Paolo Statuti, Rzym 2010). Po latach (2004) poeta wieńczony jest w Sydney nagrodą Pegaza. Baterowicz – autor cyklu wierszy (z tomu Na smyczy słońca), a pośrednio nie tylko tego cyklu, wyposaża swego bohatera Pana Retro w idee Pana Cogito. Nie bez racji porównywany jest z Herbertem. Jest bowiem mistrzem dyskursu o histori, o dawnej i współczesnej cywilizacji. Wykazuje świetną znajomość polityki. Podobnie jak Herbert „rozszerza kategorie estetyczne poza sferę sztuki, posługuje się nimi przy ocenie rzeczywistości moralnej, ekonomicznej, politycznej, we wszystkich widząc dzieło ludzkiej twórczości […] Domaga się rozlicze-

nia komunistów – za zdradę, za niszczenie polskiej kultury, polskiego etosu. W publicystyce – bo Baterowicz uprawia nie tylko poezje – jakby pomny na słowa Piłsudskiego (w czas kryzysów strzeżcie się agentur) poeta ostrzega przed dawnymi aparatczykami, służalcami – zarazem polskiej i sowieckiej kompatrii” (Bohdan Urbankowski). W kraju powstały wcześniej zbiory wierszy: Wersety do świtu, Od zieleni do rdzy i tomik powielony poza cenzurą Łamiąc gałęzie ciszy (1981). Wydał też dwukrotnie (w języku polskim i angielskim) powieść Rękopis z Amalfi (groteskową kronikę wydarzeń po trzeciej wojnie światowej), kilka antologii poezji krajów romańskich, latynoamerykańskich, Québecu… Od dwudziestu lat nie odwiedził tej części Europy. Powraca do niej – podobnie zresztą jak do ojczyzny – nostalgiczną nobilitacją i znamiennie patriotycznym ładunkiem ideowym: z drugiej półkuli znękanej planety rzucam most wiszący na cierniach róż wsparty i stawiam krok pierwszy – może dojdę powoli do dalekiej ojczyzny, którą zabierano mi już tyle razy… Po długiej nieobecności jego poezji w kraju, w jego ręce trafia w 2008 roku Białe Pióro – krajowa nagroda im. Dariusza Stolarskiego przyznawana za poezję patriotyczną. Wybitnej intuicji poetę emigracji pogrudniowej za całokształt twórczości poetyckiej, prozatorskiej i tłumaczeniowej (ponad 20 wydań książkowych i nieprzeliczonych artykułów prasowych) Jury Nagrody Literackiej StowarzyszeniaPolskich Pisarzy za Granicą: prof. dr hab. Andrzej Biernacki (Warszawa), Krystyna Kulej (Slough), prof. dr hab. Wojciech Ligęza (Kraków), prof. dr hab. Jolanta Pasterska (Rzeszów), dr Alina Siomkajło (Londyn); miało zaszczyt uhonorować po raz pierwszy w polskim Londynie nagrodą literacką Stowarzyszenia Pisarzy Polskich za Granicą (14 października Sala Malinowa POSK, godz. 18.30). Nasz Laureat, członek także krajowego Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, wiele lat należał też do Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie. Od 2010 współtworzy wolne od „systemów” Stowarzyszenie Pisarzy Polskich za Granicą. Drukuje artykuły, wiersze i recenzje m.in. w Roczniku Literacko-Społecznym SPPzG – „Ekspresje”. Właśnie ukazał się tom II „Ekspresji”, w którym są wypowiedzi Baterowicza i wnikliwe obserwacje Wojciecha Ligęzy dotyczące poezji Baterowicza.

Aleksandra Ptasińska

Tuż przed przerwą wakacyjną wpadła w ręce naszej redakcji powieść Konrada Jaskólskiego Kalendarz Easy Ridera. – Czy to nie wspaniały tytuł-towarzysz letniej podróży? – pomyśleliśmy. Zanim jednak zdążyliśmy przeczytać ją do końca, książka sama wybrała się w podróż i w żaden sposób nie można było zlokalizować jej nowego miejsca pobytu. Stała się tym samym jeszcze bardziej intrygująca, a kolejny egzemplarz, nadesłany przez autora, pilnowany był i czytany był już z wielką uwagą. Co prawda nie towarzyszył nam w podróży Autostradą słońca, jak u Kabatca, ale w nieco monotonnej drodze do pracy, która dzięki Kalendarzowi... mijała w tym okresie niezwykle ekscytująco... Bohater powieści, polski emigrant Stanisław Wolski rozpoczyna swój pobyt na Wyspach od poszukiwania jakiegokolwiek płatnego zajęcia, które pozwoliłoby mu utrzymać się w obcym kraju. Niebawem zostaje wprowadzony w tajniki pracy kierowcy autobusu, które wydają mu się tak przerażające, że decyduje się na pracę w nudnej fabryce w mało ciekawym towarzystwie. Ale, jak możemy się domyśleć, od przeznaczenia nie da się tak łatwo uciec – nasz bohater w końcu ląduje za kierownicą i wtedy dopiero zaczyna się prawdziwa jazda. Konrad Jaskólski zabiera nas bowiem – dosłownie i w przenośni – w szaloną podróż po wąskich, angielskich uliczkach, którą zakończymy z lekkim zawrotem głowy, ale i niewytłumaczalną ochotą na więcej. Akcja powieści rozkręca się dość powoli i po długim rozbiegu zostajemy wciągnięci w historię zabawną i smutną zarazem, stajemy się częścią monotonnego, a jednak zwariowanego świata bohatera, aby na koniec po plecach przeleciał nam dreszczyk emocji, związany z pojawieniem się pewnej tajemniczej postaci Bankiera, która nada tej powieści smak kryminału... Kalendarz... to zdecydowanie proza nowoczesna, niejednoznaczna, atrakcyjna językowo i jednocześnie niełatwa w przekazie, zmuszająca do spojrzenia z boku na otaczający nas świat i naszą rolę w tak trudnym środowisku, jakim jest nasza codzienność obczyźniana. Bo staliśmy się –być może nie zdając sobie z tego sprawy – częścią współczesnego trendu, jednego z głównych wyznaczników społecznego układu początku XXI wieku w Polsce. I w końcu zjawisko współczesnej emigracji wyszło poza debaty polityków i ekonomistów, poza ramy badań socjologów i psychologów, a stało się przedmiotem krytycznych rozpraw samych emigrantów. W tym należy widzieć wartość tej literatury, bo dotyka problematyki, której wszyscy jesteśmy świadkami, a spora część z nas aktywnymi uczestnikami. U Jaskólskiego w pełni odczuwamy przynależność do tego zjawiska, często bolesną i znienawidzoną, a jednocześnie niepozwalającą tak łatwo się wycofać. Bohater Kalendarza Easy Ridera to przykład człowieka zdesperowanego i bezsilnego zarazem, którego niechęć do otaczającej rzeczywistości (którą paradoksalnie sam sobie wybrał), zamienia się z dnia na dzień w desperację. A jednocześnie krzyk bezradności więźnie mu w gardle, przejawiając się jedynie w nieodpowiedzialnej i niebezpiecznej jeździe miejskim autobusem oraz pogardą wobec pasażerów. Czyż nie znamy tego z autopsji? Codzienność wle-

cze się bezlitośnie od rana do wieczora, a w ramy te wciśnięte są nasze zwyczajne sprawy, wciąż niezałatwione do końca i przytłaczające. W tym wszystkim jedyną oznaką buntu są indywidualne ekstrema, bo na prawdziwą zmianę nas nie stać. Stanisław swój wentyl znajduje w ekstremalnej jeździe autobusem i – choć może wydawać się, że to jedynie wynik lenistwa czy zaniedbania – nie opuszcza nas przekonanie, że wszystko to podszyte jest głębokim cierpieniem bezsilnego człowieka uwięzionego w szarej pułapce codzienności. W małym mieście, gdzie znany jest każdy zakątek, gdzie obrzydła mu już niemal każda twarz, gdzie życie ma nam nic do zaoferowania oprócz monotonii. Emigracja u Jaskólskiego przypomina więzienie, do którego bohater dobrowolnie daje się zamknąć i z którego nie jest już w stanie uciec. Jak długo może żyć w ten sposób? I jaką wartość ma życie, kręcące się wokół zarabiania pieniędzy i ich wydawania? Po pewnym czasie Stanisław traci kontakt z rzeczywistością i coraz bardziej ryzykuje, aby znowu poczuć przyśpieszony puls. Warto zwrócić uwagę na sposób budowania emocji u Jaskólskiego. Zupełnie nagły i bezpośredni, a jednak niedosłowny. Czytając ogarnia nas często niepokój, głęboki i nieoczywisty, choć wyraźnie odczuwalny, który przechodzi w refleksję nad ponurym losem Stanisława, aby nagle zostać przerwany ironicznym komentarzem bohatera. I od razu atmosfera się rozładowuje. Sporego kunsztu wymaga takie manipulowanie emocjami czytelnika (choć nie wiem, czy zamierzone). Dodam jeszcze, choć nie będę zdradzać szczegółów zakończenia, że powieść pozostawi nas w niedosycie. Znów nie wiem, czy to był zamysł autora, czy tak się zwyczajnie złożyło, ale obracając ostatnią kartkę powieści mamy poczucie wielkiego niedosytu. Czy tu nie brakuje przypadkiem jeszcze kilku (-nastu, -dziesięciu...) stron? Tak by się chciało czytać dalej. Bo akurat z szalonego dziennika powieść zaczynała przekształcać się w dobry kryminał, a tu koniec i kropka. A właściwie, cytując: tyle. Kalendarzowi... dobrze by zrobiło wyraźne zakończenie, bo zostajemy z niego wyrwani dość nagle i wbrew woli. Powieść od początku ma nierówne tempo i niestety zostaje przerwana wtedy, kiedy czyta się najlepiej. Miłośnicy lingwistycznych smaczków znajdą jednak w Kalendarzu... sycącą strawę, bo Jaskólski lubi bawić się słowem i – jak sam przyznaje – czasem tygodniami poszukuje trafnego określenia. Sympatycznie odkrywa się w powieści wszystkie te językowe kurioza. Konrad Jaskólski, Kalendarz Easy Rydera, Fox Publishing, Rzeszów 2011, foxpublishing.eu

Czy to pamiętnik, czy raczej rozprawka filozoficzna na temat degradacji społeczeństwa emigracyjnego? Na ile to historia z dreszczykiem, a na ile kryminał? Kim jest tajemniczy Bankier, który tak fascynuje bohatera i... czy okaże się przyjacielem, czy wrogiem? Czytelniku, oceń sam!


