nowyczas2014/201/003

Page 1

LONDON

2014 03 (201) FREE ISSN 1752-0339 Fot. Joanna Ciechanowska

Lady Panufnik na tle portretu swojego męża Andrzeja Panufnika

ROK PANUFNIKA > 16


2|

03 (201) 2014 | nowy czas

” listy@nowyczas.co.uk Do Redakcji Nowego Czasu w odpowiedzi na list Pana Zygmunta Łozińskiego Szanowny Panie, Dziękuję za zaproszenie na spotkanie informacyjne o POSK-u, które Pan proponuje, pod egidą „Nowego Czasu”, ale myślę, że z powodów jak poniżej, takie spotkanie jest raczej zbędne. W przeciągu najbliższych kilku tygodni Pan, razem ze wszystkimi członkami POSK-u, otrzyma pocztą duży plik informacji, między innymi: – zawiadomienie o dacie Walnego Zebrania członków POSK-u (7 czerwca 2014), na którym, jak Panu wiadomo, co roku odbywają się obszerne dyskusje na wszelkie związane z POSK-iem tematy – doroczne Wiadomości POSK-u, czyli obszerny raport z działalności podczas roku 2013 – zestawienia finansowe łącznie z oficjalnym dorocznym rozliczeniem (annual accounts) poświadczonym przez niezależnych rewidentów Za kilka miesięcy, na jesieni, członkowie POSK-u otrzymają projekt zu-

pełnie nowego statutu, będący owocem długiej i ciężkiej pracy Komisji Statutowej. Członkowie będą wtedy mieli okazję przestudiować ten dokument razem z obszernym raportem komisji, jak również możliwość przedyskutowania go na spotkaniu informacyjnym i przesłania komentarzy na piśmie. Dopiero po tej konsultacji odbędzie się Nadzwyczajne Walne Zebranie, w celu przegłosowania nowego statutu. Myślę, że te obszerne dokumenty plus te zebrania dadzą członkom wystarczające okazje do poinformowania się i dyskusji nad przyszłością POSK-u. Z poważaniem JOANNA MŁuDZIńSKA Chair, Polish Social and Cultural Association Ltd Do Pani Joanny Młudzińskiej, Przewodniczącej POSK-u, Zarządu i Rady POSK-u! My, niżej podpisani, zwracamy się ponownie do Pani z następującymi sprawami, jako do osoby zarządzającej całością instytucji, jaką jest Polski Ośrodek Społeczno-Kulturalny. Pytamy zatem, jak długo mamy jeszcze czekać na jakiekolwiek zmiany

PRENUMERATA Imię i Nazwisko........................................................................................ Adres............................................................................................................ ........................................................................................................................ Kod pocztowy............................................................................................ Tel................................................................................................................. Liczba wydań............................................................................................ Prenumerata od numeru....................................................(włącznie)

Prenumeratę Prenumeratę zamówić można na dowolny adres w Wielkiej zamówić można na dowolny adres w UK bądź też w krajach Unii. Brytanii bądźzamówienia też w krajach Uniiwypełnić Europejskiej. Abyformularz dokonać Aby dokonosć należy i odesłać zamówienia należy wypełnić formularz i odesłać go na adres wydawcy wraz z załączonym czekiem lub postalna order adres wydawcy wraz z czekiem lub postal order. Gazeta wysyłana jest w dniu wydania.

Czeki prosimy wystawiać na: CZAS PUBLISHERS LTD.

12

£30

£60

63 Kings Grove London SE15 2NA

63 King’s Grove, London SE15 2NA Tel.: 0207 639 8507, redakcja@nowyczas.co.uk, listy@nowyczas.co.uk RedAKtOR nAczelny: Grzegorz Małkiewicz (g.malkiewicz@nowyczas.co.uk); RedAKcjA: Teresa Bazarnik (t.bazarnik@nowyczas.co.uk), Jacek Ozaist, Daniel Kowalski WSPÓŁPRACA REDAKCYJNA: Joanna Ciechanowska, Krystyna Cywińska, Adam Dąbrowski, Irena Falcone, Włodzimierz Fenrych, Mikołaj Hęciak, Julia Hoffmann, Maria Kaleta, Andrzej Krauze, Janusz Pierzchała, Andrzej Lichota, Anna Maria Mickiewicz, Wacław Lewandowski, Bartosz Rutkowski, Sławomir Orwat, Wojciech A. Sobczyński, Agnieszka Siedlecka, Agnieszka Stando, Roman Waldca, Ewa Stepan, Marcin Kołpanowicz, Henryka Woźniczka

dziAł MARKetingu: tel./fax: 0207 358 8406, mobile: 0779 158 2949 marketing@nowyczas.co.uk Marcin Rogoziński (m.rogozinski@nowyczas.co.uk), WydAWcA: CZAS Publishers Ltd. © nowyczas Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść zamieszczanych reklam i ogłoszeń oraz zastrzega sobie prawo do niezamieszczenia ogłoszenia.

I ja mam chwile filozoficznej zadumy. Staję sobie na moście nad Wisłą, od czasu do czasu spluwam na fale i myślę przy tym: Panta rei.

w POSKlubie na IV piętrze. Pisała Pani do nas w liście, że pierwsze spotkanie p. Fórmaniaka i p. Tomaszewskiej z ramienia POSK-u w sprawie poprawy sytuacji finansowej i w sprawach organizacyjnych prowadzenia POSKlubu odbyło się przed świętami bożego Narodzenia. Następne miało odbyć się wkrótce, lecz jak wiemy, nie odbyło się i wszystko jest po staremu. A nawet gorzej, bo bilety na sobotnie zabawy już są robione na kserokopiarce, bez żadnych numerów ewidencyjnych. To pozwala na zupełnie niekontrolowany przepływ gotówki za bilety i liczby osób uczestniczących w zabawie. I w dodatku, co na to przepisy przeciwpożarowe? Zarząd i Rada POSK-u przyklepała długi POSKlubowe i dalej twierdzi, że nic się nie stało (93 tys. funtów to tylko – według Pani – deficyt strukturalny!!!). Prawda jest taka, że przez ostatnie 10 lat Zarząd i Rada POSK-u zrobili 2,5 mln strat (rocznie jest to 250 tys. funtów), który został przez Panią Przewodniczącą nazwany „deficytem strukturalnym”. W porównaniu z tym dług POSKlubu, to rzeczywiście drobna rzecz. Lecz przykład idzie z góry. Zbliżają się Walne Zebrania POSK-u i POSKlubu. Mamy pytanie niezwykle ważne: – Czy uważa Pani, że p. Andrzej Makulski powinien zorganizować kolejne Walne Zebranie? Przypominamy, że na poprzednim otrzymał votum nieufności od Komisji Rewizyjnej sprawowanej przez nas. Obecnie jest on osobą zarządzającą POSKlubem bez rozliczenia finansowego za poprzednią kadencję. I czy członkowie, którzy dali mu wtedy absolutorium zastanowili się, w jaki konkretny finansowy sposób pomogą p. Makulskiemu w oddaniu długów, zwiększających się co roku? Wyłożą środki prywatne? bo jak widzimy p. Makulski nie wyraża chęci do oddania tych pieniędzy. Lista tychże członków POSKlubu jest w naszym posiadaniu po ostatnim Walnym Zebraniu. Natomiast już wiadomo co się wydarzyło na posiedzeniu Rady, a sprawa dotyczy Komisji Rewizyjnej całego POSK-u. Oto przewodniczący tejże komisji, wspomniany wcześniej p. Andrzej Fórmaniak, ni mniej ni więcej zgłosił swoją komisję do likwidacji, sugerując, że w podobnych brytyjskich organizacjach takich komisji nie ma. Może i tak. Zostanie to poddane pod głosowanie na Walnym Zebraniu. Lecz jeśli POSK zlikwiduje swoją Komisję Rewizyjną to inne, działające wewnątrz jego struktury organizacje, między innymi POSKlub, także to zrobi. I wtedy już hulaj dusza, piekła nie ma. Wszystkie posunięcia finansowe przeprowadzane będą bez żadnej kontroli! Następna sprawa to przyjmowanie nowych członków. Po złożeniu podania i wpłacie 10 funtów są oni jeszcze zapraszani na rozmowę kwalifikacyjną i poddawani bardzo szczegółowym przepytywaniom, także na prywatne tematy. A zajmuje się tym Zarząd POSK-u w liczbie 5/7 osób. Taką weryfikację można porównać

Stanisław Jerzy Lec

© Jurgita Venckiene (svelnusvejas.lt)

Dzień dobry wiosno!

W wiosnę uosobiła się Gabriella Malewska, która bardzo pomogła nam w przygotowaniu ARTerii w Ognisku Polskim. Dziękujemy!

do przesłuchiwań rodem z PRL-u. A może masonerskiego klubu? Nikt też nie dostaje choćby do wglądu statutu POSK-u, żeby się zapoznać z instytucją, do której się zapisuje. Nie mówiąc o tym, że w dalszym ciągu nie istnieje statut w języku polskim! Czy nazwa instytucji: Polski Ośrodek Społeczno-Kulturalny do tego nie zobowiązuje? Odmówiła Pani także spotkania proponowanego przez p. Zygmunta Łozińskiego na łamach „Nowego Czasu” z członkami i sympatykami POSK-u na temat jego przyszłości! Dlaczego? Walne Zebranietemu służy??? Może i tak, lecz w większości spraw członkowie biorący w nim udział zostają postawieni przed faktami dokonanymi i poddawani pod głosowanie, bez możliwości zastanowienia się czy konsultacji. Tak właśnie się stało między innymi z masztami na dachu POSK-u. Pomimo protestów członków, zgłoszenia sprawy do Council, a także niezgody na ich istnienie pośród sąsiadów POSK-u, pewnego dnia przyjechał dźwig i zamontował maszty nad IV piętrem. Niezdrowe, toksyczne, także dla lokatorów przyszłych mieszkań w POSK-u, ale przynoszące jakieś pieniądze zapewne. Skandal! Jesteśmy nie tyko członkami Komisji Rewizyjnej, ale przede wszystkim członkami POSK-u. Martwi nas ogromie taka sytuacja. Przykro to powiedzieć, ale jesteśmy karmieni kolejnymi bajkami na temat dobrej kondycji obu instytucji. To już nie żarty. Możemy zwyczajnie przestać istnieć jako siedziba wszystkich Polaków! Obudźmy się!! Z poważaniem Członkowie Komisji Rewizyjnej: ZygMuNT gRZyb SyLWIA KOSIeC STANISŁAW gRuDZIeń IZAbeLA KuCZKOWSKA

Droga Redakcjo, z przykrością odnotowałam, że w relacji NC (nr 1/199) „Otwarcie wystawy inaugurujacej obchody 50-lecia POSK-u” przy wyszczególnieniu organizacji działających w POSK-u, pominięto Konfraternię Artystów Polskich. Jest to organizacja z długoletnim stażem (40-lecie u progu) i w POSK-u jest rezydentem od 1982 roku. Moja działalność na rzecz Konfraterni Artystów Polskich, od pięciu lat, przyczyniła się do zaprezentowania na koncertach Konfraterni w Polskim Ośrodku Społeczno-Kulturalnym około sześćdziesięciu muzyków młodego pokolenia. Z poważaniem bARbARA bAKST prezes Konfraterni Artystów Polskich w Wielkiej brytanii Od redakcji: Przepraszamy Panią Barbarę Bakst oraz zasłużoną w promocji młodych talentów Konfraternię Artystów Polskich. Wykaz instytucji został nam przesłany przez POSK w oficjalnym komunikacie prasowym. Szanowny Panie Redaktorze, angielska ignorancja lub zła wola w odniesieniu do zagadnień dotyczących Polski, o czym „Nowy Czas” wspomina w ostatnim wydaniu (nr 2/200) cechuje wypowiedzi w prasie brytyjskiej od wielu lat. Niestety, obecnie pozostawiane są bez korekty naszych emigracyjnych działaczy. W moje książce „Horyzonty wspomnień” wydanej w języku polskim i angielskim przytaczam wyjątki listów i polemik, jakie prowadziłem w okresie zimnej wojny na łamach „Timesa” i „Daily Telegraph”. Przytaczam również szereg listów pełnych uznania, jakie otrzymałem w związku z tą działalnością od Prezydenta edwarda Raczyńskiego. Niestety dziś nikt się tym nie zajmuje!


|3

nowy czas | 03 (201) 2014

na bieżąco Załączam wycinek z „Henley Standard”, w którym 28 lutego br. ukazał się mój list na temat Ukrainy (przedruk poniżej). Bardzo zachęcam młode pokolenie do częstych wystąpień w prasie angielskiej. Łączę wyrazy poważania ZBigniew MiecZkowSki • History of kiev violence

– Sir, very few people in this country are aware of the historical background responsible for the present disturbance in kiev. For 300 years Ukraine belonged to the commonwealth of the kingdom of Poland. it was annexed by Russia after the partition of Poland at the end of the 18th century but part of it, including the city of Lvov (Lemberg), was re-joined with Poland after her victorius war against Russia in 1920. it remained in the Polish Republic until the Russian invasion of 1939. western Ukraine is therefore still inhabited by a population hostile to Russian domination. it is inclined to join the the european Union against the wishes if Mr Putin and his puppet Mr Yanukovych – Yours faithfully Zbigniew Mieczkowski, Henley

Festiwal Filmów Polskich kinOteka powraca po raz dwunasty. W dniach 24 kwietnia – 30 maja wielbiciele kina i spodziewać się mogą wielu atrakcji. Festiwal będzie przede wszystkim podsumowaniem tego, co działo się w polskim kinie w 2013 roku, ze szczególnym naciskiem na filmy konkursowe oraz nagrodzone podczas festiwalu w Gdyni.

