nowyczas2014/202/004

Page 1

LONDON

2014 04 (202) FREE ISSN 1752-0339 Fot. Marcin Kołpanowicz

SANTO SUBITO Najwięcej było widać na placu św. Piotra flag białoczerwonych, słychać było na każdym kroku polską mowę i polskie śpiewy, Polska czekała na kanonizację Jana Pawła II dziewięć lat. Tylko dziewięć lat, bo był to ekspresowy proces kanonizacyjny, który tak naprawdę zaczął się już podczas pogrzebu Jana Pawła II w roku 2005, kiedy wierni przynieśli na plac św. Piotra transparenty z napisem Santo Subito (Święty natychmiast). I tak się stało, bo w historii Watykanu i Kościoła kilka lat to chwila.

04 >


2|

04 (202) 2014 | nowy czas

” listy@nowyczas.co.uk W odpowiedzi na list Państwa: Z. Grzyb, S. Kosiec, S. Grudzień, I. Kuczkowska

W kolejnym liście (Nowy Czas, 3/201), zwracają się Państwo ponownie na łamach prasy do władz POSK-u z pytaniem „jak długo mamy jeszcze czekać na jakiekolwiek zamiany w POSKlubie?”. Chyba Państwo znają odpowiedź – do Walnego Zebrania POSKlubu. Jedynie członkowie POSKlubu na Walnym Zebraniu swojej organizacji mają prawo i obowiązek zmienić władze Klubu, jeżeli większość członków osądzi, że obecne władze źle nim zarządzają. Przewodnicząca, Zarząd i Rada POSK-u nie mają prawa ingerować w wewnętrzne sprawy odrębnej organizacji, która ma swój statut, swoje wybrane władze i swoich członków. POSKlub obecnie płaci do POSKu regularnie około £50 tys. rocznie czynszu i „service charges”. POSK nie „zaklepał” starego długu, który obecnie wynosi £49 tys. i jest spłacany w miesięcznych ratach. apelujemy więc do członków POSKlubu, aby zainteresowali się tym, co się w ich klubie dzieje, wzięli udział w następnym Walnym Zebraniu POSKlubu , domagając się jasnych odpowiedzi na pytania stawiane przez Państwa. Odnośnie POSK-u, stwierdzenie Państwa, że, „Zarząd i Rada POSK-u zrobili 2,5 mln strat” jest kompletnie nieprawdziwe i mylące. Po dodaniu wszystkich przychodów oraz odjęciu wszystkich rozchodów za ostatnie sześć lat (2008 do 2013) zostaje bilans dodatni około £1,5 mln. POSK nie ma długów (poza kwotą £106 tys. w stosunku do Fundacji Przyszłości POSK-u), a doroczne sprawozdania poświadczone przez niezależną firmę audytorów dostępne są dla publiczności bezpłatnie na witrynie Charity Commission.

Natomiast chcąc pokazać bardzo przejrzyście sytuację finansową POSKu, wyjaśniamy, że jeżeli się odliczy niespodziewane jednorazowe przychody i rozchody, to POSK co roku ma niedobór finansowy około £250 tys. Błędne jest mnożenie tej kwoty przez liczbę lat, jak to Państwo robią. Faktem jest natomiast, że POSK do tej pory zbytnio polega na hojności społeczeństwa.Zarząd i Rada POSK są w trakcie wykonywania planów celem zredukowania tego deficytu i doprowadzenie POSK-u do stanu samowystarczalności. Stąd apel do społeczeństwa o pomoc w tym ostatecznym etapie, aby móc zainwestować w przyszłość, stworzyć mocną bazę finansową, i w przyszłości nie być zależnym od tych jednorazowych, nieprzewidzialnych dotacji. Sprawa Komisji Rewizyjnej dyskutowana będzie na spotkaniu członków POSK-u jesienią, przed głosowaniem nad przyjęciem proponowanego nowego statutu, a zatem absolutnie nic nie jest zdecydowane ani przesądzone. Co do spotkań z kandydatami na członków POSK-u, to dziwię się bardzo, że ktoś, kto był na takim spotkaniu, może je tak określić. Są to spotkania o charakterze towarzyskim, gdzie kandydaci mają okazję poznać Zarząd POSK-u i vice versa. Wkrótce członkowie POSK-u, a zatem i Państwo, otrzymają „Wiadomości POSK-u” wraz z bardzo szczegółowym sprawozdaniem finansowym za rok 2013, a 7 czerwca będzie kolejna okazja do dyskusji nad tymi sprawozdaniami na Walnym Zebraniu POSK-u. Ponadto jestem zawsze otwarta na udzielenie dodatkowych informacji o POSK-u, proszę tylko do mnie się zgłosić. Z poważaniem, JOaNNa MłUDZIńSKa Przewodnicząca POSK-u

na s się

Nie popędzaj czasu, poczekajmy co nam przyniesie.

Do Pani Joanny Młudzińskiej, Przewodniczącej Zarządu i Rady POSK-u! Jak już nam wszystkim wiadomo, Polski Ośrodek Społeczno-Kulturalny po pięćdziesięciu latach istnienia nie jest zdolny utrzymać się samodzielnie, bez testamentów i społecznego wsparcia. Zatem muszą zostać przeprowadzone konieczne reformy. Inaczej grozi nam bankructwo, jak to się dzieje właśnie w POSKLUBIE. Ponieważ Pani Joanna Młudzińska, Przewodnicząca POSK-u, uznała proponowane spotkanie otwarte pod egidą „Nowego Czasu” za zbędne, to my, członkowie POSK-u na spotkaniu zorganizowanym przez Komisję Rewizyjną POSKLUBU w dniu 25 marca 2014 ustaliliśmy następujące formalne wnioski, które zgłaszamy odpowiednio wcześniej (co najmniej na cztery tygodnie przed Walnym Zebraniem, które ma się odbyć czerwca 2014). Zgłaszamy je do przedyskutowania na posiedzeniu Walnego Zebrania i chcielibyśmy, by było poddane pod głosowanie. Nasze propozycje na pewno nie zaszkodzą, by uzdrowić lub naprowadzić sytuację POSK-u na właściwe tory WNIOSEK NR 1

Zgłaszamy wniosek o uznanie przez Walne Zebranie POSK-u braku absolutorium w POSKLUBIE za rok 2012 ze skutkami formalnymi przewidzianymi w Statucie, to znaczy wezwanie i zobowiązanie Prezesa i Zarządu POSKLUBU do całkowitego rozliczenia się za tę kadencję. W przypadku, gdy to w dalszym ciągu to nie nastąpi, wnioskujemy o odwołanie Prezesa i Zarząd POSKLUBU. WNIOSEK NR 2

Wnioskujemy, by sala na Walne Zebranie POSKLUBU była wynajęta dla wszystkich członków, tj. 102 osoby, a nie na 40-50, jak to miało miejsce ostatnio i w związku z tym ci, którzy się nie zmieścili, nie mieli też praw do głosowania. WNIOSEK NR 3

Wnioskujemy, by nie likwidować Komisji Rewizyjnej POSK-u. Taka komisja powinna być wybrana spośród członków Walnego Zebrania. Jest to komórka niezwykle przydatna, powinna badać finanse POSK-u i zasadność wydatków. Działa w POSK-u od pięćdziesięciu lat i powinna bezwzględnie zostać. WNIOSEK NR 4

czyta n ow y c z a s 63 King’s Grove, London SE15 2NA

Wnioskujemy, by sala nie miała prawa głosować za przyznaniem absolutorium, pomijając decyzję Komisji Rewizyjnej, która postanowiła o nieudzieleniu go. WNIOSEK NR 5

Wnioskujemy, by osoby pełniące funkcje społeczne nie pobierały żadnych wynagrodzeń z tego tytułu. Jak również o to, żeby osoby pełniące funkcje społeczne, a nie rozliczyły się ze swojej działalności nie miały prawa do pełnienia takich funkcji w POSK-u w przyszłości.

Tel.: 0207 639 8507, redakcja@nowyczas.co.uk, listy@nowyczas.co.uk REDAKTOR NACZELNY: Grzegorz Małkiewicz (g.malkiewicz@nowyczas.co.uk); REDAKCJA: Teresa Bazarnik (t.bazarnik@nowyczas.co.uk), Jacek Ozaist, Daniel Kowalski WSPÓŁPRACA REDAKCYJNA: Joanna Ciechanowska, Krystyna Cywińska, Adam Dąbrowski, Irena Falcone, Włodzimierz Fenrych, Mikołaj Hęciak, Julia Hoffmann, Maria Kaleta, Marcin Kołpanowicz, Andrzej Krauze, Janusz Pierzchała, Andrzej Lichota, Anna Maria Mickiewicz, Wacław Lewandowski, Bartosz Rutkowski, Sławomir Orwat, Wojciech A. Sobczyński, Agnieszka Siedlecka, Alex Sławiński, Agnieszka Stando, Roman Waldca, Ewa Stepan, Henryka Woźniczka

DZIAŁ MARKETINGU: tel./fax: 0207 358 8406, mobile: 0779 158 2949 marketing@nowyczas.co.uk

WNIOSEK NR 6

Wnioskujemy, by Statut POSK-u przetłumaczony został na język polski, i wraz z wersją angielskojęzyczną został przesłany z „Wiadomościami POSK-u” i zawiadomieniami o Walnym Zebraniu do wszystkich członków POSK-u przed Walnym Zebraniem. Jest to polska organizacja i domagamy się bezwzględnie polskojęzycznej wersji statutu.

Marcin Rogoziński (m.rogozinski@nowyczas.co.uk), WYDAWCA: CZAS Publishers Ltd. © nowyczas Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść zamieszczanych reklam i ogłoszeń oraz zastrzega sobie prawo do niezamieszczenia ogłoszenia.

Gabriel Garcia Marquez

WNIOSEK NR 7

Powołanie nowej, dziewięcioosobowej Komisji, skła-

dającej się z doświadczonych członków POSK-u, którzy byliby odpowiedzialni za wszystkie kontrakty, wydatki z tym związane, zatrudnienia personelu w POSK-u. W skład Komisji wchodziłoby: sześć osób wybranych spośród członków Walnego Zebrania i trzy osoby z Rady. Podobnie jak w Radzie następowałyby reelekcje jednaj trzeciej części tej grupy (trzy osoby). Przewodniczący wybierany byłby spośród członków tej Komisji. Obowiązkowo jedna osoba rotacyjnie powinna być obecna na zebraniach Rady-Zarządu POSK-u. Proponujemy, by komisja ta została nazwana Komisją Gospodarczą. Spośród powyższej grupy można wyłonić nowy skład Sądu Koleżeńskiego, do którego można się odwoływać. Jego decyzja po rozpatrzeniu sprawy będzie ostateczna. WNIOSEK NR 8

Wnioskujemy, by osoby wybierane do Rady POSK-u zostały powołane tylko i wyłącznie spośród członków biorących czynny udział w życiu społecznym na rzecz POSK-u. Nowi kandydaci do Rady POSK-u obowiązkowo powinni być obecni na sali. Natomiast w czasie trwania kadencji, osoby, które nie przyjdą na co najmniej trzy zebrania Rady, będą automatycznie skreślane z listy członków Rady i nie będą podlegać reelekcji. WNIOSEK NR 9

Stawiamy oficjalny wniosek o przywrócenie dawnego formularza na członkostwo POSK-u i o powołanie Komisji do Spraw Członkowskich. Niemożliwe jest, aby jak dotąd członkowie Zarządu załatwiali sprawy przyjęć nowych członków, a tym bardziej zastrzegali sobie prawo do odmowy przyjęcia nowo zgłaszających się kandydatów bez uzasadnionych powodów i możliwości odwołania się od negatywnej decyzji. Skład Komisji będzie pięcioosobowy tj. trzy osoby z Członków i dwie osoby z Rady. Wybory w tej komisji będą odbywać się jak we wniosku powyżej do spraw Gospodarczych. WNIOSEK NR 10

Wnioskujemy, by przedstawiciele poszczególnych sekcji POSK-u, którzy przedstawiają swoje sprawozdania roczne, pozostali przy mównicy w celu odpowiedzi na nurtujące pytania od członków z sali. Zostawianie pytań na koniec zebrania powoduje zamęt i brak odpowiedzi na nie.

Powyższe wnioski przedstawiamy do przedyskutowania na Walnym Zebraniu POSK-u w dniu 7 czerwca 2014 roku. Wnioski te przesyłamy także do prasy w celu szerokiego zapoznania się z nimi członków i sympatyków POSK-u. Listy do głosowania nad powyższymi wnioskami zostały przez nas przygotowane i przetłumaczone także na język angielski. Powyższe wnioski zostaną wysłane także do Charity Commission, w celu sprawdzenia ich zasadności. Są one wynikiem głębokich przemyśleń i dyskusji, i postawione, by pokazać, że można mieć nie tylko pretensje, ale pokazać aktywne zaangażowanie w funkcjonowanie instytucji społecznej jaką jest Polski Ośrodek Społeczno-Kulturalny.. W imieniu członków POSK-u podpisali: ZyGMUNT GRZyB SyLWIa KOSIEC STaNISłaW GRUDZIEń IZaBELa KUCZKOWSKa


|3

nowy czas | 04 (202) 2014

czas na wyspie

PolsCy studenCi w Wielkiej Brytanii Marta tondera

P

onad miesiąc temu w Oksfordzie odbył się VII Kongres Polskich Stowarzyszeń Studenckich („Nowy Czas pisał” o tym w poprzednim numerze, 3/201), a ledwie tydzień wcześniej studenci z LSE zorganizowali już trzecie Polskie Forum Ekonomiczne w Londynie. Ale życie polskich studentów w Wielkiej Brytanii to nie tylko wielkie konferencje, to także codzienna wspąółpraca, przyjaźnie i długoterminowe projekty.

Według szacunkowych danych OECD, w Wielkiej Brytanii studiuje ok. 6 tys. Polaków, którzy specjalnie przyjechali tu z Polski. Jeśli wziąć pod uwagę także polskich obywateli, którzy na stałe mieszkają na Wyspach, ta liczba wzrasta do prawie 18 tys. Polakøw studiujących na wszystkich uniwersytetach Wielkiej Brytanii. Na 30 brytyjskich uniwersytetach działają Polskie Stowarzyszenia Studenckie (Polish Societies) i cały czas powstają nowe. Dzieje się tak dlatego, że wielu młodych ludzi, którzy zdecydowali się na studia za granicą nie chce odcinać się od Polski, a często chce mieć wpływ na to, co dzieje się nad Wisłą. Stowarzyszenia organizują debaty, wykłady, ale też spotkania towarzyskie. Wydarzenia te odbywają się w języku angielskim, by mogli w nich

brać udział wszyscy zainteresowani tematyką polską. Często prowadzone są także zajęcia z języka polskiego skierowane do obcokrajowców, niektóre stowarzyszenia zaczęły też organizować wycieczki do Polski. Potrzeba większej integracji Polaków studiujących w Wielkiej Brytanii została dostrzeżona przez prof. Zbigniewa Pełczyńskiego, pomysłodawcę pierwszego kongresu studenckiego, który odbył się siedem lat temu. Od dwóch lat odbywa się także konferencja popularnonaukowa Science. Polish Perspectives, skierowana do wszystkich polskich naukowców pracujących za granicą. W tym roku w Londynie zostało zorganizowane już trzecie Polskie Forum Ekonomiczne. Do mapy tych wydarzeń dołączyła w tym roku konferencja Education, Empowerment, Employability,

zorganizowana po raz pierwszy przez Polaków z Lancaster University. Jako odpowiedź na tę ciągłą potrzebę integracji i wspierania się powstała również Federacja Polskich Stowarzyszeń Studenckich w Wielkiej Brytanii. Jest to organizacja parasolowa, zrzeszająca pojedyncze stowarzyszenia, działająca już od ponad roku. W tym okresie Federacja nawiązała współpracę z Ambasadą RP w Londynie oraz z szeregiem innych organizacji w Polsce i w Wielkiej Brytanii. Statutowe zadania Federacji to reprezentacja społeczności polskich studentów zw Zjednoczonym Królewstwie, ułatwianie dialogu pomiędzy stowarzyszeniami, zapewnienie bazy kontaktów i wsparcie dla zakładających nowe stowarzyszenia. Organizowane są także spotkania towarzyskie w Warszawie i w Londynie. Oprócz tego na stronie Facebook Federacji można teraz obserwować kampanię profrekwencyjną skierowaną specjalnie do polskich studentów, zorganizowaną przy współpracy z Jesteś u siebie. Zagłosuj. Ta kampania jest o tyle ważna, że w tym roku wybory do Parlamentu Europejskiego oraz wybory lokalne wypadają w czasie sesji egzaminacyjnej, kiedy wiele osób będzie skupionych na nauce. Jednak, jak mówił minister Radosław Sikorski w Oksfordzie, ważne jest, żeby zagłosować w tych wyborach. Inne działania Federacji skierowane są na poprawę sytuacji w Polsce. Młodzi, dobrze wykształceni Polacy chcą mieć wpływ na to, co się dzieje w naszym kraju, stąd na konferencjach i spotkaniach często poruszane są tematy niezbędnych reform. O polskich studentach w Wielkiej Brytanii piszą regularnie polskie gazety, coraz częściej w kontekście proponowanych zmian w systemie. Wielu młodych Polaków chce też wrócić do kraju. Aby umożliwić ten powrót większej liczbie osób, Federacja Polskich Stowarzyszeń Studenckich w Wielkiej Brytanii prowadzi rozmowy z największymi firmami nad Wisłą na temat poprawy jakości praktyk i możliwości zdobywania konkretnego doświadczenia przez studentów. Jeśli ktoś zdecyduje się na powrót do kraju, w Warszawie od wielu lat działa British Alumni Society, zrzeszające absolwentów z Wielkiej Brytanii, oferujące spotkanie networkingowe, szkolenia i wsparcie. Ważne jest, że coraz więcej polskich firm docenia, że młodzi Polacy, obyci w świecie i ze znajomością języków są bardzo cennymi pracownikami. W Polsce otwiera się coraz więcej możliwości świetnej kariery, często lepszej niż za granicą, gdzie konkurencja jest dużo większa. Wyjazd na studia na Wyspy Brytyjskie to wielka szansa dla każdego, kto się na to zdecyduje. Różnica między uniwersytetami w Polsce i w Wielkiej Brytanii jest kolosalna. I nie chodzi o poziom materiału, który jest podobny wszędzie na świecie, różnica jest głównie zauważalna w podejściu do studiowania. Na każdym uniwersytecie w Anglii jest mnóstwo stowarzyszeń, w których studenci nie tylko przyjemnie spędzają czas, ale przede wszystkim zdobywają umiejętności, takie jak praca w grupie, organizacja czy przywództwo. Poza tym tutaj (także przez kolosalnie wysokie czesne) studiują tylko ci, którzy naprawdę tego chcą. Nie do pomyślenia są takie zjawiska, jak ściąganie, a postępy w nauce sprawdzane są na regularnych spotkaniach, gdzie opiekun naukowy pracuje z małą grupką studentów. Aby uświadomić polskim licealistom, że wyjazd za granicę jest w zasięgu ich ręki, Federacja, w porozumieniu z samorządami szkolnymi, organizuje spotkania wyjaśniające zasady aplikowania na studia i możliwości finansowania. A w Wielkiej Brytanii nowi polscy studenci mogą na swoim uniwersytecie otrzymać wsparcie od Polskiego Stowarzyszenia, gdzie starsi koledzy chętnie dzielą się swoimi doświadczeniami.

Coraz więcej polskich firm docenia, że młodzi Polacy, obyci w świecie i ze znajomością języków są bardzo cennymi pracownikami Marta Tondera (na zdjęciu) jest studentką drugiego roku na wydziale Natural Sciences Uniwersity College London. Do Anglii przyjechała cztery lata temu dzięki stypendium Towarzystwa Szkół Zjednoczonego Świata. Pochodzi z Warszawy.


04 |

04 (202) 2014 | nowy czas

rzym 27 kwietnia 2014

Jan Paweł II już święty

dwóch papieży na mszy i dwóch papieży kanonizowanych Bartosz rutkowski

B

ezprecedensowa uroczystość w Watykanie – w niedzielę 27 kwietnia kanonizowano dwóch papieży, na dodatek na mszy św. byli obecni dwaj żyjący papieże. Tego w dziejach Kościoła jeszcze nie było. Zapowiadano deszcz, nawet burze, ale na szczęście niebo nad Rzymem, choć zasłane w niedzielę chmurami, to jednak podczas uroczystości kanonizacyjnych dwóch papieży Jana XXIII i Jana Pawła II nie padało. A przybyło na plac św. Piotra i przyległe do niego ulice ponad osiemset tysięcy wiernych, może nawet milion. Zanim rozpoczęły się oficjalne uroczystości, pierwsi pielgrzymi docierali na plac św. Piotra już w nocy. Ale dopiero od godz. 5.30 byli tam wpuszczani. Wypełnione pielgrzymami były też pobliskie ulice. W wielu miejscach włoskiej stolicy widać było obozowiska, ludzie spali pod gołym niebem, w śpiworach, na trawnikach były namioty, wielu nocowało w samochodach.

polska w sercU rzymU Najwięcej było widać na placu św. Piotra flag biało-czerwonych, słychać było na każdym kroku polską mowę i polskie śpiewy, Polska czekała na kanonizację Jana Pawła II dziewięć lat. Tylko dziewięć lat, bo był to ekspresowy proces kanonizacyjny, który tak naprawdę zaczął się już podczas pogrzebu Jana Pawła II w roku 2005, kiedy wierni przynieśli na plac św. Piotra transparenty z napisem Santo Subito (Święty natychmiast). I tak się stało, bo w historii Watykanu i Kościoła kilka lat to chwila. Polski papież od początku wzbudzał sensację – po raz pierwszy od 450 lat nie Włoch zasiadł na Tronie Piotrowym. Kiedy wymawiano jego imię i nazwisko, wielu brało go za przybysza z … Afryki. – Kiedy kardynał Pericle Felici wymówił imię Carolum po łacinie zdałem sobie sprawę, że coś nieprawdopodobnego właśnie się stało – wspominał potem kardynał Stanisław Dziwisz, wieloletni sekretarz Jana Pawła II, który pełnił przez 26 lat swoją posługę. – Jan Paweł II był naszym papieżem – mówiła w niedzielę 49-letnia pielęgniarka Therese Andjoua z Libreville w Gabonie, która przybyła do Rzymu z 300 pielgrzymami. Kiedy w roku 1982 Jan Paweł II przybył do Gabonu, ucałował naszą ziemię i powiedział nam: „Wstańcie, idźcie do przodu, nie bójcie się”. Kiedy dowiedzieliśmy się, że zostanie świętym, zrobiliśmy wszystko, by być w Rzymie i udało się, dodaje. Kiedy na placu św. Piotra pojawił się 87-letni Benedykt XVI wsparty na lasce i usiadł obok kardynałów, którzy koncelebrowali z papieżem Fran-

Ulice Rzymu należały do Polaków; wszędzie widać było biało-czerwone flagi, wszędzie rozbrzmiewała polska mowa

ciszkiem mszę św. kanonizacyjną bł. Jana XXIII i bł. Jana Pawła II, wierni powitali go owacyjnie. Przed mszą odmówiono Koronkę do Miłosierdzia Bożego. Jej części przeplatano fragmentami homilii Jana Pawła II wygłoszonej podczas kanonizacji s. Faustyny Kowalskiej w roku 2000.

rUszyŁa procesJa Wszystko zaczęło się pięć minut przed godz. 10, kiedy z bazyliki św.

Piotra ruszyła procesja. Papieżowi Franciszkowi przy ołtarzu towarzyszyli kard. Agostino Vallini, wikariusz Ojca Świętego dla Rzymu, kard. Stanisław Dziwisz, przez kilka dekad sekretarz Jana Pawła II i bp Francesco Beschi, biskup Bergamo – diecezji, z której pochodził Jan XXIII oraz kardynałowie Angelo Sodano i Giovanni Battista Re. Mszę św. koncelebrowało 150 kardynałów, tysiąc biskupów i sześć tysięcy księży. Kilka minut po godzinie 10 nastę-

puje najważniejszy moment uroczystości,– prefekt Kongregacji Spraw Kanonizacyjnych i postulatorzy procesów kanonizacyjnych podchodzą do Franciszka. Kard. Angelo Amato prosi o ogłoszenie Jana XXIII i Jana Pawła II świętymi. Po chwili chór watykański śpiewa hymn do Ducha Świętego O Stworzycielu Duchu przyjdź. Odpowiadając na prośbę kard. Amato Ojciec Święty wygłasza formułę kanonizacji: – Na chwałę Świę-

tej i Nierozdzielnej Trójcy, dla wywyższenia katolickiej wiary i wzrostu chrześcijańskiego życia, na mocy władzy naszego Pana Jezusa Chrystusa i świętych Apostołów Piotra i Pawła, a także Naszej, po uprzednim dojrzałym namyśle, po licznych modlitwach i za radą wielu naszych Braci w biskupstwie orzekamy i stwierdzamy, że błogosławieni Jan XXIII i Jan Paweł II są świętymi i wpisujemy ich do katalogu świętych, polecając, aby odbierali oni cześć jako święci w całym Kościele. Wierni zgromadzeni na placu św. Piotra odpowiedzieli słowem amen i burzliwymi oklaskami. Odsłonięte portrety obu świętych papieży już od soboty wisiały na frontonie bazyliki św. Piotra. Zwykle wizerunek nowego świętego odsłania się dopiero po wygłoszeniu formuły kanonizacyjnej.

Uzdrowiona przez Jpii Kolejna podniosła chwila. Do ołtarza zostają wniesione relikwie obu świętych. Relikwie Jana XXIII nieśli przedstawiciele jego rodziny z włoskiego Bergamo, z kolei relikwie Jana Pawła II uzdrowiona za wstawiennictwem papieża Polaka Floribeth Mora Diaz. Mieszkanka Kostaryki, która jak sama mówi, żyje dzięki Janowi Pawłowi II na kilka dni przyjedzie niebawem do Polski. Relikwiami świętego papieża Polaka była kropla jego krwi umieszczona w relikwiarzu, którego używano podczas uroczystości beatyfikacyjnej trzy lata temu. Relikwiarz z relikwiami Jana XXIII miał ten sam kształt co relikwiarz Jana Pawła II. Wykonany z posrebrzanego i pozłacanego brązu, przykryty szkłem fragment skóry Jana XXIII pobrano podczas ekshumacji ciała papieża przed jego beatyfikacją w 2000 roku. Następnie Franciszek ucałował relikwie świętych papieży, ustawiono je obok ołtarza, a jedną z osób, która składała kwiaty przy relikwiach była Julia Lipińska, dziewczynka z Konina. Następnie prefekt Kongregacji Spraw Kanonizacyjnych kard. Angelo Amato podziękował Franciszkowi za ogłoszenie Jana XXIII i Jana Pawła II świętymi i homilie wygłosił Franciszek. Mówił m.in., że święci Jan XXIII i Jan Paweł II nie wstydzili się krzyża Chrystusa, Jego skrwawionego ciała. Dostrzegali je w cierpiących ludziach. Złożyli światu i Kościołowi świadectwo miłości i miłosierdzia Boga. Poznali tragedie świata XX wieku, ale nie byli nimi przytłoczeni. Silniejsza w nich była wiara w Boga i miłosierdzie Boże, które objawia się w ranach Chrystusa. W nich była żywa nadzieja i radość pełna chwały, jaką zmartwychwstały Chrystus daje swoim uczniom, radość paschalna. Otrzymali za to nagrodę od Pana – mówił papież. dwa filary koŚcioŁa Obu ogłoszonych w niedzielę świętych papieży Franciszek nazwał filarami Kościoła. Jana XXIII, który zwołał Sobór Watykański II, nazwał posłusznym Duchowi Świętemu. A


|05

nowy czas | 04 (202) 2014

Atmosfera radosnego święta

RZYM 27 KWIETNIA 2014

P

ielgrzymi zaczęli przybywać do Rzymu już kilka dni wcześniej. W przeddzień kanonizacji Watykan wyglądał jak wielki kemping, wieczorem niektórzy wierni rozkładali śpiwory na chodniku Via della Consiliazione (ulicy prowadzącej od Tybru do placu św. Piotra), by nad ranem być jak najbliżej bazyliki św. Piotra. Przez całą noc w okolicznych kościołach trwało modlitewne czuwanie. O w pół do szóstej rano służby porządkowe zaczęły wpuszczać wiernych na plac św. Piotra, który błyskawicznie zapełnił się. Ci, dla których brakło miejsca, stali „na baczność”, stłoczeni na całej długości Via della Consilazione oraz w dochodzących do niej uliczkach, oglądając mszę kanonizacyjną na telebimach. Pogoda była wymodlona: na szczęście dla pielgrzymów nie było ani palącego słońca ani deszczu, prawie przez cały czas trwania uroczystości niebo było lekko zachmurzone, na krótko pojawiła się przelotna odświeżająca mżawka, dzięki której łatwiej było wystać ponad dwie godziny w gęsto zbitym tłumie. Owacje, oklaski, śpiewy. Nakrycia głowy i chusty z wizerunkami świętych papieży. Atmosfera radosnego święta, prawie milionowe zgromadzenie Kościoła katolickiego, czyli powszechnego – znakiem tej powszechności był fakt, że tego dnia w Rzymie można było zobaczyć przedstawicieli wszystkich „plemion, ludów, języków i narodów” i ich wielobarwne chorągwie. Najczęściej powtarzało się brazylijskie koło z gwiazdami, kanadyjski liść klonu, libański cedr, urugwajskie złote słońce, kostarykański żaglowiec, bawarska biało-niebieska szachownica, francuska trójklorowa (pośrodku której tradycjonaliści umieszczają wandejskie Serce Zbawiciela), meksykański orzeł pożerający węża, koreański jing-jang i oczywiście polska biało-czerwona. Miałem wrażenie, że na kanoni-

zację przybyło jeszcze więcej wiernych, niż trzy lata temu na beatyfikację. W czytaniu modlitw podczas Mszy św. uczestniczyła francuska zakonnica Marie Simon-Pierre, uzdrowiona z choroby Parkinsona (tej samej, na którą cierpiał Jan Paweł II), co zostało uznane za cud konieczny do zakończenia procesu beatyfikacyjnego. Do Rzymu dotarła również Kostarykanka, Floribeth Mora Diaz, która została uzdrowiona z nieoperowalnego tętniaka mózgu, dokładnie w chwili, gdy oglądała transmisję z beatyfikacji Jana Pawła II. Ten cud przyczynił się do wyjątkowo szybkiego zamknięcia procesu kanonizacyjnego i sprawił, że Jan Paweł II jest jednym z najszybciej kanonizowanych świętych w historii Kościoła. W ten sposób papież Franciszek spełnił postulat ludu Bożego, który w kwietniu 2005 roku podczas pogrzebu Papieża-Polaka skandował: Santo subito! Dodajmy, że kanonizacja nie oznacza, że osoba kanonizowana staje się dokładnie w tym momencie świętym, lub dostaje się na wyższą półkę w niebie niż beatyfikowana. Istotą tych aktów jest zezwolenie Stolicy Apostolskiej na oficjalny kult błogosławionego czy świętego: podczas beatyfikacji – w kościele lokalnym (partykularnym), a podczas kanonizacji – na całym Świecie, czyli w Kościele Powszechnym. Niewygody podróży, obolałe nogi, uciążliwości noclegów na dmuchanych materacach lub karimatach czy długie oczekiwanie w gęstym tłumie zostały pielgrzymom sowicie wynagrodzone przez przeżycia, których doświadczyli podczas uroczystości: entuzjastyczne wspólnotowe przeżywanie wiary, doświadczenie jedności całego Kościoła i radość, że przybyło nam dwu wielkich orędowników w Niebie.

Wieczorem wierni rozkładali śpiwory na chodniku Via della Consiliazione, ulicy prowadzącej od Tybru do placu św. Piotra

Marcin Kołpanowicz (z Rzymu)

Nasza czytelniczka, mieszkająca w Londynie pani Sylwia Kosiec, która wraz z synową pojechała do Rzymu na uroczystości kanonizacji Jana Pawła II relacjonuje: – Pielgrzymi indywidualni i wycieczki z całego świata przyjeżdżały do Rzymu już od środy i czwartku. Całe miasto w atmosferze oczekiwania. Wiele osób przygotowywało się do kanonizacji w sposób wyciszony, w skupieniu oddając się modlitwie. Przed bazyliką św. Piotra każdego dnia ustawiał się kilkunastotysięczny tłum. Każdy chciał tam wejść. Wielu niepełnosprawnych i chorych chciało stanąć u stóp grobu Jana Pawła II. Modlili się prosząc o uzdrowienie. Są to tak wzruszające chwile, że trudno o nich mówić. Przyjeżdżają z każdego końca świata, by prosić o łaski.

Wieczne Miasto zalewał wielomilionowy tłum, były jednak miejsca niezbyt zatłoczone

Ja na Paw ła II pa pie żem ro dzi ny. – Tak Jan Pa weł II chciał być za pa mię ta ny – mó wił Fran ci szek. Po tem we zwa nie do wier nych od czy ta ła sio stra Ma rie Si mo ne -Pier re, któ rej nie wy tłu ma czal ne uzdro wie nie po mo dli twie za wsta wien nic twem Ja na Paw ła II uzna no za cud be aty fi ka cyj ny pa pie ża Po la ka. Na za koń cze nie pa pież po dzię ko wał wszyst kim za udział w uro czy sto ści, zwłasz cza wier nym z Ber ga mo i Kra ko wa. Wie lu Po la ków, któ rzy przy je cha li do Rzy mu i nie do sta ło się na plac św. Pio tra na rze ka ło, że nic nie wie dzie li na wet na roz sta wio nych w mie ście te le bi mach. Jak mó wią – po sta ra ją się, by choć od wie dzić grób Ja na Paw ła II.

W su mie przy by ło na uro czy sto ści oko ło stu ofi cjal nych de le ga cji z ca łe go świa ta. Wy jąt ko wo sil na by ła pol ska re pre zen ta cja: pre zy denc ka pa ra Bro ni sław i An na Ko mo row scy, obec ni też by li m.in.: pre mier Do nald Tusk z żo ną oraz by li pre zy den ci Lech Wa łę sa i Alek san der Kwa śniew ski z żo na mi, mar szał ko wie Sej mu i Se na tu Ewa Ko pacz i Bog dan Bo ru se wicz, a tak że Ka ro li na Ka czo row ska – wdo wa po ostat nim pre zy den cie RP na uchodź stwie Ry szar dzie Ka czo row skim. By ły ko ro no wa ne gło wy z Eu ro py, m.in.: bel gij ska pa ra kró lew ska Al bert II z żo ną Pa olą, król Hisz pa nii Ju an Car los z żo ną Sofíą, wiel ki ksią żę Luk sem bur ga Hen ry oraz ksią żę Lich ten ste inu Hans -Adam II.

Dwu go dzin ną uro czy stość po dzi wia ły dzię ki te le wi zyj nym prze ka zom dwa mi liar dy lu dzi na ca łym świe cie. Uro czy sto ści re la cjo no wa ło 2500 dzien ni ka rzy, fo to re por te rów i ope ra to rów ka mer te le wi zyj nych z 64 kra jów. Dzię ki sio strom mi sjo nar kom z wa ty kań skie go Do mu Ma r yi ka no ni za cję w cen trum pra so wym w Wa ty ka nie oglą da li rzym scy ubo dzy. Jak mó wił dzien ni ka rzom BBC Da wid Hal far, je den z pol skich piel grzy mów, na na szych oczach do ko na ła się hi sto ria, war to by ło ją zo ba czyć, war to by ło tam być, bo uczest ni czy ło w niej czte rech pa pie ży, Fran ci szek, eme r y to wa ny Be ne dykt XVI i dwóch, któ rzy zo sta li świę ty mi.