|23

nowy czas | październik 2012

kultura

Teatralne podwórko Marek Zabiegaj & Bogdan Zabiegaj

Niewielkie podwórko zamknięte w granicach kwadratu szarych ścian kamienic nie miało kompletu szyb. Popękana kamienna posadzka odbijała się w pierzastej strukturze chmur odwiedzających skromny skrawek nieba, który zamykał bryłę podwórkowego sześcianu. Symetryczną kompozycję skutecznie psuły wciśnięte w kąt w karny dwuszereg brzuchate kubły na odpadki. Ażurowo-rdzawe schody przeciwpożarowe zbiegające z teatralnego balkonu pozwalały zaglądać do wnętrza okolicznych mieszkań. Ot! Zwykłe podwórko, jakich na krakowskim Kazimierzu jest dziesiątki. No!… może niezupełnie, a nawet zupełnie niezwykłe. Sąsiedztwo takiej właśnie podwórkowej szarości wybrała sobie zaraz po wojnie Melpomena. Byliśmy przekonani, iż wybrała na długo, na zawsze, tak jak na zawsze pozostała cała paleta barw salonów i barwność postaci, które zaludniały podwórkową przestrzeń. To tutaj powstawały scenografie, które zaraz po otwarciu kurtyny otrzymywały brawa. Było podwórko niemym świadkiem wydarzeń wielkich w życiu teatru i jego aktorów. Było i obecne w chwilach klęski i twórczych niepokojów. Każdy z nas miał na owym podwórku swojego orwellowskiego szczura. Miało nasze podwórko swoje ugruntowane miejsce na tym kazimierzowskim świecie – aż przeniosło się w inny świat. Odeszło nagle, niespodziewanie, tak jak niespodziewanie odchodzi pięćdziesięcioletni człowiek pozostawiając pustkę i poczucie niesprawiedliwości. Po wielu latach odwiedziliśmy podwórko sąsiadujące przez pięćdziesiąt lat z naszym teatrem. Ale to już zupełnie inne podwórko, nawet pękate kubły nażarły się europejskich śmieci. Padający od rana deszcz nie był w stanie popsuć naszego doskonałego nastroju. Tadeusz z Marią przyszli po nas nieco wcześniej niż zwykle. Już przy powitaniu wyczułem nerwowość u Tadeusza. Nie ma się co dziwić! – pomyślałem, przecież za niespełna dwie godziny mamy zagrać jubileuszowy spektakl. Na tak szczególną uroczystość czeka się w teatrze przez wiele, wiele lat. Ostatnie tygodnie były dla zespołu niezwykle trudne, a próby przeciągały się do późnych godzin nocnych. Sztuka rodziła się w trakcie katorżniczej pracy, tym bardziej iż przychodziła na ten świat w arcytrudnych warunkach lokalowych i przy ogólnej teatralnej biedzie…. Kiedy z Wolnicy wjechaliśmy na Bocheńską już z oddali ukazał nam się budynek naszego starego teatru, który w światłach kolorowych neonów wyglądał wprost jubileuszowo.

Diaboliczny romantyk jazzu Sławomir Orwat

Przed wejściem stała spora grupka widzów z zainteresowaniem obserwująca krzątanie się ekipy telewizyjnej. W foyer plątanina kabli snuła się po nowiutkim czerwonym dywanie. Skierowaliśmy się do przejścia służbowego, a tutaj nie było nic jubileuszowego. W bramie jak zawsze śmierdziało moczem, a na podwórku jak zwykle królowały te same wcale nie jubileuszowe szczury. Garderoby tętniły życiem i na kilometr dało się wyczuć zapach teatralnych kosmetyków. Reżyser przywitał nas swoim sakramentalnym: – No! Nareszcie jesteście! – nie wiedzieć dlaczego, skoro czasu było jeszcze sporo. Dobroduszna na co dzień nasza charakteryzatorka Ania dzisiaj klęła jak szewc… Ubrany w kostium wszedłem na scenę, maszyniści poprawiali detale scenografii. Zza zamkniętej kurtyny dochodził gwar widzów zajmujących miejsca. Przymknąłem oczy, przez chwilę stanąłem upajając się odgłosami dochodzącymi z widowni. I stałbym pewnie tak dłużej, gdyby nie rekwizytor, który swym tubalnym głosem wyrwał mnie z zadumy. – Oto pańskie binokle! – huknął. Do rozpoczęcia spektaklu pozostały minuty, postanowiłem ostatni raz sprawdzić zamek w drzwiach scenicznego salonu. Te same drzwi grały już w trzeciej sztuce, a ślusarz nigdy nie znajdował czasu na naprawę zamka. Chwyciłem klamkę i oniemiałem. Zamek zaświecił jubileuszową nowością. Kurtyna poszła… zająłem miejsce po prawej stronie kulis, gdyż moje wejście następowało z tej właśnie strony po kwestii: „Ale pan ma zawsze rację, drogi mecenasie!”. Do finału wszystkie akty szły na skrzydłach bez najmniejszej wpadki, a jubileuszowe „sto lat” śpiewane przez widownię do dzisiaj brzmi w uszach równie mocno jak wypowiedziany przez inspicjenta przesąd: – Psiakrew! Kurtyna poszła w górę pięć razy! To zły znak, bo nieparzyście… Frag ment przy go to wy wa nej do dru ku książ ki Te atr pod klep sy drą Mar ka i Bog da na Za bie ga jów.

Polscy jazzmani od dziesięcioleci wzbudzają emocje na całym niemal świecie. Niedawno do tej grupy dołączył młody polski skrzypek Adam Bałdych. Utalentowany polski skrzypek jazzowy nagrał zauważony przez krytyków za Oceanem album Magical Theatre. Artysta serwuje gościom swojej muzycznej uczty wielosmakową sałatkę doprawioną sporą ilością chili, nie zapominając jednocześnie o tych, którzy nie zwykli eksperymentować z ekstremalną ostrością. W dyskretny i inteligentny sposób Evil (jak nazywany jest w środowisku nowojorskim), namawia amatorów muzycznej kuchni tradycyjnej na degustację swojego siarczystego wynalazku, kusząc (jak ma to miejsce choćby w utworze Princess Ballet Room) starannie dobranymi smooth drinkami mającymi złagodzić trudną do zaakceptowania przez nich ilość ostrych przypraw. Trzeba bowiem iście czartowskiego szelmostwa albo artystycznej pewności siebie, aby skusić zmanierowane panienki z dobrych domów oraz najwytrawniejszych bywalców filharmonii, którzy zapamiętali bardzo młodego Adama jako zdobywcę pierwszego miejsca w konkursach muzyki barokowej w Gorzowie Wielkopolskim. Diabelskie sztuczki zdałyby się na nic, gdyby nie ogromny talent i nieczęsto spotykana kreatywność. To chwalebne, że do rewolucjonizowania jazzu zabierają się muzycy, którzy próbowali swoich sił w filharmoniach. Bałdychowi, dzięki młodzieńczemu romansowi z muzyką klasyczną być może uda się przekonać do swojego obecnego oblicza spod znaku fusion wszystkich tych, którzy pojmują mariaż muzyki salonów i jazzu podobnie jak Leszek Możdzer, który w wywiadzie dla „Nowego Czasu” powiedział: Mam wrażenie, że fuzja muzyki jazzowej i klasycznej jest nieunikniona i prędzej czy później te światy muszą się połączyć”. Na sukces Magical Theatre składa się praca całego zespołu spod szyldu Damage Control. Adam zaprosił do współpracy doskonałych instrumentalistów, wśród których klawiszowiec Paweł Tomaszewski zapewne nie bez powodu nosi przydomek Herbie. Andrzej Gonzo Gondek to nie tylko mistrz gitary, ale przede wszystkim zdolny kompozytor. Znany z zespołu Poluzjanci kontrabasista Piotr Żaczek zdążył wydać już nie tylko swoje dwie płyty długogrające, ale ma na koncie współpracę z takimi artystami, jak Dorota Miśkiewicz. Josh Lawrence, nie tylko znany w USA trębacz, to również muzyk współpracujący z takimi wokalistami jak choćby Erykah Badu. Grający na basie Kuba Cywiński, znany jest środowisku „Nowego Czasu” z występu podczas ARTerii związanej z wystawą fotograficzną Krystiana Daty. Miałem okazję obserwować spontaniczny moment, kiedy Kuba wziął do ręki gitarę basową, a chwilę później dał się ponieść szalonej jazzowej podróży, której finał miał miejsce dopiero nad ranem. Przełomowym momentem dla Adama Bałdycha – dobrze zapowiadającego się wirtuoza muzyki barokowej

był rok 2001. Krakowski sukces na Międzynarodowym Konkursie Młodych Zespołów Jazzowych Jazz Juniors otworzył Adamowi możliwości przemierzania kolejnych muzycznych przestrzeni i pozwolił temu utalentowanemu następcy Michała Urbaniaka, Krzesimira Dębskiego i Zbigniewa Seiferta uwierzyć w możliwość odnajdywania tego, co w jazzowej improwizacji nie zostało jeszcze odkryte.

Adam Bałdych & The Baltic Gang wydali teżż płytę Imaginary Room. Ponad siedmiominutowy utwór The Room Of Imagination”, 1.16, Zaratustra oraz inne kompozycje z tego pięknego krążka to muzyka, od której można całkowicie się uzależnić. Wirtuozeria naszego młodego skrzypka wpisana w atmosferę skandynawskiej wrażliwości jazowej potrafi budować obrazy, które niczym muzyka filmowa wypełniają myśli i twórczo działają na wyobraźnię słuchacza. Adam przebojem dołączył do grona polskich osobowości jazzu. W zalewie muzycznej przeciętności epoki iTunes i youtube’, w czasach wszędobylskich sampli i miernych coverów, taki album jak Imaginary Room pozwala mieć nadzieję, że wartościowa muzyka wyprze w końcu wszechobecną medialną tandetę, której ilość już dawno przekroczyła dopuszczalną przez ludzkość granicę tolerancji.