Kadr z filmu Dzieje grzechu Waleriana Borowczyka – ramach KINOTEKI czeka nas przekrój filmowej twórczości tego reżysera

russia and world war iii

Sir, As i stated in my letter published in The Times in roughly 1996 and in my 1993 book with the above title, there is a non-negligible probability of any crisis with Russia spiralling into a military confrontation that might become wwiii. i have been studying this problem now for almost 25 years (my first public lecture and letter in The economist were back in 1990). we are not yet free of the nuclear holocaust possibility, and worryingly, i predicted in 1992 that this fatal crisis site would most likely be – Ukraine. i will shortly be giving a lecture and publishing a book about this. Yours DR MARek LASkiewicZ

w artykule „Bal w ognisku” (nc, nr 2/200) zostało zamieszczone zdjęcie z podpisem: ci państwo z pewnością mieliby szansę na wygraną w konkursie na najbardziej oryginalne maski. otóż te przepiękne maski założyli: dr Andrzej czernecki (honorowy sekretarz ogniska) oraz jego żona irmina. Z poważaniem Małgorzata Belhaven and Stenton Dziękujemy serdecznie wszystkim Czytenikom, którzy skierowali do nas podziękowania i gratulacje z okazji 200. wydania „nowego Czasu”. Redakcja

Święto polskiego kina jacek Ozaist 24 maja w Barbican Centre zobaczymy słynną już iDę, która zawojowała rok temu London Film Festival. Będzie też spotkanie z reżyserem Pawłem Pawlikowskim. oszczędna formalnie, lecz nie emocjonalnie historia zakonnicy odkrywającej swoją prawdziwą tożsamość w realiach powojennej Polski zajeła już poczesne miejsce w naszej kinematografii. Minimalnie przegrał z idą w Gdyni budzący zachwyt i wzruszenie na całym świecie film cHce się żyć Macieja Pieprzycy, który opowiada o codziennej walce chłopca z porażeniem mózgowym o prawo do normalnego życia. Mateusz, jak każdy dzieciak przeżywa trudy dorastania i stawania się mężczyzną, marzy o pierwszej miłości, próbuje pokonać samotność. W tej roli niesamowity David ogrodnik. chce się żyć będzie można obejrzeć w Riverside dwukrotnie – 26 i 27 kwietnia. tegoroczny festiwal otworzy filmowy fresk o trudnym życiu i twórczości Bronisławy Wajs-Papuszy, poetki piszącej w języku romskim. Po pokazie w Riverside (24 kwietnia) z publicznością spotkają się współreżyserka filmu papusza Joanna Kos-Krauze oraz odtwórczyni głównej roli Jowita Budnik. na ekranach kin w Polsce od dawna jest nowy film Wojciecha Smarzowskiego Pod Mocnym Aniołem według prozy Jerzego Pilcha, więc czas najwyższy, by w Londynie pojawiło się przedostatnie dzieło tego wybitnego reżysera. Kompulsywna, rozedrgana formalnie, lecz genialnie zagrana przez aktorów DrOGówka nikogo nie pozostawi obojętnym (25 kwietnia w Riverside). W tegorocznym zestawieniu na szczególną uwagę zasługuje film miłOść Sławomira Fabickiego. Skromna, bardzo konsekwentna i spójna opowieść o traumie, jakiej doświadcza młode małżeństwo żyjące gdzieś w Polsce powiatowej. Zgwałcona na ostatnim etapie ciąży przez burmistrza miasteczka kobieta daremnie próbuje ukryć to przed mężem, powodując jeszcze większe komplikacje. oboje muszą zbudować

swoje relacje oraz zdefiniować miłość na nowo. Ktoś, nie bez racji, przyrównał film Fabickiego do oscarowego Rozstania Asghara Farhadiego. Miłość będzie można obejrzeć 26 kwietnia, oczywiście w Riverside, tuż po emisji Dziewczyny z szafy Bodo Koxa, która z kolei nieco rozczarowuje. Film wydaje się być pastiszem amerykańskich produkcji niezależnych, tyle że chyba zabrakło w nim autentyczności. W dziwnym bloku na dziwnym osiedlu żyje sobie troje dziwaków... Reszty nie zdradzę, bo nie ma czego zdradzać. Podczas 12. edycji KinoteKi nie zabraknie lżejszego repertuaru. W tym zakresie brylować będą: ambassaDa Juliusza Machulskiego (27 kwietnia) oraz bilet na księżyc niezmordowanego twórcy komedii Jacka Bromskiego (dwukrotnie 17 i 18 maja). W ramach retrospekcji czeka nas przekrój filmowej twórczości skandalisty Waleriana Borowczyka. „ten od golizny” czy „polski mistrz erotyki” to tylko niektóre z przydomków, jakie nadano reżyserowi Dziejów grzechu. W BFi Southbank oraz iCA pokazanych zostanie kilkanaście animowanych, krótkich i pełnometrażowych filmów z różnych okresów twórczości reżysera z jego blisko 20-letniej aktywności zawodowej. nie zabraknie oczywiście najważniejszych, skandalizujących obrazów, jak bestia, OpOwieści niemOralne” czy GOtO, wyspa miłOści. Kino Borowczyka jest wybujałe, wzięte w nawias, dziwaczne, oferujące z pełną powagą całe spektrum zniekształceń psychicznych, perwersji seksualnych i zbrodniczych skłonności. oprócz prezentacji filmów nie zabraknie także paneli dyskusyjnych na temat różnych aspektów twórczości Borowczyka, jak na przykład rola fetyszy. niejako przy okazji tej retrospektywy, 12 maja w BFi odbędzie się pokaz polskich animacji pod tytułem seks za żelazną kurtyną. Zaprezentowane zostaną dzieła m.in. Piotra Dumały, Andrzeja Czeczota czy Ryszarda Antoniszczaka. tematem przewodnim będą różne apekty życia seksualnego i podejścia do seksu za czasów PRL-u,

a nawet seks jako wyraz wolności obywateli w obliczu reżimu. 24 maja do national Gallery powróci bardzo ceniony, wszechstronny artysta Lech Majewski. Przedstawi swój najnowszy projekt filmowy psie pOle. Główny bohater po utracie bliskich w wypadku samochodowym odizolowuje się od świata, zapadając w dziwny trans, pełen snów i wizji. Jest rok 2010. W Smoleńsku rozbija się prezydencki samolot. narodowa tragedia nakłada się na osobistą. Majewski pokazał w 2012 roku projekt Młyn i krzyż, na który w sali kinowej national Gallery zabrakło miejsc. Wszystko wskazuje, że tym razem będzie podobnie. Z ciekawostek festiwalowych wymienić należy także niezwykłe spotkanie dwóch reżyserów filmów dokumentalnych, którzy postanawiają znaleźć wspólne spojrzenie i nakręcić razem film. niczym Filip Mosz w ostatniej scenie Amatora Kieślowskiego kierują kamerę na siebie i wyruszają w drogę do Paryża. ojciec i syn, Marcel i Paweł Łozińscy, nie zdołali zrealizować tego projektu tak, jak pierwotnie zakładali. Doszło do różnicy zdań i każdy z nich postanowił zrobić to po swojemu, własną kamerą. Powstały dwa odrębne filmy. Ojciec i syn” (28 kwietnia w Clapham Picturehouse). Drugą ciekawostką jest projekt muzyczny mikOłaj trzaska mówi mOvie. Autor muzyki do prawie wszystkich filmów Wojciecha Smarzowskiego wraz z czteroosobowym zespołem zagra utwory skomponowane do Róży, Domu złego, Drogówki i Pod Mocnym Aniołem. także te, które nie zmieściły się na ścieżce dźwiękowej tych filmów, a stanowiły całość przedstawioną przez kompozytora Smarzowskiemu (10 maja w Cafe oto w Dalston). Festiwal zamkną w Union Chapel pokazy dwóch filmów braci Quay – in absentia oraz kwartet smyczkOwy. Podczas gali wystąpi polski duet Skalpel (Marian Cichy i igor Pudło), prezentując utwory Andrzeja Panufnika i Witolda Lutosławskiego, łącząc obchodzone w 2013 i 2014 rocznice urodzin obu kompozytorów. Zapraszamy.


4|

03 (201) 2014 | nowy czas

na bieżąco

Ukraińskie pytania Stanisław Mickiewicz

K

iedy oglądałem zdjęcia z willi byłego prezydenta Ukrainy, Wiktora Janukowycza, przypominały mi się obrazki sprzed kilku lat z Libii i Iraku. Co prawda kiczowatym wnętrzom kipiącym złotem w rezydencji pod Kijowem daleko do pałaców Muammara Gaddafiego i Saddama Husajna, a rządy Janukowycza były dalekie od zbrodni i terroru arabskich satrapów, to reakcja władz ukraińskich na proeuropejską rewolucję była najbardziej brutalną w całej historii niepodległej Ukrainy, kończąc się śmiercią ponad stu protestujących. Wydarzenia te oburzyły opinię publiczną w kraju i na Zachodzie ostatecznie doprowadzając do ucieczki Janukowycza w kierunku Rosji. Nowy tymczasowy rząd ukraiński poszukuje byłego prezydenta listem gończym za zbrodnie na ludności cywilnej. Niecałe dwa lata temu podczas mistrzostw Euro 2012 odwiedzałem Lwów i Kijów. Ukraina spisała się na medal; co prawda w ostatniej chwili, ale nowe stadiony zarówno na wschodzie i na zachodzie kraju czekały na europejskie drużyny i kibiców, miasta gościnnie i cierpliwie przyjmowały fanów z całej Europy, a fan-zony były pełne świętujących kibiców i dobrej zabawy. Mistrzostwa przebiegły wyjątkowo spokojnie, bez bójek, jakie miały miejsce w Warszawie. Jedynie nieliczni protestujący przypominali o najsłynniejszym więźniu Ukrainy – byłej premier, Julii Tymoszenko, która została skazana na siedem lat więzienia pod zarzutem malwersacji przy kontrakcie gazowym z Rosją, w 2011 roku. Proces był powszechnie uważany za sfingowany, a celem zamknięcia Tymoszenko był strach Janukowycza przed jej partią i wynikającymi z jej potencjału konsekwencjami politycznymi. W prywatnych rozmowach Ukraińcy także przyznawali, że rządy Janukowycza nie rozwiązały żadnych problemów w kraju i że czekają na kolejne wybory prezydenckie. Wiktor Janukowycz po raz pierwszy startował w wyborach prezydenckich w 2004 roku, przy otwartym poparciu Rosji oraz prorosyjskiej Ukrainy Wschodniej, w tym rodzinnego Doniecka. Wybory oficjalnie wygrał, ale większość obserwatorów uznała, że zostały sfałszowane, co rozpoczęło Pomarańczową Rewolucję. Ustępujący prezydent, Leonid Kuczma, po kilkumiesięcznych protestach na Majdanie w Kijowie oraz po negocjacjach z europejskimi przywódcami, w tym z prezydentem Aleksandrem Kwaśniewskim, zgodził się jednak na rozwiązanie pokojowe. Na-

W niedzielę, 16 marca, z Marble Arch pod Ambasadę Rosyjskąw Londynie przeszedł kilkutysięczny tłum demonstrantów protestujących przeciwko aneksji Krymu przez Rosję. W gąszczu ukraińskich powiewały też polskie flagi

stępcą Kuczmy został „pomarańczowy” Wiktor Juszczenko, który podczas kampanii wyborczej został tajemniczo otruty i ledwo uszedł z życiem. Wschód kraju szybko jednak zaczął wyrażać swoje niezadowolenie. Partia Regionów Janukowycza urządzała regularne protesty w Kijowie, a w 2006 roku wygrała wybory parlamentarne. Nowa premier Julia Tymoszenko rozpoczęła zaciekły osobisty konflikt z Juszczenką. Jeśli chodzi o podstawowe problemy państwa ukraińskiego, jak wszechobecna korupcja, bieda i brak rozwoju gospodarczego, ogromny wpływ oligarchów kontrolujących

kluczowy przemysł oraz zbyt silna zależność od Rosji, niewiele się zmieniło. W 2010 roku wybory prezydenckie wygrał niewielką większością Wiktor Janukowycz, człowiek za czasów sowieckich skazany za kradzież i rozbój, bez jasnych ambicji politycznych i zależny od wschodnich oligarchów oraz od Rosji. Oficjalnie podtrzymywał chęć współpracy z Unią Europejską, ale jawnie wzmacniał interesy Rosji poprzez na przykład przedłużenie umowy stacjonowania floty rosyjskiej na Krymie czy uwięzienie Julii Tymoszenko. Cierpliwość Ukraińców skończyła się, kiedy w listopadzie zeszłe-

What’s the difference between Vladimir Putin and Slobodan Milosevic? About 22 years. They are one man with two shadows; one modus operandi separated by a little more than two decades. In fact, if Milosevic were alive today, he could probably sue Putin for plagiarism. The Russian president calls the armed men in Crimea „volunteers” protecting the rights of ethnic Russians. In the 1990s, Milosevic used the exact same word to describe similar groups in BosniaHerzegovina, which he claimed were protecting ethnic Serbs. Putin claims that Ukraine’s sovereignty should be respected, even as he does everything in his power to undermine it. Likewise, Milosevic paid lip service to Bosnia’s territorial integrity while troops at his command worked to partition it and end its fledgling statehood. Both leaders use religion to fuel their respective conflicts and justify intervention. Russian media recently reported – incorrectly – that the Monastery of the Caves in Kyiv had been damaged. Serbian media in 1992 likewise claimed – inaccurately – Serb churches and monasteries had been damaged. Putin is testing the West’s reaction and counting on divisions between Europe and the United States to hobble any coherent and

coordinated response, just as Milosevic did 22 years ago. The eerie similarities extend beyond Putin and Milosevic’s rhetoric. When demonstrators in Kyiv came under sniper fire, few from Bosnia could fail to recall April 6, 1992 – the day demonstrators in Sarajevo came under sniper fire and the siege of the city began. Russian media’s coverage of the sniper attacks was also a cutand-paste job from their Serbian counterparts two decades ago: citizens of Kyiv – like those in Sarajevo – were shooting at each other. Russian media has also reported an alleged „refugee crisis” with some 650,000 pouring over the border into Russia. When the Bosnian war began, Serbian media also raised the alarm about refugees pouring over the border. In both cases, the United Nations debunked the reports. But never mind.

What’s the difference between Putin Nenad Pejic

A

s I watch the news and images from Crimea, I can’t help but feel a sense of deja vu. It’s as if I am reliving the 1992 break-up of Yugoslavia and the beginning of the war in Bosnia-Herzegovina.

When Russia’s propaganda machine claims the unmarked troops in Crimea are spontaneously organized self-defense forces comprising concerned citizens, I am reminded of similarly „selforganized” armed groups setting up barricades in Sarajevo in March 1992. Just like in Crimea, these troops lacked recognizable insignia. What they did have were brand new Kalashnikovs, impeccably organized communication, and military discipline. The similarity is eerie and ominous for anyone who was in Sarajevo at that time.

MobiLizing To HATe Both Serbian and Russian media also relied on false images to illustrate and bolster their claims. Russian media used footage of the heavily traveled border crossing between Poland and Ukraine.


|5

nowy czas | 03 (201) 2014

na bieżąco

Jeśli Rosja całkowicie przejmie kontrolę nad Krymem, będzie to oznaczało aneks części państwa przez inne państwo w Europie XXI wieku, co stwarza bardzo niebezpieczny precedens. go roku – po zwodzeniu Unii i odwlekaniu Partnerstwa Wschodniego, projektu promowanego przez Polskę w celu zbliżenia krajów postsowieckich do Europy – władze ukraińskie nagle wycofały się z podpisania porozumienia z Unią Europejską. Protestujący znów pojawili się na Majdanie Niezależności, głównego placu w centrum Kijowa. Nie była to jednak powtórka Pomarańczowej Rewolucji. Reakcja władzy była od początku nerwowa; już w pierwszych dniach milicja i jej specjalne jednostki prewencyjne Berkut pobiły demonstrantów, a skrajne elementy zaczęły działania zbrojne. Po dwóch miesiącach protestów widać było, że demonstranci nie zamierzają się poddać. Regionalne ośrodki władzy na zachodzie kraju, w tym we Lwowie, Łucku i Tarnopolu zostały przejęte przez protestujących, a wiele kluczowych budynków w Kijowie, np. Rada Miasta, były okupowane przez rewolucjonistów. 18 lutego atmosfera zmieniła się dramatycznie, kiedy snajperzy zaczęli strzelać do protestujących, zabijając kilkadziesiąt osób w ciągu następnych kilku dni. Demonstranci jednak walczyli dalej i mimo podpisanego z nimi porozumienia, Janukowycz zamiast wprowadzić je w życie, 21 lutego uciekł z Kijowa, najpierw do Charkowa, a potem do Rosji, prawdopodobnie przez Krym. Wobec nieobecności prezydenta, Rada Najwyższa Ukrainy przegłosowała usunięcie Wiktora Janukowycza z funkcji prezydenta oraz zdecydowała o zwolnieniu ze szpitala w Charkowie Julii Tymoszenko, która jeszcze tego samego dnia przemówiła do tłumu na Majdanie. Parlament wyznaczył wybory prezydenckie na 25 maja, a tymczasowym prezydentem mianował Ołeksandra Turczynowa, dotychczasowego przewodniczącego Parlamentu z opozycyjnej partii Batkiwszczyna. Rada Najwyższa powołała też nowy rząd tymczasowy oraz rozwiązała specjalną jednostkę prewencyjną milicji, Berkut, który zwalczał protesty na Majdanie. Wydarzenia w Kijowie niewątpliwie od początku budziły niepokój na Kremlu. Jednak władze rosyjskie zaskakująco długo nie reagowały na ukraińską rewolucję. W Soczi trwały bowiem zimowe igrzyska olimpijskie, które miały ocieplić wizerunek Rosji i prezydenta Władimira Putina na świecie. Dopiero po zakończeniu igrzysk Putin zaczął się oficjalnie wypowiadać o wydarzeniach na Ukrainie, sugerując, że rewolucja została zaaranżowana przez Unię Europejską i Stany Zjednoczone, demonstranci byli szkoleni w Polsce i na Litwie oraz że Rosja nie opuści rosyjskiej mniejszości na Ukrainie, która zwróciła się do Rosji o pomoc.

