nowyczas2014/203/005

Page 1

LONDON

2014 05 (203) FREE ISSN 1752-0339 Maria Kaleta

PIERWSZA DEKADA > 16 CZAS NA WYSPIE

»03

TU I TERAZ

»05

TAKIE CZASY

»13

Wybory: Czas Farage’a

Tkanka urbanistyczna

Resortowe dzieci

Adam Dąbrowski: Nigel Farage uwielbia powtarzać słowa Gandhiego. „Najpierw cię ignorują. Potem się z ciebie śmieją. Później z tobą walczą. A na końcu wygrywasz”. Dziś UKIP ignorować się nie da. Nikt też raczej się nie śmieje. Po raz pierwszy od 1910 roku, w ponadregionalnych wyborach w UK wygrał ktoś inny niż główne partie.

Teresa Bazarnik: Polski rząd za pieniądze polskich podatników (budżet MSZ) finansuje na Wyspach Brytyjskich publikacje tekstów poradnikowych, w których wyjaśnia, jakie zasiłki można otrzymać w Wielkiej Brytanii. Można odnieść wrażenie, że polski rząd, zamiast namawiać emigrantów do powrotu, promuje korzystanie z brytyjskich świadczeń socjalnych.

Grzegorz Małkiewicz: Książkę Resortowe dzieci. Media, bijącą rekordy popularności, przeczytałem wkrótce po jej ukazaniu się. Przeczytałem z pewnym wysiłkiem i mieszanymi uczuciami. To ważna książka, ale jej stylistyka, zdominowana zawartością ubeckich kartotek, wymaga dużego poświęcenia w trakcie lektury. W Londynie odbyło się spotkanie z autorką Dorotą Kanią.


2|

05 (203) 2014 | nowy czas

” listy@nowyczas.co.uk Szanowny Panie Redaktorze, kanonizacja Jana Pawła ii przypomniała mi pewne wydarzenie, jakie miało miejsce w Ortodox Synagogue w Streatham. Będąc członkiem Council of Christians and Jews, zostałam zaproszona na wykład na temat możliwości dialogu między judaizmem, islamem i chrześcijaństwem. Przewodniczącym byl profesor z Cambridge, pochodzący z żydowskiej rodziny z Wiednia. Po wykładzie padło wiele pytań, które prelegent notował, by móc na nie w kolejności odpowiedzieć. Ja zapytałam, jaka jest jego opinia odnośnie nauk Jana Pawła ii, który określał wyznawców judaizmu „nasi starsi bracia”. Słysząc moje pytanie profesor zareagował natychmiast, mówiąc, że na to pytanie chce odpowiedzieć w pierwszej

kolejności. Powiedział, że trzykrotnie spotkał się z Papieżem i zawsze był pod ogromnym wrażeniem jego osobowości. Dodał, że podczas ostatniej audiencji Papież był już bardzo chory, ale właśnie wtedy doznał szczególnego uczucia, którego nigdy nie zapomni. Po śmierci Jana Pawła ii w „Jewish Chronical” ukazał się nekrolog z wyrazami wielkiego żalu, wielkiego szacunku i rewerencji.. Z poważaniem, WAleRiA SAWiCKA Szanowna Redakcjo, chciałam wyrazić swój żal z powodu sposobu uczczenia kanonizacji Jana Pawła ii w naszym POSK-u. O ile pamiętam, na beatyfikację Jana Pawła ii zorganizowana została przez polską społeczność wspaniała uroczystość w Westminster Cathedral na Victorii – największej katedrze katolickiej na Wyspach Brytyjskich. uczestniczyło w

n a s się

czyta n ow y c z a s Imię i Nazwisko........................................................................................ Adres............................................................................................................ ........................................................................................................................ Kod pocztowy............................................................................................ Tel................................................................................................................. Liczba wydań............................................................................................ Prenumerata od numeru....................................................(włącznie)

Prenumeratę Prenumeratę można adres w Wielkiej zamówić możnazamówić na dowolny adresnaw dowolny UK bądź też w krajach Unii. Brytanii. Aby dokonać zamówienia należy wypełnić Aby dokonosć zamówienia należy wypełnić i odesłać formularz formularz i odesłać gozna adres wydawcy z czekiem na adres wydawcy wraz załączonym czekiemwraz lub postal order lub postal order. Gazeta wysyłana jest w dniu wydania.

Prenumerata roczna w UK £35.00. Czeki prosimy wystawiać na: Czek prosimy wystawić na: Czas Publishers LtdLTD. CZAS PUBLISHERS 63 Kings Grove London SE15 2NA

n ow y cz a s 63 King’s Grove, London SE15 2NA Tel.: 0207 639 8507, redakcja@nowyczas.co.uk, listy@nowyczas.co.uk REDAKTOR NACZELNY: Grzegorz Małkiewicz (g.malkiewicz@nowyczas.co.uk); REDAKCJA: Teresa Bazarnik (t.bazarnik@nowyczas.co.uk), Jacek Ozaist, Daniel Kowalski WSPÓŁPRACA REDAKCYJNA: Joanna Ciechanowska, Krystyna Cywińska, Adam Dąbrowski, Irena Falcone, Włodzimierz Fenrych, Mikołaj Hęciak, Julia Hoffmann, Maria Kaleta, Marcin Kołpanowicz, Andrzej Krauze, Janusz Pierzchała, Andrzej Lichota, Anna Maria Mickiewicz, Wacław Lewandowski, Bartosz Rutkowski, Sławomir Orwat, Wojciech A. Sobczyński, Agnieszka Siedlecka, Alex Sławiński, Agnieszka Stando, Roman Waldca, Ewa Stepan

Nie popędzaj czasu, poczekajmy co nam przyniesie.

niej wielu Polaków, ale też wielu Brytyjczyków oraz obcokrajowców. Oprócz retransmisji relacji z uroczystości w Watykanie, pokazano wtedy też bardzo piękny film o życiu Jana Pawła ii. Teraz, tak wielką uroczystość sprowadzono do piwnicy Jazz Cafe POSK. Wiem, że Jan Paweł ii uwielbiał śpiewać, ale nie słyszałam, by specjalny nacisk kładł na jazz. Z poważaniem AleKSANDRA lATKO

Pan Andrzej Makulski POSKluB 238-246 King Street, W6 0RF Szanowny Panie, Chcemy Panu przypomnieć, że my, niżej podpisani, ciągle jeszcze istniejemy jako Komisja Rewizyjna POSKlubu, wobec której Pan się nie rozliczył za rok 2012 i otrzymał od nas votum nieufności. Nadmieniamy, że Komisja Rewizyjna wybrana na obecną kadencję jest nielegalna, ponieważ jeden z jej członków jest mężem pracownicy zatrudnionej w kuchni POSKlubu, która również jest członkiem POSKlubu, co według Statutu jest niedopuszczalne. Drugi członek wybrany przez Pana został przyjęty na kilka dni przed Walnym Zebraniem, 30.06.2013.To też jest niezgodne ze statutem. Kandydaci powinni najpierw zostać pełnymi członkami POSK-u, a następnie złożyć deklarację do POSKlubu i od daty złożenia jej musi upłynąć 30 dni, a w tym czasie jego pełne dane powinny być umieszczone do publicznej wiadomości na tablicy informacyjnej (Statut, § 8.a.b.). Z naszych obserwacji wynika, że nie tyko ten punkt statutu został złamany. Na przykład nie ma Wine Committee (komisja alkoholowa) – powinny być 2-3 osoby (§ 23.c), a jest tylko Pan. Nie ma Komisji ds. Członkowskich, nie ma Komisji Orzekającej (§ 15.a), ani Sądu Koleżeńskiego. Skład Zarządu oprócz Prezesa, Sekretarza i Skarbnika powinien mieć 7 osób wybranych spośród zwykłych członków (§ 20 a.b.c.d.). Są tylko trzy, z czego tylko dwie udzielają się w niewielkim stopniu. Nie zostali wybrani też powiernicy, co jest praktyką od wielu lat. Nie przygotowuje Pan sprawozdań finansowych, ani dla Komisji Rewizyjnej ani dla Zarządu POSKu. W praktyce rządzi Pan jednoosobowo we wszystkich aspektach działalności POSKlubu. Pomimo naszych wezwań do zwrotu brakujących kwot w budżecie klubu, tj. 93 tys. funtów, nie zrobił Pan tego nawet w najmniejszym stopniu. Bilety na sobotnie zabawy są drukowane na kserokopiarce, bez żadnych numerów czy oznakowań. Pozwala to na całkowity brak nadzoru nad wpływem pieniędzy za nie. i to niemałych pieniędzy. Twierdzi Pan, że może zdobyć „kilka autobusów członków na każde Walne Zebranie, którzy wystąpią jako Pański elektorat i zawsze Pan wygra wybory”. No cóż, może… Minął kolejny, piętnasty rok Pańskich rządów, a w POSKlubie na iV piętrze króluje w najlepsze bezkarność, brak demokracji i przejrzystości. Czasy komuny powracają? Nie, komuna tu nie wraca – ona tu od dawna jest!!! ZygMuNT gRZyB SylWiA KOSieC STANiSŁAW gRuDZień iZABelA KuCZKOWSKA

DZIAŁ MARKETINGU: tel./fax: 0207 358 8406, mobile: 0779 158 2949 marketing@nowyczas.co.uk Marcin Rogoziński (m.rogozinski@nowyczas.co.uk), WYDAWCA: CZAS Publishers Ltd. © nowyczas Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść zamieszczanych reklam i ogłoszeń oraz zastrzega sobie prawo do niezamieszczenia ogłoszenia.

Do wiadomości: p. Joanna Młudzińska, Przewodnicząca POSK-u Redakcja „Nowy Czas”

Gabriel Garcia Marquez

Przyszłość POSK-u

Jako fundator i były członek Rady POSK-u obserwowałem przez kilka kadencji kierownictwo i rządy Polskiego Ośrodka Społeczno-Kulturalnego. Od kilkunastu lat nie spotkałem się z analizą ani rzetelną krytyką zarządu i całej ekipy. Mamy pięknie wydawane corocznie „Wiadomości POSK-u” o chwalebnych dokonaniach. Jest jednak wyczuwalny brak uwag krytycznych. Funkcję taką powinny spełniać komisje rewizyjne. Można też kwestionować kierowanie sprawami finansowymi. Na przykład: 40 proc. wartości nieruchomości w Warszawie przy ul. Frascati dla adwokata prowadzącego sprawę; dług – nazywany strukturalnym: od 12 lat POSK ma deficyt średnio 220 tys. rocznie. Jakkolwiek by go nie nazwać, takim czy innym słowem, dług jest długiem, straty są stratami, a struktura może się w końcu zawalić. Tolerowanie takiego stanu przez tyle lat jest zadziwiające. Komisja Domu: kierownik tej komisji, niejaki pan S. promowany był przez ścisłą grupę w Zarządzie, a jego „osiągnięcia” były sprytnie ukrywane. Może warto byłoby przyjrzeć się „dokonaniom” pana S. bardziej dokładnie. Przy tej okazji warto nadmienić sprawę zawierania kontarktów na duże prace i remonty w ostatnich latach. Jak te kontrakty były podpisywane i kto je dozorował. W raportach niewykazywane są honoraria specjalistów. projektodawców, nadzorców. Wydaje się, że ekipa rządząca od lat, wypaliła się. Brak jej wizji przyszłości. Nie przeprowadzono żadnych reform, które uzdrowiłyby sytuację. Nowy statut przygotowuje się od lat w warunkach konspiracyjnych. Czy przyszłość POSK-u ma polegać na zapisach testamentowych, czy może ekipa rządząca chce zmienić POSK na prywatny OSK? Z poważaniem ZygMuNT ŁOZińSKi APEL do wszystkich członków POSK-u i Posklubu. Zwracamy się z gorącym apelem o wzięcie czynnego udziału w nadchodzących Walnych Zebraniach: Posklubu w dn. 1.06.2014 o godz.15.00 w Sali Malinoi POSK-u w dniu 7.06.2014 o godz.11.00 w Sali Teatralnej. 238-246 King Street W6 0RF. Członkowie POSK-u i POSKlubu

Życie, choćby i długie, zawsze będzie krótkie. Wisława Szymborska

12 maja 2008 roku, w piękny słoneczny poranek, odeszła od nas droga naszym sercom, nieodżałowana

śP. IREnA SEndLEROWA najszlachetniejszy klejnot w koronie Człowieczeństwa

W szóstą bolesną rocznicę śmierci o modlitwę życzliwym Jej pamięci prosi Lili Pohlmann z rodziną

Żyje w naszych sercach


4|

05 (203) 2014 | nowy czas

czas na wyspie

Czas Farage’a ciąg dalszy ze str. 3 Pozostaje Europa. Premier obiecał Brytyjczykom, że zreformuje Unię, a potem, w 2017 roku, zapyta ich w referendum czy chcą w niej pozostać. Tymczasem woli do reform w nowym europarlamencie może nie być. Bo stronnictwa chcące konstruktywnych zmian znajdą się teraz pomiędzy socjalistami i chadekami pragnącymi zachowania status quo, a potężnym blokiem partii kontestujących Unię Europejską jako taką. Janta-Lipinski komentuje: – Partie reformatorskie, takie jak konserwatyści, straciły tym razem dużo głosów. Ich siła przebicia jest dziś o wiele mniejsza niż w poprzednim parlamencie.

Do zobAczeniA w… westminster? – Do zobaczenia w Westminster – powiedział Farage do tria Clegg-Cameron-Milliband. Marzy mu się, by dołączyć do tradycyjnego trio będącego na przemian indywidualnie lub w koalicji u władzy: konserwatyści-laburzyści-liberałowie. Albo by zastąpić na trzecim miejscu partię Clegga. Ta dostała w ostatnich wyborach bolesne lanie: kara centrolewicowych wyborców za rządowy alians z prawicą ciągle trwa. W partii niemalże panika. Pozycja Clegga coraz słabsza, nie stara się on już nawet maskować zmęczenia. Poparcie kurczy się z dnia na dzień i wielu ekspertów przewiduje, że w przyszłorocznych wyborach liberałowie utrzymają się już tylko w swoich tradycyjnych twierdzach, takich jak Sheffield. Czy rzeczywiście UKIP skolonizuje niedługo Izbę Gmin? Może się to okazać nieco bardziej skomplikowane, niż marzy się to zwolennikom Farage’a. Powody są trzy. Po pierwsze, specyfika wyborów do Parlamentu Europejskiego. Brytyjczycy nie postrzegają ich jako szczególnie istotne i pozwalają sobie na rzeczy, o jakich w tych „poważnych” – do Izby Gmin – nawet by nie pomyśleli. Innymi słowy: głos na Farage’a w wyborach europejskich to żółta kartka dla liderów partii głównego nurtu. Kartka pokazana stosunkowo małym kosztem. Gdy przyjdzie co do czego, zagłosujemy na „poważne partie”. Farage na podobne argumenty przewraca oczami: – Mówili o nas „partia protestu” w 2009 roku. – Teraz, gdy liberałowie są w koalicji rządzącej, wyborcy nie bardzo mają na kogo głosować, by wyrazić zniechęcenie do polityków głównego nurtu. Głosują więc na UKIP. Ale to nie znaczy, że zgadzają się z każdą rzeczą, jaką Farage mówi. To po prostu głos protestu – przekonuje Paweł Świdlicki. Nigel Farage znów reaguje przewracając oczami. – Mówili, że to głosy protestu już po wygranych wyborach uzupełniających w Eastleigh [UKIP zajął wtedy drugie miejsce – przyp. red.]. Teraz też tak powiedzą. Ale jak dla mnie, ten protest jest dość trwałym trendem – wyzłośliwia się lider UKIP. Mimo to dotychczasowe doświadczenie sugeruje, że wielu Brytyjczyków w tych „poważnych” wyborach zaciśnie jednak zęby i wróci do Millibanda czy Camerona. Świdlicki wróży stronnictwu co najwyżej 3-4 mandaty. Po drugie, pamiętajmy, że w eurowyborach od zawsze – nie tylko na Wyspach zresztą – frekwencja jest bardzo niska. To dlatego radykalne partie uzyskują zwykle dobry wynik. Ich elektorat jest bardziej zmobilizowany i wspiera swoich wybrańców, gdy ci głosujący zwykle na partie głównego nurtu pozostają w domach. Ale gdy przyjdzie co do czego, w wyborach do Izby Gmin do lokali wyborczych ruszy więcej ludzi. A poparcie dla radykałów ulegnie rozcieńczeniu. Po trzecie jest ordynacja. W eurowyborach – proporcjonalna, taka jak w Polsce. Oznacza to, że by w danym okręgu uzyskać mandat nie trzeba pokonywać wszystkich. Miejsce w Brukseli zdobyć można uzyskując czasem i piąty wynik. W przypadku wyborów powszechnych jest inaczej. Tu gra się o wszystko. Partia mogłaby zająć drugie miejsce we wszystkich okręgach, a i tak skończyć bez ani jednego posła. A ponieważ większość wyborców ciągle jednak opowiada się za „dużymi partiami”, siła przebicia Farage’a i spółki będzie znikoma – Mówimy tu raczej o trzech, czterech mandatach – tłumaczy Janta-Lipinski. Większość ekspertów zgadza się, że sukces w eurowyborach nie wróży wcale, że UKIP już niedługo zagra w Lidze Mistrzów brytyjskiej polityki. Ale z drugiej strony Nigel Farage to przecież specjalista od wygrywania wbrew wszystkiemu i wszystkim . Adam Dąbrowski

„Prędzej piekło zamarznie” – tak nigeL FArAge odpowiada na pytanie czy Unia może kiedyś zmienić się na tyle, że będzie chciał, by wielka brytania w niej pozostała. Kim jest człowiek, który wstrząsnął właśnie brytyjską klasą polityczną? Nigel Farage urodził się pół wieku temu w wiosce Downe w hrabstwie Kent. Ma brata. Ojciec-alkoholik opuszcza rodzinę, gdy Nigel ma pięć lat. Uczy się w elitarnej, prywatnym Dulwich College w południowym Londynie. Oprócz nauki interesuje się też grą w krykieta, a także prowokowaniem swoimi radykalnymi poglądami. Podczas kampanii wyborczej na jaw wyszedł napisany w 1981 roku list, w którym nauczyciel oskarża go o rasizm, a nawet „faszystowskie skłonności”. Z drugiej strony raport końcowy chwali jego „wyrazistą osobowość”. Po szkole Farage nie idzie na uniwersytet. Zamiast tego wybiera pracę brokera w londyńskim City, które dopiero co przeszło przez pro-

ces deregulacji wprowadzony przez Nigela Lawsona, kanclerza w rządzie Margaret Thatcher. Brytyjska gospodarka przeżywa wówczas transformację – zaczyna ją napędzać – zamiast kopalni i fabryk, jak dotychczas – sektor finansowy. W późniejszych wywiadach Michael Farage wspomina, że City było światem ogromnych pieniędzy i wszechobecnej „kultury pijaństwa”. To wtedy zaczyna kiełkować jego niechęć do Unii Europejskiej z jej biurokracją i gąszczem przepisów. W owym czasie określa się jeszcze jako „konserwatysta”. Ale wkrótce John Major – następca Margaret Thatcher w rządzie torysów – podpisuje Traktat z Maastricht: furtkę do głębszej integracji Unii Europejskiej, na czele

z wolnym przepływem kapitału i ludzi. Farage raz na zawsze odkochuje się w torysach. W rok później jest jednym z założycieli UK Independence Party, bardzo długo pozostającej na marginesie brytyjskiego świata politycznego. Od 2006 roku (z roczną przerwą, gdy bez powodzenia próbował dostać się do parlamentu krajowego) Farage jest liderem partii. W 2009 roku doprowadza UKIP do drugiego miejsca w eurowyborach. Jako europoseł wzbudza swoimi antyunijnymi tyradami wiele kontrowersji. Słynie z porównania Hermana von Rompuya do „mokrej szmaty”. Publicznie łaja też polskiego premiera. Nigel Farage to człowiek nie do zdarcia. Odurzony alkoholem podczas pracy w City wpada pewnego dnia pod samochód. Lekarze nie wykluczają amputacji nogi, ale przyszły lider UKIP wychodzi bez szwanku. Jeszcze przed trzydziestką choruje na raka, którego pokonuje. Wreszcie – w 2010 roku w awionetce, której używa w kampanii wyborczej – spada na ziemię. – Myślałem, że spłonę żywcem. Cały byłem w benzynie – wspominał potem polityk. Farage ożenił się dwukrotnie. Ma czworo dzieci. Stawia na nieformalny wizerunek: nieodłącznym jego atrybutem jest kufel mocnego, angielskiego piwa. Pali jak smok. Chce być przyjacielem klasy pracującej, mimo że sam pochodzi z dobrze sytuowanej rodziny z południa Anglii. (ad)

UKIP: My JUż STąD NIE ODJEDZIEMy!

Lokalnie skręt na lewo W całej Wielkiej Brytanii wybieraliśmy też przedstawicieli samorządowych. Oto najważniejsze wyniki…

G

órą laburzyści, ale minimalnie. Lewica zdobyła 31 proc. głosów, o dwa więcej od torysów. Partia Millibanda kontroluje teraz 82 rady samorządowe, dwa razy więcej niż prawica. Londyn nie uległ czarowi UKIP. Jedyny wyjątek to Bexley, gdzie partia zdobyła trzy miejsca – daleko za torysami i lewicą. W stolicy wyraźnie dominowali laburzyści. W ich rękach jest teraz 20 okręgów. W Barking and Dagenham partia Millibanda zgarnęła wszystkie miejsca. Inaczej było poza stolicą. W skali kraju za UKIP opowiedziało się 17 proc. uprawnionych do głosowania. To o 4 proc. więcej niż za Cleggiem i spółką. Niesprzyjająca ordynacja wyborcza sprawia jednak, że radnych UKIP jest i tak ponad połowę mniej niż radnych z Partii Liberalno-Demokratycznej. Mimo wszystko wyniki UKIP pozwa-

lają jej członkom mieć nadzieję, że w przyszłorocznych wyborach powszechnych partia zdobędzie parę mandatów. Powód? Ordynacja jest taka sama jak w wyborach do Izby Gmin. – My już stąd nie odjedziemy – triumfował w rozmowie z dziennikarzem ITV Mike Frost, który wszedł do samorządu w Bristolu. W stolicy poważną stratę ponieśli konserwatyści. Wypadł im z rąk okręg Hammersmith and Fulham, gdzie mieszka wielu Polaków. To miał być council flagowy – oczko w głowie premiera Camerona, stanowiący dowód, że polityka oszczędności przyczynić się może do wyższej jakości usług publicznych. W większości miejsc, gdzie obecne są duże skupiska Polaków triumfowali laburzyści. Czerwone są: Southwark, Ealing i Lewisham. Lewica utrzymała się też przy władzy w Hounslow. Partia Pracy cieszy się też z triumfu w Croydon, które odebrała torysom. Torysi triumfują z kolei w St. Albans.

Wielokulturowe i „polskie” Birmingham zagłosowało na lewicę, podobnie jak Manchester. W okręgach miejskich wyraźną przewagę notuje lewica. Konserwatyści nadrabiają w mniejszych miejscowościach środkowej Anglii. Z drugiej strony partia Camerona zaliczyła sukces w Kingston – zwykle głosującym na liberalnych demokratów. Czwartek 22 maja nie był dobrym dniem dla partii Clegga. Straciła wiele miejsc, między innymi w Portsmouth. Pod Londynem jedynie Sutton głosowało niezmiennie na liberałów. Niespodzianką może być natomiast triumf w mateczniku UKIP – Eastleigh. Nie pomogła nawet obecność Nigela Farage’a w ostatnim dniu kampanii. Miejsca w radach uzyskało 68 kandydatów niezależnych. BNP ma już tylko jednego radnego. Skrajnie lewicowa partia Respect jedyne miejsce utraciła.

Adam Dąbrowski


|3

nowy czas | 05 (203) 2014

czas na wyspie

eurowyBory: Czas Farage’a Przed wyborami Nigel Farage obiecał nam polityczne trzęsienie ziemi. Słowa dotrzymał

Adam Dąbrowski

N

igel Farage uwielbia powtarzać słowa Gandhiego. „Najpierw cię ignorują. Potem się z ciebie śmieją. Później z tobą walczą. A na końcu wygrywasz”. Jedno jest pewne. Dziś UKIP ignorować się nie da. Nikt też raczej się nie śmieje. Po raz pierwszy od 1910 roku, w ponadregionalnych wyborach na Wyspach Brytyjskich wygrał ktoś inny niż konserwatyści, laburzyści czy liberałowie. Nigel Farage wysyła jasny sygnał: „Wyjdźmy z Unii jak najszybciej, postawmy tamę dla imigrantów”. I coraz więcej ludzi go słucha. Może nie w Londynie, ale w środku kraju już tak. – Ci wyborcy są trwale rozgoryczeni brytyjską polityką. Czują, że nikt nie mówi w ich imieniu. Obawiają się takich kwestii, jak imigracja, a uważają, że w tym zakresie rząd ich już nie wspiera. Teraz ci ludzie znaleźli sobie rzeczników w UKIP. Początkowo były to po prostu jednorazowe głosy protestu, ale teraz przekształciły się w coś o wiele potężniejszego – mówi Laurence Janta-Lipinski z ośrodka badania opinii publicznej YouGov.

Ból głowy milliBAnDA... Złowrogie pomruki z tylnych ław, na których zasiadają członkowie Partii Pracy, słychać było od dawna. Lista zarzutów, jakie półszeptem wysuwa się pod adresem Eda Millibanda jest długa. Dziwnie mówi. Dziwnie się zachowuje. Wychodzi na chłodnego intelektualistę. Zbyt często operuje abstrakcyjnymi ideami, nie umie znaleźć wspólnego języka z szarym człowiekiem. Taktyka Millibanda, by oprzeć kampanię na tym, że przeciętny Brytyjczyk nie odczuwa wcale poprawy gospodarczej, o której trabią torysi, może nie wystarczyć. Lider lewicy nie potrafił skutecznie przeciwstawić się UKIP. Zbyt późno podjął temat imigracji, który w tej kampanii był kluczowy. Wielu ekspertów przekonanych jest, że Partia Pracy powinna była te wybory wygrać. A niewiele brakowało, by torysi zepchnęli ją na

trzecie miejsce. Wszystko dlatego, że Farage & co. głosów wyborców nie wyłuskiwali tylko z tradycyjnego elektoratu konserwatystów. Bohaterem ich opowieści jest dziś tradycyjny bohater narracji lewicowej. – Politycy UKIP zrobili wiele, by zdobyć serca wyborców z klasy pracującej. Powiedzieli tym ludziom, rozczarowanym tutejszą polityką: to my jako jedyni was rozumiemy i słuchamy. To było bardzo skuteczne. Jest to również powód, dla którego UKIP nie jest dziś postrzegany jako partia prawicowych snobów, ale stronnictwo zdobywające popularność w całym kraju, włącznie ze Szkocją – tłumaczy Janta-Lipinski.

...i CAmeronA Ale problemy ma też David Cameron. Jakby nie patrzeć, jego życie stało się właśnie trud-

niejsze: zarówno na podwórku krajowym, jak i europejskim. Coraz częściej słyszeć będzie głosy we własnej partii, by upodobnił się do UKIP: obrał kurs bardziej antyeuropejski i bardziej antyimigracyjny. To właśnie wśród takich wyborców należy dziś szukać punktów – podpowiada mu coraz bardziej rozdrażnione prawe skrzydło partii. – Niektórzy zachęcają go nawet do sojuszu wyborczego z partią Farage’a – mówi Paweł Świdlicki z think tanku Open Europe. – Ja myślę jednak, że teraz Partia Konserwatywna jest bardziej odporna na wezwania do zmian niż jeszcze parę miesięcy czy lat temu. Rusza gospodarka, a w sondażach torysi doganiają laburzystów – tłumaczy Świdlicki i dodaje, że nie spodziewa się radykalizacji języka Camerona. ciąg dalszy na str. 5

Europa skręca na prawo Niedzielny wieczór był dla wielu Francuzów szokiem. Zdziwili się też Niemcy. Bo Europa skręciła na prawo. A w paru miejscach wyraźnie zbrunatniała. Antysemicki i rasistowski – taki jest Front Narodowy Marine Le Pen. Jeszcze parę lat temu polityczny folklor, potem partia balansująca na progu wyborczym. Dziś – pogromca centroprawicowej UMP i Partii Socjalistycznej. – Naród przemówił. Domaga się jednego typu polityki: chcą francuskiej polityki prowadzonej przez Francuzów, dla Francuzów i z Francuzami. Nie chcą już być rządzeni z zewnątrz – mówiła Le Pen. Jej plan? Prosty: zbijanie punktów pośród wyborców na własnym podwórku. Marzy jej się zbudowanie antyeuropejskiego bloku, ale szanse są niewielkie. Le Pen jest tak radykalna, że o współpracy z nią nie chce słyszeć Nigel Farage, starannie odcinający się od – i tak bardziej subtelnych rasistowskich czy homofobicznych wypowiedzi we własnej partii. W podobne tony uderzyli też eurosceptycy ze Skandynawii. W tradycyjnie euroentuzjastycznych Niemczech również niespodzianka. Po raz pierwszy dobry wynik uzyskują eurosceptycy w postaci założonej niedawno partii Alternatywa dla Niemiec. Alternatywa radykalnie eurosceptyczna

nie jest: ostrze krytyki wymierza nie tyle we Wspólnotę, co w euro. Ale do europarlamentu weszli też neofaszyści. To wiele mówi o Europie, jeśli najwięksi piewcy jej zjednoczenia tracą przynajmniej część entuzjazmu do niego. W Danii sukces odniosła antyimigracyjna Partia Ludowa. Jej lider w przeszłości niepochlebnie wyrażał się o fali przybyszów z Europy Wschodniej, choć na tle innych nie jest aż tak radykalny. Na Węgrzech – triumf Viktora Orbana, który od czasu fali krytyki, jaka spadła na niego z Brukseli za kontrowersyjne reformy, wyraźnie odkochał się we Wspólnocie. Do tego faszyzujący Jobbik. W Grecji doskonały wynik uzyskał Złoty Świt przywodzący na myśl Czarne Koszule Mussoliniego. Po raz pierwszy od dwudziestu lat sukces wyborczy zaliczył radykalnie antyunijny Janusz Korwin-Mikke. Jego Nowa Prawica reprezentowana będzie przez czterech europosłów. W Parlamencie Europejskim blok partii eurosceptycznych nigdy jeszcze nie był tak silny. Ale wciąż jest za słaby, by realnie wpływać na

tutejszą politykę. Jej ton nadal nadawać będą zwycięzcy, a więc partie składające się na grupę chrześcijańskich demokratów oraz socjaldemokratów. W tyle – nieco zdziesiątkowani, ale ciągle mocno obecni – liberałowie i zieloni. Realny wpływ bloku eurosceptycznego może okazać się niewielki. Tradycyjnie ci europosłowie nie słynęli raczej z aktywności jeśli chodzi o głosowanie. Co więcej, trudno tu mówić o jednolitości. Antyimigracyjna, niechętna przybyszom z Europy Wschodniej skrajna prawica z państw starej Unii będzie miała problemy z dogadaniem się ze stronnictwami z Polski czy Węgier. Możliwe na przykład, że UKIP nie zdecyduje się do przystąpienia do jakiejkolwiek grupy w europarlamencie, znacznie redukując swoje znaczenie. Najbardziej prawdopodobny scenariusz? Izolacja – częściowo na własne życzenie – eurosceptyków, którzy w wielu przypadkach i tak traktują Brukselę jako trampolinę do politycznej kariery we własnym kraju. Dalsza dominacja „starych stronnictw”, zwolenników status quo. Tyle że partie te liczyć będą mogły na śla-

dowe poparcie Europejczyków dla dalszej integracji. W końcu frekwencja wyniosła 40 proc. W efekcie okazać się może, że przeciętny wyborca poczuje się jeszcze bardziej wyalienowany: pokazał głównym partiom żółtą kartkę, a te i tak przez najbliższe pięć lat robić będą swoje. Pomiędzy tymi dwiema grupami znajdują się unijni reformatorzy, tacy jak Cameron. Wielu ekspertów przestrzega, że w nowym parlamencie ich głos nie będzie słyszalny. Wciśnięci zostaną między tych, którym marzy się „integracja od góry”, a tych, którzy całą Unię chcieliby po prostu podpalić.

Adam Dąbrowski


|05

nowy czas | 05 (203) 2014

czas na wyspie

Tkanka urbanistyczna Pol ski rząd pła ci za pu bli ka cje tek stów po rad ni ko wych, w któ rych wy ja śnia, ja kie za sił ki moż na otrzy mać w Wiel kiej Bry ta nii. Teresa bazarnik

K

ilka miesięcy temu premier David Cameron rozpętał antyimigracyjną nagonkę, wskazując na Polaków jako głównych beneficjentów rozbudowanego systemu brytyjskich świadczeń socjalnych. W tej politycznej rozgrywce bez znaczenia było to, czy naszym rodakom pomoc się należy, czy też nie. Wiadomość poszła w świat: Polacy wykorzystują system zasiłkowy. Premierowi popu-

li stycz ne wy stą pie nie nie po mo gło, ale za szko dzi ło Po la kom miesz ka ją cym w Wiel kiej Bry ta nii. Do szło na wet do po bi cia pol skie go mo to cy kli sty, któ ry miał do swo je go po jaz du przy twier dzo ną fla gę na ro do wą. Ten bru tal ny atak spo wo do wał pro test Po la ków przed sie dzi bą pre mie ra na Do wning Stre et. W Pol sce też za wrza ło. Mi ni ster spraw za gra nicz nych Ra do sław Si kor ski, któ ry sam kie dyś był imi gran tem w Wiel kiej Bry ta nii, na pi sał na Twit te rze: „Je śli Po lak jest bry tyj skim po dat ni kiem, to chy ba z pra wem do ulg i przy wi le jów?”. A w ma ju 2014 ro ku oka za ło się, że pol ski rząd za pie nią dze pol skich po dat ni ków (bu dżet MSZ) fi nan su je na Wy spach Bry tyj skich pu bli ka cję tek stów po rad ni ko wych, w któ rych wy ja śnia, ja kie za sił ki moż na otrzy mać w Wiel kiej Bry ta nii. Moż na od nieść wra że nie, że pol ski rząd, za miast na ma wiać emi gran tów do po wro tu, pro mu je ko rzy sta nie z bry tyj skich świad czeń so cjal nych. W ty go dni ku „Co ol tu ra” uka zał się ar ty kuł pt. Bry tyj ski sys tem za sił ków – po rad nik jak po ru szać się w bry tyj skim sys te mie za sił ków i po dat ko wych ulg. Pod tek stem wid nie je lo go Mi ni ster stwa Spraw Za gra nicz nych. Artykuł jest częścią pro jektu Świad cze nie po rad nic twa praw ne go i oby wa tel skie go w Lon dy nie, ko sza liń skie go Sto wa rzy sze nia APER TO, współ f i nan so wa ny ze środ ków fi nan so wych otrzy ma nych z Mi ni ster stwa Spraw Za gra nicz nych w ra mach kon kur su na re ali za cję za da nia „Współ pra ca z Po lo nią i Po la ka mi za gra ni cą w 2014 ro ku”. Projekt otrzymał 250 tys. zł, czyli około 50 tys. funtów dofinansowania.

I INTEGRACYJNE POLSKO-ANGIELSKIE SPOTKANIA I TARGI: MEDYCYNA NATURALNA I KOSMETYKA

NATURA ZDROWIE URODA W dniach 21-22 czerwca serdecznie zapraszamy do Sali Malinowej w POSK-u. Będzie to znakomita okazja do poznania ciekawych ludzi zajmujących się fascynującą dziedziną ochrony zdrowia i urody, czyli medycyną naturalną i naturalną kosmetyką. Zapraszamy do odwiedzenia naszych stoisk z medycyną naturalną, minerałami i unikatową biżuterią, naturalną kosmetyką, kolagenem, zieloną glinką, suplementami, preparatami zdrowotnymi, jak Tian De, Dr. Nona, Elena Col-Way i wiele innych. Na swoich stoiskach wystawcy będą uczyć energetycznej ochrony ludzi i mieszkań, opowiedzą o metodach zachowania długiego i zdrowego życia, przedstawią nowe wynalazki, odpromienniki. Będzie szansa zapoznania się z nowoczesną diagnostyką, jak np. aparatem awrum-sesitive i irydologią. Specjaliści opowiedzą o stabilizacji półkul mózgowych, regulacji układu krążenia i ochronie kręgosłupa. Przedstawią różne terapie, które będą mogli Państwo wykorzystać do podniesienia jakości życia, pozbycia się bólu i różnych dolegliwości. Niezwykłym stoiskiem będzie stoisko redakcji miesięcznika „IV Wymiar”, na którym będzie można zapoznać się z najnowszą literaturą z takich dziedzin jak: ezoteryka, parapsychologia, rozwój duchowy, rozwój osobisty, kształcenie umysłu. Będzie można zakupić unikatowe publikacje, których nie ma w księgarniach w Londynie. Oprócz stoisk handlowych i usługowych przedstawimy cykl dwunastu wykładów w dwóch sesjach – w sobotę i w niedzielę, w których uczestnicy targów będą mogli wziąć udział bezpłatnie. Hitem będzie wykład inż. Jacka Krawczyka, wynalazcy, który opowie o informatycznym kodzie wody i teleportacji. Wykładowcy (m. in. Marina Mockało i Bogusław Artur), opowiedzą jak ustrzec się przed negatywnymi energiami, jak oczyścić swoją aurę, pozbyć się pecha i być szczęśliwym. Na targach będą również doradcy życiowi. SObOTA, 21 CZERWCA, GODZ. 11.30 – 20.00 NIEDZIELA, 22 CZERWCA , GODZ. 10.00 – 19.00 Bilety w cenie 5 GBP do nabycia w kasie targów. Polski Ośrodek Społeczno-Kulturalny (POSK) 236-242 Kinng Street, W6 0RF (najbliższa stacja metra: Ravenscourt Park Bardzo prosimy - zaproście Państwo swoich znajomych i przyjaciół i spędźcie z nami cały weekend! Informacje: MONIKA DYMECKA (twórca targów): 0048 601 615 549 oraz HALINA PASTERNAK: 077 027 95 715 facebook.com/targilondyn Zapraszamy na stronę: www.targilondyn.pl www.targimedycynynaturalnej

ODZYSKAJ ZDROWIE I URODĘ! PRZYJDŹ DO NAS NA TARGI!