24|

październik 2012 | nowy czas

pytania obieżyświata

Czy Synaj to jeszcze Egipt? Włodzimierz Fenrych

N

a mapie politycznej półwysep Synaj jest w Egipcie, ale jak jest naprawdę? Synajski beduin zapytany czy jest Egipcjaninem odpowie, że egipski to on ma tylko paszport. Mojżesz też, jak pamiętamy, uciekł z Egiptu na Synaj. Egipt jest w Afryce, a Synaj to już przecież Azja. Azja? Afryka kończy się na tym palcu, Azja zaczyna na drugim, a Synaj to po prostu Synaj. Trójkątny spłacheć pustyni, na którym prawie nigdy nie pada i prawie nic nie rośnie. Tylko beduini znajdują tu jakieś wyschnięte krzaczki i pasą na nich swoje kozy. Kiedyś, dawno temu, Mojżesz uciekł z Egiptu na Synaj, znalazł sobie żonę beduinkę i pasał kozy w górach. Ale najwyraźniej Synaj to nie byle jaki spłacheć pustyni. Tu przez stulecia przybywali prorocy i pustelnicy, by mieć wizje. Mojżesz był tylko pierwszym z nich, a może nie tyle pierwszym, co najstarszym z tych, których znamy. Ujrzał on Krzak Gorejący, który z nim rozmawiał. Krzak kazał Mojżeszowi wrócić do Egiptu i wyprowadzić stamtąd Naród Wybrany. Mojżeszowi udało się zmobilizować Hebrajczyków, którzy uciekłszy z Egiptu sami stali się beduinami na Synaju. A kiedy byli rozbici u stóp góry Horeb (zwanej także górą Synaj), Mojżesz wszedł na jej szczyt i tam, spotkawszy Jahwe twarzą w twarz, przyniósł tablice z przykazaniami. Mojżesz był pierwszym, ale nie ostatnim – inni prorocy też uciekali na tę pustynię. Eliasz spotkał tu Jahwe, który nie był obecny w burzy, wichurze ani w trzęsieniu ziemi, tylko w łagodnym powiewie. A później, już po Chrystusie, na pustyni szukali spokoju chrześcijańscy mnisi. Pierwsi byli mnisi egipscy, którzy wędrowali na Synaj (a mieli niedaleko), bo to przecież uświęcone miejsce. To tam Mojżesz miał wizje, spotkał Jahwe twarzą w twarz. Mnisi odnaleźli ten krzak, co kiedyś był gorejący, i spotykali się przy nim na modlitwie. W czwartym stuleciu po Chrystusie św. Helena, matka cesarza Konstantyna, kazała zbudować powyżej tego krzaka kaplicę. Był to początek klasztoru św. Katarzyny. Co św. Katarzyna ma z tym miejscem wspólnego? Była córką arystokraty z Aleksandrii i przypuszczalnie na Synaju nigdy nie była. Przyjęła chrześcijaństwo i nie wyparła się go, choć była łamana kołem. Po egzekucji jej ciało zniknęło i znalezione zostało dopiero trzy stulecia później na środku pustyni, na górze, niedaleko klasztoru noszącego jej imię. Ta góra też zresztą nosi jej imię. Dziś – dzięki pomiarom trygonometrycznym – wiadomo, że góra św. Katarzyny jest najwyższą górą na półwyspie Synaj. Niegdyś wcale nie było to takie oczywiste, że góra św. Katarzyny jest o parę metrów wyższa od góry Horeb, na której Mojżesz dostał tablice prawa. Mnisi uciekali na pustynię i żyli tam w ubóstwie, czym zyskiwali respekt ludności. Jak świat światem zawsze tak było, że ludność nie ufała politykom, natomiast pustelnicy żyjący z własnej woli w ubóstwie cieszyli się respektem. Jak świat światem politycy chcąc pozyskać respekt ludno-

ści starali się żyć w przyjaźni z pustelnikami, którzy ten respekt mieli. Każdy stara się pozyskać respekt na swój sposób. Cesarz Justynian postanowił obdarować pustelników z Synaju. Po pierwsze kazał zbudować warowny klasztor, by chronić pustelników przed beduinami włóczącymi się po pustyni. Wewnątrz murów klasztornych kazał wybudować kościół w formie bazyliki i ozdobić go mozaikami. Bazylika stoi do dziś i mozaiki też tam nadal są – należą do najstarszych zachowanych mozaik Kościoła wschodniego. Na przykład mozaika przedstawiająca przemienienie Jezusa na sklepieniu absydy – motyw często spotykany w malarstwie Kościoła wschodniego. Zazwyczaj jest to scena, kiedy Jezus w białych szatach rozmawia z Mojżeszem i Eliaszem, a apostołowie porażeni blaskiem padają na ziemię w dramatycznych pozach. Mozaika w klasztorze św. Katarzyny dość mocno się od tych przedstawień różni, brak jej tego teatralnego dramatyzmu. Dlaczego? Pewnie dlatego, że jest to jedno z najstarszych przedstawień tej sceny. Bardziej dramatyczna i wielokrotnie powielana kompozycja wykształciła się dopiero w późniejszych stuleciach. W klasztorze św. Katarzyny zachowały się także najstarsze istniejące ikony. Wczesny okres malarstwa ikonowego jest praktycznie nieznany, a to dlatego, że w VIII wieku cesarz Leo III zabronił kultu ikon i kazał zniszczyć wszystkie w całym cesarstwie. Leo III obronił Bizancjum przed najazdem Arabów i powinien być uważany za zbawcę cesarstwa, ale tak nie jest, bo późniejsze pokolenia pamiętają mu przede wszystkim niszczenie ikon. Nie był to bynajmniej pierwszy najazd Arabów, wcześniej cesarz Herakliusz obronił wprawdzie Konstantynopol, ale stracił cały Bliski Wschód i Afrykę północną. Arabowie odnosili zwycięstwo za zwycięstwem twierdząc, że Bóg im zsyła wiktorie, ponieważ nie czczą wizerunków. Cesarz Leo przyznał im rację i kazał zniszczyć wszystkie ikony w całym cesarstwie. Zniszczył je tak skutecznie, że nie zachowało się nic sprzed jego panowania. Wcześniejsze ikony zachowały się tylko w klasztorze św. Katarzyny – paradoksalnie właśnie dlatego, że w czasach Leo III Synaj był już pod panowaniem Arabów, którzy nie czcili obrazów, ale nie wtrącali się do kultu chrześcijańskiego. W klasztorze na Synaju zachowały się więc wizerunki nawet z VI wieku. Są to najstarsze istniejące do dziś ikony – można je obejrzeć w przyklasztornym muzeum. Różnią się one bardzo od późniejszych, mocno stylizowanych, i wyglądają jak realistyczne portrety. Wykonane są enkaustyką, czyli techniką stosowaną w starożytnym Egipcie do malowania tak zwanych portretów trumiennych – realistycznych wizerunków konkretnych ludzi, malowanych farbami, których spoiwem był roztopiony wosk. Tak właśnie wyglądają najstarsze ikony synajskie, ale choć bardzo realistyczne, na pewno nie przedstawiają postaci tak jak wyglądały za życia. Synajski Jezus Na-

Klasztor św. Katarzyny na półwyspie Synaj

Najstarsza ikona przedstawiajaca Jezusa

uczający z księgą w ręce (z VI wieku) to najstarszy obraz przedstawiający Jezusa z brodą, tymczasem znane są o paręset lat wcześniejsze rzeźby przedstawiające Jezusa jako młodzieńca bez brody. W klasztorze są setki ikon z późniejszych okresów, bazylika też jest ich pełna, a w muzeum można prześledzić rozwój stylów malarstwa ikonowego na najlepszych przykładach. Biblioteka natomiast pełna jest bezcennych manuskryptów. Stąd pochodzi najstarszy znany rękopis Pisma Świętego, tak zwany Codex Sinaiticus, spisany po grecku w IV wieku. Są

tam rękopisy w wielu językach: aramejskim, ormiańskim, gruzińskim, są też teksty łacińskie i starocerkiewnosłowiańskie, w tym szczególnie rzadkie rękopisy spisane głagolicą (pierwotnym alfabetem języka starocerkiewno-słowiańskiego w odróżnieniu od cyrylicy, która jest używana do dziś). Niektóre z tych ksiąg są wystawione w muzeum. Klasztor św. Katarzyny należy do greckiego Kościoła prawosławnego, a nie do egipskiego Kościoła koptyjskiego. No właśnie – czy Synaj to jeszcze Egipt? Egipscy chrześcijanie to Koptowie, czyli monofizyci uznani za heretyków jeszcze przed najazdem arabskim, tymczasem klasztor na Synaju jest prawosławny. Prawosławni władcy zamorskich krajów w ciągu wieków obdarowywali go bogactwami, w tym włościami w swoich królestwach. Był czas, kiedy synajski klasztor miał włości na Krecie, w Rosji, w Rumunii i podobno nawet w Indiach. Sytuacja zmieniła się, kiedy przyszły rewolucje, klasztor jednak zachował swoją sławę. Dziś przybywa tam więcej ludzi niż kiedykolwiek. Tyle że w większości nie są to pielgrzymi. Na przykładzie tego klasztoru można zaobserwować ciekawy rozwój. Kiedyś były to po prostu pustynne góry, wśród których Mojżesz miał wizję. Przybywać na to miejsce zaczęli pustelnicy, być może z nadzieją na podobne widzenia. Później możni tego świata obsypywali pustelników bogactwami, fundowali dzieła sztuki, które miały pomagać w modlitwie (ikona jest właśnie po to, by pomagać w modlitwie). Niektóre z tych ikon uznane zostały za zbyt cenne, by je wywieszać w kościele. Powieszono je w muzeum, ale tam nikt się przed ikonami nie modli. Wokół klasztoru kłębią się tłumy turystów . Beduini z wielbłądami oferują im przejażdżkę na górę Horeb – tę samą, na której Mojżesz dostał tablice z przykazaniami.


|25

nowy czas | październik 2012

czasoprzestrzeń

londyn w subiektywie Jestem – jak w objęciach – w bezpiecznym nawiasie tu i teraz. Przeszłość, co wczepiała się we mnie pazurami, nauczyłam się z pleców strącać. Spada z hukiem do brodzika, potem ze ściekami do Tamizy. Przyszłość zamkniętą mam za oknem. Powiewa na wietrze, czasem, obijając się o szyby, puka. Otwieram okno i wpuszczam nieznajomą. Zdejmuje płaszcz i razem z nim zamyka się w szafie. Siedzi tam do wieczora. Czasem, jakby od niechcenia. pyta: – Zajrzysz do mnie? Nigdy nie zaglądam. Nie interesuje mnie co robi, co knuje wespół z czasem. Zaglądanie do niej, i te niby niezobowiązujące rozmowy przy herbatce mogą zakończyć się krótkowzrocznością. A nawet gorzej – nerwicą serca. I po co? Potem w spoconych dłoniach trudniej jest utrzymać ściany nawiasu. Przytul mnie mocniej, Londynie... Tekst i zdjęcie: Monika S. Jakubowska