Tego dnia w Rzymie można było zobaczyć przedstawicieli wszystkich „plemion, ludów, języków i narodów”


6|

04 (202) 2014 | nowy czas

na bieżąco

Po la cy w UK pro te stu ją

Święcone w Weybridge…

Ksiądz Con Foley

W

eybridge, Surrey – niewielka, elegancka miejscowość (ok. pół godziny pociągiem z Waterloo), z kilkoma kościołami różnych wyznań, ekskluzywna dzielnica Saint George’s Hill i znana, prywatna szkoła St. George’s College. Mieszkam tutaj od czternastu lat (w Wielkiej Brytanii już od czterdziestu!) i przez ten czas spotkałam tu bardzo niewielu Polaków. Należę wraz z rodziną do miejscowego Kościoła katolickiego Christ the Prince of Peace, gdzie czynnie udzielamy się, będąc częścią bardzo angielskiej grupy parafian. Przyzwyczailiśmy się do angielskich mszy, gdzie wszyscy muszą mieć miejsca siedzące w odległości około pół metra od siebie. Dzieci bawią się i hałasują w czasie mszy, co spotyka się z miłym uśmiechem tolerancyjnych Anglików. Wtopiłam się w tło angielskiej parafii i pogodziłam z faktem, że po polską tradycję wielkanocną i bożonarodzeniową muszę jechać do któregoś z odległych polskich kościołów. Ale życie jest pełne niespodzianek, nawet na prowincji. W wielkanocnym biuletynie parafialnym mojego kościoła w programie na Wielki Tydzień przy Wielkiej Sobocie pojawiło się słowo „ŚWIĘCONE”, a obok wyjaśnienie – Blessing of food baskets (Polish tradition), o godz. 9.30. Poczułam dreszczyk emocji i niedowierzania, bo skąd taki pomysł, jeśli prawie nie ma Polaków w naszej parafii? Faktem jest, że mamy tu od kilku miesięcy nowego księdza, Irlandczyka, po którym jeszcze nie wiemy, czego się spodziewać. Zastukałam do drzwi biura parafialnego, aby czegoś się dowiedzieć. Ucieszona sekretarka wciągnęła mnie do środka zasypując pytaniami o to „ŚWIĘCONE”, bo podobno ksiądz prosił, aby ona coś przygotowała, nie podając jej żadnych szczegółów. Opowiedziałam, jak to jest zorganizowane w Polsce, ale obie doszłyśmy do wniosku, że ten eksperyment pewnie się nie uda, bo nikt nie przyjdzie dokładnie na 9.30 rano, a i tak żadni inni Polacy oprócz mnie nie czytają naszego biuletynu. Byłam jednak podenerwowana, bo wyobraziłam sobie, że ksiądz chcąc zrobić coś pozytywne-

…wraz z najmłodszym pokoleniem

Polska tradycja i entuzjazm zaskakują angielską prowincję go, będzie zawiedziony i zniechęci się na przyszłość, jeśli tylko kilka osób przyjdzie. Nagle wpadł mi do głowy pomysł, aby ogłosić w polskim sklepie, że jest święcenie w angielskim kościele. Ale czy Polacy przyjdą? Przecież to taka typowo polska tradycja, która zajmuje sporo czasu – trzeba pomalować jajka, przygotować koszyczki... a tu ta 9.30 rano i angielski kościół. Napisałam jednak duże, kolorowe ogłoszenie i powiesiłam na drzwiach polskiego sklepu w sąsiedniej miejscowości Addlestone, uprzednio otrzymując pozwolenie od sympatycznego i bardzo energicznego właściciela, Łukasza Zamoyskiego. Była to już środa i niewiele czasu do Wielkiej Soboty. W sobotę rano zrobiłyśmy z moimi córkami po raz pierwszy dwa koszyczki ze świeconym, na wszelki wypadek, gdyby nikt nie przyszedł, i wyru-

– Myślałem, że może przyjdzie pięć osób... Nie spodziewalem się tego... Na przyszły rok pomożesz mi przygotować się lepiej do tej waszej pięknej tradycji. szyłyśmy do naszego kościoła w Weybridge. Dojeżdżając zauważyłyśmy na ulicy jakieś dziwne poruszenie i ludzi z udekorowanymi koszyczkami idącymi w stronę kościoła, zupełnie tak jak na Ealingu. Czyżby Anglicy też?... Kiedy weszłam do kościoła, doznałam lekkiego szoku widząc prawie cały kościół młodych ludzi z dziećmi, i oczywiście ze święconym. Słychać było szepty po polsku. Od razu zauważyłam, że nie by-

ło przygotowanego stołu do świecenia, ale przybysze sobie poradzili ustawiając liczne koszyczki na schodach przed ołtarzem. Ksiądz wyglądał na bardzo zaskoczonego i chyba po raz pierwszy w swojej karierze duszpasterskiej miał tremę. Zapytał, ile osób spośród obecnych urodziło się w Polsce. Wszyscy podnieśli rękę. Zaskoczony ksiądz postanowił zaimprowizować i poprosił abyśmy odmówili Ojcze nasz i Zdrowaś Mario po polsku. I w tym prowincjonalnym, angielskim kościółku nagle zabrzmiały nasze polskie pacierze, odmawiane głośno i z entuzjazmem. Po życzeniach świątecznych, ksiądz podszedł do mnie szepcząc: – Myślałem, że może przyjdzie pięć osób... Nie spodziewałem się tego... Na przyszły rok pomożesz mi przygotować się lepiej do tej waszej pięknej tradycji. I dodał: – Młode rodziny są przyszłością Kościoła. A ja byłam tak wzruszona i dumna z moich Rodaków, że spontanicznie uściskałam kilkoro z nich przed kościołem, m. in. Łukasza i jego pracowników. I pomyśleć, że jedno ogłoszenie w polskim sklepie uczyniło w tak krótkim czasie przysłowiowe pospolite ruszenie, całkowicie zaskakując Anglików. Jest to tylko możliwe wśród tak energicznego i romantycznego narodu, jakim jesteśmy my, Polacy. Wszędzie i zawsze. Wyobraziłam sobie, że gdzieś zza krzaka przyglądał się nam Nigel Farage (UKIP) ze swoim głupawym uśmieszkiem żałosnego klauna i z brakiem jakiegokolwiek komentarza na temat imigrantów. Mój osobisty komentarz: Tak, możemy pozytywnie zaskoczyć letargiczną, angielską prowincję. Ciekawe, że dzieląc się święconym jajkiem przy wielkanocnym śniadaniu zauważyliśmy, że smakuje ono tak samo jak zawsze, mimo że poświęcone przez irlandzkiego duszpasterza. Młodzi Polacy, integrujcie się z miejscową ludnością, bo jest to dobre dla obu stron, a wasze dzieci będą z tego bardzo zadowolone, bo przecież chodzą do angielskich szkół. Wspaniale, że młodzi, zapracowani Polacy pamiętają i podtrzymują tradycje swoich przodków i oby tak zawsze było.

Zofia Giannini

Pra gnę pań s twa po in for mo wać o pro te ście, ja ki pro wa dzą Po la cy w Wiel kiej Bry ta nii w związ ku z emi sją tr zy od cin ko we go se r ia lu Generation War (niem: Unsere Mütter, Unsere Väter, pol. Nasze matki, nasi ojcowie w BBC 2. Film przed sta wia krzyw dzą cy ob raz Po la ków ja ko ra si stów. Po la cy w UK pro te s tu ją prze ciw ko za kła ma nej wer sji hi sto rii uka zy wa nej w fil mie Nasze matki, nasi ojcowie. Or ga ni za cja Pa tr iae Fi de lis, któ ra or ga ni zo wa ła pro te st y Po la ków w Lon dy nie po na pa s tli wych wy po wiedziach po li t y ków bry tyj skich, w tym Pre mie ra Da vi da Ca me ro na, wy ty ka ją ce go Po la kom po bie ra nie za sił ków na dzie ci po zo st a wio ne w kra ju, do cze go zresz tą mie li pra wo, po raz ko lej ny wy ra zi ła sprze ciw prze ciw ko emi sji wspo mnia ne go fil mu. Pa tr iae Fi de lis opu bli ko wa ła w ję zy ku an giel skim treść in for ma cji, z proś bą o na gło śnie nie, z uwa gi iż wcze śniej sze dzia ła nia łącz nie z pro te stem Stop Na zi Pro pa gan da nie po wstrzy ma ły BBC pr zed emi sją. Pa ni Ewa So bo lew ska, zde spe ro wa na Po lka za miesz ka ła w Wiel kiej Bry ta nii opu bli ko wa ła na Fa ce bo oku treść za wia do mie nia skie ro wa ne go do Pro ku ra tu ry Ge ne ral nej o prze stęp stwie w związ ku z bra kiem po sza no wa nia dla Po wszech nej De kla ra cji Praw Czło wie ka (1948) na te re nie Wiel kiej Br y ta nii oraz Re pu bli ki Fe de ral nej Nie miec. Po wszech na De kla ra cja Praw Czło wie ka (1948) uzna je, że przy ro dzo na god ność oraz rów ność i nie zby wal ne pra wa wszyst kich człon ków wspól no ty ludz kiej są pod sta wą wol no ści, spra wie dli wo ści i po ko ju na świe cie. W przy pad ku trzy czę ścio we go fil mu Nasze matki, nasi ojcowie (t y tuł ang: Generation War) do cho dzi do jaw ne go szka lo wa nia na ro du pol skie go, du my na ro do wej i do sia nia uprze dzeń do Po la ków ja ko ra si stów. Emi to wa nie pr ze krę co nej hi s to rii jes t krzyw dzą ce nie tyl ko dla Po la ków ży ją cych w Pol sce, ale tak że dla Po lo nii na ca łym świe cie. Z uwa gi na to, iż co raz czę ściej do cho dzi do ata ków ra si s tow skich na Po la ków w Wiel kiej Bry ta nii, obro na pol skiej god no ści ma pier w szo rzęd ne zna cze nie w kszt ał to wa niu po praw nych re la cji spo łecz nych. Ja ko zastępca przewodniczącego The Eu ro pe ans Par ty, wal czą cej o war to ści i god ność wszyst kich Eu ro pej czy ków, z dużym smut kiem za uwa żam, że po mi mo in for mo wa nia opi nii pu blicz nej o nie sto sow no ści, ja ką jes t upo wszech nia nie krzyw dzą ce go ob ra zu, ist nie je si ła, któ ra na dal go niestet y for su je. Mam na dzie ję, że wy sił ki, któ re za czy na po dej mo wać na sza mło da or ga ni za cja po li t ycz na do pro wa dzą w pr zy szło ści do te go, że prze pi sy chro nią ce god ność jed nos t ki, ist nie ją ce pr ze cież for mal nie, bę dą re spek to wa ne w sto sun ku do każ de go bez wzglę du na je go na ro do wość, ra sę czy sym pa tie. Mu si my nie ust a wać w wy sił kach, aby nasz na ród i je go hi sto r ia by ła po strze ga na zgod nie z fak ta mi. Po tom ko wie po sta ci, któ re ma lu je film Generation War są ży wy mi ludź mi, zna ją cy mi hi sto r ię i hi s to rię swo ich bli skich. Wszy scy oni czu ją się po krzyw dze ni pr zez film, a ból jest tym więk szy, że to oni wła śnie kul ty wu ją pa trio tycz ne ce chy i przy wią za nie do sta re go kra ju. Nie za po mi naj my, pó ki pa mięć jest jesz cze ży wa. Oni za słu gu ją na sza cu nek. Część Pa mię ci Bo ha te rom Andrzej Rygielski Wiceprzewodniczący The Eu ro pe ans Par ty eu ro pe an spar t y.org


|7

nowy czas | 04 (202) 2014

na bieżąco

Chcemy żyć w symbiozie Simche Steinberger – polski Żyd, jak sam siebie określa – kilka lat temu założył w Stamford Hill, w północnym Londynie centrum pomocy Polakom, bo uważa, że należy działać wspólnie nie tylko wtedy, kiedy zbliżają się wybory. Wzajemna pomoc potrzebna jest na co dzień. Ale wybory są ważne, bo im więcej reprezentantów będziemy mieć w lokalnych władzach, tym łatwiej będzie te problemy rozwiązywać.

Spotkanie przedstawicieli społeczności polsko-żydowskiej w Stamford Hill. Londynie. Gościem honorowym w domu rabina Glucka był ambasador Witold Sobków

Potrzeba rozmowy

W

poniedziałek 14 kwietnia w brytyjskim parlamencie odbyła się debata zorganizowania przez Polish Professionals: Wielka Brytania, Unia Europejska, a kwestia polska – co czeka polską mniejszość? Gospodarz wieczoru poseł Partii Konserwatywnej Daniel Kawczyński rozpoczął spotkanie przemówieniem, w którym mówił o przywiązaniu do Polski – kraju, w którym się urodził. Kawczyński powiedział, że można zabrać chłopca z Polski, ale nigdy nie zabierze się Polski z chłopca. Następnie przemawiał Andy Slaughter, poseł laburzystów z Hammersmith, minister sprawiedliwości w Gabinecie Cieni. Przybliżył on swoje kontakty z Polakami i POSK-iem. W debacie brali udział trzej radni i kandy-

W parlamencie spotkali się przedstawiciele różnych organizacji i pokoleń polskich emigrantów na Wyspach

daci do rad lokalnych w nadchodzących wyborach: radna Joanna Dąbrowska z Partii Konserwatywnej, były radny i były burmistrz dzielnicy Islington Stefan Kasprzyk z Liberalnych Demokratów oraz Ella Vine z Partii Pracy. Debatę prowadził Sunder Katwala, prezes British Future. Przedstawiciele partii mieli okazję wyrazić swoje opinie i opisać swój wkład w rozwiązywanie problemów dotyczących Polaków w Wielkiej Brytanii. Była mowa o krytycznych słowach na temat polskich imigrantów, które padły z ust Davida Camerona, Eda Milibanda i innych brytyjskich polityków, o dyskryminacji Polaków na tle narodowościowym. Poruszno tematy demonstracji przed Downing Street, ekonomii, serwisów socjalnych oraz o naszej aktywności społecznej. Członkowie debaty podkreślali, że powinniśmy zacząć integrować się z innymi mieszkańcami Wielkiej Brytanii, brać czynny udział w życiu społecznym. Mówili o naszej sile i atutach. Nie możemy być bierni na dyskryminację – musimy reagować, bo tylko wtedy zostaniemy wysłuchani. – Podstawą jest udział w wyborach – apelował Stefan Kasprzyk zachęcając do głosowania niezależnie od naszych poglądów politycznych. Spotkanie zamknął Jerzy Byczyński, organizator wieczoru i przewodniczący Grupy Politycznej stowarzyszenia Polish Professionals. Wyraził on radość, że największa sala w nowym budynku parlamentu brytyjskiego została zapełniona zainteresowanymi, że niezależnie od poglądów, my Polacy potrafimy się zjednoczyć dla wspólnego celu. Zachęcił on także do wspierania polskich kandydatów i głosowania na nich. – Jeżeli chcemy mieć wpływ na naszą przyszłość, musimy aktywnie uczestniczyć w życiu brytyjskiego społeczeństwa. Nikt inny nie będzie się zajmował polskimi sprawami, jeżeli my sami będziemy je ignorować – skonkludował Byczyński. Debata przybliżyła temat wyborów oraz ludzi, którzy nas reprezentują w Wielkiej Brytanii. Po spotkaniu każdy miał szansę osobiście poznać brytyjskich posłów, radnych oraz wielu kandydatów na radnych ze wszystkich partii. Duży sukces tego spotkania na pewno zaowocuje kolejnymi tego typu inicjatywami. Chcemy więcej!

Zuzanna Przybył

Mamy wiele wspólnego – przywiązanie do tradycji, ważne są dla nas wartości rodzinne. Dlatego w małych społecznościach przy odrobinie dobrej woli dobrze się rozumiemy – takie było przesłanie Simche Steinbergera, który zaprosił na spotkanie przedstawicieli społeczności żydowskiej i polskiej z dzielnicy Haringey i Hackney. Gościem honorowym był ambasador RP w Londynie, Witold Sobków. W tych dwóch dzielnicach jest 20 polskich kandydatów do wyborów lokalnych. Aż trudno uwierzyć, przecież to nie Ealing ani Hammersmith. To pokazuje, jak energicznie nowi imigranci angażują się w życie społeczne swoich dzielnic. Energicznie, bo przecież większość z nich przyjechała tu kilka lat temu. – Razem możemy tworzyć ważną siłę – podkreślał Simche Steinberger. W domu rabina Glucka spotkało się kilkanaście osób, członków lub sympatyków Partii Konserwatywnej. Wszyscy podkreślali, jak ważną rolę w lokalnej społeczności pełni Simche Steinberger. W ciągu kilku lat około 800 Polaków zgłosiło o pomoc. Oczywiście nie zawsze wszystkie problemy

udaje się załatwić. Polska społeczność z pewnością nie jest jeszcze tak dobrze zorganizowana jak społeczność żydowska. Wciąż żyje w izolacji i poczuciu tymczasowości. Ale Simche Steinberger puka do ich domów, rozmawia z nimi. Jak w każdej społeczności zdarzają się rzeczy przyjemne, ale też przykre i smutne. Ludzie umierają, trafiają do szpitali, gdzie często pomoc kogoś osadzonego w realiach jest absolutnie niezbędna. Ambasador Sobków wyraził słowa podziękowania za zaproszenie. Wspomniał, że wiele dobrego słyszał o współżyciu dwóch społeczności w Stamford Hill. Podziękował rabinowi Gluckowi za zaproszenie, a także Filipowi Ślipaczkowi, znanemu działaczowi na rzecz dobrych kontaktów polsko-żydowski. Ambasador wspomniał o zorganizowaniu wyjazdu do Polski grupy londyńskich Żydów, którzy mogli odwiedzić miejsca związane z ich kultem religijnym. Tak dobrze rozwijające się kontakty dwóch społeczności mogą służyć za przykład, ale stoi za tym ciężka praca i ogromna determinacja.

Teresa Bazarnik


8|

04 (202) 2014 | nowy czas

na bieżąco

Prof. Leszek Balcerowicz laureatem nagrody Miltona Friedmana Przewodniczący Rady Forum Obywatelskiego Rozwoju (FOR) prof. Leszek Balcerowicz został laureatem prestiżowej nagrody Miltona Friedmana za Promowanie Wolności (2014 Milton Friedman Prize for Advancing Liberty) Nagrodę przyznaje co dwa lata amerykańskie stowarzyszenie Cato Institute. W komunikacie Instytutu podkreślano rolę, jaką prof. Balcerowicz odegrał w transformacji ustrojowej w Polsce na początku lat 90 minionego wieku. – Wkład Leszka Balcerowicza w rozwój wolnego rynku w Europie Wschodniej jest nie do przecenienia – powiedział cytowany w komunikacie dyrektor generalny Cato Institute John Allison. – Polska stała się wzorem dla innych krajów, jak przechodzić od socjalizmu do gospodarki opartej na indywidualnej odpowiedzialności i praworządności – dodał. Leszek Balcerowicz w latach 1989-1891 był ministrem finansów i wicepremierem w pierwszym niekomunistycznym rządzie Polski po II wojnie światowej. W latach 2001-2007 był

rewers czyli déjá vu z ostatnich tygodni Roman Waldca

prezesem Narodowego Banku Polskiego. Funkcję szefa finansów objął jeszcze w latach 1997-2000. Jest profesorem Szkoły Głównej Handlowej w Warszawie, doktorem honoris causa kilkunastu uczelni krajowych i zagranicznych, został wyróżniany prestiżowymi nagrodami i odznaczeniami polskimi i międzynarodowymi, w tym Orderem Orła Białego. W 2007 roku założył fundację Forum Obywatelskiego Rozwoju (FOR), której celem jest „zmiana świadomości Polaków oraz obowiązującego i planowanego prawa w kierunku wolnościowym”. Fundacja działa na rzecz zwiększenia obywatelskiego zaangażowania w procesach społeczno-gospodarczych wpływających na rozwój kraju. Cato Institute jest organizacją pozarządową, niezwiązaną z żadną partią polityczną. W swoich analizach skupia się na zagadnieniach dotyczących polityki gospodarczej, wolności jednostki, ograniczonej roli państwa, wolnego rynku i pokoju. Od 2002 roku co dwa lata Instytut przyznaje Nagrodę Miltona Friedmana (jednego z najbardziej wpływowych ekonomistów XX w za Promowanie Wolności. Nazwisko Friedmana utożsamiane jest z walką o wolności osobiste i ograniczenie roli państwa w społeczeństwie. (aw)

– Polacy w Wielkiej Brytanii uczą się, że ludzie różnych ras mogą żyć razem – powiedział w wywiadzie dla dziennika „The Independent” ambasador RP w Londynie Witold Sobków. Zapowiedziana na pierwszej stronie rozmowa jest jednym z dwóch medialnych wydarzeń ostatnich tygodni, które warte są odnotowania. Każdy z zupełnie innego powodu. Pretekstem do rozmowy z polskim ambasadorem jest dziesiąta rocznica przyjęcia Polski do Unii Europejskiej. Dla Brytyjczyków jest to ważna data, bo związana jest z otwarciem tutejszego rynku pracy dla Polaków i co za tym idzie, początkiem jednej z największych fal napływu nowych emigrantów w historii tego kraju. Ale nie tylko. Już na samym początku gazeta stwierdza wprost: There are few people more enthusiastic about Britain than Witold Sobkow, Poland’s ambassador to the UK. Almost evangelical in his praise, Mr Sobkow believes that the numbers of people who emigrate here should be celebrated as a reflection of its success. Ambasador Sobków przyznaje: I love Britain. I dodaje: I often say you are a victim of your success. People concentrate on [immigration] and numbers but they don’t ask why people come here. Why don’t they go to other countries? Because they feel at home here. The measure of success is the numbers. Zaskoczeniem dla wszystkich był również napływ Polaków, których liczba znacznie przekorczyła oczekiwania. Ale – według pana ambasadora – to już przeszłość, gdyż teraz jest więcej możliwości w Polsce, niż kiedyś. – We have had huge economic success, wages are higher and there are more jobs in many parts, so I think this is over – stwierdza i dodaje, że oczywiste jest, iż Polacy wolą zostać w Polsce, niż mieszkać za granicą. Kochamy Wielką Brytanię, ale nie ma to jak w domu: ludzie mówią w tym samym języku, kultura i obyczaje są nam bliskie sercu, wolimy nasz system edukacyjny czy zdrowotny. Wolelibyśmy w kraju, gdyby tylko była tam dobrze płatna praca. Przeciwnicy członkostwa Wielkiej Brytanii w Unii Europejskiej sugerują, że obcokrajowcy zabierają pracę tutejszym budowlańcom. Jednak pan ambasador ma na ten temat inne zdanie: “I know a lot of people who came just after 2004. Those that didn’t speak good English started off with simple jobs like washing up dishes, working as security guards or picking fruit, because they wanted to learn English. They started going to English schools to learn the language and they got promoted and they took other courses… and now they have much better jobs… Poles become more settled in Britain, they are now more likely to be working in the City, as doctors, or in other professional roles. Things have changed. Before, when people from Poland came here they used to work in restaurants

and they picked fruits. They are not there now. I have just seen a show on TV where people were picking strawberries and the farmer was asked, ‘Do you have any people from Poland?’ The answer was clear: none. They want to have better jobs, they want to be promoted; they want to work hard and save money. Gazeta pyta pana ambasadora o to, co myśli o rosnącej popularności Ukip. Odpowiadając, pan ambasador zachęca do głosowania w europejskich wyborach. Zaraz potem jednak dodaje: - It is not black and white. There are some relatively young people from Poland who are members of Ukipand they have this group, Friends of Poland in Ukip. Gazeta pyta również, co polski ambasador sądzi o wyjściu Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej. – I hope it is never going to happen – odpowiada wprost Witold Sobków dodając, że Unia potrzebuje UK tak samo, jak UK potrzebuje Unii, ale że nie może wpływać na wewnętrzne sprawy tego kraju. O Polakach wracających do kraju mówi, że to, czego się tutaj nauczyli, to tolerancja. You are a multicultural society but in Poland we are not so much… You have people from all over the world here with different religions, traditions, different customs. It can show that people from different races can live together, co-operate together, make friends and make peace. They do not just bring savings when they come back, they bring tolerance. Chociaż z drugiej strony martwi go ksenofobia i rasizm: – We worry about racism… Of course, from time to time we have some cases directed against the Polish communities here. For example, some time ago we had a motorcyclist with a Polish flag on his helmet who was beaten up. Opublikowany w „The Independent” materiał jest wyważony, spokojny, niczym nie przypominający agresywnych ataków brytyjskiej prasy na Polaków, o których przecież nie raz pisaliśmy na tych łamach. Pan ambasador mówi spokojnie, w sposób wyważony, jego wypowiedzi budzą zaufanie i sympatię, co jest ważne, biorąc pod uwagę, do jakiego czytelnika się zwraca. Well done, Mr Sobków. Zupełnie inne skojarzenia budzi natomiast drugie medialne wydarzenie ostatnich tygodni, jakim bez wątpienia jest londyńska przygoda posła Artura Dębskiego. Dla wyjaśnienia: pan Dębski postanowił przyjechać do Londynu, by tutaj na własne oczy sprawdzić, co też jest tutaj (a czego nie ma w Polsce), że ciągle tak chętnie tutaj wyjeżdżamy i że jakoś nie bardzo chcemy wracać. Zadanie w założeniu słuszne, biorąc pod uwagę liczbę wszelkiej maści polskich projektów, których zadaniem miało być przekonanie Polaków do tego, aby nie tylko nie wyjeżdżali, ale przede wszystkim aby zaczęli wracać do kraju. Takie inicjatywy, przeważnie nikomu i niczemu

nie służą, wręcz przeciwnie, coraz częściej odnoszą przeciwny do zamierzonego skutek: zniechęcają. Ostatnie doniesienia o 200-stronicowym poradniku na temat tego, jakie formalności trzeba w Polsce załatwić po powrocie jest tego najlepszych przykładem. Na swoim blogu poseł pisze: Są tu od lat i chyba bez szans na powrót. Zresztą chyba nie o to chodzi, aby wracali, bo ktoś im ciągle w polskiej TV mówi o powrotach. Chodzi o to, aby państwo nie musiało nic mówić ustami premiera o powrocie, tylko o to, żeby do Polski ludzie przyjeżdżali, bo się bardziej opłaca pracować niż w Londynie. Polacy są postrzegani jako najlepsi fachowcy. Mechanik, hydraulik, elektryk, a teraz również informatyk, lekarz czy fotograf. Naprawdę. Codziennie spotykam wielu ludzi i codziennie utwierdzam się w przekonaniu, że zrobiliśmy stanowczo za mało. Może nie zmarnowaliśmy czasu, ale przez te 25 lat można było więcej. Szczególnie te ostatnie kilka lat, może 4 a może 5 szczególnie boli. Teraz albo nigdy chciałoby się rzec. Potrzeba jak najszybszych zmian w większości obszarów, gdzie decyduje państwo (administracja). O ile przyjazd polskiego posła na Wyspy nie powinien budzić zdziwienia, o tyle to, w jakim stylu się tutaj pojawił już tak. Zamierzenie słuszne, wreszcie ktoś postanowił sprawdzić, co takiego jest tutaj, a nie ma w Polsce, że nie chce się nam tam wracać. Lepsze to, niż tworzenie kolejnych inicjatyw czy politycznych apeli bez pokrycia. O wizycie posła Dębskiego dowiedziałem się z... brytyjskich mediów, które dość dokładnie poinformowały o jego przybyciu na Wyspy. Niemal wszystkie gazety czy stacje telewizyjne śledziły go w drodze do Job Centre, w którym poseł szukał pracy. Medialna maszyna poszła w ruch. Tylko po co? Zastanawiam się, dlaczego polski poseł przyjeżdżając do Londynu w poszukiwaniu odpowiedzi na nurtujące go pytania potrzebuje do tego towarzystwa brytyjskich mediów? W jednej chwili zachwyt nad jego pomysłem prysnął, by nie powiedzieć – wzbudził poważne podejrzenia. Bo gdyby pan Dębski przyjechał tutaj incognito, bez zaznaczania na wstępie, że jest posłem, że tak naprawdę szuka pracy, a nie tylko pracy na pokaz, to pewnie dowiedzieliby się, jak jest w rzeczywistości. Pan poseł wybrał jednak inną drogę, i nawet do Job Centre poszedł w towarzystwie dziennikarzy z BBC. Po co? Pokazać się w telewizji? Można było bez mediów, tak jak każdy ciężko pracujący Polak musi tutaj zaczynać. Wtedy naprawdę okazałoby się, że jest ciężko, nawet bardzo. I pewnie wnioski byłyby inne. A tak, pan poseł ogłasza wszystkim, że londyńskie metro jest super. Tak jakbyśmy tego nie wiedzieli.



10|

04 (202) 2014 | nowy czas

nowy czas

felietony opinie

redakcja@nowyczas.co.uk 0207 639 8507 63 King’s Grove London SE15 2NA

W telewizji pokazali… Krystyna Cywińska

2014

– Polonia ma podobno mieć nową telewizję. Sikorski prze na szkło – słyszę. – A który to Sikorski? – pyta stary emigrant. – Jak to, minister spraw zagranicznych. – A, to ten. Tam każdy minister czy polityk prze na szkło. Gadają, gdybają, bajdurzą, gwarzą i marzą o etatach. Jak słyszę te dyrdymały, wyłączam telewizor – odpowiada. Ja też wyłączam. Ale z nawyku dwudziestu paru lat zaglądam do TV Polonia. Kiedy ją uruchomiono, w fanfarach i gromkich zapowiedziach, byłam wzruszona.

Po tylu latach na obcej ziemi miałam Polskę w sitting roomie. W Londyńskim POSK-u odbyło się spotkanie z jej ówczesnym dyrektorem. Zorganizowało to spotkanie Zjednoczenie Polskie. Zasiedliśmy za stołem do rozmów i fotografii. Było to 15 kwietnia 1995 roku. Rozmowy i spory w POSK-u na temat zapowiadanego programu były jałowe. Prowadzone przez osoby mające jakieś doświadczenie społeczne, ale nie telewizyjno-programowe. Była to typowa, kurtuazyjna pseudodebata, jak większość. Ale już wtedy zapowiadano, że z braku funduszy nie należy oczekiwać programowych cudów. Zapytałam wtedy, czy reklamy, by nie pomogły finansowo? Na co ówczesny redaktor naczelny TV Polonia Wiesław Walendziak, odparł, że nie ma czego reklamować w TV Polonia w polonijnej diasporze. O Walendziaku w TVP Polonia słuch zaginął, a nam uszy puchną od słuchania reklam. Do kogo kierowana jest TV Polonia? Polonia – jak słyszę – składa się z różnych grup. To wiemy. Ale jakich? Otóż mamy grupy Polaków, którzy się wybili i dorobili i mogą Polsce pomóc. I grupy Polaków, którzy się dorabiają i nie mogą Polsce zaszkodzić. No i grupę, która jest zagubiona, do niczego nie doszła i nic ją Polska nie obchodzi. Nie moja to ocena, ale skrótowe podsumowanie ocen socjospecjalistów. Zawsze miałam wątpiący stosunek do socjologów. Nakarmienie zróżnicowanej Polonii pożywką kulturalną, papką patriotyczną, polityczną czy rozrywkową ku powszechnej satysfakcji jest nie-

możliwe. Planowanie programów wymaga solidnej analizy. To wiemy. Proszę więc redaktorów tej zasłużonej stacji, by nas nie przynudzać. Bo nudzicie i nudzicie. I prosimy nie zapraszać nas do oglądania programów „na gorąco” i witania nas i żegnania „bardzo serdecznie”. Wystarczy krótko i uprzejmie, bez tych czułości. I nie zaciemniajcie ekranów nudnymi, ponurymi w barwie i treści starymi filmami pseudopsychologicznymi. Zabytkami z czasów socjalistycznej ciemnoty społecznej. W PRL-u produkowano też doskonałe filmy. Oszczędności budżetowe zapewne powodują, że zaczerniacie nasze ekrany mrocznymi widmami naszej przeszłości. Pewnie nowe, dobre polskie filmy są zbyt kosztowne dla okrojonego budżetu TV Polonia. Ale lubimy polskie seriale. Ja też lubię. Niektóre. Ale nie lubię, jak serial się urywa bez zapowiedzi. Nie wiadomo dlaczego, co się z nim stało i czy wróci. Fachowa uprzejmość nakazuje wyjaśnienia na ekranie. No i te reklamy nie do zniesienia. Setki leków, naparów, ziół, tabletek i dropsów. Na niewydolność seksualną. Na rozstrój żołądka. Na zatwardzenie. Na przeczyszczenie. Na wątrobę. Na zakwaszenie. Na ogólną regulację stolca, penisa, serca. „Czy lubicie seks?” – pada reklamowe pytanie. Po czym Alleluja i Wesołego Jajka. Przed wigilijnym opłatkiem i wielkanocnym jajkiem trudności ze stolcem i penisem? No, Drodzy Państwo... Ale ogólnie nie narzekam. Jestem przyzwyczajona i przywiązana do tej

niewydolnej w pełni, TVP Polonia. I wdzięczna jej za to, że była pierwszą polską telewizją w moim angielskim domu. A czy będzie nowa stacja telewizyjna dla Polonii zapowiadana przez MSZ, nie wiem. Nie wiem też, czy jest potrzebna. Może jest przewidywana w związku z wydarzeniami na Ukrainie. Z ich możliwymi następstwami dla Polski. Może ma mieć charakter bardziej polityczny? Całkowita niezależność państwowa już nie istnieje. W sensie gospodarczym i politycznym. Jesteśmy uzależnieni nadrzędnie od koniunktur i układów międzynarodowych. Od gazu i pieniędzy. A Polska jest jednym z podwórek Zachodu. Nie wiem czy w tym kontekście ta nowa stacja telewizyjna proponowana przez MSZ ma swoje uzasadnienie. Toczy się teraz o to ostra debata między Senatem a MSZ. Telewizja, przepraszam za banał, jest dźwignią politycznej reklamy. Obejrzałam właśnie pierwszy odcinek niemieckiego serialu wojennego Nasze matki, nasi ojcowie. Opowieść o zwykłych młodych Niemcach, wciągniętych w nieobliczalny mit o potędze. Mit o wielkiej misji antybolszewickiej. O walce z judokomuną i żydowską finansjerą. Mit o świetlanej przyszłości czystego, cywilizowanego świata aryjskiego. I o chwale Rzeszy Niemieckiej na przyszłe 1000 lat. I poszli się o to bić naiwni młodzi Niemcy. Marzyły im się podboje. Marzyło im się, że wkrótce będą poić benzyną swoje czołgi na Placu Czerwonym w Mo-

skwie. Poszli na śmierć w rosyjskich tajgach i rozdrożach okrutnej zimy. Takich Niemców nie znałam. Dla mnie Niemcy w czasie okupacji to były bestie. A tu widzę ludzi. Zwykłych, cierpiących, zdemoralizowanych okrucieństwem wojny. Co pokażą dalsze odcinki tego niezwykłego serialu? Zobaczymy. I czy warto było protestować przeciwko tej brutalnej wizji niemieckiej. Wizji obłędu doktrynalnego i dehumanizacji wojną? Znieczulenia i zbestwienia? Zbliżają się tej wojny rocznice. W maju kolejna rocznica bitwy o Monte Casino. Jej echo przyniosła w nekrologach w brytyjskiej prasie śmierć Niemca, Roberta Frettlohra, ciężko rannego w klasztorze benedyktynów. Przeżył dzięki porucznikowi Kazimierzowi Gurbielowi. Bał się, bo słyszał, że Polacy podrzynają Niemcom gardła, że ich dobijają bagnetami. A porucznik Kazimierz Gurbiel pochylił się nad nim, obmył rany, kazał odnieść na noszach do szpitala. Potem go doglądał. Po wojnie ten niemiecki spadochroniarz osiadł w Wielkiej Brytanii, a kiedy w Niemczech rozpętano napaść na polskich żołnierzy spod Monte Casino, że brutalnie dożynali niemieckich niedobitków, Robert Frettlohr wielokrotnie publicznie temu zaprzeczał. W maju przypada też rocznica zakończenia tej obłędnej wojny. Na defiladę zwycięstwa w Londynie i w Moskwie polskich żołnierzy – czwartą siłę w tej wojnie – nie zaproszono. Warto o tym pamiętać, choćby ze względów polityczno-pedagogicznych.