APERTO Z KOSZALINA Ar ty ku ły po rad ni ko we Bry tyj ski sys tem za sił ków w ty go dni ku „Co ol tu ra” (10 ma ja, nr 19/529 oraz 24 ma ja, nr 21/531) na pi sa ne zo sta ły przez Mar ci na Urba na, któ re go na zwi sko wid nie je w stop ce re dak cyj nej ty go dni ka. Re dak tor Urban pro wa dzi rów nież ser wi sy in for ma cyj ne w Pol skim Ra diu Lon dyn, któ re – po dob nie jak ty go dnik „Co ol tu ra” oraz por tal elon dyn.co.uk – na le żą do te go sa me go wy daw cy, fir my SA RA -Int Ltd. Moż na z te go wnio sko wać, że pan Urban jest pra cow ni kiem SA RA -Int Ltd. Re dak tor Mar cin Urban jest jed nak nie tyl ko za trud nio ny przez SA RA -Int Ltd w Lon dy nie, jest rów nież wi ce pre ze sem Sto wa rzy sze nia APER TO, z sie dzi bą w Ko sza li nie, któ re go lo go wid nie je pod ar ty ku łem tuż obok lo go ty pu Mi ni ster stwa Spraw Za gra nicz nych oraz firm zwią za nych z SA RA -Int Ltd. Pre ze sem sto wa rzy sze nia jest An na Ma gry ta -Urban, pry wat nie – żo na wi ce pre ze sa Urba na. Na stro nie in ter ne to wej Sto wa rzy sze nia APER TO moż na prze czy tać o bo ga tym do świad cze niu Mar ci na Urba na: „Pra cę w trze cim sek to rze za czy nał ja ko ko or dy na tor Wo lon ta ria tu Eu ro pej skie go i mię dzy na ro do wych wy mian mło dzie żo wych w Cen trum Wo lon ta ria tu w Ko sza li nie. Był ko or dy na to rem me ry to rycz nym por ta lu nie peł no spraw ni.pl pro wa dzo ne go przez

Ciąg dalszy na str. 6


06 |

05 (203) 2014 | nowy czas

czas na wyspie

Tkanka urbanistyczna su” zadzwonił kolega redakcyjny Marcina Urbana z Radia PRL z zapytaniem, czy nasze pismo weźmie udział w kampanii Idziemy na wybory. Na pytanie o dostępne środki usłyszeliśmy, że pieniędzy nie ma, poza 2 tys. funtów na przygotowanie wizerunku kampanii: spotu reklamowego, projektu graficznego reklamy, strony internetowej. Na publikację reklam wyborczych w prasie polonijnej pieniędzy nie ma. Jak się dowiadujemy, Ambasada RP w Londynie na kampanię Idziemy na wybory przeznaczyła 10 tys. funtów. 5 tys. funtów dostało Zjednoczenie Polskie na druk ulotek i ich kolportaż. Kolejne 5 tys. funtów – jak informuje nas rzecznik Ambasady RP – przeznaczono na stworzenie strony internetowej, idziemynawybory.co.uk, opracowanie spotów reklamowych i materiałów informacyjnych, co powierzone zostało firmie SARA-Int Ltd. Strona internetowa, która funkcjonuje pod patronatem Ambasady RP w Londynie i powierzona została SARA-Int Ltd., jest zarejestrowana przez Macieja Wolejko z iCreate z siedzibą w Białymstoku (ul. Murarska 22). Strona zawiera regulamin, w którym czytamy: „Portal Internetowy IdziemyNaWybory.co.uk, udostępniany jest Użytkownikom przez ................, z siedzibą w .................. zarejestrowaną w Krajowym Rejestrze Sądowym – rejestrze przedsiębiorców prowadzonym przez ..............., zwaną dalej Usługodawcą”. Dla wyjaśnienia dodajemy, iż wykropkowane miejsca w tekście regulaminu są rzeczywiście wykropkowane (czyli niewypełnione). Jeśli założymy na portalu swoje konto, na próżno będziemy szukać informacji o tym, kto, jak i na jakich zasadach przechowuje nasze dane osobowe, nawet jeśli jest to tylko adres emailowy. W świetle przepisów o ochronie danych osobowych jest to naruszenie prawa.

Ciąg dalszy ze str. 5 Stowarzyszenie Przyjaciół Integracji w Warszawie. Odbył staże w Parlamencie Europejskim w Brukseli i Southwark Citizens Advice Bureau w Londynie. W Stowarzyszeniu APERTO odpowiada za koordynację lokalnych i międzynarodowych projektów wolontariatu i kierowanie Biurem Porad Obywatelskich”. APERTO to organizacja prowadząca Biuro Porad Obywatelskich w Koszalinie, które „oferuje bezpłatną pomoc doświadczonych doradców w sprawach dotyczących: urzędów i sądów, świadczeń i zasiłków, rodziny, mieszkania, roszczeń i zobowiązań finansowych, zadłużenia, zdrowia, zatrudnienia, przestępczości i własności”. W stowarzyszeniu APERTO wiceprezes Urban odpowiada za kierowanie biurem w Koszalinie, choć mieszka i pracuje w Londynie. Wspomniane artykuły poradnikowe o brytyjskim systemie zasiłków zostały napisane przez redaktora Marcina Urbana, ponieważ stowarzyszenie, którego jest wiceprezesem (a prezesem – przypomnijmy – jego żona) otrzymało z Ministerstwa Spraw Zagranicznych 250 tys. złotych, czyli około 50 tys. funtów w ramach konkursu na realizację zadania publicznego Współpraca z Polonią i Polakami za granicą w 2014 roku. Projekt APERTO pod nazwą: Świadczenie poradnictwa prawnego i obywatelskiego w Londynie znajduje się na 29 pozycji listy projektów w obszarze tematycznym IV: Pozycja środowisk polskich w krajach zamieszkania (z wyłączeniem mediów i nauczania języka polskiego i po polsku). Realizowanie takiego projektu wymaga współpracy z mediami. Powstaje jednak pytanie, dlaczego są to akurat te polonijne media, których właścicielem jest SARA Int. Ltd, wydawca – przypomnijmy – tygodnika „Cooltura”, Polskiego Radia Londyn oraz portalu elondyn.co.uk. Innymi słowy: pieniądze otrzymane z Ministerstwa Spraw Zagranicznych przez Stowarzyszenie APERTO, którego wiceprezesem jest Marcin Urban, wydawane są w mediach, w których pracuje redaktor Marcin Urban. Na stronie internetowej aperto.org.pl informacji o zatrudnieniu wiceprezesa stowarzyszenia w londyńskim konglomeracie medialnym ani słowa.

CIEŃ CISKA

PoRAdy PRAwNE W artykule poradnikowym na łamach tygodnika „Cooltura” jest też informacja zatytułowana Bezpłatne porady i adres strony internetowej: aperto.org.pl. Bo 250 tys. zł, czyli około 50 tys. funtów zostały w konkursie MSZ przyznane na porady prawne. W informacji czytamy: „Jeśli masz wątpliwości w kwestii zasiłków, skontaktuj się z naszą doradczynią, która bezpłatnie pomoże rozwiązać problem. Zadzwoń i umów się na spotkanie. Tel. 07448542324”. Oto relacja osoby, która znalazła się właśnie w takiej sytuacji: Zadzwoniła na podany numer i usłyszała komunikat: „Przepraszamy. Spróbuj zadzwonić później. Skrzynka głosowa przepełniona”. Dość zaskakujące, bo w brytyjskich urzędach w takich sytuacjach słyszy się zwykle: „Podaj swój numer telefonu, oddzwonimy!” Odnalazła w stopce redakcyjnej numer do redaktora Urbana. Zanim centrala tygodnika „Cooltura” przełączyła na numer wewnętrzny, usłyszała komunikat: „Rozmowy są nagrywane w celach szkoleniowych”. Wiadomość o przepełnionej skrzynce telefonicznej redaktor Urban skomentował: – Widocznie coś się dzieje z telefonem pani doradczyni. Nie chcąc podać nazwiska prawnika udzielającego porad, uzupełnił: – Doradczyni dyżuruje raz w tygodniu, bo punkt poradniczy jest finansowany ze środków Ministerstwa Spraw Zagranicznych i nie starcza na więcej. Pierwszy wolny termin mamy w lipcu. Nie można po prostu wejść do biura „z ulicy” bez wcześniejszego umówienia się. Oddzwonimy. Po godzinie dzwoni telefon i młody, energiczny damski głos zagłuszany przez hałasy w tle mówi: – Dzień dobry, tu Anna Magryta-Urban, dzwonię, aby umówić panią na spotkanie z naszą doradczynią. Ale może najpierw powie mi pani, jaki to problem? I od razu muszę uprzedzić, że wszystkie terminy w maju i w czerwcu mamy już zajęte. – Halo? Bardzo źle panią słyszę, straszny hałas! – Przepraszam, zadzwonię za dziesięć minut, bo jestem w sklepie – odpowiada Anna Magryta-Urban. Po kilku minutach telefon znowu dzwoni. – Już wyszłam ze sklepu, lepiej mnie pani słyszy? Możemy rozmawiać. – A, to pani jest panią prawnik? – Nie, ale ja umawiam na spotkania. Mamy tylko jednego prawnika, który poza tym pracuje na etacie, a my mu płacimy za godziny, toteż w tej chwili rekrutujemy kolejnego, bo zainteresowanie

jest ogromne, dzwoni pięć osób dziennie. Ale środki z MSZ pozwalają tylko na jeden dyżur prawnika w tygodniu. A jaki ma pani problem, może mogłabym coś poradzić? – Czy mogłabym przesłać moje zapytanie mailem i otrzymać mailową odpowiedź prawnika, tak jak to się praktykuje w tutejszych Citizen Advice Bureau? – Nie, nie ma takiej możliwości. Ale proszę przesłać opis sprawy na adres: stowarzyszenie@aperto.org.pl, bo punkt poradniczy w Londynie prowadzony jest przez Stowarzyszenie Aperto [z siedzibą w Koszalinie – przyp. red.]. Na pytanie, czy można porozmawiać z prawnikiem przez telefon, pada odpowiedź: – Niestety, nie. Może najlepiej by było, gdyby pani poszła do takiego angielskiego biura – proponuje Anna Magryta-Urban. – A mają tam tłumacza? – O, tego nie wiem, nie orientuję się...

URBAN.REC & SARA-INT. LTd I IdzIEmy NA wyBoRy Redaktor oraz wiceprezes Marcin Urban swoim nazwiskiem firmuje również Urban.Rec. – Jest to nazwa działalności, jaką prowadzę w ramach samozatrudnienia – wyjaśnił „Nowemu Czasowi”. Do ostatnich produkcji firmowanych przez Urban.Rec. widniejących na Facebooku zaliczyć można spot reklamowy Idziemy na wybory, w którym oprócz Polaków mieszkających na Wyspach wypowiada się też Ambasador RP Witold Sobków. Tuż przed rozpoczęciem kampanii do redakcji „Nowego Cza-

Wróćmy jednak do funduszy przyznawanych przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych na współpracę z Polonią i Polakami za Granicą. Zanim środki te zostały przekazane Ministerstwu Spraw Zagranicznych, ich rozdzielaniem zajmował się ponadpartyjny Senat RP. O skandalach nie było wtedy słychać. Gdy zajęli się nim urzędnicy MSZ, zaczęły się problemy. Najgłośniejsza była sprawa wiceministra spraw zagranicznych Janusza Ciska, który musiał ustąpić z zajmowanego stanowiska (z powodów zdrowotnych – jak wyjaśnił szef MSZ) po serii artykułów w krajowym „Super Expresie” o nieprawidłowościach w przyznawaniu pieniędzy przez MSZ właśnie w roku 2013. 1,4 mln zł przyznano wtedy fundacji, z którą powiązani byli asystent i doradca ministra. Co więcej – wiceminister Cisek zasłynął też z tego, że zaakceptował przyznanie 800 tys. zł Fundacji Open Mind, która powstała zaledwie dwa dni przed ogłoszeniem konkursu ministerstwa. Fundacja zajmująca się sztuką i designem otrzymała od MSZ (niedysponującego ekspertami w tej dziedzinie) prawie milion złotych. Wcześniej projekt fundacji został odrzucony przez specjalistów z Ministerstwa Kultury. Najwyższa Izba Kontroli stwierdziła – jak podaje PAP – że przyjęte przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych regulacje prawne oraz ich realizacja nie w pełni zapewniły przejrzystość wyboru projektów, jawność postępowania i jednakowe traktowanie wszystkich przystępujących do konkursu podmiotów. Przeniesienie środków z Senatu do MSZ miało zapewnić większą kontrolę ambasad i konsulatów nad wyborem i realizacją projektów. Tymczasem Senat od początku zarzucał tej decyzji upartyjnienie podziału środków na współpracę z Polonią. Zwróciliśmy się więc z pytaniem do Ambasady RP w Londynie: – Czy projekt koszalińskiego stowarzyszenia APERTO finansowany przez MSZ w ramach realizacji konkursu Współpraca z Polonią i Polakami za granicą w 2014 r. (grupa. IV, pozycja 29; zatytułowany: Świadczenie poradnictwa prawnego i obywatelskiego w Londynie), któremu została przyznana kwota 250 tys. złotych, był opiniowany przez Ambasadę RP w Londynie? Uzyskaliśmy odpowiedź: „Organizatorem konkursu jest Departament Współpracy z Polonią i Polakami za Granicą MSZ i placówka nie jest upoważniona do przekazywania informacji związanych z wewnętrznymi procedurami konkursu MSZ”. Nasze pytanie rzecznik Ambasady RP w Londynie przekazał do Biura Rzecznika Prasowego MSZ. Do chwili oddania gazety do druku odpowiedzi nie uzyskaliśmy. Na koniec jeszcze jedna informacja: prezes Stowarzyszenia APERTO, pani Anna Magryta-Urban, żona wiceprezesa/redaktora Marcina Urbana, jest aktywną działaczką koszalińskich struktur Platformy Obywatelskiej. Jesteśmy przekonani, że jest to czysty zbieg okoliczności.

Teresa Bazarnik


|7

nowy czas | 05 (203) 2014

czas na wyspie

Polscy studenci z Lancaster Univeristy

PoLsCy stUdenCi w wielkiej Brytanii (2) – Jesteście najaktywniejszym i najlepszym stowarzyszeniem na kampusie– usłyszeli polscy studenci z Lancaster do władz uczelni. – Chcielibyśmy, aby wasze projekty i aktywność stały się inspiracją dla innych studentów, abyście pomogli nam promować i koordynować waszą działalność tak, aby inne stowarzyszenia mogły się czegoś od was nauczyć. Ksawery Lisiński

N

a brytyjskich uniwersytetach charakterystycznym elementem życia są kluby i stowarzyszenia studenckie. Każdy uniwersytet może pochwalić się swoimi tradycjami w tym zakresie: na Uniwersytecie w Warwick stowarzyszenie ekonomiczne działa już od ponad 34 lat i za swoją aktywność zostało w 2012 roku odznaczone National Union of Students Award w kategorii „Najlepsze stowarzyszenie studenckie roku”. Niemal każdy też słyszał o Oxford Union, czyli istniejącym od niemal 200 lat klubie debaty oksfordzkiej. Lancaster University, w północno-zachodniej części Anglii nie jest wyjątkiem, jednak tutejszym liderem działalności studenckiej nie są ani najstarsze, ani najliczniejsze stowarzyszenia; bezkonkurencyjni są za to polscy studenci. Na Uniwersytecie w Lancaster działa około 170 stowarzyszeń studenckich – od klubów sportowych i ta-

necznych, przez bardziej prestiżowe kluby ekonomiczne, polityczne, aż po miłośników gier komputerowych czy amatorów sztuczek magicznych. Istnieją również kluby zrzeszające studentów konkretnej narodowości, w tym studentów z Litwy, Bułgarii, Rosji, Ukrainy, Francji, Chin, a także Polski. Tradycyjnie kluby narodowe ograniczają swoją działalność do kameralnych spotkań i celebracji świąt narodowych, zatem ich przedsięwzięcia rzadko kiedy mają większy wpływ na życie i działalność naukową uniwersytetu. Wyjątkiem jest Polski Klub Studencki. Wszystko zaczęło się rok temu w marcu 2013 roku, gdy Polscy studenci z Lancaster pojechali na forum ekonomiczne przygotowywane przez Polish Business Society w London School of Economics. Jakość i rozmiar wydarzenia były imponujące, co zainspirowało ówczesny zarząd do sformułowania odważnego pomysłu: zorganizować podobną konferencję w Lancaster. O ile jednak LSE Polish Business Society posiadało strukturę oraz doświadczenie organizacji takich wydarzeń, Lancaster University Polish Society nie miało nic: zarząd nie był nawet w całości operacyjny, ponadto członkowie nie traktowali swojego stowarzyszenia jako poważną organizację.

Mimo to zarząd (Ksawery Lisiński – prezydent, Michał Taczyński –wiceprezydent oraz Jakub Palowski i Gosia Felisiak), spędził wakacje przygotowując swoją własną konferencję. Education, Employability, Empowerment miało być konferencją poświęconą uczczeniu 240-lecia powstania Komisji Edukacji Narodowej w Polsce oraz dyskusji o jakości i celach edukacji w XXI wieku. Przy wsparciu Federacji Polskich Stowarzyszeń Studenckich w Wielkiej Brytanii na konferencję udało się zaprosić m.in. prof. Zbigniewa Pełczyńskiego – założyciela Szkoły Liderów, dr. Mikołaja Kunickiego – dyrektora Programu o Nowoczesnej Polsce z Uniwersytetu w Oksfordzie, prof. Magdalenę Środę. Lancaster University docenił tę inicjatywę i wsparł projekt niemal 5 tys. funtów, co wielokrotnie przewyższało wsparcie, jakie otrzymywały niemal wszystkie inne kluby studenckie razem wzięte. Sukces konferencji dokonał ogromnej zmiany w myśleniu polskich studentów i pomógł wydobyć ich ogromny potencjał. Okazało się, że o ile wcześniej stowarzyszenie polskie przez fakt bycia klubem narodowym utożsamiano z ograniczonymi możliwościami, to po konferencji członkowie zdali sobie sprawę, że da-

je to przewagę nad wszystkimi stowarzyszeniami studenckimi, które ograniczone są do jednego rodzaju działalności. Na początku lutego 2014 roku polscy studenci zorganizowali pierwszą imprezę integracyjną z innymi narodowościami z Europy Środkowo-Wschodniej. Już kilka tygodni później, gdy sytuacja na Ukrainie stawała się coraz bardziej dramatyczna, ukraińscy studenci zwrócili się o pomoc właśnie do polskich kolegów i koleżanek w organizacji zbiórki pieniędzy. Pracownicy uniwersytetu oraz ośrodki charytatywne dobrze znają polskich studentów, gdyż od miesięcy wielu z nich angażuje się w lokalny wolontariat, pomagając Polonii w Lancaster i Morecambe. Działalność ta nie sprowadza się jedynie do tłumaczenia dokumentów prawnych oraz zwalczania dyskryminacji – angażujemy się w organizację wydarzeń integracyjnych dla lokalnej społeczności. 2 maja, w Dzień Flagi i Polonii, polscy studenci zorganizowali koncert, na który przyszło blisko 100 osób, a po zakończeniu właściciele lokalnych polskich biznesów obiecali na przyszłość wsparcie i pełną pomoc w organizacji podobnych spotkań. Było to jedno z największych tego typu wydarzeń organizowanych w Morecambe. Aktywność Lancaster University Polish Society nie pozostała niezauważona i zarząd został zaproszony na rozmowę z wicekanclerzem Lancaster University. Takiego zaszczytu nie

doświadczyło żadne inne stowarzyszenie studenckie. Władze uniwersytetu miały prostą wiadomość dla Polaków: – Jesteście najaktywniejszym i najlepszym stowarzyszeniem na kampusie. Chcielibyśmy, aby wasze projekty i aktywność stały się inspiracją dla innych studentów, abyście pomogli nam promować i koordynować waszą działalność tak, aby inne stowarzyszenia mogły się czegoś od was nauczyć. Działalność tego stowarzyszenia może być inspiracją nie tylko dla innych stowarzyszeń w Lancaster, ale także dla polskich studentów studiujących na wielu brytyjskich uniwersytetach.

Ksawery LisińsKi, prezydent Lancaster University Polish society oraz członek zarządu Federacji Polskich stowarzyszeń studenckich. Liceum ukończył w Poznaniu. studiuje politykę, filozofię i ekonomię na Lancaster University

Dyplomy rozdane

Prof. Władysław Miodunka wręcza dyplom jednej z absolwentek studiów podyplomowych

Ambasada RP już po raz trzeci gościła absolwentów studiów podyplomowych UJ i PUNO, realizowanych przy wsparciu projektu Polski Ośrodek Naukowy UJ. W uroczystości wzięło udział ponad sto osób. Zastępca Ambasadora min. Dariusz Łaska wyraził wielkie uznanie dla działalności PON UJ. Uroczyste erudycyjne mowy wygłosili także Dziekan WSMiP UJ prof. Bogdan Szlachta (w imieniu swoim i JM Rektora UJ), prof. Halina Taborska (Rektor PUNO), prof. Władysław Miodunka, i prof. Arkady Rzegocki. Dyplomy odebrali absolwenci pierwszej edycji studiów: Nauczanie języka i kultury polskiej jako drugich kierowanych przez prof. Władysława Miodunkę; trzeciej już edycji Polsko-brytyjskie partnerstwo strategiczne w UE i NATO kierowanych przez prof. Arkadego Rzegockiego, a także seminarium doktoranckiego, żywej pracowni języka polskiego, warsztatów dziennikarskich. Uroczystość zakończył znakomity koncert polskiej muzyki klasycznej (Wieniawski, Chopin) w brawurowym wykonaniu trzynastoletniej Klary Falkowskiej (skrzypce, trąbka), Damiana Falkowskiego (skrzypce) oraz Paula Choon Kiat Wee (fortepian).


8|

05 (203) 2014 | nowy czas

na bieżąco

Ukraina: nowy prezydent w zbrojnej konfrontacji Wybory prezydenckie na Ukrainie wygrał oligarcha Petro Poroszenko. Jego przewaga nad Julią Tymoszenko, która zajęła drugie miejsce, była ogromna. Na Julię Tymoszenko zagłosowało tylko 12,81 proc. wyborców, Poroszenkę poparło 54,70 proc. Kandydaci Majdanu nie mieli żadnych szans. Lider Prawego Sektora Dmytro Jarosz i lekarka Olga Bohomolec w sondażach mają śladowe poparcie. Bunt we wschodnich obwodach i panująca tam apatia całkowicie odebrały szanse kandydatom byłej Partii Regionów. Po wygranych wyborach Petro Poroszenko zdecydował się na ryzykowną konfrontację z separatystami we wschodniej Ukrainie. W Doniecku i w innych miastach doszło do krwawych walk z oddziałami separatystów, w których szeregach walczą ochotnicy, między innymi z Czeczenii. Prorosyjski przywódca Czeczenii Ramzan Kadyrow zaprzecza tym doniesieniom. „ Oficjalnie oświadczam, że żadni czeczeńscy żołnierze nie biorą udziału w tym konflikcie” – napisał Kadyrow na portalu społecznościowym. „Czeczenia jest częścią Rosji i zgodnie z konstytucją nie ma własnych sił zbrojnych” – podkreślił. Innego zdania są żołnierze ukraińscy, którzy bez przerwy natykają się na Czeczenów przekraczających granicę kraju. Oficjalnie Rosja nie bierze udziału w eskalacji konfliktu. Jednak rosyjskie oświadczenie o wycofaniu oddziałów z pozycji przygranicznych nie zostało potwierdzone przez obserwatorów zachodnich. Eksperci uważają jednak, że Rosja cofa własne wojska i zastępuje je „najemnikami”. „Grupy najemników formują się na

Wybory do Parlamentu Europejskiego w Polsce Zgodnie z komunikatem Państwowej Komisji Wyborczej wybory wgrała Platforma Obywatelska, która minimalnie pokonała PiS.

W Doniecku i w innych miastach doszło do krwawych walk z oddziałami separatystów, w których szeregach walczą ochotnicy

Kaukazie, widzimy wśród nich przedstawicieli wielu narodowości. To nie tylko Czeczeni, ale i Afgańczycy czy bojówkarze z (prorosyjskiej) Abchazji, obywatele Rosji z Inguszetii i Dagestanu, a nawet Serbowie” – ujawnił specjalista wojskowy Dmitrij Tymczuk. Nowy prezydent Petro Poroszenko zdecydował się na konfrontację licząc na szybkie zakończenie konfliktu. Zbrojna interwencja oddziałów ukraińskich nie osiągnęła jednak tego celu. Odziały separatystów przegrupowują się i przechodzą regularne szkolenia.

Liczba ofiar śmiertelnych rośnie. W tej sytuacji Petro Poroszenko oficjalnie poprosił Stany Zjednoczone o udzielenie Ukrainie pomocy militarnej, która ograniczona jest do manewrów wojskowych w Estonii. W wywiadzie dla „Washington Post” podkreślił, że Kijów potrzebuje umowy podobnej do Lend-Lease Act z czasów II wojny światowej (chodzi o sprzęt wojskowy i wsparcie specjalistów). Poroszenko przestrzega, że cały czas możliwa jest „wielka agresja”, czyli wtargnięcie rosyjskich wojsk na terytorium Ukrainy.

radiowcy: pokażcie się Wyrastają jak grzyby po deszczu, zwłaszcza tam, gdzie oczekuje tego coraz aktywniejsza Polonia.

Przedstawiciele polskich stacji radiowych w Wielkiej Brytanii podczas dyskusji panelowej zorganizowanej przez PPL

W głosowaniu, w którym wybrano 51 polskich eurodeputowanych, frekwencja wyniosła 23,82 proc. PO uzyskała 32,13 proc. głosów wyborców, co dało jej 19 mandatów w Parlamencie Europejskim. Drugie miejsce zajęło PiS z 31,78 proc. głosów i również 19 mandatami. Koalicja SLD-UP zdobyła 9,44 proc. proc. poparcia, co dało jej pięć mandatów, Nowa Prawica uzyskała 7,15 proc., a PSL – 6,8 proc., taki rezultat dał obu tym ugrupowaniom po cztery mandaty w Parlamencie Europejskim. Kilka godzin przed ogłoszeniem końcowych wyników podział głosów wyglądał inaczej, według tych danych liderem było Prawo i Sprawiedliwość. Po przeliczeniu głosów z 91 proc. obwodów wyborczych wynikało, że na partię Jarosława Kaczyńskiego zagłosowało 32,35 proc. wyborców, PO uzyskała 31,29 proc. głosów. Trzecie miejsce zajęła koalicja SLD/UP, która zdobyła 9,55 proc. Czwarte miejsce przypada PSL, które popiera 7,21 proc. głosów., a piąte miejsce zajęła Nowa Prawica Korwina-Mikkego, która zdobyła 7,06 proc. Poza Europarlamentem pozostaną: Europa Plus Twój Ruch – 3,7 proc., Solidarna Polska – 3,1 proc., Polska Razem – 2,8 proc., Ruch Narodowy – 1,5 procent. Co się stało w ciągu kilku godzin, zastanawiają się politycy PiS. Niektórzy są przekonani, że doszło do nadużyć, co ich zdaniem należy wyjaśnić. Wątpliwości budzi także liczba głosów unieważnionych przez komsję – 228 005 w skali kraju. To 228 005,

czyli 3,12 proc. ogólnej liczby głosów. Zwycięstwo Platformy to zaledwie różnica 0,35 proc. głosów, dlatego nie przełożyło się to na więlkszą liczbę mandatów. Nie była tyo jedyna huśtawka wyborcza. Wcześniej stacje telewizyjne ogłosiły tzw. exit poll. Według tych danych wybory wygrała Platforma, a Donald Tusk wystąpił natychmiast w roli zwycięzcy. Największym przegranym jest ugrupowanie Janusza Palikota. Jak się okazało wzmocnienie Palikota przez byłego prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego nic nie dało i skandalizująca partia nie przekroczyła progu wyborczego. Nie udała się też próba wprowadzenia nowych partii na scenę polityczną. Jarosław Gowin i Zbigniew Ziobro mogą mieć podobne problemy w wyborach powszechnych, a to oznacza koniec ich kariery politycznej. Jak po każdych wyborach – są wygrani i przegrani. Do Parlamentu Europejskiego wejdą m.in.: Jerzy Buzek (PO), Anna Fotyga (PiS), Bolesław Piecha (PiS), Michał Kamiński (PO), Janusz Korwin-Mikke (NP), Bogdan Zdrojewski (PO), Jarosław Kalinowski (PSL), Dariusz Rosati (PO). Poza PE znaleźli się natomiast: Władysław Kosiniak-Kamysz (PSL), Paweł Zalewski, Henryka Krzywonos, Bogusław Sonik, Jacek Rostowski (PO), Weronika Marczuk i Wojciech Olejniczak (SLD).

komentarz > 11

G

rupa Dziennikarsko-Medialna (jedna z grup projektowych działająca od dwóch lat w Polish Professionals in London) postanowiła zbadać ten fenomen i zaprosiła przedstawicieli tych mediów do wspólnej rozmowy. Zainteresowanie tematem zaskoczyło organizatorów. Przedstawiciele wszystkich zaproszonych rozgłośni przyjęły zaproszenie. Informacja o spotkaniu dotarła nawet daleko poza Londyn. Jeden z uczestników przyjechał z odległego o 100 km Northampton. Kilka tygodni wcześniej uruchomił swoje własne Polskie Radio Northampton i był ciekaw co powiedzą koledzy po fachu z większym doświadczeniem. Spotkanie miało charakter dyskusji panelowej, podczas której paneliści dzielili się doświadczeniami i kulisami swojej działalności. O czym opowiedzieli nam przedstawiciele polonijnych rozgłośni radiowych? O zapachu wędzonki nad oknem rozgłośni, mlaskaniu przed programem i o koronkach – i to tych modlitewnych. Było też o marketingu, czyli o skutkach prowadzenia audycji z takimi osobami jak Jerzy Urban czy Janusz Korwin Mikke. Ciekawa dyskusja wywiązała się na temat różnic między koncepcją nadawania w systemie DAB, technologią analogową FM oraz ideą radia internetowego. Paneliści chętnie dzielili się doświadczeniem w prowadzeniu swoich stacji, wskazywali na podobieństwa i różnice związane z charakterem swoich rozgłośni, otwarcie podawali statystyki słuchalności. Była to doskonała okazja do poznania na żywo kolegów po fachu, nawet tych, których do tej pory odbierało się za konkurencję. Okazuje się, że mimo równoległych, niezależnych zabiegów o tego samego słuchacza jest wspólna radiowa wiedza, pasja i doświadczenie, które momentalnie przeradzają się w zdrową, merytoryczną dyskusję. A jeśli przy okazji na sali jest kilkadziesiąt słuchaczy zainteresowanych tematem – tym lepiej! Jako paneliści udział w spotkaniu wzięli: Paweł Kotarba – Katolickie Radio Londyn; George Matlock – Orla.fm; Artur Kieruzal – Polskie Radio Londyn; Andrzej Gąsienica – Radio Bedford.

Tekst i zdjęcie: Gosia Skibińska (PPL)


|9

nowy czas | 05 (203) 2014

drugi brzeg

Wojciech Jaruzelski 1923 – 2014

Generał Jaruzelski był ostatnim dyktatorem komunistycznej Polski, chociaż, jak podkreślał w wywiadzie opublikowanym pośmiertnie, komunistą nigdy nie był. Po błyskotliwej karierze w szeregach Ludowego Wojska Polskiego (został generałem mając 33 lata) w ostatnim dziesięcioleciu PRL przejął najważniejsze stanowiska w państwie. Był jednocześnie pierwszym sekretarzem Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej (PZPR), dowódcą Ludowego Wojska Polskiego, prezesem Rady Ministrów, a po wprowadzeniu stanu wojennego

stanął na czele Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego (tzw. WRONy). W 1989 roku został wybrany w sejmie kontraktowym (większością jednego głosu) prezydentem PRL. Funkcję tę zachował przez kilka miesięcy po zmianach ustrojowych, w ten sposób otworzył listę prezydentów III RP, z tą tylko różnicą, że nie był wybrany w wyborach powszechnych. Wojciech Jaruzelski urodził się w rodzinie ziemiańskiej w Kurowie, w województwie lubelskim. Nauki pobierał w rodzinnym domu, a dalsze kształcenie kontynuował w gimnazjum

Marek Nowakowski 1935 – 2014

prowadzonym przez zakon marianów na warszawskich Bielanach. W 1939 roku ukończył czwartą klasę gimnazjum uzyskując tzw. „małą maturę”. Jego kolegą w klasie był poeta poległy w Powstaniu Warszawskim Tadeusz Gajcy. Po wybuchu wojny wraz z rodziną wyjechał na Litwę, skąd po aresztowaniu przez nową władzę – sowiecką, rodzinę Jaruzelskich wywieziono na Sybir. Pracował przy wyrębie lasu. Zsyłki nie przeżył jego ojciec, i tam, na Sybirze został pochowany. Grób ojca generał odwiedził po raz pierwszy w 1990 roku. Po śmierci ojca o wykształcenie Wojciecha zadba sowiecka władza. Jest oddelegowany do Szkoły Oficerskiej 1 Korpusu Sił Zbrojnych w Riazaniu. Po skończonym kursie jest skierowany do batalionu piechoty. Składa przysięgę wojskową na ręce gen. Zygmunta Berlinga w obecności m.in. Wandy Wasilewskiej i Gieorgija Żukowa. Wkrótce zostaje dowódcą plutonu strzelców. Jego pułk wchodzi w skład I Armii Wojska Polskiego, z którą dociera do Polski. Bierze udział w zdobyciu Warszawy, walczy na Pomorzu, uczestniczy w forsowaniu Odry. 3 maja wraz z pułkiem dociera nad Łabę. Za walki na terenie Niemiec Wojciech Jaruzelski został odznaczony Krzyżem Walecznych i awansowany na stopień porucznika w korpusie oficerów piechoty. W czerwcu dociera do zdobytego już Berlina. Koniec wojny nie oznacza końca walk dla porucznika Jaruzelskiego. W Polsce trzeba przygotować grunt pod przejęcie władzy przez komunistów przywiezionych z Moskwy. W tym czasie Jaruzelski walczy z oddziałami antykomunistycznymi i z UPA. W powiecie hrubieszowskim bierze udział w akcji wysiedlania ludności ukraińskiej. Za walki z „ukraińskimi bandami” i polskim podziemiem Jaruzelski otrzymał Srebrny Krzyż Zasługi i awans na stopień kapitana. W tym czasie współpracuje z Informacją Wojskową pod pseudonimem „Wolski”. Jak zgodnie twierdzą historycy, Urząd Bezpieczeństwa w porównaniu z Informacją Wojskową, całkowicie pod-

porządkowaną sowieckim władzom, miała łagodne metody operacyjne. Po pokonaniu podziemia antykomunistycznego i zdobyciu zaufania sowieckich mocodawców na drodze kariery Wojciecha Jaruzelskiego nie stoją już żadne przeszkody. W 1953 roku mianowany na stopień pułkownika, w 1956 jest już generałem, najmłodszym w sowieckim bloku. Miał więc wystarczające powody, żeby jako jedyny polski generał opowiedzieć się za pozostaniem marszałka Konstantego Rokossowskiego w Ludowym Wojsku Polskim. Sowiecki marszałek musiał jednak opuścić Polskę, co nie przeszkodziło Jaruzelskiemu w kontynuowaniu kariery wojskowej i politycznej. Jest ambitny, podnosi swoje kwalifikacje, kończy dwuletni kurs Wieczorowego Uniwersytetu Marksizmu-Leninizmu z wynikiem bardzo dobrym. Po skończeniu kursu zostaje szefem Głównego Zarządu Politycznego Wojska Polskiego, członkiem Komitetu Centralnego PZPR, członkiem Biura Politycznego KC PZPR i w końcu I sekretarzem KC PZPR. Zajmowanych stanowisk i tytułów miał znacznie więcej: był szefem Sztabu Generalnego WP (1965-1968), ministrem obrony narodowej (1968-1983), przewodniczącym Komitetu Obrony Kraju, Naczelnym Dowódcą Sił Zbrojnych na wypadek wojny, współtwórcą Patriotycznego Ruchu Odrodzenia Narodowego. Pomimo licznych dokonań, do historii z pewnością przejdzie jako autor stanu wojennego w 1981 roku. Miejsce spoczynku generała, podobnie jak jego życie wzbudziło kontrowersje. – Decydując o pochówkach na Powązkach Wojskowych, które są szczególnym cmentarzem, bo spoczywa tam wielu bohaterów polskiej historii, dokonujemy wyboru wartości, które są dla nas współcześnie ważne. To nie są wartości, które towarzyszyły generałowi Jaruzelskiemu przez większość jego życia – powiedział prezes Instytutu Pamięci Narodowej Łukasz Kamiński. (gm)

Warszawa należy do tych miast, które mają swoich bardów. Należał do nich Marek Nowakowski. Wychowywał się w podwarszawskich Włochach, studiował na Uniwersytecie Warszawskim. Przez całe życie związany był ze stolicą, której klimaty uwieczniał w swoich opowiadaniach i powieściach. Był to świat specyficzny, niewidoczny gołym okiem, świat zakamarków, terenów zapomnianych, nieobecnych w oficjalnych przewodnikach i na codziennej trasie mieszkańców stolicy. Debiutował w 1957 roku na łamach „Nowej Kultury” opowiadaniem Kwadratowy. Debiut był dobrze przyjęty, ale autor przeżywał chwile niepewności, męczyła go, jak przyznał po latach, wątpliwość czy potrafi pisać, opowiadać. Na szczęście dla nas, czytelników, te wątpliwości nie trwały długo, a pasja pisarska była tak silna, że porzucił dla niej studia. W latach 50. i 60. był w środku życia towarzysko-artystycznego Warszawy. Do „zakonu wolnych pisarzy”, jak później określił tę grupę, należeli między innymi: Andrzej Brycht, Ireneusz Iredyński, Stanisław Grochowiak, Roman Śliwonik, Edward Stachura. Żyli, tworzyli w Warszawie, ale jakby na jej obrzeżach, poza zasięgiem władzy, w świecie wyklętym i zapomnianym przez codzienność. To był, jak określał Nowakowski, ich „matecznik, tworzywo dla twórczej inspiracji” z własnymi prawami i hierarchią. „Znaliśmy tych samych rycerzy nocy, dworcowych bywalców, damy lekkich obyczajów z Polonii, gruzinki (od gruzów) z Chmielnej i Widok, wykolejonych oryginałów” – wspominał pisarz. Z tego półświatka brali się bohaterowie twórczości Marka Nowakowskiego. Powstają nowe książki: Ten stary złodziej (1958), Benek Kwiaciarz (1961), które ugruntowały jego pozycję warszawskiego folklorysty.

Pisarz szuka jednak innych inspiracji, znajduje ją w życiu zwykłych ludzi, których spokój i normalność, w jakimś stopniu bylejakość, nagle się kończy z powodu niespodziewanego wydarzenia. I znowu tym razem oni znajdują się na marginesie życia społecznego. W tym okresie twórczości Nowakowskiego powstaje powieść Trampolina, 1964; zbiory opowiadań Silna gorączka, 1963; Zapis, 1965; Gonitwa, 1967; Mizerykordia, 1971; Układ zamknięty, 1972; Śmierć żółwia, 1973). W drugiej połowie lat 60. Nowakowski zaczyna prowadzić swoisty dziennik. Zbliżają się wydarzenia marca’68, w jego zapiskach znalazła się atmosfera tego okresu. Całość przesłał do paryskiej „Kultury”, ale nie zdecydował się na publikację, dopiero po 40 latach gromadzony materiał ukazał się w druku pod tytułem Syjoniści do Syjamu. W latach 70. pisarz zaangażował się w działalność opozycyjną. Był między innymi współzałożycielem podziemnego pisma literackiego „Zapis”. Po wprowadzeniu stanu wojennego opanowała go, jak wspominał później, „reporterska gorączka”. Spotykał ludzi, rozmawiał, notował. W ten sposób powstał Raport o stanie wojennym (cz. 1 – 1982, cz. 2 – 1983), można powiedzieć druga część jego pamiętnika. Coraz bardziej zaczyna być kronikarzem współczesności. W latach 90. powstają książki z okresu transformacji ustrojowej: Homo Polonicus (1992), Grecki bożek (1993). I w końcu swoją kolejną książką, Nekropolis, 2005, wraca do Warszawy swojej młodości, ciąg dalszy wspomnień opublikował dwa lata później, Nekropolis 2. Ten cykl wspomnieniowy zamyka ostatnia książka – Dziennik podróży w przeszłość, wydany kilka dni przed śmiercią pisarza. (gm)


10|

05 (203) 2014 | nowy czas

felietony opinie

nowy czas redakcja@nowyczas.co.uk 0207 639 8507 63 King’s Grove London SE15 2NA

Majowe refleksje Krystyna Cywińska

2014

Dla mnie maj to miesiąc refleksji. Nie kojarzy mi się z majową jutrzenką. Ani z wiwatami na cześć zwycięstwa pod Monte Cassino. Ani z paradami zwycięstwa nad III Rzeszą niemiecką. Kojarzy mi się z cmenatarzami poległych. Mam kuzyna na Monte Cassino. Ma wciąż 22 lata.