OwOce

Jacek Ozaist

A

dam ziewnął szeroko, przecierając zmęczone oczy. Utknął w korku za kilkoma autobusami, które za żadne skarby świata nie mogły ruszyć z miejsca. Korek sięgał dalej niż jego wzrok. Zadzwonił telefon. To była Teresa. Po raz czwarty w ciągu kilku minut. – Co znowu? – prychnął. Wiesz przecież, że już mam punkty za odbieranie telefonów od ciebie. Po sądach mnie ciągali... Nigdy nie był pewien, czy żona naprawdę nie słucha, czy tylko udaje. Szeptał, mówił, krzyczał, wrzeszczał, ale efekt był zawsze ten sam. Walił grochem o ścianę i obrywał rykoszetami. – Kiedy będziesz? Pralka się zepsuła. – Będę kiedy będę. – Mleko do kawy mi się wściekło. Wstąp do sklepu i kup. – Wiesz, też miałem ciężki dzień... – Mama dzwoniła. Tata ma kamienie w nerkach. Kot nie chce jeść i ciągle wymiotuje na dywan. Fikus w salonie zrobił się całkiem żółty. – Okej, okej. Koniec świata wciąż jest daleko. Zapadła cisza, po czym znów usłyszał niczym niezrażony głos: – Wciąż nie mamy lokatorów na górę. Kupili nowy dom miesiąc temu. Trochę przeszacowali koszty i okazało się, że muszą podnajmować jedną

sypialnię, by starczyło na obsługę kredytu oraz rachunki. Minął już prawie tydzień od momentu zamieszczenia ogłoszenia i nic. Kiedy wreszcie zajechał przed dom, zaczęło zmierzchać. Ciężko wysiadł z auta, delikatnie domykając drzwi. Był zdania, że Jaguar XS jest zbyt delikatny, by doświadczać przemocy. Ruch wciąż był gęsty i natrętny. Ciężko było przejść na drugą stronę ulicy. Adam ruszył biegiem, cudem unikając potrącenia o zderzak pędzącego mercedesa. Siwy człowiek w turbanie wychylił się przez okno i pogroził mu pięścią. Adam wyprostował środkowy palec, nawet nie patrząc w tamtym kierunku. Już dawno uodpornił się na takie zdarzenia. Mieszkał w Londynie. Tu każdy patrzy swojego interesu i pilnuje własnego tyłka. Egoizm londyńczyków przesłania swoimi rozmiarami słońce. Nie warto przejmować się takimi rzeczami, jak uczucia innych. Kupił Teresie mleko, a sobie dwa piwa. Jedno wychylił duszkiem, od razu przed sklepem, nie bacząc na spojrzenia urażonych przechodniów, drugie postanowił zostawić na później. Zadzwonił telefon. – Adam, natychmiast wracaj! – Co się dzieje? – Potem ci powiem. Rozłączyła się. Ruszył w stronę domu, mijając po drodze kobietę i mężczyznę w brudnych dżinsowych ubraniach. Na ich twarzach malował się stoicki smutek ludzi przegranych. Szli bardzo sztywno, ledwie przecierając nogami. Nowi żule w okolicy – pomyślał zdegustowany. Nie życzył sobie bezdomnych wokół nowego domu. Nie po to wydał tyle pieniędzy, by kręciły się tu takie typy. Niedawno władze dzielnicy zlikwidowały siedlisko bezdomnych pod wiaduktem nieopodal. Podobno z powodu remontu, ale wszyscy wiedzieli, że były skargi na zwisające z barierki nad drogą śpiwory, koce i inne łachmany. Teresa czekała w drzwiach.

– Zrobiłam coś bardzo głupiego. Adam uniósł lekko brwi i zastygł w teatralnej pozie. Był już pod lekkim wpływem alkoholu, więc uśmiechnął się krzywo. – Minąłeś po drodze jakichś ludzi? Pociemniał na twarzy, przeczuwając najgorsze. – Zgodziłam się ich przenocować. – Co??? – Tylko na jedną noc. – Rozum ci odjęło, kobieto?! – Zapłacili trzydzieści funtów od ręki. Wrócili z pracy na farmie. Okradziono ich. Nie mają gdzie spać. Ona przez telefon brzmiała bardzo godnie, poważnie. Nie rób scen. Rano sobie pójdą. Adam usiadł na sofie w rogu kuchni. Sapnął ciężko i pokręcił głową. – Tylko znajdź klucz do sypialni. Nie chcę, żeby nas zamordowali podczas snu. Ostentacyjnie otworzył drugie piwo i pił patrząc na żonę wyzywająco. Nie skomentowała tego nawet jednym słowem. Dźwięk naciskanej lekko klamki podziałał na niego niczym dotknięcie kabla z prądem. Weszli, jak duchy. Miękko, bezszelestnie. – Może głodni jesteście? – zapytała, ku jego zgrozie, Teresa. – Dzięki. Już jedliśmy. – Może chociaż deserek? – nalegała. Truskawki mamy świeże. Twarz kobiety stężała gwałtownie. Mrugała szybko oczami, spoglądając gdzieś w kąt pomieszczenia. – Nic nam nie trzeba – odparł za nią mężczyzna. Teresa zdobyła się na zbolały, pełen współczucia uśmiech. – To może malinki? Śmietaną polejemy i cukrem. Kobieta wydała z siebie krótki krzyk, po czym ukryła twarz w dłoniach. Szlochała głośno, a jej towarzysz daremnie próbował ją uspokoić. Kiedy podniósł głowę, Adam ujrzał w jego oczach cień żalu i pretensji. – Zbieraliśmy truskawki i maliny w szklarni – powiedział. – W ciepłe dni temperatura pod folią dochodziła do 70 stopni.

Nasz pot ściekał prosto do kobiałek z owocami. Po kilku miesiącach pracy na kolanach lub ze zgiętymi plecami nie było takiego mięśnia, który by nie bolał i pozwolił spać. Nie znamy Anglii innej, niż ta z farmy. Mamy tylko to, co na sobie. Okradziono nas. Wyśpimy się i pójdziemy sobie. Nie jesteśmy byle kim. Na szczęście przelewano nam pieniądze na konto, więc coś tam zostało. Adam siedział jak sparaliżowany. Teresa ponuro gapiła się w podłogę. – Maryla jest nauczycielką wychowania początkowego – kontynuował mężczyzna. – Ja skończyłem filologię rosyjską. Ukradli nam bagaże. Ale wyjdziemy na swoje. Adam podszedł do szafki kuchennej i wyjął butelkę dobrej irlandzkiej whisky. – To może po tak zwanym maluchu? Mężczyzna pokręcił głową – Nie pijemy. Dziękuję. Chodź, Maryla. Wyszli z kuchni. Ich kroki głucho dudniły na drewnianych schodach. – Aleś wymyśliła – mruknął Adam. – Teraz pij ze mną. – Sam sobie pij. Teresa wzięła do ręki malinę. Nagle odłożyła owoc i z płaczem wybiegła z kuchni. Adam wściekle zagarnął kobiałki z owocami. Wrzucił je do kosza i pogardliwie pogwizdując pod nosem, otworzył whisky. Zdrowie wszystkich nieudaczników – mruknął. – Filologia rosyjska. Profesor Owocow... Wypił łyk whisky i długo pieścił podniebienie jej smakiem. Wyglądał niczym meloman zasłuchany w arcydzieło dawnego mistrza. Po chwili zaczął chrapać.

Opowiadania londyńskie Jacka Ozaisty www.nowyczas.co.uk JAceK OZAIST Z URODZENIA BIELSZCZANIN Z SERCA KRAKOWIANIN Z DESPERACJI LONDYŃCZYK ABSOLWENT FILMOZNAWSTWA UJ PISZE GŁÓWNIE PROZĄ, POEZJĄ PARA SIĘ NIEREGULARNIE


26|

październik 2012 | nowy czas

Z drugiego planu do sławy rozmowa na czasie

Sławomir Orwat

W dzieciństwie fascynowało ją wiele dziedzin – gra na fortepianie, aktorstwo, tenis, a nawet... chemia organiczna. Ola Bieńkowska do tej pory ceni sobie różnorodność. Wychowana w rodzinie wybitnych ekonomistów, miała spore szanse, by zostać finansistą i – jak sama twierdzi – na pewno sprawdziłaby się w tej roli. Wystąpiła w ponad 500 koncertach z The Australian Pink Floyd, a obecnie często gości w Londynie uczestnicząc w Brit Floyd – The Pink Floyd Tribute Show. Solówki z repertuaru tej artrockowej grupy wszechczasów Ola śpiewała w tak prestiżowych miejscach, jak londyński Royal Albert Hall, paryska Olimpia czy San Francisco Fillmore, a także w setkach innych sal koncertowych na całym świecie. Z Brit Floyd wystąpiła też na prestiżowym festiwalu w Glastonbury. Teraz przymierza się do kariery solowej. Jest ambitna i świadoma tego, co chce w życiu osiągnąć.

Zagrałaś główną rolę w Tańcu Wampirów Romana Polańskiego. Czy twoje dotychczasowe największe osiągnięcie, jakim jest udział w Tribute Show Floydów, zawdzięczasz właśnie tej roli, czy bardziej temu, że jako absolwentka Liverpool Institute for Performance Arts dostałaś to, co na Zachodzie jest niezbędne przy stawianiu pierwszych poważnych kroków zawodowych – dobre referencje?

– Udział w Tańcu Wampirów nie miał nic wspólnego z wygraniem castingu do TAPFS. Jeśli już, to na pewno wzmocnił moją pewność siebie, ponieważ tak się złożyło, że castingi do obu przedsięwzięć odbywały się niemalże równolegle. Nauka w Liverpool Institute for Performance Arts spowodowały, że znalazłam się w odpowiednim miejscu i czasie, aby móc przystąpić do castingu na wokalistkę śpiewającą The Great Gig In The Sky. I to bez poczucia, że to, że jestem z dalekiej Polski, jest jakąkolwiek przeszkodą. Dlaczego po 500 koncertach zrezygnowałaś ze współpracy z Australian Pink Floyd?

– Zespół przeszedł poważne zmiany i nie widziałam dla siebie miejsca w jego obecnej formule.

Zresztą przejście do Brit Floyd wcale nie było dla mnie tak ogromną rewolucją – wszyscy jego członkowie należeli kiedyś do Australian Pink Floyd. W pewnym sensie w ogóle nic się dla mnie nie zmieniło. Gdzie nauczyłaś się więcej: w Liverpoolu, czy pod okiem Ewy Bem w Szkole Muzycznej im. Fryderyka Chopina?

– To były dwa zupełnie inne doświadczenia – i pod względem metod nauczania, jak i moich mentorów. Ewa Bem – Pierwsza Dama Polskiego Jazzu – to instytucja. Już samo przebywanie z nią to nauka zawodu i cudowne doświadczanie muzyki. Dodatkowo pani profesor ćwiczyła nas w terenie, to znaczy kilkakrotnie wystąpiłam z nią na koncertach jako chórzystka. Miałam dzięki temu szansę wykorzystać w praktyce to, czego się nauczyłam. Przyznam jednak, że więcej nauczyłam się w Liverpoolu. Odpowiednio prowadzona i zmotywowana przez cudowną Jennifer John, pracowałam głównie sama. Miałam tylko jedną lekcję tygodniowo i często spędzałam ją z moją nauczycielką po prostu rozmawiając o życiu. Jennifer kompletnie zmieniła moje myślenie o śpiewaniu – o tym, co potrafię, co mogę, a czego nie uda mi się nigdy osiągnąć. Przestałam się bać, że czegoś nie będę umiała, albo że mam barwę głosu, która pewnie nie pozwoli mi śpiewać gospel czy r&b. Oswoiłam swoje lęki i niedoskonałości i przekułam je w walory. Dodatkowo w Liverpoolu byłam już troszkę starsza – umiałam ćwiczyć sama, a przede wszystkim odróżnić to, co mi się przyda i co jest dla mnie dobre, od rzeczy, które były kompletnie dla mnie nieprzydatne. Słuchając Diggin’ nasunęła mi się myśl, że tacy wokaliści jak ty, mają szansę przywrócenia polskiego popu do poziomu, jaki uważam za niezbędny do tego, bym mógł o nim pisać lub prezentować na antenie radiowej. W moim odczuciu współczesna muzyka komercyjna jest tak żenująco słaba, że już dawno przekroczyła granicę dobrego smaku. Jak oceniasz

szanse swojej piosenki?