Dobrze utrzymany dom Każdy facet, zapytany o to, czego potrzeba do utrzymania domu w porządku i ładzie z pewnością zacznie wymieniać niemal wszystkie artykuły, które znajdziemy w dziale gospodarczym każdego domu towarowego. Od garnków, do których nie będzie się przyklejał gotowany kurczak, do pralki z wbudowanym komputerem, która rozpozna ile do niej wrzuciliśmy prania i szybko obliczy ile zajmie jej pranie z wirowaniem włącznie. Odkurzacze, ekspresy do zaparzania kawy – można przecież wymieniać w nieskończoność. No i oczywiście środki czystości. Wszystko, by w takim domu żyło się znacznie łatwiej i przyjemniej. Bo to, co kiedyś robiły mamy, babcie, żony teraz jest zadaniem nowych zdobyczy technicznych, bez której ani rusz. Panie zresztą też lubią żyć łatwiej i przyjemniej, co wcale nie znaczy, że domowemu ognisku poświęcają mniej uwagi. Wręcz przeciwnie, poświęcają znacznie więcej uwagi, niż nam, facetom, może się pierwotnie wydawać. Co więcej, zainteresowanie to nie przejawia się tylko w niekończących się zakupach i sprzątaniu. Nasze drogie panie nawet na ten temat czytają, często w specjalistycznej prasie. Ukazujący się od przeszło 129 lat (91 lat w Wiel-

kiej Brytanii) magazyn „Good Housekeeping” daleki jest od okazywania swojego wieku, wręcz przeciwnie, zachowuje się jak młodzieniaszek dostarczając coraz to nowych emocji i całą masę niekończących się pomysłów, jak codzienne życie gospodyni domu ułatwić i umilić. Good housekeeping jest bowiem tak samo ważne dla niej, jak dla niego. A musi tych pomysłów mieć sporo, skoro pismo utrzymuje się na rynku przez ponad sto lat. W majowym numerze znajduje się kolejny test kolejnego produktu. Ponad sto pań w wieku od 30 do 80 lat jak zawsze dostała paczkę z redakcji z towarem, nad którym miały się nie tylko uważnie pochylić, ale przede wszystkim dokładnie przebadać i ocenić jego przydatność w domowym gospodarstwie. Zasadnie trudne, bo od tego, jak do tematu podeszły, zależało przecież wiele, łącznie z tym, jak pismo oceni poszczególne produkty w skali od 1 (najniższa ocena) do 100 (najwyższa). Testowanie każdego produktu może być zajęciem nie tylko stresującym, ale również czasochłonnym. Oceniając dla przykładu odkurzacze trzeba trochę w mieszkaniu nabrudzić, aby potem było co odkurzać. I tak dalej... Ale jak ocenia

się....wibratory? To właśnie im poświęcony jest majowy test numeru. Niby nic wielkiego, a jednak o sprawie zrobiło się głośno. Wibratory już dawno przeszły z tematu tabu do powszechnego języka. Stało się to w czasach największej popularności amerykańskiego serialu Sex w wielkim mieście pod koniec ubiegłego wieku. Teraz, dzięki odwadze pań z redakcji „Good Housekeeping” wibratory przechodzą z półek sex shopów do kuchni. Albo do sypialni, mniejsza o szczegóły. Ważne jest co innego. Okazuje się, że do dobrego utrzymania domu nie wystarczy już najnowszy gadżet z działu elektrycznego w Johnie Lewisie czy Argosie. Potrzebna jest również dobrze utrzymana gospodyni domu, która będzie miała ochotę na to, by z nich korzystać – coś na tyle oczywistego, że nikt o tym nawet nie myślał. Aż do teraz. Panowie, zamiast oburzać się na najnowszy test w poczytnym miesięczniku, poświęćcie więcej czasu swoim paniom. Bo niebawem może się okazać, że te będą was potrzebowały tylko do przynoszenia kolejnej wypłaty. Wibratory już pewnie mają.

V. Valdi

nowyczas.co.uk


|11

nowy czas | 04 (202) 2014

komentarze

ANDRZEJ KRAUZE komentuje

Na czasie Grzegorz Małkiewicz

Uderz w stół, a nożyce się odezwą. Nie trzeba celować, wystarczy strzelać przed siebie, powtórzyć w druku powszechnie znaną „plotkę”. I zaczyna się wojenka. Posłańcy z warunkami rozejmu zjawiają się na rogatkach. Wszyscy grożą sądem, tylko mało z tego dymu ognia. Ale w machaniu szabelką jesteśmy mocni. „Nowy Czas” jest na celowniku od pierwszego numeru. W końcu w Londynie powstało pismo niezależne. Nie było nawet takiego w środowisku emigracji niepodległościowej. Były albo pisma partyjne, albo zależne od różnych koterii. Pisma lepsze czy gorsze, ale jednak zależne. To, co jest obecnie kontynuacją pism emigracyjnych jest mydlane, wszyscy mówią tradycja, a za nią synekura. Mąż redaktorem naczelnym, żona dyrektorem, i… redakcyjna przyzwoitka. Podobnie jest u nas, z tą jednak różnicą, że my nie jesteśmy organizacją społeczną, wydajemy gazetę za własne pieniedze, i… nie mamy przyzwoitki. Nie mamy też prezesów. Symboliczną władzą nadrzędną jest nasz czytelnik i prawo prasowe Zjednoczonego Królestwa. Jeśli zasłużona i ważna polska instytucja chce nas wziąć do sądu, nie w naszej mocy ją zatrzymać. A w sądzie już będzie gorzej zachować status quo zamkniętych szaf, które kryją niejedno. Jednak radykalnym rozwiązaniem nie jest rozprawa w sądzie, a otwarta dyskusja na temat faktów, plotek, a nawet i insynucji. Czy na taką publiczną dyskusję powinniśmy się spotkać (za dużą opłatą) w pokojach Jej Królewskiej Mości? Nie mamy swoich? Spotkajmy się w Ognisku, jeśli gospodarz u siebie czuje się niezręcznie. Znowu się narażam, ale nie nazywam przecież swojego adwersarza imieniem. Piszę o zjawisku, na szczęście w Wielkiej Brytanii, gdzie urzędy państwo-

we i wymiar sprawiedliwości wywiązują się ze swojej roli, do której zostały powołane. Gdyby to była Polska… W Polsce to dopiero można szantażować. Niewiele to kosztuje, więc liczba pozwów o zniesławienie bije rekordy świata. Ostatnio sprawę przegrał reżyser Andrzej Żuławski, który wydał książkę, gdzie wśród fikcyjnych bohaterek rozpoznała się jedna z partnerek jego życia. Opis paznokci do złudzenia przypomina rzecz realną, tj. paznokcie Weroniki Rosati, córki byłego premiera. Z tak wątpliwym dowodem, a jednak wygrała. I wszyscy zapamiętali jej paznokcie. Trudno, jutro zapomną. Do takich absurdów w Zjednoczonym Królestwie na szczęście jeszcze nie dochodzi. Wróćmy do prawa, tego obowiązującego na Wyspach. Stanowi ono, że za publikację odpowiedzialny jest wydawca, a nie redaktor. Redaktor ma kłopoty, jeśli działał nielegelnie (np. molestował, nakłaniał do nierządu, itd). I słusznie, że prawo broni obywatela przed zniesławieniem, chociaż w praktyce dostęp do tego przywileju jest reglamentowany zamożnością powoda czy powódki. Żeby nie było wątpliwości – pełna zgoda, nie można nikogo bezkarnie zniesławiać, ale z drugiej strony nie można też bezkarnie kogoś oskarżać o takie czyny. Nie, nie kieruję się prawem stanowionym. Jedynie punktem mojego dekalogu. Uważam, że tak nie można. To żadne pryncypia, to zwykła przyzwoitość.

P PRENUMERATA Mnkó k Pcłzktlp,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,, 3gsit,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,, ,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,, Npg rpełupz”,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,, Wim,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,, Okełdc z”gc4,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,, Rsiowniscuc pg ownisw,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,!zęńełoki(

Prenumeratę Prenumeratę zamówić można na dowolny adres w Wielkiej zamówić można na dowolny adres w UK bądź też w krajach Unii. Brytanii bądźzamówienia też w krajach Uniiwypełnić Europejskiej. Abyformularz dokonać Aby dokonosć należy i odesłać zamówienia należy wypełnić formularz i odesłać go na na adres wydawcy wraz z załączonym czekiem lub postal order adres wydawcy wraz z czekiem lub postal order. Gazeta wysyłana jest w dniu wydania.

Czeki prosimy wystawiać na:

@b3U Ra4OMUGDTU OWA,

12

£30

£60

20 Nkojt Espyi Opogpo UD 1 .P3

Wacław Lewandowski

Dorobek pokojowego noblisty Nie ma sensu przewidywać rozwoju wydarzeń, których dynamika nie jest znana, toteż muszę zastrzec, że w chwili, gdy ten felieton ukaże się w druku, sytuacja na Ukrainie może być podobna do dzisiejszej, może zaś zmienić się zasadniczo, w wyniku, na przykład, jawnego wkroczenia wojsk rosyjskich na Południe i Wschód tego kraju, rzecz jasna, pod pretekstem „obrony interesów rosyjskiej ludności”. Przewidując i taką możliwość Barack Obama pogroził Rosji kolejnymi sankcjami. Prezydent USA robi ostatnio wiele, by wydać się stanowczym graczem i zdecydowanym na wszystko obrońcą pokoju w Europie środkowo-wschodniej. Kłopot w tym jednak, że gdybym nie chciał po raz kolejny pisać o sytuacji na Ukrainie, lecz o przyczynach ukraińskiego kryzysu, wśród przyczyn głównych wskazałbym przegraną w wyborach prezydenckich republikańskiego senatora Johna McCaina oraz elekcję i reelekcję Baracka Obamy. Jestem przekonany, że gdyby na pokładzie Air Force One latał McCain, Putin nigdy nie zdecydowałby się sięgnąć po Krym, ani mieszać się jawnie w ukraińskie sprawy. Stary wyga Putin dobrze wie, że McCain, weteran zarówno „gorącej” jak i „zimnej” wojny, dobrze rozumie zagrożenie rosyjskimi pretensjami do imperialnej wielkości i nie dałby się zwieść pozorom „dobrej woli” Krem-

la. Jeśli wolno „pogdybać”, sądzę że gdyby po Bushu prezydentem został McCain, w Polsce stałaby już część tarczy antyrakietowej wraz z bateriami antyrakietowych pocisków. Zarzucenie tego projektu było, przypomnę, jednym z pierwszych posunięć Obamy po objęciu prezydenckiego urzędu. Człowiek, którego uhonorowano pokojową Nagrodą Nobla za to tylko, że był i zwyciężył w wyborach, od początku zjednał sobie sympatię wszystkich światowych „postępowców”, bo wiadomo było, że osłabi on znacznie obecność wojsk amerykańskich w Europie, a w sprawach Europy środkowo-wschodniej nie będzie krył braku zainteresowania i ignorancji. Obama, który kiedyś w oczach Putina ujrzał głęboką duchowość „prawdziwego demokraty”, cieszył się sympatią Kremla, nie rozumiejąc, że kremlowska sympatia oznacza lekceważenie dla ewidentnej słabości. Nagle Obama stanął przed zadaniem przeorientowania swej konsekwentnie błędnej polityki, wzmocnienia militarnej obecności Amerykanów na Starym Kontynencie, zrozumienia że NATO nie jest tylko historyczną pamiątką gorszych czasów i nie może być jedynie martwą strukturą od czasu do czasu wykorzystywaną politycznie dla usprawiedliwienia amerykańskich interwencji w pozaeuropejskich rejonach świata. Przejawem tej zmiany jest choćby to, że pilnie ruszyła budowa

części tarczy antyrakietowej w Polsce, niestety – tylko radaru wykrywającego bez antyrakietowych baterii. Symboliczne (bo ograniczone do kilku samolotów i jednej kompanii wojska) zwiększenie obecności amerykańskiej w Polsce jest także wynikiem przebudzenia Obamy i jego administracji. Tymczasem jednak mleko się rozlało, Putin rozhulał i nie bardzo może nagle zacząć się wycofywać z uruchomionych już działań. Prezydent-Noblista przebudził się bowiem zbyt późno, w dodatku przebudził się chyba niezupełnie, bo niektóre jego komunikaty o „dotkliwych sankcjach” przypominają trochę senne bredzenia człowieka, który jeszcze nie otrzeźwiał na tyle, by być zdolnym do działania. A Rosja, jak niegdyś Sowiety, po prostu lubi takich prezydentów USA i życzy sobie wyłącznie takich. Może ich lekceważyć, pogardzać nimi, a co najważniejsze nie bać się ich, tak jak bała się niegdyś Reagana, czy jak dziś bałaby się McCaina. Niestety, mimo że Obama musi w obecnej sytuacji dostrzegać przynajmniej część swoich błędów, nie zanosi się na to, by znalazł na Kremlu respekt. Tam bowiem dobrze wiedzą, że „miłośnik pokoju” wtedy tylko jest przeciwnikiem, z którym trzeba się liczyć, gdy wyznaje starą rzymską zasadę, którą w Polsce w okresie wojny bolszewickiej parafrazowano w rymowanej formie na mobilizacyjnych afiszach: „Chcesz pokoju – idź do boju!”


12 |

04 (202) 2014 | nowy czas

Umiejcie cenić

czas na rozmowę

MIŁOŚĆ

Zdjęcia, dokumenty i rocznice są ważne, ale polski duch to mądrość, szerokie horyzonty, uczciwość i odpowiedzialność. Z dr. inż. Janem LongchamPs de Bérier, synem prof. Romana Longchamps de Bérier, ostatniego rektora przedwojennego Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie, rozmawia ALEKSANDRA SOLAREWICZ.

Należy pan do zasłużonej, znakomitej polskiej rodziny, choć o obco brzmiącym nazwisku. Pisze o tym obszernie pana krewny, ks. prof. Franciszek Longchamps de Bérier, na swojej stronie internetowej: www.longchamps.pl

– Na wstępie chcę zwrócić uwagę na to, że przynależność do rodziny nie jest żadną zasługą. Myślę, że powinno jej towarzyszyć poczucie odpowiedzialności, aby nie przynosić bliskim wstydu. Można mieć satysfakcję, gdy wykorzystując odziedziczone zdolności, uda się zrobić coś pożytecznego. Oczywiście, jak w każdej społeczności, i to w skali trzech wieków, nie wszyscy członkowie naszej rodziny byli świetlanymi postaciami. Ocena ich działalności może być więc różna. Dorastał pan w sześcioosobowej rodzinie: rodzice i czterech synów. Na jakie wartości rodzice kładli szczególny nacisk, wychowując pana i braci?

– Mój udział w życiu pełnej rodziny trwał dość krótko, właściwie kilka lat – w lipcu 1941 roku, gdy ojciec i bracia zginęli z rąk Niemców w grupie polskiej inteligencji, miałem prawie 13 lat – ale myślę, wystarczająco, aby przesiąknąć jej atmosferą. Później zostałem z matką, ale ta „ciągłość zasad” obowiązywała nadal. Trwała okupacja. Kłopoty materialne. Zaczęła się twardsza szkoła życia. Rok później, jako 14-latek zacząłem pracować w pełnym wymiarze, osiem godzin dziennie, w wytwórni szkła laboratoryjnego. Wytwórnia produkowała aparaturę i ampułki do szczepionki, głównie dla potrzeb Instytutu Badań nad Tyfusem Plamistym prof. Rudolfa Weigla. Dzięki temu, podobnie jak pracownicy Instytutu, mieliśmy „Ausweisy z wroną”, czyli legitymacje zaopatrzone w odpowiednią pieczęć z czarnym orłem, które chroniły w czasie łapanek przed wywozem na roboty do Niemiec. Matka, jak wiele osób należących do polskiej inteligencji, też pracowała w Instytucie, jako preparatorka i karmicielka wszy. Jak sobie przypominam, nasze wychowanie nie było formalistyczne. Wynikało ono z normalnego życia rodziny. Wspólne posiłki i przy tej okazji wymiana informacji, wspólne święta, wspólne niedziele i chodzenie do kościoła, wycieczki fordem, w którym wszyscy się mieścili, wspólne jeżdżenie na nartach czy

gra w tenisa lub siatkówkę. Wspólne wakacje, oczywiście na ile czynniki zewnętrzne, jak np. obozy harcerskie czy praktyki wakacyjne starszych braci lub praca ojca, na to pozwalały. Oczywiście były też spięcia, np. po jakiejś zbyt ostrej „akcji” śmigusa nastąpił zakaz kultywowania tej tradycji. Kiedyś Ojciec ostro zareagował wobec brata za niezałatwienie prolongaty jakiejś legitymacji. Każdy z nas co miesiąc otrzymywał „pensję” odpowiednią do wieku, rzędu kilku złotych, i mógł nią dowolnie rozporządzać. Konieczne było tylko zapisywanie wszystkich wydatków. W Galicyjskiej Kasie Oszczędności mieliśmy książeczki oszczędnościowe i w domu metalowe skarbonki, do których kluczyki były tylko w GKO. Uczyło to liczenia się z pieniędzmi i rozsądnego nimi gospodarowania. Autorytet rodzica. Jakie miał dla państwa znaczenie?

– Ważny był wzajemny stosunek między rodzicami i nasz z rodzicami – serdeczny, bezpośredni, choć nie tak koleżeński, jak to jest praktykowane obecnie. Oboje rodziców – ojca też – całowało się w rękę, i nie mówiło się per „ty”. Myślę, że ogólny klimat panujący w domu stwarzał warunki wzmacniające autory-

tet rodziców, zgodność stanowiska obojga rodziców. Nie było jakiejś sztywnej dyscypliny, lecz zwracało się uwagę na logiczność postępowania. Na przykład problem palenia papierosów – oboje rodzice palili, niedużo, w tutkach. Wtedy nie mówiło się tak dużo o zagrożeniach. W stosunku do nas nie było zakazu – „chcesz, spróbuj w domu, nie musisz się ukrywać”. Efekt: żaden z braci, a później i ja też, nie palił. Piło się wino czy nalewki własnej roboty, okazjonalnie. Ale rada: wypróbuj swoją głowę w domu, a nie na zewnątrz, aby nie było przedstawienia i wstydu. Notabene, nie pamiętam takich doświadczeń. Kto jeszcze mógł być autorytetem dla ówczesnego młodego człowieka? Gdy czytam fragmenty listu pana ojca do pana brata Zygmunta, po zdaniu przez niego matury, mam wrażenie, że w państwa środowisku szacunkiem otaczano pracę, wypływającą z zamiłowania i indywidualnych predyspozycji…

– Okres przedwojenny to moje dzieciństwo, więc wiele rzeczy do mnie nie docierało. Potem wojna, więc inne warunki, inne sprawy. Uznawanie kogoś za autorytet zależy od wielu czynników, wielu względów, kryteriów czy też środowiska, no i wieku młodej osoby. Kto i

czym imponował, co osiągnął. Zawsze imponowali sportowcy, tak jak i teraz. Ale myślę, że trochę inne było traktowanie i szacunek wobec znanych osób, np. prezydenta, marszałka, władz lokalnych albo sędziego. Uznaniem cieszył się minister Kwiatkowski za Gdynię i COP, a minister Grabski za reformę finansową. Czy w czasach pana dzieciństwa młodzi ludzie ulegali całkowicie rodzicom, czy może jednak czasami – i w jakich sprawach – buntowali się? W którym miejscu dominował autorytet rodziców, a gdzie go odrzucali (jeśli)?

– Tzw. wiek cielęcy był, jest i będzie zawsze. I dążenie młodych ludzi do wymknięcia się jakimś zakazom czy do wyrwania się z ram też zawsze było, jest i będzie. Przedmiot tych „roszczeń” i ich zakres czy skala były różne. Jako żelazne tematy mogę wymienić uczesanie i ubranie, choć oba podlegały sztywniejszym niż dziś regułom. Już w szkole powszechnej (publicznej, nie prywatnej) mieliśmy czapki z daszkiem, rogatywki granatowe z amarantowym otokiem i numerem szkoły („8”), ale to był raczej powód do dumy. W szkole średniej obowiązywały granatowe mundurki, w ostatnich latach przed wojną – z tarczami z numerem szkoły na ramieniu. W gimnazjum były niebieskie, a w liceum amarantowe. Ale tarcza bywała czasem nieprzyszyta a przyczepiona agrafką, aby „w razie potrzeby” można było ją schować. Na dawnych zdjęciach widać też, że młodzież jest ostrzyżona. Poważniejsze dyskusje, np. bardziej filozoficzne lub światopoglądowe, oczywiście były. Pod koniec okupacji wraz ze znajomą młodzieżą stworzyliśmy kilkuosobowe kółko dyskusyjne, ale z jakimś buntem nie zetknąłem się. A kultura języka, nie tylko wśród młodzieży, była zasadniczo wyższa niż dzisiaj. Jak z punktu widzenia 13-latka wyglądały realia okupacji sowieckiej i niemieckiej?

Prof. Roman Longchamps de Bérier, ostatni rektor przedwojennego Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie; rodzinna wycieczka fordem

– Początek wojny, pierwszy samolot niemiecki nad Lwowem, wkroczenie Rosjan, rozbrajanie polskich żołnierzy, obserwowane przez okno w piwnicy… i wiele innych wydarzeń pamiętam jak dziś, ale też wiele rzeczy z pamięci mi uleciało. Przez nasz dom przewinęło się wiele osób, krewnych i niekrewnych, których wojna zmusiła do opuszczenia swoich domów. Salon zamienio-


|13

nowy czas | 04 (202) 2014

czas na rozmowę

ny był w sypialnię. Do obiadu siadało kilkanaście, a czasem dwadzieścia osób, w tym dwóch Ślązaków, policjantów. Do obowiązków naszej najmłodszej trójki (ja i dwie kuzynki) należało obieranie ziemniaków i nakrywanie do stołu. Starsi mieli inne zadania. Później np. akcja zaopatrzeniowa na hasło: „pod 31 na Sapiehy rzucili cukier – dają po kilogramie!”. Trzeba było biec z przygotowaną torebką. W kolejce już kilkadziesiąt osób – dla ilu wystarczy, nie wiadomo. Lub: „na Głęboką przywieźli mąkę – lub mydło!”. To początek wojny, później życie układało się różnie, a dzieci wobec zachodzących wydarzeń szybko doroślały. Oczywiście, w zależności od aktualnej sytuacji, lokalnych warunków i otoczenia czy kolejnych wydarzeń. Były też choroby – ja w 1940 roku zaliczyłem odrę, szkarlatynę i koklusz (za to później miałem spokój). Była też zabawa i np. gra w siatkówkę przez drut na podwórku, i nauka, na różne sposoby realizowana. A jeszcze później – poważniejsze obowiązki, praca i wnikanie w realia wojenne – okupacyjne. Sięgając pamięcią do czasów dzieciństwa, stwierdzam, że moje ówczesne pole widzenia było dość ograniczone. Na to nakłada się nieuchronnie moja współczesna już świadomość i niepamięć, więc nie wszystkie moje spostrzeżenia można uogólniać. W lipcu 1941 roku rodzina doznała okrutnego ciosu, pod kilku względami. Potem nastąpiła ekspatriacja z Kresów. Czy cała pana rodzina opuściła Kresy? Czy i jak ekspatriacja wpłynęła na więzy rodzinne?

– Ze Lwowa wyjechała cała rodzina, bliższa i dalsza, choć nie jednocześnie. Trafialiśmy do różnych miejscowości w całej Polsce: Kraków, Warszawa, Bytom, Wrocław, Wałbrzych, Po znań, Szczecin, Kołobrzeg, Gdańsk, a później także Paryż i Johannesburg… Niektórzy opuścili Lwów jeszcze w czasie okupacji niemieckiej. Rodzina się więc rozproszyła. Ze Lwowa wyjechaliśmy z Matką do Krakowa w czerwcu 1946 roku, przedostatnim transportem. Z wyjątkiem nielicznych znajomych, Lwów dla mnie opustoszał. Po maturze w Krakowie, studiach w Gliwicach i trzyletnim nakazie pracy i, notabene, świetnej praktyce w od nowa uruchamianej elektrowni w Jaworznie, podjąłem pracę w Gliwicach. Dość często wyjeżdżałem służbowo do elektrowni w całej Polsce, więc przy tej okazji mogłem odwiedzać rozproszonych krewnych, jedną ciotkę nawet w Szczecinie. Przez dłuższy czas telefon był rarytasem, a połączenia telefoniczne trzeba było zamawiać na poczcie z wyprzedzeniem. Na więzy między nami to jednak nie wpłynęło. Z czterech braci, synów profesora Longchampsa , został pan jeden. W jaki sposób przez lata okupacji i komunizmu przekazywano w rodzinie wiedzę o korzeniach i losach przodków?

– Rodzina nasza była dość liczna, a obecnie trochę się skurczyła. Ja byłem najmłodszy i w tej chwili jestem ostatni z przedwojennego pokolenia. Informacje na temat pochodzenia naszej rodziny w Polsce docierały do mnie stopniowo i przy różnych okazjach, jeszcze przed wojną i później, nawet do niedawna. Nie wydzielałbym więc specjalnie tych okresów. W domu we Lwowie, w jadalnym pokoju wisiały portery dziadków i pradziadków. Jest we Lwowie dzielnica Lonszanówka, dawna posiadłość rodziny, i na jej terenie las Kajzerwald, tak nazywany na pamiątkę pobytu austriackiego cesarza Franciszka II. Dziś jest tam skansen budownictwa ludowego. Pozostały dokumenty rodzinne, metryki, dyplomy, nominacje czy korespondencja, które przywieźliśmy ze Lwowa. Podczas pobytu we Francji w czasie wojny spisał swoje wspomnienia i informacje rodzinne kuzyn mego ojca stryj Bogusław Longchamps, w książce Ochrzczony na szablach powstańczych. Spisał też posiadane informacje mój starszy, nieżyjący już kuzyn Stanisław. Kilka lat temu dr Adam Redzik pisząc rozprawę doktorską na temat historii wydziału prawa Uniwersytetu Jana Kazimierza, jako prawnik i historyk bardzo wnikliwie prześledził dzieje naszej rodziny. Można tu też wspomnieć, że na temat działalności naukowej mego ojca napisała pracę doktorską dr Joanna Górecka-Bienia, a w 2011 roku, w 70. rocznicę tragedii lwowskiej, w październiku na wydziale prawa KUL odbyła się konferencja naukowa, z której materiały wydane zostały w formie książkowej. W czerwcu tego roku w Dworku Wincentego Pola, który jest oddziałem Muzeum w Lublinie, została urządzona wystawa na temat historii, dokumentów i pamiątek naszej rodziny. Zostały na niej zgromadzone i pokazane prawie wszystkie

pamiątki będące w naszym posiadaniu. Przy tej okazji zjechała się prawie cała rodzina. Organizatorka wystawy, pani mgr Grażyna Połuszejko, nie tylko bardzo intensywnie zaangażowała się w zbieranie, uporządkowanie i zinwentaryzowanie eksponatów, ale zebrała i zweryfikowała wiele informacji o rodzinie i opracowała katalog, w którym przedstawiła historię naszego rodu od przybycia pierwszych jego członków do Polski. Czy teraz wnuki towarzyszą panu podróżach na Kresy, w porządkowaniu dokumentów i fotografii?

– Przed dwoma laty, w maju, nasza młodzież zainspirowała kilkodniowy wyjazd do Lwowa, z moim udziałem w charakterze przewodnika. Wyjazd był bardzo udany, pogoda dopisała, dużo zwiedziliśmy, ze szczególnym uwzględnieniem miejsc, pamiątek rodzinnych. Odwiedziliśmy nawet nasz dom przy ul. Karpińskiego, gdzie zostaliśmy bardzo sympatycznie przyjęci przez obecnych lokatorów, Rosjan. Jako pamiątkę z tej wycieczki wnuczęta zrobiły dla mnie piękny album ze zdjęciami oraz moimi relacjami i wspomnieniami, nagrywanymi na gorąco w czasie zwiedzania.

The newly refurbished Ognisko Restaurant, in the beautiful old townhouse that is the home to Ognisko Polskie, is open to the public for lunch and dinner seven days a week.

Obecnie często słyszy się, jak jedni rodacy zarzucają drugim: „wy zawłaszczacie patriotyzm, zawłaszczacie Polskę”. Czy to jest logiczne stwierdzenie? Na czym polega – w pana przekonaniu – patriotyzm?

– Myślę, że to jest efekt chorej mentalności, chorego myślenia. Patriotyzm to działanie dla dobra ojczyzny. Nikt nikomu tego zabronić nie może. Problem jest w tym, jak się to dobro rozumie. Mnie kojarzy się ono z kryteriami, które w skrócie można opisać jako: mądrość i szerokie horyzonty myślenia, uczciwość i odpowiedzialność. Sprawa, jak widać, nie jest więc łatwa. Była, jest i będzie trudnym problemem, bo wymaga edukacji, zwłaszcza uczenia zdrowego myślenia, dawania i pokazywania konkretnych przykładów, itd. A na ogólny poziom naszego społeczeństwa miało wpływ wiele czynników: dawniej podział Polski i życie pod zaborami, różne emigracje, w czasie II wojny wyniszczenie w dużym stopniu inteligencji polskiej przez obu okupantów. Indoktrynacja i demoralizacja w czasie trwania PRL-u. Trzeba pamiętać, że przed wojną żyliśmy w niepodległej Polsce zaledwie dwadzieścia lat. Było wtedy inaczej niż teraz, ale nie idealizujmy tych czasów. „Gdzie dwóch Polaków, tam trzy partie” – to także cytat sprzed wojny. Choć nie wszystko jest tak, jak bym chciał, i dużo rzeczy mi się nie podoba, jestem szczęśliwy, że dożyłem tych czasów, bo wcześniej przez wiele lat miałem świadomość, że nie wiadomo, czy i jak może się zakończyć to nasze życie w socjalizmie. Gdyby miał pan przekazać młodym ludziom radę dotyczącą uczciwego, owocnego życia, co by im pan doradził? Jaką myśl podsunął?

– To bardzo trudne pytanie. A doradców takich, co wszystko wiedzą najlepiej, jest dużo. W życiu było, podkreślam – było, jest i będzie – dużo problemów i trudnych sytuacji. Najlepszy dowód to 10 przykazań plus przykazanie miłości, czyli „będziesz miłował Pana Boga swego…, a bliźniego swego jak siebie samego”, Kazanie na górze wraz z całą Ewangelią. Duża mądrość jest zawarta w przysłowiach, np.: „Modli się przed figurą, a trzyma diabła za skórą” lub: „Prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie”. Wolałbym więc nie doradzać, a raczej życzyć. Życzę poczucia odpowiedzialności. Odpowiedzialności za siebie, za to, co się robi, za to, co się mówi, ale też za kogoś, za czyjeś bezpieczeństwo, za czyjś spokój, za czyjeś szczęście. A drugie życzenie, to cierpliwość. Podobno trzeba ją sobie wyrobić, wypracować, a to nie takie łatwe, więc i w tym życzę sukcesu. A na koniec, specjalnie dla młodych czytelników, przytoczę fragment wiersza rosyjskiego poety, opublikowanego w polskim dzienniku, na który natrafiłem jeszcze w 1945 roku we Lwowie i który mocno mi utkwił w pamięci: Umiejcie cenić miłowanie, z lat biegiem bardziej niech zachwyca. Bo miłość nie jest to gruchanie, ni spacer w srebrnych mgłach księżyca. Przyjdzie i plucha. Śnieg zacina, a przecież razem żyć wypada, miłość pieśń piękną przypomina, a piękną pieśń się trudno składa. S. Szczypaczow „Brzózka”

We offer a la carte as well as set lunch and pre theatre menus ( £16.50 for 2 courses). The bar is open from 11am til 11pm serving coffee, tea, light snacks and cakes. In the summer months you can enjoy eating outside on our covered terrace, while there is a events space on the first floor ideal for larger parties, weddings or meetings.

We look forward to seeing you at Ognisko

Ognisko Restaurant 55 Exhibition Road London SW7 2PN 020 7589 0101 www.ogniskorestaurant.co.uk info@ogniskorestaurant.co.uk


14 |

04 (202) 2014 | nowy czas

nasze dziedzictwo na wyspach!