To właśnie reakcja rosyjskiej mniejszości, która stanowi 20 proc. ludności Ukrainy, była największym zagrożeniem dla nowych władz. Wschód kraju jest w dużym stopniu rosyjskojęzyczny i choć w większości uważają się za Ukraińców, popierają bliskie relacje z Rosją i uważają, że w tym kierunku powinna iść Ukraina, a nowy rząd powinien zademonstrować, że jest w stanie w swoich decyzjach uwzględnić także tę część kraju. Kiedy toczyły się dyskusje o tym, czy Rosja będzie interweniować, sprawy nabrały tempa w Autonomicznej Republice Krymu. Lokalny parlament wyraził sprzeciw wobec nowego rządu w Kijowie i zaczął organizować protesty. Krym został błyskawicznie opanowany przez „bojówki samoobrony” oraz nieoznakowane oddziały wojska, w rzeczywistości rosyjskie. Po kilku dniach rząd ukraiński stracił kontrolę nad Krymem, będącym kluczowym regionem z powodu dostępu do Morza Czarnego, gdzie mieści się baza rosyjskiej floty. Jedynie kilka jednostek ukraińskiej armii nie poddało się Rosji. Krymski parlament zagłosował nad przeprowadzeniem referendum 16 marca w sprawie przyłączenia Krymu do Rosji. Wynik referendum był przesądzony, a jego niską wiarygodność najlepiej ilustruje fakt, że oficjalna strona władz krymskich podała wyniki rzekomego sondażu, który po zsumowaniu liczb dawał wynik ponad 100 proc. uczestników. Referendum jest przeprowadzane w atmosferze zastraszania przeciwników oderwania się od Ukrainy, w tym w szczególności rdzennej tatarskiej ludności Krymu. Zwolennicy Rosji już świętują powrót Krymu do „ojczyzny”, ale ilu ludzi naprawdę chce przyłączenia do Rosji nie dowiemy się zapewne nigdy. Reakcja Zachodu na okupację części Ukrainy przez Rosję jest bardzo opieszała; oprócz mowy o sankcjach i zakazach wjazdu dla członków rosyjskiego rządu, nic tak naprawdę nie zostało zrobione, mimo że Zachód gwarantował w 1994 roku integralność terytorialną Ukrainy w zamian za porzucenie przez Ukrainę broni nuklearnej. Jedynie cierpliwość ukraińskich władz na prowokacje na razie zapobiegła powtórki z Gruzji w 2008 roku. Jeśli Rosja całkowicie przejmie kontrolę nad Krymem, będzie to oznaczało aneks części państwa przez inne państwo w Europie XXI wieku, co stwarza bardzo niebezpieczny precedens.

War, war never changes ra cjo nal ne i re ali stycz ne my śle nie oraz na tu rę ludz ką oby wa te li Wiel kiej Bry ta nii. Te ma tem po ran nej au dy cji by ła za ognia ją ca się sy tu acja na Pół wy spie Krym skim. Pro wa dzą cy au dy cję, Ja mes O’Brian z nie do wie rza niem za uwa żył, że do ko nał bar dzo oj na ni gdy się nie za ska ku ją ce go jak na stan dar dy za chozmie nia… Mi ło - d nie, ale jak że traf ne go po rów na nia śni cy gier kom pu - ro syj skiej anek sji Kry mu do prze pro te ro wych z ca łe go wa dzo ne go 76 lat wcze śniej przez świa ta do sko na le Niem cy anschlussu Au strii. Po wyż sza ana lo gia jest jak naj bar zna ją ten cy tat po cho dzą cy z Fal lo uta – kul to wej se rii gier. Dla każ de go, kto uważ nie śle - dziej uza sad nio na. Ce lem Pu ti na, zresz tą po dob nie jak Hi tle ra wzglę dem dzi eska lu ją cą sy tu ację po mię dzy Ro sją i Ukra iną oraz in ny mi pań stwa mi re gio nu nie Au strii, by ła de sta bi li za cja i pod wa że po win no być za sko cze niem, że cy tat ten nie nie nie pod le gło ści Ukra iny. Jak się oka stra cił w ogó le na zna cze niu i nic nie wska zu - zu je, tak ty ka ta by ła sku tecz na w obu przy pad kach. W 1938 ro ku naj pierw je na to, aby kie dy kol wiek to się zmie ni ło. Woj na, jak twierdził Clau se wit z, to nic in ne - na te ry to rium Au strii wkro czy ły od go jak po li ty ka kon ty nu owa na przy po mo cy dzia ły nie miec kie. Ko lej nym kro kiem in nych środ ków. Po li ty ka i woj na za wsze bę - by ło ogło sze nie przez na zi stów au dą to wa rzy szyć ga tun ko wi ludz kie mu, po nie - striac kich usta wy o włą cze niu Au strii waż na tu ra ludz ka tak sa mo jak woj na ni gdy do Wiel kiej Rze szy, za twier dzo nej na stęp nie przez Hi tle ra. się nie zmie nia. Słu cha jąc nie daw no bar dzo po pu lar nej li be ral nej roz gło śni ra dio wej LBC 97.3 (Le ciąg dalszy > 6 ading Bri ta in’s Co nver sa tion) prze ży łem po zy tyw ne za sko cze nie. Li be ral nej wie rze w po stęp nie do koń ca uda ło się za głu szyć

Dawid Skrzypczak

W

and Milosevic? About 22 years

Serbian media in 1992 used actual footage of refugees fleeing – it’s just that they were running away from Milosevic’s forces. The politically and emotionally loaded language Russian media has used to describe the new authorities in Kyiv, dubbing them „fascists” and „anti-Semites” is also reminiscent of Serbia’s characterization of its opponents. Croats were characterized as „ustashi” and Bosniaks, or Bosnian Muslims, as „mujahadeen”. This is how wars begin. This is how societies are mobilized to hate. Ordinary citizens are subjected to fear and propaganda eventually eroding the trust in other ethnic groups, other nationalities. In 1992 Serbs were led to believe that Milosevic was defending and saving their beleaguered nation by „gaining territories and conquering cities.” Likewise, recent polls show that a majority in Russia believe their military is saving Crimea’s Russians by annexing the territory. It is far easier to believe than to ask questions.

Paths to PowER There is also an eerie similarity in Putin and Milosevic’s respective paths to power. Both were initially not elected. Putin was named prime minister in September 1999 by Russian

Stanisław Mickiewicz

President Boris Yeltsin, who also dubbed him his chosen successor. When Yeltsin resigned months later, Putin became acting president. Likewise, Milosevic’s political rise began in 1986 when he was appointed head of the Serbian Communist Party. The early tenure of each leader was marked by exploitation of an ethnic conflict: in Milosevic’s case, Kosovo; in Putin’s, Chechnya. Both established pseudo democracies with tightly controlled state media and fake opposition parties. Both bolstered their legitimacy with mass, „spontaneous” pro-regime rallies. Both used „patriotic” youth organizations – the „young Socialists” for Milosevic and „Nashi” for Putin – to harass opponents. Putin and Milosevic both also ruled societies in which institutions were weak, corruption rife, the rule of law absent, and the security services politically empowered. But while the parallels between Putin and Milosevic are undeniable, this does not necessarily extend to the way their respective stories will end. Milosevic was able to pursue his military adventures for „only” eight years, before NATO united against him in Kosovo in 1999

and he was overthrown by a popular revolution a year later. But Putin enjoys an advantage that Milosevic lacked. Russia, unlike Serbia, is a major geopolitical player with a seat on the UN Security Council, a nuclear power, and a crucial supplier of energy to Europe. If, without assets like these, Milosevic managed to menace his neighbours for eight years, how long will Putin be able to do so?

CoMMENt Some political analysts wrongly compare Russian invasion of Crimea with NATO intervention in Kosovo. The difference is that Serbian army started ethnic cleansing and genocide of the ethnic Albanians. Therefore, the intervention in Kosovo was justified by the UN Convention of the prevention of genocide. Recall that Serbs already committed genocide and ethnic cleansing in Bosnia, before they invaded autonomous region of Kosovo. NENAD PEJIC is editor in chief of Radio Free Europe/Radio Libert y. Copyright (c) 2014. RFE/RL, Inc. Reprinted with t he pe rmission of Radio Fre e Europe /Radio Liber t y, 1201 Connect icut Ave NW, Ste 400, Washington DC 20036.


6|

03 (201) 2014 | nowy czas

na bieżąco

War, war never changes Ciąg dalszy ze str. 5 Ostatnim etapem aneksji Austrii było przeprowadzenie referendum, w którym przytłaczająca większość elektoratu (99 proc.) opowiedziała się za włączeniem Austrii do Niemiec. Na tym niestety nie koniec podobieństw. Hitler prowadził politykę faktów dokonanych, którą od kilku lat skutecznie realizuje Putin. Podobnie jak Niemcy za czasów Hitlera, także putinowska Rosja nie respektuje podpisanych umów międzynarodowych. Znamienne w skutkach stało się złamanie przez Rosję deklaracji budapesztańskiej z 1994 roku, na podstawie której wraz z USA i Wielką Brytanią gwarantowała integralność terytorialną Ukrainy, w zamian za rezygnację Kijowa z broni jądrowej. W arsenale obu polityków znalazło się także miejsce dla innych środków prowadzenia polityki: wysuwanie kolejnych żądań, zastraszanie i szantaż. Tak jak w latach 30. XX wieku Hitler nie zatrzymał się na Austrii, tak jest mało prawdopodobne, że Putin zatrzyma się na Krymie. Tym bardziej że już wcześniej jego łupem padła Gruzja. A teraz dowiedzieliśmy się, że Rosja wyraziła swoje zaniepokojenie traktowaniem rosyjskiej mniejszości etnicznej w Estonii, która stanowi około 25 proc. populacji tego kraju i porównuje jej sytuację do tej, w której znaleźli się Rosjanie na Krymie. Inne państwa z pokaźną mniejszością rosyjską, takie jak Łotwa (27 proc.) czy Mołdawia (6 proc.), też nie powinny spać spokojnie. Twierdzenie, że w niedalekiej przyszłości możemy być świadkami kolejnego układu monachijskiego w obecnej sytuacji nie jest już takie absurdalne. Prawdopodobieństwo zaistnienia scenariusza, w którym państwa zachodnie w celu uniknięcia wojny, tym razem z Rosją a nie III Rzeszą, zezwalają jej na zajęcie części terytorium byłych republik sowieckich zamieszkiwanych przez duże skupiska etnicznych Rosjan, staje się realne. Podobnie jak kiedyś, tak i dziś pożyteczni idioci nietolerujący rzeczywistego obrazu świata wierzą w różne wymówki podsuwane przez propagandę rosyjską usprawiedliwiającą zaanektowanie przez Rosję części Ukrainy: obrona mniejszości rosyjskiej na Krymie, Krym jako ziemie rdzennie rosyjskie oddany nielegalnie Ukrainie, itd. Zachód wydaje się być świadomy powagi sytuacji. Za wcześnie jednak, aby tryumfalnie ogłaszać, że tym razem wnioski z mrocznej przeszłości europejskiej zostaną wyciągnięte. Państwa zachodnie po raz kolejny reagują opieszale i niemrawo. Znamiennym przykładem jest sprawa sankcji wobec Rosji, w której członkowie Unii Europejskiej nie są w stanie wypracować wspólnego stanowiska. Należy także zwrócić uwagę, że wielu z nich, którzy są jednocześnie naszymi sojusznikami w NATO – ostatnimi laty prowadziło systematyczną politykę demobilizacyjną, czy to spowodowaną kryzysem ekonomicznym czy dominującą ideologię liberalną. Niewykluczone, że w obliczu potencjalnej wojny będą próbowali kupić dla siebie jak najwięcej czasu na przygotowania, poświęcając tym samym bezpieczeństwo państw naszego regionu, jak to miało miejsce w przeszłości. Rozum i doświadczenie podpowiadają, że należy być sceptycznym w stosunku do gwarancji sojuszniczych. Przekonała się o tym Turcja, dla której pomoc w 2003 roku w razie ewentualnego zagrożenia ze strony Iraku została zablokowana między innymi przy współudziale Niemiec. Pewne jest jedno. Każde z państw będzie w pierwszej kolejności walczyło o swoje własne interesy. Naiwnością była, jest i będzie wiara, w

to że cokolwiek się zmieni w rozgrywkach między państwami. Natura ludzka zdaniem części filozofów (np. John Gray) i teoretyków stosunków międzynarodowych (np. Kenneth Waltz) nie podlega większym zmianom. Ludzie są żądni władzy i wpływów. To państwa pozostają głównymi aktorami w światowej polityce. Istnieją one w ramach anarchicznego systemu międzynarodowego charakteryzującego się brakiem hierarchii władzy. Tym samym nie ma wyższej władzy, która położyłaby kres rywalizacji między państwami. I wojna światowa pokazała, że złożone relacje ekonomiczne i współuzależnienie od siebie gospodarek światowych nie przełożyło się na pokojowe współżycie państw europejskich. Zarówno konflikt jak i współpraca są nieuniknionymi cechami systemu międzynarodowego. Ten pierwszy element w szczególności, gdy ma się do czynienia z państwami agresywnymi i ekspansywnymi, takimi jak Rosja czy Niemcy. Realpolitik, a nie liberalne mrzonki o światowym pokoju, powinny być główną perspektywą służącą do konstruowania polskiej polityki zagranicznej. Dla wielu porównanie Niemiec do Rosji w obecnej sytuacji może wydawać się nadużyciem. Jednak trzeba pamiętać, że demokracja w Niemczech już raz wyniosła do władzy człowieka, który „podpalił świat”. Historia lubi się powtarzać. Na uwagę także zasługuje fakt, że Niemcy w ciągu ostatnich dwóch dziesięcioleci stały się dominującym państwem w Unii, choć jeszcze nie osiągnęły pozycji hegemonicznej. Nawiązując ponownie do poczynionego porównania pomiędzy Putinem i Hitlerem, zdaję sobie sprawę z różnic, przede wszystkim z wypływu nazistowskiej ideologii na politykę III Rzeszy. To, co pozwala uczynić porównanie pomiędzy polityką Rosji za Putina i Niemiec za Hitlera to imperialistyczne zapędy obu państw, których nie będą w stanie się wyrzec. Józef Piłsudski i Oskar Halecki doskonale zdawali sobie sprawę z imperialistycznej natury tych dwóch narodów politycznych. My też wreszcie powinniśmy przejrzeć na oczy. W realizowaniu naszej realpolitik wszystkie pozory uprzejmości i przyjaźni przy pomocy najróżniejszych technik dyplomatycznych powinny być zachowane tak jak ma to miejsce w UE, gdzie realizm tak naprawdę wciąż dominuje. Państwa członkowskie Unii Europejskiej nieustannie prowadzą działania mające na celu zapewnienie sobie zwiększonego bezpieczeństwa poprzez zachowanie równowagi sił na kontynencie europejskim, aby nie pozwolić jednemu państwu osiągnąć pozycji dominującej (hegemona). Techniki „miękkiego równoważenia” (soft-balancing), czyli możność wpływania na inne państwa za pomocą dyplomacji czy instytucji międzynarodowych, oraz próby ekspansji ekonomicznej zastąpiły w dużym stopniu najbardziej znane metody równoważenia, czyli rozbudowę potencjału militarnego. Chociaż należy pamiętać, że mimo iż techniki tradycyjnego równoważenia zeszły na drugi plan, to nie zostały one zapomniane. Generalne mechanizmy rządzące polityką międzynarodową nie zmieniają się i musimy o tym pamiętać. Historia nigdy się nie skończy i lubi od czasu do czasu dawać o sobie znać wylewając kubeł zimnej wody na bujających w obłokach humanistów. Lekcję tę doskonale przestudiowali nasi przodkowie. Najlepiej świadczy o tym nasz język, w którym najwięcej zwrotów frazeologicznych dotyczy właśnie wojny i sfery militarnej. My też o niej nie powinniśmy zapomnieć słuchając rozentuzjazmowanych gadających głów, mówiących o światowym pokoju, przyjaźni, współpracy i odrzuceniu przynależności narodowej.