– Przyznam, że ciężko jest mi to oceniać. Nauczyłam się, że ile osób, tyle jest gustów i że narzucanie ludziom czegokolwiek zawsze źle się kończy. Myślę, że na świecie jest miejsce dla różnych artystów – w końcu jest nas siedem miliardów!!! Ktoś z nich będzie chciał posłuchać Diggin’, a także moich wcześniejszych pop-jazzowych piosenek, tak samo jak ktoś inny będzie chciał posłuchać czegoś kompletnie różnego. I to jest bardzo dobre. Natomiast rzeczywiście trudno jest funkcjonować w stacjach masowych w dobie ujednolicania piosenek radiowych. Jednocześnie jestem świadoma, że żadne komercyjne radio nie puści siedmiominutowych utworów z długim wstępem i bardzo poetyckim tekstem. Takie kawałki zagra stacja niszowa. Przy każdym singlu odbiorca może się nieco różnić. To kwestia wyboru, właściwej decyzji przy promocji danej piosenki i danego artysty – jego wartości i poglądów na muzykę i sztukę. Temat jest wbrew pozorom dość trudny! Ale dzięki internetowi i stacjom niszowym rodzi się alternatywa dla tradycyjnych metod zabiegania o słuchacza. Bardzo mnie to cieszy. Słuchając tego, co prezentujesz w Brit Floyd, chylę czoło przed twoimi umiejętnościami wokalnymi. Czy mając tak dobry glos nie powinnaś bardziej iść w kierunku takiego repertuaru, który w pełni pokaże twoje możliwości wokalne? Nie chciałbym, abyś popełniła podobny błąd, jaki zrobiła Edyta Górniak, która z jednej z najlepiej zapowiadających się polskich wokalistek, zaczęła w związku z niewłaściwie dobranym repertuarem kojarzyć się z przeciętnością.

– To miłe, że chwalisz moje dokonania z Floydami. Ale nie każdy numer to Great Gig In The Sky. Jeden utwór nie może być traktowany jako wyznacznik umiejętności wokalisty. Diggin’ to dopiero mój pierwszy singiel. Nie należy od razu pokazać wszystkiego, co się potrafi, zresztą nie ma moim zdaniem takiej potrzeby. A co będzie z mo-

im repertuarem? Być może o tym nie wiesz, ale na razie piszę piosenki sama i to z różnych pobudek. Najczęściej powstają najpierw teksty, a potem dopiero muzyka. Widzę siebie nie tylko jako wokalistkę, ale również jako kompozytorkę i twórcę. Patrzę na piosenkę holistycznie – zwracam uwagę na tekst, muzykę, instrumentację, głos, wykonanie… Do tej pory moim priorytetem było stworzenie spójnej całości, a nie podkreślanie swoich walorów wokalnych. To dopiero początek mojej drogi, przyjdzie czas i na to. Ukończyłaś szkołę muzyczną w Liverpoolu i odebrałaś dyplom z rąk Paula Mc Cartney’a. Wielu naszych muzyków rzuciło polskie sukcesy, aby w Wielkiej Brytanii zacząć wszystko od nowa. Ty, mimo ułatwionego startu tutaj, wybrałaś tworzenie i nagrywanie w Polsce i do tego po angielsku. Czy według ciebie to dobry wybór? Listy przebojów wyraźnie pokazują, że Polacy preferują piosenki wykonywane w języku ojczystym.

– Nie piszę pod radio ani pod listy przebojów. Oczywiście będę bardzo szczęśliwa, jeśli stacje komercyjne będą chciały moje utwory grać, a słuchacze na nie głosować. W końcu piszę piosenki po to, żeby komuś sprawiły przyjemność, skłoniły do myślenia, wzruszyły, ucieszyły… a radio może w tym wszystkim bardzo pomóc. Ale to nie znaczy, że moje piosenki są dla wszystkich. Jeśli chodzi o pracę za granicą, to zawsze było dla mnie jasne, że Polska to mój dom, tu chciałabym mieszkać i tworzyć. Moje doświadczenia z Floydami i praca za granicą potwierdziły tylko, że mogę śpiewać wszędzie, jednocześnie mieszkając w Warszawie. A w dobie internetu jestem w pewnym sensie na wyciągnięcie ręki dla słuchaczy na całym świecie. Moje pierwsze wydawnictwo kupują właśnie przez internet fani z Finlandii, Brazylii, Gorzowa Wielkopolskiego czy Gniezna. Zagrałam dopiero pierwszy koncert w Warszawie, a już szykują się kolejne solowe i w Polsce, i w Anglii czy Portugalii. Wierzę, że jedno z drugim


|27 nowy czas | październik 2012

czas na relaks

Mini MINI Małgorzata Białecka

Co jakiś czas mija mnie kolejny Mini Cooper w zaskakującym kolorze, ozdobiony małymi samochodowymi flagami. To właściciele najmniejszego w historii brytyjskiego samochodu wracają z kolejnego zjazdu wielbicieli tej marki. Kiedy spotkali się w Brighton, wszystkie ustawione w rządku mini zajęły kilka kilometrów. Uśmiecham się na widok kolejnego dwudziestolatka w mydelniczce. Samochody Mini Cooper wkroczyły do historii motoryzacji w latach sześćdziesiątych i na zawsze w niej zostały. Ich nowa wersja nie ma już tego uroku co pierwotna, tzw. mydelniczka – maleńki samochodzik dla przeciętnego Brytyjczyka. Na pięćdziesiąte urodziny Mini Coopera jego fani zostali uraczeni dwoma pozycjami szczegółowo opisującymi historię tej popularnej marki. Z książek Mini: An Intimate Biography (Christy Cambell) i z Mini: Te True Secret History of Making of a Motor Car (Simon Garfield) dowiemy się wszystkiego o samochodzie, który jest nieodzownym elementem brytyjskiej kultury. Przez ludzi z branży motoryzacyjnej został ochrzczony przezwiskiem Sputnik – w tym samym czasie Rosjanie wysłali w kosmos swoją satelitę. Brytyjczycy z właściwym dla siebie poczuciem humoru w ten sposób skwitowali jej obecność na orbicie.

Pomysł na samochód dla każdego Brytyjczyka pojawił się w 1957 roku. Jego konstruktor i projektant Alec Issigonis dokonał małej rewolucji w motoryzacji, wrzucając skrzynię biegów pod odwrócony silnik, napęd przenosząc na przednie koła. Mała kabina miała pomieścić cztery osoby. Wszyscy pamiętają uroczych znajomych Bridget Jones (bohaterki książki i filmu o korpulentnej blondynce), którzy w zimowy wieczór zapakowani po sufit ruszają mydelniczką z Londynu do Paryża. Mydelniczka stała się kultowym elementem brytyjskiej kultury i do dziś pojawia się w filmach, książkach i na ulicach. Choć złotym okresem w dziejach tej marki były lata sześćdziesiąte.

Gwiazda wśród Gwiazd Przeciwnie do zamierzeń konstruktorów, którzy myśleli o przeciętnym Brytyjczyku, samochód mini stał się wyznacznikiem statusu klasy średniej. Swoje luksusowe wersje popularnej mydelniczki mieli Mary Quant (brytyjska projektantka, twórczyni mini spódniczki); Lord Snowdon i Beatlesi. Ze swoim mini fotografowała się modelka Twiggy tuż po zdaniu egzaminu na prawo jazdy. Amy Winehouse pojawiła się na zdjęciu z mini w roku 2004 w czasie Brit Awards. O mydelniczce wspomniano też przy okazji skan-

T-TALK

dalu Profumo, który niemal pogrążył rząd brytyjski w 1963 roku. Minister John Profumo miał romans z młodziutką modelką Mandy Rice-Davis, która była jednocześnie kochanką rosyjskiego szpiega. Trzy lata wcześniej na targach motoryzacyjnych w Londynie Mandy była tzw. twarzą mini. Profumo miał własny model mini w kolorze jaskrawoczerwonym (!). Autorzy książek o mini przyznają, że ten maleńki samochodzik budził libido całego pokolenia Brytyjczyków i był nieodzownym elementem seksualnej rewolucji. Koncern BMW, który kupił licencję na mini, reklamował go właśnie z erotycznym podtekstem. Slogan brzmiał: You can do it in a Mini. Towarzyszyła mu rysunkowa instrukcja, która mogłaby trafić również do Kamasutry, gdyby mini powstało wcześniej.

PuPil wyższych sfer

Dzwoń Tanio do Polski Korzystaj z tej samej karty SIM

Używaj serwisu T-Talk i dzwoń za darmo na numery 0800

Używaj kredytu na rozmowy z dowolnej

Używaj serwisu T-Talk i dzwoń tanio na numery 0845/0870

komórki lub telefonu domowego

Używaj wygodnej opcji automatycznego doładowanie konta

Nie musisz posiadać kontraktu z Auracall Możesz doładować konto na wiele sposobów

Polskojęzyczna Obsługa Klienta

Issigonis był projektantem samochodowym, który jako pierwszy, i jak się wydaje na razie jedyny, stał się konstruktorem-celebrytą i wszedł na salony. Posądza się go o nonszalancję i przypisuje szkicowanie modelu mini na serwetkach w restauracji w Davos. Issigonis obracał się w towarzystwie otaczającym Lorda Snowdon i księżniczkę Małgorzatę. Koledzy z branży podziwiali go i jednocześnie obawiali się jego wpływów. Pozostawał nietykalny. Stąd pewnie znaczne wady konstrukcyjne mini były skutecznie przez niego ignorowane. Pierwsze wersje mini bardzo przeciekały. Issigonis miał powiedzieć, że „w 1959 [kiedy projektował auto] nie padało”. Samochód był drogi w produkcji, a jego cena rynkowa została zaniżona. Na każdym modelu kosztującym 350 funtów w roku 1959 producent tracił 30 funtów. Issigonis wierzył, że skonstruował samochód dla gospodyni domowej – klasa robotnicza wolała jednak forda. Mini stał się wyznacznikiem pewnego stylu życia. Wymknął się więc spod kontroli twórcy i producenta British Motor Corporation.