THOSE WERE THE DAYS…THESE ARE THE DAYS… A REBIRTH… …The Easter story of Fawley Court’s and Polonia’s inspiring priest, mystic and spiritualist, Father Andrzej Glazewski (or in English – Fr. ”Glass of Whisky”). “Harmony of the Universe – The Science behind Healing, Prayer and Spiritual Development” – a rare, much needed book on Fr Glazewski’s teachings by Old Boy Pawel (Paul) Kieniewicz. Divine Mercy College, (Kolegium Bozego Milosierdzia), was helped put on it’s feet by Rector Andrzej Janicki. A hero of the Warsaw Uprising, Father Janicki was one of the most decent, intelligent, original – albeit at times mysterious – and disciplined of Polish Roman Catholic priests one could hope to meet. He had a very good friend. Also an Andrzej (or Andre), Father Głażewski. He too was a war veteran. Together, the two priests Andrzej’s, made for an inspirational Easter (rekolekcje) retreat at Fawley Court. In the mid 1960s the boys at Fawley Court underwent – somewhat cautiously – Lent and rekolekcje. A pre-Easter retreat which was a time of fasting (of sorts), religion, spiritual reawakening, and moral re-examination. A dull affair at the best of times for teenage boys cooped up in a boarding school, who had not yet even had time to sin properly, you might think. But the two Andrzej’s, with Father Włodzimierz Okoński, but especially Father Głażewski, made Lent special. They brought it to life. In tandem with Jesus Christ, and His, the Lord’s Passion, Crucifixion and Resurrection. Such a momentous, miraculous chapter in Christian history (Prime Minister David Cameron please note) was infused with a religious charm and spiritual lightness that was made all the more special by the mystic aura, brought in by Fr Głażewski’s series of soul searching, spiritually captivating and reflective Roman Catholic religious teachings, and more, which many Old Boys, and others hold dear to this day. The boys walked about quite lightheaded, enlightened for a few days. That is what the good retreats, and the good Fawley Court, Polonia air does to one. Old Boy, Paul (Paweł) Kieniewicz, a pupil at Fawley Court for five years in the 1960s has captured much of the mood in his book Harmony of the Universe – The Science behind Healing, Prayer and Spiritual Development not only of these Fawley Court Lent retreats, but importantly having later – over many years befriended him – Father Głażewski’s clearly uplifting, at times challenging esoteric teachings. Paul Kieniewicz is himself a geologist, astronomer, novelist and linguist. He lives on three acres of land, currently being transformed into a bio-diverse garden in Aberdeenshire, Scotland. At school, Paul was talentedly studious, theological, giving the impression that a spiritual career or even a calling to the priesthood was on the cards…

Old Boy Paul Kieniewicz at his bi-diverse garden in Scotland

Of Father Andrew Głażewski (1905-1973), one can say he had a warm, charismatic genial personality. Intellectually affectionate. Born into wealthy, landed gentry, the family home was on the banks of the Dniester river, near Chmielowa, Ukraine, where – in the geo-political ‘absence’ of Poland – the Polish culture thrived,

Father Andrzej Głażewski

and the Polish language was strong. The First World War saw the family, with two brothers Konstanty and Gustav move to Lwów (Lviv). Fr. Głażewski’s first love was the piano, at which he became very adept, “dazzling”, reputedly even getting lessons from Poland’s pianist Prime Minister Ignacy Padarewski. At Lwów University – parties, dances, girls – it appeared that a career in law was to be Fr. Głażewski’s calling. This was not to be. A spiritual calling first, and then the priesthood beckoned. It all happened unexpectedly, quickly in 1925, during a celebratory mass to St Therese of Lisiuex and sermon at a Carmelite church. Before that Fr. Głażewski heard invisible voices in an empty street… thereafter despite his Father’s insistent wishes, and having (strangely) failed the university Latin exam, the decision to enter the priesthood prevailed. Fr. Głażewski entered the Dominican order, which he left after a year because of the severe austerity – novitiates had to kneel long hours bare-knee’d on bare-stone. However not all ties with the Dominicans were broken. He became a secular priest, ordained in 1931 and continued his much loved theological studies at the University Angelicum, Rome, run by the Dominicans. The force behind Fr. Głażewski’s science based, healing religion was the 13th century theologian Thomas Aquinas. Returning to Poland, WW2 broke out, he was part of secret dealings with the Roman, Armenian and Ruthian congregations taking a stand on the Soviet invasion. Fr. Głażewski was twice wounded in the war, serving with the First Rifle Brigade, France (D-Day), and saw human slaughter at first hand. He was decorated with the Polish Cross of Valour (twice), and Silver Cross of Merit with Swords. Eventually his life’s – post-war work – was to culminate at the Polish parish at Ilford, Devon. Here he was much loved, respected and listened to. His simple greeting was Pax (Peace), and going to confession to Fr. Głażewski was not an ordeal, but an uplifting spiritual event – “A Treat”. He gave enthusiastically received retreat talks around Great Britain, which included Fawley Court. A smoker, Fr. Głażewski was disarmingly acceptably, correctly incorrect. Of a high pronounced intellect he interwove the Roman Catholic teachings with scientific knowledge/scrutiny, and delivered his faith, sermons in an understated, with at times alluring wit. The Fawley boys, all who knew him, including this author, whilst not in awe of his presence, were certainly spellbound by him, his easy manner, and readiness to share with us another universe – God’s Kingdom, to which he was far closer than any of us. As Paul Kieniewicz says in the foreword of Harmony of the Universe: ”He

FAW L E Y C O U RT O L D B OY S WHO Cares WINS 82 PORTOBELLO ROAD, NOTTING HILL, LONDON W11 2QD tel. 020 7727 5025 Fax: 020 8896 2043 email: mmalevski@hotmail.co.uk

(Fr. Głażewski), knew that a study of natural law would lead him to understand the ‘mind’ of God.” And what of the book? Harmony of the Universe (190 pages, 16 Chapters), is at once fascinating, expertly researched, understandably academic, but simultaneously uplifting. It requires some meditative, contemplative patience to access readily. It is not a quick read. It repays very careful (re-)study. For those of the Polish Roman Catholic faith ready to embellish their faith with some mystic, spiritual adventure, and scientific discipline than this book is for you. For example chapters: (1) The Science behind Healing; or (3) The Mechanics of Prayer; or (4) Touching the Divine; or (13) The Healing hand; or indeed Chapter (14) The Music of Crystals, Plants, and Human Beings; are laced with scientific diagrams, and explanatory pictures. All is delivered as if at a camp fire talk. Gently and leisurely. A warm intellectual, spiritual glow. Pages 125 –128 deal with the amazing world of the snow crystal: the crystal’s ‘sonic’ wave and it’s electrical, mechanical, and optical axes together with the snow crystal’s musical properties, or “how musical harmonic proportions can be present in the morphological appearance of crystals. And just as crystals have a ‘life’ so do plants, which grow in accordance to distinct natural laws, and mathematical progressions (Kayser’s “Harmonia Plantarium”), which in turn govern the world of art, and which lead to the same biological, spiritual patterns present in man: they can be pure, unbroken, giving “a glimpse into the realm of natural theology… a natural philosophy, the world of science that does not contradict, but on the contrary, supports the beauty of the teaching of Christ.” This is all very heady material, and the reader might shudder at such intellectualization. But consider this. In the school much was made of the powers of supranatural, religion allied healing. Fr Andrzej Janicki often by placing his motioning hands either side of a boy’s headache, creating some kind of alleviating ‘magnetic’ fields – instantly ‘cured’ the headache. Or here we have Waldemar Januszczak’s, a one time pupil, former Guardian literary editor, now eminent art critic, and BBC presenter, reminiscing in 1988 about his Fawley Court school days: “…Five of the priests were endowed, or said to be endowed with special powers. These took the form of faith-healing rituals and the like. I remember evenings spent on the roof of our Christopher Wren country house looking for flying saucers under the guidance of the school’s Rector (A. Janicki). The Divine Mercy College Space Watch… Curiously enough some of these special powers seemed actually to work and the one and only quasi-supernatural experience of my life occurred just before a large open air mass at which I was due to be the head altar boy. I was stung by a bee. My face swelled up. Father Superior, the Madame Blavatsky of Fawley Court, made a few passes across my face with his hand and flicked the invisible spiritual poison into the grass. The swelling immediately went down.” (W Januszczak, Forever Poland-on-Thames, Guardian, 2 August 1988). Or what of this author’s own Fawley Court experience(s) ? Christmas 1964, and to the tune Ave Maria beautifully played from a Lourdes model of Our Lady, he was astral projected, felt a calm as never before. This mystic experience went on for five days (!). Homework, and other school chores were blissfully ignored… no one seemed bothered. Or what of the friendly light (apparition) in the top floor dormitory at midnight, experienced by seven boys, quite amicably circling the room with the curtains tightly closed..? First and foremost Fawley Court is Polonia’s exclusive Christian shrine (Prime Minister David Cameron please note), but that God’s greater and Christ’s, mysterious, unifying energies also reign supreme on this “Beautiful part of England, that is forever Poland”, is unquestionable.

Mirek Malevski Chairman, Fawley Court Old Boys/FCOB Ltd Harmony of the Universe By Father Andrew Glazewski with Paul Kieniewicz. 190pp, with photos, Amazon books, £14 or visit web page: paulkieniewicz.co.uk


|15

nowy czas | 04 (202) 2014

drugi brzeg

Tadeusz Różewicz 1921 – 2014 We czwartek, 24 kwietnia rano odszedł Tadeusz Różewicz. Wraz z nim spoczął wiek XX. Żaden inny pisarz nie przeżywał historii Polski tak przejmująco i w takiej pełni. Pisał o nim w swoim wierszu Czesław Miłosz: Różewicz on to wziął poważnie poważny śmiertelnik nie tańczy zapala dwie grube świece siada przed lustrem ubawiony własną twarzą nie ma pobłażania dla frywolności form zabawności ludzkich wierzeń chce wiedzieć na pewno ryje w czarnej ziemi jest łopatą i zranionym przez łopatę kretem

Tadeusz Różewicz i barbara bogoczek w Greenwich, londyn 2001

Tadeusz Różewicz był wielkim człowiekiem, o wysokich sTandaRdach, pRzez co był skazany na wiele RozczaRowań. był jednocześnie nieśmiały i unikał blasku jupiTeRów. w życiu pRywaTnym był wyjąTkowo życzliwy i pRzyjazny, z wielkim poczuciem humoRu.

Różewicz przetwarzał opresję i nadzieję XX wieku w poezję, dramat i prozę z niezrównaną dozą człowieczeństwa i bezkompromisowej prawdy, nieustannie upominając się o przestrzeganie podstawowych ludzkich wartości i przypominając o tym, że są one nieustannie deptane. W latach sześćdziesiątych ukazały się angielskie przekłady jego poezji autorstwa Miłosza, które wywarły wielki wpływ na młodych poetów brytyjskich i irlandzkich, między innymi Seamusa Heaney i Toma Paulina. Później doszły przekłady Adama Czerniawskiego, zarówno poezji jak i dramatów, które były nadawane w radio BBC. Różewicz nauczał siebie i innych jak pisać na nowo poezję po okresie Holokaustu. W czasie gdy Samuel Beckett przemawiał głosem teatru absurdu w języku angielskim i francuskim, sztuki Tadeusza Różewicza pokazywały, że można wciąż się śmiać, nawet stojąc na skraju przepaści. Jego najsłynniejsza sztuka, Kartoteka, została wystawiona w Londynie przez Brit-Pol Theatre w roku 2001, zdobywając nagrodę magazynu „Time Out”. Po obejrzeniu spektaklu krytycy wyrazili zdziwienie: „Jest to

Gabriel Garcia Marquez 1927 – 2014 Gabriel Garcia Marquez, laureat Literackiej Nagrody Nobla urodził się 6 marca 1927 roku w Aracataca w północnej Kolumbii. Zanim napisał swoją najbardziej znaną powieść Sto lat samotności, miał już na koncie literacki debiut.Twórczość literacką utrudniała mu jednak codzienna praca w dwu redakcjach. Zaryzykował więc utratę finansowego zabezpieczenia zwalniając się z pracy w celu napisania nowej powieści. Przez 18 miesięcy pisał Sto lat samotności, a rodzina żyła z wyprzedaży sprzętu domowego. Ryzyko opłaciło się. Wydane w 1967 roku dzieło przyniosło Marquezowi sławę i uwolniło go od konieczności pracy na etacie. Sagę rodu Buendia nazwano „najważniejszym dziełem literatury hiszpańskojęzycznej od czasów Don Kichota”. W 1982 roku Marquez otrzymał Literacką Nagrodę Nobla za „powieści i opowiadania, w których fantazja i realizm łączą się w złożony świat poezji,

tak uderzająco współczesna sztuka, tak pełna wyzwań i tak komiczna, że nasuwa się pytanie, co nowego zaistniało w teatrze od czasu powstania tej sztuki przed 40 laty.” Tadeusz Różewicz był wielkim człowiekiem, o wysokich standardach, przez co był skazany na wiele rozczarowań. Był jednocześnie nieśmiały i unikał blasku jupiterów. W życiu prywatnym był wyjątkowo życzliwy i przyjazny, z wielkim poczuciem humoru. Starał się kierować zdrowym rozsądkiem. Nigdy nie wciągnął się w żaden ruch polityczny, choć miał zdecydowanie lewicowe przekonania. Dlatego też pozostawał poza życiem metropolii kulturalnych. Natomiast w pisarstwie często obnażał fałsz i zakłamanie, bulwersując przy tym środowisko (np. sztuką Do piachu lub Białe małżeństwo). W twórczości Różewicza jest coś tak uniwersalnego, że była i jest nadal tłumaczona na ponad czterdzieści języków. Tony Howard i ja dołączyliśmy do tej grupy entuzjastów Różewicza pod koniec lat osiemdziesiątych, ostatnio przekładając jego dzieło biograficzne Matka odchodzi (Mother Departs, Stork Press, London, 2013). W ślad za tłumaczeniami wywiązała się długoletnia przyjaźń – dar i przywilej, który wywarł ogromny wpływ nie tylko na naszą wrażliwość literacką, ale też na zwykłe postrzeganie świata. Miałam przyjemność wielu spotkań i rozmów z pisarzem, zarówno w Anglii jak i w Polsce. Między innymi oprowadzałam go po londyńskich galeriach (był wielkim miłośnikiem i przewrotnym krytykiem sztuk plastycznych) oraz po obserwatorium astronomicznym w Greenwich, skąd zachowałam sympatyczne pamiątkowe zdjęcia. Ostatni raz odwiedziłam go w jego domu we Wrocławiu w grudniu 2013 roku. Jak zwykle, zostałam pięknie ugoszczona: poczęstowana

odzwierciedlającej życie i konflikty całego kontynentu”. Pomimo tego dorobku (Marquez napisał kilka powieści – ostatnia Miłość w czasach zarazy) i serię opowiadań) pozostanie jednak autorem przede wszystkim jednej powieści, która zmieniła jego życie i znalazła się w czołówce światowej klasyki – ponad 30 mln sprzedanych egzemplarzy, przetłumaczona na 36 języków. Sto lat samotności nie jest powieścią łatwą. W jej rozliczne wątki wpleciony jest koloryt Ameryki Południowej i wydarzenia historyczne tego kontynentu, ale genialność narracji Marqueza polega na tym, że czytelnik mniej wtajemniczony w tło historyczne ulega magii powieściowej tworzonej przez głównego narratora. Czytelnika wciąga pajęczyna zdarzeń i powiązań, intensywność uczuć i niemożność wyjścia z matni emocji i wyroków losu. Wydarzenia najbardziej niezwykłe umieszczone są w rozpoznawalnej rzeczywistości dnia codziennego. Z powodu tak prowadzonej narracji krytycy uznali, że Sto lat samotności jest realizmem magicznym. Może… Marquez gatunku nie odkrył. Byli przed nim Borgese, Cortazar, Sabato, i wielu innych. Jednak

smakołykami kulinarnymi żony poety, Pani Wiesławy, oraz niepowtarzalną rozmową na wielorakie tematy. Polała się też Becherovka i było dużo śmiechu. Tadeusz pokazał mi tekst, w którym się właśnie rozczytywał: autorstwa Luisa Bunuela, napisany wkrótce przed śmiercią filmowca. Różewicz na marginesie zaznaczał swoje uwagi i zakreślał interesujące go fragmenty. Jeden z nich brzmiał:

od dawna jestem oswojony z myślą o śmierci… śmierć stanowi część mojego życia. nigdy nie miałem zamiaru ignorować jej, przeczyć jej istnieniu. ale niewiele można powiedzieć o śmierci, gdy jest się, jak ja, ateistą. Trzeba będzie umrzeć razem z zagadką... Tadeuszu kochany, tak trudno jest się z Tobą pożegnać! Jeszcze tego nie zrobię. Będę kontynuować naszą przyjaźń, nasze rozmowy, czytając i tłumacząc Twoje teksty.

Barbara Bogoczek

wkrótce po publikacji, Sto lat samotności stało się synonimem realizmu magicznego. Pomimo jednoznacznych politycznych afiliacji (Marquez popierał, a nawet przyjaźnił się z kubańskim przywódcą Fidelem Castro) pisarz trafił (szczególnie z tą powieścią) do czytelnika poza podziałami politycznymi. Czytelnik poszukujący odpowiedzi na nurtujące go pytania, pojawiające się przy lekturze Stu lat samotności znajdzie sugestywne tropy w innych powieściach. Tym samym Marquez wpisuje się w tradycję biblijną, gdzie poszczególne alegorie, symbolika, wymagają dodatkowych wtajemniczeń, studiów i dyskusji. Na krawędzi końca historii Marquez stworzył dzieło wieloznaczne, również w sensie czasowym, ale osadzone we współczesnej wrażliwości estetyczno-filozoficznej.

Rzeczywiście przekroczył już próg śmierci, ale wrócił, bo nie mógł znieść samotności. Sto lat samotności


16|

nowy czas | 04 (202) 2014

drugi brzeg

Dom Kultury w Maisons-Laffitte, rys. Józef Czapski

Wojciech Mierzejewski 1961 – 2014

Wojtek Mierzejewski was an example of a man who cared

“Thank you for everything, love.” That’s the last words my mother said to me before she died. Wojtek helped me through this sad time for me, by just being there, and making me coffee. Or shouting. ’Is there any tea in this house?’ His strange accent, his twinkle in the eye, his prancing about the kitchen when he heard a favorite tune helped me through this horrible time. Wojtek was a man who not only deserves to be remembered, but to be honored as a proud and productive member of the Polish Community. Many met him, few really knew him. I was one of the lucky few. His death – so sudden and unexpected – took us all by surprise. It seemed irrational that someone who was so curious about everything, so energetic in life, so kind, would suddenly not be there. As if a part of our lives – not noticed when it was there – has been ripped out. I loved the man – such an unmanly thing to say, or maybe truly manly… It is not such a Polish thing to say– the POSK thing is to shrug. Wojtek was Wojtek. He refused to change; he refused to alter his manners, his style, his method of living. Infuriating for those of us who try and mould others to our image. And that is the sadness of what we all try to do to other people – we try and mould them in our own image, so often, and judge them when they are different from us. Wojtek, a muscular individual, a real example of a person who did turn the other cheek, built a personal haven that few knew hid a sad and difficult background. Few knew that his mother died young, that his father was not part of his life, that he was educated by the Catholic Church, and served them for 15 years. This private man moved to the UK and cared for old people at a home in Kingston. He researched the plight of Polish emigrants who had been through the awfulness of Siberia during the Sowiet years, and taught me about unconscious service to others – so many times he refused to come on holiday, or a theatre

event, as he had a duty, a conference of Polish survivors from Siberia. He made this his life work and I have the research waiting for guidance as to how to make the most of his efforts. Wojtek introduced me to a life of Poland that I did not know existed. Learning about a man who grew up in Communism, poverty and a dysfunctional family. How he survived, with no complaint, has in his death, opened so many doors of what is really important on this earth. Compassion, kindness, suffering in silence – these are qualities that we should all aspire to. Wojtek’s life was in compartments. He was stubborn, he refused to allow others into the many small monk’s cells of his life. I was his closest – perhaps a father figure? I knew about his dearest friends – most did not know about me. In fact he was so private I told him he was a Russian Spy! He found that amusing… so he called me Wulkan, because of my temper ‘like a volcano’. So eventually he became known as my Polish Labrador… He was always there. He was kind, he was trusting, loyal… After his death, I discovered his salary was very low, and yet despite this, he visited friends with a bottle of wine. He spent hours and money (which he did not have) on researching the lives of those who had suffered in Siberia for Poland. He invited us to dinner or lunch, paid for our tea. Came miles just to see ill friends, and all of it was never with show. It was Wojtek – his kindness was part of him… was him. And we should remember this. Wojtek was an example of a man who cared, whom we could never quite understand, quite put into a comfortable box. But he was the kindest man I have ever known. And he introduced me to pierogi. We travelled often – highlights… I was teaching in Spain, in the Sierra Nevada and we stayed in an organic farmhouse. An Andalucian cottage. Nothing special – he would say – but he was at the most peaceful I have ever seen him… He found it relaxing to be in the country… to view the hills, to be of the moment… I think it reminded him of happy times in Poland… Or when we went to the Atlas mountains in Morocco….the unabashed joy of him feeding the baboons. The simplicity of Wojtek was a miracle… Of course, like all of us, I never appreciated at the time, that Wojtek was showing me part of himself. Wojtek kept that saintly virtue of naiveté so that each moment in his life was a discovery. I have learnt more about this humble, special man in death, than in his life… The other highlight was Poland. He showed me around Kraków… He was so proud of being Polish, of serving the Polish community, either at POSK – telling me the Sikorski history, showing me the grandeur of the churches, the zillions of statues and name plates of Pope John Paul II. And now – written on this day when the Pope is now a Saint – I remember Wojtek with sadness, with gratefulness and with love. Perhaps there is a grand pattern here – I do not know. Faith and religion offer us peace – and in the time of the shock, Fr Malik was the one who said simply “You know Rory, Wojtek is now looking at the face of God. Perhaps we were offered a glimpse of that in his life.” I would love to believe that… So, Mr. Wojtek, my Polish Labrador, may your spirit live on… You did us proud… and as my mother said to me, I say to you “Thank you for everything, love.”

Rory Kilalea

„Kultura” dzisiaj Po śmierci Redaktora Jerzego Giedroycia Instytutem Literackim w Maisons-Laffitte opiekuje się Stowarzyszenie Instytut Literacki Kultura, którego celem jest popularyzowanie, udostępnianie i ochrona dziedzictwa paryskiej „Kultury”. W 2014 roku powołana została do życia Fundację Kultury Paryskiej, która ma takie same zadania, z tym że jej istnienie ma wspomóc nasze działania na terenie Polski. W Maisons-Laffitte realizowane są rozmaite prace. Bardzo zaawansowana jest inwentaryzacja zbiorów wpisanych na Listę Pamięci Świata UNESCO ze względu na ich wyjątkową i uniwersalną wartość. To blisko 180 metrów bieżących dokumentów, sto tysięcy książek, pism i wycinków, zbiory audiowizualne, sztychy, obrazy... Projekt archiwistyczny realizowany jest od 2009 roku wspólnie z polską Biblioteką Narodową i Naczelną Dyrekcją Archiwów Państwowych, a finansowany jest przez Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Prace zakończą się po koniec 2014 roku. Nasz sztandarowy projekt, czyli uruchomienie portalu „Kultury” jest na ukończeniu. Umożliwi on badaczom, studentom oraz pasjonatom „Kultury” i kręgu Redaktora niezwykłą podróż po naszych zasobach. Użytkownicy dostaną możliwość niczym nieskrępowanej lektury wszystkich numerów „Kultury”, „Zeszytów Historycznych”, niektórych książek i wielu nieznanych szerzej listów. Portal będzie pełen zdjęć, nagrań i fragmentów filmów o Instytucie Literackim. Sprawą kapitalnej wagi, na której Redaktorowi szczególnie zależało, jest dokończenie wydawania serii Jego korespondencji. Mamy nadzieję, że w tym roku wyjdzie zbiór listów z Teodorem Parnickim. W planach są edycje korespondencji z Witoldem Jedlickim, Jewhenem Małaniukiem, Zbigniewem Herbertem, Leszkiem Kołakowskim, Juliuszem Mieroszewskim, Zbigniewem Brzezińskim, Józefem Mackiewiczem i Gustawem Herlingiem-Grudzińskim. W roku 2013 ukazały się we współpracy z Instytutem Literackim: ostatni tom bibliografii wydawnictw Biblioteki „Kultury”, eseje Juliusza Mieroszewskiego Listy z Wyspy, reportaż Aleksandra Janty-Połczyńskiego Wracam z Polski – 1948

i biografia Redaktora Życie przed Kulturą pióra Marka Żebrowskego. W planach mamy dwa filmy Andrzeja Wolskiego. Pierwszy ma być dokumentem o Józefie Czapskim, w którym pokazane zostaną odnalezione we francuskich archiwach, nieznane dotychczas materiały filmowe. Drugi to Biełomorkanał – projekt powstający w oparciu o zamysł Jerzego Giedroycia. Ma to być film na kanwie tekstów Mariusza Wilka (publikowanych w „Kulturze”), o drodze milionów ludzi do sowieckich łagrów. Instytut Literacki uczestniczył w szeregu konferencji, wystaw i spotkań na temat „Kultury”. Podczas Miesiąca Fotografii w Krakowie prezentowane były zdjęcia Henryka Giedroycia i wystawa fotografii Barbary Czartoryskiej przedstawiających dom „Kultury”. Ta sama wystawa zaprezentowana została we Wsoli w Muzeum Gombrowicza. Wystawa fotograficzna Kultura paryska – Dom i Ludzie, zbudowana z niepublikowanych zdjęć z lafickiego archiwum była pokazywana podczas wrocławskiego festiwalu historycznego Anamneses. Instytut Literacki przejął dwie ważne spuścizny współpracowników Jerzego Giedroycia: Tadeusza Wyrwy i Leopolda Ungera (częściowo). Otrzymaliśmy też kilka rysunków Józefa Czapskiego. Odnaleziony został duży obraz Józefa Czapskiego (tempera na papierze), trwa jego renowacja, po jej zakończeniu obraz zostanie pokazany w Polsce. Rocznie kilkudziesięciu uczonych i twórców przeprowadza u nas kwerendy, Dom „Kultury” odwiedza rocznie kilkaset osób. Redaktor Jerzy Giedroyc wielokrotnie pisał i mówił, że po Jego śmierci Instytut funkcjonować będzie jeszcze przez jakieś kilkanaście lat. Kilkanaście lat minęło. Jedna z najważniejszych polskich instytucji poza granicami kraju musi trwać. By trwała, konieczna jest pomoc – także finansowa – wszystkich, dla których „Kultura” była, jest i będzie czymś ważnym.

Wojciech Sikora dyrektor Instytutu Literackiego Maisons-Laffitte

Gdyby ktoś z Czytelników zechciał wesprzeć Instytut Literacki w Maisons-Laffitte, podajemy dane konta: Bank: LCL Maisons-Laffitte 02332; Kod bankowy: 30002; Agencja 02332; Nr konta: 0000079595P; RIB 53; IBAN FR 13 3000 2023 3200 0007 9595 P53; SWIFT: CRLYFRPP


|17

nowy czas | 04 (202) 2014

kultura

SAMOTNY BARD 10. rocznica śmierci Jacka Kaczmarskiego Zanim w końcu pochłonie was! Stan wojenny zastał go na Zachodzie. Przez dziewięć lat jeździł z koncertami po całym świecie, a ich nagrania trafiały do Polski. Był też w Londynie. Po jednym z koncertów w POSK-u wystąpił w mieszkaniu Jana Chodakowskiego, wydawcy Pulsu. Jedynie Jacek miał trochę miejsca dla siebie. Naprzeciw niego ponad setka osób w papierosowym dymie. Jak w latach 70. w Polsce. Brakowało tylko bezpieki. Stan wojenny, ofiary, aresztowania, wszechobecna brutalność władzy wobec społeczedństwa wpłynęła na rodzaj tekstów, które wtedy pisał. Nie było w nich miejsca na kompromis, a powstała w tym czasie „Prośba” była głosem o wytrwanie w nienawiści:

10 kwietnia 2004 roku w Gdańsku zmarł Jacek Kaczmarski. Przegrał walkę z rakiem krtani, miał 47 lat. Pozostawił po sobie bogatą kolekcję ballad i śpiewanych felietonów, które niewiele straciły, pomimo upływu lat, na aktualności. Z prostego powodu – dotykają spraw najważniejszych, a polityka bieżąca jest tylko tłem.

Grzegorz Małkiewicz

W maju 1977 roku, w krakowskim klubie studenckim Rotunda nikt z obecnych nie przypuszczał, że był świadkiem narodzin barda. Z moim przyjacielem Wojtkiem Sikorą (obecnie dyrektorem Muzeum Instytutu Kultury Paryskiej) byliśmy świadkami przypadkowymi. W przededniu corocznych juvenaliów udzieliły się nam karnawałowe nastroje. Dlaczego więc nie spędzić wieczoru słuchając finalistów Konkursu Piosenki Studenckiej? Po brzegi wypełniona sala, na scenie propozycje mniej lub bardziej ciekawe. Chociaż byłem dopiero początkującym studentem, denerwowała mnie już trochę monotonna poetyka ballad studenckich. Sentymentalne, „krajoznawcze”, „okołoogniskowe” śpiewanie, być może dobrze sprawdzało się w górskich wędrówkack. I nagle odkrycie, i zaskoczenie. Na scenę wyszedł jeden ze zdobywców nagropdy głównej, student Uniwersytetu Warszawskiego, Jacek Kaczmarski. Śpiewał inaczej, zachowywał się inaczej. Skupiony, skromny, bez „artystycznych” dodatków w swoim wyglądzie. Zaśpiewał przetłumaczoną przez siebie balladę Włodzimierza Wysockiego, która niosła przesłanie: Lecz nie skończyła się obława i nie śpią gończe psy I giną ciągle wilki młode na całym wielkim świecie Nie dajcie z siebie zedrzeć skór! Brońcie się i wy! O bracia wilcy! Brońcie się nim wszyscy wyginiecie! Przesłanie okazało się profetyczne. Kilka godzin później doszło do studenckiego bojkotu juvenaliów. „Obława” Jacka Kaczmarskiego nabrała innego znaczenia. Jakże była dosłowna i wspierająca zarazem. Byliśmy „młodymi wilkami”. Próbowano nas zastraszyć i podzielić. Jeden z naszych kolegów, Staszek Pyjas, działacz opozycji demokratycznej, zginął na skutek pobicia, w niewyjaśnionych okolicznościach. Służba Bezpieczeństwa starała się za wszelką cenę ten tragiczny fakt ukryć. Władza liczyła na karnawał, nie spodziewała się, że studenci zrezygnują z beztroskiej zabawy. Nie wszyscy uczestnicy żałobnych pochodów słyszeli dzień wcześniej występ Jacka Kaczmarskiego. Tym, którzy słyszeli, słowa ballady dodawały otuchy i determinacji. W tych smutnych dniach żałoby i protestu, duża grupa studentów przestała się bać. A w głował naszych brzmiało przesłanie: „Nie dajcie z siebie zedrzeć skór!” Nie można chyba bardziej symbolicznie zaistnieć jako piewca wolności i buntu. Od tej chwili Jacek Kaczmarski towarzyszył i wspierał swoją twórczością opozycję demokratyczną, co wpłynęło na charakter jego kariery artystycznej. Nie występował na oficjalnych festiwalach ani w telewizji. Był jednak studenckim bardem i uczestnikiem koncertów w prywatnych mieszkaniach. Nie nagrywał płyt, ale jego twórczość kolportowana była nielegalnymi kanałami w całej Polsce. Piosenki Jacka stawały się coraz bardziej radykalne. Nie musiał szukać swojego stylu. Wiele zawdzięczał, co często podkreślał, Włodzimierzowi Wysockiemu, ale nie był nigdy tymi wpływami obciążony. W sierpniu 1980 roku ponownie z Wojtkiem Sikorą znaleźliśmy się w kręgo poetyckich metafor buntu Jacka Kaczmarskiego. Wojtek nie wydostał się z obławy i oskarżony o „próbę obalenia systemu socjalistycznego” przesiedział prawie miesiąc w areszcie. Ja miałem więcej szczęścia. Przedostałem się do Stoczni Gdańskiej, gdzie niepowtarzalną sytuację oblężenia i determinacji najlepiej opisywały ballady Jacka. Stał się bardem „Solidarności”,

a „Mury” z 1978 roku jej nieoficjalnym hymnem. „Mury” śpiewano wszędzie, na strajkach, w internatach, w więzieniach, w momentach zagrożenia i tryumfu. Śpiewano przede wszystkim refren: Wyrwij murom zęby krat! Zerwij kajdany, połam bat! A mury runą, runą, runą I pogrzebią stary świat! Nikomu nie przeszkadzało, że wymowa pieśni była inna. Nikt nie wsłuchiwał się w ostatnie wersy wyrażające obawę i lęk poety: Aż zobaczyli ilu ich, poczuli siłę i czas. I z pieśnią, że już blisko świt szli ulicami miast. Zwalali pomniki i rwali bruk – Ten z nami! Ten przeciw nam! Kto sam ten nasz największy wróg! A śpiewak także był sam. Patrzył na równy tłumów marsz, Milczał wsłuchany w kroków huk, A mury rosły, rosły, rosły, łańcuch kołysał się u nóg. Niektórzy uczestnicy tego gorącego okresu dopiero później zauważyli tę wewnętrzną sprzeczność. Nie zmienia to faktu, jak wielki wpływ na świadomość społeczną w tamtych latach miał Jacek Kaczmarski. Jego samotność, samotność poety pomogła zbiorowości. W walce o prawo do samotności poeta/pieśniarz nie ustanie. Samotność w twórczości Jacka Kaczmarskiego dotyczy tego, co indywidualne, ale nie pozbawione świadomości historycznej i obywatelskiej powinności. W jednym z wywiadów, próbując określić swoją postawę, powołał się na Norwida. „Ojczyzna to wielki zbiorowy obowiązek”. W jego przypadku jednak nie o zbiór, a o elementy – jeśli można tak powiedzieć – chodziło. I chyba bliższe jest to Norwidowskim przemyśleniom. Ojczyzna to ty, ja, każdy z nas. To my tworzymy zbiorowość. Historyczne powiedzenie: – „Rzeczpospolita nie rządem stoi” nie mówi o anarchii, lecz o takim właśnie obywatelskim zaangażowaniu. Historiozoficzne myślenie było stałym motywem twórczości Jacka Kaczmarskiego, najważniejszy jednak okres jego twórczości przypadł na okres entuzjazmu i „pospolitego ruszenia”. A te nie sprzyjają namysłowi. O tym, jak bardzo był wierny swojej postawie, świadczy ballada napisana na krótko przed wprowadzeniem stanu wojennego: Budujcie Arkę przed potopem Zostawcie kłótnie swe na potem Wiarę przeczuciom dajcie raz! Budujcie Arkę przed potopem

Mów mi to co dzień: oni górą Jakbyś w twarz raz po raz mi pluł. Chrzest dadzą bezimiennym murom Seriami kul tłum tnąc na pół. Postawią miasta sierocińców, Nabierze mocy życia smak. Nim wyjrzy ludzka twarz zza sińców: Mów mi, ach mów, że będzie tak! (…) Bo kiedyś może się przydarzyć Że z którymś z nich powtórzę błąd Szukając uczuć w jego twarzy Zamiast go zabić z zimną krwią. Zamiast zacisnąć drut na szyi I krtań w ostatni skręcić krwiak. Chcę słyszeć, jak przed śmiercią wyje Mów mi, ach mów, że będzie tak! W kraju stanu wojennego Jacek Kaczmarski obecny jest nie tylko dzięki przemycanym nagraniom. Podejmuje pracę w Wolnej Europie, a cała Polska słucha jego audycji Kwadrans Jacka Kaczmarskiego. Wraca w końcu, po zmianach ustrojowych, do Polski, wiedząc że musi dojść do konfrontacji legendy z rzeczywistością. Polska nie była już krajem barykad, a jego pieśni buntu przeszły do historii. Występy Jacka Kaczmarskiego zaskoczyły wszystkich. Przyszły tłumy, w tym najmłodsze pokolenie dopiero go odkrywające, często poprzez doświadczenia własnych rodziców. Zaczął się nowy okres w jego twórczości. Długie pobyty w kraju i powroty do Australii, gdzie zamieszkał. Wydawał nowe płyty, pisał książki, w których samotność i los człowieka pozostają najważniejszymi motywami. Był jednak przede wszystkim pieśniarzem, własnością tłumów. Pokonała go śmiertelna choroba, rak krtani. Nie zgodził się na operację, bo ta zagrażała utratą głosu. Żył śpiewając, a bez tego prawdopodobnie życia sobie nie wyobrażał. Jacek Kczmarski pozostanie symbolem walki społeczeństwa z władzą komunistyczną. Dla władzy był z pewnością prowokatorem, dla zniewolonego społeczeństwa „pochodnią”. W takim skrócie mówimy jednak o legendzie, a nie o artyście, którego próba opisania świata była o wiele bardziej skomplikowana. Jacek Kaczmarski był przede wszystkim artystą, który uważnie się przygląda. Wszystkiemu. Człowiekiem, który obserwuje siebie, Ciebie, mnie, jak zmagamy się ze światem, jak stajemy wobec czegoś, co nas przygniata, z czym nie zawsze możemy sobie poradzić. Bardzo chętnie sięgał po postaci znane z obrazw, literatury i patrzył na świat ich oczami. Konfrontował je ze światem. W całej jego twórczości niezwykle wyraźnie przebija się motyw konfrontacji, której wymiar jest bardzo indywidualny, osobisty. Kaczmarski zderza swoich bohaterów nie tylko z historią, ale przede wszystkim z losem, z własnymi słabościami. I równie silnie akcentuje odmienność. Odmienni stoją z boku, pozostają na marginesie. A w takich sytuacjach pozostajemy zawsze samotni. I taki był Jacek Kaczmarski. Nie sam, miał przecież bliskich, mnóstwo przyjaciół, rzesze fanów. Pozostał jednak do końca (i w wymiarze artystycznym, i ludzkim) samotny. Bo tak naprawdę wszystko, co przeżywamy, przeżywamy samotnie. Niezależnie od czasów, w których żyjemy. Tacy byli bohaterowie Kaczmarskiego. I śpiewak, który głosi żeby „wyrwać zęby krat”, i Noe, który przestrzega przed potopem, i pani Bovary, i wielu innych. Taki był też Jacek Kaczmarski. Widział wiele. Czuł wiele. Samotnie. Z boku.