Dawid Skrzypczak

PIÓREM

PAZUREM ANDRZEJ LICHOTA

J

eśli ktoś miał nadzieję, że Rosja się otrząśnie i zweryfikuje swoje stanowisko, a tym bardziej swoje poczynania wobec Krymu pod naciskiem opinii tzw. „liderów Europy”, to moim zdaniem był niespełna władz umysłowych. Nie rozumiem w ogóle pojęcia „liderzy Europy”. Albo jest jeden lider, z którym się rozmawia, albo tego lidera w rzeczywistości nie ma, bo każdy sobie rzepkę skrobie na mniejszym lub większym poletku. Rosja zastosowała swoją dawną taktykę. I kiedy ją wprowadziła w życie, nagle rozszyfrowali to wszyscy. Cóż, bystrością umysłu owi liderzy widać nie grzeszą. Zapewne gdyby nie ostre słowa z polskiej flanki, owi „liderzy” po cichu dogadywaliby się już w kuluarach z Putinem. Sankcje wprowadzone przez tychże zalatują farsą, a szybkość reakcji została wyśmiana, i słusznie, przez społeczność na Twitterze i w internecie. Taktyka Rosji wobec Zachodu od kilkunastu lat przypomina ich taktyki biznesowe, które niesłusznie na Zachodzie interpretowane są jak dowcip. Otóż jadąc do Rosji z ofertą jesteś przyjmowany hojnie, na wysokim szczeblu i zapewniany, że wszystko pójdzie sprawnie, szybko i bez komplikacji. Minister lub biznesmen po takich zapewnieniach śle entuzjastyczne informacje, że wszystko już niemal załatwione, uzupełni się tylko kilka formalności i można oblewać sukces. Nie taki diabeł straszny… Upływa trochę czasu, kilka miesięcy i nic się nie dzieje. Przy kolejnej wizycie dowiadujesz się od sekretarza czy innej trzeciorzędnej figury, że twój niedawny serdeczny przyjaciel nie ma czasu i nie wiadomo, kiedy będzie miał. A w ogóle to niczego sobie nie przypomina. Mijają kolejne miesiące na próbach organizacji spotkania na właściwym szczeblu. W końcu udaje się. Znów przemiła atmosfera, przeprosinom nie ma końca tak jak i zapewnieniom, że z pewnością nastąpiła pomyłka. Była wymiana kadr, a nowi nie znają priorytetów. Teraz to wszystko z pewnością pójdzie gładko. I że wezmą w takim razie dwa razy więcej towaru niż na początku planowali. Znów w euforii informujesz przełożonych, że już załatwione. Można otwierać szampana... Gratulujecie sobie i ponosicie dalsze koszty przygotowań większej partii zamówienia. Tymczasem w kolejnych miesiącach kontakt się urywa. Chęć do omówienia

szczegółów zanika. Kiedy po wciąż przekładanych terminach dochodzi w końcu do spotkania, dowiadujesz się w oschłej formie, że warunki się zmieniły. Zamówienie będzie znacznie mniejsze niż to wcześniej omawiane, bo o powiększeniu w ogóle nie mam mowy. A jeśli chodzi o zapłatę, cóż, mogą zapłacić połowę ceny, inaczej nie biorą wcale. Zbity jak pies, w celu minimalizacji kosztów już poniesionych i porażki zgadzasz się niemal na wszystko co ci wschodni partner podsunie. Podpisując kontrakt robicie dobre miny do kamery, a w duchu obiecujesz sobie odbić stratę na innych rynkach. Owa przeciągająca się gra wstępna to nic innego, jak przez lata pokazywanie przez Rosję twarzy dobrego, postępowego demokraty, któremu przytrafiają się potknięcia, takie jak Gruzja czy Czeczenia. Uzależnienie zachodnich gospodarek od rosyjskich surowców, a później inwestorów dostrzegał co bystrzejszy student, ale nie widzieli tego przekupieni decydenci. Tym właśnie „liderom” w swoim orędziu Putin pokazał, gdzie ich miejsce. Ordynarne kłamstwa Putina, robienie sobie z przywódców reszty świata jaj – że mundury, karabiny, wozy pancerne w każdym sklepie można kupić – to potwarz, po której ludzie godni nie odezwaliby się do niego już nigdy. Tymczasem każdy się do Putina chce dodzwonić. Ministra Ławrowa zaprasza się na narady. Od niektórych dygnitarzy można usłyszeć – pilnujcie lepiej Alaski. Rosja tłucze na odlew, a reszta nadstawia, w iście chrześcijańskim stylu, drugi policzek. Rosja sobie pozwala. Szarogęsi się i gdacze. I ma niestety rację. Wie, że większość demokratycznych decydentów daje się kupić i to za niewielkie pieniądze. Sztandarowym przykładem może być były kanclerz Shröder. Nie trzeba kończyć Oxfordu, Sorbony czy Heidelbergu, wystarczy trochę historii, zdrowego rozsądku i doświadczenia, by nie dać się zrobić w blina. W kontaktach z Rosjanami można przejawiać podziw dla kultury, ale przede wszystkim musi się mieć ograniczone zaufanie. I nigdy nie dopuścić do uzależnienia od Rosji. Politykom piejącym przez lata o zmianach i postępie, jaki się w Rosji dokonuje, powiem tylko tyle: miarą postępu w Rosji jest to, jak cofnęła resztę Europy o całe stulecie. A prawdziwym stanowiskiem Kremla są słowa puszczone w świat przez Żyrynowskiego. Można sobie wygooglować.


|7

nowy czas | 03 (201) 2014

czas przeszły teraźniejszy

Lekcja PATRIOTYZMU Teresa Bazarnik

ołnierze Wyklęci – żołnierze antykomunistycznego i niepodległościowego podziemia, którzy nie zgodzili się na jałtański układ i sowiecką dominację. Nie pogodzili się z brakiem suwerenności i demokracji. Nie złożyli broni i do lat pięćdziesiątych prowadzili nierówną walkę o suwerenność Polski. Większość z nich została zamordowana w okrutny sposób w PRL-owskich więzieniach, pochowana w nieoznakowanych miejscach. Nieliczni, którzy przeżyli, do końca PRL-u byli represjonowani. Dopiero od trzech lat pamięć o nich jest czczona oficjalnie – 1 marca jest Narodowym Dniem Pamięci Żołnierzy Wyklętych (na mocy ustawy z dnia 3 lutego 2011 roku). Na Wyspach do tej pory niewiele działo się tego dnia, poza skromnymi przemarszami. Emigracja niepodległościowa weszła w stan spoczynku. Komuś, kto mieszka tu od lat i nie jest mu obca historia tej emigracji, trudno uwierzyć, że były kłopoty nawet z wypożyczeniem sztandarów. Stan spoczynku przeszedł w stan historycznej demencji. Fundacja Stowarzyszenia Kombatantów Polskich reprezentowana przez panią Barbarę Orłowską nie widziała potrzeby jakiegokolwiek zaangażowania SPK w to narodowe święto upamiętniające żołnierzy, którzy nie pogodzili się z brakiem suwerenności i demokracji. Opieszałością wykazała się też Ambasada RP w Londynie. W całym kraju wiele uroczystości organizowanych było przez społeczne komitety. W obchodach Dnia Pamięci Żołnierzy Wyklętych w Parku Jordana w Krakowie dr Zuzanna Kurtyka, wdowa po prezesie IPN, Januszu Kurtyce, który zginął w katastrofie w Smoleńsku, powiedziała: „Mieli zostać zniesławieni, zapomniani, mieli zostać wyklęci. Dziś wracają, zwycięscy. Wracają, bo idea ich życia była piękna i wielka. Bo złożyli swoje życie w ofierze dla następnych pokoleń… I dlatego my dziś tutaj jesteśmy. (W Parku Jordana we wrześniu ubiegłego roku „Nowy Czas” miał zaszczyt brać udział w niezwykle chwalebnej uroczystości odsłonięcia popiersia gen. Stanisława Sosabowskiego, ufundowanego przez emerytowaną nauczycielkę z Londynu, panią Elżbietę Kasprzycką). – Skąd on się wziął? Skąd oni się wzięli?– słyszałam takie pytania, kiedy 1 marca Sala Teatralna POSK-u wypełniała się po brzegi. Pokolenie bezideowe, konsumpcyjne, egoistyczne – jak często określa się nowych przybyszy. Uroczystości patriotyczne przyciągały kiedyś do POSK-u jedynie pokolenie starych emigrantów. Młodych, jak na lekarstwo. Co się więc stało, że 1 marca w święto narodowe Żołnierzy Wyklętych sala w POSK-u wypełniła się po brzegi, a srebrne głowy widać było z rzadka? Skąd ci młodzi. Skąd się więc wzięli? Pan Janusz Wajda przyjechał do Wielkiej Brytanii ponad trzydzieści

Ż

lat temu na… rowerze, bo tylko na to było go stać. Śmieje się, że jako student turystyki i rekreacji przyjechał na Wyspy turystycznie. Nie zamierzał tu zostawać, ale nie mógł wrócić, bo mu rower ukradli. Tymczasem w Polsce gen. Jaruzelski wprowadził stan wojenny. Pan Janusz został na Wyspach. Poznał swoją przyszłą żonę Elżbietę. Początki, jak niemal w każdym przypadku, były trudne, a potem własna firma, mała stabilizacja. I tak by pewnie zostało, gdyby… – Ni stąd ni zowąd obudził się we mnie patriota – mówi pan Janusz. Ale czy rzeczywiście ni stąd ni zowąd? Tak można by sądzić, obserwując jego życie na Wyspach, wygodne, dostatnie, nieangażujące się w żadne społeczne akcje. Życie dla siebie i swojej rodziny. A jednak lekcje patriotyzmu nie poszły w całkowitą niepamięć. Jak kochać ojczyznę, dbać o tradycję uczył się od swojego dziadka, żołnierza marszałka Piłsudskiego, który za udział w wojnie 1920 roku został odznaczony krzyżem Virtuti Militari. Dziadek wpajał wnukowi, co to ojczyzna, jak ciężko było ją odzyskać i jak należy o nią dbać. Wnuk zapamiętał. Zacząłem coraz bardziej wnikać w historię Żołnierzy Wyklętych, coraz więcej czytać i stąd zrodziła się potrzeba zorganizowania czegoś tu, w Londynie, gdzie mieszkam. Wyłożył na organizację uroczystości sporo własnych funduszy, prywatnych i z firmy, której jest właścicielem (JABS Construction Ltd). Zaraził też swoich kolegów, podwykonawców, hurtowników. Wśród tego środowiska, w większości odklejonego od życia społecznego nie spotkał się z odmową. Trudno było jednak przekonać tych, których – mogłoby się wydawać – przekonywać nie trzeba było. Na posterunku pozostali jedynie członkowie Funduszu Armii Krajowej – dali sztandar i wsparli finansowo – oraz Studium Polski Podziemnej, które dało wsparcie moralne. Uroczystość rozrosła się w duże wydarzenie. Wystawa przywieziona z Instytutu Pamięci Narodowej w Galerii POSK – plansze, zdjęcia, opowieści o tragicznych losach Żołnierzy Wyklętych. Potem pasjonujący wykład dr Leszka Żebrowskiego w Sali Teatralnej, a po przerwie część artystyczna przygotowana przez Annę Gontę, która włożyła w opracowanie programu dużo wysiłku. Wziął w niej udział krakowski bard z Piwnicy św. Norberta Piotr Kordas, który znakomicie brzmiącym głosem przy akompaniamencie gitary wyśpiewywał pieśni czasów pogardy. W drugiej części organizatorzy zachęcali do wspólnego śpiewania wraz z Zuzanną Parczewską, grupą Volare, zespołem Dei Trust. Niestety znajomość słów piosenek żołnierskich i patriotycznych jest znikoma, więc z sali, mimo że pełnej, nie popłynął silny chóralny głos (może w następnym roku organizatorzy powinni wydrukować teksty piosenek). Aktorzy, Konrad Łatacha i Jacek Jezierzański czytali przejmujące listy żołnierzy do rodzin, które spinały całość w jedną spójną opowieść. Swoją

Uczennice z polskiej szkoły sobotniej w Acton wraz z aktorami – Konradem Łatachą (pierwsy z prawej) i Jackiem Jezierzańskim; z lewej skrzypek Jan Bosowski

Należy też wspomnieć o grupie rekonstrukcyjnej, której organizatorem jest Przemysław Świderek. Na aukcjach, pchlich targach i bazarach kupują stare mundury, menażki i broń. Wszystko autentyczne. Wydają na to sporo pieniędzy, ale to zabawa nie na żarty. – Nie mam jeszcze doświadczenia – przyznaje się pan Janusz. – Ale najważniejsze, że przyszło tak wiele młodych ludzi. To dodaje sił. Znakomicie sprzedawały się książki na stoisku zorganizowanym przez Polską Wszechnicę w Wielkiej Brytanii, której szefem jest dr Marek Laskiewicz. Janusz Wajda, dr Marek Laskiewicz i Eugenia Maresch

lekcję patriotyzmu znakomicie odrobiła artystka Elżbieta Chojak-Myśko, która przygotowała scenografię – dzięki niej czuliśmy się jak przeniesieni w lasy Kielecczyzny. I jakby na potwierdzenie tego, że pamięć o narodowych bohaterach należy przekazywać młodemu pokoleniu – na scenie pojawiły się uczennice ze szkoły sobotniej w Acton. Szczególnie wzruszyła Zuzia w swej opowieści o Ince, nastolatce zamordowanej przez komunistycznych oprawców w sierpniu 1946 roku w gdańskim więzieniu. Były oczywiście potknięcia, ale zdominowane zostały przez siłę autentycznego przeżycia. Młodzi ludzie słuchali, czasami wręcz z niedowierzaniem, opowieści o tym, jak można człowieka upodlić, w cywilizowanym świecie. I jak ten upodlony człowiek mimo wszystko z dumą niesie swoje ideały. Takich opowieści nie słyszeli na lekcjach historii. Gościem honorowym uroczystości był mjr Marian Pawełczak, ps. Morwa – partyzant mjr Hieronima Dekutowskiego, ps. Zapora, który do Londynu przyjechał z Lublina. Był szczerze wzruszony widokiem tylu młodych ludzi na sali. – Jeszcze Polska nie zginęła, póki tu jesteście… – powiedział prawie ze łzami w oczach. Drugim gościem honorowym był mieszkający w Londynie Sergiusz Papliński, ps. Kawka.