Przeżył tajgę syberyjską i stepy Kazachstanu. Wyzwolony z nieludzkiej ziemi przez generała Andersa. Szkielet przywrócony życiu przez dobrych Persów. Poszedł się bić o Polskę do upadłego. I padł na stokach klasztornej góry I leżał przygnieciony ciałami kolegów, odłamkami pocisków i ziemi. I został na tej obcej dla Polaków, cmentarnej ziemi. A kiedy padał i broń mu z ręki wypadała, oddziały alianckie szły już na Rzym obchodząc bokiem dymiące zgliszcza klasztorne. I nikomu już mordercza bitwa o Monte Casino nie była potrzebna. A najmniej chyba nam, Polakom. Bo los Polski, jak wiemy, był już przesądzony. Przypieczętowany przez naszych aliantów kosztem polskiej krwi. Może brzmi patetycznie, ale jak opisać niepotrzebną śmierć tysięcy młodych ludzi? Na temat tej bitwy napisano książki w wielu tomach, niezliczone prace historyczne i porywające artykuły. Śpiewano Czerwone maki na Monte Cassino na stojąco, niczym kolejny hymn polskiej chwały. I od tamtej chwili już tylko wiwatowano. Bez końca. Włącznie z wiwatami tegorocznych obchodów rocznicowych, zorganizowanych z całą pompą i paradą. A prawda historyczna, jak wiele prawd, jest bezlitosna, i szyderczo wyziera z faktów ogołoconych z mitów. Bitwa o Monte Cassino nie przyczyniła się do oswobodzenia Pol-

ski. W ostatecznym rozrachunku była bitwą ambicjonalną. Co obiecywano naszym żołnierzom za udział w tej bitwie? Powrót do kraju pod władzą komunistyczną? Na polskie Kresy zagarnięte przez Sowietów? Do Lwowa ofiarowanego Stalinowi przez Roosevelta i Churchilla? A może dobry żołd i mięso w menażkach? A po wojnie renty żołnierskie? Obiecywano im chwałę oręża polskiego. I chwałę żołnierskiego honoru. Tanio kupiono nasz udział w tej bitwie okupionej takimi stratami. W Wielkiej Brytanii nikt już nie pamięta Monte Cassino, a jeśli teraz usłyszeli, to dlatego, że książę Harry był obecny na obchodach 70. rocznicy. Stawił się, żeby oddać hołd pamięci poległych tam Brytyjczyków, Australijczyków, Kanadyjczyków i ochotników z Nowej Zelandii. Ale nie Polaków. A jeśli, to mimochodem cmentarnym. Czy nam się to podoba czy nie, wyzwolenie Polski spod niemieckiej okupacji wywalczyły wojska sowieckie i pod ich dowództwem polska Dywizja Kościuszkowska. Ludowe Wojsko Polskie zmontowane z ludzi z wywózki i uciekinierów wojennych. W wielu wypadkach tych, którym nie udało się przedostać do wojska organizowanego przez generała Andersa. Bili się w ciężkich warunkach. Nie mieli ani zachodniego wyposażenia, ani odpowiedniego umundurowania,

ani racji żywnościowych, ani papierów i wełnianych skarpet. Szli o chłodzie i niemal głodzie. Stalin ich wykańczał w krwawych bitwach pod Lenino i pod Berlinem, gdzie zatknęli polską flagę na pruskiej Bramie Brandenburskiej. Tę polską flagę wkrótce usunięto. A pamięć o tym, że polscy żołnierze przebili się przez zaciekły opór niemiecki zasypano piaskiem milczenia. Sowieci nie zgodzili się nawet na założenie w Berlinie kwater na cmentarzu dla kilkunastu tysięcy poległych tam Polaków. Do podpisania aktu kapitulacji Niemiec polskiej delegacji nie dopuszczono. Na defiladę zwycięstwa nie zaproszono. Ani w Berlinie, ani w Londynie. No i żadnych wniosków z tej tragicznej historii nie wyciągnięto. Pod Berlinem bił się też zmarły kilka dni temu gen. Wojciech Jaruzelski. Postać złożona przez historię. Przeszedł przez zsyłkę na Syberię. Ale przeszedł też na wiele lat na sowiecką stronę. Na kilka lat przed śmiercią powiedział: „Przepraszam, żałuję, proszę o przebaczenie”. Niech mu ziemia lekką będzie. Odszedł człowiek uważany za narodowego potwora i narodowego zbawcę. Jeszcze jeden w naszej zawiłej historii antybohater. Odszedł w dniu wyborów do europarlamentu. W chichocie historii, do której jakoś się przyczynił. A historie niestety piszą filmowi

scenarzyści. Filmy są największą bronią historycznych mitów i propagandy. Nie do przebicia z tomami prac naukowych. Maj przyniósł nam na ekrany telewizji BBC2 niemiecką sagę wojenną Nasze matki. Nasi ojcowie. Saga to, czy soap opera? Jest to jeden z najlepiej zrealizowanych filmów wojennych. Masakra ciał i dusz. W tym sensie dorównuje filmowi Spielberga Saving Private Ryan. W niemieckim serialu wojna toczy się tylko na terenie sowieckim i polskim. A przy okazji masakry ciał i dusz, zmasakrowano i Armię Krajową. Dorobiono nieprawdopodobne sceny chamskiego, brutalnego antysemityzmu akowców. Przy całym polskim antysemityzmie podobnych sytuacji i zachowań w AK nie było. Ja tam byłam i wiem, co piszę. Za pieniądze wszystko można. nawet gwałcić cudzą pamięć, osłaniając własną. Po emisji odbyła się w studiu BBC dyskusja. Wszyscy dyskutanci, w mniejszym lub większym stopniu zarzucili temu filmowi nieprawdę. W sposób najbardziej zdecydowany wypowiedział się polski ambasador w Londynie Witold Sobków. Po tym filmie wnuk mógłby zapytać bohaterskiego dziadka z Armii Krajowej: – Dziadku, a ilu Żydów wydałeś Niemcom i zamordowałeś? Maj był powodem do refleksji. Nie był powodem do tryumfów. Dobrze, że się kończy. Przed nami deszczowe angielskie lato.

Czas na rewolucję Ostatnie wybory do Parlamentu Europejskiego pokazały, jak wielka jest przepaść pomiędzy tym, co widzą politycy, a tym, czego chcą wyborcy. Zachodni model demokracji, który rządził światem przez prawie pięć wieków powoli przechodzi do lamusa. Chcąc nie chcąc nadchodzi czas na rewolucję. Europa, jaką znamy, to przestarzały model rządzenia. Wybory pokazały, że Europa traci zaufanie wyborców, którzy zmęczeni są jej obecnym kształtem i wyglądem. Chcą zmian i to szybko. Nigel Farage z UKIP ma powody do zadowolenia: jeszcze kilka lat temu nikt nie traktował go poważnie, teraz jego nacjonalistyczna i antyeuropejska partia zgarnęła większość miejsc w Parlamencie Europejskim z ramienia Wielkiej Brytanii. Z niszowej partyjki stała się głównym graczem na brytyjskiej scenie politycznej. Może to zabrzmi paradoksalnie, ale Farage swoją wygraną zawdzięcza właśnie nam, Polakom. Co nie znaczy naszym głosom. Jest nas tu po prostu za dużo. Tak dużo, że nikogo już nie interesuje to, czy ciężko pracujemy czy nie. Ważne

są liczby, które łatwo działają na wyobraźnię: prawie czternaście tysięcy polskich rodzin pobiera w UK zasiłki na dzieci i – według „Daily Mail” – wysyła pieniądze do Polski. Nieważne, czy im się należą czy nie. Liczy się to, że liczby budzą zrozumiałe oburzenie. I nie pomogą nikomu: ani nam, którzy już dawno staliśmy się chłopcem do bicia, ani brytyjskiej scenie politycznej, bo – jak przyznają sami Anglicy – Nigel Farage nie ma specjalnie żadnego pomysłu na to, jak rządzić. Gra na emocjach i szybko może się okazać, że to się nie sprawdzi na dłuższą metę. Nie lepiej jest w Polsce. Z jednej strony jesteśmy dumni z tego, że należymy do Unii Europejskiej. Chwalimy się swoim europoparciem. Z drugiej, gdy przychodzi czas na wybory, o zadecydowanie o dalszym losie wspólnej Europy – nie głosujemy. Być może zmęczeni jesteśmy polskim stylem uprawiania polityki. Być może nadal nie wierzymy w to, że jesteśmy w stanie coś zmienić. Efekt jest podobny – w ten czy inny sposób wyrażamy dokładnie to samo: zmęczenie i rozczarowanie tym, w jaki sposób się nami rządzi. I co gorsze:

nikt nas, obywateli, nie słucha. Rząd robi swoje, partie polityczne ciągle rozgrywają między sobą te same żenujące małe wojenki, a sytuacja w kraju wciąż się pogarsza. I to bez kilkamilionowej rzeszy cudzoziemców mieszkających w naszym kraju. Jeszcze ich nie ma. Ale przyjadą. Także do Polski. Europejskie wybory pokazały dobitnie to, o czym mówi się już od dawna: rządzący coraz bardziej tracą poczucie rzeczywistości. Coraz trudniej mówić o tym, że władza słucha swoich obywateli, zarówno tutaj, w Wielkiej Brytanii, jak i w wielu innych krajach, w tym w Polsce. A to przecież ta sama władza, która została wybrana w trakcie demokratycznych wyborów. Czy to znaczy, że coś jest nie tak z demokracją? Mam nadzieję, że nie. Jedno za to jest pewne: nadchodzące kilka lat będzie trudnym okresem nie tylko dla rządzących, ale dla nas wszystkich: Europejczyków. Bo to, co tak niewinnie wygląda, może być początkiem rewolucji. Rewolucji, która zmieni oblicze Europy i życie każdego z nas.

V. Valdi

nowyczas.co.uk


|11

nowy czas | 05 (203) 2014

komentarze

ANDRZEJ KRAUZE komentuje

Na czasie Grzegorz Małkiewicz

Nie ma demokracji bez wolnych mediów. To banał, ale od czasu do czasu trzeba go sobie przypominać. Media tracą wolność nie tylko w relacji do politycznej władzy. Częściej są zagrożone w najbliższym kręgu i przez to siła rażenia jest większa, a obrona trudniejsza. W atmosferze familiarnej wpadamy w pułapkę zagłaskania i sprzeniewierzenia się zaufaniu, jakim obdarzył nas czytelnik, który powinien być sędzią najważniejszym. „Nowy Czas” kilka razy skorzystał z dotacji krajowych. Był też i jest prywatnie wspierany przez osoby wierzące w potrzebę istnienia takiego tytułu, w tym przez tych, którzy od lat wykupują prenumeratę, nawet w Londynie, gdzie nasze pismo dostępne jest bezpłatnie. Bardzo sobie taki wyraz uznania cenimy. Nie potrafimy tego uznania spłacić inaczej, jak tylko robiąc jeszcze lepszą gazetę, gazetę niezależną. Niezależność stracić bardzo łatwo, ale bardzo trudno ją zdobyć. Walczyliśmy o nią i budowaliśmy uznanie przez wiele trudnych lat. „Nowy Czas” nigdy nie miał ambicji komercyjnych. Nie wydajemy gazety, żeby na niej zarobić. Oczywiście byłoby hipokryzją twierdzenie, że nie interesuje nas gazeta przynosząca dochody, że bilans wydawniczy będzie dodatni, że stać nas będzie na wypłacanie przyzwoitych honorariów i zwiększenie nakładu. Szczególnie to drugie życzenie jest niemożliwe do osiągnięcia bez dodatkowych funduszy, tutaj sam entuzjazm nie wystarczy. Dlatego na trudnym rynku wydawniczym, szczególnie w dobie internetu dofinansowanie jest często jedynym ratunkiem. Ale jak pokazały ostatnie lata, nawet bez dofinansowania gazeta jakimś cudem przetrwała. Cudotwórcami są współpracownicy redakcji, w większości przypadków nieoczekujący gratyfikacji finansowej. Na cuda odporna jest drukarnia. W przypadku dotacji beneficjentem nie jest re-

dakcja czy wydawca, a całe środowisko związane z naszym tytułem i na to pismo cierpliwie czekające. Tak profilowana gazeta jest czymś więcej niż dostarczaniem bieżącej informacji i pozyskiwaniem klientów dla ogłaszających się firm. Jest ważnym dokumentem i zapisem pokoleniowym ludzi, którzy tworzą wspólnotę wymagającą czegoś wiecej niż chleba i igrzysk, którzy mają swoje przemyślenia i twórcze ambicje. Którzy przyglądają się otaczającej rzeczywistości i wyrażają swój niepokój. Internet nie wystarczy, nie wystarczą też słupy ogłoszeniowe, gdzie treść jest wypełniaczem, choć i tam można nieraz znaleźć ciekawe artykuły. Nie dajmy się oszukać szamanom od wizerunku i wartości życia, że liczy się tu i teraz. Pozbawili już nas prawie perspektywy historycznej, od pewnego czasu obserwuję też próbę pozbawienia nas przyszłości. Brzmi paradoksalnie? Może. Nikt do takiego zamiaru się nie przyzna, a jednak nawet w programach partii politycznych przeważa troska o dzisiaj, z pominięciem przyszłych pokoleń. Liczy się tu i teraz, czyli konieczność zdobycia wyborczej przewagi. Brak troski o przyszłość społeczeństw zastępuje troska o przyszłość planety. Sprawa ważna, ale nieproporcjonalnie rozdęta do rozmiarów grożącej nam katastrofy. A społeczeństwa poddaje się eksperymentom socjotechnicznym w celu wychowania osobników wegetatywnych.

kronika absurdu Europoseł Marek Migalski, startujący z listy Polska Razem Jarosława Gowina, postanowił najwidoczniej zdobyć rozgłos wydając w wigilię wyborów książkę Parlament ANTYeuropejski. Czy liczył na to, że szczerość zapewni mu zwycięstwo? Pewnie nie liczył, bo elokwentnym politykiem jest. A raczej był, bo wybory przegrał, a ci co wygrali, skorzystają z jego dobrych rad, jak ciągnąć kasę z Brukseli. A rad jest kilka, wystarczy wykorzystać doświadczenie byłego posła. Nie namawia w końcu do fiskalnych nadużyć, tylko podsuwa rozwiązania, w jaki sposób poruszać się w labiryncie biurokratycznej machiny, którą oficjalnie należy ośmieszać, a na co dzień doić, czyli wyciskać brukselkę. „Jeśli skrupulatnie się policzy, to za dwadzieścia kilka dni pracy można miesięcznie dostać właściwie drugą pensję (i to już bez opodatkowania). Skoro więc ktoś mówi o zarobkach europosłów, to winien raczej operować liczbą około 12 tysięcy euro miesięcznego czystego przychodu” – przekonuje Migalski. Baron de Kret

Wacław Lewandowski

Klęska „ludzi sportu” Nareszcie! W wyniku wyborów europarlamentarzystą nie został żaden były sportowiec, jeśli nie liczyć Bogdana Wenty, byłego trenera reprezentacji Polski w piłce ręcznej. Jest to wydarzenie bez precedensu. W ostatnim dwudziestopięcioleciu niemal wszystkie partie wciągały na listy wyborcze byłych sportsmenów, prawie zawsze z sukcesem. Człowiek znany z tego, że kiedyś boksował, biegał czy grał w piłkę zostawał posłem lub senatorem, co nie znaczy, że zostawał politykiem. Najczęściej kończyło się tak, że zasiadał w poselskiej ławie i głosował, jak partia kazała. Nie wchodził na mównicę, nie miał nic do powiedzenia i godził się na rolę biernej kukły. Proceder rozdawania mandatów byłym sportowcom maksymalnie nasiliła w swej politycznej praktyce Platforma Obywatelska, być może dlatego, że jej przywódca najwidoczniej nie spełnił się w swej politycznej karierze i pozostał na zawsze chłopcem w krótkich spodenkach, marzącym o sławie futbolisty. Gdy zetknie się z byłym mistrzem sportu, premier staje się właśnie takim chłopcem, gotowym obdarować parlamentarną posadą za koszulkę czy piłkę z autografem. Klub parlamentarny PO jest zawsze pełny ludzi znanych kiedyś z aktywności ruchowej i – często – umysłowej nieporadności. Inne partie, widząc że taktyka przyciągania

ex-mistrzów przynosi efekty, starały się naśladować Platformę, toteż w tegorocznych wyborach do Parlamentu Europejskiego byłych gwiazd sportu nie zabrakło nie tylko na liście PO, ale także SLD czy Solidarnej Polski. Na szczęście wyborcy dostrzegli, że te byłe gwiazdy są tylko figurantami konsumującymi poselskie diety z braku lepszych widoków na zarabianie po zakończeniu stadionowej kariery i żadnej z nich nie udzieliły mandatu zaufania. Być może jest to lekcja, która zmieni polityczne obyczaje w Polsce i odtąd partie nie będą zapraszać na wyborcze listy byłych specjalistów od piłki kopanej, nart, pływania, skoków i podskoków. Może w przyszłości przyjdzie też czas na rzucanie w tzw. przestrzeń publiczną pytań o to, jakim prawem rządzący godzą się na finansowanie z pieniędzy podatników nowych zabaw byłych mistrzów, jak np. czyni to spółka skarbu państwa PKN Orlen, finansując Adamowi Małyszowi, kierowcy-amatorowi, zabawę w kierowcę rajdowego? Biorąc pod uwagę to, że w dzisiejszym świecie gwiazdom sportu płaci się tyle, że są w stanie odłożyć na dobre życie po zakończeniu kariery, jest to proceder wręcz nieprzyzwoity, który kiedyś powinien stać się tematem publicznej debaty, choć słaba nadzieja, że w jej zainicjowaniu pomogą media. Te same spółki

skarbu państwa, które sponsorują takie igraszki, są bowiem najpotężniejszymi na rynku reklamodawcami dla stacji telewizyjnych, rozgłośni radiowych i czasopism. Ostatnie wybory przyniosły jeszcze jedną dobrą wiadomość. Oto w Krakowie, gdzie wybory połączono z referendum w sprawie organizacji olimpiady zimowej w roku 2022, zdecydowana większość mieszkańców powiedziała „nie” olimpijskim planom, w wyniku czego prezydent Majchrowski wycofał kandydaturę miasta do bycia gospodarzem igrzysk. Wprawdzie zanosi się na to, że teraz Kraków będzie musiał płacić odszkodowanie firmie, która sporządzała kandydacki wniosek, (za co już dostała ponad trzy miliony), ale to i tak furda, wobec katastrofy finansowej, jaka spadłaby na miasto w wypadku organizacji igrzysk. Nie mówię tu o zagadnieniach ideowych, choć skądinąd powszechnie wiadomo, że dzisiejsze olimpiady nie mają zgoła nic wspólnego z ideałami olimpijskimi. Wiadomo jednak, że do organizacji wielkich imprez sportowych miasta-gospodarze dopłacają sporo, zyski zaś wędrują do międzynarodowych korporacji rządzących światowym sportem. Kraków – ważny nie tylko dla krakowian, ale dla wszystkich Polaków – nie zasługiwał na to, by stać się areną tego rodzaju widowiska.


14 |

05 (203) 2014 | nowy czas

nasze dziedzictwo na wyspach!

POSK AGM 2014 – IF YOU’RE HAP… HAP… HAPPY, CLAP YOUR HANDS …! ...BUT, ALL IS NOT WHAT IT SEEMS… Through the letterbox, landing on my very own doormat, a POSK AGM 2014 – sounds like a Polonia scud missile – A POSK Annual General Meeting invite for 11am, Saturday, 7 June. Enclosed are two booklets. The first, in a hospitalized pastel blue-rinse cover (112 pages with photos), is entitled: Nowe Perspektywy, (New Horizons) and packed with much positive cultural, theatre, and social news, including of course much on POSK’s 50th anniversary. The second, (white booklet, 55 pages), is about: POSK generally; ‘money, money, money’, (just like the Abba song); committee minutes; and a sort of who’s who of POSK; and again, ‘money, that’s all we want’, (just like the Lizards song of the 1980s). Included also is a small gold commemorative lapel-badge, celebrating 50 years of POSK. Great stuff. Is someone, somewhere (at POSK?) trying to tell us at Nowy Czas something? Even an original copy of POSK’s elusive 1964 Statut (Memorandum) in yellow cover (30 pages), has now conveniently emerged. And what a read that makes. Anyhow, back to the 2014 POSK AGM ‘missile’. But, all is not what it seems. In fact the enclosed also carries an invite for POSK’s 50th Anniversary Ball, with 4-course meal, and music by the Czaban Band, for Saturday evening 21st June. Fair enough. There is nothing like a nice bash, party atmosphere, with good music, food and drink, all at POSK. But hold on. There is more. Tucked away is a letter Apel 50-lecia POSKu (POSK’s 50-year Fund Appeal) signed by Przewodnicząca (Presiding Lady Officer, Joanna Młudzinska. Further on, another document; “Standing Order Form for one off/regular donations”. Ms Młudzinska’s letter – all about money, and undated – offers us the chance of participating in the 50 years’ of POSK Jubileuszowy Fundator (Jubilee Funder) appeal. For £500 (five hundred pounds) you get full, lifetime POSK membership, your name honoured on the POSK foyer members’ board, and the chance to part with even more money! Through deeds of covenant – very similar to what the Marian Fathers (Charitable Trust No. 1075608), once of Fawley Court, today still menacingly operating at Polski Ośrodek Katolicki, (POK), Ealing, West London practice, – you can hand over houses, assets and money at favourable discounted tax rates. Tax relief favouring the POSK Charity (No. 8163310, or is that No. 236745?). Mmm… much to mull over here. Suffice to say that the POSK Memorandum (Statut) of 19 August 1964, clearly states: “…none of the objects of the (POSK) Association shall be undertaken OTHERWISE than for EXCLUSIVELY CHARITABLE PURPOSES.” Well, that’s good to know.

G

iven such an avalanche of material, a resourceful Nowy Czas researcher has pulled together the last ten years’ of POSK AGM bulletins, and accounts. On close scrutiny, together with POSK AGM bulletins years 2013, and 2014, some real little pearls come to light. The empty slogans alone are a (Soviet Five-Year Plan style), heavyweight advertiser’s dream: Zachowajmy nasz dorobek/ Let’s Preserve Our Legacy.” (2012). Read: ‘Further feathering our nests (POSK Komitet). Or, Przyszłość w naszych rękach (The Future in our Hands). Read: ‘Your money, donations, votes, and assets in our hands’ (2011). Or, just one to finish on: Na szerokie wody (Onto Open Waters).”(2008). Read: ‘Let’s All Drown Together’, or better still, Tonący brzytwy się trzyma (A Drowning Man clings to razor blades – and more water). But, humorous this is not. What, and for how long have the opaque shenanigans at POSK been practiced? To what extent are messrs Andrzej Zakrzewski, Olgierd Lalko, Robert Wisniowski, Leszek Bojanowski, Andrzej Makulski, Andrzej Rumun, Marek Greliak, Janina Kwiatkowska, Piotr Kaczmarski (now running

London. He himself has sadly fallen on hard, lean times, and needs all the help he can get. The subject of a bankruptcy petition in 2011 (No. 4271 of 2011, London Gazette), taken out by the Inland Revenue (Today HMRC), for a debt of £22,173.62, other creditors in an illustrious list include: AA Personal Finance, £2,666.73; Nat West, £3,558.15; Tesco Personal Finance, £10,139.64; and then two individual creditors, Elizabeth Howard owed a staggering £60,000.00, topping the bill is Henryka Woźniczka who is owed a whopping £65,298.41. Report Source, in the Public Domain, in the Central London County Court, Reference: BKT33340511, issued last on 2 April 2014. Allegedly, there are also Court Judgements outstanding against Jan Serafin totalling circa £100,000. The emergence of the POSK 1964 Memorandum, the Statut, reveals that bankrupts cannot remain as POSK club members. How many alleged bankrupts are there in the ranks of POSK’s various trust and company committees, or club members? At POSK there is the highly vexing issue of the development of part of POSK’s totally charity-designated premises into four (commercial) flats. The tender process for this questionable £700,000 build, initiated by a POSK Committee decision, appointed Drayton Ltd, another new company, with little if any assets (in fact personal assets stand at minus £14,000 and virtually no credit worthiness, (Credit rating of only £3,000). How can a company, Drayton Ltd, with such a hopeless financial profile be entrusted with a commercial construction project totaling close to £1million! With the near shambles and extortionate legal costs of the supposed Warsaw Frascati building donation, all this amounts to a serious abrogation of POSK’s trustees/directors’ responsibilities, and it’s duties and financial, fiduciary obligations.

T POSK’s Jazz Café), possibly even Hanna Lubaczewska, with one time POSK lawyer Edward Chryniewiecki and a host others, able to assist us, humble Polonia folk, but more importantly integral units of POSK, such as: POSKlub, Komisja Rewizyjna, loyal POSK Association club members, and potential new POSK members with a proper account of POSK’s numerous dealings, coupled to a policy of transparency, non self-interest, and a process of democratic openness? The above question – and that’s just what it is – is allimportant. “Money Makes The World Go Round”, as the famous song from the hit show and film, Cabaret makes robustly clear. Delving into POSK’s financial past, it is clear that there were once, ‘good (financial ) times’. Let us look at a time in 2007, (POSK AGM Bulletin POSK i Polska – POSK i Polacy (POSK and Poland – POSK and Poles), when one Jan Serafin was in charge of Dział Domu (House Matters). It seems money was aplenty. There was work ahoy! A hundred and thirty locks (!) alone in the POSK building were replaced; fire wardens were expensively drilled; POSK building electrics were overhauled – much expensive rewiring done; air conditioning expensively improved; even the Notice Board in POSK’s vestibule got an exceptionally expensive makeove! But the real progress and financial outlay was achieved down in POSK’s basement where the Jazz Club for the sum of around £200,000” (Koszty remontu zamknęły się kwotą około £200,000…) was built. In fact later POSK accounts reveal the real figure was £500,000 (!). But, at least this princely sum of half a million pounds was found – all thanks to the skills of Jan Serafin. Meanwhile, Antec the Builder Ltd, (really, that was their name !) having been suspiciously purpose-registered for the Jazz Club build, was immediately dissolved. Today Jan Serafin, allegedly a close friend of the Marian Fathers, courageously plies his trade – heating engineer/plumber – and money making talents, at the 60 year old Charity Institution, Kolbe House, an elderly persons care home in Ealing, West

he issue of voting by proxy at POSK AGMs is something that POSK club members have tried quite rightly to exercise. Time and again, Andrzej Zakrzewski, POSK’s eminence grise has quite wrongly at POSK AGM meetings tried to stop this members’ right. Yes, the POSK statute of 1964, quite out of keeping with the spirit of modern law, erroneously allows just a single ‘corporation’ vote. In fact the ‘instrument’ voting by proxy is ambiguous, and to avoid doubt, the 1964 Statut should be updated and individual voting by proxy should be introduced forthwith. In any event, POSK members who elect someone to attend POSK AGMs on their behalf by proxy, ARE allowed to attend, and BE PRESENT at all POSK AGMs, Special, or Extraordinary Meetings. Finally, Andrzej Zakrzewski with Joanna Młudzińska (on whose authority?) write an intimidatory letter on 25 April to Grzegorz Małkiewicz complaining about Nowy Czas and Mirek Malevski’s articles on POSK. With wholly unfounded accusations of slurs and defamation on their persons and POSK generally, the said letter adds insult to injury in forgetting that Nowy Czas very often carries positive on POSK, and gives free space for listings, and free POSK advertising. To date, having replied to their letter on 28 April, seeking clarification on many points, Nowy Czas has heard nothing from messrs Zakrzewski and Młudzińska. Clause Q, page 4, – amongst POSK’s many noble aims – the POSK Statut of August 1964 states: “To establish and support or aid in the establishment of and support of any charitable associations or institutions and to raise, subscribe or guaratnee money for charitable purposes…” In short, where is POSK’s (Charity and Trust ) Committees in the fight against the quasi ‘sale’, and now defence/recovery of Fawley Court? Where is POSK as a charity in the fight against the Marians’ abuse of charity property and assets? Where is POSK in the fight against the Marians’ child abuse and paedophilia? Where is POSK when upright groups such as the Komisja Rewizjna POSKlub try and uphold proper accountancy procedures, financial transparency, upholding the law against corruption?

Mirek Malevski Chairman, Fawley Court Old Boys/FCOB Ltd


|13

nowy czas | 05 (203) 2014

takie czasy

Jak hartowała się elita III RP czyli kilka uwag po lekturze „Resortowych dzieci” Książkę Resortowe dzieci. Media, bijącą rekordy popularności, której autorami są Dorota Kania, Jerzy Targalski i Maciej Marosz przeczytałem wkrótce po jej ukazaniu się w grudniu 2013 roku. Przeczytałem z pewnym wysiłkiem i mieszanymi uczuciami. To ważna książka, ale jej stylistyka, zdominowana zawartością ubeckich kartotek, wymaga dużego poświęcenia w trakcie lektury. Jest to książka faktograficzna, bez rozwiniętych analiz. Może wkrótce doczekamy się refleksji na temat krótkiego w perspektywie historycznej, ale najbardziej zbrodniczego okresu w dziejach Polski.

Grzegorz Małkiewicz

– W tej książce nie chodziło nam o lustrowanie przodków – podkreśliła Dorota Kania – tylko o pokazanie, jak zbudowany został system III RP. Główne role odgrywają w nim ludzie wywodzący się ze służb specjalnych i nomenklatury PRL, bo taki właśnie był dobór kadr. I ten system całymi rodzinami, pokoleniami przeszedł z komuny wprost do III RP. Pokazaliśmy ludzi, którzy tworzą główny nurt mediów, a którzy swą pozycję zawdzięczają związkom rodzinnym. Przypomnieliśmy też, że właściciele prywatnych stacji , TVN i Polsatu, zaczynających w latach 90. byli zarejestrowani jako tajni współpracownicy SB. O tym, jak bardzo Polska zanurzona jest w swojej niedawnej, tragicznej historii świadczy nie tyle książka, co dyskusja wokół niej. W ostrych sporach do tych samych nieporozumień czy nadużyć dochodzi z jednej i z drugiej strony politycznego spektrum. Spróbowałem uporządkować główne wątki tej walki adwersarzy na pióra i mikrofony, którzy popełniają podobne grzechy używając świadomie bądź nieświadomie myślowych kalek. Grzech pierwszy: nikogo nie można oceniać z tego, co robi, powołując się na to, co robili jego/jej rodzice. I tak, i nie. Ceną (dla niektórych zbyt wysoką) jaką się płaci za sławę jest kapitulacja z prywatności. Kiedy pochodzenie medialnych nazwisk wskazuje na jedno źródło, wtedy jest temat, a Resortowe dzieci nie stanowią nadużycia. Grzech drugi: nie uprawiamy polityki historycznej. W temacie transformacji ustrojowej to dosyć trudne zadanie, stygmatyzowanie takiej postawy od lat dało swoje rezultaty i każdy dziennikarz (nawet prawicowy) stąpa ostrożnie po gruncie, żeby tylko jakichś historycznych upiorów nie sprowokować. Grzech trzeci (najmniej racjonalny, ale najważniejszy): nie sprawdzajmy życiorysów osób zajmujących stanowiska publiczne, czyli kategoryczne „nie” dla lustracji. Ciekawy wymóg życia publicznego, skoro w tym samym czasie na niższych szczeblach administracji życiorysy się sprawdza, nawet z użyciem służb specjalnych. Sam byłem swego czasu sprawdzany, kiedy moja żona starała się o pracę w Instytucie Kultury Polskiej w Londynie. Pracę dostała, z czego wniosek, że wypadłem zadowalająco (tylko co o tym myśleć…) To są grzechy główne, wszystkie inne postawy stają się ich pochodną. Swoistą przejrzystością i dosadnością myśli popisał się w tym wypadku redaktor Tomasz Lis: Lustrowanie amerykańskich polityków czy dziennikarzy? To się w pale nie mieści! A u nas

to, co wyprawiają – nie waham się użyć określenia „żule prawicowego lumpeksu” – jest w okolicach mainstreamu. W pale się mieści, nie mieści się natomiast na półkach księgarskich. Tyle tego na Zachodzie drukują. Pozycje autoryzowane i nieautoryzowane. Redaktor Lis o tym nie wie? A był przecież korespondentem TVP w Ameryce. W tych ogólnie dostępnych biografiach ludzi z pierwszych stron gazet jest wszystko i do tego tak daleko wstecz, jak tylko udało się dogrzebać. W przypadku obecnego prezydenta USA pojawiły się biografie dalekie od poprawności politycznej, nawet jak na standardy zachodnie. W Polsce biografia jest tabu, głównie chyba z obawy przed procesami sądowymi. W razie konfrontacji autor jest na pozycji przegranej, wygrywa zwykle pozew, walczący o prywatną nietykalność. Szkoda, że nie myślał o tym wchodząc w przestrzeń publiczną. Ciekawe, czy określenie „żule prawicowego lumpeksu” dotyczy tylko autorów książki, czy też obejmuje szerszy zbiór dziennikarzy i polityków inaczej myślących? Ciekawe czy znajdzie się żul, który w programie Lisa oświadczy, że jest żulem i na żadne ulgowe traktowanie nie liczy… Sukces wydawniczy Resortowych dzieci spowodował pęknięcie misternie przez lata budowanego systemu, w którym sprawy ważne dla zrozumienia procesów społecznych były zepchnięte na bezpieczny margines. Zepchnięte w nieuczciwy sposób, zgodnie z narzuconą fałszywą przesłanką, że to co jednostkowe, nie może być dowodem na to, co ogólne. Książka o resortowych dzieciach pokazała, że postawy indywidualne były powielane i dotyczyły wyrazistej grupy wywodzącej się z elit władzy PRL-u. Popełnione przez autorów książki błędy nie zmieniają tej perspektywy. Indywidualne przypadki tworzą całość, czyli musimy złamać kolejne tabu przestrzeni publicznej i cofnąć się do tragicznej karty wojennej i powojennej. W Polsce zanim doszło do „radosnej odbudowy kraju ze zniszczeń wojennych”, nowa władza ustanowiona przez Związek Sowiecki dokańcza dzieło niemieckiego okupanta eliminując pozostałości elity narodu. Symbolem tej socjotechniki nowego porządku jest Katyń, ale dokończenie niszczenia elit to lata powojenne. Przedstawiciele elit, którzy mieli trochę więcej szczęścia zostają zepchnięci na margines życia społeczno-politycznego. Powstaje nowa klasa rządząca, która – zgodnie z instrukcją partyjnych poradników (i zdrowym rozsądkiem) – raz zdobytej władzy nie odda. Wprawdzie w refleksji politologiczno-socjologicznej taka ocena wielokrotnie pojawiła się, w przestrzeni publicznej obowiązywała wersja „transformacji ustrojowej”, bez dodawania oczywiście, że zmiany nastąpiły z zachowaniem przywilejów i pozycji nowej klasy rządzącej o proweniencji sowieckiej. Książka Resortowe dzieci pokazuje na licznych przykładach (w pierwszej odsłonie doty-

Po interwencji Jacka Żakowskiego, który udowodnił, że jego życiorys nie mieści się w definicji „resortowe dzieci” sąd nakazał wydawcy wycofać wizerunek znanego dziennikarza z okładki książki. W jego miejsce wydawca wstawił znak zapytania. Powyżej współautorka książki Dorota Kania, z którą spotkanie w Londynie odbyło się 17 i 18 maja. czy to mediów, autorzy zapowiadają ciąg dalszy), że w „transformacji ustrojowej” nie doszło do wymiany elit, rządzi ten sam obóz najlepiej przygotowany do sprawowania władzy. Dopuszczeni do partycypacji ludzie spoza elit dostali gotowy skrypt i jako neofici są jeszcze bardziej oddani w wypełnianiu podjętej roli. (Stąd obecność Jacka Żakowskiego na okładce pierwszego wydania). Nic nowego, komuniści na początku rządowej kariery też korzystali z techniki środowiskowego rozmycia, zapraszając do elity władzy wczorajszych wrogów. Najlepszym przykładem była kariera Bolesława Piaseckiego, polityka skrajnie prawicowego przed wojną i szefa koncesjonowanego antykościelnego instytutu PAX po wojnie. Pierwsza praktycznie książka o meandrach powstawania, jak się często określa, „wolnych mediów” po 1989 roku, porządkuje ten proces i ujawnia to, co z dużą finezją – a jak było trzeba, brutalnością – było spychane w niszowe rejony debaty publicznej. Ten proceder, w dużym stopniu utrudniony przez rozwój internetu, zaczął się kruszyć, a publikacja Resortowych dzieci uzupełniła brakującą wiedzę.

Trzeba dodać, że na początku lat 90. próbowano poszerzyć szeregi dziennikarskie o osoby spoza układu. Zwycięstwo było jednak chwilowe i praktycznie wszyscy dziennikarze z „nowej fali”, ale bez licencji „środowiska”, znaleźli się poza mediami głównego nurtu. Najbardziej spektakularne były losy grupy młodych dziennikarzy TVP, kolokwialnie nazwanych „pampersami”. Ich błyskotliwe kariery, które wniosły świeży powiew w publiczne media, trwały jeden sezon, po czym wszystko wróciło do normy. Jakże korzystnym forum dla miejscowych lustratorów i antylustratorów okazało się spotkanie z Dorotą Kanią w Sali Malinowej POSK-u. Pomiędzy uwagami bardziej lub mniej rzeczowymi wystąpił nagle i bezkompromisowo obrońca tutejszej działaczki Reginy Wasiak-Taylor. – Nie była kapusiem – oświadczył. Część sali odetchnęła z ulgą. Część z niedowierzaniem spojrzała po sobie. Największa część nie wiedziała o kogo chodzi, bo w wypełnionej po brzegi sali była rekordowa liczba młodych, nowych twarzy. Co może świadczyć o tym, że nie wszystko jeszcze stracone, że niedawna historia interesuje jednak młode pokolenie, urodzone już po 1989 roku.


14|

05 (203) 2014 | nowy czas

czas przeszły teraźniejszy

SANTO SUBITO!