18|

04 (202) 2014 | nowy czas

kultura

Światowa prapremiera IV Symfonii Góreckiego w Royal Festival Hall Joanna Ciechanowska

T

o był niekończący się żałobny płacz Henryka Góreckiego. Symfonia pieśni żałosnych dryfuje w ciszy błyskającej tysiącem małych światełek symbolizujących dzieci, które zginęły w Holokauście. Jerozolima, w Muzeum Yad Vashem usłyszałam ten utwór po raz pierwszy. Widziałam kiedyś dziecko, spacerujące w gęstym lesie, z palcem na ustach, zaskoczone tym, czego nie mogło usłyszeć. – Ciii... cho… sza, posłuchaj ciszy... – wyszeptało. Tego dnia w Jerozolimie, słuchałam ciszy. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz muzyka miała na mnie taki wpływ. Może Kwartet smyczkowy Antonina Dvořáka lub Koncert skrzypcowy Philipa Glassa dawały podobne doświadczenie. A może, jak mówił Górecki o swej kompozycji: „Ja po prostu uderzyłem we właściwą nutę”. Po światowej premierze IV Symfonii Henryka Góreckiego w londyńskim Royal Festival Hall pod batutą Andrzeja Borejko, w sobotę 12 kwietnia, zapadła cisza. A potem, oklaskom nie było końca. IV Symfonia to ostatnie dzieło Góreckiego, którego nie zdążył dokończyć, zostawił jedynie skróconą partyturę na fortepian. Dzieła dokończył jego syn Mikołaj, røwnież kompozytor, mieszkający w Stanach Zjednoczonych. Jeszcze przed śmiercią ojca rozmawiał z nim często telefonicznie przyjmując wiele wskazówek – o czym wspomniał w wykładzie przed koncertem Adrian Thomas. Henryk Górecki zdobył światową sławę III Symfonią, nazywaną także Symfonią pieśni żałosnych, i z pewnością jest to jego najbardziej poruszająca kompozycja. W latach 90. brytyjskie radio ClassicFm odpowiedziało na niekończące się prośby słuchaczy, w tym podobno również kierowców ciężarówek TIR, o powtarzanie tej kompozycji. To właśnie w tej rozgłośni Symfonia pieśni żałosnych zajmowała ponad rok pierwsze miejsce na liście najbardziej ulubionych utworów. Inspiracją do drugiej części III Symfonii był list wydrapany na ścianie celi więziennej gestapo w Zakopanem, przez 18 letnią dziewczynę Helenę Błażusiak w 1944 roku: Mamo, nie płacz, nie… Niebios Przeczysta Królowo, Ty zawsze wspieraj mnie. Zdrowaś Mario Henryk Mikołaj Górecki (1933-2010) urodził się na Śląsku i, z wyjątkiem kilku krótkich pobytów za granicą, mieszkał w Polsce przez całe życie. Gdy miał zaledwie dwa lata stracił matkę. Od dziecka miał kłopoty ze zdrowiem. Jego ojciec i macocha nie chcieli, by został muzykiem. A w domu był fortepian, który pozostał po matce i chłopiec bardzo lgnął do tego instrumentu. Pomimo zniechęcania ze strony rodziny, poszedł na studia muzyczne, i z czasem został profesorem, a także rektorem Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej w Katowicach (obecnie Akademia Muzyczna). Był kompozytorem wyjątkowym, z własnym, indywidualnym, rozpoznawalnym stylem. Największy wpływ na jego muzykę miała miłość do Tatr, mieszanka kulturowa różnych regionów Śląska, a także jego głęboki szacunek dla religii.

Dyrygent Andrzej Boreyko po prapremierze IV Symfonii Henryka Góreckiego w Royal Festival Hall w Londynie

HenRyk MIkołAj GóReckI WykSztAłcIł WIeLu utALentoWAnycH MuzykóW I DLA WIeLu Był MentoReM. jeGo DzIecI Są RóWnIeż MuzykAMI

Jak prawie każdy Polak z jego pokolenia, nigdy nie zapomniał o doświadczeniach wojny. Prof. Maria Szwajger-Kułakowska z Akademii Muzycznej w Katowicach, która pracowała z Góreckim i dobrze go znała, powiedziała mi: – Był fascynującym człowiekiem, fascynującym artystą. To była wielka osobowość. Trudno go scharakteryzować, ponieważ kochał kontakt z ludźmi, ale jednocześnie często nie lubił mówić, a raczej lubił mówić, ale często odmawiał udzielania wywiadów. Zastanawiam się, czy mogło to mieć związek z klimatem politycznym w Polsce w latach 60. i 70. – Być może tak – mówi prof. Maria Szwajger-Kułakowska – bo on nigdy nie należał do

partii, i nie znosił wtrącania się w sprawy muzyków. To być może miało wpływ na jego rezygnację z funkcji rektora Akademii Muzycznej . Pamiętam, jak kiedyś jechaliśmy razem pociągiem – kontynuuje – wracaliśmy z koncertu, rozmawialiśmy o różnych rzeczach, od muzyki ludowej z Tatr po gotowanie ryżu i kaszy. Takie chwile z nim były magiczne. Miałam w tym czasie własny, osobisty problem, i naprawdę bardzo mi pomógł... Był wspaniałym człowiekiem. Wykształcił wielu utalentowanych muzyków i dla wielu był mentorem, a jego dzieci są również muzykami. Syn Mikołaj jest kompozytorem, córka Anna Górecka-Stańczyk jest pianistką (niedawno napisała pracę na temat kompozycji ojca – Dzieła Ojca), a teraz jego wnuk Jaś studiuje muzykę. Trudno go opisać, nie miał łatwej osobowości, miał bardzo zdecydowane poglądy, ale w tym samym czasie był ciepły. Ciekawy człowiek, fantastyczny nauczyciel i przyjaciel. Udało mi się też przez chwilę porozmawiać telefonicznie z Piotrem Sałajczykiem, muzykiem, który pamięta Góreckiego jako student i pianista w Akademii Muzycznej w Katowicach. Prawie nie ma czasu na rozmowę i jest bardzo podekscytowany, ponieważ w Poniedziałek Wielkanocny, 21 kwietnia, będzie brał udział w prawykonaniu nieznanego utworu Henryka Mikołaja Góreckiego Kyrie (op. 83) na Starym Mieście w Warszawie w Bazylice Archikatedralnej św. Jana Chrzciciela. To kolejny, po londyńskim prawykonaniu IV Symfonii, nieznany utwór Henryka Mikołaja Góreckiego. Nie było zaskoczeniem, że światowa prapremiera IV Symfonii w Royal Festival Hall w Londynie przyciągnęła tłumy, wielu miłośników muzyki Góreckiego przyjechało specjalnie z Polski. Koncert odbył się pod honorowym patronatem Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego RP. Wśród gości był też ambasador RP w Londynie, Witold Sobków. Zapytałam go później, co myśli o IV Symfonii: – Monumentalna, przejmująca, niepokojąca, ale… Byłem zaskoczony. Muszę przyznać, że nie spodziewałem się takiego zawieszenia, tajemnicy w całej kompozycji. Czuło się, że coś się zbliża…, coś tajemniczego, głębokiego i niebezpiecznego. Przypuszczam, że słuchanie IV Sym-


|19

nowy czas | 04 (202) 2014

kultura fonii można porównać do oglądania thrillera, w atmosferze narastającego zagrożenia. I muszę to powiedzieć... może czułem cień wojny. Słyszałem stukot butów maszerujących żołnierzy. To było bardzo szczególne, fantastyczne doświadczenie, wydarzenie światowej klasy. Było mi też miło zobaczyć znajome twarze z Polski, wielu dziennikarzy, dyrektora Instytutu Adama Mickiewicza Pawła Potoroczyna. Córka kompozytora, Anna Górecka-Stańczyk była również obecna na koncercie. Ostatnie dzieło Góreckiego jest poświęcone kompozytorowi Aleksandrowi Tansmanowi. Górecki nawiązał do tematu kompozycji w sposób szczególny. Przełożył litery imienia kompozytora Aleksander na muzyczne odpowiedniki: rodzaj muzycznego anagramu. Wspomniany wcześniej Adrian Thomas w czasie swojego wykładu zademonstrował na fortepianie sposób tego zapisu. Mimo to, dla niewprawnego ucha, nawet przy dobrych chęciach, nie jst to łatwe. Laik zrozumie co było inspiracją kompozytora, kiedy muzyce towarzyszą słowa śpiewane, trudniej jest, gdy utwór instrumentalny ma przywołać żywe obrazy. Mój norweski przyjaciel siedzący obok miał łzy w oczach. – To była wojna, słyszałaś? Trzy wielkie kotły. Buch, buch, buch... To był Schleswig-Holstein, na pewno. Ten okręt pancerny miał właśnie trzy działa na pokładzie. A następnie, drony, hałas samolotów, można je było usłyszeć. I walki, i głos matki (wiolonczela solo w trzeciej części), dziecko płaczące (dwoje skrzypiec z przłączającym się fletem piccolo). Kiedy wybuchła wojna, Górecki był sześcioletnim dzieckiem. Teresa Bazarnik, wydawca „Nowego Czasu”, była wyraźnie wzruszona. – Nie pamiętam kiedy ostatnio słuchałam tak bardzo nasyconej emocjonalnie muzyki– poruszającej i zmysłowej. Kocham muzykę Góreckiego, ale to było bardzo wyjątkowe, słychać było tam wszystko, życie, śmierć, cały świat, cały wszechświat się tam pomieścił. Dyrygent Andrzej Borejko chwali profesjonalizm angielskich muzyków w ogóle, a zwłaszcza z London Symphony Orchestra. Podkreśla (w wywiadzie dostępnym na stronie internetowej culture.pl), że Londyn był najlepszym miejscem na premierę, nie tylko dlatego, że był pewien, wybitnego poziomu i przygotowania orkiestry, ale że „zainteresowania w Anglii polską muzyką jest dużo większe niż w jakimkolwiek innym kraju na świecie”. Ponadto Borejko uważa, że muzyka Góreckiego jest bliska mentalności Anglika, bo nie jest piękna w pospolitym znaczeniu, powierzchownie emocjonalna, ale posiada bardziej głęboką, wewnętrzną jakość. Dyrygent mówi też o konsekwencji zmarłego kompozytora, o trzymaniu się własnej drogi, nawet po światowym sukcesie III Symfonii, i podkreśla swój głęboki szacunek dla Góreckiego. Jeśli chodzi o mnie, słyszałam światło i ciemność, i dźwięk z dużych, czarnych dziur, i różne odcienie niebieskiego na głębokim, głębokim fiolecie... Może Górecki tu też uderzył we właściwą nutę.

Ucieczka od zgiełku Sławomir Orwat

M

onika Lidke jest dla mnie wokalistką szczególnie ważną, a jej artystyczną wrażliwość, którą najpełniej można dostrzec podczas występów na żywo, miałem okazję podziwiać kilkakrotnie. Mimo że wokalistka niejednokrotnie występowała przed dużą publicznością, to w opinii najwierniejszych fanów jej talentu, klimatycznie oświetlone, nieduże sale koncertowe są tymi miejscami, w których jej piosenki smakują najbardziej. – Nowy album będzie podobny w klimacie do pierwszego – zapewniała Monika swoich sympatyków przed ponad rokiem. – Teksty nadal są bardzo osobiste. Trzon zespołu jest bardzo podobny. Różni się on od debiutanckiej Waking up to Beauty dużo bogatszym instrumentarium i tym, że występują na nim wyśmienici goście. I rzeczywiście, obok wchodzących w skład zespołu sesyjnego: gitarzysty Kristiana Borringa, kontrabasistów Tima Fairhalla i Marka Rose oraz perkusisty Chrisa Nickollsa, na nowym albumie gościnnie pojawiły się takie znakomitości jak: Basia Trzetrzelewska – vocal (Tum Tum Song), Janek Gwizdała – bas (They Say), Adam Spiers – wiolonczela (If I Was To Describe You), Genevieve Wilkins – wibrafon (Light Under The Bruises), Paul Reynolds – mandolina (Questions Gênantes), Jerzy Bielski (Higher Self), Shez Raja – bas (Ensemble) oraz doskonale znany naszym czytelnikom Maciek Pysz – gitara akustyczna (Waves And Curves), którego debiutancki album Insight nie tak dawno także miałem okazję na tych łamach recenzować. Dziesięć z czternastu zawartych na nowej płycie piosenek to utwory nigdy dotychczas nie publikowane. Cztery z kompozycji Moniki Lidke, jakie można usłyszeć na If I was to describe you pochodzą z jej debiutanckiego albumu Waking Up To Beauty. Są to polskojęzyczne Oceany łez i Rozpalona kołyska oraz zaśpiewane po angielsku Higher Self i Bread On Toast. Doskonałą rekomendacją nowej płyty Moniki jest obecność aż dwóch pochodzących z niej kompozycji na firmowanej przez Marka Niedźwieckiego popularnej serii płytowej Smooth Jazz Cafe. Rozpalona kołyska została umieszczona na kompilacji Smooth Jazz Cafe 10, natomiast wykonaną w duecie z Basią Trzetrzelewską porywającą piosenkę Tum Tum Song można odnaleźć na niedawno wydanej trzynastej już składance ułożonej przez popularnego prezentera radiowej Trójki. – Mój perkusista Mark Parnell przekazał mi kiedyś płytę Moniki, która bardzo mi się podobała. Jej głos i kompozycje wskazywały na ogromny talent. Ku mojemu zaskoczeniu, może rok później, Monika skontaktowała się z moim managerem i przesłała mi swoją nową piosenkę z propozycją nagrania duetu. Piosenka jest śliczna! Bardzo świetnie się bawiłam nagrywając ją, zwłaszcza że tekst jest tak uroczy – wspomina swój pierwszy kontakt z twórczością Moniki Lidke Basia Trzetrzelewska. – Nasza wymiana emaili udowodniła mi, że osoba kryjąca się za tą kompozycją jest taka, jak się spodziewałam – równie ciepła, romantyczna i pełna humoru. Dodając do powyższej wypowiedzi ex-wokalistki Matt Bianco zachwyt Marka Niedźwieckiego poprzednim krążkiem Moniki, o którym wyraził się: „Piękna, delikatna, uzależniająca. Nie

mogę się uwolnić od tej muzyki., wszelkie dodatkowe nakłanianie do nabycia nowego albumu Moniki Lidke jest – jak sądzę – zbyteczne. Piosenki Moniki są pełne emocji. Często można w nich odnaleźć radość wymieszaną ze łzami, poszukiwanie ciepła, zachwyt nad życiem, a także codzienne ludzkie sprawy. Łzy w piosenkach Moniki Lidke to motyw, który można było spotkać u tej artystki już znacznie wcześniej i – co ciekawe – łzy w jej poetyce nie tylko posiadają siłę oczyszczającą, ale – co jest niezwykle rzadko spotykane w tekstach piosenek – przedstawione są w taki sposób, iż nie powodują u słuchacza chorobliwych lęków czy stanów depresyjnych, a wręcz przeciwnie, każą z pokorą spojrzeć na to, co niesie los i niczym balsam stanowią remedium na wszelkie smutki i złe chwile, uświadamiając nam, że nawet te momenty, których nadejścia nie życzymy sobie, także mogą być swoistym darem niosącym katharsis i każącym spojrzeć na wiele spraw od nowa.

W swoich piosenkach za pomocą dźwięków i słów Monika maluje niezwykle plastyczne krajobrazy i zabiera słuchacza w ekscytującą podróż do świata jazzu i ukrytej w nim energii. W jej piosenkach – jak sama to podkreśla – jest afirmacja życia, jest i smutek, które potrafią istnieć jednocześnie i nie wykluczać się nawzajem, jest bogactwo życia. Jest w nim wszystko, a my ciągle dokonujemy wyborów. Album zamyka wzruszająca Kołysanka dla Janka, którą aby zrozumieć w pełni, należałoby chyba osobiście poznać Monikę i jej rodzinę. Towarzyszący wokalistce w tej urokliwej balladzie jedyny instrumentalista i zarazem jej mąż Shez Raja, to bez wątpienia głęboko przemyślany zabieg aranżacyjny oraz szczególny rodzaj świadec-

twa rodzicielskiej miłości i więzi, jaka łączy tę trójkę kochających się ludzi. To jedna z najdłużej wyczekiwanych przeze mnie płyt, zwłaszcza że otwierająca album niezwykle „radiowa” kompozycja They Say istnieje w świadomości sympatyków Moniki Lidke już od listopada 2010, kiedy to można było się z nią zapoznać dzięki serwisowi youtube. Po znakomitym debiucie z roku 2008, jakim była płyta Wake Up To Beauty, pokaźne grono fanów artystki otrzymuje kolejny krążek dopiero po sześciu latach od premiery poprzedniego. Warto było jednak tak długo czekać. To jedna z tych płyt, które same odtwarzają się w myślach i nieustannie powracają w zgiełku dnia dokładnie dopasowaną do nastroju chwili piosenką. To co jest największą siłą twórczości Moniki Lidke, to kojące, wręcz balsamiczne działanie jej muzyki i tekstów na codzienne rozdrażnienia i niepokoje, jakie poprzez natłok wciskających się zewsząd w nasz umysł złych wieści serwuje współczesny świat. Codzienna gonitwa za zapewnieniem niezbędnych środków do życia – jaka dotyka dziś niemal każdego z nas – nie tylko z poezją i wzruszeniami nie ma najczęściej nic wspólnego, ale dodatkowo zagraża naszej wrażliwości, często nie pozwalając choćby na chwilę zatrzymać się, by obcować ze sztuką. Dlatego właśnie takie płyty jak If I was to describe you są wręcz niezbędne do przywrócenia prawidłowej harmonii życia i osiągnięcia duchowej równowagi. Monika Lidke wiele lat temu opuściła Polskę i osiadła w Paryżu, gdzie studiowała śpiew, aktorstwo i taniec. To dzięki wieloletniemu pobytowi we Francji możemy dziś podziwiać pochodzącą z debiutanckiej płyty kompozycję Vincent czy Questions Genantes z najnowszego krążka. We Francji zafascynowała ją wokalistyka jazzowa i to właśnie tam w 1999 roku wraz z grupą polskich instrumentalistów założyła zespół No Way. Pomimo wielu lat spędzonych nad Sekwaną, zdecydowała się na przeprowadzkę do Londynu w 2004 roku, by doskonalić warsztat wokalny. Tu odkryła w śpiewie zupełnie nowe barwy, a spacery nad Tamizą zaowocowały tak urokliwymi piosenkam,i jak Barnes Bridge czy Higher Self. I If I was to describe you to bardzo dopracowane i dojrzała płyta, której walory artystyczne połączone z właściwą promocją, mogą – czego szczerze Monice Lidke wszyscy życzymy – przełożyć się na jej wymarzony, najważniejszy występ, który niezależnie od wielkości sukcesu tego krążka – jak to kiedyś określiła – i tak zawsze będzie przed nią.

Monika Lidke podczas ostatniej ARTerii „Nowego Czasu” w Ognisku Polskim (listopad 3013). Artyska poczuła dużą symbiozę z publicznością (na gitarze Kristian Borring)


20 |

04 (202) 2014 | nowy czas

kultura

Artful Faces

PAN TADEUSZ… Od lewej: Wojtek Piekarski, Janusz Guttner oraz Joanna Kańska podczas próby spektaklu Pan Tadeusz

say others: Jan Woroniecki, restaurateur, trained photographer, collects good art. The owner of the Baltic, responsible for the total makeover of the Ognisko Restaurant at the Polish Hear th Club, 55 Exhibition Rd. His first venture was the Wodka restaurant in South Kensington which he made over after inheriting it from his father, who came to Britain with the Polish arm forces during the WWII. He doesn’t speak Polish much. says he: “What, with an English mother, you know, the Mother’s tongue… My father did not consider small children interesting, until we were, and then he died.” “Magda, bring us some coffee. One decaf (???) for Joanna, and the real one for me. A very, very real one for me, please. Photography? I was too fixated on light, so no models for me, I was better with inanimate objects. I’ve known the Ognisko all my life; I love this place now, full of light, better then dusty and nasty, as it was slowly turning to be…” say i: His sharp, proprietor’s eyes don’t miss anything especially if you pretend to be an inanimate object. Don’t even try. Too intelligent, too witty. Better come and eat the gorgeous kaczka and drink some vodka with the ever younger members. Bottom line: Join the Club. text & graphics by Joanna ciechanowska

(inaczej)

S

ce na Po etyc ka POSK -u, któ ra w tym ro ku ob cho dzi swo je dzie się cio le cie, za pre zen tu je 2 ma ja naj now szy spek takl: ada pta cję Pana Tadeusza Ada ma Mic kie wi cza, za ty tu ło wa ną: Pan Tadeusz, 2014 Remix. In ter pre ta cja te atral na ar cy dzie ła pol skiej li te ra tu ry, do któ rej obec nie trwa ją pró by w POSK -u, bez wąt pie nia za sko czy – dwa na ście ksiąg Pana Tadeusza zo sta ło za mknię tych w ra my pół to ra go dzin ne go przed sta wie nia. Ale rów nież, ma my na dzie ję, ocza ru je wi dzów.

ostre ciĘcie Woj ciech Pie kar ski, re ży ser spek ta klu, wy ja śnia: – Mu szę po wie dzieć, że mie li śmy du żo obaw za bie ra jąc się za po emat Mic kie wi cza – z wie lu po wo dów. Jest to przede wszyst kim ob ję to ścio wo ogrom ne dzie ło, głę bo ko za ko rze nio ne w pol skiej

kul tu rze i świa do mo ści na ro do wej. Przy go to wu jąc skró co ną wer sję po ema tu, mu sia łem się zde cy do wać, ja kie wąt ki wy brać, ja kie od rzu cić, na czym się sku pić. W koń cu okro iłem go na go dzi nę i trzy dzie ści mi nut przed sta wie nia. Ale utrzy ma nie uwa gi wi dza na po ema cie na wet przez ten czas jest du żym wy zwa niem. – Głów nym wąt kiem – do da je re ży ser – są związ ki uczu cio we mię dzy bo ha te ra mi, któ re po zwa la ją po wią zać sce ny po ema tu od po cząt ku do koń ca. Nie ste ty mu sie li śmy omi nąć więk szość wspa nia łych opi sów przy ro dy. Zo sta ły głów ne kon flik ty mię dzy ludz kie któ re by ły tłem wy da rzeń hi sto rycz nych, tak jak na przy kład ostat ni za jazd na Li twie. Chcie li śmy przed sta wić przede wszyst kim pięk no ję zy ka Mic kie wi cza i uczy nić go przy stęp nym dla wi dzów. – Wła śnie dla te go He le na Kaut -How son, opie kun ar ty stycz ny Sce ny Po etyc kiej, za pro po no wa ła no we po dej ście do Pana Tadeusza, ty tu łu jąc go Pan Tadeusz, 214 Remix. Ale to nie bę dzie ja kieś tech nicz nie

udziw nio ne przed sta wie nie i Te li me na nie wje dzie na sce nę na sku te rze. Po trak tu je my sło wo Mic kie wi cza po bo że mu, ale jed no cze śnie po sta ra my się je wi dzo wi przy bli żyć, do pew ne go stop nia uwspół cze śnia jąc je go po da nie.

artystyczny chwyt He le na Kaut -How son mó wi: – Aby przed sta wić dwa na ście ksiąg Pana Tadeusza z dzie siąt ka mi róż no rod nych po sta ci w pół to rej go dzi ny i z sze ścio oso bo wą ob sa dą ak tor ska, mu sie li śmy oczy wi ście użyć ja kie goś chwy tu ar ty stycz ne go. Na zwij my to kon cep cją, cho ciaż na praw dę cho dzi nam o prak tycz ne za pre zen to wa nie ar cy dzie ła Mic kie wi cza w for mie no wo cze snej i przy stęp nej. Tym chwy tem jest przed sta wie nie ak cji Pana Tadeusza jak by by ła ona na gry wa na w stu diu ra dio wym, ze wszyst ki mi wy ni ka ją cy mi z te go kon se kwen cja mi, czę sto hu mo ry stycz ny mi. Ten chwyt po zwo lił nam na za baw ne przed sta wie nie skom pli ko wa nych sy tu acji i licz nych po sta -

IV Światowy Dzień Poezji

Polsko-Brytyjskie Dialogi Poetyckie zdominowały drugi dzień Światowego Dnia Poezji. Zorganizowane przez Annę Marię Mickiewicz i grupę Poets Anonymus, były okazją do spotkania poetów z kilku krajów i czytania wierszy w przynajmniej pięciu językach. Na zdjęciu swoje wiersze prezentuje lider Poets Anonymus Ted Smith-Orr.

Światowy Dzień Poezji pod patronatem UNESCO w Londynie był „dniem” tylko z nazwy – tu dzień przerodził się w trzy. Pierwszą z imprez towarzyszących tegorocznemu wydarzeniu było spotkanie literackie w klubie The Bedford, w dzielnicy Balham w południowym Londynie. Gości powitali Adam Siemieńczyk i Marta Brassart – organizatorzy imprezy,oraz twórcy grupy literackiej Poezja Londyn. Na tegoroczną imprezę przybyli nie tylko polscy twórcy mieszkający w różnych zakątkach Wielkiej Brytanii, ale także poeci brytyjscy i goście z Bułgarii i Ukrainy. Z Polski do Londynu z grupą świetnych poetów przyjechał po raz kolejny Aleksander Nawrocki, od kilkunastu lat

zajmujący się tworzeniem polskiej edycji Światowego Dnia Poezji. Jako pierwsza swoje poezje zaprezentowała Anna Maria Mickiewicz, polska autorka mieszkająca w Londynie. Towarzyszyła jej grupa brytyjskich twórców, którzy prezentowali jej wiersze, ale nie tylko. Swoją twórczość zaprezentowali też poeci związani z grupą Poezja Londyn. A przybyła z Bułgarii poetka przybliżyła zebranym ideę „poezji kwantowej. Oprócz spotkania ze słowem, była też uczta dla oka – najnowsze stroje z kolekcji polskiego projektanta Erwina Michalca. Modelki różnych narodowości czytały wiersze Marty Brassart, której dwujęzyczny tomik zatytułowany Kariatydy został

wyróżniony nagrodą UNESCO. W sobotnie przedpołudnie goście z Polski wraz z zagranicznymi poetami spotkali się z młodzieżą z jednej ze szkół sobotnich w zachodnim Londynie. Później odbyły się warsztaty poetyckie, a Social Club przy Enmore Road w Norwood w południowym Londynie był świadkiem Europejskich Dialogów Poetyckich. To już druga impreza z tego cyklu,odbywająca się w ramach Światowego Dnia Poezji. W ubiegłym roku miała w University College London. Tym razem Anna Maria Mickiewicz – główna organizatorka Dialogów – przygotowała wydarzenie wraz z Poets Anonymus, brytyjską grupą literatów, których przedstawiciele dali się poznać uczest-


|21

nowy czas | 04 (202) 2014

kultura

ci, często granych przez tych samych aktorów. Chcemy, aby nasza wersja była nowoczesna i dowcipna, aby była esencją tego, czym jest dla nas dzisiaj Pan Tadeusz. Scena Poetycka używa różnych form teatralnych, a w tym przypadku pragnie szczególnie przemówić do wyobraźni. Mamy nadzieję, że ta interpretacja przemówi do szerokiej publiczności. Naszym zadaniem jest budowanie pomostów między pokoleniami. W spektaklu występuje sześciu aktorów i każdy z nich odgrywa kilka ról. W spektaklu udział wezmą: Joanna Kańska – Telimena; Dominika Dwernicka – Zosia; Janusz Guttner – Sędzia, Podkomorzy; Wojtek Piekarski – Tadeusz, ks Robak; Adam Hypki – Gerwazy, major Plut; Damian Dudkiewicz – Hrabia i kapitan Rykow.

dlA POlAkA w lOndynie?

Pan Tadeusz, Remix 2014 2 maja (piątek) 2014. godz. 19.00 4 maja (niedziela) 2014. godz. 16.00 Jazz Café, POSk 238-246 king Street, londyn w6 0RF

Bi le ty w ce nie £12 (człon ko wie Klu bu Przy ja ciół Sce ny £10) do na by cia na go dzi nę przed spek ta klem Re zer wa cja: sce na po etyc ka@gma il.com, 07955 389 058 Spektakl Pan Tadeusz bę dzie prezentowany, na za mó wie nie, dla polskich szkół. W przy pad ku za mó wień gru po wych, z ośrod ków pol skich po za Lon dy nem, POSK sub sy diu je kosz ty trans por tu.

nikom Dnia Poezji już w piątek. Podczas Dialogów Poetyckich polscy poeci czytali swoje tłumaczone utwory Brytyjczykom. I vice versa. Wiersze zaprezentowali również goście z Bułgarii i Ukrainy. Spotkanie trwało niemal sześć godzin. Niedziela rozpoczęła się wspólnym spacerem po Londynie. Międzynarodowych gości po centrum miasta oprowadzała Alina Tabisz. Wieczorem w Jazz Cafe w POSK-u rozpoczęła się gala zamykająca Dzień Poezji. Przybyło tak wielu gości, że musieli siedzieć na schodach. I wystąpiło tylu twórców, że impreza przeciągnęła się niemal do północy. Swoje teksty zaprezentowali poeci z żelaznego składu Poezji Londyn. Oprócz poetów na scenie pojawiło się liczne grono muzyków. Jako pierwsza wystąpiła Monika Lidke. Usłyszeliśmy

K

iedy myślę o filmach dotyczących Cyganów, od razu stają mi przed oczami kadry z dzieł Emira Kusturicy (Czar ny kot, bia ły kot) czy Radu Mihaileanu (Po ciąg ży cia), ale w obrazie Joanny Kos-Krauze i Krzysztofa Krauzego nie ma nawet cienia żywiołowości tamtych produkcji. Ich film jest z gruntu inny – tematycznie, obyczajowo, formalnie. Tutaj życie taboru jest jedynie tłem, zaś na pierwszy plan wysuwa się historia pewnej fatalnej w skutkach znajomości. Jadą wozy kolorowe? Nic z tych rzeczy. Autorzy filmu postawili na kontrast czerni i bieli, jak gdyby nie chcieli działać powierzchownie, tylko dotrzeć jak najgłębiej do tajemnej cygańskiej duszy. „Albo będzie z niej wielka duma, albo wielki wstyd” – słyszymy prorocze zdanie niedługo po narodzinach Papuszy (z romskiego Lalka). Bronisławę Wajs, bo tak naprawdę nazywała się słynna romska poetka, od najmłodszych lat ciągnęło do słowa pisanego, jakby czuła, że jego znajomość jest szczególnym darem. Nie szukała publiczności, nie łaknęła poklasku. Przypadek sprawił, że ścigany przez komunistyczną bezpiekę Jerzy Ficowski ukrywał się w jej taborze w latach 1948-50. Przyszły znawca kultury cygańskiej, poezji żydowskiej, specjalista od twórczości Brunona Schultza, tłumacz Lorki oraz autor wielu znanych piosenek, w tej historii jest przede wszystkim odkrywcą talentu Papuszy. I sprawcą tego, że została ze swojej społeczności wyklęta. Lata lecą. Wóz Wajsa zostaje porąbany na opał. Papusza walczy z zagrzybionym mieszkaniem, podarowanym przez władzę ludową, a Ficowski miota się po przytulnym mieszkanku z widokiem na budowany Pałac Kultury i Nauki, próbując przebić się z dorobkiem Papuszy do szerszej publiczności. Udaje się to dopiero za pośrednictwem Juliana Tuwima. Od tej pory jego udziałem jest splendor i pieniądze, jej zaś cierpienie i szykany.

też multiinstrumentalistę Sabio Janiaka, którego londyńska publiczność zna już całkiem nieźle. Muzykowi towarzyszyła piękna wokalistka Marina Avetisyan. W czasie wieczoru przed publicznością zaprezentowali się również: francuska wokalistka Franka de Mille z zespołem, Barbara Bartz i Jacek Osior, Yvonne Akeba oraz Luiza Staniec. Obchody Światowego Dnia Poezji przeszły już do historii, ale w pamięci wielu z pewnością pozostaną na długo. Przede wszystkim w mojej, gdyż stały się dla mnie niecodzienną okazją do przedstawienia własnej twórczości – jeszcze nie zdarzyło się, bym przez trzy dni pod rząd prezentował swoje wiersze przed tak zróżnicowaną publicznością.

Alex Sławiński

PRL odebrał Cyganom wolność podążania za taborem i zamknął ich w kamiennych domach, teraz Ficowski opisał ich zwyczaje, zdradzając wiele skrywanych przed światem zewnętrznym tajemnic. Pa pu sza to niezwykły fresk biograficzny. Raz kadry są aż tłuste od mazistej czerni, lekko tylko doświetlonej słabą poświatą, jak w starym kinie lub malarstwie czy filmie ekspresjonistycznym, innym razem ostro naświetlone, ascetyczne, wręcz chirurgiczne. Historia Papuszy płynie wolno, leniwie, jak rzeka, nad którą rozbili obozowisko Cyganie Dionizego Wajsa. Płynie jak czas w wersji romskiej. Bo, jak stwierdza w pewnej chwili Papusza, wczoraj i jutro w ich języku to jest to sa-

mo, bo Cyganie nie mają pamięci i niczego nie archiwizują. Narracja filmu nie jest linearna, co moim zdaniem trochę przeszkadza. Dzieją się rzeczy dramatyczne w latach 50., aż nagle wracamy do okupacji, by dopowiedzieć brakujące fragmenty. Uważam, że nic by się złego nie stało, gdyby historię Papuszy opowiedziano zwyczajnie od a do z. Dostałaby tyle samo nagród na polskich oraz światowych festiwalach i tak samo dobrze zostałaby przyjęta w kinie Riverside w Londynie, jak miało to miejsce 24 kwietnia podczas inauguracji tegorocznej KINOTEKI. Ale rozumiem, że autorom zależało, by film zakończyć obrazem oddalającego się taboru, cofnąć się w czasie i podkreślić, że tamtego świata już nie ma.