Nic nie szkodzi, że były potknięcia. Pan Janusz ma zeszyt, a w nim kilka stron z zapisanymi wpadkami. Ma już podpowiedzi, więc następnym razem lekcję odrobi uważnie. Determinacja go nie opuszcza. I choć POSK – jak się okazuje – w dzień 1 marca 2015 roku, czyli dzień święta narodowego poświęconego Pamięci Żołnierzy Wyklętych już komuś salę wynajął (z rocznym wyprzedzeniem! POSK się stara! Gdyby nie okoliczności, można by pogratulować!), pan Janusz nie da za wygraną. – Znajdziemy inną salę! Może nawet większą.


8|

03 (201) 2014 | nowy czas

reportaż

Wazony potrzebne od zaraz Roman Waldca

A

drian jest bezdomnym. Ma szczęście: czasami pracuje dorywczo. Raz ma pracę, raz nie. Ostatnio udało się przez trzy dni. Po wypłacie kupił dla syna zabawki, trochę drobiazgów do domu i wszystko ładnie zapakował w wielką paczkę. Tylko na znaczek już zabrakło. Chodził z paczką przez trzy dni: na posiłki, do parku, na nocleg do kościoła. Aż uzbierał na przesyłkę i wysłał. – Adrian to niesamowicie zdeterminowana osoba – przyznaje Krzysztof Kawczyński, szef i założyciel fundacji Kwiaty Ludzkich Serc. Polacy Polakom, z którym spotykamy się w kościele na Fulham. Tuż obok stacji metra stoi piękny, nowoczesny kościół metodystów, w pomieszczeniach którego pięć dni w tygodniu zbierają się bezdomni z całego miasta. Niektórzy wpadają tylko na chwilę, coś zjeść lub wypić ciepłą kawę. Dla innych jest to miejsce, w którym spędzają cały dzień. Coś zjedzą, wezmą prysznic albo się ogolą. Dla jeszcze innych jest to okazja, by z kimś posiedzieć, porozmawiać, pracy poszukać, wypełnić kwestionariusz. Większość z tych, którzy tu przychodzą, to Polacy.

POCZĄTKI W styczniu na polskich portalach internetowych pojawił się wpis zatytułowany „Kwiaty Ludzkich Serc”, w którym Krzysztof Kawczyński próbował namówić do swojego projektu. Pisał: „Od 6 stycznia bieżącego roku prowadzę centrum dziennego pobytu dla bezdomnych, które powstało w Fulham Broadway Methodist Church (452 Fulham Rd, London SW6 1BY). Projekt ten działa w ramach West London Churches Homeless Concern, pięknej chrześcijańskiej organizacji, która stara się pomagać potrzebującym. W chwili obecnej dwa nasze projekty zapewniają każdej nocy miejsca noclegowe dla około 70-80 osób, a dwa dzienne centra przyjmują 150-170 osób każdego dnia. Zaszczyt kierowania centrum na Fulham powierzono mi, ponieważ jestem Polakiem, a niestety znaczna część naszych gości pochodzi właśnie z Polski. My zapewniamy wyżywienie, prysznice, pranie odzieży, i inne niezbędne do życia sprawy. Tę część naszej pracy łatwo zauważyć i dostrzec. Ta ważniejsza część jest jednak głębiej ukryta. Jest to trudna i często skomplikowana praca socjalna, która ma na celu trwałą odmianę warunków życia maksymalnej liczby naszych gości.” – Mało kto zdaje sobie naprawdę sprawę z tego, czym właściwie jest bezdomność – przyznaje Krzysztof. – Bezdomność nie tylko pozbawia dachu nad głową, ale przede wszystkim pozbawia nadziei. Siedzimy w ciszy, w Meeting Room 2 w kościele na Fulham. Za rozsuwaną ścianą tętni życie: stołówka pracuje pełną parą. Ktoś czyta gazetę, ktoś inny sprawdza w internecie czy nie pojawiły się jakieś oferty pracy. Ktoś inny goli się w łazience. Sala jest niemal wypełniona po brzegi. Ośrodek, o którym pisał w styczniu Krzysztof nie tylko tętni życiem, ale wręcz przyciąga niesamowitą mieszankę ludzi. Są tutaj i bezdomni, jak i tacy, którzy mają gdzie mieszkać, ale potrzebują różnego rodzaju wsparcia w codziennym życiu.

BOżEna – Przychodzi do nas pan, który jest Anglikiem i kilka dni temu sam przyznał, że nie jest bezdomnym – opowiada Bożena Szyszko-Nicewicz, która na Fulham przychodzi pomagać w wolnych chwi-

Bożena jest wolontariuszką, która do pracy w ośrodku dała się namówić w kościele na Ealingu, w którym Krzysztof miał przemówienie po mszy

lach. – Ten pan ma dom, ma gdzie się umyć i spać, ale jest sam. Powiedział, że przeraża go cisza, nie wyobraża sobie spędzania całego dnia w pustym mieszkaniu. Jemu tak bardzo brakuje jakiekolwiek kontaktu z ludźmi. A tutaj przychodzi, coś zje, często siedzi i czyta gazetę. – Tutaj jest tak ładnie – powiedział kiedyś. Bożena jest wolontariuszką, która – jak sama przyznaje – do pracy w ośrodku dała się namówić w kościele na Ealingu, w którym Krzysztof miał przemówienie po mszy. Opowiedział o tym, co robi i czego ośrodek potrzebuje. – Tak mnie tym zaraził, że nie potrzebowałam specjalnie się namyślać, wiedziałam, że to coś takiego, co chciałabym w życiu robić – przyznaje i dodaje, że zawsze kieruje się dewizą, którą kiedyś usłyszała od pewnej Angielki. – Jaka jesteś dla ludzi, tak los ci się odwdzięczy trzykrotnie. Do Londynu Bożena przyjechała już dawno, bo ponad siedemnaście lat temu. W Polsce koszykarka pierwszoligowego ŁKS Łódź. Któregoś razu wybrała się na urlop do Londynu i tu już została. Ale to było dawno. Dzisiaj z mężem prowadzi firmę budowlaną. – Marmury, granity, górna półka – dodaje z uśmiechem, a do tego wychowuje dwójkę dzieci, które każdego ranka odprowadza do szkoły. Potem przychodzi do ośrodka pomagać. – Problem jest po to, aby go rozwiązać – dodaje szybko i jest w tym przekonująca. – Mam w sobie tyle energii i chęci działania, że nie mam wątpliwości. Jest w stanie do tej pracy – bezpłatnej przecież – przekonać każdego. Tym, co sama robi. – Jestem dziewczyną pierwszego kontaktu – tłumaczy jak wygląda jej dzień pracy w ośrodku. – Są tacy, którzy tutaj przychodzą i pytają wprost: czy możesz mi pomóc? – Naprawiamy zaniedbania rządowe – tłumaczy Bożena. – Ludzie zgłaszają się do angielskich instytucji po pomoc, której najczęściej z różnych powodów nie otrzymują. Po kilku tygodniach znajdują się na ulicy, popadają w niemoc, z której potem bardzo trudno jest się wyrwać. – A jak pokazują historie niektórych tutaj, na ulicy można się znaleźć praktycznie z dnia na dzień. Opowiada historię pewnej samotnej matki, zupełnie nieźle zarabiającej, która pewnego ranka zjawiła się w ośrodku. – Któregoś dnia wróciła z pracy do domu z

dzieckiem i nie otworzyła drzwi. Ktoś zmienił wszystkie zamki. Poszła więc do Council wyjaśnić o co chodzi, ale kazali jej czekać, ktoś wyjdzie z nią porozmawiać, jak będzie mógł. I tak siedziała do siedemnastej czekając na wyjaśnienie sprawy. Kiedy nikt wie wyszedł, poszła zapytać ponownie tylko po to, by się dowiedzieć, że przecież po piątej tutaj już nikt nie pracuje. Została totalnie zignorowana – dla Bożeny wydaje się to absurdalne, że kogoś można w taki sposób potraktować. Dla młodej samotnej matki był to koniec świata. Wypominała sobie, że jest niedobrą matką, że nie wie, co dalej ze sobą zrobić, zupełnie tak, jakby to była jej wina, że właściciel mieszkania miał finansowe problemy i komornik wszystko zajął. Dopiero tutaj, w ośrodku, przekonała się, że nie jest sama, że są tacy, którzy są w stanie jej pomóc, i do tego bezpłatnie. Z pomocą współpracującego z ośrodkiem prawnika szybko udało się odzyskać wszystkie jej rzeczy pozostawione w domu. Bożena dodaje, że zawsze jest nadzieja na lepsze życie. Wystarczy tylko chcieć je zmienić. – My jesteśmy tutaj, aby takim ludziom pomóc, czy to przetłumaczyć CV czy podanie, ktoś inny uczy tutaj ludzi angielskiego. Można nawet zdać egzamin na prawo jazdy. Niektórzy z takiej szansy korzystają, innym wystarczy, że jest tutaj ciepło. Są spokojni, ale mało wylewni. – Często są to bezradne, załamane osoby, którym w życiu wystarczy, że jest gdzie spać, można zjeść za darmo i się umyć. Podstawowe potrzeby są zaspokojone, tylko w oczach widać pustkę – dodaje Bożena i przeprasza, że musi już lecieć. Minęła druga, trzeba dojechać na Ealing i odebrać dzieciaki ze szkoły. Jeszcze tylko szybkie zdjęcie do gazety i… – Pa, do usłyszenia – dodaje i zapewnia, że jeszcze nie raz się tu spotkamy.

POmagaĆ Krzysztof Kawczyński przyznaje, że to nieprawda, że Polacy nie garną się do pomocy. Wręcz przeciwnie. Po kilku spotkaniach w polskich kościołach okazało się, że Polacy nie tylko chętnie pomagają finansowo, ale przede wszystkim nie mają problemu również z tym, aby pomóc osobiście, wolnym czasem i swoimi kwalifikacjami. – W naszej pracy pomagają nam wolontariusze, którzy są zawodowymi prawnikami, terapeutami, mamy nawet lekarza, o kucharzach czy studentach nawet nie wspominając – tłumaczy Krzysztof i dodaje, jak jest to niesamowicie ważne, bo angielskie systemy pomocy tak naprawdę ubezwłasnowolniają ludzi. On stara się tym ludziom pomóc nie tylko wyjść z dołka, jakim jest bezdomność, ale często odzyskać wiarę i chęć do życia, do tego, aby je zmienić i budować na nowo. – Adrian jest tego najlepszym przykładem – dodaje Krzysztof i opowiada, jak jest chłopakiem zachwycony. Nie ukrywam, że ja również jestem pod wrażeniem.

życiu wielu ludziom wyrządził wiele krzywdy. Ale żeby tak nagle wszystko stracić? Nie miał konta bankowego, czeki z pracy coraz później przychodziły. Najpierw stracił mieszkanie, potem i na hostel nie było kasy. Wigilię spędził na ulicy, na Wimbledonie. – Nie było łatwo facetowi takiemu jak ja się z tym pogodzić – tłumaczy. Ma 35 lat. Nie dał się. Nie zaczął pić ani ćpać, tak jak inni, bo jakby dalej tak, to by się pogrążył, a on nie może. Ma małego synka, dla którego chce lepiej, niż dla siebie. – Kiedyś byłem draniem – powie mi później. – To może dobrze, że stałem się tutaj bezdomnym. Ulica uczy pokory, uczy szacunku do ludzi – dodaje cicho i urywa. Milczy przez chwilę. Swojej żonie o tym, że jest bezdomnym powiedział dopiero trzy tygodnie temu. – Przyjadę, podniesiemy się razem! – odpowiedziała. Od tamtego czasu rozmawiają przez telefon codziennie. O tym, jak to będzie, kiedy przyjedzie tutaj z synkiem i kiedy wszystko zaczną od nowa. – Ale wcześniej muszę znaleźć pracę, potem mieszkanie. Dopiero wtedy ją zaproszę. – Ile to potrwa ? – pytam z ciekawości. – Trzy, może cztery tygodnie. Nie mogę dłużej czekać. Szkoda czasu – dodaje na odchodne i przyznaje, że to dzięki takim ludziom jak Krzysztof może się mu udać. I że jeśli tylko będzie mógł, to nadal będzie do ośrodka przychodził. Spotkania terapeutyczne anonimowych alkoholików czy wychodzenie z narkotyków nie trwa tydzień. A on sam wie, że potrzeba mu więcej czasu i mobilizacji. Może też pomóc innym. – Miałem szczęście, bo poznałem tutaj chłopaka z Bułgarii, który jest po wojnie w Afganistanie i tak jak ja, bez dachu nad głową. Lubię go, dobry z niego materiał na przyjaciela – uśmiecha się lekko i opowiada, jak trzymają się razem, golą sobie głowy i próbują się zrozumieć. Adrian tłumaczy, że przeraża go taki przeciętny polski bezdomny, który tylko pije, dostaje zasiłki, ma dach na głową w kościele i co zjeść. – Trzeba izolować się od głupich ludzi, którzy piją, bo tacy popłyną! – dodaje i tłumaczy, że nie chce zdjęcia. – Po co? Nie ma się czym chwalić – mówi na pożegnanie.

PO SŁOWaCKU Do ośrodka przychodzą i tacy, którzy kiedyś sami byli bezdomnymi, ale już nie są. Dla niektórych jest to ciągle ta sama rutyna, zawsze przychodzili, teraz też tak robią. Dla innych, jak dla Janka ze Słowacji, to okazja do tego, aby się odwdzięczyć

aDRIan To nie jest jego prawdziwe imię. Nie chce, aby w gazecie ktoś go rozpoznał, bo to przecież nic fajnego być bezdomnym. – Może kiedyś, ale nie dzisiaj – dodaje. Do Londynu przyjechał niedawno, bo tylko dziewięć miesięcy temu. Nie ukrywa, że to było coś. – Zachłysnąłem się Londynem – dodaje. Miał szczęście. Kolega zadzwonił do Polski w sobotę, z pytaniem czy jest zainteresowany wyjazdem. Był. W poniedziałek już pracował na budowie. Płacili dobrze, wystarczało na utrzymanie, na paczki do domu dla dwuletniego synka i młodej żony. – Potem nagle kolega zniknął z mieszkania, a z nim wszystko co miałem: pieniądze i cała reszta – tłumaczy. Jest nerwowy. Chwilami długo milczy, tak jakby zastanawiał się nad tym, jakiego słowa użyć. Albo jakby na nowo to wszystko przeżywał. Adrian nie ukrywa, że nie jest świętoszkiem, i że w

Dla Janka ze Słowacji, praca w ośrodku to okazja do tego, aby się odwdzięczyć za pomoc


|9

nowy czas | 03 (201) 2014

czas na rozmowę

Brytyjczycy przyjmowali was z otwartymi ramionami

domnego Nigdy nie spotkałem bez do łby yby prz ry któ a, ant emigr by być „brytyjskiego raju” po to, bezdomnym. My wszyscy zbudować by przyjechaliśmy tu po to, ie, a często nowe, lepsze życie dla sieb h. skic bli h zyc nas dla ż nie rów ało się to Niestety nie każdemu ud kra ju tym w zrobić. My jesteśmy powinien dy każ rą któ z , siłą ą potężn o teg do nak jed się liczyć. Jak nie może doprowadzić, jeżeli Polak liczyć na pomoc Polaka? co znaczy , Przypomnijmy sobie o tym e inn ko yst wsz a , em aki Pol być wydarzy się samo! Krzysztof Kawczyński

Paradoksalnie nagonka antyimigracyjna na Rumunów zachęca ich do przyjadu na Wyspy – mówi CRISTINA IRIMIE, szefowa londyńskiego portalu Romanians in UK w rozmowie z Adamem Dąbrowskim

kkawczynski1@o2.pl

075 4418 4684

za pomoc. I dać coś z siebie. – Mam gdzie mieszkać czy co zjeść, ale nie mam jeszcze pracy, więc zamiast siedzieć i nic nie robić w domu, wolę tutaj przyjść i pomóc, odwdzięczyć się za to, co dla mnie zrobili i jak mi pomogli – opowiada po polsku. Pracował tutaj przez osiem lat i wreszcie poszedł na urlop. Pierwszego dnia ukradli mu paszport i wszystko się zawaliło. Bez paszportu nawet kucharz nie dostanie pracy. Janek też nie dostał. – To miejsce pomogło mi psychicznie. Gotuję dobrze, sprzątam jeszcze lepiej, czasem zmywam. Dzisiaj robiłem sałatkę. Polacy i Słowacy lubią dobrą domową kuchnię, a ja lubię gotować z tego, co mam – Janek tłumaczy, że wszystkie produkty, które mają do wykorzystania w ośrodku pochodzą z darów. Sainsbury daje, inni też. Dzisiaj pełno było nawet sushi! Tłumaczy mi, że nie lubi bezczynnie siedzieć. – To jest dobre miejsce i dobrze, że takie miejsce istnieje, że można przyjść, nawet jeśli ktoś chce tylko posiedzieć, to może. Janek jest szczęściarzem. Dostał pokój u polskiej rodziny (Edyty i Marka), u których może mieszkać, aż stanie na własnych nogach. – To od księdza na Ealingu – dodaje z uśmiechem. – Zawsze pomagałem ludziom jak mogłem, teraz ludzie mi pomagają.