Kanonizacyjne świętowanie. Parafia w Balham, dzięki swemu proboszczowi ks. prałatowi Władysławowi Wyszowadzkiemu, słynie jako miejsce tętniące życiem muzycznym. Wieczór poetycko-muzyczny 27 kwietnia poświęcono św. Janowi Pawłowi II

N

iedawne dni dla Polaków oraz wszystkich katolików na świecie upłynęły pod znakiem wielkiej radości. W poczet świętych Kościoła wpisanych zostało dwóch wielkich Papieży – Jan XXIII oraz nasz rodak Jan Paweł II. Przeświadczenie o świętości życia Słowiańskiego Papieża obecne było jednak w sercach ludzkich już za życia Jana Pawła II, czego dowodem miały być liczne uzdrowienia i cuda niewytłumaczalne z naukowego punktu widzenia. Wszyscy chyba pamiętamy ów szczególny dzień, kiedy o godz. 21.37 zamknęła się jedna z ważniejszych kart historii Kościoła Powszechnego i ludzkości. Tysiące wzruszonych osób, z różańcem w rękach na placu św. Piotra w Rzymie, do ostatniej chwili pełnych nadziei na poprawę zdrowia Papieża, z powagą przyjęło wiadomość o śmierci Jana Pawła II. Zdawało się, że zegar czasu zatrzymał się, świat w osłupieniu wstrzymał oddech. Przed telewizorami, w kościołach, w Watykanie zaległa głucha cisza. I nagle, tłumy towarzyszące ukochanemu Ojcu Świętemu w ostatnich dniach i godzinach jego ziemskiej wędrówki, na znak wdzięczności i miłości, spontanicznie podnoszą żarliwy aplauz, potęgowany coraz głośniejszymi okrzykami: Santo subito! (Święty natychmiast, od zaraz). W dziewięć lat od tamtych pamiętnych wydarzeń staliśmy się świadkami długo wyczekiwanej chwili – Słowiański Papież, wraz z Janem XXIII, zostaje wyniesiony na ołtarze. Słowa Santo Subito stały się faktem historycznym, a jednocześnie tytułem wieczoru poetycko-muzycznego, jaki polska parafia Chrystusa Króla na Balham zadedykowała Świętemu. To już nie pierwsze wydarzenie, które spo-

tkało się z tak żywym zainteresowaniem słuchaczy. Parafia na Balham, dzięki swemu proboszczowi ks. prałatowi Władysławowi Wyszowadzkiemu, słynie jako miejsce tętniące życiem muzycznym. Koncerty organowe, występy chóralne, festiwal muzyczny Londyńska Jesień św. Cecylii – to tylko niektóre wydarzenia, jakie oklaskiwano z uznaniem w ostatnich latach. Z inicjatywy ks. Wyszowadzkiego powstały przy parafii dwa chóry – Chór im. Jana Pawła II oraz młodzieżowa Schola Gregoriana. Oba zespoły działają pod kierunkiem Przemysława Salamońskiego – znanego w środowisku londyńskim kompozytora, organisty i pianisty. Ks. Wyszowadzki powołał ponadto w zeszłym roku do istnienia pierwszą na Wyspach Brytyjskich przyparafialną Szkołę Muzyczną Cantabile, posiadającą własną orkiestrę, która kształci polskie dzieci i młodzież w grze na skrzypcach, wiolonczeli, flecie, fortepianie, organach. Nie dziwi zatem fakt, że tak umuzykalniona parafia, rozsmakowawszy w sztuce muzycznej swoich parafian, ukształtowała sobie wytrawne grono melomanów, którzy zawsze wypełniają kościół po brzegi. Nie inaczej było w niedzielny wieczór 27 kwietnia. Na 15 minut przed rozpoczęciem dziękczynnej eucharystii wszystkie ławki tak na dole kościoła, jak i na chórze były zajęte, a napływający później wierni musieli się zadowolić już tylko miejscami stojącymi. Program wieczoru papieskiego był bogaty i trwał blisko trzy godziny, pomimo to nikt kościoła nie opuszczał przed czasem. O godz. 18.00 w stronę ołtarza wyruszyła uroczysta procesja, w trakcie której wniesiono do kościoła relikwie św. Jana Pawła II. Po zakończonej Te Deum laudamus mszy świętej głos oddano artystom. Godzinny koncert miał bardzo dynamiczną formę. Oprócz muzyki pojawiły się fragmenty

Tryptyku rzymskiego Jana Pawła II recytowane przez Izabelę Czyżewską i Danutę Panasowiec w języku polskim i angielskim (ze względu na liczną obecność międzynarodowych gości). Ważnym elementem wydarzenia był też olbrzymi ekran, na którym wyświetlone zostały archiwalne nagrania ukazujące Papieża w dniu wyboru na Stolicę Piotrową oraz przemawiającego do Polaków podczas swych pielgrzymek do Ojczyzny. W spektaklu wzięły udział oba chóry parafialne, dziecięca orkiestra wspomnianej Szkoły Muzycznej Cantabile wraz ze swą utalentowaną dyrektor Justyną Kamińską, grającą na skrzypcach utwory Vivaldiego, Haendla i Bacha. Koncert zachwycał, wzruszał, dało się zauważyć nie jedną łzę w oku. W program artystyczny wplecione zostały pieśni szczególnie lubiane przez Jana Pawła II, wśród nich oczywiście Barka – ku zaskoczeniu wielu odśpiewana w kilku językach świata; Czarna Madonna i Abba Ojcze. Utworem, który zapadł w pamięci słuchaczy był Hymn do Jana Pawła, skomponowany przez zasiadającego przy organach Przemysława Salamońskiego. Dzięki tekstom wyświetlanym na wyświetlaczu nie tylko wykonawcy, ale i cały kościół włączał się w śpiewy, co spowodowało, że każdy mógł tego wieczoru poczuć się artystą, oddającym hołd Janowi Pawłowi. Nad techniczną stroną wydarzenia czuwał Michał Gołowacz, a organizacją całego przedsięwzięcia zajęła się grupa Pro Ecclesia, która jako Akcja Katolicka w parafii Chrystusa Króla od kilku już lat chętnie podejmuje różnego rodzaju inicjatywy kulturalne i ewangelizacyjne. Po koncercie odsłonięta została marmurowa tablica, która została wmurowana na pamiątkę kanonizacji Jana Pawła II, jako dar wdzięczności Polaków z parafii Balham w Londynie. Obchody radosnego świętowania zakończyły się indywidualnym uczczeniem relikwii – krwi św. Jana Pawła II – które po uroczystym błogosławieństwie umieszczono w specjalnym relikwiarzu nad tablicą pamiątkową.

Przytoczmy na koniec słowa Papieża, które podczas koncertu wybrzmiały z nową dynamiką: Europa potrzebuje Polski. Kościół w Europie potrzebuje świadectwa wiary Polaków. Polska potrzebuje Europy… Jeszcze raz powtarzam ci, Europo, która jesteś na początku trzeciego tysiąclecia: Bądź na powrót sobą! Bądź sama sobą! Odkryj na nowo swe źródła. Ożyw swoje korzenie. W ciągu wieków otrzymałaś skarb wiary chrześcijańskiej. Nie lękaj się! Ewangelia nie jest ci przeciwna, ale jest po twojej stronie… Jan Paweł II


|15

nowy czas | 05 (203) 2014

czas przeszły teraźniejszy

FROM OGNISKO CASINO TO MONTE CASSINO Photo Andrzej Błoński

Sunday, 18th May 2014. A famous seventhies anniversary. Blood red Polish poppies at Ognisko Polskie remember the blood red Polish poppies of Monte Cassino. Here, thousands of white crosses, (of these 1,051 Polish graves), salute the slain. They mark ib remembrance, in the distant battle fields of Italy, on the road to Rome, the defiant allied and Polish WW2 victory of 18 May 1944 – MONTE CASSINO. Mirek Malevski

A

ttention! Down Arms. At Ease. Lest we Forget. Ognisko Polskie – The Polish Hearth – is first and foremost a military club – with famous bar, restaurant and theatre. The renowned club building, 55 Princes Gate SW7, offered a home in 1940, first as a Polish Officers Mess, Casino, (Kasyno Wojskowe), and then for almost half a century, sanctuary to the distinguished Polish Government in exile, with the centenarian Count Edward Raczyński (1891-1993), at its head. But, before club members become alarmed at the prospect of compulsory army service (conscription), parade drills, military briefings, army manouvres in the field, and action on the front, fear not. The war for us is over. But not the memory. Bitwa pod Monte Cassino, May 1944. One of the bloodiest and most brutal of battles of World War Two. Grim hand to hand fighting, hell-shrieking bombs, artillery, grenades and mortar fire. Those who survived this onslaught of hell-fire around them, had as a carpet, squelched beneath their bloodied boots the strewn dead bodies of their comrades in arms – and enemy – to tread on; as they victoriously assailed the Benedictine AD 529 monastery, shelled – destroyed for the fifth time in it’s history – to utter annihilation. An eerie fragmented ghost rubble – a monastery with no building. Of the allies, the first to reach this historically, and logistically vital garrison – the road to Rome – were the Poles, who fought under the command of General Władysław Anders (1892-1970). For a long while after, blood red poppies ‘decorated’ the landscape around Monte Cassino. In the aftermath of the War, in peacetime London, Gen. Anders had his own little table at Ognisko Polskie, a club he “dearly loved”.

I

n remembrance of their deeds, our debt as a club to the gallant Monte Cassino WW2 soldiers, and Ognisko’s Gen. Władysław Anders was made fittingly with a tribute mounted in the club hallway, comprising a rescued portrait of Gen. Anders, large poppies, a short inscription, and a WW2 Polish eagle. The eagle, made of copper, was fashioned in 1943 by Polish prisoners of war, held in the German Oflag 2 (near Murnau) prison camp. The Polish soldiers had specially made the copper eagle as a gift for their own officers.

Michal Kulczykowski, the club’s committee member responsible for Ognisko’s Cultural Objects, picks up the story: – The decision to commemorate the seventieth anniversary of Monte Cassino, the strong link of Gen. Anders with the club, and coinciding with the general’s death on 12 May 1970, was essentially taken at club committee level. It fell to me, as someone who sorts out the club’s library, and old books, to sift through some old portraits stacked up in the small room under the staircase on the fourth floor. I uncovered the photo-montage of Gen. Anders, which was in a sorry state, and had it restored. Thereafter, everyone from Club Chairman Nick Kelsey to club secretary Andrzej Bloński, and his wife Ewa, to Basia Hamilton, Malgosia Belhaven, and Julek Bogacki, all mucked in to ensure that the Monte Cassino/ Gen. Anders tribute was mounted on time. Adds Michał: “One thing that puzzled me, was the way the portrait and exhibits, seemed to shuffle around, from one part of the Ognisko hallway to another… but there we are…”.

A

any Ognisko club members have their own, direct links, and moving wartime memories from their relatives with the Battle of Monte Cassino. Herewith, are but just a few of those cherished memories:

jAnuAriuSz BłOŃSki

Father of Andrzej Bloński, Ognisko club secretary. Andrzej has good reason to recall his Father’s role at Monte Cassino with particular poignancy. Serving in the Polish Officers’ Artyleria, Januariusz Błoński fought heroically, but was that wartime rarity – he was never wounded. But the tears came at 73, two months before his own death… when asked if he was brave, afraid, or frightened. Januariusz Błoński’s mission – one of many – at Monte Cassino was to take out, at night, a nasty German mortar position holed up in the garrison within the Benedictine Monastery. When the firing with their artillery gun began, all hell broke loose. The Germans were taken, killed. All six of his men, under his command, survived. Januariusz Błoński was decorated with the Monte Cassino Cross, and Krzyż Walecznych. He romanticized the war, and adored always respecting enormously General Anders, whom he knew well personally. jAck Lee

Born 1924, in Fulham, London, ninety year old Jack (John) Lee is the Father in Law of Ognisko club member Celia Lee. Celia is also a known and leading member of the ever famous,Women in War Group. Sniper Jack Lee was conscripted into the British army in

1943, at eighteen, and served in the 2nd Royal Fusiliers. He saw action at Monte Cassino, and fought much to his own surprise as a sniper. Never having had a gun in his hands, nor ever having hunted, as a true London boy, it simply happened that his natural skills as an adept marksman were quickly identified, singled out and he was trained in that role. He was in the fourth battle to attack the base of Monte Cassino, and witnessed at first hand the Poles’ final assault, storming, and takeover of the famous monastery. Sniper Jack Lee was wounded by shrapnel in the face. Having fought many battles in the Italian campaign Sniper Jack Lee was decorated with the Italy Star Victory. StAniSłAw wOjcieSzek

The uncle on her late mother’s side of Ognisko club member Henryka Wozniczka, Stanisław Wojcieszek saw action in 1944 at Monte Cassino as a Polish army infantryman, (żołnierz 2 Korpusu Polskiego). The pounding of the bombs and sheer persistent noise of the bombardment, lead to the loss of sight in one eye, and temporary deafness. He made his way to England, where he remained for five years. Torn between the near mortal fate that could befall him from the Polish-Soviet regime Communist in Poland, and the dire longing to be re-united with his wife and two small daughters in Poland – he chose to return to Poland. There he was promptly jailed by the communists, but eventually released due to his low army rank. Stanisław Wojcieszek’s dreadful wartime experience and heroism, nonetheless does not rank with the criminal fate meted out to the thousands ex-patriate Polish soldiers, lured back to their homeland, only to be killed by their own supposed compatriots...

T

he final word should perhaps go to Ognisko Polskie club member, TV reporter and film producer Marek Borzęcki. Marek travelled to Italy, to participate and record the Seventieth Monte Cassino anniversary. He spent four days in all, witnessing the events. While he was greeted by heavy rainfalls on his arrival and over the first two days of his four day visit, the actual Monte Cassino anniversary, the two hour – 10am to 12 noon – commemoration on Sunday, 18th May, took place in baking hot sun. The memories of this unique occasion were many, says Marek: – The presence of so many dignitaries, Prime Minister Donald Tusk, bishops, military, Monte Cassino veterans –some for the last time, one died two months before the anniversary, and was represented by his wife. But two particular memories stand out for Marek. The first was the brief interview he held with Anna Maria Anders, daughter of Gen. Anders. For her this

Gen. Anders, Ognisko Polskie

was a particularly emotional and important moment. Not only is Monte Cassino now the burial place of both her parents, Father Gen. Anders, but also of her Mother Irena Anders (stage name Renata Bogdańska), but it is here, at Monte Cassino that Anna Maria Anders first met her husband… But Marek Borzęcki’s time abiding memory of the Seventieth Monte Cassino anniversary and celebration was to witness the presence of the Polish one thousand and eight hundred (1,800), children, youth, youngsters, girl guides, and scouts all who had travelled to Monte Cassino to experience at first hand this momentous occasion, and thus better understand their Polish foerbears bravery. The Seventieth Monte Cassino commemoration was marked by the Polish army choir singing of the Polish national anthem, and of course: Czerwone maki na Monte Cassino, Zamiast rosy piły polską krew... Po tych makach szedł żołnierz i ginął, Lecz silniejszy od śmierci był gniew! Przejdą lata i wieki przeminą, Pozostaną ślady dawnych dni!... I wszystkie maki na Monte Cassino Czerwieńsze będą, bo z polskiej wzrosną krwi! With special thanks to Julek Bogacki @ Ognisko


16|

PIERWSZA DEKADA

05 (203) 2014 | nowy czas

10 lat na wyspie

Dziesięć lat temu znalazłem swój nowy dom. Ciągle mam w pamięci ten wrześniowy wieczór, kiedy na stacji w Luton próbowałem zorientować się, jak dojechać do Londynu. Byłem przerażony, choć nie była to moja pierwsza przeprowadzka. Mieszkałem już w Nowym Jorku. Tym razem było jednak inaczej, Roman Waldca

Z

męczony amerykańską rzeczywistością zatęskniłem za Europą. Polska właśnie wstąpiła do Unii Europejskiej i otwarcie granic, oczekiwane od lat, stało się faktem. Wystarczył dowód osobisty, by podróżować po całym kontynencie. Dla kogoś, kto pamięta czasy, kiedy trzeba było stać w całonocnej kolejce, by dostać paszport, było to nie lada wydarzenie.

poczĄtek: zAcHWYt Miałem szczęście. Tuż przed wyjazdem odezwali się do mnie znajomi, których poznałem w Nowym Jorku. Nie wiedziałem nawet, że mieszkają w Londynie. Właśnie wybierali się do Polski, chcieli się spotkać. To u nich zamieszkałem zaraz po przyjeździe. Mieszkanie w centrum, dwie przecznice od Oxford Circus było duże, dwupoziomowe i przeważnie puste. Oni więcej czasu spędzali w podróżach, niż w domu, więc z lokatora, którego znali, byli zadowoleni. W ciągu pierwszych tygodniu poznałem niemal wszystkie puby w okolicy. Soho stało się moim drugim domem, w których spędzałem niemal wszystkie wieczory. Zdawałem sobie sprawę, że muszę znaleźć pracę, bo choć za mieszkanie nie płaciłem, oszczędności, z którymi przyjechałem, kurczyły się bardzo szybko. A były to czasy, kiedy piwo w pubie kosztowało dwa funty, paczka papierosów niemal tyle samo.

PiĄTY ELEMENT O tym, że w Londynie nie jestem sam, przekonałem się bardzo szybko. Po polsku mówiło się niemal wszędzie. Nigdzie poza Polską nie wpadało się na Polaków tak często, jak wówczas w Londynie. Nie zawsze były to miłe spotkania. Przekonałem się o tym w autobusie linii 12, w niedzielne popołudnie, pod koniec 2004 roku. Kiedy parę tygodni wcześniej mój kolega przyznał, że nie lubi korzystać z publicznego transportu w weekendy, nie bardzo wiedziałem o czym mówi. Ja uwielbiałem jeździć autobusami. Była to nie tylko doskonała okazja do tego, aby poznać miasto, ale także poobserwować jego mieszkańców. Owszem, czasem był tłok, ale to wszystko. W pewne niedzielne popołudnie doświadczyłem jednak czegoś, co ochłodziło nieco mój entuzjazm. Dwa przystanki przed Elephant & Castle do autobusu weszło czterech młodzieniaszków. Ich wejściu towarzyszyły jakże swojsko brzmiące okrzyki: – Kur..., tam jest miejsce, idziemy! Zachowują się głośno, agresywnie. W spokojnym Londynie budzi to od razu zainteresowanie. Przysłuchuję się ich rozmowie: – Jest robota do zrobienia, można zarobić z trzydzieści kawałków – mówi jeden z kompanów. – Pamiętasz tego kolesia, u którego malowaliśmy chatę? Widziałeś, jakie ma towary? Można by go obrobić, już mam kupca na co niektóre rzeczy – wyjaśnia. Koledzy przysłuchują się. Jeden z nich pyta, jak się tam dostaną. – Nic prostszego, będziemy tam do końca tygodnia, jest jeszcze łazienka do zrobienia, dość czasu, by dorobić klucze. Koleś gdzieś wyjeżdża.

Poczułem się, jakby londyński autobus linii 12 właśnie wjechał do ponurej części warszawskiej Pragi, gdzie typów spod ciemnej gwiazdy za moich czasów nie brakowało. Ale to był Londyn, prawie w centrum miasta. – Wysiadamy na następnym przystanku – zarządza jeden z nich. Któryś pyta: – Gdzie idziemy? Pierwszy odpowiada: – Kur..., do sióstr, na obiad, chłopie, przecież nie będę gotował w chacie, skoro można kulturalnie zjeść u siostrzyczek, tłumoku. Za darmo! Oto dotarło do mnie, że w Londynie pojawiły się polskie cwaniaczki. Przy takiej liczbie naszych rodaków przybyłych do Wielkiej Brytanii należało się spodziewać, że przyjadą wszyscy, z każdej grupy społecznej, także doliniarze, złodzieje, alfonsy i zwykłe palanty. Gdy wychodzą z autobusu, czuję ulgę, jak dobrze, że sobie poszli. Pojawiający się w Londynie Polacy zaczęli wprowadzać tu swoje rządy, budząc wśród łatwowiernych Brytyjczyków czasami przerażenie. Jedną z takich historii opisał „The Daily Telegraph”. Nita Bowers, 46-letnia matka dwójki dzieci postanowiła kupić mieszkanie. Niestety, miała pecha. Kupiła je w trakcie remontu, którego dokonywała dwójka Polaków. Gdy wreszcie poszła obejrzeć mieszkanie, które powinno już być gotowe, przeżyła niemały szok. Okazało się, że mieszkanie owszem jest wyremontowane, ale... niedostępne. Polacy postanowili, że coś im się od życia należy i w mieszkaniu zostali jako tzw. dzicy lokatorzy czyli squattersi. Zmienili zamki i uznali, że chata jest ich. Na drzwiach powiesili kartkę, że nawet jako dzicy lokatorzy mają swoje prawa i łatwo z nich nie zrezygnują. Nie pomogła interwencja na policji, która nową właścicielkę odesłała z kwitkiem. – To jest sprawa cywilna, my się tym nie zajmujemy – usłyszała na komendzie. Kończąc swoją historię Nita Bowers pyta retorycznie: „Ci faceci jeżdżą nowym BMW, jeśli stać ich na taki samochód, dlaczego nie wynajmą sobie czegoś legalnie?”. W mediach zaczęliśmy pojawiać się coraz częściej. A gdy któregoś dnia poszedłem na Victorię, to, co zobaczyłem, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Autokary z Polski niemal w całości opanowały ten centralnie położony dworzec autobusowy.

PRZYSTANEK VicToRiA Właśnie przyjechał kolejny autobus... Pan Zenek od godziny nerwowo chodzi po dworcu. Co chwila zagląda przez szyby do biur podróży. – Moja córka jedzie do mnie, powinna już tu być, nie mogę się jej doczekać – tłumaczy i prosi o papierosa. Szybko zaciąga się dymem. Jest bardzo podekscytowany i nie potrafi tego ukryć. Pan Zenek ma 53 lata, od kilku miesięcy w Londynie. Pracuje na budowie. – Sąsiad mnie namówił, razem mieszkamy w tej samej wsi. I przyjechałem. Dla pana Zenka to kompletnie inny świat. Całe życie pracował na wsi, był gospodarzem. Ale z czasem z małego gospodarstwa wyżyć było coraz trudniej. – Bałem się Londynu, panie, bo ja przecież słowa po tutejszemu powiedzieć nie umiałem. Ale Kazik tak mnie namawiał i namawiał. Górę pieniędzy obiecywał, a w domu cienko było... Dzisiaj pan Zenek radzi sobie sam. Wie, jakim autobusem ma dojechać do pracy, jakim do

domu. Na budowie jest łatwo, pracują sami Polacy, więc z dogadaniem się nie ma problemu. – Czasem tylko szef przyjdzie albo kto inny na inspekcję i wtedy to tak raczej głupio – wyjaśnia i chwilę potem pyta: – A nie dowiedziałby się pan, kiedy ten autobus z Kutna tutaj będzie? – Już dojeżdża do Londynu! Czekali we Francji trochę, dlatego mają opóźnienie – pani w biurze podróży jest miła. Godzinę później na dworzec wjeżdża autobus. – Jest moja Kasia! – krzyczy pan Zenek i zupełnie o mnie zapomina. Patrzę, jak cieszą się sobą nawzajem. Chwilę później Kasia mówi, że nie widziała ojca od roku, bo gdy on wyjeżdżał do Anglii, ona studiowała w Krakowie. – To jak spotkanie po latach – żartuje. Kasia wie, że w Londynie nie będzie łatwo, ale jak ojciec dał sobie radę, to ona tym bardziej sobie poradzi. Jest młoda, zdolna, wykształcona. Angielski ma w małym paluszku. – Musi być dobrze – zapewnia. I dopiero po chwili dodaje, ze jednak się boi... – Żeby ojciec tego nie słyszał, bo się niepotrzebnie będzie przejmował. – Nie wiesz, jak dojadę do Stratford? – podchodzi do mnie dwudziestoparoletnia dziewczyna. Słyszała, że rozmawialiśmy po polsku. Jest ładna, chociaż widać zmęczenie po długiej podróży autobusem. Po Agatę miał wyjechać chłopak, ale nie wyjechał, gdyż szef nie dał mu wolnego. Musi sama dojechać do domu, u sąsiada z tej samej klatki schodowej czekają na nią klucze. – Jak dojadę, to będzie mistrzostwo świata – jej przerażenie nie jest udawane. Nigdy nie była w Londynie, ogrom tego miasta paraliżuje ją. – Ale co zrobić? Muszę przecież tam jakoś dojechać, nie będę tutaj czekała godzinami. – Uspokój się – mówię – korzystanie z me-

tra w Londynie jest stosunkowo proste, zwłaszcza jeśli chociaż trochę zna się język. Agata mówi po angielsku. Może nie płynnie, ale mówi. – Po co tu przyjechałaś? – pytam. – Krzysiek tutaj jest. Chłopak Agaty, pracuje w jednym z barów w centrum Londynu. Agacie obiecał, że też sobie coś znajdzie. – Uwierzyłam! – śmieje się i na chwilę przerywa. – Moi rodzice nie chcieli mnie puścić, ale się uparłam, że przecież ja do Krzyśka, a oni go bardzo lubią. I jakoś tutaj dotarłam. Gdyby mama wiedziała, że on mnie nie odbierze.... Jakuba zaczepiam, gdy kończy rozmawiać przez telefon. Mówił głośno po polsku, więc śmiało podszedłem. Przyjechał trzy godziny temu, autobusem z Łodzi. – Jeszcze jesteś na Victorii? – dziwię się. – Tak! Na razie obdzwaniam znajomych, ale nikt nie odbiera, chyba są w pracy. Jakub do przyjazdu się przygotował. Był już w Londynie, ma tutaj trochę znajomych. Pokazuje notes, w którym ma zapisane telefony. – Na pewno u kogoś będę mógł się dzisiaj zatrzymać – tłumaczy. Ma pieniądze na tani hotel, ale nie chciałby ich marnować. – Warto oszczędzać na każdym kroku – dodaje. – Znajomi siedzą tu od dawna. Poradzili, bym jeszcze w Polsce wydrukował sobie życiorys. Mam ponad sto egzemplarzy. Jakub wyciąga stos kartek. Na zdjęciu uśmiechnięty chłopak w garniturze. Maturalne pewnie – myślę. – A gdzie masz numer telefonu? I adres? Przecież tutaj nikt nie będzie do ciebie dzwonił na polską komórkę, chłopie. – O kur..., Masz rację, nie pomyślałem o tym. Dopiszę długopisem! –dodaje zadowolony, że znalazł wyjście z sytuacji. Jestem prawie pewien, że mu się uda. Twardy gość! Tuż przy stanowiskach przyjazdowych, w ka-


|17

nowy czas | 05 (203) 2014

10 lat na wyspie wiarni, siedzi młoda dziewczyna. Czyta „Super Express”, co chwilę nerwowo spogląda na ludzi. – Czekam na koleżanki – mówi nie ukrywając, że nie bardzo ma ochotę rozmawiać. Nie pasuje do tego miejsca ani makijażem, ani ubiorem. Jedynie gazeta zdradza, ze jest Polką. Nie chcę się domyślać, co taka młoda, atrakcyjna dziewczyna robi w Londynie, ale im dłużej się jej przyglądam, tym skojarzenia stają się prostsze. Dochodzi dwudziesta, po dworcu nie kręci się już dużo ludzi... Czyżby koleżanki aż tak bardzo się spóźniały...?

dzwonię z… Moje oszczędności kurczyły się szybko, ale nie chciałem pracować w barze czy restauracji. Raz spróbowałem i okazało się, że nie bardzo się do tego nadaję. Trzeba było poszukać czegoś innego. Któregoś dnia w internecie znalazłem ogłoszenie jednego z domów towarowych poszukujących menedżerów. Przeczytałem je raz, potem drugi. Wszystko się zgadzało. Miałem odpowiednie kwalifikacje i trochę doświadczenia. Szybko wypełniłem formularz i wysłałem. Tego samego dnia wypełniłem jeszcze z tuzin podobnych podań o pracę. Wystarczyło tylko poczekać i będę menedżerem – tak mi się wydawało. Minął tydzień, drugi i nic, cisza, nikt się nawet nie pokusił o to, by odpisać. Pieniądze się kurczyły, ale było jeszcze z czego żyć. Poza tym potrzebowałem odpoczynku. Ostatnie kilka lat pracowałem ciągle do późnych godzin, byłem wyczerpany. Pierwsze dni, potem tygodnie w Londynie potraktowałem jako zasłużony odpoczynek. Któregoś piątku znajomy zabrał mnie na całonocną imprezę. Nigdy nie byłem fanem nocnych szaleństw, ale tym razem dałem się namówić. Impreza była znakomita, do domu wróciłem w sobotę rano. Gdzieś około jedenastej byłem już w łóżku, gotowy na odespanie nocy, gdy zadzwonił telefon.. – Dzień dobry, dzwonię z… Czy mogę rozmawiać z .... – nie wierzyłem własnym uszom. Firma, do której wysłałem swoje podanie o pracę dzwoniła do mnie prawie miesiąc później, do tego w sobotę (kto pracuje tutaj w soboty?), oczywiście w dniu, w którym nie tylko nie nadawałem się do jakiejkolwiek rozmowy, ale także ledwo rozumiałem co się do mnie mówi. Jeszcze nie wytrzeźwiałem. Przepraszała, że dopiero teraz się odzywa i że niestety, oferta, na którą złożyłem podanie nie jest aktualna, ale spodobało im się moje CV i chcielibyśmy mi zaproponować inną pracę, w call centre. – Call centre? A co będę musiał robić? – spytałem licząc na to, że ona się rozgada, a ja będę miał chwilkę, by zastanowić się, jaką strategię wybrać. – Nie będziesz musiał dzwonić do ludzi, by im coś sprzedawać, będziesz tylko odpowiadał na telefony – chciała mnie uspokoić. – Hm, to chyba dobrze – zapytałem nie bardzo wiedząc, co odpowiedzieć. W głowie szumiała mi ciągle muzyka z klubu, w których spędziłem noc. – Myślę, że mógłbym być zainteresowany, ale szczerze mówiąc teraz nie bardzo jestem w stanie o tym rozmawiać – postanowiłem powiedzieć jej prawdę. – Właśnie wróciłem z całonocnego clubbing, jestem bardzo zmęczony i wciąż pijany. Czy moglibyśmy porozmawiać w przyszłym tygodniu? – zapytałem wiedząc, że zaraz trzaśnie słuchawką i moje szanse na pierwszą płatną pracę w Londynie uciekną razem z nią. – Ależ oczywiście, bardzo przepraszam, nie wiedziałam – odpowiedziała natychmiast, zupełnie jakby to była jej wina, że mi przeszkadza w odespaniu całonocnego pijaństwa. – Kiedy mam zadzwonić ponownie? Chciałabym zadać ci kilka pytań i ewentualnie zaprosić na assesment day. –W poniedziałek po jedenastej – odpowiedziałem. Potwierdziła, że jej to też pasuje, raz jeszcze przeprosiła i odłożyła słuchawkę. Byłem w szoku. Nagłe wytrzeźwiałem. Zadzwoniła w poniedziałek, dokładnie o jedenastej. Była ciekawa, jakie czytam książki, czy gdzieś byłem ostatnio na wakacjach i czy lubię robić zakupy i dlaczego. Po dwudziestu minutach stwierdziła, że chciałaby mi zaproponować pracę i zaprosiła na tzw. assesment day. Był początek listopada. Właśnie zostałem zatrudniony.

Towar na ŚwięTa Pierwsze święta Bożego Narodzenia w Londynie. Bałem się ich. Wiedziałem, że nie pojadę do Polski, bo pracowałem zarówno w Wigilię, jak i w drugi dzień świąt. Ale Boże Narodzenie w Londynie to nie magia wigilijnego wieczoru i rodzinne spotkania. Szef właśnie mnie skarcił, że jeszcze nie powiedziałem mu, kiedy chcę wykorzystać swój wolny dzień, jaki przysługuje mi na świąteczne zakupy. Bank, w

którym mam konto i kartę kredytową właśnie poinformował mnie, że przed świętami pewnie mam dodatkowe wydatki, więc postanowił mnie nagrodzić i zwiększył mój limit kredytowy o kolejny tysiąc funtów. Moja ulubiona sobotnia i niedzielna lektura gazet przestała zabierać mi już tyle czasu co zawsze, bo miejsce artykułów zajmują ogłoszenia i reklamy przypominające o... Bożym Narodzeniu: kup jeden karton piwa, drugi dostaniesz za darmo; łazienka twoich marzeń; sofa w czerwonej skórze; nowa komórka. Wszystko to zmienić ma moje święta w Londynie w jeden wielki paradise, tak jakby z Bożego Narodzenia ktoś chciał zrobić Dzień Światowej Radości. Przypatruję się kolegom z pracy. Jeden jest pewien, że święta jak zawsze spędzi na plaży. Bilet do Australii kupił pół roku temu. Robi tak każdego roku. Przyznał, że nie lubi Bożego Narodzenia: – Nic się w Londynie nie dzieje, nawet do porządnego klubu nie można pójść, wszystko jakby wymarłe. Drugi też nie zamierza siedzieć w domu, jedzie na narty. Na deskach przywita również Nowy Rok. Trzeci bez owijania w bawełnę przyznaje, że co prawda święta spędzi razem z dziewczyną siedząc w domu, jednak zaraz dodaje, że już zabezpieczył sobie odpowiednią ilość towaru. Jakiego? – Hm... Takiego do wdychania przez nos – odpowiedział wprost.

The newly refurbished Ognisko Restaurant, in the beautiful old townhouse that is the home to Ognisko Polskie, is open to the public for lunch and dinner seven days a week.

Psia krew – Życie trzeba brać takim, jakim jest – tłumaczy mi Catherine. Ma 75 lat. Poznaliśmy się przypadkowo na przyjęciu, które moja koleżanka urządziła z okazji kupna nowego mieszkania. To było jej pierwsze mieszkanie w Londynie. Przyjechała tu służbowo trzy lata temu z Nowego Jorku. Zakochała się w tym mieście od razu. – Jesteś Polakiem? – pyta Catherine i nawet nie czeka na odpowiedź. Wie, że jestem. – Psia krew! – dodaje po chwili poprawnie po polsku. W ustach starszej dystyngowanej Angielki te dwa polskie słowa brzmią trochę dziwnie, by nie powiedzieć śmiesznie. Opowie mi później, w jakich okolicznościach nauczyła się przeklinania po polsku. To sprawa polskich pilotów, których poznała w czasie wojny w Londynie. – Nigdy nie byłam w Polsce, ale zawsze chciałam tam pojechać – opowiada. – Teraz, na stare lata coraz częściej o tym myślę. Wiesz, jak to jest, kiedy czujesz, że czasu już nie ma zbyt wiele, gdy całe życie zaczyna ci przelatywać przed oczami i zastanawiasz się, ile ci jeszcze zostało. Coraz częściej wspominam tamte lata, kiedy wszyscy byliśmy jak jedna wielka rodzina. Dzisiaj tamtego Londynu już nie ma, nawet nie znam wszystkich mieszkających na mojej ulicy. Ale twarze tych chłopaków pamiętam do dziś. Słuchając wspomnień Catherine zastanawiam się, jak ja za kilka lub nawet kilkanaście lat będę wspominał Londyn, moje spotkanie z tym wielokulturowym miastem. Czy po latach będę pamiętał starszą dystyngowaną panią, która podeszła do mnie na przyjęciu, by powspominać polskich pilotów? Czy kiedykolwiek dowiem się, jak to wspomnienie wpłynęło na jej życie? Każdy z nas ma takie wspomnienia: nagle przypominamy sobie o sprawach, które w naszym życiu wydarzyły się jakiś czas temu. Nie myślimy o nich na co dzień, czasem wymykają się z naszej pamięci przez przypadek i towarzyszą nam przez dłuższy czas. Catherine na przyjęciu pytała o to, jak wygląda Polska – kraj, w którym nigdy nie była, do którego jednak czuła ogromną sympatię przez przeszło 60 lat. Obiecała to komuś kilkadziesiąt lat temu i wie, że obietnicy dotrzyma. Podziwiam ją za to, czuję jak rozmowa ze mną budzi w niej nie tylko wspomnienia, ale przede wszystkim emocje. Miłe uczucie udziela się również i mnie, nie umiem jej przerwać, odejść po kolejnego drinka, stoję jak zahipnotyzowany. – To były cudowne czasy, mimo iż bardzo niespokojne, tragiczne. Czasami spotykaliśmy się na potańcówkach, świetnie się bawiliśmy, braliśmy życie takim, jakim ono było. Następnego dnia ci dzielni chłopcy lecieli na akcję, czasem było tak, że kogoś polubiłam, a potem okazało się, że on następnego dnia już nie wrócił. Do dzisiaj pamiętam ich twarze, nasze rozmowy, spotkania w wieloma z nich. Pamiętam, jak uczyli mnie słów po polsku, zwrotów grzecznościowych i tego najgorszego wówczas przekleństwa: psia krew! Dla Catherine to nie tylko dwa polskie słowa, to jakby hasło, które otwiera pokłady pamięci. – Pamiętam, jak bolało gdy, wracała tylko połowa z nich – dodaje ściszonym głosem. Przyjeżdżając do Londynu nie spodziewałem się takich spotkań. Wiedziałem o tym, że w czasie wojny było tu wielu Polaków, ale nie liczyłem na to, że kiedyś spotkam kogoś, kto o tym wszystkim będzie wspominał tak szczerze. – Życie trzeba brać takie, jakim jest – tłumaczyła mi Catherine przed dziesięciu laty. Posłuchałem. Dziesięć lat temu przyjechałem do Londynu. Tu jest teraz mój dom.

We offer a la carte as well as set lunch and pre theatre menus ( £16.50 for 2 courses). The bar is open from 12am til 11pm serving coffee, tea, light snacks and cakes. In the summer months you can enjoy eating outside on our covered terrace, while there is a events space on the first floor ideal for larger parties, weddings or meetings.

We look forward to seeing you at Ognisko

Ognisko Restaurant 55 Exhibition Road London SW7 2PN 020 7589 0101 www.ogniskorestaurant.co.uk info@ogniskorestaurant.co.uk


18 |

Pierwsza dama polskiej poezji w Londynie

05 (203) 2014 | nowy czas

kultura

Teresa Halikowska-Smith

D

użym wydarzeniem dla miłośników polskiej literatury była kolejna (po dłuższej przerwie) wizyta wybitnej polskiej poetki, Ewy Lipskiej, na Wyspach Brytyjskich (7 i 8 maja w Londynie; 10 maja w Edynburgu). Tym razem okazję do spotkania stanowiła promocja powieści Sefer, jej pierwszej pozycji prozatorskiej, wydanej w Polsce w 2009 roku nakładem Wydawnictwa Literackiego. Anglojęzyczne wydanie tej książki ukazało się w 2012 roku w Kanadzie nakładem wydawnictwa AU Press, w znakomitym tłumaczeniu dobrze już zasłużonej na tym polu pary tłumaczy: Barbary Bogoczek i Tony’ego Howarda. W swoim dotychczasowym dorobku mają oni trzy zbiory tłumaczeń wierszy Ewy Lipskiej. Promocja oodbyła się w ramach projektu badawczego prowadzonego przez Ośrodek Studiów Polskich na UCL (University College London, SSEES) pod dyrekcją dr Urszuli Chowaniec. Nosi on nazwę eMigrating Landscapes i zajmuje się, najogólniej mówiąc, badaniem dorobku artystycznego młodszego pokolenia emigrantów polskich. Dzięki wspomnianym wyżej publikacjom Ewa Lipska jest już dobrze znana na terenie brytyjskim; przyzwyczailiśmy się do jej idiomu literackiego, pełnego zaskakujących, czasem szokujących metafor (w pełni odpowiadających definicji Dr Johnsona, który określał metaforę jako gwałtownie zderzone ze sobą idee (ideas yoked together by violence), a także jej prawdziwie oryginalnej wizji poetyckiej, balansującej na granicy surrealizmu. Dlatego też obraz wielkiego belgijskiego surrealisty Magritte’a (do tego zatytułowany Terapeuta), figurujący na okładce polskiego wydania, wydaje mi się trafiony w dziesiątkę, jako że protagonistą jest dr Sefer, psychoterapeuta praktykujący w... Wiedniu (gdzieżby indziej?). Okładka wydania anglojęzycznego jest próbą oddania subtelności tonu i atmosfery opowiadanej tu historii: aury tajemnicy, dwuznaczności, podróży w nieznane, co stanowi o atrakcyjności tej intrygującej opowieści. Zapytana, skąd przyszedł do niej pomysł tej książki, Ewa opowiada, że w latach 90., kiedy pracowała jako attaché w Ambasadzie RP w Wiedniu (pod kierownictwem prof. W. Bartoszewskiego) zdarzyło się, że do Centrum Dokumentacji Zbrodni Nazistowskich prowadzonego przez Szymona Wiesenthala dotarła któregoś dnia przesyłka z Argentyny, zawierająca notes zmarłego wkrótce przedtem Niemca. Detektywistyczna praca archiwistek Centrum, próbujących ustalić tożsamość autora, zainspirowała ją do napisania tej książki, jednocześnie otwierając jej oczy na inny, mniej znany aspekt II wojny światowej. W podobny sposób, podkreśla Ewa Lipska, dłuższy pobyt za granicą dał jej okazję spojrzenia z zewnątrz na własny kraj i jego kulturę. Naturalną konsekwencją zmiany optyki jest to, że zaczyna się wtedy widzieć sprawy ostrzej, oceniać inaczej, współczesność, w jakiej żyjemy.