Po spektaklu w Riverside Studios Joanna Kos-Krauze oraz odtwórczyni głównej roli Jowita Budnik spotkały się z publicznością odpowiadając na pytania związane z realizacją filmu. Joanna Kos Krauze i zmagający się od lat z ciężką chorobą Krzysztof dołożyli kolejną cegiełkę do swojej pięknej filmografii, w skład której wchodzą m.in. Dług czy Mój Ni ki for. Pozostaje mi życzyć zdrowia i kolejnych udanych filmów. Jacek Ozaist

AN EVENING OF WORDS AND MUSIC WITH

EWA LIPSKA MATTHIEU ESNULT AT THE PIANO AND ANNA MARIA MICKIEWICZ, BARBARA BOGOCZEK, TONY HOWARD HOSTED BY TERESA BAZARNIK WITH AN EXHIBITION OF WORK BY CAROLINA KHOURI AND WOJCIECH SOBCZYŃSKI PRESENTED BY NOWY CZAS, WARWICK REVIEW & THE POLISH CULTURAL INSTITUTE

THURSDAY 8 MAY 2014 AT 7.30 PM OGNISKO POLSKIE (THE POLISH HEARTH CLUB) 55 PRINCE’S GATE, EXHIBITION ROAD, LONDON SW7 2PN

EWA LIPSKA is one of Poland’s most acclaimed and loved poets, and a major figure in European literature. Born in 1945 in Kraków, she was a close friend of Wisława Szymborska and Stanisław Lem, and she was active in Nowa Fala (the New Wave) of 1968, while developing her own unique voice. Her many prizes include the Kościelski Award, the Robert Graves Pen Club Award, and the Pen Club Award for Lifetime Literary Achievement. She has been translated into many languages. At her Ognisko evening on Thursday, 8 May 2014, Ewa Lipska will read from Sefer as well as from her latest book Miłość, droga pani Schubert (Love, Dear Frau Schubert), Wydawnictwo a5, 2013. Q The pleasures of Lipska’s narrative are intense... Read. [Chris Miller] Q Captivating. Describes a kind of history that exists in “the cinema of memory”. [TLS] Q Complex, haunting. [Huffington Post] Q Beautifully written, drawing in the reader from the very first pages with vivid immediacy and intimacy. [ Jewish Renaissance] Q At the heart of Lipska’s novel is the openness of Polish cultural life. [Warwick Review]

THERE’S A SEPIA MIST THAT BINDS OUR MEMORY TOGETHER... WE LONG FOR SOMETHING ELSE, FOR A TIME THAT DOESN’T EXIST, BUT PERHAPS DID ONCE. [EWA LIPSKA]

Photo by Danuta Węgiel

– Utrzymywanie więzi kulturowej z krajem ojczystym, pielęgnowanie polskich korzeni powinno być ważne dla każdego Polaka na emigracji. Właśnie to one czynią nas tym, kim jesteśmy – twierdzi Wojciech Piekarski. – Każdy z nas zna Pana Tadeusza jako klasykę literatury polskiej. Tym przestawieniem chcemy uświadomić widzom, jak bardzo dowcipny, współczesny i uniwersalny jest to utwór. Jak trafnie odzwierciedla on uczucia Polaka na emigracji. Pragniemy również pokazać, że charakter narodowy Polaka wcale się nie zmienił od czasów Mickiewicza – podkreśla reżyser. Zapraszamy!!!!

Pisz, piękna Cyganko


22 |

04 (202) 2014 | nowy czas

kultura Anna Ryland

N

ajnowsza wystawa w Victoria & Albert Museum, Glamour of Italian Fashion 1945-2014, zdumiewa – ale nie tylko w oczywisty sposób. Zachwycające są zgromadzone tu bajeczne kreacje czołowych włoskich twórców mody, takich jak Giorgio Armani, Gianfranco Ferré, Dolce & Gabana, Guccci, Missioni czy Prada – ich ekstrawaganckie linie, piękne materiały czy niezwykłe połączenia wzorów. Z tego słynie włoska moda i do tego przyzwyczaiły nas media, które regularnie zachłystują się jej pokazami. Największym zaskoczeniem są jednak fakty na temat narodzin współczesnej włoskiej mody, które dokumentuje wystawa w V&A. Do roku 1951 stolicą stylu i mody był Paryż i nikt poza samymi Włochami nie wiedział, jakie skarby narodowe powstają na Półwyspie Apenińskim. Kiedy na ulicach włoskich miast leżały jeszcze wojenne gruzy, agent firmy tekstylnej Giovanni Battista Giorgini zorganizował pierwszy międzynarodowy pokaz mody, odsłaniając przed zgromadzonymi agentami i prasą nieznane bogactwo swojego kraju. Ten pierwszy pokaz odbył się w lutym 1951 roku w blasku kryształowych żyrandoli Białej Sali (Sala Bianca) we florenckim Pałacu Pitti. Giorgini zebrał na ten pokaz czołowych projektantów z całych Włoch, którzy zaprezentowali wszystko – od strojów plażowych do sukien wieczorowych. Pokaz trwał kilka dni i Giorgini okazał się nie tylko wspaniałym biznesmenem, ale również roztropnym gospodarzem. Zabawiając gości wystawnymi obiadami i wyszukanymi balami, demonstrował nieznane za granicą skarby Italii – mistrzostwo włoskich krawców, luksusowe materiały i skóry, no i oczywiście niepowtarzalny włoski szyk. Te pierwsze pokazy w Sala Bianca uważane są za oficjalne narodziny włoskiej mody. To nagłe przebudzenie się Śpiącej Królewny nigdy by się nie zdarzyło bez wielowiekowej tradycji krawców włoskich (aż do późnych lat 40 XX wieku 80 proc. ubrań szyto ręcznie), producentów materiałów – od jedwabiu do najbardziej luksusowych wełen – oraz wytwórców obuwia i różnego rodzaju galanterii skórzanej. Zakłady krawieckie, tzw. satorie, oferowały eleganckim klientkom nie tylko kunszt swoich pracownic, które ręcznie szyły i wykańczały każdą kreację, ale również talent swoich projektantów. Satorie kupowały materiały u producentów i były powiązane z siecią butików, w których klienci mogli zamówić akcesoria i buty. Profesjonalizm i perfekcja oraz wynikająca z nich wyjątkowa jakość były zawsze naczelnymi cechami włoskiej mody. Nie wolno zapominać, że w historii włoskiej mody ogromną rolę odegrali regionalni producenci-specjaliści, których gromadzona przez wieki ekspertyza przyczyniła się do unikatowości włoskich ubrań. Od XIX wieku

Narodziny Gianfranco Ferre, Advert, 1991

STYLU Como w północnych Włoszech zasłynęło z jakości swoich jedwabi. Importowane z Chin jedwabie były tam przetwarzane, farbowane, drukowane i wykańczane w unikatowym „włoskim” stylu. Miasto Prato w Toskanii przez osiem wieków było najważniejszym ośrodkiem produkcji wełny we Włoszech, który w ostatnim stuleciu również wyspecjalizował się w technologiach nowoczesnych materiałów, coraz częściej używanych przez projektantów. Również Toskania jest

ośrodkiem wielowiekowej tradycji rzemiosła skórzanego. Stąd wywodzą się najbardziej ekskluzywne buty i torebki czołowych włoskich marek. Sukces pokazów we florenckiej Sala Bianca przyciągnął zainteresowanie amerykańskich agentów przemysłu odzieżowego i… filmowców z Hollywood. Oczy całego świata zwróciły się w kierunku Włoch i włoskiej mody, kiedy w latach 50. nakręcono tam takie przeboje kina jak Rzymskie wakacje z Audrey Hepburn oraz Kleopatrę

i Poskromienie złośnicy z Elizabeth Taylor w rolach głównych. Obie aktorki uchodziły w tym czasie za ikony piękna i stylu, a ich zdjęcia w strojach włoskich projektantów były najlepszą reklamą jaką można było sobie wymarzyć. W tym momencie warto się zastanowić nad fenomenem włoskiej mody. Według mnie jego kwintesencją jest harmonijny związek przepychu i prostoty: ogromnej ekstrawagancji linii, szczególnie ubiorów damskich na specjalne okazje i ich wykończenia bogactwem dodatków i akcesoriów, a jednocześnie mistrzowskiego dopasowania ubioru, który leży lub spływa, cudownie gładką linią z ramion czy bioder noszących je kobiet – czyniąc z nich boginie szyku i urody. Zaprezentowane na wystawie w V&A krawiectwo męskie również świetnie odzwierciedla te zasady. Niezwykła delikatność nawet takich materiałów jak wełna, precyzyjny krój, dokładne dopasowanie marynarki do sylwetki i ogromna dbałość o detale są tak łatwo rozpoznawalnymi cechami włoskiego krawiectwa męskiego. Lata 60. XX wieku to okres prężnego rozkwitu włoskiego sektora odzieżowego, który reprezentowały takie firmy rodzinne jak Gucci, Missioni czy Prada. Tego rozwoju nie zachwiały nawet wydarzenia polityczne roku 1968 oraz ataki terrorystyczne lat 70. Przeciwnie, na początku lat 80. szeroka kampania marketingowa Made in Italy, która obok włoskiego krawiectwa promowała włoskie kino, sztukę, kuchnię, turystykę i design, udowadniając, że wszystko zaprojektowane i wyprodukowane we Włoszech ma wyjątkową jakość i styl. Lata 80. to również okres, w którym moda włoska zaadoptowała nowy, bardziej demokratyczny styl ‘ready-to-wear’, bynajmniej nie odstępując od tradycji luksusu, którego międzynarodowa klientela w dalszym ciągu się domagała. W tym czasie Mediolan ze znajdującymi się tam czołowymi pismami mody, fabrykami tekstylno-odzieżowymi i dynamicznymi firmami reklamy stał się nową włoską stolicą mody. W następnej dekadzie moda włoska zyskała wymiar międzynarodowy, a jej projektanci zostali światowymi gwiazdami i dyktatorami międzynarodowych kanonów gustu. Równie sławne stały się ich muzy – supermodelki – uwieczniane przez mistrzów fotografii, którzy pomogli skrystalizować i upowszechnić kanony włoskiej mody. Wiek XXI otworzył włoskim markom światowe rynki – wschodnioeuropejskie i ogromnie chłonne i ‘ głodne rynki azjatyckie. Internet spopularyzował włoską modę i jej unikatowe cechy, rozbudzając międzynarodowe aspiracje. Jednak nieustannie rosnące wpływy zagranicznych udziałowców we włoskich korporacjach mody są zagrożeniem dla tradycyjnych zasad projektowania i produkcji, stanowiących istotę mody z Półwyspu Apenińskiego. Czy garnitur uszyty w Chinach – według projektu włoskiego designera i zrobiony z „włoskiej” wełny – utrzyma status włoskiego oryginału?

Wyst awa G lamour of Italian Fashion Victoria & Alber t Museum w Londynie potrwa do 27 lipca.


|23

nowy czas | 04 (202) 2014

kultura

TerAz i pół wieku temu

Wojciech A. Sobczyński

O

d śmierci Henriego Matissa minęło sześćdziesiąt lat. Jego obrazy i rzeźby znajdują się w większości wielkich galerii świata. Kolekcjonerzy rozchwytują każde dzieło, które pojawia się na rynku sztuki i prześcigają się w płaceniu rekordowych cen. Wielkie wystawy jego twórczości powtarzają się z dużą regularnością. Historycy sztuki wydali ogromną liczbę książek poświęconych jego życiu i twórczości, a nowe zapewne powstają. Pozornie można powiedzieć, że temat jest wyczerpany, a jednak nowa wystawa w Tate Modern jest wydarzeniem, które zasługuje na najwyższą uwagę zarówno miłośników sztuk pięknych, jak i artystów. Wystawa koncentruje się na ostatnich siedemnastu latach życia artysty. Jej tytuł – The Cut-Outs, czyli wycinanki. W istocie dotyczy to radykalnej zmiany, w wyniku której artysta zaczął używać nożyce i kolorowy papier, a nie pędzel i farbę. Stało się to do pewnego stopnia z przymusu spowodowanego pogarszającym się zdrowiem i głębokim kryzysem psychicznym, zakończonym rozwodem. Czasy były ciężkie, trwała II wojna światowa. Przez południową Francję administrowaną przez faszyzujące władze Vichy przechodziła fala aresztowań, deportacji i przemocy wymierzonej przeciwko wszelkim mniejszościom, z nonkonformistycznymi artystami włącznie. W 1941 roku wzięto Matisse’a w stanie krytycznym do prowincjonalnego szpitala w celu przeprowadzenia operacji przewodu pokarmowego. Przed prawie nieuniknioną śmiercią uratowała go prawdopodobnie córka, która dosłownie uprowadziła ojca do lepszego szpitala w Llyonie. W tamtych czasach pooperacyjne infekcje zabijały pacjentów nagminnie i walka o życie Matisse’a trwała długi czas. Kiedy odzyskiwał przytomność, prosił lekarzy o pięć lat życia, by dokończyć najnowsze prace. Przeżył dzięki niestrudzonej pielęgnacji córki i ogromnej sile woli życia. Komplikacje po poważnej operacji spowodowały, że Matisse spędził resztę życia przykuty do wózka inwalidzkiego.

Henri Matisse, Cut-out

Już przed wy bu chem woj ny wi dać by ło w pra cy te go ar ty sty skłon ność do bu do wa nia kom po zy cji ob ra zu ze zde cy do wa nie czy stych, pod sta wo wych ko lo rów i po szu ki wa nia gra f icz nie pro stych kształ tów. Na szpi tal nym łóż ku nie by ło mo wy o ma lar stwie olej nym, szta lu gach i in nych ak ce so riach warsz ta tu ar ty sty. Tak na ro dził się po mysł wy ci na nia kształ tów z ko lo ro wych pa pie rów przy go to wa nych przez cór kę, a póź niej je go asy stent ki. Ma tis se zwykł mó wić, że je go ob ra zy są ma lar stwem no ży czek. Wy sta wa w Ta te Mo dern jest ogrom na. Czter na ście sal wy peł nia ją cy kle prac przy go to wy wa nych do sce no gra f ii te atral nej i ba le tu.; ogrom na do ku men ta cja prze ło mo wych ilu stra cji do al bu mu Jazz, któ re po wsta wa ły jesz cze przed kry zy sem zdro wot nym ar ty sty; pro jek ty do wi tra ży i wiel kie płót na o prze zna cze niu sa kral nym wy peł nia ją ce ca łe ścia ny. Ko niec woj ny i po wrót wy zwo lo nej Fran cji na are nę świa to we go ży cia ar ty stycz ne go i in te lek tu al ne go przy niósł no wy me ce nat. Już przed woj ną Ma tis se cie szył się pa tro na tem Ger tru dy Ste in, Al ber ta C Bar nes i kil ku in nych ame ry kań skich prze my słow ców, two rzą cych ko lek cje eu ro pej skiej sztu ki wy wo dzą cej się z Pa ry ża. Trzy na ście ostat nich lat ży cia Ma tis se’a wy peł nia in ten syw na pra ca. Ar ty sta pra cu je bez prze rwy w prze świad cze niu, że uda ło mu się wy mknąć ze śmier tel nych klesz czy i ży je na kre dyt cza su. Ścia ny do mu wy peł nia ją się mo ty wa mi wy ci na nych ko la ży. Ma tis se sie dzi na wóz ku i wy ci na z wir tu ozją ulu bio ne kształ ty, co raz to li ści, przed mio tów, lu dzi i ulu bio nych ko biet. Asy stent ki po ja wia ją się i od cho dzą. W pra cach po ja wia ją się mo ty wy mi ło ści, nie speł nio nych, ska za nych na fia sko u czło wie ka u kre su fi zycz nych moż li wo ści ko cha nia, któ re go twór cza wraż li wość wy prze dza in nych. Jed nym z te go ro dza ju ob ra zów jest Zulma and Creole Dancer. Stwo rzo ny, kie dy Ma tis se miał już 80 lat i wy sta wio ny na zbio ro wej wy sta wie ar ty stów o po ło wę młod szych, był we dług opi nii re cen zen tów naj śmiel szą wy po wie dzią ar ty stycz ną. Twór czość Ma tis se'a jest nie za prze czal nie jed nym z fi la rów współ cze snej sztu ki. Wy sta wę za my ka szcze gól nie traf ny cy tat wy po wie dzi sa me go ar ty sty: „Wy ci na jąc ko lo ro we kształ ty cie szę się z moż li wo ści po szu ki wa nia przy szło ści. Nie wy da je mi się, że kie dy kol wiek do tych czas uda ło mi się wy wa żyć ob raz w ta kim stop niu, jak w pra cach wy ci na nych. Wiem, że do pie ro w przy szło ści

lu dzie do ce nią, do ja kie go stop nia pra ca, któ rą po dej mu ję te raz, jest już kro kiem przy szło ści”. Ten cy tat ku ra to rzy Ta te Mo dern umie ści li na koń cu wy sta wy nie bez po wo du, gdyż sło wa te za wie ra ją coś w ro dza ju ar ty stycz ne go te sta men tu. Sło wa Ma tis se’a na dal tkwi ły w mo jej świa do mo ści, kie dy na stęp ne go dnia zna la złem się na wy sta wie pol skie go ar ty sty Mi ro sła wa Bał ki w Whi te Cu be Gal le ry, Ma son’s Yard. Die Traumdeutung to ty tuł dwóch bie żą cych po ka zów Bał ki w Lon dy nie– dru gi w Mu zeum Freu da. Ty tuł jest za czerp nię ty z na uko wej pra cy słyn ne go psy cho ana li ty ka do ty czą cej in ter pre ta cji snów. Cie kaw je stem, co po wie dział by o tej wy sta wie Hen ri Ma tis se, dla któ re go ko lor był tak nie zbęd nym ele men tem ar ty stycz ne go wy ra zu. Je śli Ma tis se de ko ro wał ścia ny klasz tor nej ka pli cy swo jej pie lę gniar ki, pod któ rej opie ką po wra cał do ży cia, to Mi ro sław Bał ka two rzy kom plet ną an ty te zę w swo jej in dy wi du al nej es te ty ce. Pu ste, wiel kie po miesz cze nie okre śla ją tyl ko dwa obiek ty o wy mia rach 100 x100 x 20 cm w kształ cie po le ro wa nej pły ty ce men to wej, w środ ku któ rej znaj du ją się dwa okrą głe otwo ry, a w głę bi nich wi dać za gad ko we świa tło. Obok stoi bry ła o kształ cie tra pe zo he dro nu, wy ko na na z te go sa me go ma te ria łu. Bia łe ścia ny, sza re obiek ty na rów nie sza rej ce men to wej pod ło dze pod kre śla ją mi ni ma lizm ca ło ści. Ga le ria by ła zu peł nie pu sta, z wy jąt kiem to wa rzy szą ce go mi wła ści cie la in nej ga le rii spe cja li zu ją cej się we współ cze snej sztu ce. Prze szli śmy do dol nej sa li Whi te Cu be, w któ rej za wie szo na jest ple cio na stan dar do wa siat ka ogro dze nio wa. Ca łość prze strze ni, od brze gu do brze gu wy peł nia me ta lo wa ko ron ka, tuż nad gło wa mi jak klat ka, roz dzie la ją ca prze strzeń na dwie czę ści. Tak pew nie wi dzą świat zwie rzę ta w ogro dzie zoo lo gicz nym, a mo że rów nież czło wiek w nie wo li?! Siat ka lśni zło wro gim po ły skiem. Z trze cie go po miesz cze nia w ga le rii do cie ra ją do nas dźwię ki. Ktoś gwiż dże. Czy to mo że wię zień z są sied niej ce li? – przy cho dzi mi na myśl, i traf nie, bo po wta rza ją ce się na gra nie gwiz da nia po cho dzi z fil mu po świę co ne go uciecz ce więź niów z obo zu Col ditz. Wraz z mo im przy ja cie lem zdo by wa my się na tyl ko pa rę słów wy po wie dzia nych szep tem. Nie chce my za kłó cać at mos fe ry, w któ rej współ uczest ni czy my, an ga żu jąc się w se ans es te ty ki wy ty cza ją cej przy szłość. Chy ba mistrz Ma tis se był by za do wo lo ny prze ży wa jąc to ra zem z na mi i zasta na wia jąc się nad kie run kiem, w jakim po dą ża współ cze sność.

Mirosław Bałka, Die Traumdeutung, ©White Cube

Katedra św. Pawła Ka te dra św. Paw ła jest jed nym z naj bar dziej roz po znaw al nych miejsc Lon dy nu. Ta z po zo ru oczy wi sta kon sta ta cja jest jed nak po wierz chow na. Praw da jest da le ko bar dziej skom pli ko wa na i nie jest ła two wy ja śnić, dla cze go dla serc i umy słów lon dyń czy ków to miej sce jest tak ważn e. Znane są fak ty oczy wi ste, jak ten, że po wiel kim po ża rze Lon dy nu, w 1666 ro ku za pro jek to wał ją bar dzo za słu żo ny i ce le bro wa ny ar chi tekt Chri sto pher Wren. Al bo he ro icz ny epi zod z II woj ny świa to wej, kie dy ka te dra spo wi ta dym em po ża rów, cu dem przet r wa ła bom bar do wa nie. Czy wresz cie współ cze sne, sen ty men tal ne wspo mnie nie ślu bu uwiel bia nej księż nej Dia ny. Moż na też spie rać się, czy jest to naj wy bit niej sze dzie ło kunsz tu ar chi tek to nicz ne go; są ta cy, co po wie dzą, że ka te dra w Li ver po ol jest więks za (nie wspo mi na jąc świą tyń Rzy mu), że ko pu ła ka te dry we Flo ren cji ma pięk niej sze pro por cje, że styl cał ej bu dow li jest odro bi nę eklek tycz ny. To wszyst ko nie zmniejs za jedn ak szcze gól nej ma gii te go miej sca, któ rej do świad czyć mo że każ dy, kto tro chę wnikliwiej mu się przyj rzy, ob cu jąc z nim w bar dziej oso bi sty spo sób. Jest tam więc ty po wa dla te go mia sta i kra ju po trze ba upo rząd ko wa nia, po sia da nia cen tral neg o punk tu od nie sie nia. W sen sie do słow nym jest to na przy kład za kaz bu do wy wy so -

kich bu dyn ków za sła nia ją cych kat e drę św. Paw ła. W sens ie du cho wym jest to miej sce gi gan tycz ne – unos zą się tam du chy po przed nich ko ścio łów, po cząw szy od VII wie ku na szej ery, a na zna czo ne wielokrotnym pięt nem znisz cze nia i triumf u od bu do wy czy du chy wiel kich sy nów tej zie mi: Chri sto phe ra Wre na (je den z pierw szych, któ re go do cze sne szcząt ki by ły tam po cho wa ne), Lor da Nels o na (bo ha te ra mor skiej bi twy pod Tra fal gar), księ cia Wel ling to na (po grom cy Na po le ona) czy wresz cie Win sto na Chur chil la (pre mie ra rzą du, któ ry nie do pu ścił do klę ski An glii w cza sie II woj ny świat o wej). Sens tej cent ral no ści wi dać tak że w bli sko ści do Ci ty, do Ta mi zy, do cen trum tra dy cji wy so kiej kul tu ry (szek spi row ski te atr Glo be) i do świą ty ni współ cze snej sztu ki (Ta te Mo dern). Jest to wreszc ie miej sce ży we re li gij nie i mi mo gwa ru ty się cy tu ry stów, peł ni nie prze rwa nie swo ją półt o raty siąc let nią mi sję nie sie nia obiet ni cy lep sze go świa ta. Naj pew niej obiet ni cę tę moż na usły szeć w cza sie wy jąt ko wych kon cer tów miej sco we go chó ru chło pię ce go, ale naj pierw trze ba od być po ku tę i od stać kil ka go dzin w de mo kra tycz nej ko lej ce, w bar dzo du cha bu du ją cym to wa rzy stwie lon dyń czy ków; tu r y ści nie ma ją na to cza su.

Tekst i rysunek: Maria Kaleta


24 |

04 (202) 2014 | nowy czas

pytania obieżyświata

Dolinka nad brzegiem Morza Martwego

Komu mogą zaszkodzić odkrycia z Qumran? Włodzimierz Fenrych

W

okół Morza Martwego wznoszą się góry wyglądające jak stołowe, ale nie są to góry, lecz zbocza doliny wcinającej się głęboko w płaskowyż Judei. Są one koloru różowego, zwłaszcza o wieczorze. Nic tu nie rośnie, bo nie pada deszcz, jedynie w wąwozach wrzynających się w zbocza płyną strumyczki. Dziś wodę ze strumyczków wykorzystują izraelskie kibuce i nawadniają plantacje daktyli, ale do niedawna była to kraina odwiedzana jedynie przez wędrownych beduinów. Ewentualnie można było spotkać pustelników uciekających od zgiełku świata. Tak było zawsze. Starożytny autor Pliniusz Młodszy w swoim dziele opisującym świat podaje informację, że w którymś z wąwozów nad Morzem Martwym mieszka plemię żydów, które z samych mężczyzn się składa. Pliniusz podaje informację całkiem dokładną – wąwóz ów ma się znajdować na północ od Ein Geddi, czyli niedaleko miejsca, gdzie Jordan wpada do Morza Martwego. Oczywiście nie mogło to być plemię w naszym rozumieniu, raczej sekta anachoretów żyjących w celibacie i uciekających na pustynię od zepsutego świata. Dwóch innych starożytnych autorów – Józef Flawiusz i Filon z Aleksandrii – wspomina o takiej właśnie sekcie żydowskiej, zwanej esseńczykami. Była to – obok faryzeuszy i saduceuszy – jedna z sekt istniejących w Palestynie w I wieku przed Chrystusem. Sekta ta ściśle przestrzegała prawa żydowskiego, miała rytuał inicjacji, którego elementem było zanurzenie w wodzie, żyła w grupach mających wspólną własność. W owym czasie sekta miała wielu zwolenników, ale po zburzeniu świątyni jerozolimskiej w 70 roku przez cesarza Tytusa zanikła, i nie wiadomo, co się z nią stało. Ewangelie w ogóle o nich nie wspominają, choć zarówno z faryzeuszami, jak i z saduceuszami ostro polemizują. Informacje na temat esseńczyków były skąpe aż do 1948

roku, kiedy to wędrowni beduini w jaskini na zboczu wąwozu Wadi Qumran nad Morzem Martwym znaleźli starożytne rękopisy. Sprzedali te rękopisy handlarzowi staroci w Betlejem, handlarz sprzedał je dalej, w końcu wylądowały w Muzeum Izraelskim w Jerozolimie, gdzie stanową jeden z najważniejszych eksponatów. Odkrycie było epokowe. Jednocześnie był to moment powstawania państwa Izrael i wojny z Arabami i profesor Sukenik z Jerozolimy kupił te rękopisy od handlarza z Betlejem dosłownie w ostatni dzień przed zamknięciem granicy. Jaskinia, w której beduini znaleźli rękopisy, znalazła się po jordańskiej stronie i profesor Sukenik nie mógł tam pojechać. Oczywiście znaleźli się inni chętni. Archeologiem, który nadzorował badania po jordańskiej stronie, był dominikanin, ojciec de Vaux OP. Przeszukano wszelkie możliwe jaskinie w tamtej okolicy i znaleziono ogromną ilość rękopisów. W pobliżu były też ruiny starożytnego miasta. Początkowo ojciec de Vaux nie przywiązywał do tych ruin wielkiej wagi, ale kiedy znaleziono tam dzban dokładnie taki sam jak te, w których ukryte były zwoje w jaskiniach – zmienił zdanie. W sumie znaleziono ogromną liczbę zwojów, których odczytanie, a następnie wydanie zajęło kilkadziesiąt lat. Co to są za rękopisy? Zapisane są antycznym pismem nie tylko hebrajskim, lecz także w innych językach, przede wszystkim po aramejsku. Powstały w ostatnich stuleciach przed narodzeniem Chrystusa. Są wśród nich księgi biblijne, jest też reguła żydowskiej sekty, która najwyraźniej w ostatnich stuleciach przed Chrystusem mieszkała w Qumran. Zarówno księgi biblijne, jak i reguła sekty od samego początku wzbudzały spore kontrowersje. Dlaczego? Główna kontrowersja wokół ksiąg biblijnych dotyczyła tego, że choć zapisane po hebrajsku, różniły się od tak zwanego tekstu masoretycznego. Tekst masoretyczny to wersja Biblii hebrajskiej uznawana przez ortodoksyjnych żydów za kanoniczną. Niektórzy nawet twierdzą, że jest to wersja dana bezpośrednio przez Boga i nie można w niej absolutnie nic zmieniać. Najstarszy znany rękopis tej wersji, tak zwany Kodeks z Aleppo, ma około tysiąca lat. Różni się ona w niektórych miejscach od Septuaginty, czyli greckiego tłumaczenia Starego Testamentu powstałego w ostatnich wiekach przez Chrystusem. Septuaginta to wersja używana przez chrześcijan, ortodoksyjni żydzi twierdzą, że jest ona błędna, a tylko tekst masoretyczny jest autorytatywny. Tymczasem ktoś tu wyciąga jakieś szpargały z jaskini i twierdzi, że mają dwa tysiące lat, a przecież zawierają te same błędy, co Septuaginta! Czy to może być autorytatywny tekst? A może to jednak jakaś podróbka? Czy słyszał kto, by zachowały się księgi sprzed dwóch tysięcy lat? A jednak wszystko

wskazuje na to, że rękopisy z Qumran rzeczywiście mają ponad dwa tysiące lat. To by potwierdzało tezę chrześcijańskich teologów, ze Biblia nie była dana z nieba w gotowej postaci, tylko że się rozwijała w ciągu wieków i mogła się zmieniać. Zwłaszcza że – jak twierdzą niektórzy chrześcijańscy teologowie – Biblia mogła powstać jako zapis wcześniejszej tradycji ustnej i że tradycja znana w jednej okolicy a nieznana w drugiej mogła być dopisana, tak że kiedyś mogło istnieć kilka wersji. Dopiero z biegiem czasu jej tekst mógł skostnieć w jedną kanoniczną wersję. Znalezisko w Qumran niepokoi także niektórych chrześcijan. Chodzi zwłaszcza o teksty dotyczące sekty tam mieszkającej. Wprawdzie w samych rękopisach nie ma nazwy tej sekty, ale pasują one idealnie do tego, co Józef Flawiusz oraz Filo z Aleksandrii piszą o esseńczykach. Tyle że pisma z Qumran zawierają dużo więcej szczegółowych informacji. Była to sekta bardzo ściśle przestrzegająca prawa żydowskiego, znacznie ściślej niż faryzeusze, którzy w tych pismach krytykowani są za swobodę podejścia do prawa. Krytykowany jako zbyt liberalny jest również kler w świątyni jerozolimskiej. Sekta z Qumran nie brała udziału w kulcie świątynnym, zamiast tego miała własnych kapłanów odprawiających ofiary poza Jerozolimą. Członkowie tej sekty nie mieli prywatnej własności, żyli w komunach, gdzie wszystko było wspólne. We wspólnotach tych mieszkali tylko żyjący w celibacie mężczyźni. Mieli bardzo ścisły kod moralny, na przykład nigdy nie składali przysiąg, bowiem zobowiązani byli do mówienia prawdy zawsze, więc przysięga była zbędna. Wśród rytuałów inicjacji było zanurzenie w wodzie. Mieszkali na pustyni i oczekiwali przyjścia Mesjasza. Nasuwa to ciekawe skojarzenia. Qumran jest całkiem niedaleko miejsca, w którym wedle tradycji św. Jan chrzcił rzesze w Jordanie. Padały sugestie, że Jezus lub też św. Jan mogli być związani z sektą esseńczyków. Może to dlatego w Ewangeliach nie ma o esseńczykach wzmianki, mimo że z faryzeuszami i saduceuszami jest wyraźna polemika? Tego rodzaju sugestia niepokoi jednak niektórych chrześcijańskich teologów. Od dawna jest przecież przyjęte, że Jezus głosił swoją naukę dlatego, że miał podwójną naturę, ludzką i boską, a nie dlatego, że nauczył się czegoś od jakichś tam esseńczyków (choć tego rodzaju argument może się wydawać dziwny – przecież nikt nie sugeruje, że Jezus nauczył się ciesiołki w sposób nadprzyrodzony). Wydawałoby się naturalne, że jego nauka – tak jak wcześniejsze księgi Starego Testamentu – powstała w określonym czasie i miejscu i była odpowiedzią na konkretną sytuację. Niewykluczone, że jego nauka była odpowiedzią na oczekiwania esseńczyków czekających na Mesjasza. Niewykluczone, że znikli z kart historii, bo zostali wchłonięci przez młody Kościół (pamiętamy, że pierwszy kościół w Jerozolimie był komuną ze wspólną własnością, tak jak esseńczycy). Wszelkie ruchy religijne przechodzą przez proces petryfikacji, myśl niegdyś ożywcza staje się skostniałą doktryną, a wtedy nowe informacje na temat przeszłości własnej wspólnoty religijnej mogą się wydawać zagrożeniem. Ale nie muszą. Nowe informacje mogą być również ożywcze, jak młode wino. Warto też zwrócić uwagę, że profesor Sukenik, porządny żyd z Białegostoku, nie przestał być żydem po przeczytaniu odkrytej właśnie księgi Izajasza różniącej się od wersji masoretycznej. A ojciec de Vaux nie przestał być księdzem, mimo że kilkadziesiąt lat spędził pracując nad tekstami rzucającymi nowe światło na naukę Jezusa z Nazaretu.

Jordan tam, gdzie św. Jan chrzcil Jezusa


|25

nowy czas | 04 (202) 2014

czas na podróże

W krainie pustkowi i świętego spokoju To już ostatnia wyprawa po Teneryfie i Gran Canarii tym razem udamy się na Fuerteventurę. Wynurzywszy się z oceanu około 21 mln lat temu, Fuerteventura jest najstarszą z Wysp Kanaryjskich, i jedną z największych.