SZUKAM PRACY Podobnego zdania o ośrodku jest również Łukasz, wysoki 25-latek, który sam stał się kiedyś bezdomnym. Dzisiaj pomaga w ośrodku, szuka ludziom pracy w internecie. – Spędziłem tydzień na ulicy, poznałem tam ciekawych ludzi – mówi. Potem przeniósł się do kościoła. Udało się dostać zasiłki, teraz ma nawet mieszkanie. – Bogdan mi pomógł – wyznaje. – Teraz ja pomagam. Chodzi do szkoły, ale jest zaniepokojony. Jego współlokator jest alkoholikiem i stwarza problemy. Była policja, pogotowie, może stracić przez niego mieszkanie, a to będzie oznaczać tylko jedno. Powrót na ulicę. A tego nie chce. – Jestem pod wrażeniem, jak Krzysztof jest to wszystko w stanie robić – tłumaczy. – To jest fenomenalne. Dobrze wiedzieć, że jest tyle dobra jeszcze na świecie. Pytam o marzenia. – Żeby ludzie nie byli obojętni na drugiego człowieka, bo to, co słyszałem, gdy mieszkałem na ulicy, przechodzi wszystkie wyobrażenia. Najgorsza jest obojętność. Nawet powoli do Polaków zaczyna dochodzić, że trzeba pomagać – wyjaśnia spokojnie. Zapytany, kim jest według niego ty-

powy polski bezdomny, wymienia bardzo szybko: kierowca, kucharz albo budowlaniec. W wieku od 30 do 50 lat, połowa z nich to alkoholicy, pewnie sporo z nich regularnie ćpa. – Kurczę, dopiero teraz sobie uświadamiam, że strasznie dużo jest bezdomnych kucharzy – przerywa nagle. – Potem zaczynają się problemy. Józek osiem lat na ulicy. Przemek siedem. Ktoś tam inny sześć lat. – Zaczynają przychodzić powoli tutaj i są w stanie zaryzykować i spytać, czy jesteśmy w stanie im pomóc. Po wielu latach na ulicy chcą się z tego wyrwać. – Dlaczego? – pytam. Łukasz dodaje, że zdrowie się sypie i na ulicy już się tak dalej żyć nie da.

KWIATY Krzysztof wierzy, że dzięki takim ludziom jak Bożena, Janek czy Łukasz – bo przecież nie sposób wymienić wszystkich – coś się w ludziach zaczyna zmieniać. Nawet Adrian jest aniołkiem, bo swoim przykładem pokazuje, że można się wyrwać. Za parę dni zaczyna regularną pracę, którą udało mu się znaleźć dzięki ośrodkowi.

Jaki Jesteś dla ludzi, tak los ci się odwdzięczy trzykrotnie.

– To dobrze, bo zawsze nam, Polakom, zarzucano, iż nie potrafimy sobie wzajemnie pomagać, a tymczasem kwiatów, wolontariuszy mamy tyle, że powoli zaczyna nam brakować wazonów. Stąd nazwa: Kwiaty Ludzkich Serc. Nowa fundacja szuka teraz swojego lokalu, bo z kościoła trzeba będzie się niebawem wyprowadzić. Krzysztof pyta, czy nie słyszeliśmy o jakimś pustym budynku, w którym można by zrobić siedzibę, taki stały adres, centrum, które funkcjonowałoby 24 godziny na dobę. Odpowiadam, że nie wiem, ale że napiszemy w gazecie, bo bardzo chcielibyśmy pomóc. Może ktoś wie i pomoże… Mierzymy w to, co robi. Wysłuchaliśmy Janka, rozmawialiśmy z Adrianem. Bożena czy Łukasz też są pełni zachwytu. Byliśmy na Fulham. Wypiliśmy tam kawę. Siedzieliśmy z nimi. Było ciepło i serdecznie. Chcesz pomóc?

Jak zmieniło się nastawienie Brytyjczyków w stosunku do imigrantów od czasów, kiedy dziesięć lat temu przybywali tu Polacy?

– Diametralnie. Klimat w stosunku do przybyszów zaczął się zmieniać, gdy zaczął się kryzys. Te zmiany rozgrywały się stopniowo. W porównaniu do czasów, kiedy przybywali tu Czesi czy Polacy atmosfera jest zupełnie inna. Brytyjczycy przyjmowali was z otwartymi ramionami. Polacy mieli zupełnie inne doświadczenia na tym polu. Rumuni, którzy wysiądą tu z autobusów czy samolotów mogą przeżyć szok. Bo spotkają się z nienaturalną wrogością miejscowych. czy antyimigracyjne głosy, które docierają do rumunii zniechęcają twoich rodaków do wyjazdu akurat na wyspy? Przecież granice otworzyły jeszcze inne kraje, więc można pojechać gdzie indziej.

– Szczerze mówiąc, uważam, że jest zupełnie odwrotnie. Cała ta nagonka ma zupełnie odwrotny efekt. Wydaje mi się, że ta presja sprawiła, że Rumuni spodziewają się, że zastaną tu nie wiadomo co. Myślą sobie: „Jeżeli mieszkańcy Wysp tak bardzo starają się nas zniechęcić do przyjazdu, to tam musi być naprawdę cudownie. Ale oczywiście cała masa ludzi się zawiedzie. Bo ulice Wielkiej Brytanii już od dawna nie są wybrukowane złotem. cały czas słyszymy obawy miejscowych, że napływ rumunów i Bułgarów zaowocuje tak zwaną „turystyką zasiłkową”.

– To absurd! Niesamowite, że ludzie ciągle powtarzają podobne tezy, mimo że są one wyssane z palca. Łatwo można to sprawdzić. Zasady przyznawania zasiłków bardzo się ostatnio zmieniły i zmieniają się nadal. Dziś niemożliwe jest, by przyjechać na Wyspy i z marszu zacząć pobierać świadczenia. Mija wiele czasu, nim teoretycznie można jej pobierać. Teoretycznie – bo zdecydowana większość Rumunów przyjeżdża tu, by ciężko pracować i samemu sobie poradzić. Jedyną usługą społeczną, którą imigranci wykorzystują na masową skalę jest oświata. Tak się jednak składa, że nauczyciele mówią nam, że zadowoleni są , że w ich klasach są dzieci imigrantów. Statystyki pokazują bowiem, że osiągają świetne rezultaty na egzaminach. z tą argumentacją jest pewien problem. Jasne, może w statystykach wygląda to świetnie. z bardzo ogólnego punktu widzenia dzieci imigrantów w szkołach dobrze wpływają na tutejszą oświatę. ale zejdźmy na nieco bardziej konkretną płaszczyznę. Pomyślmy o Brytyjczyku, którego rodzina mieszka tu od pokoleń. chce wysłać dziecko do szkoły i odkrywa, że nie ma dla niego miejsca. kogoś takiego taka ogólna argumentacja, którą przedstawiłaś, wcale nie przekona.

– Ale dlaczego musimy patrzeć na dziecko jako na „dziecko imigranta”?! To przecież dziecko brytyjskiego podatnika. Jeśli nie płacisz podatków – nie poślesz go do szkoły. nie do końca. Możesz przecież być na bezrobociu i nie wpłacać nic do systemu. ale nawet zakładając, że imigrant z pierwszego pokolenia pracuje i płaci podatki... a rodowity Brytyjczyk nie może posłać dziecka do wybranej szkoły, bo po prostu nie ma miejsc. a to przecież jego dom! nie rozumiesz jego niezadowolenia?

– Szczerze mówiąc – nie bardzo. Jedną z rzeczy, jakie nauczyło mnie życie na Wyspach to to, że multikulturowość i różnorodność to coś wspaniałego. To bardzo smutne, ze dziś kraj ten stał się wrogiem tych dobrych rzeczy, które stworzył. Mówisz, że różnorodność to coś wspaniałego. Pojawia się jednak pytanie „dla kogo”? wyobrażam sobie, że może z niej być zadowolony nieźle sytuowany, liberalny czytelnik „Guardiana”. ale co z biedniejszymi, nieco gorzej wykształconymi ludźmi gdzieś w środku anglii. dla nich różnorodność to zwiększona konkurencja na rynku pracy, brak miejsc w szkołach i kolejki w szpitalach...

– Ja uważam, że konkurencja to dobra rzecz. Wielu miejscowych ludzi jej nie lubi, ale w gruncie rzeczy bez niej nie można się rozwijać, nie sposób stać się lepszym. Ludzie zawsze znajdą sobie kozła ofiarnego: Irlandczycy, czarnoskórzy, a dziś – Rumuni. W przyszłości będzie pewnie ktoś inny. Konkurencji boją się ludzie, którzy nie potrafią się rozwijać. Zamiast znaleźć sposób na to, by poprawić swoje życie, szukają kogoś, kogo można by winić za ich nieszczęście. Pomyśl: jak to możliwe, że Polak czy Rumun przybywają do Wielkiej Brytanii i zdobywają kwalifikacje i prace, których nie biorą miejscowi? Może ze względu na to, że są biedniejsi, zgadzają się na głodowe stawki. tym samym ciągną w dół wynagrodzenia.

– Niskie wynagrodzenia to akurat nie jest wina Polaka czy Rumuna. Każdy chciałby zarabiać więcej. Winni są przedsiębiorcy, którzy wykorzystują pracowników. Firmy – małe i duże – wykorzystują sytuację naciskając na to, by minimalne wynagrodzenie było jak najniższe. Taka sytuacja ma miejsce nawet na budowie. Bo im tańsza jest siła robocza, tym większy będzie mój zysk. Często ludzie myślą, że to dotyczy głównie mniej stabilnych, mniejszych firm, które muszą być ostrożniejsze planując budżet. Ale akurat z mojego doświadczenia biznesowego wynika, że tak samo postępują wielkie korporacje. To przedsiębiorcy są winni temu, że zarobki w sektorze wymagającym niskich kwalifikacji są tak małe. A w całej dyskusji o imigracji jakoś się o tym zapomina.


10 |

03 (201) 2014 | nowy czas

czas pieniądz biznes media nieruchomości

wzorst dobry i zŁy brytyjska gospodarka rośnie. i to w szybszym tempie, niż się spodziewano. Ale jest wzrost dobry i zły.

budżetowe migawki EnErgia

adam dąbrowski

P

rzyszłoroczny wzrost okaże się wyższy niż jeszcze w grudniu ubiegłego roku przewidywały oficjalne prognozy: zamiast 2,4 proc. wyniesie 2,7 proc. Takiej korekty nie było na Wyspach od... trzech dekad. Brytyjskie PKB wróci wreszcie do poziomu sprzed kryzysu w 2008 roku. – Kanclerz mógł przemawiać z dużą pewnością siebie, bo klimat gospodarczy się poprawia. Spada bezrobocie, mamy wzrost gospodarczy – mówi Amna Silim z Institute for Public Policy Research. George Osborne obstaje przy polityce cięć, choć obserwatorzy podkreślają, że zwolnił nieco ich tempo, być może wrażeniem krytyki, że zbyt mocne zaciskanie pasa dusi wzrost gospodarczy. Spodziewany efekt oszczędności? W 2018 roku Wielka Brytania ma się pochwalić nadwyżką budżetową. Jeśli jednak zeskrobać sreberko z tych wiadomości, obraz nie jest już tak optymistyczny. Przykład? PKB wprawdzie wkrótce odrobi straty, ale przecież w ciągu ostatnich pięciu lat populacja na Wyspach zwiększyła się. W efekcie na to, by zwiększył się ważniejszy dla szarego mieszkańca Wysp wskaźnik, czyli PKB na głowę, poczekamy jeszcze cztery lata. A to nie wszystko. – Fakt, że Osborne mówił w parlamencie o „właściwym rodzaju” wzrostu napawa optymizmem. Oznacza to, że rozumie, co jest największą bolączką brytyjskiej gospodarki – dodaje Silim. „Właściwy rodzaj wzrostu”? Brzmi dziwnie. Ale tylko na pierwszy rzut oka. – Musimy oprzeć wzrost w najbliższych latach na pewniejszych fundamentach niż dotychczas. Jak dotąd gospodarka brytyjska napędzana była przez konsumpcję, a to wiąże się z oczywistym ryzykiem. Taki rodzaj wzrostu spowodował pierwszy kryzys finansowy na Wyspach w 2008 roku. Bazował on na zadłużaniu się gospodarstw domowych. Wielu ludzi nie było w stanie spłacać długów, co spowodowało krach. Powinniśmy starać się, by podstawa wzrostu była szersza – tłumaczy Silim. – Przed nami wiele pracy. Nasz kraj ciągle pożycza zbyt wiele. Za mało inwestujemy i za mało eksportujemy. Za mało oszczędzamy. Dziś próbujemy to naprawić. Ten budżet posłuży budowie odpornej gospodarki – ogłosił kanclerz w Izbie Gmin. Kanclerz chce, by brytyjska gospodarka, po surowej terapii, jaką jej zafundował, zbudowana była na stabilniejszych fundamentach. Cele? Więcej produkować, więcej inwestować, więcej eksportować. – Musimy sprawić, by Brytyjczycy, tak jak dawniej, tworzyli rzeczy, zamiast tylko je kupować – mówi Silim. Pytanie tylko, jak to zrobić. Łatwych rozwiązań nie ma. Kasynowy kapitalizm made in Britain wykuwał się tu przecież od lat osiemdziesiątych. A – jak pokazały ostatnie lata, silnik owego kapitalizmu – sektor finansowy – jest bardzo zawodny. George Osborne ogłosił szereg rozwiązań, które pomóc mają w długofalowym przestawieniu brytyjskiej gospodarki na takie tory, by mniej odporna była na kaprysy światowych rynków (których „bezstronni obserwatorzy” – agencje rankingowe – na miesiąc przed załamaniem Grecji wystawiały jej laurki). Tak, by