Ewa Lipska oraz tłumacze– Barbara Bogoczek i Tony Haward w UCL

Ewa Lipska znakomicie czytała swoje wiersze. Ich angielskie przekłady zaprezentował tłumacz Tony Howard który był także mistrzem ceremonii całego polsko-angielskiego wieczoru poetyckiego W Ognisku Polskim w Londynie

Albowiem teraźniejszość jest drugim tematem, jaki absorbuje Ewę w tej książce: tak, jak w swojej poezji, tak i tu jest autorka uważnym, krytycznym obserwatorem i komentatorem współczesnej kultury, którą analizuje wnikliwie, ze sceptycyzmem oceniając naszą współczesność. Oto jak diagnozuje jej główny problem w obecnej książce: „Żyjemy w czasach zbiorowego ekshibicjonizmu, obnażamy się bez litości dla siebie samych, aż po roznegliżowaną pustkę, od której już nie można uciec” (Sefer, s. 87). Ale Sefer to przede wszystkim medytacja na temat Zagłady, pamięci o niej, niemożności dotarcia do całej o niej prawdy i bolesnej traumy, z jaką zmagają się dalsze pokolenia tych, którzy przeżyli. Coraz liczniejsze raporty w mediach o diagnozach medycznych tzw. zespołu PTSD (post-traumatic stress disorder) ludzi, którzy byli choćby świadkami barbarzyństwa wojen, wyraźnie dokumentują, że demony przeszłości, mogą zaatakować po latach quasi normalnego życia. Książka pokazuje, jak długo i perfidnie działa trucizna wspomnień. Autorka porównuje przeszłość do jemioły, „pasożyta, nie mogącego oderwać się od rzeczywistości (...). Podobnie jak jemioła, przeszłość jest rośliną leczniczą i trującą zarazem” (s. 113). Dr Sefer prowadzi w Wiedniu życie wygodne i pełne rozrywek, spotkań towarzyskich, koncertów (jest wielbicielem muzyki) i niezbyt chętnie decyduje się na podróż do Polski, wymuszoną niejako przez nieżyjącego już ojca, którego młodość upłynęła w Krakowie. Po serii spotkań towarzyskich w sferach beau monde’u tego miasta, przelotnych romansów i może jedynego niespełnionego, autentycznego uczucia, wraca z poczuciem, że nigdy już nie uda mu się dotrzeć do „jądra ciemności” („Czyż pył może wrócić do życia”? – komentuje sucho ciotka protagonisty, której celne komentarze pełnią w tej powieści rolę chóru w greckiej tragedii). Tajemnica musi pozostać tajemnicą... „Kiedy po latach chcemy więcej wiedzieć i zrozumieć miniony czas, jest już za późno. Miniony czas jest już po drugiej stronie klepsydry, zasypany na zawsze” (s. 29). I jeszcze jeden cytat o zawodności ludzkiej pamięci i niemożności dotarcia do pełnej prawdy, prawdy ludzkich przeżyć, jak i prawdy w sensie historycznym:

„Prawda nie odpowiada na wiele pytań, a poza tym zawsze znajdzie dla siebie alibi” ostrzega autorka książki (s. 135). Drugie spotkanie z Ewą Lipską odbyło się następnego dnia w Ognisku Polskim, w swobodniejszej atmosferze salonu literackiego (ten rodzaj imprez wydaje się znakomicie odpowiadać genius loci tego miejsca). Poezji Ewy towarzyszyła muzyka (urywki ze wspomnianych w tekście Sefer utworów muzycznych; głównie klasyka szkoły wiedeńskiej, ale jest i argentyńskie tango!) w wykonaniu pianisty Matthieu Esnult i towarzyszących mu studentów szkoły muzycznej Trinity Laban Conservotoire of Music & Dance (niedawno wyróżnionych nagrodami, jak słyszymy); oko przyciągały rozwieszone na ścianach obrazy Caroliny Khouri i rzeźby/instalacje Wojciecha Sobczyńskiego, który studiował w Akademii Sztuk Pięknychw Krakowie w podobnym czasie, kiedy Ewa Lipska. Tego wieczoru mieliśmy okazję podziwiać niemal pełny wachlarz cech szczególnych sztuki poetyckiej Ewy Lipskiej: jej „ruchliwą wyobraźnię”, bezkompromisowo współczesny idiom, antysentymentalizm, ostry dowcip, ironię, dystans, wszystko to, co bardzo cenią jej czytelnicy a chwalą krytycy, nigdy tego wieczoru nie było daleko! Duża część czytanych tego wieczoru tekstów pochodziła z przedostatniego tomiku Ewy Lipskiej, tym razem prozy poetyckiej Droga pani Schubert. – Pani Schubert – tłumaczy Ewa Lipska – nie jest odpowiedzią na Pana Cogito Herberta, ale ucieleśnieniem zwyczajności, codzienności czyli… każdego z nas. Poza tym Pani Schubert jest po prostu adresatem listów do niej skierowanych, a ich autorem zapewne ktoś kiedyś jej bliski. Autor tychże (alter ego autorki?) filozofuje, lakonicznie i dowcipnie, na tematy egzystencjalne, czasu, pamięci, przyszłości („Droga pani Schubert, nie mogę odpowiedzieć/ na pani pytanie, kto odziedziczy ten świat/ i tego, co jest najpierwotniejszą materią poezji… Końcowa pointa nasuwa się sama: Droga pani Schubert, dobrze, że jest jeszcze/ Taki kraj, który jest wszędzie i nazywa się Poezja.


|19

nowy czas | 05 (203) 2014

kultura

WKRÓTCE WSZYSTKO SIĘ ZMIENI ​Dyn ​ a​micz​nie​dzia​ła​ją​ce​Po​lish​Expats As​so​cia​tion​w​Bir​ming​ham​przed​sta​wia​pro​jekt​w​prze​strze​ni​pu​blicz​nej, zre​ali​zo​wa​ny​z​my​ślą​o​dziel​ni​cy​Bir-​ ming​ham​– Er​ding​ton.​Autorką​projektu za​ty​tu​ło​wan ​ ego​Wkrót ce wszyst ko się zmie ni,​jest​Jo​an​na​Raj​kow​ska,​której dziełem​była​budząca​wiele kontrowersji​pal​ma​na​ron​dzie​de​Gaul​le'a​w​War​sza​wie​(Po zdro wien ia z Alej Je ro zo lim skich). Tym​razem​głów​nym​ele​men​tem pro​jek​tu​jest​duż​ y​kr ysz​tał,​który zainstalowano​w​ni​szy​w​po​bli​żu​bi​blio​te​ki​w​Er​ding​ton.​Kryszt​ ał,​za​ku​pio​ny od​lo​kal​ne​go​do​staw​cy​z​Che​ster​field, po​chod ​ zi​z​braz​ yl​ij​skiej​ko​pal​ni.​Raj​kow​ską,​któ​ra​pra​co​wa​ła​w​Bra​zy​lii​nad​jed​nym​ze​swo​ich​pro​jek​tów​w​2013​ro​ku, za​fa​scy​no​wa​ła​tam​tej​sza​mie​sza​ni​na wie​rzeń​oraz​ry​tu​ałów.​Ar​tyst​ka​po​sta​no​wił​a​przenieść​na​tutejszy​grunt​je​den​z​istot​nych​ele​men​tów​ry​tu​ałów oczysz​cza​ją​cych​– krysz​tał,​aby​utwo​rzyć​w​Er idng​ton​lo​kal​ny​czak ​ ram. Ośro​dek​ener​ge​t ycz​ny​w​tkan​ce mia​s ta​jest​tu​taj​ro​zu​mia​ny​rów​nież​ja​ko​ośro​dek​ener​ge​tycz​ny​w​cie​le​czło​wie​ka.​Raj​kow​ska,​tak​jak​za​zwy​czaj, tak​że​i​tym​ra​zem​zre​ali​zo​wa​ła​pro​jekt, któ​ry​odd ​ zia​łu​je​przede​wszyst​kim​na ludz​kie​cia​ło,​za​wie​sza​lo​gi​kę​oraz​pro​po​nu​je​no​we​spo​łecz​ne​ry​tu​ały.​ Wkrót ce wszyst ko się zmie ni jest​re​zul​ta​tem​prze​ko​na​nia​o​pa​nu​ją​cym​kr y​zy​sie,​któ​re​mu​to​war​ zy​szy​sil​ne, nie​po​ko​ją​ce​po​czu​cie​nad​cho​dzą​cej​ra​dy​kal​nej​zmia​ny.​Po​stę​pu​ją​cym​zmia​nom​kli​ma​tu​to​wa​rzy​szą​ro​sną​ce wąt​pli​woś​ ci​co​do​kie​run​ku,​w​któ​r ym zmie​rza​kul​tu​ra​eu​ro​pej​ska​opar​ta​na spu​ściź​nie​Oświe​ce​nia.​Zmian ​ y​nas​ tę​pu​ją​i​bę​dą​na​dal​po​s tę​po​wa​ły.​ Pro​jekt​Wkrót ce wszyst ko się zmie ni jest​po​my​śla​ny​ja​ko​in​sta​la​cja​no​ma​dycz​na,​ja​ko​po​dró​żu​ją​cy​czak ​ ram.​Za​in​sta​lo​wa​ny​w​prze​strzen ​ i​pu​blicz​nej, de​li​kat​nie​od​dzia​łuj​e​na​każ​de​go,​kto ze​chce​z​nim​ob​co​wać.​Jest​to​obiekt,

Po mnik. Wy prze daż współ czu cia. Uka mie no wa na pa mięć na któ rej sie dzi wy ciecz ka szkol na wy cią ga ją ca ka nap ki z gło dem. Mi nu ta gru cha nia przy cza jo nych go łę bi. Lęk be to nu kicz śmier ci I sa mot ność ofiar

david Clark

O

któ​r y​roz​bra​ja,​sty​mu​lu​je​wy​obraźn ​ ię​i de​li​kat​nie​hip​no​ty​zu​je;​mo​że​sta​nie​się cza​kra​mem,​w​któ​rym​bę​dzie​się​kon​cen​tro​wa​ła​ener​gia​dziel​ni​cy.​Dla​każ​de​go​bę​dzie​ozna​czał​coś​in​ne​go​i lu​dzie​z​pew​noś​ cią​wy​my​ślą​wła​sne​po​wo​dy​obec​no​ści​kr ysz​ta​łu.​Je​go​nie​jed​no​znacz​ny​sta​tus​klej​no​tu,​obiek​tu uzdra​wia​ją​ce​go,​ulicz​ne​go​dzi​wac​twa, czy​–​przede​wszys t​kim​–​rzeź​by​pod​wa​ża​ją​prag​ma​tycz​ną​def​ i​ni​cję​sztu​ki pu​blicz​nej.​ Raj​kow​ska​od​by​ła​se​rię​re​zy​den​cji ar​ty​st ycz​nych​w​Er​ding​ton,​któ​re​po​mo​gły​jej​zro​zu​mieć​spe​cyf​ i​kę​dziel​ni​cy i​za​pro​po​no​wać​no​wy​pro​jekt.​Proc ​ es ten​można​obejrzeć​na​blo​gu​http://pu​bli​car​ter​ding​ton.word​press.com/ Wkrót ce wszyst ko się zmie ni zo​s ta​nie​za​in​au​gu​ro​wa​ny​zos tanie​w​sobotę 31​maja​wy​stę​pem​mu​zy​ków​z​Wa​ste Pa​per​Ope​ra​Com​pa​ny.​To​wa​rzy​szy​mu tak​że​Al​ter​na​t yw​ny​Prze​wod​nik​po​Er​ding​ton,​zbiór​hi​s to​rii,​któ​re​uka​zuj​ą​​in​ne​ob​li​cze​tej​czę​ści​Bir​ming​ham.​Ja​ko uzu​peł​nie​nie​pro​jek​tu​Po​lish​Expats​As​so​cia​tion​org ​ a​ni​zuj​e​sze​reg​im​prez,​w tym​spo​tka​nie​z​ar​tyst​ką,​warsz​ta​t y​i mi​ni​sem ​ i​na​r ium​na​te​mat​sztu​ki​w prze​strze​ni​pu​blicz​nej.​Szcze​gó​ły,​moż​na​zna​leźć​na​s tro​nie​in​tern ​ e​tow ​ ej​PEA www.po​li​she​xpats.org.uk​/news..

Roma piotrowska

Ewa Lipska pomnik

Polish Poetry evening at the Poetry Café

Monument

Compassion for sale A stoned memory The school trip perched there takes out hunger sandwiches One minute of cooing from crouched pigeons The angst of concrete the kitsch of death and the victims’ loneliness

••• Ewa Lipska znakomicie czytała swoje utwory mocnym, dobrze wyartykułowanym głosem. Ich angielskie przekłady zaprezentował Tony Howard – tłumacz (wspólnie z Barbarą Bogoczek), prof. literatury z Warwick University. Oboje włożyli ogrom pracy, by spotkania z krakowską poetką w Londynie i Edynburgu mogły dojść do skutku w tak wielu różnorodnych odsłonach. Swój udział w wieczorze miała też londyńska poetka Anna Maria Mickiewicz, która w krótkiej rozmowie z bohaterką wieczoru nawiązała do przeszłości – spotkań poetyckich w Lublinie i Londynie, do podróży, ukochanego przez Ewę Lipską Wiednia i pisania prozą poetycką… Współorganizatorem wieczoru w Ognisku Polskim, sponsorowanego przez Instytut Kultury Polskiej i „Warwick Review”, był „Nowy Czas”. Tym polsko-angielskim spotkaniem poetyckim przy Exhibition Road zbudowaliśmy kolejny London Bridge. Salon w Ognisku przypominał trochę krakowskie salonowe spotkania z poezją Ewy Lipskiej, z tą różnicą, że wśród licznych uczestników tego spotkania było sporo Brytyjczyków. (tb)

nce a month, the first Monday of the month, the Exiled Writers Ink, a group of refugee and exiled writers from all over the world, meet at the Poetry Café in Covent Garden (22 Betterton Street) at 7.30pm. Each month there is a different theme or region of the world in focus, sometimes writers from Iraq and Afghanistan, or Syria, Lebanon and North Africa, or South America, or Africa. Between three and five writers and poets present their own work, often in their own language, with some translations. Those who have been in London and the UK for some time often write in English, as they arrived as young children and have since forgotten their mother tongue. Whatever their background or personal stories, it is always a fascinating experience to hear the voices of refugees and migrants arriving in this country and reflecting on their experiences, their memories of back home and mixed reception on arrival and gradual adjustment to be here, rather than over there. The meetings are held in the basement of the café, which holds between 40 and 50 people, and the atmosphere is cosy and friendly, with appreciative audiences really keen to hear genuine voices of refugees and migrants from so many different backgrounds. On Monday 7th April we held an evening devoted entirely to Polish poets now living in London or the UK. The idea was to present writers who had arrived in this country at different stages and so might have different perspectives on what they left behind and their experiences in this country. Hence the theme was: Waves of Migration: Polish poetry in exile. kataRzyna zEChEntER, a poet in her own right (In the Shadow of the Tree, 2011) who teaches Polish literature at the Institute of East European and Slavonic Studies, introduced the evening with an overview of Polish poetry. She explained that in fact Polish writers in exile over the centuries have been crucial in forming and shaping Polish consciousness and identity. She also talked about post-war Polish writers in Poland, with the difficulties and censorship imposed by the Communist regime, but with a new generation of poets, such as Ewa Lipska, using language and metaphor in new ways to circumvent censorship and yet still convey a political message and comment on the society around them. This contrasted with the younger generation of poets who grew up after the fall of Communism and write more introspectively, exploring their own inner worlds, with less of a focus on wider political themes. Zechenter also read some of her own poems, from In the Shadow of the Tree as well as more recent poems. The next writer was anna MaRia MiCkiEwiCz, who with the aid of some of her friends, presented a dramatic renditions and account of her period in Poland under Emergency Rule, writing underground pamphlets and reading some of the private letters exchanged between herself and her husband, often living in separate towns, always in fear of censorship and being arrested. This was followed by some Mickiewicz’ poems written since arrival in London, finding a new sense of freedom, but still haunted by ghosts of the past, whilst other poems muse on the blend of past and present, sometimes in a whimsical manner. Mickiewicz was last year nominated Author of the Year by The City of Writers, Orlando, and her most recent collection

of poems, London Manuscripts, was published this year. MaRia JastRzębska arrived in this country as a young child. She went to school and studied in this country and so writes mainly in English, but with the flavour, the food and the language of her home country always somewhere in the background. Constant visits back and forth, even in the days of Communism, kept her in touch with family in Poland, so that Poland is always with her. She is the winner of the 2009 Off Press International Writing Competition and won a prize in the Fourth Troubadour International Competition in 2010. Her poetry has been published in numerous volumes and languages, amongst them: I’ll be back before you know it (2008), See How I Land: Oxford Poets and Refugees (2009), Telling tales about Dementia (2009), Syrena (2009), At the Library of Memories (2013) and Everyday Angels (2009). Jastrzębska read movingly poems from her own childhood, seeking to blend Polish and English lifestyles, as well as poems confronting more adult themes – sexuality, identity and language. Finally, a couple of poems by wiOLEtta gREzEgORzEwska were read out. Unfortunately Grezegorzewska herself could not attend due to illness, but the two extracts chosen dealt with her more recent arrival in this country, living on the Isle of Wight, and her response to being in a small seaside town with a charm of its own, but also enrapt in mist and eerily reminiscent of ghostly voices and distant shadows from the past. The evening was hosted by David Clark, a member of Exiled Writers Ink, the child of pre-war refugees from Nazi Germany, who read one of his poems, I Like Dancing, about dancing in squares in Kraków and in Colliers Wood.

On MOnday 7th apRiL wE hELd an EvEning dEvOtEd EntiRELy tO pOLish pOEts nOw Living in LOndOn OR thE Uk

Anna maria Mickiewicz (z lewej) i Barbara Bogoczek w Poetry Cafe


20|

05 (203) 2014 | nowy czas

czas na wyspie

PYSZ: Insight Sławomir Orwat

Miłość do trzech pomarańczy

Opera Krakowska podjęła wysoki stopień artystycznego ryzyka i z wirtuozowskim rozmachem inscenizacyjnym wprowadziła na polską scenę najbardziej znaną z oper Sergiusza Prokofiewa.

I stwierdzić należy, iż nie zabrakło inscenizatorom i wykonawcom umiejętności, by w wielkim stylu przekazać publiczności fenomen tego dzieła, które w swej surrealistycznej warstwie jest dekonstrukcją klasycznej opery. Krakowska opera utrwala tym faktem swoją pozycję wśród scen operowych całego świata. Prapremiera światowa utworu Prokofiewa miała miejsce 30 grudnia 1921 roku w Lync Opera w Chicago. Jednak mimo wybitnych walorów muzycznych dzieło z racji trudności i wymagań, jakie stawia wykonawcom i zespołowi realizatorów nigdy nie zdobyło wielkiej popularności na światowych scenach. Pojawia się wyjątkowo rzadko i nie pozostaje zbyt długo na afiszu. Jesteśmy przekonani, iż interesujący zamysł reżysera co do umiejscowienia akcji, obecność odniesień historycznych fabuły i wysoki poziom krakowskiej prezentacji artystycznej zmieni ten wstydliwy detal muzycznego gustu i tytuł na długo zagości na scenie. Libretto, którego autorem jest sam kompozytor, powstało z inspiracji treścią bajki Carlo Gozziego, gdzie w błahej historyjce smutny Książę stygmatyzowany klątwą musi zakochać się w trzech pomarańczach i szukać ich po świecie. Zatem w utworze kipi od baśniowych treści i pomysłów, co okazało się punktem wyjścia dla reżysera Michała Znanieckiego do stworzenia przedstawienia o zawrotnie szybkiej akcji dramaturgicznej. Całość reżyserskiego przedsięwzięcia zamyka się w scenicznej wizji w sposób spójny, logiczny a przede wszystkim czytelny dla odbiorcy. Oglądamy na scenie utwór, który jest w istocie esejem o naturze życia i sztuki. Reżyser wprowadza nas do gabinetu krzywych luster, abyśmy mogli się w nich przejrzeć, zdrowo, chociaż nie bezkarnie obśmiać i wyciągnąć wnioski. Z fantazją poprowadzony Prolog, w oryginalnej wersji będący kłótnią między zwolennikami komedii i tragedii, do której włączają się Dziwacy, został przez reżysera przeniesiony do sali telewizyjnej domu opieki dla starych i chorych pensjonariuszy, spierających się o to, który program telewizyjny będą oglądać. Wszystko co po tym oglądamy jest konsekwencją tego sporu przekazywaną w telewizyjnym obrazie, który niejako narzuca punkt widzenia umowności całej historii. Najpierw lekarze i pielęgniarki pozbywają się atrybutów swojego zawodu i stają się głównymi bohaterami toczącej się w dynamicznym tempie akcji przenoszonej często na widownię – co jest nie tyle nowatorskim rozwiązaniem, a zabiegiem pozwalającym widzom na swoistą możliwość odczuwania pełnej wspólnoty. Świetnie przygotowany przez Zygmunta Magierę chór jest w tej sytuacji bardziej komentatorem niż

uczestnikiem akcji. Całe przedstawienie jest zrealizowane z humorem przez pryzmat spojrzenia na współczesność, ale ze sporym dystansem do operowo-bajkowej rzeczywistości, co sprawia, że publiczność znakomicie się bawi od pierwszej do ostatniej sceny. A ponieważ finał nie kończy się happy endem, przychodzi czas na głębszą życiową refleksję. Warto zaznaczyć, iż czysto zorganizowana przestrzeń scenograficzna przez Luigi Scoglio fascynuje bogactwem nastrojów oraz skojarzeń i muzycznych odniesień do kompozycji Prokofiewa. Interesująco rozwiązano też choreografię, a to zasługa i profesjonalizm Katarzyny Aleksander-Kmieć. Piękno muzyki Prokofiewa zostało znakomicie podkreślone poprzez dynamiczną ekspresje kontrastów oraz wnikliwą obserwację światłocieniowej gry na przedmiotach za sprawą kunsztu reżysera światła Bogumiła Palewicza. Należy też podkreślić czytelną dramaturgię i charakterystykę każdej z występujących na scenie postaci. Popis w tworzeniu teatru dali znakomici tak pod względem wokalnym jak i aktorskim wszyscy bez wyjątku artyści, a wspomnieć należy, iż obsada krakowskiej premiery została skompletowana przez solistów z całej Polski. Doskonały był Wojciech Gierlach w roli nieco zagubionego i nieco safandułowatego Króla Treflowego. Świetną kreację partii Księcia hipochondryka dał Pavlo Tolstoy. Nieco z innej planety postać Maga Celio stworzył Wojciech Śmiłek. Świetni w swoich charakterystycznych komediowych rolach byli: Anna Bernacka jako czarnoskóra Smeraldina, a także Przemysław Firek jako potężna kucharka, i przede wszystkim znakomicie prezentująca się na scenie Ewa Biegas w partii złej wróżki Fata Morgany. Dzielnie im sekundowali Katarzyna Oleś Blacha jako Ninetta oraz Mariusz Godlewski w roli Leandra. Równie wysoką ocenę należy wystawić stronie muzycznej tej premiery – orkiestra z wielką pasją pokonywała ogrom trudności partytury. Dyrygent Tomasz Tokarczuk zadbał o odpowiednią lekkość, wdzięk oraz właściwe proporcje brzmieniowe orkiestry wydobywając wszelkie niuanse kompozycji Prokofiewa. Fenomenalnie zrytmizowana faktura utworu daje się odczuć w II akcie – słynny marsz pomarańczy w Krakowie brzmiał brawurowo, tętniąc pełnią wigoru i nie gubiąc wzorowej precyzji rytmicznej, pełni wysmakowania i elegancji wdzięku. Czytelnikom „Nowego Czasu” szczerze polecamy pomarańcze Prokofiewa – pachną wybornie, smakują pysznie i są dostępne tylko w Krakowie. Zapraszamy!

Marek Zabiegaj, Bogdan Zabiegaj

M

uzyka Maćka Pysza – ta, której urokowi poddawałem się wielokrotnie podczas jego londyńskich koncertów, jak i ta, której piękno od kilku miesięcy podziwiam wsłuchując się w hipnotyzujące dźwięki debiutanckiego albumu jego Tria – jest idealną odtrutką na toksyny brutalnej codzienności. Lost in London? Kto wie, czy ten tytuł jednej z najpiękniejszych kompozycji tego krążka nie stanowi zawoalowanego wyjaśnienia dość częstych wędrówek Maćka po salach koncertowych Włoch i Francji? – Marzę, aby jeździć z moją muzyką po świecie... być w nieustannej trasie koncertowej – wyznał mi ponad rok temu podczas jednej z naszych rozmów. Zafascynowany od lat kompozycjami Al Di Meoli, zauroczony grą Pata Metheny i Johna McLaughlina, Maciek Pysz wyznaczył sobie stylistyczne ramy artystycznej wrażliwości, z którą chciałby być kojarzony i którą nazywa muzyką świata. Czy taka deklaracja w połączeniu z wymienionym przeze mnie tytułem jego kompozycji jest rodzajem muzycznej metafory, za pomocą której artysta wyjaśnia swoim londyńskim fanom przyczynę tak częstych występów z dala od gwaru Ronniego Scota czy Pizza Phesaentry, których klimat lubi i docenia? Dwukrotnie miałem okazję realizować wywiad z tym niezwykle pracowitym i świadomym swojej pozycji w londyńskim światku jazzowym kompozytorem i gitarzystą, który jazzu nie uczył się na wyższych uczelniach, a jedynym źródłem wiedzy z jakiego czerpał, była z początku kaseta VHS z lekcjami gitary Franka Gambale, a następnie podręczniki stosowane w renomowanej Barklee College of Music w Bostonie oraz płyty Milesa Davisa, przy których improwizował. Nie można na ten album spojrzeć jednak tylko z perspektywy bogactwa wyobraźni samego kompozytora. Maciek Pysz Trio to także rewelacyjni Yuri Goloubev i Asaf Sirkis... ten sam, którego albumem Shepherd’s Stories zachwycam się od miesięcy. O ile Asaf poznawał jazz już od lat młodzieńczych, o tyle urodzony w Rosji Yuri Goloubev aż do roku 2004 kojarzony był wyłącznie z muzyką klasyczną, a swoją fascynację wolnością improwizacji, którą najpełniej na albumie Insight ilustruje kompozycja Moody Leaf, odkrył w sobie dopiero dzięki wyjazdowi do Mediolanu, gdzie zetknął się ze znakomitościami włoskiego jazzu.

To pierwsza płyta dobrze znanego czytelnikom „Nowego Czasu” z organizowanych przez nas ARTerii, znakomitego gitarzysty Maćka Pysza. Dwie ARTeryjne artystki, które również nagrały swoje płyty, to Agata Rozumek Monika Lidke.

Wywodząca się z kompletnie różnych obszarów geograficznych, muzycznych stylistyk i inspiracji trójka znakomitych instrumentalistów stworzyła na Insight spójne i w najdrobniejszych szczegółach dopracowane dzieło muzyczne, które otwiera, mam nadzieję, bogatą dyskografię jednego z najbardziej utalentowanych polskich wirtuozów gitary akustycznej ostatnich lat. Urodzony na Górnym Śląsku gitarzysta, wychowany w jemeńskiej dzielnicy izraelski mistrz perkusji i zakochany w muzyce klasycznej Rosjanin stworzyli na tym krążku aranżacyjnie doskonały efekt, który stanowi potwierdzenie czerpania przez Maćka z o wiele szerszego muzycznego spektrum niż jazz. Dla każdego wykonawcy – niezależnie od gatunku, jaki reprezentuje – debiutancka płyta zawsze jest artystycznym samookreśleniem się, wizytówką, upoważniającą krytyków do – choć większość muzyków tego nie lubi – stylistycznego zaszufladkowania i wyrażenia swoich opinii i oczekiwań na przyszłość. Insight zawiera kompozycje, które powstały w latach 2007-2012 i które stanowią, jak sam tytuł albumu wskazuje, wgląd w pięcioletni dorobek artysty. Those Days to dynamiczny punkt wyjścia, który poprzez zachwyt nad pięknem otaczającego nas świata („Blue Water”), skomponowaną wspólnie z Gianluca Corona apoteozą przyjaźni („Amici") doprowadza do wspomnianego już mojego ulubionego numeru tego krążka Lost in London. Niemożność schowania się przed zgiełkiem stolicy świata – jak nazywa to ogromne miasto pewien mój znajomy, zmuszająca do szukania azylu, który zapewni tak potrzebną do istnienia chwilę ciszy, została wyrażona po mistrzowsku i stanowi materiał na prawdziwie radiowy hit dla nocnych Marków. Album kończy przepiękne dzieło – najstarsza na Insight kompozycja Maćka „Under The Sky” z roku 2007. Płyta została nagrana w renomowanym włoskim studio Artesuono, o czym Maciek Pysz marzył od lat. Czy przez pryzmat bardzo udanego moim zdaniem debiutanckiego krążka można wyrokować, w jakim kierunku Maciek będzie podążał w swoich muzycznych poszukiwaniach? Znając jego pogląd na to, jaką muzykę chce zanieść do najdalszych zakątków świata, zaryzykuję stwierdzenie, iż na kolejnym albumie Tria Maćka Pysza może znaleźć się o wiele więcej elementów jazzu latynoskiego, a zwłaszcza dźwięków inspirowanych muzyką flamenco, czego na Insight w sposób zamierzony, jak sądzę, nie było nadmiernie słychać. Czy moje przypuszczenia sprawdzą się? Gratulując znakomitego wstępu do dyskografii, jakim bezsprzecznie jest Insight, życzę Maćkowi, aby jak najszybciej udało mu się kolejnym albumem rozwiać je lub potwierdzić. Tek st ukaza ł się w s tyczniowym numerze maga zynu „Ja zzPRESS”


|21

nowy czas | 05 (203) 2014

czas na wyspie

ANNA, IDA, WANDA Wresz cie obej rza łem Idę Paw ła Paw li kow skie go. Dzię ki KI NO TE CE. Bar dzo mi jej bra ko wa ło do ko lek cji fil mów z 2013 ro ku, bo do Lon dy nu wszyst ko do cie ra póź niej.

Jacek Ozaist

O

d pamiętnego tryumfu na festiwalu w Gdyni, przez cały czas zastanawiałem się, dlaczego wygrała wtedy Ida, a nie Chce się żyć Macieja Pieprzycy. Myślę, że szalę przechyliły względy estetyczne i artystyczne, co niedługo później potwierdził werdykt jury festiwalu w Londynie, gdzie Ida pokonała kilku niezłych kandydatów do nagrody. Bardzo mocno w obu produkcjach uwidacznia się ponad stuletni konflikt pomiędzy kinem dla ludzi i kinem dla krytyków. To oczywiście bzdura i uproszczenie mające na celu ułatwienie życia osobom, dopatrującym się w instytucji kina jedynie łatwej rozrywki, niemniej bardzo często pada taki argument, kiedy ktoś filmu nie lubi, nie rozumie lub jest wobec niego bezradny. Gdyby uprawomocnić określenia typu „pusty”, „zimny” czy „film-wydmuszka”, trzeba by wyrzucić z historii kina takich twórców, jak Micheleangelo Antonioni, Robert Bresson, Akira Kurosawa, Francois Truffaut czy Jim Jarmush. Ida jest filmem kinowym w najczystszej postaci. Takim, na który idzie się w dobrym towarzystwie i potem dyskutuje przy piwie do późnej nocy. Estetycznie Pawlikowski, a zwłaszcza operatorzy zdjęć – Ryszard Lenczewski i Łukasz Żal – wskrzeszają ducha czasów, w których tworzyli najwybitniejsi twórcy naszego kina: Munk, Polański, Wajda, Kawalerowicz.

Stąd zapewne zachwyt krytyków i jurorów festiwalowych, będący w kontrze do rozczarowania zwykłych widzów. Kadry i dekoracje są cierpkie, ascetyczne i lodowate, jak czasy, w których przyszło obu kobietom żyć. Wydaje się, że słusznie. Kolory mogłyby tylko zaburzyć tę idealną harmonię rodem z rzeźniczej chłodni. Ida to cichy dramat dwóch kobiet w różnym wieku, które muszą odnaleźć się w realiach nieciekawego świata wczesnego PRL-u. „Krwawa Wanda” (Agata Kulesza), ciotka Idy, postanowiła służyć systemowi i walczyć z niepodległościowym podziemiem. Skazywała ludzi na śmierć z taką samą łatwością, z jaką po latach wychyla pięćdziesiątkę wódki. Wyciągnięcie siostrzenicy z klasztoru i podarowanie jej prawdy, wydaje się być jedynym dobrym uczynkiem w jej życiu.

Anna (Agata Trzebuchowska) od czasów okupacji żyje za klasztornym murem, przygotowując się do dożywotniej służby Bogu. Za radą siostry przełożonej, jedzie do ciotki Wandy, jedynej żyjącej krewnej. Od niej dowiaduje się, że jest uratowanym żydowskim dzieckiem o imieniu Ida. Razem z ciotką wyruszają w krótką podróż w przeszłość, która odmieni je obie. Gdyby bohaterki porównać do kartek papieru, Wanda byłaby pobazgrana krwawymi plamami, odciskami zabłoconych butów, plamami od wódki i łez, Ida za przezroczysta i jednocześnie pozbawiona możliwości jakiegokolwiek zapisu. Wszystko, czego doświadcza, przechodzi przez nią na wylot i przepada bez echa. Z tego powodu ta postać nieco irytuje. Jedynym bodaj wyrazem uczuć z jej strony jest ukradkiem uroniona łza. Obie kobiety są Żydówkami, ale ich pochodzenie nie ma jakiegokolwiek wymiaru – religijnego, politycznego, obyczajowego. Właściwie, można by tę historię umieścić w dowolnych czasach i pod dowolną szerokością geograficzną, a chwyciłaby za serce tak samo. Zapewne dlatego z taką łatwością zbiera nagrody na całym świecie. Tematyka, a zwłaszcza punkt styczny (mord na Żydach w celu zawłaszczenia ich mienia) łączy Idę z Po kło siem Władysława Pasikowskiego, lecz dalsze podobieństwa nie są w żaden sposób uprawnione. Pasikowski zrobił prowokacyjny, brutalny, nieco chropowaty film o poszukiwaniu niechcianej prawdy, używając formuły thrillera. Paweł Pawlikowski snuje swoją historię subtel-

Kenwood House Je śli ktoś po trze buj e uciec od cod zien nej bie ga ni ny i na chwil ę zna leźć się w miej scu o nie zwy kłej har mo nii i uro dzie, wcześ niej czy później mu si tra fić do Ken wo od. To pół noc na część znacz nie więk sze go lon dyńs kie go par ku Hamp ste ad He at – uwiel biam tę ogrom ną pa gór ko wa tą oa zę zie le ni z kil ko ma je zio ra mi i wspa nia łą pa no ra mą ca łe go Lon dy nu – za każ dym ra zem uda je mi się tam zgu bić dro gę w roz le głych przes trze niach. Ken wo od jest do stojn y – nad pał a cem i par kiem uno si się au ra po zy tyw nych f lu idów. Współ cześ ni teo re ty cy sztu ki mo gli by (tro chę nie for tun nie) na zwać to miej sce przy kła dem ar chi tek tu ry to tal nej, gdzie wszyst kie, na wet z po zo ru od le głe jej aspek ty są obec ne: bu dow le, dzie ła sztu ki, oto cze nie, kontekst społ ecz ny i dzie dzic two hi sto rycz ne. Jest więc sam pa łac; cho ciaż przy cią ga uwa gę, nie każ dy mu si być zwo len ni kiem je go neo kla sy cy stycz nej sty li sty ki. Nie jest to per ła ze szki cown i ka Pal la dio, ale efekt wie lo krotn e go prze bud o wyw a nia bu dyn ku od cza su je go pow sta nia za pa no wa nia kró la Ja ku ba I. Po sia dłość na tych miast urze kła nadwornego dru ka rza, Joh na Bil la, któ ry ku pił ją w 1616 ro ku. Po tem prze cho dzi ła z rąk do rąk moż nych ro dów, by w koń cu – dzięk i hoj no ści ostat nie go wła ści cie la Edwar da Gu in nes sa, hra bie go Ive agh – stać się wła sno ścią nas wszyst kich, pod tro skli wą opie ką En glish He ri ta ge. Pa łac zo stał wła śnie pie czo ło wi cie od re stau ro wa ny, co przywróciło dawn ą świet ność zwłaszcza je go wnę trzom, i jest do stęp ny do zwie dza nia. A jest co po dzi wiać z bi blio te ką za proj ek to wa ną przez słyn neg o XVIII-wiecz ne go ar chi- tek ta Ro ber ta Adamsa na cze le, któ ry ja ko je den z pierw szych wpro wa dził w niej roz wią -

niej i bardziej powierzchownie, jak gdyby tylko przesuwał palcem zaznaczając rysę na szkle. Nie zależy mu na prawdzie, bo wychodzi ona na jaw bardzo szybko. Ma raczej na celu ukazanie procesu przemiany młodej bohaterki, a także okoliczności towarzyszących podejmowaniu przez nią decyzji. Mam wrażenie, że Idę łatwiej doceniać, niż polubić. Temperatura emocjonalna filmu oscyluje w granicach zera. Nie ma w nim też bohatera, który przyciąga. Utożsamianie się z Idą grozi odrzuceniem i rozczarowaniem. To nie jest osoba łatwa do ogarnięcia. Nie wiemy, jakie uczucia skrywają się za jej nieruchomą twarzą, niczego nie dostrzegamy w pustych, zdawałoby się, oczach. Nie wiemy też, czy ostatecznie zdołała scalić w sobie dwoistość własnej tożsamości – bycia zakonnicą Anną i Żydówką Idą. Pawlikowski nie łasi się do widza, nie domaga poklasku, jest od początku do końca pewien tego co i jak chce zrobić. Powtarza w wywia-

za nia neo kla sy cy stycz ne. Zna la zło to wła ści we uzna nie w oczach znaw ców i obec nie ry sun ki, i pla ny bi blio te ki znaj du ją się w zbio rach Sir John So ane’s Mu seum. Są tam też per ły ko lek cjon er skiej pa sji je go ostat nie go wła ści cie la, ta kie jak późny Au top or tret Rembrandta, Ko bie ta gra ją ca na gi ta rze Ja na Ver me era czy por tret Ja ku ba I, na ma lo wa ny przez An to nie go van Dycka; są też pra ce bli skich ang iel skiej pu blicz no ści To ma sza Ga ins bo ro ugha, Sir Jo shua Reyn oldsa i JMW Tur nera. W nie mal do mo wych wnę trzach pa ła cu ro bią znacz nie więk sze wra żen ie niż gdy by by ły eks po no wa ne w Na tio nal Gal le ry. Jest też ba jecz ne oto cze nie; uro cza do li na z dwom a je zio ram i (jed no o za gad ko wej na zwie Ty siąc Fun tów) a są sia du ją cy z pa ła cem ogród nie ma so bie rów nych w ca łym Lon dy nie – na wet Kew Gar den nie ma szans konk u ro wać z ma jo wą feerią kwitn ą cych tu ro do den dro nów; jest rzeźba wszech obec ne go Hen ry ka Mo ora, Bar ba ry He pworth, ogród „ku chenn y” z zio ła mi i wie le in nych atrak cji do od kry cia. W na tu raln ej, am fi te atral nej sce ne rii do li ny od by wa ły się do nie daw na kon cer ty mu zycz ne, ale bardzo zamożni oko licz ni re zyd en ci na rze ka li, że la tem, raz w mie sią cu, jest zbyt gło śno i kon cer ty za wie szo no. Ta ak cja wpi su je się w in ne za gro że nie dla te go miej sca – już w 1922 ro ku lo kal ni in we sto rzy za mie rza li wy bu do wać tu taj kilk a dzie siąt luks u sow ych re zy denc ji. Obec ność te go idyllicznego miej sca nie jest jed nak za gwa ran to wa na na za wsze. By ist nieć, wy ma ga ciąg łe go wspar cia z pu blicz nych fun du szy. Wpa daj my więc tam jak naj czę ściej, pięk nie wy dan y ka ta log kosz tu je gro sze.