Tekst i zdjęcia: Alex Sławiński

F

uerteventur została zasiedlona przez ludzi już w czasach antycznych. Jej najbliższymi sąsiadami są Lanzarote i Gran Canaria. Pierwszymi przybyszami byli kolonizatorzy z Afryki (do wybrzeży afrykańskich jest stąd około stu kilometrów). Mieszkali w jaskiniach i wykopanych w ziemi domostwach. Nazywano ich Mahorero, od słowa mahos oznaczającego buty z koziej skóry, jakie zwykli nosić. Do dziś zresztą mieszkańców Fuerteventury nazywa się Maho. Późniejszymi gośćmi na wyspie byli Fenicjanie, którzy przybyli tam w XI w.p.n.e. Z końcem średniowiecza na Fuerteventurę zaczęły docierać ekspedycje hiszpańskie i portugalskie. W owych czasach wyspa była podzielona na dwa królestwa. Na północy była to Maxorata, zaś na południu Jandia. Na przełomie XVI i XVII wieku wyspa przeżyła serię najazdów Berberów z Północnej Afryki. Z tego właśnie okresu pochodzi wiele umocnień i fortyfikacji, bedących jednymi z architektonicznych atrakcji Fuerteventury. Aż do połowy XX wieku wyspa miała głównie znaczenie militarne i handlowe. Dopiero wraz z rozwojem lotnictwa szerzej zainteresowali się nią turyści. Dziś turystyka jest główną gałęzią lokalnej gospodarki. Przez wybudowane w 1969 roku lotnisko El Matorral, znajdujące się 5 km na południowy zachód od Puerto del Rosario przewijają się rocznie ponad 4 mln pasażerów z całego świata. Kilka lat temu wyspa została wpisana na listę UNESCO jako rezerwat biosfery. Znajduje się tu wiele endemicznych gatunków roślin i zwierząt. Niektóre, jak kanaryjska odmiana sępa egipskiego, zostały uznane za zagrożone i są w szczególny sposób chronione. Zaś jako najstarsza z Wysp Kanaryjskich, Fuerteventura ma niezwykle interesujące ukształtowanie geograficzne i geologiczne. Być może nie spotkamy tu tak spektakularnego krajobrazu górskiego co na Teneryfie czy Gran Canarii. Góra Jandia, będąca najwyższym wzniesieniem, przy wysokości 807mnpm jest czterokrotnie niższa od Teide i ponad dwa razy niższa od Pico de Las Nieves. Jednak i tutaj zobaczymy piękne widoki. Zwietrzałe skały pełne są tajemniczych zagłębień i jaskiń. Zaś ze szczytów roztacza się widok na wiele kilometrów. Na pierwszy rzut oka kraina może wydać się niegościnna i posępna. Może nawet nieco nudna. Większość terenu stanowią półpustynne równiny i łyse wzgórza, na których pożywienie znaleźć potrafią jedynie niewybredne kozy. Jakże tu inaczej niż na pełnych życia, zielonych wyspach zachodniej części archipelagu... Jednak Fuerteventura zdaje się być rajem dla tych, którzy szukają ucieczki od zgiełku cywilizacji. Tutaj nikt się nie śpieszy. Nie ma po co. Nie ma dokąd. Jeden dzień wystarczy, by objechać wyspę dokoła. Zaś kilka kolejnych – by zwiedzić większość jej atrakcji. I nacieszyć się szerokimi, piaszczystymi plażami. Właśnie owe plaże są magnesem przyciągającym większość turystów. Wzdłuż całego wybrzeża znajduje się ich ponad 150. Do dyspozycji mamy 50 km pięknego, białego piasku. I kolejnych 25 km czarnego wulkanicznego żwirku – charakterystycznego również dla pozostałych wysp archipelagu. Fuerteventura znajduje się na tej samej szerokości geograficznej co Floryda. W ciągu roku słońce świeci tu przez ponad 3000 godzin. Temperatura bardzo

rzadko spada poniżej 15 stopni i niezbyt często wznosi się powyżej 30. Sezon trwa praktycznie cały rok. Ja odwiedziłem wyspę w połowie grudnia. I znalazłem okazję zarówno by się troszkę opalić, jak i popływać w morzu. Najbardziej do gustu przypadła mi plaża na północy, znajdująca się niedaleko miasta Corralejo. Na dobrą sprawę jest to bardziej pustynia niż plaża, ciągnąca się przez jedenaście kilometrów, pełna wydm i niewielkich wzniesień. Stanowi część Parku Narodowego Corralejo. Przyciąga ona między innymi licznych naturystów, którzy na ogromnej przestrzeni znajdują wiele miejsca by nacieszyć się wolnością z dala od wścibskich oczu „tekstylnych”. Wylegują się w zagłębieniach wydm bądź spacerują po ogromnych połaciach piachu. Na wyspie jest więcej „nagich plaż”, jednak ta daje chyba najwięcej komfortu. Samo Corralejo to raczej spore miasteczko jak na kanaryjskie warunki. Jest największym kurortem turystycznym wyspy. Znajduje się tu port promowy, z którego odpływają statki na Lanzarote, sąsiednią wyspę, którą można dojrzeć na horyzoncie. Oraz na znajdującą się bliżej Isla de Lobos (Wyspę Wilków). Wiele tu sympatycznych knajpek i klubów, bez problemu znajdziemy również przyzwoity i niedrogi nocleg. Jest też kilka supermarketów. I park rozrywki. Jednak plaża uchodzi za największą lokalną atrakcję. Kolejną sympatyczną plażę, dobrze znaną zarówno miejscowym jak i zagranicznym (na)turystom znajdziemy na drugim krańcu wyspy, w Costa Calma. Leżąca niedaleko Playa Sotavento znana jest między innymi z odbywających się na niej zawodów windsurfingowych. Fuerteventura jest jedną z europejskich stolic surfingu. I nic w tym dziwnego. Swą nazwę – jak wynika z zapisków pochodzącego z Majorki nawigatora Angelino Dulcerta, poczynionych w 1339 roku – wyspa zawdzięcza właśnie wiejącym tam silnym wiatrom. O ich potędze mogłem osobiście przekonać się oglądając samoloty schodzące do lądowania dokładnie nad zajmowanym przeze mnie domkiem w El Castillo – malowniczej miejscowości położonej niemal dokładnie na środku wschodniego wybrzeża. Piloci często dokonywali prawdziwych cudów, by pośród silnych i zmiennych podmuchów celnie posadzić maszyny na pasie.

Niedaleko miasta Corralejo, bardziej pustynia niż plaża, ciągnąca się przez jedenaście kilometrów, pełna wydm i niewielkich wzniesień

Ziemna wiewiórka w paski

Samo El Cotillo znajduje się w spokojnej zatoce (Caleta de Fuste), niedaleko której często ujrzeć można morskie żółwie i delfiny. Jako że jest to jeden z ważniejszych kurortów na wyspie, jest tu mnóstwo hoteli, sklepów i lokali gastronomicznych. A także pola golfowe znane z międzynarodowych rozgrywek. Zaś w weekendy, na polu pod miastem otwiera się targowisko, do którego ściągają ludzie z całej wyspy. Dla mnie był to znakomity punkt wypadowy do zwiedzania najodleglejszych zakątków. W krótkim czasie można było stamtąd dotrzeć zarówno do leżącego na północnym krańcu Corralejo, jak i najdalej na południe wysuniętego punktu – portowego miasta Morro Jable. Odchodzą stamtąd promy, między innymi do Las Palmas. Nad miastem góruje ogromna latarnia morska, niemal sześćdziesięciometrowa Faro de Morro Jable. Tutaj również znajduje się piękna piaszczysta plaża. Podzielono ją na dwie strefy: na północ od latarni jest część dla naturystów, zaś na południe – dla „tekstylnych”. Stanowi ona część liczącego ponad 115 hektarów terenu chronionego. Tu właśnie natknąłem się na interesujące stworzenie – ziemną wiewiórkę w paski. To pochodzące z Zachodniej Afryki zwierzątko przybyło na Fuerteventurę i znalazło znakomite warunki do zadomowienia się. Wiewiórki przy plaży zachowywały się podobnie, jak parkowe wiewiórki w Londynie, polując na turystów i wyciągając od nich jedzenie. Morro Jable jest miejscem, od którego możemy zacząć zwiedzanie Parku Narodowego Jandia, w którego skład wchodzi większość półwyspu na południu wyspy. Minąwszy miasto i ruszając na zachód wjedziemy na szutrową drogę, która po kilkunastu kilometrach podróży przez pustkowie doprowadzi nas do cypla Punto Jandia, którego kamienno-piaszczyste wybrzeże usiane jest na dużej przestrzeni poukładanymi z kamyków różnej wielkości sercami stworzonymi przez przybywających tam turystów. Są ich setki.

ciąg dalszy na str. 26


26|

04 (202) 2014 | nowy czas

czas na podróże W drodze powrotnej, zanim z dzikich pustkowi wrócimy do cywilizacji, warto odbić na północ, w stronę niedalekiego pasma wzgórz i pięknych plaż na zachodnim wybrzeżu w okolicach Cofete. By tam dojechać, zrobimy kolejnych kilkanaście kilometrów wąską szutrową drogą. Warto jednak nieco powytrząsać się na wertepach, by ujrzeć jedną z najładniejszych i największych plaż. A przy tym najbardziej bezludnych. I sięgających horyzontu gór. Na zachodnim wybrzeżu znajdują się jeszcze dwa godne polecenia miejsca. Jednym z nich jest zatoka Ajuy. W przeszłości było to miejsce, w którym z lokalnej skały wypalano gips. Wdrapując się na klify ujrzymy stare wyrobiska, zachowane dla turystów. A także naturalne jaskinie w zwietrzelinie skalnej. Jednak dziś nie ma tam już przemysłu. Miejsce leży z dala od głównych szlaków, więc też stosunkowo niewielu tam turystów. Ale warto tam zajechać, gdyż moim zdaniem jest to jedno z najpiękniejszych miejsc na Fuerteventurze. Plaża wysypana jest czarnym piaskiem, przechodzącym w południowej części w kamienne rumowisko. Z trzech stron otacza ją klif. Na miejscu znajduje się kilka knajpek, w których można smacznie zjeść, słuchając szumu fal. Kolejnym miejscem, do którego warto zajechać jest El Cotillo na północnym zachodzie wyspy. Ta mała portowa mieścinka zdaje się podupadać nieco ostatnimi czasy. Na wielu knajpkach i domach wiszą tabliczki Se vende (na sprzedaż). Ale nadal pozostało w niej wiele z dawniejszej świetności. Warto przejść się wąskimi uliczkami i obejrzeć przykłady lokalnej architektury. Miasteczko leży nad skalistą zatoką. Jednak nieco dalej, po obu stronach ciągną się ciekawe plaże. Nie wiem jak tu bywa w lecie, ale podczas mojej wizyty niewielu ludzi się tam widziało. Jest cicho i spokojnie. Na koniec naszej podróży zostawiłem stolicę – Puerto del Rosario. Na dobrą sprawę nie znalazłem tam zbyt wielu ciekawostek. W liczącym 36 tys. mieszkańców mieście najważniejszym miejscem (oprócz budynków administracyjnych) zdaje się w nim być port. Odpływają stąd promy na Teneryfę i Gran Canarię. Stolica jest oczywiście również centrum kulturalnym. Tu właśnie znajduje się Auditorio Insular de Fuerteventura – główna sala koncertowa na wyspie. A także kilka muzeów, galerii i centrów kulturalnych. Podobnie jak na innych wyspach kanaryjskich, na przełomie lutego i marca przez miasto przetacza się wielka karnawałowa fiesta. Miasto posiada też dwie plaże: Playa Blanca i Playa Chica.

Piaszczysta plaża podzielona na dwie strefy: dla naturystów, i dla „tekstylnych”

Przebywając na Fuerteventurze wypada spróbować lokalnej kuchni. Jak na wyspiarską kulturę przystało, znajdziemy tu szeroką gamę dań z ryb i owoców morza. Jak chociażby sancocho, zupę rybną pochodzenia kanaryjskiego, obecnie szeroko rozpowszechnioną w całym niemal hiszpańskojęzycznym świecie. Warte polecenia – zarówno jako starter, jak i część dania głównego są patatas arrugadas, czyli pomarszczone, pieczone młode kartofelki, podawane z paprykowym sosem mojo. Spróbować też można pieczonych zielonych papryczek w kryształkach morskiej soli (zazwyczaj są one słodkie, ale często wśród nie wmieszane są też ostre „dla dodania smaku”). Są to jednak potrawy znane w całym archipelagu kanaryjskim. Natomiast rzeczą, z której najbardziej słynie Fuerteventura jest kozi ser, zwany majorero. Czyli tak, jak dawni mieszkańcy wyspy. Razem z pochodzącym z La Palmy (innej wyspy kanarysjkiej) serem palmero jest on chroniony przez prawo jako produkt lokalny, podobnie jak polski oscypek. Ważnym lokalnym produktem jest aloes. Robi się z niego kremy i napoje. Na wyspie znajduje się wiele plantacji tej rośliny. A także fabryczki, które aloes przerabiają na gotowe produkty. Miałem przyjemność zwiedzać sklepik, nazywany dumnie „Muzeum Aloesu”. Oprócz nabycia kremów (nie należały do najtańszych), zapoznałem się z technologią ich produkcji i obejrzałem urządzenia, jakich się tam używało: prasy, wirówki, chłodnie... Interesujące doświadczenie. Pobyt na Fuerteventurze wspominam z dużym sentymentem. Atmosfera wyspy potrafi uspokoić i wyciszyć. Naprawdę tam wypocząłem. Dlatego polecam to miejsce każdemu, kto chce uciec od codziennej gonitwy szczurów i szaleństw otaczającego świata. Tam bedziecie mieli szansę, by zatrzymać się i w spokoju pozbierać myśli. Choć na krótką chwilę, zanim znów zatęsknicie za codziennością.

Alex Sławiński

Ahoj i SetSail!! Pub czy żagle? A może i to, i to?

Tak się witają i żegnają. Ahoj to znane żeglarskie pozdrowienie. A SetSail? Wyjaśnienie okazało się bardzo proste. Idea i jedno z mott przyświecających nowo powstającemu stowarzyszeniu miłośników żeglowania i kultury marynistycznej to właśnie: set sail – postaw żagiel! Czyli innymi słowy: przestań śnić i zacznij działać. A jak oni zaczęli? Szanty organizowane w różny sposób, w różnych miejscach i miastach zebrały plon podczas Walnego Zgromadzenia Zarządu i Członków SetSail 6 czerwca w restauracji Gryf na Ealingu. Zebrało się czworo z pięciu członków założycieli, czternastu z piętnastu członków zdeklarowanych, czyli w sumie jest ich dwudziestu. Wydawałoby się, że to niewiele po sześciu latach pracy, ale tak naprawdę próbę powołania stowarzyszenia zaczęli w zeszłym roku, pierwszymi rejsami po Morzu Północnym i kanale La Manche. Do dzisiaj odbyli już sześć rejsów, w których przepłynęli około 200 mil morskich. W większości rejonem przez nich obleganym jest kolebka brytyjskiego żeglarstwa, a przy okazji malowniczy teren zarówno ze strony lądu, jak i z morza – The Solent. Tym, którym ta nazwa nic nie mówi, wyjaśniamy – to okolice Isle of Wight. W projektach, czego dowiedziałem się podczas zebrania są: Wyspy Scili, Jersey, Wight, Cardle, Francja podczas weekendów bank holiday, Grecja, Chorwacja, norweskie Fiordy we wrześniu, a w 2015 roku Projekt Spitsbergen. Początki, a taki rozmach. Dowiedziałem się o nich podczas spotkania w Yacht Klub Polski Londyn, do którego chciałem dołączyć szukając żeglarzy w Wielkiej Brytanii. Niestety, tradycje Klubu, powstałego w 1924 roku, troszkę obsypał kurz, ale wciąż działa na swój sposób. Co mnie bardzo poruszyło podczas zebrania w YKP to to, że lokalny zespół szantowy przyprowadzony został na spotkanie przez Bernarda – Morskie Konie, by właśnie poruszyć trochę członków. Zmotywować ich do działania. Bardzo podobała mi się wypowiedź: – Pomimo że zakładamy nowy klub, nie zapomnimy o Waszej historii, jak i ludziach, którzy YKP budowali i mają wspaniałą przeszłość. Trzeba o Was mówić, i będziemy to robić. A ponadto, czego już dowiedziałem się na Walnym Zebraniu, chcą wykorzystywać zarówno wiedzę, jak i przeżyte historie członków YKP, aby promować

żeglarstwo wśród dzieci i młodzieży. Komandor Honorowy Jerzy Knabe już raz był z wizytą w Polskiej Szkole na Enfield wraz z Bernardem. Komandor Leszek Ulewicz będzie prowadził zajęcia z dziećmi na wodzie. Kapitan Maciej Gumplewicz będzie dzielił się doświadczeniem z żeglarzami SetSail podczas rejsów. Czyż to nie wspaniała współpraca? SetSail rzeczywiście mocno ruszył z działaniem w ciągu kilku miesięcy. Pytając kapitana Bengego, skąd nagle ta moc, usłyszałem: – Jeśli wiatr wieje, żeglarz musi go wykorzystać. I to samo powiedział Arek Stryjski, Admirał Floty SetSail – Offshore Skipper, czyli po prostu kapitan pełnomorski w naszej polskiej nomenklaturze. – Poznałem Bernarda podczas koncertu w tym samym miejscu, w którym dzisiaj się spotkaliśmy i uwierzyłem mu – mimo że na koncercie była niewielka grupka. No i pewnego razu dzwoni i… A teraz ciężko nam się teraz rozerwać! – dodaje z uśmiechem. On jest odpowiedzialny za wszystkie rejsy członków SetSail. Związane jest to przede wszystkim z jego doświadczeniem, ale i ze stopniem, jaki posiada. W przyszłym roku planuje uzyskać stopień instruktora RYA, czyli Royal Yacht Association – odpowiednika Polskiego Związku Żeglarstwa. W chwili obecnej dba o szkolenie i zdobywanie doświadczenia przez żeglarzy SetSail podczas rejsów weekendowych i tygodniowych. Już piątka z nich rozpoczęła starania o angielskie stopnie. Uzyskanie stopnia Day Skipper to koszt w sumie niemały, bo około 600-700 funtów, ale jak widać i na to nie żałują. – Potrzebujemy własnych skipperów, aby być w stanie kontynuować przyjęty kierunek SetSail, nie mamy pieniędzy, ale w przyszłości będziemy korzystać z naszych znajomości i nawet próbować dofinansować starania naszych żeglarzy w celu podnoszenia umiejętności – powiedział kapitan Benge nawiązując do słów admirała Arka. Myślę, że te informacje powinny zachęcić zgłodniałych polskich żeglarzy na Wyspach do przemyślenia, co zrobić ze swoim czasem wolnym: pub czy żagle? A może i to, i to? Przecież SetSail oferuje również rozrywkę dla tych, którzy chcą pośpiewać, jak chociażby podczas flagowej imprezy klubowej Noc Świętojańska z szantami na Tamizie 21 czerwca. Zatem: Ahoj i SetSail!!! Jolly Roger


|27

nowy czas | 04 (202) 2014

rozrywka interaktywna

Od TeDa do gry komputerowej AnDrzeJ LiChOTA, rysownik i malarz, współpracuje z nami od zawsze. Tym bardziej ucieszyła nas jego nowa przygoda z grą komputerową. najpierw była seria rysunków z TeDem, wkrótce TeD wystąpił w filmach animowanych. i przygotował grunt pod światową premierę gry komputerowej GAnG BOOm BAnG, dostępnej w AppStore. Artysta opowiada o swym nowym projekcie w rozmowie z Teresą Bazarnik.

Gang Boom Bang to zabawna gra akcji. Jest tak zwaną zręcznościową strzelanką przeznaczoną na urządzenia typu iPhone oraz iPad, i została stworzona przez artystę.

– Można powiedzieć, że to mój debiut. I być może pierwsza gra na świecie zrealizowana przez prasowego rysownika zajmującego się komentarzem politycznym i społecznym. Na pewno pierwsza w Polsce. Od razu jednak uprzedzę, że nie ma w tej produkcji moich charakterystycznych postaci z rodziny TeDa. Dla potrzeb gry zostali stworzeni zupełnie nowi bohaterowie i jest ich aż dziesięciu. A nawet jedenastu, ponieważ Twinie jest w pewnym sensie podwójny. Jak w dużym skrócie mógłbyś przedstawić przebieg akcji?

–Tytułowy Gang tworzy dziewięć myszy o całkowicie odmiennych charakterach, a łączy je wspólny wielki cel – panowanie nad światem. W jego osiągnięciu przeszkadza Gangowi kot, w którego wciela się gracz. I to on ma chronić terytoria i miejsca, które Gang próbuje zagarnąć. Jeśli to się uda, gracz zostaje okrzyknięty bohaterem miasta, którego broni. Jakie miałeś założenia przystępując do realizacji tego projektu? To coś więcej niż malowanie czy rysowanie…

– Jako artysta mam obowiązek poruszyć wyobraźnię odbiorcy i myślę, że to się w tym projekcie udało. Gra pozostawia duże pole dla wyobraźni gracza. Można sobie założyć, że willa, kasyno czy miasto, którego bronimy to nasza willa, nasze kasyno, nasze miasto. Historie bohaterów wspierają nasze wyobrażenia o świecie postaci i ich wzajemnych relacjach. Można także potraktować atak Gangu jako inwazję choroby na nasz organizm i z pasją ją zwalczać. Geneza pomysłu?

– Pomysł ma ciekawą genezę. Otóż wraz z Kornelią Witecką-Shehadie, partnerką w tym projekcie, zastanawialiśmy się jak zdobyć środki na nasze pomysły związane z działaniami na rzecz dzieci chorych i uzdolnionych. Podłożem inspiracyjnym Kornelii było przejmujące spotkanie z Dominikiem, chłopcem chorym na raka. Moim, osobiste doświadczenie z dzieciństwa, kiedy po ciężkim wypadku nie było wiadomo czy będę mógł chodzić, a bardzo chciałem realizować już wtedy ujawniające się zdolności plastyczne. Rozmawiając o różnych koncepcjach i mając na uwadze ograniczone możliwości finansowe doszliśmy do wniosku, że ciekawa gra i odrobina

szczęścia mogą spełnić nasze marzenia i plany. Zgodziliśmy się, że część środków z zysków płynących z gry będziemy przeznaczać na te cele i akcje z nimi związane. W pewnym momencie dołączył do tej idei Elias Shehadie i ruszyliśmy z projektem. Czy ktoś jeszcze do was dołączył? Jak długo trwała produkcja?

– Gra powstawała w niewielkim, zaledwie siedmioosobowym zespole przy zaangażowaniu wyłącznie własnych środków i olbrzymiego wkładu pracy. Proces produkcji pochłonął niemal dwa lata, ale oprócz tego jeszcze kilka miesięcy poświęciliśmy na przygotowania, a później na realizację komiksów, animacji promocyjnych i strony www. W sumie to około 30 miesięcy… To długa, żmudna praca.

– Tak, to bardzo długo. Poziom entuzjazmu z biegiem czasu spada. Do głosu dochodzi zmęczenie, rutyna. Po 15-18 miesiącach nie działa się tak sprawnie jak na początku projektu. Wtedy ważne staje się doświadczenie, umiejętność motywacji. A dodatkowych sił dawał nam cel, o którym wcześniej wspominałem. Co w końcu zdecydowało o sukcesie?

– Myślę, że bez zapału i ogromnego poświęcenia wszystkich, którzy brali w tym udział nie udałoby się tej gry zrealizować. Wykorzystałem tu większość doświadczeń zdobytych wcześniej przy realizacjach rysunkowych i animacji. W kilku przypadkach jednak należało sięgnąć dalej i nauczyć się czegoś nowego. Bardzo interesująca była współpraca na linii: wizja – projekty/animacja – programowanie. Jakim sposobem uzyskać efekt najbliższy założeniu, ale taki, by był w stanie funkcjonować w grze i nie przeszkadzał w realizacji innych jej elementów. Większość zapewne porówna grę do animacji, w której coś się dzieje. Na coś mamy wpływ. Niewiele osób zdaje sobie sprawę, co to znaczy mieć z elementami interakcji do czynienia. Czyli, coś się dzieje w określony sposób, ale kiedy postąpimy inaczej, pojawia się inna możliwość lub ma to wpływ na zakończenie. Wymaga to drobiazgowego przemyślenia, zaplanowania i konsekwencji. Osobnej linii scenariusza dla choćby drobnego elementu. A później oczywiście wielokrotnego przetestowania czy w określonych okolicznościach jest tak, jak to zostało przewidziane. Posłużę się dwoma przykładami. Twinie czyli maniak technologiczny i hacker komputerowy raz jest pancerną kulką, która się

toczy w środowisku gry – wtedy niemal nie można go uszkodzić. Gdy kulka rozpakowuje się, Twinie uruchamia swojego robocika, a ten wytwarza pole siłowe i razem sobie latają. Próba zestrzelenia uruchamia niebieską poświatę broniącą przed atakiem gracza i nadal nie można mu nic zrobić. Gracz musi rozszyfrować, że aby zlikwidować tego „terminatora” najpierw należy zestrzelić robocika. Na całą animację składa się kilka współzależnych sekwencji. Podczas jednego z wielu testów Twinie po zestrzeleniu robocika nagle uciekł mi do góry planszy. A ponieważ po stracie swojego ulubieńca wścieka się i strzela laserami z oczu, wyglądało to bardzo interesująco. Zadzwoniłem do Roberta, naszego programisty, że coś takiego miało miejsce. Odpowiedział, że to tzw. bug, czyli błąd. I trzeba będzie to wyeliminować. Uznałem, że wręcz przeciwnie. Powinniśmy skorzystać z tej interesującej podpowiedzi i dodać tę możliwość jako kolejną zmienną. Tak też się stało, ale implementacja Twiniego do gry z wszystkimi elementami zajęła tygodnie. Inny bohater, Jelly, jest bojącą się otoczenia, trzęsącą niebieską myszką. Chowa się za różnymi przeszkodami skacząc w sposób przypominający nieco kangurka. Ponieważ w grze można zniszczyć niektóre elementy, takie jak zamek z piasku, fontannę itp. należało w oprogramowaniu „poinstruować” Jellego, gdzie może się schować, a gdzie nie w zależności od tego, co gracz zniszczy. Niby drobiazg. Ale bardzo dużo pracy. Wszystkie postaci Gangu mają bardzo indywidualny sposób poruszania się, co dodatkowo uatrakcyjnia rozgrywkę. Helly miota się zamieniając w kręcącą piłkę, Smart potrafi się teleportować, a szef Gangu Boom zamienia w niezwykle groźną bombę – balona z zapalonym lontem. Jego wybuch kończy grę. Czy zakwalifikowanie gry przez AppStore było trudne?

– Aplikacji na AppStore jest już chyba milion, a gier być może 300 tys. Dla nas sam fakt realizacji i akceptacji przez AppStore projektu, tzn. dopuszczenie go do sprzedaży, to duży sukces. Dowiedliśmy, że mała grupka ludzi z pasją i celem potrafi zrealizować projekt, którego nie powstydziłoby się wielkie studio czy developer. Pozytywnie o naszym projekcie wypowiedziały się zarówno Rovio – producent Angry Birds jak i Chillingo, wiodący wydawca

gier na platformy mobilnzy tak może bye na świecie, dziś należący do Electronic Arts. Bardzo podobała im się zwłaszcza grafika. Wspomniane Angry Birds zrealizowane przez Rovio w ciągu pięciu ostatnich lat stało się wielką marką znaną na całym świecie. Produkt zaczął żyć własnym życiem i stał się pionierem i wzorem do naśladowania w wielu dziedzinach biznesu. Dziś inwestują dziesiątki milionów dolarów w kolejne projekty, a kiedyś to niewielkie studio borykało się z wielkimi problemami. Jaka droga czeka wasz projekt?

– Nie wiem. I to jest niezwykle ekscytujące. Na pewno potencjał jest bardzo duży. Czy na miarę światowego sukcesu? Mam nadzieję. Mamy już plany unowocześniania gry, koncepcje nowych gier i leveli z naszymi bohaterami. Chcemy też, by gra była dostępna na innych platformach mobilnych. Natomiast sukces zależy od graczy i widowni. Zachęcam, aby czytelnicy „Nowego Czasu” i ich przyjaciele nas w tym wsparli. To dzięki Wam wszystko może się zdarzyć.

Big Boom Gang na:

www. gangboombang.com


28 |

04 (202) 2014 | nowy czas

historie nie tylko zasłyszane

Jacek Ozaist

WYSPA

R

ozsiadłem się wygodnie, jak przed seansem w kinie. Czegokolwiek bym nie usłyszał, i tak nie mogło ugasić rozsadzającego mnie od wewnątrz entuzjazmu. Musiałem działać. Nie tu, to gdzie indziej. Jarek szczodrze pociągnął piwa ze szklanki i wbił we mnie oczy. – Oba lokale należą do lokalnego biznesmena z Iranu, niejakiego Jamshida. Indian Spice jest nieczynny od kilku miesięcy, Robin Hood działa na pół gwizdka, bo Jamshid stracił do niego serce i już mu się nie chce. Rozmawiałeś z nim? – Taki z wąsikiem i bródką? Trochę diaboliczny? Jarek znowu zaśmiał się rubasznie. – Wykapany Mefisto, kusiciel nie-

Agmieszka Siedlecka

Słodki podatek od głupoty

Ś

wiat stanął na głowie. A może już od dawna na niej stoi, tylko mnie ten fakt jakoś umknął? Najwyraźniej za mało telewizji oglądam, zwłaszcza tzw. reality shows. Słucham państwowego radia bez wrzeszczących reklam, czytam bardzo wybiórczo i w związku z tym za rzadko się irytuję stanem naszych mediów. I światem w ogóle. Piszę sobie za to felietony, felietoniki i wącham wiosenne kwiatki. Wrzody mi więc nie grożą. Mimo to ciśnienie tętnicze krwi, zwykle stabilne, skacze mi porządnie w górę, gdy mam do

winnych, no nie? Wygląd to wygląd. Wcale nie musi odzwierciedlać cech charakteru człowieka, ale Jarek z jakiegoś powodu o tym wspomniał. Zaniepokoiłem się. – Dawaj, co masz. Nie dręcz mnie – ponagliłem go. – Nic z tych rzeczy. Gość jest w porządku. Wszyscy się tu znają. Nie ma szans, żeby jakieś brudy pozostały w ukryciu. Jego wygląd nie ma znaczenia. Nakreślam tylko tło. Odetchnąłem w ulgą. Nieco już rozdrażniony tą konwersacją postawiłem następną kolejkę piwa oraz solone orzeszki do przegryzania. – Naotwierało się tych knajp w ostatnich miesiącach, że może głowa zaboleć – ciągnął Jarek monotonnym głosem. – Turecka, azerska, chińska, karaibska, włoska, libańska. Kto im wszystkim zapewni byt, skoro wszyscy i tak łażą do hinduskich i chińskich? Spojrzał na mnie z komicznie udramatyzowaną miną, wcale nie czekając na odpowiedź. – Po co ci to, chłopie? Nie wzruszyłem ramionami, nie wykrzywiłem kącików ust, nie wykonałem żadnego gestu świadczącego o braku pewności siebie. Tej akurat miałem pod dostatkiem. – Chcę więcej, bardziej, mocniej – odparłem bez mrugnięcia powieką. Jarek w zamyśleniu skubał rzadki zarost na brodzie. Czułem, że próbuje mi coś powiedzieć, lecz nie wie, jak się do tego zabrać. – Masz kucharza z ciekawymi pomysłami? Będzie umiał ludzi zaskoczyć, sprawić, że będą wracać i

przyprowadzać znajomych? Pokręciłem tylko łepetyną. – Chcesz podawać te same potrawy, co na przedmieściach? – Parę rzeczy nam się sprawdziło. Możemy to połączyć z kuchnią meksykańską, serwowaną przez Robin Hood Zorro. Lubię te wszystkie burrita i enchilady, więc czemu nie? Nastała jedna z tych chwil, gdy budzisz w oczach innych ludzi niezgrabną wesołkowatość. Rozmówca nie jest pewien czy żartujesz, czy nie, więc uśmiecha się z niedowierzaniem, próbując wysondować twój nastrój. Jarek miał tak głupią minę, że nabrałem ochoty, by go pacnąć otwartą dłonią w twarz. – Takie fusion, znaczy? – dopytywał. – Tak. Kuchnia polska i meksykańska do fantastycznego połączenia na jednym stole. Jarek zarechotał głośno. Wszyscy w pubie spojrzeli w naszą stronę, a potem, jak na komendę, wrócili do swoich spraw. Idąc po kolejne piwo, mój londyński przyjaciel miał łzy w oczach. Byłbym pewnie z siebie bardzo dumny, że tak go rozbawiłem, gdyby nie piekące uczucie rozżalenia, a wręcz nawet upokorzenia. – Przepraszam, bracie. To nie tak, jak myślisz. Wcale się z ciebie nie nabijam, tylko ratuję ci dupę. Uwierz mi, jeżeli wejdziesz w którąkolwiek z tych Jamshidowych bud, będziesz tego żałował dłużej, niż ja, że wziąłem żonie te czterdzieści patoli na kredyt i pozwoliłem jej uciec ode mnie. Teraz już zupełnie poważnie – rozważając

wszelkie za i przeciw, tych „za” dostrzegam naprawdę mało. Przychodzisz z zewnątrz, zatem nie masz tu żadnych kontaktów. Nie wątpię, że z czasem znajdą się chętni, by zrobić u ciebie chrzciny, komunię czy stypę, lecz czy to wystarczy? Bez codziennego ruchu nie zapłacisz rachunków. W The Knaypie czy Gospodzie na Ealingu ciągle ktoś robił wesele, grały jakieś kapele na żywo, odbywały się dancingi. I co? Tydzień ma siedem dni i za każdy trzeba zapłacić, a sobota jest tylko jedna. Duży lokal dużo kosztuje. Pewnie się już orientujesz, że sam podatek biznesowy za Robina Hooda wynosi jakieś 12 tys. rocznie. I za co? Żadnego ogródka z przodu czy z tyłu, wąski chodnik, barierka. Gdzie zaparkować? Jak wozić towar? Przez to parkingowe szaleństwo ciągle upadają lokalne biznesy. Ponuro wpatrywałem się w swoją szklankę. – Robin Hood jest taki... krakowski – bąknąłem – Czuję, że go rozruszam. – Ha ha. Sorry. Obiecałem się nie śmiać. Recitale, wieczorki z poezją, co? – Dlaczego nie? – Bo czynsz i podatek biznesowy! Artyści nie jedzą po restauracjach. Dziabną co najwyżej jakieś placki albo pierogi. To czynszu nie zapłaci. Skończysz, robiąc disco polo na żywo. Tym razem ja poszedłem do baru. Oprócz piwa, wziąłem po pięćdziesiątce czystej. Jarek klepnął mnie w ramię, aż mi w płucach zajęczało. – Przeszło ci? – spytał

– Jeszcze nie całkiem. – Ok. Teraz będzie najlepsze. Możesz wierzyć lub nie, ale oba miejsca są bardzo trefne. Indian Spice spłonęło już dwukrotnie. Robin Hood Zorro to podobno najstarsza restauracja w zachodnim Londynie. Ze trzydzieści lat temu mieścił się w tam irlandzki pub. Bardzo dobrze prosperował aż do śmierci właściciela. Potem już nikt nie zrobił tam pieniędzy. Jamshid też nie, więc i ty nie zrobisz. Rozmawiałem ostatnio z jednym z właścicieli. Może to głupie, lecz wspomniał, że Robin Hood jest nawiedzony. Został zbudowany na miejscu cmentarza czy coś koło tego. Duchy słychać nieraz tak wyraźnie, że ciarki biegną od karku do kolan. Kiedy ten właściciel oddawał knajpę Jamshidowi, wrócił nocą po coś do biura. Żeby się tam dostać, trzeba przejść przez całą salę i kuchnię. W pewnym momencie duch zapukał trzy razy w kuchenne drzwi, sygnalizując, że przybysz nie jest mile widziany. Martin, bo tak gość ma na imię, wystraszył się i zawrócił. Stuknęliśmy się kieliszkami. Gwar w pubie nagle przestał nas dotyczyć. Przebywaliśmy w szczelnym kokonie opowieści Jarka o duchach i nieszczęśliwych zdarzeniach. – Bywało wcześniej, że kelnerki słyszały szepty i odgłosy kroków. Martin nie chciał w to wierzyć. Aż do tamtej nocy. Już nigdy nie wrócił po to, co tam zostawił. – Wiesz, co to było? – Płaszcz. Podobno do dziś wisi obok drzwi do chłodni.

czynienia z polityczną poprawnością połączoną z głupotą. Tutejsze media podały w marcu, że według ostatnich badań prawie dwie trzecie społeczeństwa Wielkiej Brytanii cierpi na otyłość. Dwie trzecie! Zatkało mnie – musiałam sprawdzić w kilku źródłach. Genialni eksperci wpadli więc natychmiast na pomysł, by wprowadzić podatek od cukru. Np. 20 penów więcej na litrze słodzonego napoju pomnożone przez liczbę rocznie wypijanych przez mieszkańców wysp tychże, da ponad miliard funtów zysku. Proszę, jaki prosty rachunek! Cukier uzależnia – mówią rzeczoznawcy – i trzeba to ludziom uświadomić. Oj, zły cukier, zły… Przecież ci biedni konsumenci nie wiedzą, że nie wolno obżerać się ciastkami, kiepskiej jakości czekoladopodobnymi batonami, których ważność kończy się gdzieś w 2017 roku, a na opakowaniu w tabelce z napisem ingredients jest praktycznie sama chemia i konserwanty. Nie są świadomi, że nadmiar cukru powoduje próchnicę zębów, cukrzycę, choroby serca, a nawet zaburzenia hormonalne. Nie wiedzą również, że im więcej spożywają cukru, w połączeniu nie daj Boże z tłuszczem, tym bardziej tyją. Od lat promowane jest zdrowe odżywianie, jak chociażby kampania Five a day. Każdy kanał telewizyjny zbija fortunę na programach kulinarnych, szefowie kuchni są celebrytami, a oni nadal nie wiedzą… To przecież takie nielogiczne, nieprawdaż? Trzeba ich otoczyć troską, a nie piętnować, bo oni tacy nieporadni i odrzuceni, dyskryminowani przez społeczeństwo… Rozumiem, że przez tę jedną trzecią społeczeństwa, która otyła nie jest?