Rząd obiecuje, że skończą się skokowe podwyżki cen energii. W ciągu paru następnych lat rząd przeznaczy 7 mln funtów dla firm, które zdecydują się nie przerzucać ewentualnych wzrostów dostaw energii na konsumenta. Dochodzi do tego poluzowanie dotychczasowych regulacji ekologicznych, które, jak twierdzi gabinet Camerona, przyczyniały się do pompowania cen. praca Łatwiej ma być o pracę. Oficjalne prognozy rządowe zakładają, że w ciągu następnych pięciu lat na Wyspach Brytyjskich stworzonych zostanie około półtora miliona miejsc pracy. inwEstycjE Jeśli jesteś małym lub średnim przedsiębiorcą, ucieszy cię wzrost nieopodatkowanej kwoty na inwestycje (Annual Investment Allowance). I to skokowy, bo dwukrotny: do pół miliona funtów. zasiłki

bardziej przypominała gospodarkę niemiecką, z jej przemysłem Aż do roku budżetowego wytwórczym, eksportem i ekonomią, która okazała się niepodat2018/2019 wydatki na na na wstrząsy światowego kryzysu, przy okazji chroniąc przed świadczenia społeczne będą nim również Polskę. Dwukrotnie wzrasta więc na Wyspach niezwiększane tylko o poziom opodatkowana kwota na inwestycje, zwiększą się też nakłady na inflacji. Limit nie dotyczy zainnowacje i wynalazki (z 11 proc. do 14 proc.). siłku dla bezrobotnych. Złośliwi powiedzą, że inspiracja społeczną gospodarką rynkową, z jej socjalną siatką bezpieczeństwa ma u Osborne’a granicę. zarobki Ogłosił on przecież, że aż do roku 2019 nie wzrosną realne wyPo latach realnego ubożedatki na większość świadczeń socjalnych. Co ciekawe, na liście nia, wielu z nas wreszcie wydatków, które rząd będzie mógł ograniczać są też dwa dodatki będzie miało nieco więcej przeznaczone dla tych, którzy aktywnie poszukują wyjścia z bezpieniędzy w portfelu, bo zarobocia. To może wydawać się sprzeczne z deklaracjami rządu, robki mają wreszcie rosnąć który powtarza, że chce zachęcić ludzi do aktywności. szybciej od inflacji, która doEkspertka z Institute for Public Policy Research uważa, że tychczas pożerała nierzadko choć George Osborne prawidłowo rozpoznaje podstawową słarównież nasze podwyżki. Tybość brytyjskiej gospodarki, jego pole manewru jest ograniczone. le że to i tak zaledwie Powód? Nawet wymienione wyżej wydatki to za mało by „przechylić wahadło”. A w kasie państwowej pustki. – Ponieważ Osborne Przed nami dysponuje ograniczonymi fundu- GeorGe osborne: szami, nie są one wystarczające, wiele Pracy. nasz kraj ciąGle by doprowadzić do upragnionePożycza zbyt wiele. za mało go przez niego rezultatu. Nasz inwestujemy i za mało eksPorInstytut proponuje więc rozważenie utworzenia dużego, brytyj- tujemy. za mało oszczędzamy. skiego banku inwestycyjnego, dziś Próbujemy to naPrawiĆ który przyczyniłby się do pożądanej przez kanclerza zmiany.

››

‹‹

odrabianie strat, jakie gospodarka poniosła w wyniku kryzysu Według oficjalnych prognoz zarobki wrócą do poziomu tuż sprzed załamania dopiero w trzecim kwartale 2017 roku. transport Jeśli nie liczyć inwestycji, które trwają już teraz, na wyraźnie szybszy i wygodniejszy dojazd do pracy nie ma raczej co liczyć. Rząd tnie wydatki na transport. Oszczędzać będzie aż do 2018 roku. W sumie gabinet Camerona chce tu zaoszczędzić prawie miliard funtów. podatki Więcej zarobionych pieniędzy pozostanie w naszej kieszeni, gdy przyjdzie nam rozliczać się z podatku. Próg, poniżej którego dochody nie podlegają opodat kowaniu (Personal Tax Allowance) podniesiony zostanie w przyszłym roku do 10,5 tys. funtów. To znaczy, że o tyle będziemy mogli pomniejszyć swoje przychody, wypeł niając zeznanie podatkowe. Trochę więcej (41, 865 funtów zamiast dotychczasowych 41, 450 funtów) będzie trzeba zarabiać by wpaść w czterdziestoprocentowy przedział podatkowy. akcyza Więcej zapłacimy za papierosy. Akcyza wzrośnie o 2 proc. ponad poziom inflacji. Producenci i importerzy powetują to sobie podwyższając ceny paczki papierosów. Amatorzy mocniejszych trunków również nie mają powodów do radości. Rośnie akcyza na wszystkie napoje alkoholowe z wyjątkiem szkockiej Whisky i cydru. Podwyżka wyniesie tyle, ile inflacja. EmErytury Emeryci nie będą już przymuszani do kupowania tzw. annuity – stałej renty wypłacanej im do końca życia. Teraz sami rozporządzać będą zaoszczędzonymi pieniędzmi.


|11

nowy czas | 03 (201) 2014

czas na wyspie

Kongres polskich studentów z brytyjskich uczelni

Za moich studenckich czasów (lata 80. mionionego wieku) na Uniwersytecie Oksfordzkim studiowało trzech polskich studentów. Teraz jest ich blisko 200 (podobnie w Cambridge). Są u siebie, świetnie przygotowani w polskich szkołach. Bez kompleksów. Z dobrym angielskim. I dobrze zorganizowani, o czym mogłem naocznie przekonać się zaproszony przez nich na doroczny Kongres Studentów Polskich w Wielkiej Brytanii, który tym razem odbył się właśnie w Oksfordzie. Grzegorz Małkiewicz

To ja miałem lekką tremę wchodząc ponownie w mury swojej ostatniej uczelni. Trema szybko ustąpiła, kiedy znalazłem się w środku wydarzeń – panelowych dyskusji oraz kameralnych rozmów, skąpanych w wiosennym słońcu i splendorze oksfordzkich murów. Wśród zaproszonych gości byli między innymi: minister Radosław Sikorski, Jacek Michałowski reprezentujący prezydenta RP, prof. Timothy Garton Ash, prof Zbigniew Pełczyński, historyk Adam Zamoyski, aktorzy: Maciej Stuhr i Steffen Möller. Polscy studenci reprezentowali większość ośrodków akademickich Wielkiej Brytanii. Obowiązywała atmosfera nieformalna, ale z zachowaniem całej powagi debaty akademickiej i wagi omawianych tematów. Tegoroczny Kongres Studentów Polskich to już siódma z kolei jego edycja, z każdym rokiem większa i ambitniejsza. Nie są to zjazdy aktywistów studenckich, na których omawiane są problemy organizacyjne czy, jak to było jeszcze niedawno, założenia ideowe młodzieżowych kadr. Jest inaczej, i jest świeżo. Problemy organizacyjne załatwia się w kuluarach. Doroczne kongresy organizowane przez polskich studentów w Wielkiej Brytanii mają zwykle przewodni temat. W tym roku było nim miejsce Polski w Unii Europejskiej. Kto inny jak nie minister spraw zagranicznych RP, zresztą także absolwent Oksfordu, Radosław Sikorski powinien taką debatę otworzyć. Tak też się stało. Z mównicy Oxford Union, Radosław Sikorski podsumował pierwsze dziesięciolecie polskiego członkostwa w strukturach unijnych. Wystąpie-

nie było, jak wszyscy zgodnie przyznali, wyjątkowo dobre, widać oksfordzki staż i spowodowana tym nostalgia ułatwiły zadanie. Polska nie zmarnowała swojej szansy – podkreślił minister. Gorzej było z historią. O miejscu Polski w Europie na przestrzeni ostatniego stulecia mówił historyk Adam Zamoyski. Miałem wrażenie, że wystąpienie urodzonego w Anglii, w starej arystokratycznej polskiej rodzinie, historyka jest jakąś nieczytelną dla słuchaczy refleksją, rykoszetem niemiłej zaszłości (w czasach studenckich?, w Oksfordzie?). Ktoś gdzieś przerysował rolę Polski w Europie, a on – historyk postanowił ją odbrązowić. Historyk podzielił się ze słuchaczami swoim doświadczeniem, kiedy musiał się wstydzić wśród studenckich kolegów z powodu „faszystowskiej przeszłości kraju pochodzenia”. – Na szczęście komuniści zmienili ten niekorzystny wizerunek – podsumował swój wywód historyk. Na szczęście studenci mają obecnie swobodny dostęp do wszystkich źródeł historycznych i mogą przekaz historyków weryfikować. Ciekawą częścią kongresu były panele dyskusyjne z udziałem ludzi biznesu, polityków, animatorów sztuki i działaczy społecznych. Kongres odbywał się głównie w sali debat Oxford Union, gdzie w parlamentarnej debacie szkolili się najwięksi brytyjscy politycy. Nic więc dziwnego, że organizatorzy również podjęli to wyzwanie i zgodnie z tradycją tego miejsca zorganizowali z zachowaniem całego parlamentarnego rytuału debatę: This House Believes Poland and Britain have common EU interests. Szkoda, że nie zaprosili na nią polskich parlamentarzystów. Z pewnością przydałaby im się taka lekcja. Mówcy przedstawiali argumenty i

kontrargumenty bogato ilustrowane scenkami z życia wziętymi, ze zderzenia, jakby na to nie patrzeć, dwóch odmiennych kultur, wspólnych kart z najnowszej historii, nieporozumień i nieufności. Ciekawą i dowcipną argumentację przedstawił Edward Lukas, dziennikarz „The Economist”, który porównał Polskę do pięknej, zaradnej, ciężko pracującej kobiety, natomiast Wielką Brytanię do starego zrzędnego mężczyzny. Aż dziw bierze, że ten old grumpy man do tej pory tego nie zrozumiał, jakie korzyści płyną dla niego ze związku z tak atrakcyjną i sprytną niewiastą, która jeśli trzeba, zaopiekuje się i posprząta. Ale może też pokazać jak być dzielną, dumną i niezależną. Sobotni dzień zakończył się uroczystym obiadem oraz – jak przystało na młodych ludzi, którzy oprócz studiowania lubią i powinni się bawić – w nocnym klubie. Snu uczestnicy kongresu pewnie mieli niewiele, więc przewidujący organizatorzy na niedzielną przedpołudniową sesję wybrali prelegentów popularnych i niezwykle atrakcyjnych, bo kto zerwałby się po nocnych szaleństwach na debatę z eurodeputowanym o wyższości oscypka nad mozzarellą? Na spotkanie z utalentowanym młodym Stuhrem Maciejem zerwali się nawet ci, którzy poszli spać nad ranem. My też się zerwaliśmy jadąc w niedzielę rano z Londynu ponownie do Oksfordu zafascynowani atrakcyjnym programem, zarażeni młodzieńczą energią i dumni z inteligentnych, doskonale logistycznie przygotowanych studentów. Maciej Stuhr zajął słuchaczy nie tylko ciekawą opowieścią opartą na własnym doświadczeniu poznawania Europy. Opowiadał o

pierwszych wyjazdach z ojcem Jerzym do Włoch samochodem łada i towarzyszącym temu lękowi i upokorzeniu oraz o tej łatwości, z jaką teraz on i cała generacja młodych Polaków porusza się w Europie jak we własnym domu. Zburzenie muru berlińskiego było dla Polaków ponownym, po latach upokorzeń systemu komunistycznego wejściem do Europy. Struktury Unii to tylko formalność. Na koniec Maciej Stuhr dał próbkę talentu aktorskiego wcielając się w trzy postaci jednocześnie w skeczu obrazującym sposób tłumaczenia filmów zachodnich w polskiej telewizji. Równie atrakcyjne wystąpienie miał Steffen Möller, który wywoływał salwy śmiechu przekonując dlaczego on, wywodzący się z solidnej mieszczańskiej rodziny niemieckiej, tak bardzo pokochał Polskę, że mieszka w niej od dwudziestu lat i znakomicie opanował nasz trudny język, w którym jego imię można zdrabniać na kilkanaście sposobów. I wcale nas nie szczędził kpiąc w dowcipny i obrazowy sposób z polskich cech narodowych. Dzięki takim wystąpieniom pytanie czy jesteśmy Europejczykami stawało się jeszcze bardziej absurdalnie retoryczne. W przerwie między debatami i wykładami, niejako na marginesie kongresu, ważyły się losy, który z ośrodków akademickich, gdzie jest duża liczba polskich studentów, dostąpi zaszczytu zorganizowania przyszłorocznego kongresu. Były improwizowane prezentacje, oficjalne i mniej oficjalne, indywidualne rozmowy w celu pozyskania głosów poparcia. Wygrali przedstawiciele uniwersytetów w Manchester i Lancaster. Czekamy na zaproszenie!


12|

03 (201) 2014 | nowy czas

felietony opinie

nowy czas redakcja@nowyczas.co.uk 0207 639 8507 63 King’s Grove London SE15 2NA

Wojenna glątwa Krystyna Cywińska

2014

Każdy naród ma swoje święte krowy – orzekłam. – Nie każdy – poprawił mnie mój mąż ze ścisłym umysłem. – Każdy – bąknęłam. Jak by tak poszperać w narodach, to by wyszło na moje. Rosjanie mieli Stalina et consortes. Teraz mają Putina et consortes. Nie tyle święte krowy, co święte byki. Z Amerykanami gorzej, bo im przeszkadza przereklamowana demokracja i rozbieżność kulturowo-mniejszościowa.