życie Po życiu

1 Doładuj £10 kredytu

Wyślij NOWYCZAS na 65656

(koszt £10 + std.SMS)

£5 kredytu

Wyślij NOWYCZAS na 81616 (koszt £5 + std.SMS)

Przy doładowaniu przez Internet

Stawki do Polski na tel. domowy

.70

1

pence/min

2.00 1.45

pence/min

pence/min

Stawki do Polski na komórkę

5

.90 pence/min

7.00 5.10

2 Zadzwoń Wybierz *

0370 041 0039

i postępuj zgodnie z instrukcją operatora. Proszę nie wybierać ponownie.

pence/min

pence/min

Najniższe ceny dostępne na www.auracall.com/polska

Polska Obsługa Klienta: 020 8497 4622 *T&Cs: Ask bill payer’s permission before using the service. SMS costs £5 or £10 + standard sms. Calls billed per minute, include VAT & apply from the moment of connection. The charge is incurred even if the destination number is engaged or the call is not answered, please replace the handset after a short period if your calls are engaged or unanswered. Connection fee varies between 0p & 25p depending on the destination. Calls to 03 number cost standard rate to a landline and can be used as part of the bundled minutes. We will automatically top-up your T-Talk account with the initial top-up amount when you will have 3 minutes talk time remaining. To unsubscribe text AUTOOFF to 81616. Credit expires 90 days from the last top-up. Rates are subject to change without prior notice. Prices correct at 28/02/2012. This service is provided by Auracall Ltd.

Mini jest kojarzony z filmem Włoska robota z Michaelem Cainem, kiedy jednak film wszedł na ekrany w roku 1969, złota epoka mini dobiegała końca. Paradoksalnie najlepiej zarabiały na siebie jego specjalne edycje, wypuszczane przez producenta w nieskończoność. Jeśli chodzi o brytyjskie poczucie humoru ujawniło się ono również przy okazji połączenia mini z Jasiem Fasolą. Komediowy rozdział w motoryzacji niechybnie dobiegł końca, wielu jednak wraca do niego z sentymentem, co doprowadziło do prawdziwego renesansu kultowego samochodu.


28|

październik 2012 | nowy czas

czas na relaks

Z zewnątrz maleńka, w środku przytulna Monika S. Jakubowska

Nie jestem panią Gessler, ni tym bardziej Mr Ramsey, ale wiem, co rozpieszcza moje kubki smakowe – kuchnia á la mama. Halina (to właśnie mama) może nie klnie przy garach jak Gordon, nie zarzuca burzą loków jak Magda, ale jest niekwestionowaną królową placka po zbójnicku. A właściwie była, do niedawna (wybacz mamuś!). Koronę z głowy strącił jej sam Robin Hood, który nie w lasach Sherwood, a w Hammersmith osiadł. Jest tam od jakiegoś czasu, choć niewielu wie, że od kilku tygodni pod polską banderą, i jest już nazywany swojsko Janosikiem. Restauracja Robin Hood znajduje się w bardzo bliskim sąsiedztwie POSK-u, przy King Street, nr 218. To zaledwie trzyminutowy spacer ze stacji Ravenscourt Park (District Line). Z zewnątrz maleńka, w środku przytulna i przywodzi na myśl bajkowe jaskinie piratów czy wyspy skarbów. Uśmiechnięta – bez narzuconego przez szefa przymusu – obsługa wychodzi, dosłownie, klientom na przeciw i prowadzi do stołów przykrytych śnieżnobiałymi obrusami. Czysto i przyjemnie – tak lubię! Dostaję menu i zabieram się za lekturę: rosół domowy, naleśniki ze szpinakiem i mozzarellą, sznycel cielęcy, bryzol wieprzowy z pieczarkami, rolada z kurczaka oraz placek zbójnicki. No i oczywiście – bo jakżeby nie – pierogi. To tylko niektóre z proponowanych przystawek i dań głównych. Tuż za nimi dość obszerna lista mniej lub bardziej

wyskokowych trunków, deserów i innych dobroci. Każdy mięsożerca, wielbiciel ryb czy wegetarianin znajdzie tam coś dla siebie. Należy wspomnieć, że prócz kuchni znad Wisły, zjemy tam dania kuchni meksykańskiej – co jest kontynuacją tradycji tego miejsca – trzeba bowiem nadmienić, że Robin Hood, nim zmienił właściciela, szalał w masce Zorro. Teraz – jak już wiemy – jest Janosikiem, choć lojalnie oficjalnie imienia nie zmienił. Wszystko w tej restauracji jest świeżo przygotowywane, w związku z czym nie ląduje pod nosem klienta 35 sekund od złożenia zamówienia. Kelnerzy jednak dbają o to, by klient był na bieżąco informowany o postępie przygotowań i nie czuł się zapomniany. Gdy zaś nadejdzie wyczekiwany moment, danie podawane na talerzu imponującej wielkości jest w stanie przegonić i ten mały, i zdecydowanie większy głód. Mój placek ziemniaczany (zwanym zbójnickim) z wybornym sosem gulaszowym z pewnością to zrobił – zażegnał głód, dopieścił kubki smakowe i pozostawił dobre wrażenia wizualne. A potem był sernik domowy... Ten, podany z lodami, bitą śmietaną i owocami, zwyczajnie rozłożył mnie na łopatki. Nie szkodzi, że po takim obiedzie nie mogłam się ruszać, ale było mi tak przyjemnie w tym słodko-zbójnickim bezruchu, że wróciłam tam dnia następnego, i kolejnego, i tydzień później też. Pewnej deszczowej niedzieli było tak zimno i przygnębiająco, że pocieszałam się w Robinie domowym rosołem, pierogami, plackiem i naleśnikami, i tak przez kilka godzin… Nie mam żadnych wątpliwości, że miejsce to wkrótce będzie oblegane. Nie tylko ze

deklaruje – planuje serię koncertów promujących jej nową płytę Paszport. A na zakończenie londyńskiej paraolimpiady Robin Hooda odwiedził zdobywca srebrnego medalu Janusz Rokicki (czytaj: Wicemistrz z charakterem górala, str. 15). Zdecydowanie dobry początek.

względu na dobrą kuchnię, bezpretensjonalnie miłą obsługę, ale i panującą tu specyficzną atmosferę. Zaledwie kilka tygodni od otwarcia, a już widać, że restaurację upodobali sobie różnej maści nadwrażliwcy – poeci, artyści, dziennikarze, podróżnicy, naukowcy i inni działacze. Fakt ten nie dziwi, bo sam właściciel, Jacek Ozaist, para się piórem od dawna. I to nie tylko na łamach „Nowego Czasu”. Wydał kilka tomików poezji, kilka zbiorów opowiadań. I szykuje następne… To tylko kwestia czasu, gdy wyrośnie nam pod szyldem Robin Hooda nowa londyńska Piwnica pod Baranami. Na stanie restauracji są dwie gitary oraz niezła kolekcja różnych różności… Pierwsze koncerty już wkrótce. W listopadzie, na przykład, Katy Carr – artystka, która kocha Polskę, jak nieustannie

Urokliwe miejsce, z możliwością wynajęcia lokalu na prywatną imprezę (do 70 osób), z niewielkim, ale zachęcającym parkietem, dobrym jedzeniem i – co w dobie kryzysu niezwykle istotne – atrakcyjnymi cenami. Robin Hood nastraja też do pracy – sprawdziłam – przy kawie i dobrej muzyce wpadają do głowy ciekawe pomysły. Szkoda jednak, że praca nie zawsze idzie w parze z obfitym posiłkiem. Sugeruję więc Robin Hoodowi vel Janosikowi urozmaicenie menu małymi porcjami szybkich dań barowych – tatar, śledzik, nóżki w galarecie, kiszony ogórek i chleb ze smalcem, a do tego setka – można to pokonać nawet w biegu, a jak wiadomo, przeciętny londyńczyk jest w ciągłym biegu. Właściciel twierdzi, że miejsce otwarte jest do ostatniego klienta, ale sądzę, że wkrótce ci ostatni będą w drzwiach mijać się z pierwszymi. Żeby tylko właściciel miał czas na pisanie… (o co najbardziej martwi się Teresa Bazarnik z „Nowego Czasu”).

Restauracja ROBIN HOOD, 218 King Street, London W6 0RA Czynna codziennie od godz. 12.00 do 23.00 Tel. 0208 748 9560


|29 październik 2012 | nowy czas

czas na relaks

Na ławeczce graŻyNa Maxwell

w CieNiu Mojej SioStry – Miałyśmy zawsze być razem. Związane jak sznur pereł, jak dwie pestki granatu – tak zaczęła swoją opowieść Tusia. – Siadam na ławeczce, bo rozpaczliwie szukam jakiegoś mocnego alibi, które usprawiedliwi mój stosunek do siostry. Wiem, wiem. Ławeczka nie rozgrzesza ani nie daje pokuty, ale mam nadzieję, że nawet z chłodnej ironii wyciągnę jakiś morał. Już od pojawienia się na świecie byłyśmy inne. Miałyśmy inne charaktery i inaczej się rozwijałyśmy. Ja byłam zawsze nad wyraz spokojna, rozsądna, praktyczna i odpowiedzialna. Otrzymałam w darze jasność serca, życiową mądrość i poczucie sprawiedliwości. A moja siostra to żywe srebro. Dominowała u niej fantazja i beztroska. Chodziła tanecznym krokiem i uśmiechała się do gwiazd.

Tak jak wystarczy spojrzeć na konia, by wiedzieć, czy jest stworzony do pługa czy do dresażu, tak było i z nami. Ojciec powtarzał za babcią, że na jej widok „źródła zaczynają płynąć w przeciwną stronę, lisy tańczą z kurami, a słońce czule obejmuje księżyc”. Siostra nie musiała nic robić, by być piękną, i też nic nie robiła. Zajęta była nicnierobieniem. Była leniwa bardziej niż kot, nie interesowała się niczym poza samą sobą. Ja z natury byłam sroką, która zbiera i kolekcjonuje rodzinne pamiątki, pielęgnuje tradycje i rytuały. Moja siostra natomiast była zawsze wolna i niezależna. Była urodzoną nomadką, los dawał jej zawsze więcej niż ona chciała i umiała brać. Zdecydowanie umiała żyć tak jak chciała. Ja natomiast miałam potrzebę stania się kimś innym. Niestety, nie udało się. Zostałam przy rodzicach i wokół nich zbudowałam swoje życie. Ojciec zmarł wcześnie, zaraz po mojej maturze. Siostra ze swoim napiętym życiem towarzyskim nie zdążyła nawet na pogrzeb. Mama ciężko przeżyła jego odejście i zaczęła zapadać na zdrowiu. Jej choroba zamknęła mi drogę na studia i życie w odległym mieście. Ktoś musiał przy niej zostać i tym kimś byłam ja. Siostra zdążyła tylko zabrać pod pachę cenny obraz, który ojciec zostawił jej w spadku, zakręciła się niecierpliwie na pięcie, cmoknęła

mamę w policzek, wcale go nie dotykając, i tyle ją widziałyśmy. Minęło długich pięć lat bez odwiedzin siostry, bez wylewnych listów i stęsknionych telefonów. Pamiętam, jak ludzie często mówili o mojej siostrze, że jej głowa musi być pełna pszczół, bo z jej ust wychodzą słowa słodkie jak miód. Niestety, tylko ja jedna wiedziałam, że w jej głowie nie mieszkają pszczoły, ale pustka i jałowość, i całkowita obojętność. Nie chcę być już siostrą mojej siostry. Po polu moich siostrzanych uczuć przeszły już i żaby, i szarańcza, i gradobicie. Nie trzeba go już nawet posypywać solą, bo tam już nic nie zakiełkuje. W ostatnich tygodniach swojego życia mama bardzo czekała na przyjazd siostry. Z nadzieją w głosie zapewniała siebie i mnie, że Aleksandra na pewno się pojawi. Czekałyśmy na próżno. Aleksandra nie zdążyła na pogrzeb mamy, przyjechała dwa dni później. Dobrze wyglądała w czarnej garsonce. W jej zachowaniu była pewna niecierpliwość i trudne do określenia rozkojarzenie. Już nie była eteryczna, ale bardziej przyziemna. Ani tajemnicza, ani zmysłowa. A jej milczenie nie mogło uchodzić za prorocze jasnowidztwo. Na moją siostrę czekała niespodzianka. Niespodzianka, którą starannie wyreżyserowała mama. Zupełnie bez mojej pomocy i wiedzy.