Tekst i rysunek: Maria Kaleta

dach, że nosi w sobie różne historie, anegdoty, wspomnienia. Czasem udaje się z tej bezładnej masy stworzyć historię. W tym przypadku pomógł przeczytany kiedyś scenariusz Cezarego Harasymowicza pod tytułem Sio stra mi ło sier dzia oraz okoliczność spotkania w Oksfordzie przemiłej pani Heleny Brus Wolińskiej, która w przeszłości zajmowała się zwalczaniem byłych żołnierzy Armii Krajowej i miała krew na rękach. Pawlikowski długo nie mógł zrozumieć, jak to możliwe, że tak sympatyczna osoba, czarująca gospodyni mogła w przeszłości robić straszne rzeczy. Dorzucił do tego wspomnienia z dzieciństwa w Polsce. Migotanie promieni słonecznych między drzewami, dziury w drodze z kocich łbów, drewniane rudery, czerń i biel, a także wszelkie odcienie szarości. Widać, że reżyser to osobowość poszukująca. Fascynujące jest, jak bardzo jego najnowszy film różni się od poprzedniego. Aż chce się czekać na następny.


22|

05 (203) 2014 | nowy czas

kultura

Ojciec i SYN

Wojciech a. sobczyński

S

ą takie rodziny, w których zawodowe tradycje przekazywane są z ojca lub matki na syna czy córkę. Dzieje się tak przede wszystkim wśród prawników, lekarzy, rzemieślników czy antykwariuszy. Artyści również zwykli przekazywać arkana swojego warsztatu młodszym pokoleniom. W przeszłości przykładów jest wiele. Jan Sebastian Bach wychował całe pokolenie muzyczne. Geniusz Mozarta niekoniecznie ujawniłby się bez udziału jego ojca, który wdrożył wszystkie swoje umiejętności w utalentowanego syna. Ojciec i syn Cranachowie, rodzina renesansowych rzeźbiarzy della Robbia czy też trzy pokolenia Kossaków to tylko kilka nazwisk z długiej listy. Współczesna sztuka zmieniła jednak orientacje artystycznego procesu w kierunku indywidualnej ekspresji i przekazywanie warsztatowych umiejętności rzadko odbywa się w rodzinie. Nikt w zasadzie nie chce niczego kontynuować, a przeciwnie – bunt przeciwko tradycjom poprzedzającego pokolenia należy raczej do reguły. Podczas niedawnej wizyty w Polsce przyjemność sprawiło mi zetknięcie się z wyjątkiem od tej reguły. Jadąc do rodziny, skorzystałem z uprzejmości mojego brata i razem wstąpiliśmy do domu i pracowni przyjaciela ze studiów, rzeźbiarza Gerarda Grzywaczyka, który wraz z żoną przyjęli nas z prawdziwie swojską gościnnością. Pracownia Gerarda znajduje się w naprawdę zaczarowanym zakątku na peryferiach Katowic, w parkowej dzielnicy Brynów. Pamiętam to miejsce sprzed laty, prawie że w surowym stanie – plac budowy na krawędzi lasu wśród tylko kilku otaczających domów. Dzisiaj trudno wyobrazić sobie większy kontrast. Wszystko w obecnej Polsce przynosi na myśli kontrastujące obrazy. Chwilę wcześniej jechaliśmy nowoczesną autostradą, zbudowaną zaledwie rok czy dwa temu, by raptem znaleźć się

Wojciech Grzywaczyk, Kompozycja w stali, obok u góry Elf Bozzeto

wśród zieleni i w cieniu ogromnych drzew, których korony połączone w jedną całość zacierają granicę ogrodu i lasu. Dookoła domu stoją rzeźby. Na trawie leżą kawały marmuru pozostawione po niedawnej pracy i materiał na następne zadania. Spotkanie po wielu latach, nawet wśród najlepszych przyjaciół, nie zawsze jest łatwe. Ludzie się zmieniają. Ich poglądy też. Dlatego chyba było nam wszystkim szczególnie przyjemnie, że w naszej rozmowie nie było granic wytyczonych przez czas, geografię i odrębne doświadczenie życiowe. Gerard Grzywaczyk ma ciekawy dorobek artystyczny i jego prace znajdują się w wielu publicznych miejscach na Śląsku. Najbar-

W dzisiejszych czasach bunt przeciWko tradycjom poprzednich pokoleŃ należy do reguły. sĄ jednak WyjĄtki, np. gerard i Wojciech grzyWaczyk

dziej jednak cenię u niego jego kameralną rzeźbę w brązie. Pamiętam jeszcze z dawnych lat przygotowania Gerarda do realizacji nowej pracy – wykonywał wtedy rzetelne szkice koncepcyjne, które same w sobie były małymi samoistnymi dziełami. Robione były w ołówku lub tuszu, charakteryzowały się znakomitą swobodą linii. Rzeźby Gerarda stoją wszędzie. Dom artysty jest jednocześnie jego galerią i magazynem. Wkrótce odkrywam, że jest tam wiele prac syna artysty – Wojciecha Grzywaczyka. Widzę w nich różnice charakterystyczne dla młodszego pokolenia. choć obaj studiowali w krakowskiej ASP – Gerard, tak jak ja, u Jacka Pugeta, a Wojciech u Jerzego Nowakowskiego.

kilka uwag na temat little experiment 2014

Pierwszą nagrodę w konkursie Little Experiment przyznano Karolinie, Niedużej

Dwa lata temu artyści skupieni w Association of Polish Artists in Great Britain ( APA) mieli okazję wziąć w konkursie, którego kulminacyjnym momentem była wystawa w POSK Gallery. Pamiętam dokładnie telefon od Marii Kalety, artystki wówczas bardzo aktywnej, jako wiodący członek kolektywnego zarządu, która wystąpiła do mnie z hasłem: – Wojtek, co byś chciał zrobić? Początkowe opory z mojej strony stopniały, kiedy uświadomiłem sobie, że jeśli w ogóle miałbym się w cokolwiek angażować to musiałaby to być jakaś przygoda wychodząca poza rutynowane działania. Tak więc powstała idea eksper ymentalnej wystawy konkursowej. Mały Eksperyment 2012 by faktycznie mały i odzwierciedlał skromny status tego przedsięwzięcia, w któr ym wzięła udział tylko wąska grupa członków APA zainteresowanych tego typu wyzwaniem. Końcowa wystawa cieszyła się dużym uznaniem uczestników konkursu, widzów i mediów. Od tego czasu minęły dwa lata i temat powtórzenia konkursu wracał od czasu do czasu w rozmowach mniej lub bardziej formalnych. Obchodzony obecnie jubileusz 50-lecia POSK-u stał się ostatecznie kluczowym katalizatorem nowego konkursu, wzbogaconego szczodrymi nagrodami z Funduszu Murdzyńskiego. Rada POSK-u, ze szczególnym poparciem przewodniczącej, pani Joanny Młudzińskiej, z entuzjazmem poparła projekt jako jeden z kluczowych punktów kulturalnego programu obchodów jubileuszu. Jest szansa, że konkurs stanie się może regularnym Biennale POSK Gallery. Jednym z aspektów projektu, na który kładłem duży nacisk, była chęć i potrzeba wyjścia poza utarte ramy APA i regularnych bywalców galerii. W ten sposób zrodziła się propozycja rozszerzenia konkursu na artystów skupionych nie tylko w polskim Londynie, lecz dla wszystkich, bez względu na narodowość. Jako kurator i członek zespołu jurorów oraz organizatorów cieszyłem się bardzo z takiego obrotu sprawy. Konkurs przybrał na-

zwę Little Experiment 2014, wychodząc naprzeciw anglojęzycznym realiom, w których żyjemy i tworzymy. W dodatku, z inicjatywy naszego znakomitego projektanta plakatu Tora Pettersena powstał podtytuł konkursu Outside the Box – dokładnie określający w potocznym języku intencje konkursu: sprowokować, dać odskocznię od artystycznej rutyny. Konkurs odbył się w dwóch etapach. Marcowa wystawa pokazała dziesięciu bardzo dobrych artystów i dobrze świadczyła o poziomie konkursu. Jury dokonało zdecydowanego wyboru dając pierwszą nagrodę Karolinie Niedużej za liryczne wideo, które skromnymi środkami wyrazu potrafiło pokazać naturę, kobietę, sensualność ruchu i pomimo braku słów utrzymać coś w rodzaju narracji angażującej widza. Druga nagroda przypadła Ewie Gargulińskiej za bardzo ciekawą pracę, którą oddzielał tylko jeden punkt od pierwszego miejsca. Ewa Gargulińska, której prace oglądaliśmy niedawno w Ognisku Polskim, jest jednym z najważniejszych artystów polskich w Wielkiej Brytanii. Jej dorobek jest zdefiniowany i stylistycznie osadzony. Wymieniam te komplementy świadomie, gdyż ich wyliczenie określa szczególnie ostro wyzwanie konkursu, które artystka przyjęła bez reszty. Jej praca, w zupełnie innej niż zwykle przez nią stosowanej technice, zachowała enigmatyczny charakter olejnych obrazów i osiągnęła podobny punkt docelowy drogą poprzednio nieuczęszczaną. Czy artystka będzie kontynuować prace w tym kierunku, pokaże przyszłość. Jeśli tak będzie, Little Experiment 2014 po części wypełni pozytywnie swoją rolę. Dwie dalsze nagrody za prace Josefa Konczaka i Artura Gołackiego też w swoisty sposób podjęły wyzwanie eksper ymentowania i chociaż są zupełnie inne od już wymienionych, łączą się z nimi w pewien psychologiczny wspólny mianownik. Najbardziej trafnie mogę opisać to, co odczuwam w kontekście instalacji Gołackiego, której częściami składowymi jest biało-czerwona f laga,


|23

nowy czas | 05 (202) 2014

kultura

PIÓREM

PAZUREM ANDRZEJ LICHOTA

W

Wspólny mianownik stylistyczny jest bardzo wyraźny i nasuwa się pytanie, czy korzenie wszystkich tu wymienionych artystów nie tkwią nadal w paryskiej szkole Antoine Bourdelle, o którym pisałem w poprzednim numerze „Nowego Czasu”? Podobnie jak ojciec, Wojciech Grzywaczyk kreuje formy, których liryczny charakter i tematyka nawiązują do wątków sięgających swoją genezą mitologii antycznej, starego i nowego Testamentu, adaptowanych i przekształconych na język – prawie, ale nie do końca – dzisiejszy. Nasuwa się na myśl pytanie, co to jest, co nazywamy językiem współczesności. W Polsce nie jest to przecież próba dialogu z Nowym Jorkiem, Singapurem czy Szanghajem w globalnym języku przejaskrawionej gigantomanii, koloru i technologii. Są wprawdzie w Polsce wyznawcy tej międzynarodowej awangardy, tacy jak na przykład wystawiający w tej chwili w Londynie Mirosław Bałka, który w swym planie gry ma od dawna globalne zakusy. Należy jednak zrozumieć, że tak jak za czasów mistrzów z Norymbergi, tak i w teraźniejszej Europie są miejsca, gdzie pracują artyści w pełnej świadomości swojej oryginalnej odrębności i trudno byłoby od nich oczekiwać, że ich sztuka odzwierciedlać będzie tętno Manhattanu. Rzeźba ojca i syna Grzywaczyków osadzona jest w najlepszych tradycjach europejskich, utrzymujących się nadal w Polsce. Jak długo – nie mam kryształowej kuli do przepowiedni. Ale musi przecież nadejść taki moment, kiedy zaangażowanie polityczne i kulturalne Polski w otwartej Europie pozwoli znaleźć nowe twórcze horyzonty kulturalne dla polskich talentów, a ponad wszystko nowe możliwości wystawiennicze. Wojciech A. Sobczyński

Artur Gołacki, zdobywca trzeciej nagrody, kónczy pracę przy swojej instalacji przy pró szo na gru bą war stwą py łu. Spod py łu gdzie nie gdzie prze bi ją się na sze na ro do we ko lo ry. Po mysł jest pros ty, mo że na wet zbyt pro sty, ale mó wią cy wiel e o toż sa mo ści Pol a ków roz pro szo nych po świe cie. To na wet nie mu si być przy sło wio wy kom pleks La tar ni ka czy tę sk no ta Sło wac kie go, pa trzą ceg o u brze gów Egip tu na bo cia ny le cą ce do kra ju. Tu prze ma wia kom pleks co dzien nych re aliów zdo by wa nia chle ba i cięż kiej prac y przy pró sza ją cej i znie czu la ją cej na szą toż sa mość. I to wła śnie wy ra zi ło wie lu ar ty stów kon kur su, bez wzglę du na na ro do wość. Czwar ta na gro da przy pa dła Paw ło wi Kor dacz ce za kny pel – po tocz na na zwa na rzę dzie do po bi ja nia rzeź biar skich dłut. Pa weł od po wie dział na wy zwa nie eks pe rym en tu w du chu Mar ce la Duc ham pa, na da jąc pęk nię ciu w drze wie ero tycz ny cha rak ter. Pro ste, ja sne i oczy wi ste pod ej ście, za któ re bi ję Paw ło wi bra wo i pro szę o bis na stęp nym ra zem. Woj ciech A. Sob czyń ski

iększość z was drodzy czytelnicy zna moje rysunkowe postaci. Treściwe dymki TeDa i jego familii. Animacje z ZeDem, a jeszcze nim powstała ta charakterystyczna postać – niby człowieczek z jednym dużym okiem, które wszystko widzi – były setki rysunków ocierających się o surrealizm. Niewielu kojarzy mnie z obrazami… A to właśnie w tej formie wypowiedzi czuję się najpełniej. I to malarskie studia w krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych – dla wielu późniejszych absolwentów jedyny czas beztroskiej twórczości – są fundamentem moich artystycznych doświadczeń. W czasach, gdy się na ASP wybierałem, kandydatów na jedno miejsce było około dziesięciu. Pierwsza selekcja na podstawie prac dostarczonych komisji. Po niej blisko dwa tygodnie egzaminów z rysunku, malarstwa, kompozycji, historii sztuki oraz języka obcego. Na wydział przyjmowano 20-24 osoby. Wszyscy byli pełni zapału, pasji, marzeń o wielkiej karierze. Marzenia w pełni uprawnione, przecież byli zdolni. Ci, którzy śledzą polską telewizję, zapewne usłyszeli wypowiedź naszego tenisisty Jerzego Janowicza, który stwierdził ostentacyjnie, że w Polsce nic się nie da. I że w ogóle studenci uczą się po to, aby wyjechać. Bo sukces – zwłaszcza międzynarodowy –w kraju jest niemożliwy. Jakże się niektóre gadające głowy na to oburzyły. Ile było pouczania, że tak mówić nie można, że to wręcz pomieszanie zmysłów po trudnym meczu i przegranej. Byle tylko zagdakać temat. Janowicz powiedział głośno to, co myśli wielu. Powiedział głośno to, co i mnie się zdarzyło nieraz w „dymku” przekazać a i także doświadczyć. Przykładów na „niemożność” jest wiele – choćby historia Romana Kluski,

prezesa Optimusa, albo firm Ideon, TFL i wielu innych – to w biznesie. W sporcie posłużę się przykładem trochę paradoksalnym, Adamem Małyszem. Dziś niewielu pamięta, a jeszcze więcej nie chce pamiętać, ile cierpkich słów leciało pod jego adresem w sezonie 1997/1998, kiedy po wcześniej rozbudzonych nadziejach zaliczył fatalne występy. Małysz o mało nie pożegnał się ze sportem i nie został dekarzem (to jego zawód wyuczony). Niewiele brakowało, by talent najlepszego w historii Polski skoczka narciarskiego nie został pogrzebany. Ktoś na szczęście w ostatniej chwili zmienił myślenie i nie zagrzebał w mule tego diamentu. Sportowcy, uważam, i tak mają jeszcze większe szanse niż artyści, szczególnie malarze. Po pierwsze prawie zawsze jednoznaczna wygrana decyduje o miejscu na podium. Zasada: zawodnik, zawody, wynik jest jasna i czytelna. A jak klasyfikować w przypadku artysty? Owszem, także i tu mamy do czynienia z konkursami, ale czyż nie są one jedynie uznaniowe? Jeśli jury akurat składa się z osób lubiących kolor niebieski i malarstwo figuratywne to jasne jest, że nie wygra abstrakcjonista z czerwonym czy żółtym obrazem. Dziś hołubi się Van Gogha, podziwiając ceny na aukcjach i zapominając, że za życia niemal nikt nie kupił od niego obrazu. Świat wciąż zachwyca się impresjonistami i rzadko ktoś sobie przypomni, że w latach, kiedy tworzyli, nie chciano ich oglądać. Ich wystawa była Salonem Odrzuconych. Nie byli akceptowani, nie mieli z czego żyć, a mimo to malowali. Imając się nieraz różnych prac zarabiali jakoś na wciąż niesłychanie drogie farby i materiały, i malowali. Swoje szczęście i nieszczęście. Swój los. Parafrazując, to tak jakby Małysz przez lata skakał bez publiczności, bez nagród, bez aplauzu i robił to za pieniądze zarobione jako dekarz. Niejednokrotnie dzieło malarskie po-

wstaje latami. Rembrandt nad Strażą nocną pracował dwa lata, Gierymski nad obrazem W altanie sześć lat. Piscasso do portretu Gertrudy Stein podchodził 90 (!) razy. Wielkie indywidualności świata sztuki także latami pracowały na swój niepowtarzalny styl. Ile lat upłynęło zanim Kandinsky pożegnał ekspresjonizm i odkrył abstrakcję? Albo Pollock czy de Kooning zaczęli malować swoje sztandarowe dzieła? Zapewniam, wiele. W Polsce ekspresjonizm, abstrakcja czy Op Art są wciąż niedoceniane. Więc nie można zrobić w tych dyscyplinach kariery. Bawi mnie, gdy słyszę, że malarze mają łatwo. Siądą, pomachają pędzlem i gotowe. Można iść się bawić. Równie dobrze można powiedzieć, że teoria względności to nic wielkiego. Wystarczyło usiąść i wymyślić. Niedawno natknąłem się na rozmowę szefa domu aukcyjnego z dziennikarzem, który doceniał, że polscy artyści kosztują i drożeją, bo za obraz Fangora 10 lat temu trzeba było zapłacić 25 tys. zł a obecnie nawet 500 tys. Usłyszał wiele mówiącą odpowiedź, że na Zachodzie znany w danym kraju artysta rzadko kosztuje mniej niż milion dolarów, a za liczącego się na świecie trzeba zapłacić kilkadziesiąt! Żyjemy w kraju, gdzie elitę i wzorzec kulturowy dla młodzieży wciąż stanowią piłkarze, którzy od lat nic nie osiągają; gdzie opowiada się w mediach o transferach za miliony euro, a nie poświęca się w ogóle miejsca na prezentacje artystów i ich dorobku; gdzie namówić główne media na relację z wystawy młodego artysty to niemal cud; gdzie nie śledzi się osiągnięć na aukcjach, a o sztuce robi się głośno głównie w atmosferze skandalu, nadal niezwykle trudno będzie tworzyć i poprzez sztukę wzmacniać naszą kulturę. Apeluję! Każdy kto to czyta, a kto ma tylko możliwość wsparcia człowieka z talentem, niech to zrobi. Należy to zrobić, bo to narodowy skarb. W większości przypadków oprócz estetycznego waloru okaże się to dobrą inwestycją. W niektórych, znakomitą lub niemal wygraną na loterii. Opałko, Rosiński, Łępicka, Mitoraj to tylko kolejne przykłady artystów z Polski wartych miliony na Zachodzie. Dlatego, że wyjechali. Jakież powszechne i obnażające jest myślenie po latach: ach, gdybym miał takiego Opałkę, teraz sprzedałbym za milion funtów. A 30 lat temu wystarczyło wydać kilka tysięcy.


24|

05 (203) 2014 | nowy czas

pytania obieżyświata

Pływająca wyspa na jeziorze Titicaca

Mieszkanka wyspy Amantani z Włodzomierzem Fenrychem

Czy ktoś jeszcze dziękuje Matce Ziemi za dar życia?

Włodzimierz Fenrych

P

u no le ży nad brze giem je zio ra Ti ti ca ca, na tu ry stycz nym szla ku Grin gów przyjeżdżających do Pe ru, że by zo ba czyć ru iny miast zbu do wa nych przez In ków. Je zio ro Ti ti ca ca by ło kie dyś świę te, to z je go wód wy szli kie dyś bo scy In ko wie. Ich oj cem był In ti czy li Słoń ce, ich mat ką Pa cha ma ma, Mat ka Zie mia. Tu nie gdyś od da wa no jej cześć. Czy jest tu jesz cze ktoś, kto o tym pa mię ta? Czy jest jesz cze ktoś, kto pa mię ta o tym, że Pa cha ma ma – Mat ka Zie mia – jest świę ta i trze ba jej dzię ko wać za to, że da je ży cie? Pa mię ta ją o tym prze wod ni cy, któ rzy go dzi na mi po tra f ią tu ry stom opo wia dać o tym, jak świę ta by ła kie dyś Pa cha ma ma. Tyl ko że prze wod ni cy do sta ją pie nią dze za to, że o tym pa mię ta ją. Nie tyl ko Pa cha ma ma jest świę ta, gość w dom też jest świę ty. Ale czy moż na o tym pa mię tać, je śli tych go ści prze wi ja się ty sią ce? I co dzień in ni? A na tych go ściach moż na za ro bić, moż na im opo wia dać o daw nych wie rze niach, o Pa cha ma ma, o dzie ciach słoń ca, któ re wy szły z je zio ra Ti ti ca ca. Moż na im sprze dać an dyj ską czap kę al bo tka ny szal z weł ny al pa ko wej. Jak mó wią: – Grin go w dom, do la ry w dom. Wy czy ta łem gdzieś, że na środ ku je zio ra Ti ti ca ca są ta kie wy spy, o któ rych współ cze sny świat za po mniał – nie ma tam sa mo cho dów, nie ma prą du, nie ma na wet psów. Wy czy ta łem też, że moż na tam do trzeć sta tecz kiem z Pu no. Po sze dłem więc o świ cie do por tu i mru żąc oczy pa trza łem na je zio ro po ły sku ją ce w rów ni ko wym słoń cu. Je zio ro jest pra wie na wy so ko ści czte rech ty się cy me trów, ale nie tyl ko nie ma tu wiecz nych śnie gów – słoń ce grze je i po ły sku je na ta fli je zio ra. Ale w tym por cie trud no roz my ślać o ta f li je zio ra, bo na tych miast pod ska ku ją lu dzie, któ rzy wiedzą, że Grin go jest źró dłem do cho du i natychmiast pytają: – Chcesz po je chać na wy spy Uros? A mo że na Ta qu ile? Al bo na Aman ta ni? Wy spy Uros to tu taj głów na atrak cja tu ry stycz na. Du że ob sza ry je zio ra to pły ci zna po ro śnię ta trzci ną.Uros to był szczep In dian, któ ry po bi ty, ale nie pod bi ty przez In ków ucie kł na je zio ro i skrył się w trzci nie. Do dziś tam miesz ka, bu du jąc so bie sztucz ne wy spy z trzci ny i ży jąc z rybołówstwa. Obec nie do dat ko wym za ję ciem jest ło wie nie tu ry stów, któ rych za wi ja ją tam tłu my i dla te go niezbyt mi się tam śpie szy. Na to miast Aman ta ni to wła śnie ta wy spa, gdzie nie ma

prą du ani sa mo cho dów – tak wy czy ta łem w prze wod ni kach. Tam chęt nie po ja dę, mo że na wet na pa rę dni. In dia nin pro po nu ją cy mi wy ciecz kę na Aman ta ni ma na imię Fran cis i mó wi, że jest ka pi ta nem stat ku, któ ry od pły nie na za jutrz o ósmej ra no. Przy cho dzę ra no, sta te czek nie du ży, ale kil ka na ście osób w nim się mie ści. Dwu go dzin ny rejs w su mie mi ły, moż na się za po znać z ty mi wszyst ki mi Grin ga mi, co chcą się na Aman ta ni od ciąć od cy wi li za cji. Nie wszy scy zresz tą są Grin ga mi, nie któ rzy przyje cha li z Li my al bo z Mek sy ku, al bo z Bu enos Aires. Ale wszy scy są mia sto wi i dla wszyst kich wy spa bez prą du i sa mo cho dów to dzicz. Po dro dze za wi ja my na ma łą, nie wie le więk szą od po rząd nej cię ża rów ki pły wa ją cą wy sep kę, też bez prą du i bez sa mo cho dów. Ka pi tan Fran cis mó wi, że ta wy spa jest bar dziej dzi ka niż in ne, bo jest da le ko od Pu no. Dzi ka? Miesz kań cy są przy go to wa ni na nasz przy jazd, pa miąt ki na sprze daż po roz kła da ne są wo kół cen tral ne go pla cu. Na wy sep ce miesz ka kil ka ro dzin, wo kół pla cu stoi kil ka sło mia nych do mów. Miesz kań cy chęt nie po ka zu ją jak ży ją. Jest kil ka ło dzi zro bio nych z trzci ny, ale te są dziś uży wa ne chy ba tyl ko do za bie ra nia tu ry stów na prze jażdż ki. Wi dać rów nież sie ci ry bac kie, ale ło dzie uży wa ne do po ło wów są pla sti ko we i z mo tor kiem. Jed no cze śnie z na mi za wi ja na wy sep kę in ny tu ry stycz ny sta te czek. Ile ich tu za wi ja dzien nie? Ja kie jest tak na praw dę głów ne za ję cie miesz kań ców – rybołówstwo czy ob słu ga ru chu tu ry stycz ne go? Pły nie my da lej, na Aman ta ni,. Omi ja my po dro dze pół wy sep wci na ją cy się głę bo ko w je zio ro. Na naj dal szym cy plu pół wy spu jest wieś Lla chón. Jesteśmy na ty le bli sko, że wi dać do my, dro gę, sa mo cho dy. Tam nie za wi ja my, tam ma ją sa mo cho dy i prąd. W końcu za wi ja my do por tu na Aman ta ni. W por cie wi ta ją nas ko bie ty odzia ne w barw ne tra dy cyj ne stro je i pro wa dzą do swo ich do mów. Ale nie je ste śmy wca le je dy nym sta tecz kiem, który tu zawinął – za wi ja ich tu jesz cze kil ka, wy sy pu je się z nich pa rę se tek tu ry stów chcą cych się od ciąć od cy wi li za cji. Sa mo cho dów rze czy wi ście nie ma, przez wieś pro wa dzą tyl ko chod ni ki. Chod nik pro wa dzi rów nież na szczyt gó ry, na któ rej od ko pa ne są ru iny ja kieś świą ty ni z cza sów In ków. Chod nik jest oczy wi ście po to, by tu ry ści mo gli so bie ła two na tę gó rę wejść. Wzdłuż chod ni ka sie dzą sprze daw cy z po roz kła da ny mi na ko cach an dyj ski mi czap ka mi, sza la mi z weł ny al pa ko wej i in ny mi to wa ra mi prze zna czo ny mi tyl ko dla tu ry stów. Naj wy raź niej prze cho dzi tu co dzień wy star cza ją ca ich liczba, by się to opła ca ło. Wi do ki z gó ry na je zio ro im po nu ją ce, na pierw szym pla nie po la ziem nia ków kwit ną ce w róż nych ko lo rach, ale moż na się za sta na wiać, czy głów nym za ję ciem miesz kań ców jest rol nic two czy ob słu ga ru chu tu ry stycz ne go. Ład nie tu, ale ja koś nie mam ocho ty zo sta wać na kil ka dni. Jak się do stać do Lla chón, gdzie są sa mo cho dy i prąd, ale tu ry stów mo że mniej? Ka pi tan Fran cis mó wi, że mo gę po je chać pro mem do Ca pa chi ca, po dru giej stro nie cie śni ny, a stam tąd mi ni bu sem do Lla chón. Prom do Ca pa chi ca to ta ki sam sta te czek jak ten tu ry stycz ny, ale pa sa że ro wie to w więk szo ści lo kal ni In dia nie. W mi ni bu sie z Ca pa chi ca do Lla chón po dob nie – je stem je dy nym tu ry stą.

Ko bie ty po ubie ra ne w kwie ciste lu do we stro je, ale brud ne, pro sto z po la, nie pod tu ry stów. Bo ga to zdo bio ne czwór gra nia ste ka pe lu sze z pom po na mi, cha rak te ry stycz ne dla te go re gio nu, też za py lo ne, no szo ne na co dzień. Wszyst kie ko bie ty ma ją te an dyj skie ple ca ki, czy li barw ne ko ce, w któ re moż na za wi nąć co kol wiek i no sić na ple cach. Co kol wiek: za ku py na ryn ku, sia no dla by dła, dzidziusia. Dro ga Ca pa chi ca do Lla chón wy bo ista, nie ma jesz cze as fal tu. Wy sia dam z busika na pla cy ku przed ko ścio łem i od ra zu wi dzę ma ły dro go wskaz do miej sca, gdzie ktoś ofe ru je po ko je go ścin ne. Czy li jed nak tu ry ści nie są zu peł nie nie spo dzie wa ni. Idę tam. Jest to ład nie utrzy ma na za gro da, po ko je dla tu ry stów w dom kach kry tych strze chą. W książ ce pa miąt ko wej ostat ni wpis sprzed mie sią ca, więc za gęsz cze nie tu ry stów nie co mniej sze niż na Aman ta ni. Pa nu je tu le ni wa wiej ska ci sza. – Po wi nie neś tu przy je chać wczo raj – mó wi mi wła ści ciel. – Wczo raj mie li śmy tu ofia rę ca ło pal ną dla Pa cha ma ma, Mat ki Zie mi. Na świę tej gó rze Ca rus na koń cu wsi ofia ro wa no Mat ce Zie mi płód la my. To jest tra dy cja jesz cze sprzed cza sów In ków. – No istot nie, szko da, że się spóź ni łem o dzień. Ale nic o tym nie wie dzia łem, a de cy zję o tym, że by tu przy je chać, pod ją łem dziś ra no. Co ro bić? – Dziś bę dzie jesz cze pro ce sja przez ca łą wieś, ka pła ni z mu zy ką bę dą bło go sła wić po la. Usły szysz ich z da le ka – odpowiedział. Jest sło necz ne przed po łu dnie. Zo sta wiam ba gaż w dom ku kry tym strze chą i idę dro gą przez wieś w kie run ku koń ca pół wy spu. Nie ma tu sprze daw ców pa mią tek, w ogó le ma ło ko go tu wi dać, co naj wy żej pa ste rzy gna ją cych owce na gó rę. Bo pół wy sep to jest gó ra wy sta ją ca z je zio ra, wieś jest na sto ku tej gó ry. Wi dok na je zio ro, na po la trzci no we, wśród któ rych kry ją się pływające wy spy, i na błę kit ne gó ry po dru giej stro nie znakomity. W od da li, po bo li wij skiej stro nie gra ni cy, jest Wy spa Słoń ca, z któ rej wy szli In ko wie. A bli żej wi dać ter ko czą cy sta te czek pły ną cy w kie run ku wy spy Aman ta ni. Ale nie tyl ko ter kot sta tecz ka sły chać, skądś do bie ga rów nież dźwięk bęb na. Skąd? Gdzieś zza pa gór ka. Nie zu peł nie nie spo dzie wa ny. W od da li zza drzew wy cho dzą lu dzie w sza rych pon czach z bia ły mi fla ga mi w rę kach. Są jesz cze da le ko, pa ster ską ścież ką zbie gam tam, gdzie ich dro ga schodzi się z mo ją. Przy cho dzę w sam czas, pro ce sja aku rat w tym miej scu ma od po czy nek. Po kil ku mi nu tach ru sza da lej, ja wśród tłu mu, je dy ny Grin go. Na cze le idą męż czyź ni w sza rych pon czach, za ni mi męż czyź ni w gar ni tu rach z ko ca mi prze wie szo ny mi przez ra mię, po mię dzy ni mi barw nie ubra ne ko bie ty w czwór gra nia stych ka pe lu szach z pom po na mi. Or kie stra, bęb ni ści i fle ci ści, idzie na koń cu. Wszy scy są przy jaź ni, za ga du ją, je den z fle ci stów da je mi po grać na swo im in stru men cie, ale mi nie wy cho dzi. Przy na stęp nym od po czyn ku wszy scy są czę sto wa ni wi nem, ja rów nież. Wi no z pla sti ko we go ka ni stra roz le wa mło dy czło wiek w sza rym poncho. Jest roz mow ny, ma na imię Ed gar, w wol nych chwi lach wy ja śnia mi, kto jest kim. – Ci w sza rych pon czach to ka pła ni, ale nie ka to lic cy, tyl ko ka pła ni tra dy cji trwa ją cej nie prze rwa nie od cza sów In ków. Ci w gar ni tu rach to wój to wie, a krę cą ce się wśród nich ko bie ty to żo ny. Ed gar wy je chał do wiel kie go mia sta i tam stu dio wał, za po mniał na wet ję zy ka ke czua, ale nie daw no na no wo od krył tra dy cję i jest bar dzo dum ny, że po cho dzi stąd, gdzie ta tra dy cja ży je. – Wczo raj by ła głów na ce re mo nia, dziś jest pro ce sja bło go sła wie nia pól i kro pie nia ich wi nem – dodaje. Ka pła ni w sza rych pon czach raz po raz wcho dzą w kar to f li ska, od ma wia ją mo dły i skra pia ją je wi nem z pla sti ko wych bu te lek. Raz po raz na ścież ce usy py wa ne są sto sy ziem nia ków, po sy py wa ne li ść mi ko ki i skra pia ne wi nem. Ed gar mó wi, że to pierw sze plo ny, a po sy py wa nie ich ko ką i skra pia nie wi nem to gest po dzię ko wa nia. Pro ce sja wcho dzi też na plac przed ko ścio łem, przed któ rym wszy scy przy klę ka ją i po ko lei pod cho dzą, by z na bo żeń stwem do tknąć drzwi. Bo dla In dian nie ma kon f lik tu po mię dzy od da wa niem czci Mat ce Zie mi a od da wa niem czci Mat ce Bo skiej. Zbie ra się na bu rzę, spa da ją pierw sze kro ple, ale pro ce sja idzie da lej głów ną dro gą przez wieś. Ka pła ni na cze le idą ta necz nym kro kiem, ko bie ty wi ru ją roz wie wa jąc spód ni ce. Ed gar mó wi, że ce re mo nia trwa trze ci dzień, uczest ni cy od trzech dni nie śpią, ale co tam zmę cze nie, kie dy moż na ra do śnie dzię ko wać Mat ce Zie mi za dar ży cia? Wszy scy, ja też, są za pro sze ni do do mu spon so ra ce re mo nii na su tą ko la cję. Dom jest pra wie nad sa mym brze giem je zio ra, kie dy do cho dzi my, bu rza sza le je w naj lep sze, ale co tam bu rza, kie dy moż na ra do śnie dzię ko wać? Na po dwó rzu wiel ka gó ra ziem nia ków ob sy py wa na jest li ść mi ko ki, po le wa na wi nem, a uczest ni cy tań czą wo kół w stru gach desz czu. Do pie ro póź niej jest czas na po si łek i moż na wejść do do mu. Ho no ro wi go ście, po sa dze ni na spe cjal nych miej scach, to ka pła ni w sza rych pon czach i wój to wie w gar ni tu rach, a tak że ich barw nie ubra ne żo ny sie dzą ce po prze ciw nej stro nie po ko ju. Je stem go ściem i sie dzę wśród nich, czę stu ją mnie su tą ko la cją, czę stu ją mnie wi nem. To jest wła śnie Pe ru, to są pe ru wiań scy In dia nie. Na szla ku turystycznym, gdzie dzien nie prze wi ja ją się set ki tu ry stów, Grin go jest źró dłem do cho du. Ale wy star czy z te go szla ku zbo czyć i tra f ić tam, gdzie Grin go jest rzad ko ścią, wte dy sta je się on go ściem, któ re go za pra sza się do do mu i sa dza przy wspól nym sto le. I wspól nie z nim dzię ku je Mat ce Zie mi za dar ży cia.


|25

nowy czas | 05 (203) 2014

czas na podróże

BYĆ JAK SALVADOR DALI Artystyczna podróż do Teatro-Museu Dali w 110 rocznicę urodzin artysty

Tekst i zdjęcia: Marcin Kołpanowicz

M

uzeum zaprojektowane i urządzone przez Salvadora Dalego w Figueras, samo w sobie jest dziełem sztuki – największym na świecie obiektem surrealistycznym. Przypomina powieść szkatułkową, w ramach której umieszczono krótsze historie, złożone z jeszcze krótszych opowiadań. Czerwona fasada muzeum, wyłożona rzędami złotych bułek i krenelowana gigantycznymi jajami, intryguje już samą swoją zewnętrzną formą; dziedziniec, korytarze, schody i pokoje zadziwiają scenograficznymi aranżacjami; w końcu, niejako na trzecim planie percepcji, uwagę przyciągają wystawione w nich obrazy i obiekty, stworzone przez katalońskiego artystę. Pociągiem ze stacji Passeig de Gracia w Barcelonie do Figueres (bo taka jest oryginalna, katalońska nazwa miasta) dotarłem w dwie godziny. Byłoby ono zwykłą dziurą, gdyby na jego rynku w lustrzanym stalowym walcu nie odbijał się anamorficzny portret oblicza ozdobionego parą sterczących wąsów, gdyby niepokojąca rzeźba z przedziurawionym torsem nie wyrastała niespodziewanie na skrzyżowaniu wąskich ulic, zaś najszersza z nich nie nosiła nazwy Avinguda de Salvador Dali. A przede wszystkim, gdyby nie stało w nim Teatro-Museu Dali, które mieści się w gmachu dawnego teatru miejskiego, zbombardowanego podczas hiszpańskiej wojny domowej. Sam malarz tak wyjaśniał, dlaczego wybrał ten właśnie budynek: „Gdzie powinno powstać moje najbardziej ekstrawaganckie i trwałe dzieło, jeśli nie tutaj? Teatr Miejski, lub to co z niego zostało, wydał mi się najbardziej odpowiednim miejscem z trzech powodów: pierwszy, ponieważ jestem wybitnie teatralnym malarzem; drugi, ponieważ teatr stoi tuż obok kościoła, w którym byłem ochrzczony; trzeci, ponieważ właśnie w westybulu tego teatru miała miejsce moja pierwsza w życiu wystawa malarstwa”. Artysta pracował przez dziesięć lat nad stworzeniem tego zadziwiającego obiektu, doglądając osobiście najdrobniejszych szczegółów. Oficjalna inauguracja teatru-muzeum odbyła się 28 września 1974 roku. Zaprojektowana przez Dalego szklana kopuła wieńcząca budynek stała się wkrótce symbolem miasteczka Figueras. Co zabawne, inna szklana kopuła, zbudowana zresztą znacznie później, stała się symbolem miasta partnerskiego Figueras – mam tu na myśli kopułę Reichstagu w Berlinie. Nawet jeśli Normana Fostera, projektanta berlińskiej kopuły inspirowała ta stworzona przez Dalego, to jego przyciężkiej konstrukcji daleko do elegancji i finezji hemisfery z Figueras. To muzeum różni się zdecydowanie od wszelkich innych – brak tutaj sztywności, przejrzystego układu, jakiejkolwiek chronologii czy systematyzacji, typowych dla tego rodzaju instytucji. Kto spodziewa się białych ścian i rozwieszonych na nich w równych odstępach obrazów, przeżyje zawód. Kto jednak pragnie prześledzić meandry myśli i twórczych natchnień geniusza – od momentu wkroczenia na wysoki dziedziniec o oknach strzeżonych przez złote manekiny, przypominające filmowe Oscary, ma możliwość poczuć się jak Salvador Dali, błądząc po budynku, który jest materializacją niespokojnego umysłu artysty. Pierwszą zasadą budowy tego labiryntu jest to, że za każdym zakrętem czai się niespodzianka. Erupcja pomysłów, szokujących zestawień i rewia paradoksów sprawiają, że Teatro-Museu jest szczególnym miejscem we Wszechświecie, gdzie prawa fizyki, logiki i estetyki wydają się być zawieszone. To surrealistyczny Disneyland (należałoby raczej powiedzieć: Daliland), w którym gabinet osobliwości sąsiaduje z galerią arcydzieł, kolumna ze spiętrzonych samochodowych opon – z jubilerskimi cackami, a rekwizyty, które mogłyby się znaleźć w wesołomiasteczkowym pałacu strachów – z kryptą, w której spoczywają doczesne szczątki markiza de Dali de Pubol, Salvadora Dali i Domenech (jak głosi wykuty w kamieniu napis).