Uwielbiam angielskie powiedzenie Call a spade a spade i dlatego żałuję, że coraz rzadziej ma ono zastosowanie w mediach, zwłaszcza gdy chodzi o tematy niewygodne. Z pewnością jakiś procent dotkniętych problemem nadwagi to osoby naprawdę poważnie chore, jak też i takie, które genetycznie mają większe niż inni predyspozycje do szybkiego przybierania na wadze. Jednakże nie o nich mowa była w badaniach. Dlaczego więc nie nazwać rzeczy po imieniu? Dlaczego nie powiedzieć, że lenistwo przez duże L jest przyczyną otyłości? Że wielu ludziom się po prostu nie chce ugotować najprostszego posiłku i codziennie faszerują siebie i swoje rodziny fast foodami? Wymówka, że nie ma czasu na gotowanie, że żywność bardzo podrożała nigdy mnie nie przekona. To samo dotyczy uprawiania sportu, uczęszczania na siłownię czy po prostu chodzenia więcej na piechotę. Wszystko można, jeśli się tego chce, jest to wyłącznie kwestia priorytetów. Dziwne, że dwadzieścia lat temu statystyki nie były tak zastraszające. Co się stało z odpowiedzialnością i umiarkowaniem w jedzeniu i piciu? Przestańmy się użalać nad ludźmi, którzy na własną prośbę nabawią się cukrzycy i trafią do już przeładowanych szpitali, podczas gdy szczupli będą czekali miesiącami na wizytę u lekarza. Żaden „cukrowy podatek” tu nic nie zmieni. Czy ten miliard funtów uzyskany z podniesienia cen napojów z dużą zawartością cukru zostanie zainwestowany w edukację? Dlaczego nie wprowadzić w szkołach podstawowych, ba, już w przedszkolach naucza-

nia o zdrowym odżywianiu? Skoro rodzice nie są w stanie dać dzieciom dobrego przykładu, to gdzieś trzeba zacząć, a nie sprowadzać cały naród do jednego mianownika i karać wyższymi cenami. Propozycja, by na produktach zawierających cukier była jasna informacja ile tego cukru w nich jest, również niewiele według mnie pomoże, dopóki nie będzie to przymus. Umieszczanie jej jest zupełnie dobrowolne i zależy od polityki producenta. A cukier w różnych postaciach i ilościach króluje w supermarketach nie tylko w sekcji ze słodyczami, jest w chlebie, jogurtach, baked beans, płatkach śniadaniowych, sosach do makaronów czy gotowych daniach do podgrzania. W czyim to jest tak naprawdę interesie? Chciałabym dożyć czasów, gdy na puszce Coca Coli będzie napisane: „zawiera

sześć łyżeczek cukru”. Jak uciec od bombardujących nas i nasze dzieci reklam słodyczy? Uciec się już raczej nie da, więc odpowiadam – nie uciekać, ale MYŚLEĆ i nie zalewać mózgu glukozą! Znajoma zabrała swojego czteroletniego synka do kafejki. Mały wybrał sobie rogalik i usiadł z mamą przy stoliku. Obok siedziała duża, przepraszam, do kosza z political correctness – mam na myśli niebywale gruba kobieta, która wcinała równie wielką bagietkę ze smażonym boczkiem. Na talerzyku przed nią czekał deser. Po krótkiej obserwacji Jamie na cały głos powiedział: – Mummy, I think that fat lady should stop eating this. Może to właśnie dzieci powinny jak najszybciej napisać kilka ustaw? Im pojęcia nanny state oraz political correctness są zupełnie obce.

nas się

czyta n ow y c z a s


|29

nowy czas | 04 (202) 2014

historie nie tylko zasłyszane

PAN ZENOBIUSZ. Oś wiadczyny Irena Falcone

Pan Zenobiusz to postać fikcyjna, jakkolwiek zdarzenia, które opisuję, miały miejsce. Są kompilacją różnych historii zasłyszanych wśród moich przyjaciół, niektóre zdarzenia odnoszą się do moich własnych doświadczeń z różnymi budowlańcami, z którymi miałam do czynienia przez wiele lat. Przygody pana Zenobiusza – mam nadzieję – trochę czytelników rozbawią, a może nawet sprowokują do refleksji…

Po ukończeniu remontu kuchni u mojej przyjaciółki, gdzie pan Zenobiusz zamontował świetliki sufitowe w meblach kuchennych wywiercając w szafkach dziury, aby umieścić w nich kable i transformatory, doszłam do wniosku, że albo Zenek robi to dla tak zwanych jaj, albo po prostu pije w trakcie pracy po kryjomu. Moja przyjaciółka Julie przyznała, że istotnie, teoria picia potwierdziła się w rzeczywistości, z tą tylko różnicą, że on u niej się nie ukrywał. – Irena, jego mózg przestaje działać po trzecim piwie – mówi do mnie Julie, kiedy przyjeżdżam do niej po zakończonym remoncie, by zobaczyć jej nową kuchnię. – Jak to po trzecim piwie!? To on u ciebie w pracy pił? – No pewnie, już od rana, zamiast kubka kawy czy herbaty, butelka piwa. On pije cały dzień, nawet moją szesnastoletnią córkę nauczył jak się mówi po polsku piwo. I co jakiś czas próbował ją nakłonić, by poszła do sklepu i dokupiła mu kilka puszek. Julie śmieje się z tego, bo teraz to nie ma już dla niej żadnego znaczenia. Remont skończony, Zenek stoi przed domem w ogrodzie, przelicza pieniądze i uśmiecha się od ucha do ucha. Zenkowi został jeszcze tydzień do wyjazdu i postanowiliśmy, że na ten czas przyjedzie do mnie. Z przerażeniem myślę o banknotach zwiniętych w rulonik, które Zenobiusz wkłada do bocznej kieszeni kurtki. On, prawdopodobnie tak jak ja, myśli ile za to może kupić piwa w ciągu tygodnia. Po powrocie do mnie do domu siadam z Zenobiuszem przy stole i zaczynamy rozmawiać. Jest jak zwykle spokojny, na stawiane zarzuty, że pije w pracy etc. odpowiada: – Co to za picie, toć ja wódki nie chleję tylko parę piw. – Parę, to znaczy ile w ciągu dnia? – pytam. – No może pięć albo sześć, ale jak jest gorąco to więcej. To wszystko wina kurzu, pani Irenko, od kurzu w gardle zasycha.

Tak naprawdę to nie chcę wiedzieć ile on pije. I dlaczego. Mówię więc: – Zenek, słuchaj, został nam jeszcze tydzień. Mam kilka małych prac w domu to może zamiast siedzieć i czekać na wylot, popracujesz u mnie. – No pewnie, pani Ireno, że zrobię – odpowiada bez wahania. – Ponieważ następny etap prac nie jest związany z kurzem, wobec tego piwa nie będzie tylko lemoniada – podkreślam. Spogląda na mnie trochę zaskoczony, ale kiwa głową, że się zgadza. Po czym mówi: – Ja pani coś powiem, pani Ireno. Ja to bym się z panią ożenił. Dom pani ma wyremontowany, ogródek ładny, samochód też na chodzie, a pani też jeszcze niczego sobie, jeszcze niejeden by się skusił. Co tu dużo mówić… Facet, co panią złapie, to na gotowe przychodzi. I gotować też pani dobrze gotuje, tylko że ciągle te makarony, to może się trochę znudzić. Po tej tyradzie nagle reflektuje się i dodaje bardzo poważnym tonem: – No, ale ja to już jestem żonaty, no i wierzący, tak że rozwód w grę nie wchodzi. Po czym smutnieje, jakby żałował czegoś, ale nie jestem pewna czego. Czy tego, że jest żonaty, czy też tego, że wierzący i się nie może rozwieść. Wolę się nie pytać. Następnego dnia wręczam Zenobiuszowi listę prac do wykonania i wspominam również, że być może będę chciała, by wyciął duże drzewo, które rośnie przed domem – rozrosło się tak bardzo, że zasłania cały dom. Ponieważ drzewo jednak jest bardzo duże, mówię Zenobiuszowi, że wynajmę specjalną piłę oraz maszynę do cięcia drewna na wióry. Następnego dnia wracam do domu wieczorem i z wielkim zdumieniem stwierdzam, że drzewa przed domem nie ma. Wysiadam z samochodu i widzę, że w ogródku przed domem siedzi Zenek z piwem w ręku. Obok niego równo poukładana sterta równo przyciętego drewna.

– Niech pani tylko na mnie nie krzyczy! – woła do mnie. – To moje pierwsze piwko dzisiaj, ale mi się chyba należy? I wskazuje na stertę drewna. – Zenek, jak ty to zrobiłeś? Jestem zaskoczona i nie ukrywam, że pod dużym wrażeniem. Zenobiusz na to: – Pani Irenko, a co to za filozofia drzewo wykopać, po cholerę zara pieniądze wydawać na jakieś piły, maszyny. Podkopałem korzenie, przywiązałem sznur do drzewa, drugi koniec do mojego pasa i ciągłem. Po czym uśmiecha się i dodaje: – Prawie wypadek spowodowałem. – Jaki wypadek? – pytam i rozglądam się nerwowo. – No wie pani, jak ciągłem tego bydlaka, to znaczy to drzewo, to aż trzy samochody się zatrzymały przed domem i przyglądali się jak ciągnę. Tak że taki mały korek na ulicy był. A jak już drzewo leżało na ziemi, to wszyscy mi brawo bili i coś po angielsku wołali. Oddycham z ulgą. Idę do kuchni i przynoszę Zenkowi następne piwo. Sobie też otwieram jedno. Siadam na stercie drewna i staram się nie zastanawiać, co by było, gdyby… gdyby drzewo przewróciło się na Zenka albo na przechodnia idącego ulicą. Zenek spogląda na mnie spod oka i mówi: – Co pani się zawsze tak martwi z życia, trzeba się cieszyć, bo my też jak to drzewo kiedyś padniemy. I co po nas zostanie? Nic. W życiu piękne są tylko chwile – dodaje i pociąga następny łyk piwa. Słońce zachodzi i wspaniale oświetla cały dom. Uśmiecham się do Zenobiusza i stukam mają puszką w jego puszkę. I pociągam następny łyk piwa. I tym razem ja nucę pod nosem słowa piosenki: – Widzisz, życie to ja i ty, ten ptak, to drzewo i kwiat. A Zenobiusz kończy za mnie: – Tak, tak, tak dlatego właśnie warto żyć.

JC ERHARDT: Not fair sophisticated than ‘baran’, alt hough I suspect in this case the chimpanzees would win with silence. I hope there are more obvious differences like appearance, although in some cases, t hat is debatable. One thing scientists have discovered was that monkeys have t he sense of fairness, the abilit y to see if t hey received their ‘fair share’ of whatever there is to share. Even if they don’t speak our language. In an exper iment, the two monkeys were asked to perfor m an identical task for which they were getting a reward in t he end. One monkey accepts her reward – a slice of cucumber, happily, until she sees that her companion in t he cage gets a whole apple. She kick s up a fuss and throws t he cucumber at the researcher with all her force. The q uestion I would like an answer to, is; would the second monkey give up half of her apple for a hungr y friend? Would you? My friend lives in a fabulous house with her family. All three children have their own bedrooms. She is a doctor. They are not rich, but live in a relative comfor t with

plent y of space. They also have a Polish cleaner who, she told them, rents one room somewhere near, and lives wit h her two children and a husband. She comes to clean the house once a week and takes home ten pounds per hour. My fr iend’s older, ten years old son after investigating t he ear nings and living conditions of the cleaner decides to employ his sense of morality. “It’s not fair,” he says over a dinner, “The cleaner should earn as much as my mum, she works just as hard”. His mother smiles. Hear ing t his, I decide to upset t he applecar t. “She lives in one room with her children, it’s not fair, is it?” I ask him. He shakes his head and agrees. No, not fair. “You have a whole room to yourself and so does your brot her, yes?” I prod fur ther. He agrees. “Would you move in wit h your brother, and give up your room if she could have more space? If the deal was, she would have two rooms, and you two would have to sleep in one, would you do it?” He is ver y quiet. “Not fair”, he says. “She can’t speak English. She is not a doctor. And I am NOT shar ing wit h my brother!”

Gra phics: Joanna Ciechanowska

I found a message on my mobile phone. A colleague was t exting: “ Could you do me a favour and transla te this into Polish? It is for an actor friend: T hose morons treat me like s. .t here. Making me clea n up all their mess and stack chairs. Do you know what I am in my countr y ? In my countr y I am a doctor. But here I am just a f….g cleaner.” I tried to oblige and even phoned a friend to consult on the finer points of translating ‘moron’. After some deliberation, the best I could come up with was ‘baran’ which translates back to ‘ram’, according to a dictionar y – uncastrated, adult sheep. But I think ‘moron’ was much more infor mative and definitely more entertaining. I got a bit stuck on ‘s..t’ and ‘f….g’. Somehow in Polish it sounded dir ty, not very sophisticated and downright rude. My grandmother would turn in her grave on hearing anything like that. Jane Goodall is a well-known primatologist. She thinks that the only real difference between humans and chimpanzees is our sophisticated language. In which case ‘moron’ is much more


30 |

04 (202) 2014 | nowy czas

co się dzieje kino

KinotEKa Coroczne święto polskiego kina na Wyspach trwać będziedo końca maja. Dwunasta edycja festiwalu nosi tytuł Cinema of Desire. Przed nami m.in. Drogówka Wojciecha Smarzowskiego, Ida Pawlikowskiego i Jack Strong Pasikowskiego. Przeglądowi towarzyszy szereg warsztatów i dyskusji, a także duża retrospektywa Waleriana Borowczyka. Szczegółowe informacje na stronie: polishculture.org.uk Grand Budapest Hotel

Od pierwszych sekund wiadomo, że Grand Budapest Hotel to film Wesa Andersona. Te kolory, te ujęcia, jego ulubieni aktorzy. Dziwaczna galeria postaci przesuwających się przed naszymi oczami. I drobne szczegóły, nierzadko wtopione w drugi plan, które widz wyłapuje dopiero przy kolejnym obejrzeniu filmu. Fabuła? Jak to w filmach Wesa Andersona bywa, nie gra tu wiodącej roli: najważniejszy jest przeuroczy klimat absurdu, prześmieszne dialogi i zwroty akcji. To

opowieść o portierze hiper-luksusowego hotelu, który wrobiony zostaje w morderstwo jednego z gości. Wraz z jednym z lokai wyrusza w pełną niebezpieczeństw podróż, która ma oczyścić jego dobre imię (a w hotelarstwie dobre imię to podstawa!). W głównych rolach Ralph Fiennes i Edward Nordon, a także doskonały debiutant Tony Revoloti. Ale w epizodach przewiną się między innymi Adrien Brody, Bill Murray czy Jude Law. A do tego Jeff Goldblum czy Tilda Swinton. Niektórzy – jak choćby Harvey Keitlel – w charakteryzacjach, które sprawiają, że są właściwie nie do poznania. We are the Best Lucas Moodyson powraca do klimatów, które w przeszłości przyniosły mu największe uznanie: znowu stawia na niezależne komedie. Bohaterkami najnowszej są koleżanki ze szkoły zakładające punkowy zespół. Bobo i Klara wybitnymi instrumentalistkami może nie są, ale mają zapał, a to do punkowych „trzech akordów” przydaje się najbardziej! O ile jednak braki w muzycznym wykształceniu nie wydają się wielką przeszkodą, to problem jest inny: nie ma gitarzystki. Wkrótce kandydatka się pojawia. Tyle że nieco różni się od naszych „walczących z systemem" bohaterek. Najlepiej symbolizuje jej sympatyzowania ze szwedzkimi królami popu z Abby. Czy lód i ogień da się pogodzić? american Graffiti Zanim podarował nam najbardziej ekscytującą sagę science-fiction w historii świata, czyli Gwiezdne wojny, George Lucas stworzył uroczy, nostalgiczny obraz Stanów Zjednoczonych początku lat sześćdziesiątych. Letnia noc. Zakończenie roku szkolnego.

Małe amerykańskie miasteczko w Kaliforni. Dla młodych ludzi zaraz rozpocznie się „prawdziwe życie”: jedni zaczną pracować, inni wyjadą na uniwersytet. To jedna z tych nocy zawieszonych w próżni – na granicy dwóch życiowych etapów. Inspirowany niezależnym kinem europejskim American Graffiti pozostaje nieco ironicznym, ale namalowanym z sympatią portretem Stanów z epoki, z ich niewinnością, naiwnością, hamburgerami, coca-colą, obsesjami na punkcie wielkich samochodów. No i rolą młodziutkiego Harrisona Forda, który w chwilę później zasłynie rolą Hana Solo w Gwiezdnych wojnach! Wtorek, 13 maja, godz. 20.45 Prince Charles Cinema Sezon na Jamesa Deana

Wtorek, 27 maja, godz.19.00 KOKO, 1 Camden High Street NW17JE Katy Perry Cukierkowo-seksowny wizerunek, sprawiający, że w niektórych teledysku Katy wygląda jakby żywcem wyjęta z mokrego snu nastolatka, oraz imponujący głos i chwytliwe, taneczno-popowe przeboje w stylu Hot’n Cold, I Kissed A Girl, Last Friday Night”– to znaki rozpoznawcze Katy Perry, amerykańskiej piosenkarki z Kaliforni. Aż trudno uwierzyć, że zaczynała swoją karierę jako... nastoletnia artystka śpiewająca muzykę chrześcijańską. Na muzykę świecką, i o wiele odważniejszą, „nawrócił” ją przyjaciel, który zaraził Katy swoją fascynacją dźwiękami Alanis Morissette i grupy Queen. 02 arena Peninsula Square, SE10 0DX

Ten artysta nieczęsto daje koncerty. Dlatego występ w sali koncertowej w Barbicanie będzie czymś wyjątkowym. Jego muzyka – jazzowa, ale z domieszką bluesa i muzyki klasycznej, a także tak zwanej muzyki świata – w ciągu lat przechodziła mnóstwo metamorfoz. W końcu Corea pierwszy swój album wydał w 1966 roku. Znany jest nie tylko z niesamowitej kreatywności, ale też artystycznej płodności. Czasem może się wydawać, że nowy krążek wydaje co roku. Na koncercie usłyszymy przede wszystkim nagrania z jego ostatniego albumu – wydanego w 2013 roku The Vigil, doskonale przyjętego przez krytykę. Ale artysta z pewnością wyciągnie też co nieco ze swojego jakże bogatego katalogu. Poniedziałek, 19 maja, godz. 19.30 Barbican Centre Silk Street, EC2Y 8BS

teatry trzaska Moving Movies

Wystąpił ledwie w trzech filmach pełnometrażowych. Ale charyzma, magnetyzm i uroda sprawiły, że do dziś James Dean hipnotyzuje kolejne pokolenie kinomanów . Szczególnie że wszystkie obrazy, w jakich zagrał, doczekały się statusu klasyków. Londyńskie BFI pokaże je wszystkie – w odczyszczonej cyfrowo wersji. Znowu więc obejrzymy parabiblijną epopeję Na wschód od Edenu, według Johna Steinbecka, kultowego Buntownika bez powodu i Giganta – opowieści o młodym człowieku zaplątanym w miraże American Dream i uprzedzenia teksaskiej prowincji. Jak to możliwe, że facet, który zagrał w trzech filmach, zdążył przed tragiczną, przedwczesną śmiercią zgarnąć dwie nagrody amerykańskiej Akademii Filmowej? Przypomnimy sobie o tym w Brytyjskim Instytucie Filmowym. BFI Southbank Belvedere Road, SE1 8XT

muzyka the War on Drugs Doskonała kapela wpisująca się w nurt Americany: czerpie pełnymi garści z tradycji Lynyrd Skynyrd, ale też Boba Dylana i Neila Younga i odświeża ich brzmienie, nadając mu sznyt godny XII wieku. Bo wszystko to podlane jest postpunkowymi brzmieniami á la My Bloody Valentine czy zgiełkiem Sonic Youth. W Londynie grupa promować będzie swoją najnowszą płytę, Lost in the Dream, przez wielu krytyków uważaną za najlepszą jak dotąd w dorobku kapeli. „Łącząc w sobie eskperymentalną psychodelę i brzmienia z lat osiemdziesiątych, album ten ma jednocześnie rozmach, jak i brzmi klaustrofobicznie – pisał o krążku recenzent Guardiana, Alexis Petridis.

Mikołaj Trzaska, kompozytor, saksofonista i klarnecista zaprezentuje w ramach KINOTEKI swój projekt Trzaska Mówi Movie. Londyńczycy usłyszą tu utwory, jakie artysta skomponował do filmów Wojciecha Smarzowskiego. Zabrzmią dźwięki z Róży, Domu złego i Drogówki, a także ostatniego dzieła reżysera – opartego na prozie Jerzego Pilcha Pod mocnym Aniołem. Trzyosobowy zespół zaprezentuje też kompozycje, które ze względu na brak miejsca nie zmieściły się w ścieżkach dźwiękowych wspomnianych obrazów. Do projektu Trzaska zaprosił wybitnych muzyków europejskiej sceny improwizowanej, z którymi współpracuje i koncertuje od lat pod nazwą Riverloam Trio. niedziela, 10 maja, godz. 20.00 Cafe oto 18-22 ashwin Street, E8 3DL

Sharon van Etteen Dwudziestowieczna Kate Bush? Delikatna, subtelna, seksowna, ale nie stroniąca od elektroniki Sharon van Etten to gorące nazwisko na niezależnej amerykańskiej scenie rockowej. Intymna, inteligentna, pełna przestrzeni, a zarazem kruchości muzyka urodzonej na Brooklynie Sharon zabrzmi w KOKO na północy Londynu. „Zawsze, gdy pojawia się na scenie, Van Etten prezentuje się porywająco” – pisała po jej ostatnim występie Elisa Bray z dziennika „The Independent”, oceniając koncert na maksymalną liczbę pięciu gwiazdek. Czwartek, 5 czerwca, godz. 19.00 Koko 1a Camden High Street, W1 7JE

Chick Corea

other Desert Cities

Wciągająca, współczesna sztuka amerykańska, w której dramat rodzinny splata się ze wciąż niezagojonymi ranami na narodowej psyche: od Wietnamu, przez neokonserwatywne pobudzenie lat osiemdziesiątych, aż po konflikt w Iraku. Rodzinne spotkanie tuż przed świętami Bożego Narodzenia. Córka – pisarka, która przeżyła niedawno załamanie nerwowe. Poglądy: lewicowe. Rodzice z kolei reprezentują świat, którego już nie ma: to znajomi żony Reagana (wciąż czule i nieco pretensjonalnie nazywają ją „Nancy”), ciągle zafascynowani. Wkrótce zaczyna między nimi iskrzyć, a rodzinna tragedia: śmierć najmłodszego brata – roznieca ogień. Tragedia, o której nigdy dotąd w rodzinie nie rozmawiało się, szczerze. Aż do teraz. old Vic theatre the Cut, Waterloo Rd, SE1 8nB

three Sisters Anya Reiss przenosi klasyczny dramat Czechowa do XXI wieku, a Moskwę zamienia natomiast na Londyn. Zamiast rosyjskiej prowincji, Reiss zabiera nas do ambasady na Bliskim Wschodzie. Ale kręgosłup opowieści o trzech siostrach zesłanych na prowincję ze względu na przeszłość ojca, pozostaje taka sama. Tak samo jak pytanie o sens w chaotycznej nowoczesności i temat elitarnej klasy, która stopniowo traci na znaczeniu. Jedną z cech charakterystycznych wielkich sztuk jest to, że są prawdziwe, nawet gdy epoka, w jakiej zostały stworzone, już przeminęła. „Trzy siostry to jeden


|31

nowy czas | 04 (202) 2014

co się dzieje z takich spektakli” – pisze recenzent „Financial Times”. Southwark Playhouse 77-85 Newington Causeway SE1 6BD

Pan Tadeusz. Remix

Nowoczesna wersja sztandarowego utworu polskiej klasyki. Jak poradził sobie z 12 księgami „Pana Tadeusza” na małej scenie Jazz Cafe POSK-u reżyser i aktor Sceny Poetyckiej Wojciech Piekarski i czy narodowa epopeja jest wiąż dla nas ważna możemy się przekonać już 2 i 4 maja. 2 maja (piątek) 2014. godz. 19.00 4 maja (niedziela) 2014. godz. 16.00 Jazz Café, POSK 238-246 King Street, Londyn W6 0RF

Jeeves and Wooster Niezwykle popularna w latach dziewięćdziesiątych seria komediowa, oparta na prozie P.G. Wodeshouse’a i pokazywana w ITV doczekała się po latach wersji scenicznej. Stephen Fry zostaje tu zastąpiony przez Marka Heapa, wcielającego się w zaradnego i doskonale poinformowanego lokaja Jeevesa. W jego pracodawcę, pomniejszego arystokratę o dużym ego i niewielkim rozumku wciela się natomiast Robert Webb – na co dzień połowa duetu Mitchel-Webb, znanego choćby z serii Peep Show czy pokazywanej w BBC serii That Mitchell and Webb Look. Duke of York Theatre 104 St Martin's Lane, WC2N 4BG

wystawy

inne manekiny rzucona jest projekcja ludzkich twarzy. Efekt? Ubrane w fantazyjne strony manekiny uśmiechają się do nas i mrugają okiem. Znajdziemy tam prawdziwy gwiazdozbiór: od słynnego „spiczastego” biustonosza Madonny, którego używała podczas słynnej trasy koncertowej na początku lat dziewięćdziesiątych, przez wysmakowaną suknię, w której publiczność czarowała australijska diva popu Kylie Minouge. – Szokowało mnie, że silnym i pięknym kobietom w świecie mody zawsze kazano się zamykać. Założenie było takie, że jeśli jesteś ładna, to musisz być głupia. A mnie zawsze marzyło się, by na pokazie modelki mogły się odzywać. By nie były robotami, żeby mogły wyrażać siebie – opowiadał Gaultier podczas otwarcia wystawy.

Poruszające rozmachem i wrażliwością zdjęcia włoskiego fotografa Lucasa Foglii przedstawiają słabo zaludnione, pełne przestrzeni i wolności Stany Zjednoczone. Część z tych zdjęć mogła zostać zrobiona i za czasów, gdy John Steinbeck pisał swoją słynną epopeję Grona gniewu. Czas jakby się tu zatrzymał, a przestrzeń i monumentalizm Ameryki pozostaje na tych fotografiach taki sam. Ale to nie tylko ładne, „pocztówkowe” ujęcia Stanów Zjednoczonych. Bo skojarzenie z Gronami gniewu nasuwa się też z innego powodu: podobnie jak Steinbeck, Foglia dokumentuje amerykańską prowincję na skraju wielkich przemian: tradycyjne społeczności zagrożone są przez inwazję wielkiego przemysłu i uniformizującego wszystko kapitalizmu.

Barbican Centre Silk Street, EC2Y 8BS

Michael Hoppen Gallery 3 Jubilee Place, SW3 3TD

Italian Glamour

Matisse: Cut-Outs

Suknie wieczorowe, ociekające złotem buty i olśniewająca biżuteria – to wszystko znajdziemy na ogromnej wystawie w Victoria & Albert Museum. Pokazuje ona historię włoskiej mody: od końca wojny aż do dziś. Zwiedzający zobaczą, jak włoscy projektanci zaistnieli w świadomości świata.

– Każdy wielki artysta wypracował swój styl, ale Matisse ich przebił: stworzył zupełnie nowe medium – mówił na otwarciu wystawy szef Tate Modern, Sandy Nairne. Dodajmy, że stworzył je w późnym stadium swojej kariery, kiedy zdrowie nie pozwalało mu już aktywnie malować. Zamienił więc wymagający lepszej kondycji pędzel na nożyczki. I przez piętnaście lat zajmował się wycinankami. – Wcześniej używał ich po prostu jako rekwizytu pozwalającego mu rozplanować kompozycję obrazu – mówi kurator Nicholas Cullinan. – Ale w 1947 roku, gdy stworzył serię Jazz, papier stał się czymś niezależnym. Mattise zamyka wspomnienia cyrków, w jakich bywał, ludowych podań, jakie usłyszał i podróży, które odbył – mówi Cullinan, na co dzień pracujący w nowojorskim Museum of Modern Art, które wraz z Tate Modern przygotowało tę wystawę: pierwszą skupiające

Victoria & Albert Museum Cromwell Road, SW7 2RL

Lucas Foglia

się całkowicie na „wycinankowym” okresie artysty. – W pewnym momencie Matisse powiedział: „Artysta nie powinien być więźniem stylu, więźniem samego siebie, swojej reputacji czy sukcesu. W tym wszystkim chodzi o swobodę działania” – wyjaśnia kurator dodając, że ekspozycja jest doskonałą ilustracją tej filozofii: dokumentuje przecież jakże radykalny i odważny zwrot, na jaki nie każdego uznanego artystę w tym wieku byłoby stać. Tate Modern, Bankside SE1 9TG

spotkania

wystawa prac Caroliny Khouri oraz Wojciecha Sobczyńskiego. Wstęp bezpłatny. Czwartek 8 maja, godz. 19.30 Ognisko Polskie 55 Exhibition Road, SW7 2PN

wykłady/odczyty The Exiled Nation: London Poles during the Second World War Interaktywne warsztaty prowadzone przez Elę Kaczmarską, których tematem jest los i historia polskiej społeczności, która pojawiła się na Wyspach po wybuchu II wojny światowej. Od 1940 roku miał tu swoją siedzibę polski rząd, a wokół takich miejsc jak Ognisko Polskie organizować zaczęło się emigracyjne życie. W wykładzie poruszona będzie też tragedia polskich Żydów oraz stosunek Polaków do Zagłady. Środa, 14 maja, godz. 19.00 The Wiener Library for the Study of the Holocaust and Genocide 29 Russell Square, WC1B 5DP

The Ethics of Liberation Wars

Spotkanie z EWĄ LIPSKĄ W Ognisku Polskim w Londynie odbędzie się spotkanie z jedną z najwybitniejszych polskich poetek, Ewą Lipską. Podczas wieczoru autorka przeczyta fragmenty ze swoich zbiorów poetyckich, a także z najnowszej książki Sefer, właśnie opublikowanej w wersji anglojęzycznej. W spotkaniu wezmą udział: poetka – Anna Maria Mickiewicz oraz tłumacze: Barbara Bogoczek i Tony Howard. W muzyczną podróż z bohaterami powieści Ewy Lipskiej zabierze nas pianista Matthieu Esnult. Spotkaniu towarzyszyć będzie

Sztuczne granice, nierówności, nienawiść plemienna, zacofanie – to efekty kolonizacji, z jakimi Afryka nadal musi się zmagać. Wyeksploatowanie zasobów, brak elit politycznych i intelektualnych sprawiły, ze nawet po formalnym uzyskaniu niezależności wiele z państw afrykańskich wkrótce pogrążyły się w chaosie i krwawych wojnach domowych, a w najlepszym wypadku skazane zostały na stagnację. Na tych problemach skupiać się będzie Dan Thea, za punkty wyjścia obierając powody rozpoczęcia wojen wyzwoleńczych w Kenii, Algierii i Angoli, a także walkę przeciwko apartheidowi w RPA. Niedziela, 18 maja, godz. 11.00 Conway Hall 25 Red Lion Square, WC1R 4RL

NOC MuzEóW W LONDYNIE W Londynie noc muzeuów potrwa… dwie noce. Swoje podwoje dla zwiedzających otworzą muzea, galerie, ale też... Sąd Najwyższy.

Jean Paul Gaultier

Stroje, fotografie, szkice, ale przede wszystkim manekiny ubrane w fantazyjne stroje – wszystko to ukazuje niepodrabialny styl projektanta Jeana Paula Gaultiera. Ekspozycja żyje. Część manekinów ustawiona jest na ruchomej platformie. „Modele” przesuwają się przed naszymi oczami, dzięki czemu mamy poczucie, jakbyśmy uczestniczyli w pokazie mody. Na

W National Gallery sztuka spotka się literaturą i poezją. English National Ballet zaprezentuje tu performance taneczny zainspirowany monumentalnym wierszem Davida Jonesa In Parathesis. Tancerze zawładną tej nocy szeregiem sal dostojnej galerii. Nocne zwiedzanie zaoferuje nam wiele londyńskich domów, w których mieszkali sławni ludzie. W domu Benjamina Franklina nieopodal Embankment zabrzmi muzyka tworzona na XIX-wiecznym fortepianie. Inna opcja to noc przy świecach w pięknym, zabytkowym domu Samuela Johnsona. Będziemy mieli też okazję, by spróbować wiktoriańskich smakołyków i posłuchać XIX-wiecznej muzyki w William Morris Gallery. Tu jednak clou programu będzie możliwość wydrukowania własnego – najlepiej radykalnego – sloganu przy pomocy tradycyjnej prasy drukarskiej, jakiej używał słynny wiktoriański artysta i

działacz socjalistyczny. Swoje podwoje otworzy też Somerset House. Zaprasza na wieczór pełen granej na żywo muzyki, warsztatów oraz wycieczki z przewodnikiem po pięknym, neoklasycystycznym budynku położonym przy Strandzie. Nieopodal, w London Museum of Transport przeżyć będzie można wieczór z lat czterdziestych. 16 maja rozpocznie się tu wystawa Goodbye Piccadilly, wspominającą Londyn za czasów wojny, a za główny kąt spojrzenia obierającą rzecz jasna przemiany, jakie zaszły wówczas w sferze transportu masowego. Podczas nocy muzeów odwiedzimy bar z epoki, weźmiemy udział w wielkim quizie wiedzy, wysłuchamy pogadanek i wykładów oraz. muzyki z epoki. Do tego możliwość odwiedzenia fryzjera żywcem wyjętego z lat czterdziestych. Dlaczego nawet najtwardsi, doświadczeni w boju żołnierze

odmawiają wejścia do budynku Akademii przy Royal Artilerry Museum? Najodważniejsi z naszych czytelników będą się o tym mogli przekonać podczas „obchodu muzeum z duchami” w Woolwich. Organizatorzy wliczają w cenę biletu herbatę i posiłek, stąd wyciągnąć można wniosek, że duchy w gmachu nie są szczególnie krwiożercze, a współczynnik przeżywalności będzie dość duży. Z kolei w Royal Air Force Museum w Hendon na północy Londynu zabrzmi wyjątkowa muzyka: gitara i instrumenty perkusyjne wymieszają się z głosami z propagandowych filmów, starymi radiowymi reklamami i archiwalnymi przemówieniami. To wszystko – zawieszone gdzieś pomiędzy koncertem a performance – zaoferuje nam due Public Service Broadcasting. Wreszcie, odrobinę ze swojej codziennej powagi utraci na moment

brytyjski Sąd Najwyższy. Będziemy mogli się nafotografować do woli, napić w zaimprowizowanym specjalnie na tę okazję barze, zobaczyć jak nadworna artystka Isobel Williams ilustruje codzienną pracę prawników, a także obejrzeć naszpikowaną wątkami prawniczymi sztukę Inner Temple Drama Society. Wszystko to w pięknym, zabytkowym budynku, do którego na co dzień nie tak łatwo się dostać.

Adam Dąbrowski Museums at Night 15 - 17 maja



Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.