Pojechałyśmy do kancelarii prawnika na odczytanie testamentu. Jak we francuskich filmach noir, wszystko było tam ponure. I kancelaria, i zebrani, i odczytany testament. Mama zmieniła swoją ostatnią wolę parę dni przed śmiercią i zapisała dom, ziemię rolną i hektary lasu na mnie. Wszystkie nieruchomości i inwestycje rodziców przeszły w moje ręce. Siostra spojrzała na mnie i przemówiła słodkim głosem: – Chyba mnie tak nie zostawisz, jesteśmy przecież siostrami? Nie mam się gdzie podziać i nie mam ani grosza. Długo zmagały się we mnie uczucia litości i niechęci, jakie żywiłam do swojej siostry. Postanowiłam jednak uszanować wolę mamy o wydziedziczeniu siostry. Jestem jej wdzięczna za to, że to ona siostrę osądziła i zadecydowała o jej losie. Dlaczego więc jednak siedzę na ławeczce i komplikuję sobie życie opowiadając historię swojej siostry? Ławeczka zamyśliła się przez chwilę i odpowiedziała. – Z klubu niezadowolonego rodzeństwa można się wypisywać bez żadnego usprawiedliwiania i wyrzutów sumienia. Są mosty w życiu, które trzeba budować i trzeba przekraczać. Ale są też takie, które trzeba palić! Nawet słońce ma swoją ciemną stronę. A między jego blaskiem a nami jest czasem tylko pole chwastów.

Ten kurczak nie jest wystarczająco spiczasty!

Niezwykły przypadek SYNESTEZJI agnieszka janik

– Ten kurczak nie jest wystarczająco spiczasty! – oznajmił podczas kolacji Michael, znajomy neurologa Richarda Cytowica. Mimo iż początkowo ten komentarz wprawił Richarda w zdumienie, dziś zapewne przytaknąłby tylko i przeszedł nad tym do porządku dziennego. Okazuje się, że ten na pierwszy rzut oka dziwaczny komentarz Michaela to nie wynik choroby psychicznej czy też spożycia substancji halucynogennych, a synestezja. Synestezja dosłownie oznacza jedność wrażeń i objawia się łączeniem doznań pochodzących z różnych zmysłów. Zainteresowanie synestezją sięga XVII wieku, kiedy to zostały opisane pierwsze przypadki tego niezwykłego zjawiska. Jednakże systematyczne badania naukowe rozpoczęły się dopiero około dwadzieścia lat temu. Jeden z najbardziej znanych rodzajów synestezji objawia się tym, że achromatyczne litery czy też liczby są widziane przez synestetów w konkretnych kolorach, np. litera C może występować w kolorze niebieskim, a cyfra 8 w zielonym. Kolejny rodzaj synestezji – mirror touch (lustrzany dotyk) objawia się tym, że kiedy synesteci obserwują, jak inna osoba jest dotykana, odczuwają dotyk na własnym ciele, najczęściej po drugiej stronie, jak gdyby w lustrzanym odbiciu. Jest wiele innych typów

synestezji. Np. dźwięki mogą wywoływać wrażenia kolorystyczne lub doznania smakowe, dni tygodnia czy miesiące są często postrzegane w konkretnej konfiguracji w przestrzeni, czy też rzędy cyfr widziane zawieszone w powietrzu (w naszej kulturze najczęściej rosnąco od lewej do prawej). Według najnowszych doniesień synestezja występuje u około 4 proc. społeczeństwa, jednakże różne podtypy tego zjawiska są mniej lub bardziej powszechne. Jest to zjawisko idiosynkratyczne, co oznacza, że doznania synestetów są bardzo indywidualne, aczkolwiek niektóre skojarzenia cechują się pewną uniwersalnością, jak np. litera A najczęściej występuje w kolorze czerwonym. Synestezja może być rozwojowa i wtedy ujawnia się wcześnie w życiu, lub też nabyta, zazwyczaj w wyniku urazu mózgu. Bardziej znaną nam formą synestezji jest synestezja stosowana jako środek wyrazu artystycznego w poezji, sztuce wizualnej czy muzyce, gdzie artyści celowo starają się pobudzić wiele zmysłów jednocześnie. Jednym z przykładów takiego zastosowania synestezji jest wiersz Artura Rimbauda Samogłoski, który zaczyna się: „A czerń, E biel, I czerwień, U zieleń, O błękit”. Do dziś nie jest jednak jasne, czy Rimbaud opisywał swoje wrażenia synestetyczne czy też po prostu posłużył się poetycką metaforą. Posiadanie synestezji wzbogaca doznania zmysłowe, dlatego też nie dziwi, że wielu

wybitnych artystów było synestetami. Wiadomo, że kompozytor Alexander Skriabin, który w swoich utworach łączył dźwięki, grę świateł i zapachów, był synestetą. Skriabin czuł zapachy i widział kolory poszczególnych dźwięków i tak np. D-dur był dla niego złotobrązowy a Es-dur czerwono-fioletowy. Nie zgadzał się z tym Nikolai Rimsky-Korsakov, który również był synestetą i dla którego Es-dur miało zabarwienie niebieskie. Dla wybitnego pisarza i synestety Vladimira Nabokova S miało odcień szafiru, angielskie A przypominało zwietrzałe drewno, a jego francuski odpowiednik miał strukturę wypolerowanego hebanu. Do grona wybitnych synestetów należą również artysta David Hockney, malarz Wassily Kandinsky czy też słynny mnemonista Salomon Szereszewski. Ścisły związek pomiędzy synestezją i sztuką czy też kreatywnością jest poparty badaniami, które wskazują na to, że synesteci częściej wykonują kreatywne zawody, spędzają więcej czasu zajmując się szeroko pojętą sztuką, jak również cechują się większą wyobraźnią niż ludzie bez synestezji. W społeczeństwie takie wielozmysłowe skojarzenia są również udokumentowane, jak w przypadku kojarzenia niskich dźwięków z ciemnymi kolorami a wysokich z jasnymi, żywymi barwami, z tą różnicą, że synesteci fizycznie widzą kolory poszczególnych dźwięków. Synesteci również charakteryzują się nadzwyczajną wrażliwością zmysłów, które są podstawą ich synestezji. I tak np. synesteci,

u których wrażenia dotykowe są wywołane przez doznania charakterystyczne dla innych zmysłów, jak w przypadku Michaela, u którego smak kurczaka był nierozerwalnie połączony z bardzo konkretnym doznaniem dotykowym, wypadają o wiele lepiej na testach badających wrażliwość dotykową. Te badania wskazują na to, że synestezja to ekstremum normalnej percepcji czy też kraniec ciągłości między-zmysłowych skojarzeń. Te między-zmysłowe skojarzenia, które występują u każdego z nas a przybierają ekstremalny wyraz w przypadku synestetów, są potencjalnie mechanizmem, który stanowi podstawę do rozumienia sztuki. Mimo lat badań nad tym niezwykłym zjawiskiem mechanizmy i źródła synestezji nie są jeszcze dokładnie poznane. W przypadku synestezji, w której litery widziane są w różnych kolorach, większość badań jest opartych na języku angielskim. Poszerzenie badań o inne języki, np. polski, pozwoliłoby na dokładniejszy wgląd w mechanizmy synestezji. Synestezja to fascynujące zjawisko a zrozumienie jej nie tylko pozwoli nam na rozszyfrowanie jej tajemniczych mechanizmów, ale również pozwoli lepiej zrozumieć postrzeganie świata u osób bez synestezji. Dlatego jeśli myślisz, że możesz mieć synestezję, skontaktuj się z nami, wchodząc na naszą stronę www.banissy.com. Możesz również wysłać e-mail bezpośrednio do mnie na adres synestezja.lab@gmail.com, a ja prześlę ci krótki test weryfikujący twoje doznania.


30|

październik 2012 | nowy czas

czas na podróże

DJerba – wyspa lotosu Poza sezonem sprawia wrażenie uśpionej. Morze ustąpiło nieco i spod wody wydostał się kawał lądu. Zakwitły na nim krzewy. Można suchą stopą przejść do odległego przylądka. Pośród kłębiących się w płytkiej wodzie alg ćwiczą pierwsze kroki początkujący kitsurferzy, na grobli w oddali widać niewielką karawanę wielbłądów kroczącą jakby środkiem morza.

Jacek Ozaist

Lotnisko Mellita nieomal drzemie. W ciągu doby przylatuje tu może kilkanaście samolotów z turystami oraz kilka maszyn Tunis Air. Nikt nie biegnie z wózkiem, by narzucać się z przewozem bagażu do czekających autobusów. Wjazdu i wyjazdu pilnują policjanci z automatami. Tu „arabska wiosna” wiele nie zmieniła. W Tunezji zawsze na rondach i skrzyżowaniach stali uzbrojeni funkcjonariusze, gotowi chronić mieszkańców i turystów przed ekstremistami. W 2002 roku nie udało się upilnować leżącej pośrodku Djerby synagogi La Ghriba, na którą zamachu dokonała lokalna komórka terrorystów, zabijając dwadzieścia jeden osób. Wśród organizatorów był pochodzący z Gliwic, a mieszkający wtedy w okolicach Duisburga „polski talib” Krystian Ganczarski. Rząd wygnanego niedawno prezydenta Bena Alego robił wtedy co mógł, by świat nie uznał Tunezji za kraj niebezpieczny, i dopiął swego. Tamtego lata niemieccy turyści większość urlopu przesiedzieli w hotelach, lecz terroryści nie uderzyli już nigdy więcej i wyspa pozostała na mapie turystycznej basenu Morza Śródziemnego. Niektóre hotele w strefie turystycznej między stolicą Houmt Souk a kurortem Midoun są jeszcze zamknięte. Mała, cicha wyspa to wymarzone miejsce na wypoczynek przed sezonem, z dala od zgiełku pędzącego na złamanie karku świata. Życie toczy się tu powoli, jak na głębokiej prowincji. Ludzie są przyjaźni, grzeczni, nic w nich z nachalności. Problemem jest jedynie brak komunikacji. Tubylcy posługują się głównie arabskim, czasem francuskim. Niektórzy znają trochę niemiecki, ale z angielskim kłopoty mają wszyscy. Ciągle ktoś woła na nas: – English, English! Zaczynamy żartować, że oto na tę uroczą wysepkę zawitał sir Johnny English z małżonką. – English, I love you! – wrzeszczą wieszający się na linach majtkowie na żaglowcu, którym płyniemy na Flamingo Island. – We love you too! – krzyczymy, nerwowo zerkając w stronę motorówki, którą dwóch żołnierzy pod bronią eskortuje nasz statek. Uświadamiamy sobie, że przecież w Egipcie wciąż jest niespokojnie, a w Syrii panuje regularna wojna.