Fasada Teatro-Museu Dali intryguje już samą swoją zewnętrzną formą

Zgromadzone tu wczesne prace Daliego, pochodzące z lat 20. XX wieku. Dokumentują brawurowe zaliczenie przez malarza przyspieszonego kursu sztuki nowoczesnej: są tam prace impresjonistyczne (Śmiejąca się Wenus), fowistyczne (Portret Ojca), czy kubistyczne (Autoportret z „L’Humanité”), obrazy, jakich nie powstydziłby się Seuraut, Matisse lub Picasso. Widać jednak, że malarz zniecierpliwiony jałowością formalnych rozgrywek, już w latach 30. odrzucił je z niesmakiem i zwrócił się ku malowaniu własnych snów. Dzięki Bogu! Jakże nieciekawie i ponuro przedstawiał-

Teatro-Museu Dali mieści się w gmachu dawnego teatru zbombardowanego podczas hiszpańskiej wojny domowej

by się obraz sztuki europejskiej XX wieku, gdyby nie ożywiła go dzika nieprzewidywalność fantazji tego artysty. W internecie obejrzeć można amerykański teleturniej z lat 60., którego bohaterem jest Dali. Uczestnicy, z zawiązanymi oczami, mają za zadanie odgadnąć tożsamość gościa, zadając mu pytania, na które wolno mu odpowiadać tylko „tak” lub „nie”. Wszystkie pytania (czy jest człowiekiem sztuki, telewizji, aktorem, leaderem politycznym, czy ma coś wspólnego ze sportem i lekkoatletyką, czy jest pisarzem lub twórcą komiksów) Dali kwituje niezmiennym: „yes”, i z kamienną twarzą przyjmuje wzmagające się wybuchy śmiechu publiczności. Jedna ze zgadujących wypowiada w końcu zdanie: There’s nothing this man doesn’t do. Rzeczywiście, istotnym rysem talentu Dalego była zadziwiająca wszechstronność: malował, rzeźbił, tworzył instalacje i happeningi, pisał, występował w filmach, projektował modę i formy przemysłowe. Przy całym swym kabotyństwie pisma Dalego są zresztą pierwszorzędne literacko, a pod pozorami paranoiczności kryją wiele celnych spostrzeżeń na temat sztuki. Inteligencją i błyskotliwością Dali – w końcu postrzegany głównie jako artysta wizualny – przebija wielu XX-wiecznych wyrobników pióra, a jego poczucie humoru jest niepodrabialne. Mało kto wie, że Salvador Dali jest także autorem… logo i wzoru lizaka ChupaChups. Dzięki temu już najmłodsze dzieci zaliczają swój pierwszy kontakt ze sztuką współczesną, najdosłowniej biorąc surrealizm do buzi. Ale w końcu to Dali powiedział, że „piękno powinno być jadalne”. Kataloński artysta przez całe życie uważał, że nie ma na świecie piękniejszego krajobrazu, niż okolice Port Lligat, oddalonego 30 km od Figueras rybackiego miasteczka, w którym Dali urządził sobie pracownię i którego zatokę uwiecznił na wielu swych płótnach. Katalońska przyroda od wieków wywierała silny wpływ na twórczość artystów. Gaudi, także Katalończyk, mówił, że wszystkiego nauczył się od natury. Dali w fantastycznych formach skał zatoki Cadaques odnajdywał postaci ludzkie i zwierzęce, zdeformowane kończyny i twarze. („Jestem zrobiony z tego krajobrazu; nie mogę się oddzielić od tego nieba, tego morza, tych skał” – wyznawał.) Teatro-Museu ukazuje jeszcze inną mało znaną aktywność artysty – tworzenie biżuterii. Jedno ze skrzydeł rozległego gmachu, nazwane Dali-Joies (klejnoty Dalego), poświęcone jest kolekcji zaprojektowanych przez niego jubilerskich cacek. Obok surrealistycznych rzeźb-miniatur ze złota, srebra i drogich kamieni (sławny słoń na pajęczych nogach), są tu efektowne i eleganckie w formie

ciąg dalszy na str. 26


26|

05 (203) 2014 | nowy czas

czas na podróże

ciąg dalszy ze str. 25 naszyjniki, kolczyki i bransoletki. Broszki w kształcie płaczącego oka lub rubinowych ust z perłowymi zębami, choć całkowicie odbiegają od konwencjonalnej złotniczej praktyki i ornamentyki, mogą być obiektem pożądania niejednej wyrafinowanej (i bogatej) elegantki. Niektóre eksponaty są ruchome, tak jak poruszane mikroskopijnym mechanizmem „bijące” serce z rubinów – niby żywe ciało umieszczone wewnątrz serca złotego. Dali zaprojektował także wiele krzyżyków i krucyfiksów, zarazem tradycyjnych i nowatorskich, stworzonych z wielkim wyczuciem materiału (złota, srebra, lapis lazuli, koralowców), będących jednocześnie świadectwem pogłębiającej się z wiekiem religijności artysty. Dali jej zresztą nie ukrywał, wręcz ostentacyjnie podkreślał w wywiadach swój (przyznajmy, czasami niezbyt ortodoksyjny) katolicyzm. Otwarcie popierał generała Franco, wbrew swej epoce głosił też poglądy monarchistyczne. Tak oburzało to André Bretona, że po przypuszczeniu kilku bezpardonowych ataków na Dalego, w końcu wykluczył go z dorocznych wystaw surrealizmu. Jak zareagował Dali? Wzruszył ramionami i prychnął: „Przecież Surrealizm to ja”. Swym eks-kolegom pozostawił jałową eksploatację zapisu mechanicznego, kurczowe trzymanie się psychoanalizy i doktrynerski bunt przeciw mieszczańskiej moralności, który nieuchronnie spychał ich na manowce komunizmu. Tymczasem sam poddał się we Francji w 1947 roku egzorcyzmom, a w 1949 został przyjęty na prywatnej audiencji przez Piusa XII. Odtąd określał samego siebie jako „wiernego sługę Kościoła katolickiego” i postulował konieczność przywrócenia malarstwa religijnego, co jeszcze bardziej oburzyło Surrealistów – w większości zawziętych antyklerykałów. Choć początkowo nawrócenie Dalego wyglądało na przekorny gest skan-

Artful Faces

Say others: Tomasz Stando, a Polish painter, graduate of Academy of Fine Ar ts, Warsaw, recipient of a grant by The Pollock-Krassner Foundation, New York. Now based in London. Independent soul, prefer to work in his own space and time. Good to discuss the intricacies of particle physics, quantum theor y and possibilities of exis tence of parallel universe with. Says he: ‘An artist is like a contemporary alchemist. An artist just like an alchemist is looking for a recipe to create Rebis – a philosophers stone. He wants to create a work of art. Rebis like an ar t piece is an ideal, which they both are trying to produce.’ ‘My earing? What do I care… My wife likes it. It’s all metaphysics anyway. I don’t care what people think of me.’ Say i: He is the cat that walks by himself and all places are alike to him. Schrodinger’s Cat. bottom line: Come and see for yourself. His exhibition opens in POSK Gallery on the 19th of June. text & graphics by joanna ciechanowska

da li sty, a je go per wer syj no -tok sycz ny zwią zek z Ga lą w żad nym wy pad ku nie był wzo rem chrze ści jań skie go mał żeń stwa, ob ra zy ar ty sty za czę ły stop nio wo na sy cać się te ma ty ką sa kral ną. Pod ko niec ży cia ma larz za czął skła niać się ku mi sty cy zmo wi; zmarł opa trzo ny sa kra men ta mi świę ty mi w 84 ro ku ży cia. Wcze śniej jed nak, spe cjal nie do Te atro -Mu seum w Fi gu eras, stwo rzył dzie ła do dziś po zo sta ją ce em ble ma ta mi je go nie okieł zna -

MuzeuM zaprojektowane i urządzone przez Salvadora dali w FigueraS SaMo w Sobie jeSt dziełeM Sztuki – jeSt to SurrealiStyczny daliland

Deszczowa taksówka

nej in wen cji twór czej. Oto ich nie kom plet na li sta: Ga la na ga, ob ser wu ją ca mo rze, któ ra z od le gło ści 18 me trów wy da je się być Abra ha mem Lin col nem. Choć ty tuł te go wy so kie go na po nad czte r y me try ob ra zu wy da je się ab sur dal ny, w isto cie pre cy zyj nie opi su je je go ideę: oglą da ny z bli ska jest ak tem w oknie, a z da le ka – gło wą zwy cięz cy woj ny se ce syj nej. To ty po wy dla Dalego za bieg, ro dem ze spo pu la r y zo wa nych w XIX wie ku złu dzeń optycz nych, w któ r ych za spra wą roz ma itych tric ków widz zo sta je wpro wa dzo ny w błąd, a w je go mó zgu po ja wia ją się na prze mien nie dwa cał ko wi cie róż ne ob ra zy. Da li lu bo wał się w ta kich za ba wach; z jed nej stro ny by ły one oka zją do za de mon stro wa nia tech nicz nej wir tu oze rii, z dru giej – owo cem wy na le zio nej przez nie go me to dy pa ra no icz no -kry tycz nej, któ ra po zwa la ła łą czyć od le głe obiek ty mo cą uwol nio nej od wszel kich ry go rów wy obraź ni, co przy po mi nać mo że opi sa ny w psy chia trii me cha nizm złu dze nia pa ra no icz ne go. Jak Ham let roz po zna wał wiel błą da w kon tu rze ob ło ku, tak Da li w syl wet kach dwu dam w kry zach od naj du je uśmiech nię tą twarz Fran co isa -Ma rie Aro ueta (Targ nie wol ni ków ze zni ka ją cym po pier siem Wol te ra), lub two rzy do kład ne po wtó rze nie po chy lo ne go nad wo dą Nar cy za w po sta ci ka mien nej dło ni trzy ma ją cej ja jo (Me ta mor fo zy Nar cy za), bra wu ro wo de mon stru jąc dzia ła nie me to dy pa ra no icz no -kry tycz nej w prak ty ce. In spi ro wa ne sztu ką daw nych mi strzów (Ver me erem, Zur ba ra nem, Ve la squ esem) – mo gą ła two zo stać prze oczo ne w na tło ku re kwi zy tów, in sta la cji i in nych atrak cji, któ ry mi na szpi ko wa ne jest mu zeum. A jed nak to wła śnie dla tych za ska ku ją co nie du żych ob ra zów naj bar dziej war to wy brać się do Fu gu eras. Te nie kwe stio no wa ne ar cy dzie ła pędz la do wo dzą, że Da li słusz nie – choć z wła ści wym so bie bra kiem skrom no ści – twier dził, iż jest ze sła nym przez Opatrz ność zbaw cą ma lar stwa eu ro pej skie go (po wo łu jąc się przy tym na swe imię Sa lva dor (Zba wi ciel). Desz czo wa tak sów ka, naj sław niej sza chy ba in sta la cja Da lie go. Gdy wrzu ci łem do au to ma tu eu ro, spod su f i tu czar ne go ca dil la ca ty tu ło wy deszcz za czął sią pić wprost na kie row cę w czar nej skó rza nej kurt ce oraz roz ne gli żo wa ną, ople cio ną blusz czem pa rę na tyl nym sie dze niu. In sta la cje Da lie go, peł ne po ezji i hu mo ru, nie ma ją wie le wspól ne go z nud ny mi, od strę cza ją cy mi obiek ta mi, rów nież kla sy f i ko wa ny mi ja ko in sta la cje, wy peł nia ją cy mi dziś cen tra sztu ki no wo cze snej. Te stwo rzo ne przez Da le go – to fa jer wer ki in wen cji, wie lo znacz ne zbit ki za ska ku ją co ze sta wio nych ele men tów; ta kie cho ciaż by, jak rów nie sław ny Afro di siac Telephone – te le fon ze słu chaw ką z ho ma ra. Ho mar, ja ko je den z bar dziej sur re ali stycz nych two rów Na tu ry, wy da je się zresz tą być fa wo ry zo wa ny przez Da le go; za dzi wia ją cy her ma fro dy tycz ny mi kształ ta mi (atle tycz ne mu „mę skie mu” tor so wi ze szczyp ca mi to wa rzy szy „ko bie ca” ta lia od wło ku), jest – co wię cej – po sia da czem em ble ma tycz nych ster czą cych wą sów, któ re sta ły się wszak zna kiem fir mo wym ka ta loń skie go twór cy. Twarz Mae West, któ ra mo że być uży wa na ja ko apar ta ment. Je dy ny w swo im ro dza ju po kój -por tret, stwo rzo ny z ume blo wa ne go wnę trza, gdzie oczy to ob ra zy, nos to ko mi nek, zaś wło sy to dwie

Kto spodziewa się białych ścian i rozwieszonych na nich w równych odstępach obrazów, przeżyje zawód

zło te dra pe rie. Ko lej nym sztan da ro wym po my słem Dalego, za sto so wa nym w tym wła śnie po ko ju, są usta, któ re mo gą być tak że uży wa ne ja ko so fa – dzie ło z po gra ni cza rzeź by, de si gnu i optycz ne go tric ku. Da li za fun do wał te mu, kto od wa ży się usiąść na tej zmy sło wej so f ie prze wrot ną mie sza ni nę prze żyć: z jed nej stro ny bez pie czeń stwo i kom fort, z dru giej – strach przed po łknię ciem przez za chłan ne kar ma zy no we war gi. Sa la Pa ła cu Wia tru to sy pial nia Dalego z uno szo nym przed del fi ny ło żem; obok nie go zło co ny szkie let mał py czu wa nad snem ma la rza sen nych wi zji. Czy sny te by ły szcze gól nie wi zyj ne, gdy wiał tramontana, ka ta loń ski „hal ny”, któ ry, jak mó wią miej sco wi, wy wo łu je sza leń stwo? Ca łą po wierzch nię pla fo nu zaj mu je fresk, na któ rym do mi nu ją gi gan tycz ne, wi dzia ne od stro ny po de szwy bo se sto py Sa lva do ra i Ga li. Uno szą się oni w kie run ku zło te go skle pie nia, otwar te go na skłę bio ne chmu ry, któ re są miej scem od po czyn ku mi to lo gicz nych bóstw; wła śnie do ich gro na aspi ru je „Bo ski” Da li ze swą Mu zą. Ar ty sta na ma lo wał ten pla fon wła sno ręcz nie w wie ku 70 lat i sta no wi on swo istą sum mę je go ma lar skich po szu ki wań. Z gó r y sy pie się deszcz zło tych mo net – być mo że ozna cza ją one co raz wyż sze ho no ra ria, któ re ma larz otrzy my wał za swe ob ra zy (a za ra zem co raz wyż sze staw ki, któ re Ga la prze gry wa ła w ka sy nach), być mo że sym bo li zu ją bo gac two prze żyć, ja kie mistrz zgo to wał dla zwie dza ją cych je go mu zeum, a mo że nie ba ga tel ne pro f i ty, któ re z owych zwie dza ją cych czer pać bę dzie mia sto Fi gu eras. Bo ar cy dzie ło Sur re ali zmu – Te atro -Mu seu Da li – mo że po szczy cić się mi lio nem wi dzów rocz nie, co czy ni je naj czę ściej od wie dza nym mu zeum w Hisz pa nii i jed nym z naj czę ściej od wie dza nych mu ze ów świa ta.

Marcin kołpanowicz

Tworzenie biżuterii to mało znana aktywność Sarvadora Dali


|27

nowy czas | 05 (203) 2014

czytelnia

Życie codzienne brytyjskiej policji Paweł Zawadzki

Ż

ycie codzienne angielskich policjantów z całą pewnością stało się bardziej urozmaicone i ciekawe dzięki „słowiańskiej inwazji”. Sceny z życia policji, niektóre bardzo śmieszne, epizody z życia emigrantów, znakomicie opisane, czasem poruszające – znalazłem w książce, jaką wręczył mi Piotr Strzałkowski (Das Album) ze słowami: – Musisz przeczytać. Emerytowany bibliotekarz, czytuję sporo, kilka książek tygodniowo, telewizora nie mam już od lat. Określeniem „biblionauta” obdarzył mnie Paweł Dunin-Wąsowicz (wydawca Lampy i Iskry Bożej, książek Masłowskiej, bibliomaniak), zamiast wypłacić mi honorarium, więc przyzwyczaiłem się już do niego, wydzierżawionego mi na czas nieokreślony. Svetlana Savrasova urodziła się w Szczecinie, wychowała w niemiecko-rosyjskiej rodzinie na Białorusi, mieszkała dziesięć lat w Warszawie, aktualnie jest tłumaczką pracującą dla angielskiej policji. Empatia, bystre oko, poczucie humoru, poczucie dziwności i śmieszności istnienia sprawiają, że jej książeczkę (35 krótkich scen) czyta się jednym tchem, z przyjemnością. „Nowy Czas” był czujny i już kilka lat temu przeprowadził z nią wywiad („Na polu bitwy byłabym sanitariuszką”, z Svetlaną Savrasovą rozmawiała Aleksandra Ptasińska, NC 13/170/2011). Opowiadała w nim między innymi, jak organizowała pomoc dla dzieci z Czarnobyla. Czuje się „spolszczoną Rosjanką”, przyznając, że „najcenniejsze przyjaźnie łączą ją właśnie z Polakami, a w języku polskim czuje się najlepiej. Język ten opanowała brawurowo – książkę Masz tylko dziadka, Lenina i Boga (wydawnictwo Waza, Warszawa 2011; zielwaza@qdnet.pl) czyta się! Pewne epizody czytałem ze zdumieniem i podziwem dla pomysłowości ich autorów, np. o pięknej Marysi i angielskich czołgistach, wspólnie troszczących się o kształt polsko-angielskich relacji. Francuski filozof stwierdził: „Myślę, więc jestem”. Po upływie czterystu lat Stanisław Jerzy Lec odpowiedział: „Myślę, że jestem”, a spolszczona Rosjanka zaproszona na kolację, kwituje to kwestią: „Płacę, więc jestem”. Kwestią, która tak znakomicie łapie za gardło „ducha czasów”… i godnie odpowiada Francuzowi. Myślę, że „Nowy Czas” za zgodą autorki i wydawcy mógłby wybrane anegdoty przedrukować – mając na uwadze wygodę swoich czytelników, którym może brakować czasu na wizytę w bibliotece POSK-u, gdzie książka jest dostępna. Przyznaję, że niecierpliwie oczekuję każdego listu od londyńskich przyjaciół – listu z nowymi egzemplarzami polskich czasopism wychodzących w Londynie, a przede wszystkim „Nowego Czasu”, który wypada najciekawiej na tle innych (również w porównaniu z krajowymi pismami!). Ciekaw też jestem, jakie książki powstaną dzięki najnowszej emigracji, jak wypadnie synteza kultury polskiej i angielskiej, nad jaką trudzą się obecnie londyńczycy. Kiedy polski emigrant jako pierwszy uzyska tytuł „Sir”? Warszawa, dla równowagi, przerabia pilnie lekcję angielskiego, co sprawia, że pod ręką mam najpiękniejszy pomost między językiem angielskim a polskim: Księgę nonsensu, czyli wierszyki najsłynniejszych Anglików, którym polski przekład Andrzeja Nowickiego i Antoniego Marianowicza dodał „słowiańskiej miękkości”, serdecznie je ocieplił, dzięki czemu można je czytać na okrągło, lecząc melancholię i spleen bardzo skutecznie. Kto nie wierzy, niech sprawdzi.

Posterunkowa Tracey Cambridge Posterunkowa Tracy Cambridge wzywa mnie na gwałt na komisariat oddalony 15 mil od jedynego podgrzybka, o tu, pod brzozami! Mam telefon z takim GPS-em, że nawet i tego podgrzybka da się znaleźć pod rubryką „ciekawostki miejscowe”. (…) Stawiam się na komendzie w Shaftebury, gdzie płacze gorzko – przygorzko młode polskie dziewczę, śliczna Marysia. – Gwałt grupowy – kwituje Tracy. A nie mówiłam: posterunkowa wzywa na gwałt… No tak! Życie w paski, to dwa tygodnie samych mordobić, to nagminne kradzieże po sklepach, no i teraz kolej na „płciówkę”. Nie znoszę tej kategorii! Mam uraz poBoratowy! Bo „płciówka” jest terenem dla tłumaczy bardzo niebezpiecznym, społecznie nieadekwatnym. (…) No, a jaka jest sytuacja, gdy angielskie dziewczę jest potencjalnie płciowo skrzywdzone przez obcokrajowca? Dla społeczeństwa to jest nie do zniesienia emocjonalnie, nie do spokojnego logicznego rozpatrzenia, nie mówiąc już o sprawiedliwym sądzie. Ze wszystkich grobów na wszystkich cmentarzach wyskakują poległe narodowe ogiery i buntują żyjących samców nagłówkami miejscowych gazet: CO?! CHCESZ NASZYCH KOBIET, PRZYBYSZU PASKUDNY?! MIESZASZ SIĘ NAM DO GENÓW, TY OBCA GNIDO?! No i wybucha ślepa i bezlitosna obrona gatunku własnego. Tłumaczka zaś tej oto „obcej gnidy” zaczyna natychmiast być postrzegana w sposób nieufny, bo jaka normalna kobieta zgodzi się przebywać w tak obmierzłym towarzystwie i na dodatek coś mu tam pomagać, ułatwiać zrozumienie!? Z powodu tej nieadekwatnej reakcji społecznej, zawodowo doradza się unikać „robót płciowych” jak dżumy. No ale… jak posiedziałam ubiegłego roku trzy tygodnie bez jednego wezwania, to popędziłam na kolejny gwałt jak pociąg kurierski. Są te przestępstwa częścią mojego zarobku, więc trzeba jakoś dobudować sobie kompensator... A tu w ogóle przypadek na odwrót – nasze polskie dziewczę jest ofiarą najeźdźców tutejszych! W specjalnym pokoju z ogromnymi fotelami, w które się zapada jak w zimową śpiączkę, zaczyna się wideo-zeznanie ofiary przestępstwa na tle płciowym. Umieszczona w kącie pod sufitem kamera widzi rybim okiem cały pokój – Marysię wtuloną w miękkie futra fotelowej narzuty, mnie w podobnym fotelu z prawa od naszego szlochającego centrum uwagi i wreszcie Tracy, która zapadła się w sofę. I po chwili niespiesznie, ale jakże metodycznie przedstawiamy się. Marysia potwierdza datę urodzenia, Tracy – dzień tygodnia, datę kalendarzową, czas rozpoczęcia rozmowy według zegarka Tracy (no bo nawet ten zegarek na żądanie obrońcy oskarżonego może być kwestiono-

wany, sprawdzany, rozkręcany, analizowany i ostatecznie dołączony do materiału dowodowego), lokalizację geograficznoadministracyjną, pouczenie policyjne o ewentualnej odpowiedzialności karnej za świadome podanie nieprawdziwych zeznań. Wreszcie zaczynamy rozmowę właściwą, o niewłaściwych zdarzeniach minionej nocy. O pięciorgu młodych przystojnych wesołkach – żołnierzach armii brytyjskiej, co wyglądali przyjacielsko i zaproponowali Marysi drinka, ale dziewczę powiedziało stanowczo: – Dziękuje, NIE! No bo już wypiło szklaneczkę i to za swoje. Zarabia, no i ma swoją dumę. Wycofali się z alkoholem i końskim rżeniem, z należnym szacunkiem i wręcz z nieudolnie schowaną adoracją nawiązali z Marysią kontakt werbalny, no i popłynęła biesiada towarzyska – pytali o Polskę, o tradycje i obyczaje, byli ciekawi jedzenia, gustów muzycznych i młodzieżowych, trendów społecznych, wiary, rekolekcji i pielgrzymek do miejsc świętych. Dla każdego Polaka. Tańczyli. Bez łap! Na początku… Niby prawdziwi dżentelmeni! Tracy jest pełna życzliwego spokoju. Po tym jak Marysia wspomina, że żołnierze byli z pobliskiej jednostki czołgowej i że jednego zwą na pewno kapral James Getley, oficerka robi rzecz niezwykłą w praktyce przesłuchiwań – ogłasza przerwę. Nie rozumiem tej Tracy, przecież Marysia chce mówić! Wytyczne prowadzenia przesłuchiwań są logiczne i jasne: informacja ma być zebrana możliwie najszybciej Szczególnie informacja dla ekspertyzy sądowej. (…) Tu mamy gwałt grupowy, ale Tracy przerwała rozmowę po ujawnieniu tylko jednego imienia. (…) Tracy chce bym jechała z nią. Też niezwykły ruch. Zazwyczaj zostawiają mnie, bym mogła pocieszyć ofiarę chociażby tym, że ma z kimś porozu mieć się w mowie ojczystej. To już swojego rodzaju komfort. A że tłumacz ma wyeliminować wszelkie rozmowy na temat zajścia? – Tracy zna mnie od lat. Czyżby zwątpiła w jakość moich usług?… Zostawiamy Marysię pod opieką posterunkowej Grety Finsrud, brzydkiej i mądrej inaczej norweskiej niańki. Przyjechała tu kiedyś do nas na studenckie wakacje, załapała się jako opiekunka do dwojga dzieci. Została na zawsze, bo „pogoda wspaniała, widno nawet w styczniu!”. Potem, gdy matka dzidziusiów przyłapała Gretę z mężem, norweska niańka straciła robotę, ale jakoś na zawsze została niańką jako sposób na życie. Podobno w brytyjskiej policji na takie charaktery jest duże zapotrzebowanie po 1979, gdy rząd postanowił, że policja to organ wspomagający obywatela najpierw, a tylko później – ścigający i karny. Więc często jak wywiniesz jakiś numer na chama i jesteś przyłapany na gorącym uczynku, zamiast kary dostajesz lekcję z pełną wykładnią prawno-moralną i zamiast mandatu,

co ci się należy jak psu buda, dostajesz uśmiech i życzenia miłego dnia. (…) Grete poświęciła swe życie niejakiemu istniejącemu na niby norweskiemu menedżerowi sytuacji kryzysowych. Są i tacy! Nie tylko mi się wydaje, że ten gościu jest samonapędzającym kryzysem samym w sobie. Wpada czasami do Weymouth między swymi bitwami Dobrego z Jeszcze Lepszym. Wtedy Grete dostaje takiej głupawki, że superintendent nie mrugnąwszy okiem podpisuje jej podanie o bezterminowy urlop. Po tygodniu Grete melduje się z powrotem, wyszczuplała, wypiękniała i głupsza niż zwykle. Ktoś mi bąknał, że tak naprawdę trafia do wariatkowa na turnus profilaktyczny. Jest też wersja, że uczęszcza na grupowy sex-urlop w Hurghadzie. Resztę czasu jest okazem wcielenia Florence Nightingale czy innej Emilii Plater, zrób sobie ranę i przyłóż! Marysia jest w dobrych rękach. Kapral James Getley zjawia się na wezwanie dyżurnego niespiesznie. Spokojny, pogodny, ale jakoś tak sam dla siebie, bez osobnych uprzejmości dla władzy i dla kobiet tę władzę reprezentujących. – Rozumiem, że zaliczyłeś wczoraj, kapralu? – pyta się Tracy. – I owszem, pani oficer – zgadza się James. – Masz wideo-zgodę, domyślam się? – pyta się Tracy. – Jak słońce świeci – potwierdza James. Po czym wyciąga z kieszeni komórkę Samsunga najnowszej generacji, wciska przyciski… i oto widzimy śliczną buźkę Marysi: – Zgadzam się dobrowolnie, za darmo i z chęcią – mówi entuzjastycznie wideo-Marysia niezłą angielszczyzną – odbyć stosunek płciowy z kapralem Jamesem Getley i jego czterema kolegami! Dam normalnie, analnie i wezmę do buzi! Czy to już OK? – Przeczytaj imiona! – mówi głos zza klatki. – Na rozkaz! – piszczy Marysia i duka z pudełka Malborough Light imiona, nazwiska i rangi kolegów Jamesa. – Dodaj datę! – udziela się kolejna instrukcja. Marysia ciągnie łyka ze szklanki i dodaje wczorajszą datę i od siebie godzinę według Marysi zegarka. – Ok – mówi Tracy. – Miłego dnia, kapralu. – Nawzajem! Pani Oficer, chyba pożyczyłem tej Polce swoją komórkę, niech pani jej przypomni. Zebraliśmy dla niej po dyszce na prezent dla biednych krewnych. Niech przyjdzie wieczorem do pubu. Dobijemy wymiany. – A ten kinoteatr to czyj? – pyta Tracy. – Przecież to komórka naszego porucznika. Kazał nam wysyłać do niego smski ze zgodą, natychmiast po nagraniu. Dziewczyny tak cwanie kradną te komórki, zgroza! Wracamy ma komendę. Marysia gra z Grete w warcaby. Zgadzają się

na honorowy remis jak nas widzą. Marysia dlaczegoś smutnieje w oczach. Remis? Nie zwycięstwo? Grete drepcze do pokoiku obok i włącza zielony ogienek nagrania pod rybim okiem kamery. – Marysiu, James pokazał nam nagranie, na którym wczoraj zgodziłaś odbyć stosunek z pięcioma wojskowymi – rzeczowo mówi Tracy. – To niemożliwe! – Marysia jest zszokowana. – Mam jego telefon w domu! – No właśnie – mówi Tracy. – Getley nie był pewien czy zgubił ten telefon, czy on został skradziony, czy tobie pożyczył. Rozumiem, że pożyczył? I że dziś wieczorem zwrócisz go właścicielowi. Będzie czekał w Czerwonym Lwie. Bo jak nie, to będę musiała ciebie aresztować. – No jasne – mówi Marysia. – Mogę już iść? – No jasne – mówi Tracy. – Na pierwszy raz możesz iść. Wypełniam swoją fakturę. Tracy podpisuje ją, robi ksero dla mnie. Oryginał wsadza do koperty z napisem POCZTA WEWNĘTRZNA. Grete narzuca się nam z paskudną kawą. Odmawiamy. Jadę do domu. Obieram z igieł i mchu, błota i piasku swoje angielskie grzyby. Gotuję je. Wrzucam na patelnię. Smutno mi jakoś jest. Od tego współczesnego świata. Od tego, jaki dzisiaj jest żołnierz. I od tego, jaką mamy Marysię. A i tak od wieków wiecznych nie mam sentymentów dla żadnego wojskowego munduru, ani szacunku do armii żadnego kraju. U nas w rodzinie nie świętujemy nawet Dnia Armii Radzieckiej, choć tata był oficerem i wojsko było jego żywiołem i życiem. I pochowaliśmy go w paradnym mundurze lotnika. Zmarł na rzadki nowotwór. Pierwszy z pięciu naszych wojskowych przyjaciół. Służyli w Polsce w tej samej jednostce wojskowej. Chyba gdzieś się napromieniował czy jakoś tak. Przecież jest Dzień Taty… A i na co te dni świętej pamięci masowej? Pamięć rzecz osobista, prywatna… Doprawiam te grzyby siekaną cebulą, solą. Próbuję. I wywalam do kubła. Jakieś są lewe. Coś jakoś nie tak. Nieswojo się czuję w dniu dzisiejszym. I z tymi grzybami szczególnie. Tutejsze. Ale nie nasze. Z tym to trzeba ostrożnie.


28 |

05 (203) 2014 | nowy czas

historie nie tylko zasłyszane

Jacek Ozaist

WYSPA

D

ługo przypatrywałem się Jarkowi, próbując wysondować, czy robi mi kawał. Był bardzo poważny, skupiony, zdawał się sięgać nieobecnym wzrokiem miejsc i zjawisk metafizycznych. – Dlatego mam dla ciebie radę – rzekł cedząc słowa. – Odpuść. Wróć do Hounslow. – Chyba żartujesz! – prychnąłem, – Mam odpuścić fajny lokal na Hamerku i wrócić na przedmieścia? Nie lepiej z mostu skoczyć? – Tu kasę utopisz, tam nie. – Skąd możesz wiedzieć?! – Pewności nie mam. Jedynie wątpliwości i arytmetykę. Podniosłem się ciężko. Gdybym palił, wyszedłbym na papierosa, a tak musiałem przejść się do toalety, by zebrać gorączkowo pędzące myśli.

Agmieszka Siedlecka

Kwestie gastr yczne

M

ój przyczółek po męczącym dniu w pracy to mięciuchna sofa, świeże wegetariańskie curry i film. Ach, uczta dla zmysłów. Telewizji bez środków uspokajających nie potrafię już oglądać, przerzuciłam się wyłącznie na seriale. Obecnie rozkoszuję się Mad Men, właściwie całkiem się już uzależniłam, choć na szczęście do zjawiska zwanego binge watching jeszcze mi daleko. Chrupię więc chapati i odpływam w cudną fikcję. Jak miło… Któregoś dnia, zamiast pisać felieton, który mi nie szedł, sięgnęłam po stare dvd i obejrzałam The Big Chill.

Tak dawno Jarka nie widziałem, aż tu nagle, z powodu przypadkowego spotkania, miałbym rezygnować z planów dalszego podboju Londynu? Skąd on w ogóle tyle wie? Może sam chce wynająć któryś z tych lokali? Kiedy wróciłem, Jarek już nieco lunatykował. Zaproponowałem, że odwiozę go do domu. O normalną taksówkę było o tej porze w tej części miasta bardzo trudno, więc skorzystaliśmy z oferty biura mini cabów z naprzeciwka. – Ja ci naprawdę dobrze życzę – wybełkotał mój towarzysz sadowiąc się na tylnym siedzeniu pachnącej naftaliną starej toyoty. – John ma w Hounslow hotel. Jest tam restauracja z fajną kuchnią. Prawie nieużywana. To raczej kafejka. Serwują śniadania, sandwicze, tosty, herbatę, kawę – powiedział i zamilkł. A potem tylko kiwał głową do własnych myśli. – No słucham, słucham – ponagliłem. Skierował na mnie błędne spojrzenie, jak gdyby w ogóle nie pamiętał o czym była przed chwilą mowa. – Weź to od Johna na próbę. Nie musisz na pięć ani dziesięć lat. Nie trzeba depozytu na sześć miesięcy z góry i czynszu na trzy. Po prostu umowa. Popracujecie, zobaczycie co dalej. Nazajutrz w pracy przebąkuję coś o sprzedaży knajpki w Greenford i powrocie do Hounslow. Aneta najpierw blednie, potem zielenieje, po czym pąsowieje, jak gdyby cała krew spłynęła jej do twarzy. – Powtórz, bo nie dosłyszałam? – pyta tonem znudzonego psychiatry. Uznaję, że to niedobry moment

na dyskusję i już mam odejść, gdy słyszę nieśmiały głos znad pykających ganków: – Ja kupię? Nasza kucharka, Marcelina, zdejmuje zapaskę i bierze się pod boki. – Kupię od was restaurację. Aneta podnosi ręce w obronnym geście i wychodzi. Uśmiecham się przepraszająco do Marceliny. Wygląda na to, że sprawy zaszły odrobinę za daleko. Parę godzin później, kiedy podaję komuś gulaszową z chlebem, widzę za szybą Arka. Dwukrotnie przecieram oczy, ale obraz jego osoby razem z Magdą i dziecięcym wózkiem nie znika. Nasze oczy spotykają się. Ile lat minęło, odkąd wyrzucili nas ze squatu? Cztery? Pewnie pięć. – A to niespodzianka! Wchodźcie! Co was sprowadza w te okolice? Klepiemy się z Arkiem po plecach, całus od Magdy przypomina mi, że kiedyś to były fajne czasy. – Niedaleko mamy biuro – mówią. – Biuro? Jak to? – Księgowe. Rozliczamy, załatwiamy formalności i takie tam. – Pracujecie obok? Czemu o was nie słyszałem? – Nie wiemy. Magda wyjmuje z wózka śpiącego malucha. Oliver – szepcze, puszczając mi oko. – Boski – mówię, bo na tyle pozwala mi wzruszenie. Niewiele z tamtego dnia pamiętam. Posadzili nas w pustym pokoiku bez okna. Lodowate światło jarzeniówki, beznamiętne, białe ściany. Cisza. Gęsta i ogłupiająca, jak gdybym przebywał głęboko pod wodą.