W Tunezji już spokój, ale władze wolą zapopiegać niż interweniować. Djerba ma nieco ponad 500 km kwadratowych. Można ją objechać wokoło w mniej niż godzinę. W stolicy – Houmt Souk – napotykamy piękną marinę pełną replik starożytnych okrętów oraz wielkich stosów wyrobów garncarskich, z których wyspa słynie. Tuż obok wznosi się wybudowana w XIII wieku twierdza Borj Ghazi Mustapha. Pilnujący jej pracownicy drzemią na murkach przed bramą główną. Zrywają się na nasz widok, by skasować należność za bilet, a także możliwość robienia zdjęć. Szybko żałujemy tej decyzji. W starym forcie nie ma czego fotografować. Są tam jedynie mury, murki, schody i resztki rzeźb niewiadomego pochodzenia. Za to widok na zatokę mamy przepiękny. U stóp twierdzy funkcjonują dwa niezależne bazary. Na jednym, pośród zaimprowizowanych stoisk kłębią się amatorzy mody made in China. Hałdy bylejakich ubrań i tandetnego obuwia przylegają do rozłożonego wzdłuż głównej ulicy suku, pełnego przypraw, pamiątek i podróbek markowych produktów. W końcu dochodzimy się do prawdziwego centrum miasta. Houmt Souk to prawie metropolia. Ruch jest duży. Auta tłoczą się niemiłosiernie, nieomal ocierając się o siebie maskami. W Muzeum Tradycji i Dziedzictwa można na chwilę oderwać się od zgiełku na zewnątrz i poznać trochę faktów na temat przeszłego życia mieszkańców wyspy, ich zwyczajów oraz sposobów zarobkowania, jak garncarstwo kołowe, wyrób biżuterii, tkanie dywanów, rzeźbienie w drewnie. Podobne muzeum, piękniejsze architektonicznie i lepiej wyposażone powstało w znanej z produkcji wyrobów garncarskich Guelleli. Mieści się ono na liczącym około trzydzieści metrów nad poziomem morza wzgórzu, będącym najwyższym punktem całej Djerby.

Muzeum w Guelalli

Większą cześć powierzchni tej płaskiej wyspy pokrywa zwyczajny sahel, pełen drzewek oliwnych i palm. Zaskakują jednak poczynione inwestycje. Gdy jedziemy wzdłuż wybrzeża od Humt Souk do zbudowanej jeszcze przez Rzymian grobli, większość mijanych domów jest w trakcie mniej lub bardziej zaawansowanej budowy. W gajach pasą się wielbłądy i piękne rumaki krwi arabskiej, które codziennym wożeniem turystów i pozowaniem do zdjęć zarabiają na worek karmy dla siebie oraz piękne rezydencje dla swoich właścicieli. Jest ciepło, choć o kilka, czasem nawet kilkanaście stopni chłodniej niż w Tunezji kontynentalnej. Czasem, gdy wychodzi się z morza, wiatr potrafi obwiać tak złośliwie, że gęsieje skóra i bieleją końcówki palców. Jedziemy do zaatakowanej przed laty synagogi. La Ghriba jest najstarszą synagogą w Afryce, miejscem pielgrzymek Żydów z całego świata, gdzie przechowywana jest jedna z najstarszych Tor. Akurat trafiamy na jedno ze świąt. – Juden fest – powtarzają wszyscy po drodze, jak gdyby chcieli pokazać swoją tolerancję i ekumeniczną życzliwość, a także usprawiedliwić ciągłą obecność patroli policyjnych z karabinami. Wchodzimy na chwilę do synagogi. Kontrola jak na lotnisku. Dalej cisza, nabożny wręcz spokój. Wokół panuje świat arabski, ale tu Żydzi znaleźli swoją oazę. Grupka w czapeczkach siedzi i dyskutuje o czymś żywo. Jakaś ekipa telewizyjna czeka na pielgrzymów. W pierwszym odruchu chcą do nas zagadać, jednak szybko orientują się, że jesteśmy gojami. Dowiadujemy się, że diaspora Żydów na Djerbie liczy około 700 członków. Przy mniej więcej stu tysiącach mieszkańców wyspy to nieco poniżej 1 proc.

U garncarzy

Mijamy wjazd na romańską groblę, którą biegnie regularna droga na kontynent afrykański oraz rurociąg zaopatrujący Djerbę w słodką wodę. Drugą i ostatnią możliwość dostania się do Tunezji kontynentalnej są promy kursujące z położonego na południu miasta Ajim. Pośrodku sahelu natrafiamy na osadę pielęgnujących lokalną tradycję grancarzy. Słysząc nasz angielski, większość starszych pierzcha w popłochu, zostawiając przy nas kilkunastoletniego młokosa, który zna ledwie kilka słów w języku Szekspira. Dzieciak objaśnia nam zasady wydobycia gliny, formowania oraz wypalania dzbanków, misek, talerzy. Kiedy brakuje mu słowa, a dzieje się to przy co drugim zdaniu, rzuca coś po francusku lub niemiecku i czeka, byśmy zrozumieli i dokończyli zdanie po angielsku. Osada garncarzy wygląda bajecznie. Gaudi pustyni – przychodzi mi na myśl, gdy oglądam kamienne łuki i powtykane wszędzie różnokolorowe wyroby z gliny. Kiedy przejeżdżamy przez Guelallę, mijamy dziesiątki sklepików lokalnych garncarzy, ale żaden z nich nie może równać się pięknem i pomysłowością osady, którą odwiedziliśmy. Kilka minut później jesteśmy z powrotem w Houmt Souk. W nazwach hoteli czy restauracji chętnie nawiązuje się tu do Odysei Homera. Odmienia się we wszystkich rodzajach imię Odysa i jego wiernej żony Penelopy. Według legendy Djerba to sławny kraj Lotofagów, w którym zamiast zboża rosły kwiaty lotosu. Kto ich skosztował, musiał zostać na wyspie na zawsze. Też byśmy chcieli, ale możemy zadowolić się jedynie drinkiem o takiej nazwie. Odys wciągnął zaczarowanych towarzyszy na pokład okrętu i odpłynął ku krainie jednookich cyklopów. My też musimy wracać do Londynu.


|31

październik 2012 | nowy czas

czas na podróże

DOVER Niesamowita podróż jeszcze taniej

FRANCJA

O rzut beretem… Francja – na początek elegancja. Jak dla mnie. Zaraz po niej CartierBresson, sery, wino, gilotyna i czarny beret, koniecznie z antenką. Do tego wieża Eiffla i duet Deneueve/McLaren śpiewający Jazz is Paris. Moje dotychczasowe kompendium wiedzy o Francji zakrawa o ignorancję, ale na swoje usprawiedliwienie mam to, że do niedawna przez ten kraj jedynie przejeżdżałam. Z początkiem sierpnia udało mi się wybrać z jednodniową wizytą do ojczyzny Victora Hugo i Chanel, i nie tylko co nieco sfotografować, ale też dotknąć, powąchać a nawet ugryźć...

Ucieczka z tłocznego Londynu może być błogosławieństwem, więc kiedy otrzymałam zaproszenie od DFDS SEAWAYS nie zastanawiałam się długo. Azymut: Dunkierka! Z imponującego dworca St Pancras dotarliśmy do Dover. Podróż promem trwała mniej niż dwie godziny, podczas których można było zjeść full English breakfast, wypić kawę i nacieszyć oczy wielką wodą, choć to „tylko” kanał La Manche. Zjeżdżając z promu większość aut kieruje się na autostradę, by dalej mknąć w głąb kontynentu. Nasza wycieczka pomknęła szosą w kierunku małej miejscowości Gravelines, która już w XII wieku była ważnym miastem portowym. Miasteczko ma atmosferę kurortu. Knajpka przy knajpce, nikt się nigdzie nie śpieszy, a rzeka Aa kolorowa od kajaków, żaglówek i innych „urządzeń” do uprawiania sportów wodnych. W restauracjach podają wyszukane, ale i solidne porcje obiadowe, więc po takim posiłku zwolnienie tempa okazuje się jak najbardziej na miejscu. Po krótkiej wizycie w Gravelines kierujemy się na Wschód do Dunkierki, która leży zaledwie 25 km dalej. Choć historia miasta jest bardzo barwna i sięga XVII wieku, to Dunkierka jest bardziej kojarzona z II wojną światową i Operacją „Dynamo”. Odwiedzamy lokalne muzeum, gdzie na 700 metrach kwadratowych zgromadzono imponującą liczbę eksponatów z czasów wojny: broń, mundury, mapy, zdjęcia – warto

tam trafić, z pewnością każdy znajdzie coś dla siebie. Jeśli chodzi o mnie, to nie przestałam fotografować nawet wtedy, gdy wychodziliśmy z obiektu i rozmawialiśmy z opiekunem wystawy. W centrum, z dzwonnicy kościoła św. Eligiusza z Noyon fotografuję zapierającą dech w piersiach panoramę miasta, a potem plażę Malo de Bains... Zdejmuję buty i boso przechadzam się po plaży. Pozwalam falom polizać nogawki, w kieszenie wpycham kilka kamieni, i już pora wracać. W drodze powrotnej jeszcze kolacja, wizyta na mostku kapitańskim i przepiękny zachód słońca. Tego nie fotografuję w obawie przed kiczem wylewającym się potem ze zdjęcia. Choć to tylko jeden dzień bez brytyjskiej stolicy – odpoczęłam. Zwolniłam tempo. Spróbowałam Francji, choć od wybrzeża Anglii to tylko dwugodzinna podróż promem. Jeśli czujesz się zmęczony pośpiechem i potrzebujesz krótkiej przerwy – polecam północną Francję i powtykane w jej wybrzeże urokliwe miasteczka. Zaś po wnikliwej rozmowie z kapitanem promu oświadczam, że nie ma bezpieczniejszego sposobu na wydostanie się z Wysp. Nawet jeśli nagle spod wody wyrosłaby góra lodowa – kapitan DFDS „da radę”. Gdyby jeszcze nie ten piasek, który wysypywał się z każdej części mojej garderoby...

Tekst i zdjęcia: Monika S. Jakubowska

SAM0CHÓD + 4 W JEDNĄ STRONĘ JUŻ OD

29

£

DOVER-FRANCJA DFDS.PL 0871 574 7221



Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.