Przywieźliśmy naszą Fasolkę zza Atlantyku. Oczami wyobraźni widziałem już, jak kilkanaście lat później opowiadam jej/jemu, gdzie został/została poczęta. Wiesz, to było gdzieś między Barbados i Arubą, choć może między Margaritą i Curacao. W każdym razie na Morzu Karaibskim, romantycznie, nie? Pewnie wyrośniesz na niezłego obieżyświata. Po upływie pół godziny siedzenie w pustym gabinecie staje się torturą. Jak mogłem być tak bezdennie głupi i uwierzyć, że będę miał rodzinę? Kiedy ostatni raz tak myślałem, a było to gdzieś między liceum i studiami, zostałem wyśmiany i porzucony. Minęło dwadzieścia lat. Może dlatego uwierzyłem. Fasolka wniosła do naszego gnuśnego i jednostajnego życia mnóstwo nowej energii. Zaczęliśmy chodzić na spacery do parku, by łapać witaminę D, robić plany, spędzać razem wolne chwile. Kuchnia straciła władzę nad nami, a rytm pracy restauracji przestał wydzielać nam czas. Przez krótki, cudowny miesiąc byliśmy zawieszeni w prawach życia i dawało nam to szczęście. Siedząc w szpitalnym pokoju i patrząc sobie ze smutkiem w oczy, wiedzieliśmy, że tamto już nie wróci. Pielęgniarka wystudiowanym, troskliwym tonem zapytała nas, czy życzymy sobie zorganizować pogrzeb. Nie, nie chcemy organizować pogrzebu dla siedmiotygodniowego płodu. Chcemy stąd wyjść! Nie da się. Fasolka wciąż tam jest, martwa i porzucona. Trzeba uzgodnić, co zrobić – zażyć coś, czy może operować... Patrzę na dzieciaka Arka i widzę tamten pokój. Nie chcę, nie powinie-

nem, lecz nie umiem inaczej. – Może po kielichu? – pytam głupio. – No co ty? Autem jesteśmy. – Jasne. Przepraszam. Zjedzcie coś. Siadajcie. Wychodzę na zaplecze. Jakiś pijany Irlandczyk znowu próbuje obsikać drzwi do kanciapy. Łapię go za kołnierz i odpycham. Coś marudzi, ale widząc, że wchodzę do swojej kanciapy, odpuszcza. To mi się tutaj podoba, własność to własność i już. Siadam na workach z ziemniakami, garbiąc plecy. Po raz kolejny zastanawiam się, czy spisywana przeze mnie historia ma sens. Wiodę zwykłe nieskomplikowane życie w kraju, który był dziwny i obcy, aż pewnego dnia dał się okiełznać, a nawet polubić. Co w tym może być niezwykłego? Dużo ciekawsze muszą być losy wyzyskiwanych na łajbach, łowiących żabnice, na farmach kapusty albo w fabrykach chipsów, opowieści prostytutek, ukrywających się przestępców, zziębniętych bezdomnych, złapanych przemytników, oszukanych amatorów mieszanych małżeństw zawieranych tylko po to, by ktoś otrzymał wizę. Albo losy Arka. Z wielkim trudem przekroczył granicę, spał na ławce w parku, zaadaptował squat, imał się tylu zajęć i biznesów, że mnie brakłoby życia. Oswajał ten kraj, niczym dzikiego konia. Spadał i natychmiast wsiadał z powrotem. Ja kupiłem sobie miejscówkę w pierwszej klasie i pozwoliłem zawieźć się do punktu, w którym odnalazłem swoją niezależność. Tak dla mnie cenną. Odnalazłem swoje miejsce w Londynie. Jestem tu.

I proszę, temat felietonu przyszedł sam! Treść filmu jest tu mało istotna, ważne jest jedno zdanie. Otóż Jeff Goldblum, grający dziennikarza o imieniu Michael, na pytanie o zasady obowiązujące w redakcji gazety, w której pracuje, odpowiada następująco: Where I work we have only one editorial rule. No writing longer than an average person can read during an average crap. Czyżby była to definicja obowiązująca we współczesnym dziennikarstwie? I tak, i nie. Czytając niektóre gazety, wyobrażam sobie, iż tym cytatem ich redakcje są wręcz wytapetowane. Widzę redaktora, który dwudziestoletniemu stażyście wycina z tekstu wszystkie zdania złożone, a potem tasakiem rąbie pół wstępu i większość zakończenia. Bo za długie. Bo za trudne. Bo za dużo trzeba myśleć. I za bardzo się skupiać. Po co nam jakość, skoro mamy zdjęcia celebrytów, reklamy i błyszczący papier? Wielki chłód został nakręcony w 1983 roku w Stanach Zjednoczonych, gdy polski dziennikarz mógł tylko pomarzyć o wolności słowa. Tymczasem Amerykę podbijali yuppies i masowy konsumeryzm stawał się codziennością. Miałam wtedy dziesięć lat, mieszkałam w Polsce, mama kupowała mi „Płomyk” i „Świat Młodych” i nie czytałam ich w ubikacji, lecz przy kuchennym stole. Ponad trzydzieści lat temu filmowy Michael pisał już wedle zasady, która Bogu dzięki do europejskiej prasy zawitała nieco później. Nadal nie mogę się do niej przy-

zwyczaić. Kolejny problem z długością tekstu oraz czasem przeznaczonym na jego czytanie polega na tym, że wedle mojej wiedzy – bez wdawania się w zbędne i mało apetyczne szczegóły – jelita poszczególnych osobników rodzaju homo sapiens działają bardzo różnie. (Proszę, jakie długie zdanie!) Ruchy robaczkowe bywają nieprzewidywalne. Do tego okazuje się, że w kwestiach gastrycznych dowiedziono różnic pomiędzy kobietą, a mężczyzną. Co tu dużo gadać, panie są szybsze. Są zapewne wyjątki, ale generalnie za potrzebą panie, że tak się wyrażę, wchodzą i zaraz wychodzą. Nie okupują toalety godzinami. Nie próbuję tu płci przeciwnej deprymować, wszak to nie wyścigi – po prostu tak chciała fizjologia. Fakt ten może zatem tłumaczyć dlaczego panowie do toalety udają się z lekturą. W związku z powyższym tym bardziej nie rozumiem, jak długi powinien być przeciętny tekst, by znudzony czytelnik nie rzucił go w kąt. Kto i w jaki sposób wyliczył średni czas potrzebny statystycznej osobie na, przepraszam, wypróżnienie? Minuta, pięć, kwadrans? Czy szef Michaela posiadał tę tajemną wiedzę? I dlaczego w takim razie kobiety, pomimo wyżej wymienionych różnic, czytają więcej niż mężczyźni? (To nie seksizm, to są wyniki badań, proszę sprawdzić w sieci). Coś tu się najwyraźniej nie zgadza. Żyjemy w czasach bardzo gorączkowych: tu, teraz i natychmiast. Naukowcy ostrzegają, że jesteśmy coraz

mniej cierpliwi, co widać chociażby podczas serfowania po necie – jeśli jakiś link nie otworzy się natychmiast, w ciągu paru sekund przechodzimy do następnego. Z koncentracją uwagi również u nas coraz gorzej, coraz szybciej tracimy zainteresowanie. Odrywamy się od wykonywanej czynności, jakby ktoś w naszym mózgu-pilocie zmienił kanał. Widać to zwłaszcza u dzieci. Przyczyn jest mnóstwo, wystarczyłoby na osobny felieton albo rozprawę naukową. Jedną z nich jest nadmiar bodźców. Zalewani systematycznie tysiącem najrozmaitszych produktów, obdarzeni wyborem kilkudziesięciu stacji telewizyjnych, radiowych najzwyczajniej w świecie czujemy się coraz bardziej zagubieni.

Nie wiemy, co z tej mozaiki wziąć, więc na wszelki wypadek chcemy wszystkiego po trochu. Nie wystarcza nam na to jednak czasu, za dużo przysłowiowych srok trzymamy za ogon. Żyjemy, a więc i czytamy powierzchownie, w pośpiechu. Oczywiście uogólniam nieco i dramatyzuję. Tak już mam. Ale sam fakt, że doszedłeś drogi czytelniku do końca tych dywagacji, a przede wszystkim że w ogóle wziąłeś do ręki „Nowy Czas” świadczy – mam nadzieję – o tym, że od gazety oczekujesz czegoś więcej niż tylko zdjęć celebrytów, niekończących się reklam i błyszczącego papieru. I że nie do końca zgadzasz się z filozofią filmowego bohatera. Jest to dla nas komplement. Dziękuję.

na s się

czyta n ow y c z a s


|29

nowy czas | 05 (203) 2014

historie nie tylko zasłyszane

PAN ZENOBIUSZ. Dob r y U czy ne k Irena Falcone

Pan Zenobiusz to postać fikcyjna, jakkolwiek zdarzenia, które opisuję, miały miejsce. Są kompilacją różnych historii zasłyszanych wśród moich przyjaciół, niektóre zdarzenia odnoszą się do moich własnych doświadczeń z różnymi budowlańcami, z którymi miałam do czynienia przez wiele lat. Przygody pana Zenobiusza – mam nadzieję – trochę czytelników rozbawią, a może nawet sprowokują do refleksji…

Patrzę na Zenka pakującego walizkę do bagażnika samochodu. Jest ogolony, ubrany w czystą niebieską koszulę, którą prasował poprzedniego wieczora chyba przez pół godziny. Widać, że jest bardzo zadowolony. Odwraca się w moją stronę i mówi: – Do Włoch ją zabiorę, nigdy nie mieliśmy miodowego miesiąca, no a teraz mogę sobie na to pozwolić. Z Orbisem pojedziemy. Wie pani, to taka wycieczka autokarowa. Wyciąga z kieszeni rulon banknotów ściągnięty gumką. – Pani patrzy, ot, takie papierki. Podnosi rulonik do nosa i mówi: – Śmierdzą. Wyciąga rękę w moją stronę: – No, niech pani powącha, śmierdzą cholera, tak jakoś dziwnie, jakby gównem czy co… Wolałbym takie nowiutkie, prosto z banku. Zenobiusz wkłada pieniądze z powrotem do kieszeni, uśmiecha się i mówi:– Danuśka się ucieszy. Jej tam pieniądze nie śmierdzą. Ona zawsze powtarza: pieniądze szczęścia nie dają, ale lepiej płakać w mercedesie. Wyjeżdżamy. Tym razem zawożę Zenobiusza na przystanek autobusowy. Leci ze Stansted, a w pobliskim miasteczku jest bezpośrednie połączenie autobusowe. Zenobiusz wręcza mi banknot dwudziestofuntowy i mówi: – To na benzynę pani Irenko. Odmawiam, ale Zenobiusz nalega. W końcu przyjmuję ten „śmierdzący” banknot, bo widzę, jak bardzo mu na tym zależy. Stoimy na przystanku, autobus się spóźnia. Grupka oczekujących ludzi zaczyna się nerwowo kręcić. Zenobiusz mówi: – Pewnie będę musiał pojechać taksówką. Spoglądam na niego i mówię: – Odwiozę cię, nie przejmuj się. – Ja tam się nie przejmuję, ale pani patrzy, jak te biedaki się denerwują. Może byśmy wzięli ze dwie, trzy osoby, skoro pani i tak mnie zawiezie, a

miejsca mamy jeszcze trzy. Proponuję wobec tego oczekującej grupce, że możemy trzy osoby zabrać na lotnisko. Zgłasza się młoda dziewczyna, może dwudziestoletnia, która natychmiast mnie pyta, ile to będzie kosztowało, na co ja odpowiadam, że nic, Irlandczyk po sześćdziesiątce, dosyć korpulentny, oraz pulchniutka młoda blondyneczka, która okazuje się naszą rodaczką. W drodze na lotnisko pan Zenobiusz wdaje się w rozmowę z pulchną blondyneczką i z przejęciem opowiada jej o swoim planie wyjazdu do Włoch. Blondyneczka tłumaczy rozmowę na angielski, nawet nieźle sobie radzi. Po kilku minutach Irlandczyk mówi, że on by chciał jakieś pieniądze dać na benzynę. Pozostałe osoby mu wtórują. Pan Zenobiusz zwraca się do blondyneczki: – Niech pani przetłumaczy to co teraz powiem. Jak tam wam zależy, aby się odwdzięczyć, to zróbcie w tym tygodniu jakiś dobry uczynek. Tak możemy się umówić. Po czym spogląda na mnie i dodaje: – Dobrze mówię pani Irenko? Kiwam głową. Blondyneczka tłumaczy to, co Zenobiusz powiedział. Podjeżdżamy na stację benzynową. Po zatankowaniu i zapłaceniu za benzynę wracam do samochodu. Nikt nie odzywa się ani słowem aż do lotniska. Na parkingu żegnamy się z naszymi przypadkowymi współtowarzyszami podróży. Kiedy zostaję już sama z Zenkiem, zwraca się do mnie: – Niech pani sobie wyobrazi, że jak pani za tą benzynę płaciła, to oni mi wszyscy próbowali po dziesięć funtów wcisnąć, co za ludzie. No to im powiedziałem: z tego widzę, że nie chcecie zrobić dobrego uczynku, wykręcić się pieniędzmi chcecie z tej umowy. Nie wiem, czy ta blondynka to przetłumaczyła, ale schowali te pieniądze. Co za

ludzie! No, ale ta Polka, katoliczka, i że tak się chciała wykręcić z umowy? No wstyd, po prostu wstyd. Ludzie myślą w dzisiejszych czasach, że forsa to wszystko. A toć Pan Bóg to wszystko widzi. Pierwszy raz, od kiedy znam Zenobiusza, wspomniał o Bogu. W tym właśnie momencie pochylił się i zacząl grzebać w torbie. O cholera, myślę, pewnie szuka jakiejś ulotki. Przypomniało mi się, że jest świadkiem Jehowy. Zenobiusz jednak po prostu wyciąga paczkę papierosów. Zapala i zaciąga się z namaszczeniem. – No, teraz to mam trzy godziny, jak nie więcej, bez palenia. W tym momencie zaczął dzwonić mój telefon. Oddycham z ulgą. Nie będzie rozmowy o Bogu z Zenobiuszem. Dzwoni mój kolega Anglik. Słyszał o Zenobiuszu (dobre rzeczy ) oraz wie, jak wspaniałą reputacją cieszą się polscy budowlańcy. Chciałby, aby Zenek pracował u niego przez następny rok. Praca: remonty mieszkań w Londynie. Mój znajomy ma dziesięć mieszkań, które wynajmuje i potrzebuje złotej rączki, kogoś, kto zająłby się małymi remontami. Proponuje sto funtów za dniówkę, Zenek mógłby mieszkać w mieszkaniach, które będzie remontował. Zastanawiam się, czy powiedzieć Cliffowi, że Zenek ma mały problem piwny i dochodzę do wniosku, że lepiej grać w tak zwane otwarte karty i takie sprawy wyjaśniać od samego początku. Przedstawiam mu sytuację. Cliff śmieje się i mówi: – Nie martw się, wszyscy budowlańcy lubią sobie popić. Poradzę sobie. Kończę rozmowę i przedstawiam stuację Zenobiuszowi, na co on: – No widzi pani, pani Irenko, mówiłem, że Pan Bóg wszystko widzi. A mówią, że jest nierychliwy.

J C E R H A R D T: H e a r t o f S t o n e window at the ravine. We were half way up the hill. “So, how long have you lived in this town?” I asked. “Ages”, he said. “Centur ies. As long as I can remember. For as long as the town has existed, from t he time it was bor n. I left my hear t in this town.” He was a romantic soul, I thought. This town’s earliest or igins are dated back thousands of years ago, when the caravans and merchants were bringing gold, mir th and spices to trade. There is an ancient tale, which became t he legend of the town, the tale which the naught y children often hear as their mothers are tr ying to make them listen; ‘If you don’t behave yourself, the dark Moor is going to get you.’ The tale goes t hat a Moor merchant came to this village a nd fell in love wit h a Chr istian girl. When he decided to ask t he girl’s fat her for her hand in mar r iage, he took wit h him the sacks full of gold wit h precious stones a nd his most pr ized possession – a dark red r uby from Bur ma. The fat her dined with him, took t he r iches offered and set his a rmed men upon t he Moor. T hey threw him in a dungeon of his castle and chained him to t he wall. The girl was told t hat her lover changed his mind and left. Convinced that he would

not have left her without any explanations, she tr ied to q uestion her fat her about t he evening and noticed a la rge, red r uby hanging from his neck. Realizing t he Moor was most likely dead, bereft and hea r tbroken she ran down the hill, t r ying to find him and fell down the ravine into t he r iver below. The father, mad wit h g r ief, took his sword to the dungeon, cut t he hea r t out of t he cha ined pr isoner and fed it to the vultures circling t he ravine. He t hen took t he precious, red r uby off his neck and t hrew it down t he r iver. When he retur ned t o t he dungeon t o cut his pr isoner’s body loose, he discovered t ha t the body of t he Moor was gone and nowhere t o be found. The cha ins were holding an empt y cloak w it h a hole cut out where his hear t would have been. T he monk guarding t he monast er y g reet ed me with a smile and showed me inside t he ancient wa lls. “You must be tired after such a long walk up t he hill in t his heat, let me give you something to dr ink first.” He offered. “ Thank you, a t axi took me up here”, I replied. T he monk looked puzzled. “A taxi? But t axis never come as far as t his. T hey wouldn’t be able to climb the steep hill.

Gra phics: Joanna Ciechanowska

T he t axi was winding up t he hill t hrough t he pine t rees and cypresses, where t he t op of the monaster y roof rose and spread its w ings like an ancient mot h. The dr iver picked me up at t he nar row la ne just as I was leaving t he mosq ue, linger ing at t he end of disappear ing t our ists crowd. It wa s a tapping noise that led me t hrough t he nar row a lley way, to a sma ll pla za where t he wat er fount ain cher ub smiled as t he t ea rs r un down his face. A young, handsome man with raven hair a nd a necklace w it h red st one held t he t axi door open inviting me in w it h a gest ure of a mat ador confident of his win. The w indow was closed and I pressed t he button on the taxi door to let t he cool a ir in. “So you know the way to t he mona st er y?” I a sked t he dr iver after t he t axi left t he town and we were speeding t hrough t he forest. He nodded a nd in the evening sun I t hought his hair was not so raven, maybe a bit more red and fa ded. Maybe he was not so young aft er all. “ I know t he way”, he said. “So you’ve ta ken people t here before?” I tr ied to initiate a fr iendly chat. “ Yes. Many, many people. And some of t hem sur vived.” I laughed at his joke, and looked out of a

And even if they did, the journey back would be too dangerous; so ma ny people disappeared down t hat ravine.” He t hen looked at me wit h a twinkle in his eye, “Well, some people say t hat t he ghost of an ancient Moor is sometimes seen to help young women in t rouble…”


30 |

05 (203) 2014 | nowy czas

co się dzieje kino Paths of Glory Poruszający, antywojenny film Stanley'a Kubricka. Trzeci rok Wielkiej Wojny. Wyrafinowany, erudycyjny, ale pozbawiony sumienia francuski generał Bouvard nakazuje swoim żołnierzom zdobycie doskonale bronionego „kopca mrówek” – wzgórza w posiadaniu Niemców. Jego podwładny, który ma dowodzić akcją nie ma najmniejszych wątpliwości: to będzie misja samobójcza. Ale nie ma zamiaru ryzykować swojej doskonale jak dotąd rozwijającej się kariery. Oparty na powieści Humphreya'a Cobba obraz był tej głęboko emocjonalnie antywojenny, że we Francji de Gaulla został od razu zakazany. Na ekrany brytyjskie trafia w odczyszczonej cyfrowo wersji. Pompei

Reżyser kultowego, głównie pośród fanów gier komputerowych, kosmicznego horroru Resident Evil powraca z fuzją melodramatu i thrillera, osadzoną w starożytnej Grecji. Coś pomiędzy Gladiatorem a Titanikiem. Opowieść o romansie niewolnika i dziewczyny z bogatych sfer Pompejów. W tle – grany przez Kiefera Sutherlanda senator cesarki Corvus. A na pierwszym planie – Góra Etna, która budzi się, by wkrótce pokryć całą okolicę śmiercionośnym pyłem. Imponujące efekty specjalne i chwytliwa, romantyczna opowieść. Choć rzecz jasna nieco przewidywalna, jak przystało na podobne filmy, powstające każdego sezonu na hollywoodzkiej taśmie produkcyjnej.

nad Sommą – Helen Hayes. Zdobywca Oscara za zdjęcia, Charles Lang, wplata do hollywoodzkiego, chłodnego profesjonalizmu wątki charakterystyczne dla niemieckiego ekspresjonizmu, które doskonale współgrają z krytyką ówczesnej zmechanizowanej wojny. To wszystko sprawia, że Farawell to Arms ogląda się dziś z zaskakującym poczuciem jego aktualności.

Arcade Fire

Rashomon Cztery punkty widzenia, cztery różne opowieści. W czasach, gdy o postmodernizmie czy „śmierci podmiotu” nikomu się jeszcze nie śniło, wielki japoński reżyser stworzył fascynującą mozaikę historii okręconych wokół jednego, początkowo pozornie dość łatwego do odtworzenia wydarzenia: napadu na kobietę w lesie. Ale gdy, czterech świadków (a może uczestników) kryje się przed deszczem w położonym nieopodal budynku i zaczyna zdawać relację z wydarzeń, widz bardzo szybko zaczyna nabierać wątpliwości... Nagle modernistyczna, przezroczysta szyba narracji, którą obiecywali nam Joyce czy Woolf, zaczyna rozpadać się nad drobne kawałeczki. I nic nie staje się pewne. A to przecież film z epoki, w której o Derridzie nikomu jeszcze się nie śniło!

tą symfonię Mendelssohna. Spotykają się tu Bach ze swoją melancholią, Schönberg ze swoim wczesnym arcydziełem i porywający Mendelssohn, który natchnął swoje dzieło klimatem słonecznych Włoch – zachwalają organizatorzy koncertu. Czwartek, 26 czerwca, godz. 19.30 Cadogan Hall 5 Sloane Terrace, SW1X 9DQ

Steve Harley & Cockney Rebel

Seria pokazów trwających cały czerwiec BFI Southbank Belvedere Road, SE1 8XT

Barokowy rock z Montrealu. Dynamiczne gitary przeplatają się tu z zagrywkami w stylu Beach Boys, Davida Bowiego, a nawet z rytmami disco. Roxy Music na dwudziesty pierwszy wiek? Jedno jest pewne: każdy z czterech dotychczas wydanych przez nich albumów spotkał się z entuzjastyczną reakcją krytyków. Inteligentna muzyka, nie bojąca się przyznać do szeregu inspiracji, które teoretycznie mogłyby się gryźć, gdyby nie sprawna ręka panów z Arcade Fire. W Londynie promować będą swoją ostatnią płytę Reflektor. Piątek i sobota, 6 i 7 czerwca godz. 19.00 Earl's Court Exhibition Centre Warwick Rd, SW5 9TA

George Benson

Wtorek, 24. czerwca godz. 18.45 Riverside Studios Crisp Road, W6 9 RL

Legends of Oz: Dorothy’s Return

Od dylanowskiego, zadziornego folku, przez art rocka po chwytliwy pop – powstała na początku lat siedemdziesiątych grupa Cockney Rebel wkroczyła na brytyjską scenę z hukiem. Swoje zrobiło też wyczucie mediów u jej lidera, który wcześniej parał się dziennikarstwem. Potem było już różnie, głównie dzięki dość apodyktycznemu temperamentowi Harley’a. Od paru lat zespół znowu działa i choć płyty żadnej nie wydał, to grana na żywo, poruszająca ballada Sebastian czy dynamiczny, zadziorny Make Me Smile ciągle porywają. Koncert w Royal Albert Hall będzie wyjątkowy, bo zespołowi towarzyszyć będzie Orchestra of the Swan, a grupa wykona zaaranżowane na nowo albumy The Human Menagerie i Psychomondo – dwa pierwsze krążki zespołu, przez wielu uważane za najważniejsze. Sobota, 28 czerwca, godz.19.30 Royal Albert Hall Kensington Gore SW7 2AP

Farewell to Arms

„Zapomniane arcydzieło" – tak pochodzącą z 1932 roku ekranizację wielkiej powieści Ernesta Hemingwaya nazywa Brytyjski Instytut Filmowy, którą pokazywać będzie na Southbank w wersji odczyszczonej cyfrowo. Amerykańskiego żołnierza, Fredericka Henry'ego gra tu Gary Cooper, a jego ukochaną Catherine, która utraciła narzeczonego w bitwie

muzyka

Animowana kontynuacja słynnej opowieści o Dorotce i czarnoksiężniku z Krainy Oz. Dorotka powraca z Kansas do miejsca, gdzie lata temu przeniósł ją na drzwiach od stodoły huragan. Tym razem jej pomocy – a także pieska Toto – potrzebuje trio starych przyjaciół – Lew, Strach na Wróble i Blaszany Drwal. Jak przekonują się nasi bohaterowie, czas w Krainie Oz płynie o wiele szybciej niż w Stanach Zjednoczonych. W ciągu paru dni, jakie Dorotka spędziła w domu, niejaki Jester – brat Złej Wiedźmy z Zachodu – wydali krainie OZ wojnę i krok po kroku opanowuje coraz to nowe jej połacie. Czy Szmaragdowe Miasto uda się obronić? Głosy podkładali tu Dan Aykroyd, Jim Belushi i Kelsey Grammer. Drugoplanowa rola przypadła też znanemu szekspirowskiemu aktorowi (a także gwieździe Star Treka, gdzie wcielał się w rolę kapitana Picarda), Patrickowi Stewartowi.

Znany z takich klasyków jak Never Give Up On a Good Thing czy Give Me the Night, a także ze współpracy z Milesem Daviesem, George Benson zupełnie nie wygląda na swoje lata. A przecież zaczynał jeszcze w latach sześdziesiątych. Jakby nie patrzeć – pół wieku na scenie. Pół wieku jazzu, muzyki fusion i bluesa. I płyt wydawanych z godną podziwu regularnością. Podczas londyńskiego koncertu wybitny gitarzysta z pewnością udowodni swoją wszechstronność i to, że czuje się świetnie w każdym repertuarze. Dowód? Choćby jego ostatnia, wydana w zeszłym roku płyta zawierająca nowe interpretacje klasyków wylansowanych przez Nat King Cole’a. Środa, 25. czerwca, godz. 19.00 Royal Albert Hall Kensington Gore SW7 2AP

Bach, Schönberg Mendelssohn Trzy różne światy, trzy różne epoki i trzy różne estetyki spotkają się tego wieczoru w zacnej Cadogan Hall. Royal Philharmonic Orchestra pod batutą Pinchasa Zukermana wykona koncert skrzypcowy A-dur Jana Sebastiana Bacha, Schönberowską Verklarte Nacht, a na koniec – czwar-

teatry Bring Up the Bodies i Wolf Hall – Sama nie wiem... Czekasz całą wieczność na nagrodę, aż w końcu przychodzą dwie naraz – zażartowała trzy lata temu Hilary Mantel odbierając wyróżnienie Booker Prize za Bring Up The Bodies, kontynuację Wolf Hall, które również zdobyło ów laur. Teraz przybywają dwie sceniczne adaptacje. Też równocześnie. Zadanie niełatwe. Oryginały książkowe to liczące sobie ponad 600 stron cegły. Jak skondensować je w dwa, i tak długie, bo trwające trzy godziny spektakle? Choćby rezygnując ze zmian scenerii i nadmiaru rekwizytów. Scenarzysta Mike Poulton dekonstruuje bogatą w szczegóły sagę o pełnym intryg dworze króla Henryka VIII i umieszcza akcję w surowej, betonowo-stalowej klatce, w której jedyną dekoracją jest krzyż. Aldwych Theatre 49 Aldwych, WC2B 4DF

Privacy Zbierająca świetne recenzje Privacy zawieszona jest pomiędzy interaktywnym performancem, happeningiem, a przedstawieniem. Temat: XXI-wieczna inwigilacja elektroniczna. Logujesz się do swojej poczty elektronicznej i już wiemy, gdzie jesteś. Używasz telefonu i umiemy cię zlokalizować. Robisz zakupy w sklepie internetowym i po chwili wiemy już, jak skonstruować specjalną ofertę podchodzącą pod twój gust. Na scenie szereg postaci z pierwszych stron gazet: od Edwarda Snowdena, po Alana Rusbridgera, redaktora „Guardiana”, który od lat bije na alarm opisując jak Facebook czy Google nas śledzą. A do tego – interakcja z publicznością, która sama – na podstawie danych czy sygnału telefonicznego – przekonać się może, jak łatwo zebrać o nas informacje.Dość często artyzm wyparty tu zostaje przez


|31

nowy czas | 05 (203) 2014

co się dzieje

publicystykę, ale zabawa jest przednia i za bardzo to nie przeszkadza. Donmar Warehouse 41 Earlham St, WC2H 9LX

Les Miserables

Londynie. Można też pokręcić oryginalną, drewnianą kierownicą autobusu. Ekspozycja pokazuje też przełom w świadomości społecznej spowodowany przez fakt, że część ról mężczyzn musiały przejąć kobiety. I – ku zaskoczeniu wielu – radziły sobie doskonale. – Dla ówczesnego społeczeństwa widok kobiety dźwigającej ciężary albo odpowiedzialnej za bezpieczeństwo całego pociągu musiał być prawdziwą rewolucją – mówi kurator Laura Sleight. Dodaje jednak, że zmiany nie zaszły rewolucyjnie, bo większość zatrudnionych na warunkach tymczasowych kobiet zostało... zwolnionych, gdy mężczyźni powrócili z wojny. London Transport Museum Covent Garden Piazza, WC2E 7BB

Mieniący się gwiazdami filmu i estrady Rzym lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych ożywa w londyńskiej galerii sztuki włoskiej Estorick Gallery dzięki zdjęciom jednego z najważniejszych ówczesnych fotografów. Marcelo Gepetti, jak chyba nikt inny, uchwycił nastrój Rzymu Felliniego, Antonioniego, Liz Taylor czy Johna Wayne'a. – To właśnie wtedy do języków na całym świecie wszedł termin „paparazzi”. Gepetti był zresztą jedną z postaci, które zainspirowały postać fotografa w La Dolce Vita Roberto Feliniego – mówi kurator wystawy Roberta Cremoncini. Dodaje, że w owych czasach fotografowie byli o wiele mniej drapieżni niż dziś. Estorick Collection 39a Canonbury Square, N1 2AN

La Dolce Vita

Jeux des Anges – niepokojąca podróż ku krainom przypominającym księżycowe pustkowia i klaustrofobicznym, pozbawionym okien przestrzeniom. In sti tu te of Con tem po ra ry Arts The Mall, SW1Y 5AH

wykłady/odczyty Powrót do przyszłości. Co oprócz tego? Lista jest długa: od zegarka dla niewidomych po trójwymiarowe drukarki, które dziś ciągle fascynują, a – jak zapewniali obecni na wernisażu wynalazcy – już za kilkanaście lat staną się one tak powszechne, jak komputer osobisty. Design Museum 28 Shad Thames, SE1 2YD

The Listening Eye Designs of 2014

Musical grany w Londynie nieprzerwanie od 1987 roku. Oparta na wielkiej powieści Victora Hugo historia Jeana Valjena, którego poznajemy w momencie zakończenia surowego wyroku za kradzież chleba dla głodującej siostry: przez dziewiętnaście lat musiał być galernikiem. Wychodząc na wolność, Jean otrzymuje paszport, ale wkrótce orientuje się, że jest on dla ludzi przypomnieniem o jego „kryminalnej” przeszłości. Gdy wędruje sam po ulicach, przygarnia go miejscowy biskup. Jean ucieka w nocy z jego domu – wraz z domowymi srebrami. Wkrótce łapie go policja, ale biskup broni naszego bohatera kłamiąc, że sam dał mu skarby. To początek przemiany duchowej naszego bohatera, który wkrótce drze paszport i przybiera nową tożsamość. W tle – burzliwa historia Francji z początku XIX wieku. No i wielka miłość Queen’s Theatre 51 Shaftesbury Ave, W1D 6BA

wystawy Goodbye, Piccadilly

Transportowały broń i ludzi. Pełniły rolę ambulansów, a nawet pojazdów opancerzonych. Wystawa Goodbye Piccadilly w londyńskim Muzeum Transportu opowiada nam o roli, jaką słynne piętrowe autobusy odegrały podczas I wojny światowej. Dowiadujemy się tego dzięki historycznym plakatom, modelom autobusów, mapom, wycinkom prasowym i zdjęciom. Okazuje się, że „piętrusy” obecne były na tyłach frontu w kluczowych miejscach. Do dachu niektórych przytwierdzono nawet działo przeciwartyleryjne. Wystawa prezentuje też oryginalny autobus, który wspierał żołnierzy podczas wojny, a potem był częścią wielkiej Parady Zwycięstwa w

Futurystyczne samochody, trójwymiarowa drukarka czy telefon komórkowy przyszłości. To wszystko znajdziemy w londyńskim Design Museum na wystawie prezentującej nowatorskie projekty z całego świata. Albo takie, które – zdaniem kuratorów – uchwycają ducha naszych czasów. – Za kilkadziesiąt lat to, co wystawiamy dziś, pokazywać będzie się w innych muzeach – mówią organizatorzy i pokazują choćby nowego Volkswagen XL1. Wygląda trochę jak pojazd filmu

Skandalizujący twórca filmowy Walerian Borowczyk studiował początkowo jako rzeźbiarz. Wpływ tych studiów widać także, gdy staje za kamerę. Ślady owych inspiracji ukazuje wystawa w prestiżowym Institute of Contemporary Arts. Znajdziemy tu rzadko pokazywane publicznie szkice do animacji Borowczyka z lat sześcdziesiątych czy oryginalne, drewniane rzeźby. A do tego rzecz jasna filmy. Jednym z najjaśniejszych puntków ekspozycji jest pochodząca z 1964 roku Les

Capital in 21st Century Thomas Picketty ma plan. Na tyle dobrze przedstawiony, że jego książka Capital in 21st Century szturmem wzięła listy sprzedaży (a opasłym tomiszczom o gospodarce zdarza się to nieczęsto), a w jego głos wsłuchuje się coraz więcej polityków. Na czym jego zdaniem polega ślepa uliczka, w jaką zaszedł kapitalizm, w takiej formie, w jakiej uprawialiśmy go od trzech dekad? Jak zaradzić coraz szerszej wyrwie, jaka otwiera się na świecie pomiędzy najbogatszymi a resztą z nas? No i dlaczego furorę książka zrobiła w świecie anglosaskim, podczas gdy w rodzinnej, bardziej lewicowej, Francji Piketty’ego przeszła niemal bez echa? O tym wszystkim będziemy mogli się przekonać podczas czerwcowego spotkania w London School of Economics. Poniedziałek, 16 maja. godz. 18.30 Old Theatre, London School of Economics & Political Science Houghton St, WC2A 2AE

ZDjęCIA zza ŻELAZNEj KurTYNY Nostalgiczny obarz Polski Ludowej lat pięćdziesiątych Geralda Howsona To zdjęcia pełne duchów. Wisi nad nimi cień przeszłości. Ulice i place Lublina, Krakowa i Warszawy. PRL końca lat pięćdziesiątych. Dla młodego fotografa Geralda Howsona to świat egzotyczny. Przedzierał się ku niemu pociągiem przez Niemcy Zachodnie („Berlin był cywilizowany” – wspomina) oraz NRD („Tu było naprawdę okropnie: ponury, szorstki kraj”). W końcu – przystanek końcowy: Kraków. Urodzony w 1925 roku Howson dostał od czasopisma „The Queen” zlecenie, by uchwycić życie za Żelazną Kurtyną. Na ich ślad natrafił po przypadkowym spotkaniu z fotografem Bogdan Frymorgen, kurator londyńskiej wystawy. Część z nich pozostało niewywołanych. Aż do teraz. Dziś w galerii Twelve Star w Westminster oglądać więc możemy absurdalny Pałac Kultury, „prezent” od Stalina, górujący nad ciągle na poły zrujnowaną Warszawą. Są ulice Lublina, którego renesansowa przeszłość przegrywa z napierającą zewsząd szarzyzną Polski Ludowej. Jest krakowski Kazimierz, z którego tkaniny okupacja brutalnie wypruła ludzi tak długo nadających charakter tej dzielnicy. Niby świeci tu słońce, niby toczy się codzienne życie, ale nad wszystkim kładzie się jakiś nie do końca zidentyfikowany cień. – Kiedy patrzę na to zdjęcie z pożydowskiego Kazimierza widzę ludzi przemykających jak duchy. Tak też ich zapamiętał Gerald. On chodzi między tymi ludźmi, patrzy i nie ocenia. Fotografuje czasem szorstko, a nawet brutalnie, ale zawsze uczciwie – dodaje kurator Bogdan Frymorgen. Patrząc

na zdjęcie tego uśmiechniętego chłopaka siedzącego przy okrąglaku na Placu Nowym na Kazimierzu w Krakowie, wiem, że kiedyś w tym miejscu była rzeźnia rytualna, a gospodarza tego miejsca już nie ma. Życie się tu toczy, ale w tle jest cień śmierci – tłumaczy kurator. – Wiele z tych zdjęć jest bardzo smutnych. Po powrocie do Anglii był taki moment, że rozpłakałem się na środku ulicy. Przypominała mi się wtedy ta blizna, którą będzie już widać zawsze – opowiada fotograf. Sędziwy dziś Howson ciągle zachował błysk w oku, gdy opowiada o Polsce z lat pięćdziesiątych. Problemy z policją czy służbą bezpieczeństwa? Howson ich nie zarejestrował, choć pamięta, że cały czas zachowywał ostrożność. Rozmawiając z mieszkańcami Lublina czy Krakowa pytał ich o codzienne życie, nie wielką politykę. Jak dodaje, chwytając ducha PRL-u

starał się unikać przeestetyzowania, lukrowania tego, co widział. Często robił zdjęcia „spod boku”, nie patrząc w obiektyw, by nie zepsuć naturalności sceny poprzez zasygnalizowanie ludziom, że ich uwiecznia. Najbardziej poruszająca fotografia? Dla Howsona sprawa jest jasna: dwóch chłopców wypasających krowę ledwie kilka metrów od złowrogich murów obozu koncentracyjnego w Auschwitz. Wieżyczki strażnicze, drut kolczasty i przeczucie znajdującej się

nieopodal bramy z napisem Praca czyni wolnym („To doskonale uchwyca cały niezmierzony cynizm III Rzeszy" – mówi Howson). A na pierwszym planie – nowe życie. Ci, którzy przetrwali. – Czy to nadzieja? Nie wiem, nie chcę zbyt wiele wtłaczać w tę fotografię... – mówi Howson dodając, że nie zastanawiał się wcale nad ujęciem. – Po prostu pstryk i wyszła mi najważniejsza dla mnie fotografia z całego pobytu nad Wisłą – tłumaczy fotograf. Po powrocie nad Tamizę, Howson usłyszał, że tekst, który jego zdjęcia miały ilustrować, jednak nie powstanie. Próbował zainteresować fotografiami polską ambasadę. Jej przedstawicielka nie kryła jednak furii. W końcu zgniły Zachód miałby zobaczyć biedny, kruchy kraj, nad którym ciągle wisi cień zagłady. A gdzie roześmiane twarze? Gdzie tańczący ludzie? Gdzie błyszcząca, nowa rzeczywistość równości, dobrobytu i nadziei? Gerald Howson mieszka w południowym Londynie. Jest historykiem. – Patrząc po latach na zdjęcia, które zrobił – mówi – iż ma wrażenie, że udało mu się uchwycić ducha owych czasów. Kiedy teraz na nie patrzę, uświadamiam sobie, że tak to właśnie wyglądało, choć w pamięci te ulice zapisały mi się inaczej. Wystawa, zorganizowana przez Instytut Kultury Polskiej.

Adam Dąbrowski 12 Star Gallery, Europe House 32 Smith Sq uare, SW1P Wystawa potrwa do 13 czer wca



Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.