Brytyjczycy mają rodzinę królewską, choć nie w komplecie. A poza tym mają zdrowy dystans i lekceważący stosunek do autorytetów. Żeby zostać świętą krową u nas, trzeba najpierw umrzeć. Ale stara emigracja londyńska i starsze pokolenie krajowe miało, a może i ma nadal swoją świętą krowę. Profesora Władysława Bartoszewskiego. Sam profesor tak się kiedyś nazwał. A było to w roku 1997. Stał profesor na podium w londyńskim POSK-u jeszcze nietkniętym rozbiórką na flaty i czarował publikę. Pewna leciwa emigrantka orzekła z uwielbieniem: – Ach, jego można słuchać bez końca. Na co jej towarzysz odparował: – Na szczęście wszystko ma swój koniec! I wybył z sali. Ktoś inny syknął: – Ale ględzi. Inny: – Ma gadane. Anglicy to nazywają the gift of the gab. Jest to umiejętność wysypywania słów z rękawa, potoczyście, poprawnie. Mało przejrzyście i przekonująco. Bo potok słów i w mowie, i w piśmie w naszej tradycji często zalewa treść. Banał goni banał. Obietnice obietnicami, a uniesienie uniesieniem. Najczęściej z podtekstem patriotycznym, I żaden zdrowy rozsądek ani logika sytuacji tej recepty na popularność nie przebije. Dlaczego piszę o świętych krowach? I w tym kontekście wspominam profesora Bartoszewskiego? Bo wobec wizji możliwości zagrożenia polskiej niepodległości przez Rosjan, patriotyzm i jego znaczenie na nowo odżywają. A święte krowy historyczne i mityczne mogą stać się znowu wykładnikiem patriotyzmu. Czym jest ten patriotyzm? Jaki po-

winien być? Jaki jest? W skrócie patriota powinien oddać swoje życie dla ojczyzny. Tak nas uczono. Jak napisał Horacy: Dulce at decorum est pro patria mori – słodko i chlubnie jest umrzeć za ojczyznę. W razie potrzeby oczywiście. Więc pytam młodego przybysza z kraju, czy by oddał to swoje życie. – W życiu – ryknął. – Jak to? – pytam. – Rodzinę bym tu sprowadził i zwiał, gdzie pieprz rośnie. – Czy twoja rodzina i znajomi też tak myślą? – A jak – on na to – też tak!. – Czyli gdyby Polska znalazła się w potrzebie, nie poszedłbyś bić się o nią? Milczenie. Mamy zatem znowu dylemat patriotyczny. – Wybyć z Polski dla chleba to nie znaczy nie być patriotą – słyszę. Ale bić się o nią? Tracić za nią życie? Zamieniać ją znowu w cmentarze, gdzie wdowy i sieroty zapalają świeczki na grobach? Czy raczej przetrwać i żyć? Jak żyli nasi przodkowie pod zaborami i okupacją. Żyć, żeby się kiedyś znowu odrodzić. Cytuję mojemu rozmówcy fragment z pieśni Jana Pietrzaka „Żeby Polska była Polską”: I ruszała w pole wiara. I ruszała wiara w pole Od Chicago do Tobolska. Żeby Polska, żeby Polska, Żeby Polska była Polską! Czuję, że zaraz się rozpłaczę, a on, ten rozmówca, w średnim wieku prosto z kraju – milczy. – A pani? – pyta. – Gdyby pani była młoda, poszłaby pani bić się o Polskę? – Pewnie tak – mówię. Ale pewnie dlatego, że jestem taka stara. Że się urodziłam w wyzwolonej po

zaborach Polsce XX-lecia, a dorastałam pod niemiecką okupacją. Że jestem naznaczona i osaczona historycznie. Amerykański generał Patton wpajał w swoich żołnierzy idących na front w czasie II wojny światowej, że nie po to się biją, żeby ginąć za swoją ojczyznę. Ale żeby ten sukinsyn wróg, ginął za swoją. Olśniewająco pobożne życzenie. Ale nas uczono inaczej. Przeszłość nas też nauczyła, że nie możemy polegać na sojusznikach. Bo mają swoje interesy na uwadze, a nie nasze. Wiemy też, że bodaj żaden traktat czy umowa w pewnych sytuacjach nie są warte nawet papieru, na którym je spisano. I wiemy też, jak nas spisywano na straty w przeszłości nie aż tak dalekiej. A kiedy po obaleniu komuny w Rumunii (co daję za przykład), wręczono prezydentowi Billowi Clintonowi rumuńską flagę z wyciętym komunistycznym godłem, Clinton z uśmiechem podziękował ofiarodawcy za piękne… poncho. Tak mu się ta flaga kojarzyła. Mało kogo w Stanach Zjednoczonych obchodzi Rumunia, Bułgaria, państwa nadbałtyckie czy nawet Polska. Nowoczesny patriotyzm, jak twierdził niedawno minister Radosław Sikorski, wymaga, aby nasz udział w globalnym produkcie był jak największy. Bo liczy się ten produkt. Bo wszystko się sprowadza, co dobrze wiemy, do siły gospodarczej, do siły pieniądza, ropy naftowej, gazu. Smutny to banał, z którym żyć musimy. Ale z ludzkim życiem musimy się liczyć przede wszystkim. Czy jednak za każdą cenę? Chyba tak. Choć to pozostaje dylematem. Wszyst-

ko jest względne, tylko śmierć jest bezwzględna. Szczególnie na tak zwanym polu chwały za ojczyznę. Ojczyznę, której teraz bezpieczeństwo okazuje się względne wobec rosyjskich posunięć. Czy w razie potrzeby będziemy się o nią beznadziejnie bić? Jak się bili nasi bohaterowie? Nasze święte historyczne krowy? No i profesor Władysław Bartoszewski, który – przypominam – sam tak siebie nazwał i zalał nas niedawno w polskiej telewizji potoczystym wywodem o patriotycznej powinności. Podziwu to godne. Ale dla wielu i sprzeciwu wobec tego dyktatu. Więc bić się, czy żyć dla ojczyzny? Ojczyzna dla mnie to są przede wszystkim moi rodacy. To jest także zbiorowa duma, ale i zbiorowy wstyd. Co zresztą napisał profesor. I przytoczył słowa marszałka Piłsudskiego, naszej narodowej świętości. Idą czasy, których znamieniem będzie wyścig pracy, jak przedtem był wyścig żelaza i wyścig krwi. Prorocze słowa. Wyścig pracy, czyli dóbr i pieniędzy. Za oknem niebo angielskie, glątwa i deszcz. Błogosławiona Anglia, do której uciekaliśmy i uciekamy, której na razie zagraża tylko bojowy islam. I nagle pomyślałam, co by to było, gdyby Putin w następnej kolejności chciał wyzwolić ruskich oligarchów z rodzinami w tym kraju? Czy poszlibyśmy bić się o tę naszą przybraną ojczyznę? Pozostawiam to bez odpowiedzi. A tymczasem idę gotować mężowi kolację. Bo każdy głodny mężczyzna jest gotów do wojny domowej. Nie mówiąc już, że każdy mąż uważa się za świętą krowę.

MH370: co się mogło wydarzyć? Jak to możliwe, że w czasach, kiedy technologia pozwala na namierzenie telefonu komórkowego z dokładnością do kilku metrów, nie można zlokalizować ogromnego samolotu z ponad dwustu osobami na pokładzie? Po raz pierwszy w historii linie lotnicze przyznają, że samolot, lecący z Kuala Lumpur do Pekinu, został „na pewno stracony” jedynie na podstawie zdjęć i danych z satelity. Danych tych co prawda przybywa z każdym dniem, ale nic poza tym. Do tej pory nie udało się wyłowić żadnych szczątków, które widać na zdjęciach wykonanych z kosmosu, ale niesamowicie trudno zlokalizować w ogromnym Oceanie Indyjskim. Co gorsza, każdy kolejny dzień zwłoki sprawia, że silne prądy morskie przesuwają się coraz dalej od możliwego miejsca uderzenia – w okolicach którego być może znajdują się pozostałości Boeinga 777 i przede wszystkim czarne skrzynki. To jedynie odzyskanie tych dwóch zapisujących wszystkie dane lotu skrzynek może sprawić, że tajemnica lotu MH370 kiedykolwiek zostanie wyjaśniona. Kierujący akcją poszukiwawczą malezyjski rząd

jak dotychczas nie przedstawił opinii publicznej żadnych przekonujących możliwych scenariuszy, gdyż takich po prostu nie ma. Każda z wielu teorii spiskowych publikowanych przez różne autorytety lotnicze może okazać się prawdziwa. Bo dopóki nikt nie znalazł samolotu, dopóki o żadnych scenariuszach nie może być mowy. To będą jedynie spekulacje, a tymi i tak już wszyscy są zmęczeni. Ale czy rzeczywiście dzisiejsza technologia pozwoli nam na rozwiązanie tej tragicznej zagadki? Nawet, jeśli uda się któregoś dnia odzyskać i wyłowić czarne skrzynki, to i tak może się okazać, że nie będą one aż taką pomocą, na jaką wszyscy liczą. Co bowiem mówią fakty? Raczej niewiele. Samolot traci kontakt po czterdziestu minutach lotu, kiedy nadajniki określające pozycję samolotu przestają wysyłać dane. Wiadomo również i to, że samolot był jeszcze w powietrzu przez kolejne siedem godzin od tego momentu (kto nim kierował, człowiek czy komputer?). Tyle fakty. Reszta to czyste spekulacje, przypuszczenia, domysły, możliwe scenariusze. Nie ma świadków. Nie ma zapisu danych lotu, nie ma na-

grań z kokpitu. Nie ma żadnego dowodu. Nawet miejsca potencjalnego uderzenia. Co ciekawe, latanie samolotem jest ciągle najbezpieczniejszym środkiem transportu. Według Discovery Channel w każdej chwili w powietrzu na całym świeci znajduje się ponad milion ludzie. Statystycznie co pięć sekund dochodzi do cyklu lądowania lub startu na którymś z lotnisk. Co chwilę ktoś się wzbija w powietrze lub ląduje i nic się nie dzieje. Za to jak już dojdzie do katastrofy, to przytłacza ona bardziej niż nakazywałby zdrowy rozsądek – nie tylko liczbą ofiar, ale przede wszystkim medialnością wydarzenia. To, że więcej ludzi statystycznie ginie na polskich drogach każdego weekendu już na nikogo nie działa. Chcemy czy nie, będziemy latać. Do Polski, na wakacje, w podróż służbową. Kupując bilet automatycznie skazujemy się na los i maszynę. To od niej zależy bowiem, czy wylądujemy czy nie. Zapinając pasy przed startem warto wiedzieć, że maszyny są coraz bezpieczniejsze. Miłego lotu.

V. Valdi

nowyczas.co.uk


|13

nowy czas | 03 (201) 2014

komentarze

ANDRZEJ KRAUZE komentuje

Na czasie Grzegorz Małkiewicz

Zachód i Polska ma problem z Putinem. Prezydent Rosji był do tej pory mile widziany w każdym dobrym towarzystwie. Wygrywał konkursy popularności, a z odsłoniętym torsem kandydował poniekąd w konkursie piękności. Zbierał pochwały, w najgorszym razie z lekką ironią w tonie. I nagle taki zwrot, taka nielojalność, arogancja i agresja wczorajszych partnerów. Władimir P. nigdy nie udawał demokraty, co najwyżej godził się z takim postrzeganiem jego osoby w kręgach polityków Zachodu. Zachód chciał robić interesy z Rosją, a Putin to otwarcie i mistrzowsko wykorzystywał. Od początku, po namaszczeniu przez Jelcyna, dawał do zrozumienia, że z jego kadencją nastąpił koniec upokorzeń Rosji, spadkobierczyni wielkiego Związku Sowieckiego. Zachód tę determinację widział, ale nie reagował, nawet wtedy, kiedy retorykę zastępowały czyny, konkretnie w Czeczenii i w Gruzji. Konieczność sprzeciwu widział wtedy jedynie prezydent Lech Kaczyński, wyśmiewany przez polityków gabinetu Tuska za „wymachiwanie szabelką”. „Jaki prezydent, taki zamach” – skwitował wtedy incydent w Gruzji obecny prezydent Bronisław Komorowski. Radosław Sikorski, odpowiedzialny za zbliżenie polsko-rosyjskie, zapomniał, że kilka lat temu, kiedy był ministrem w rządzie Jarosława Kaczyńskiego, pozwolił sobie na bardzo niedyplomatyczną reprymendę na temat wspólnej inwestycji niemiecko-rosyjskiej, którą nazwał nowym paktem Ribbentrop-Mołotow. Jako minister spraw zagranicznych w nowym rządzie, po zmianie kolorów

partyjnych, już tego zagrożenia nie widział, wręcz przeciwnie, stał murem po stronie Kremla, kiedy skandaliczne zaniedbania strony rosyjskiej po katastrofie smoleńskiej wymagały zdecydowanej interwencji polskiego rządu. Pomimo tych zaszłości, jak nigdy, na polskiej scenie politycznej zapanowała zgoda. Nikt nikomu nie wypomina niechlubnej przeszłości w chwili może jeszcze nie bezpośredniego zagrożenia, ale w czasach niepokoju, gdy znowu, kiedyś wielkie mocarstwo, otwarcie lekceważy międzynarodowe normy. Co nie znaczy, że tak już będzie. Zbliżają się w końcu wybory do Parlamentu Europejskiego i choć powinny dotyczyć naszego miejsca w Europie, w partyjnej narracji pojawiają się krajowe napięcia. Pierwszym takim sygnałem, że walka będzie brutalna, była wypowiedź premiera sugerująca, że 1 września dzieci mogą do szkoły nie pójść, co spowodowało niesmak nawet w szeregach partii rządzącej. Pamiętny wrzesień, pomimo polityki ahistorycznej, jest głęboko osadzony w polskiej mentalności. O co chodziło premierowi? Że tylko on może uchronić Polskę przed kolejną katastrofą wrześniową?

spotkanie nie z

Witoldem itoldem m Gadowskim owskim m DDziennikarzem ziennik nikarzem śledcz śledczym, ym, pr prasowym aso sowym i ttelewizyjnym. elewizizyjnym. Autorem Autorem e książek: książek: W Wieża ieżża ko komunistów, omunist u ów, wojny, SSmak mak w ojnny, TTragarze ragarrze ŚŚmierci. mierrci. Reżyser Reżyserem erem filmu o handlu ludzk ludzkimi dzkimi organami or ganami ami Mitzwah. Mitzwah a. Specjalistą Specjalistą alistą w odk odkrywaniu rywaniu działań ałań specjalnych rrosyjskich osyjskkich służb specjaln ych w PPolsce. olsce.

29 ma marca ar c a (sob (sobota) ota) 18:30

SPOTK SPO O TK ANIE EA AUTORSKIE UT ORSKIE RSKIE projekcja pr ojek cja ja filmu ““Mitzwah”, M itz w ah”, dy dyskusja d skusja o książkach książk ach h i doświadcz doświadczeniach eniach aut autora or a POSK (sala (sala P PON ON IIV Vp p.) .) 238–246 6K King ing SStreet tr eet - W6 0RF RF

RAVENSCOURT PARK

R avenscourt P ark Ravenscourt Park

30 mar marca ar c a (niedziela) 18:30 30

OBLICZ OBL LICZ A W WOJNY OJN Y PUTINA UTINA plany plan y militarne, m militarne , agentura agen tur a wpływu, wpły wu , cyberwojna c yb er w ojna na Windsor Road (prz polskim 2W indsor sor R oad - W5 5PD (pr pr z y polsk im kościele) e)

Możliwość Mo żliwość zak zakupu upu książ książek e ek

EALING BROADWAY

Ealing Br Broadway o oadw ay

Wstęp: W stęp: W Wolne olne da datki tki W ięcej inf ormacji: rmacji: Więcej informacji:

OOrganizatorzy: rganizatorzy: Polska P olska

Gr Grupa upa

Lond Londyn dyn

„PogLond” „P ogL gLond” Polska Polska Grupa LLondyn ondyn

The T h JJagiellonian he agiellonian C Club lub

email: poglond@g nd@gmail.com poglond@gmail.com ttel: el: 07886857654 7654

Wacław Lewandowski

Metamorfozy Aneksja Krymu wywołała w ludziach daleko idące przemiany, przeobrażenia do niedawna niewyobrażalne. Oto słucham polityków PSL, którzy mówią, że śp. Lech Kaczyński przemawiający podczas pamiętnej „odsieczy” do Gruzinów nie tylko nie histeryzował i nie mylił się, ale miał rację i wykazał dar przewidywania. Oto premier Donald Tusk oświadcza, że on i jego środowisko nigdy nie akceptowali wszystkich ustaleń tzw. raportu Anodiny w sprawie katastrofy smoleńskiej i on, premier, osobiście nie jest zdziwiony tym, że zawarta w rosyjskim raporcie informacja o upojeniu alkoholowym śp. gen. Błasika była nieprawdziwa. Pewien znany aktor, w ostatnich latach znany głównie z tzw. „hołdów ruskich”, z występów w pierwszym kanale rosyjskiej państwowej telewizji, gdzie głosił rewelacje w rodzaju tej, że Instytut Pamięci Narodowej jest czymś podobnym do KGB z czasów sowieckich, dziękował Rosjanom za ich współczucie po Smoleńsku lub opowiadał ze swadą o swoim życiu prywatnym (to ostatnie już po rozpoczęciu krymskiej afery), nagle ogłosił, że nie pojedzie na premierę do Moskwy, głównej roli w spektaklu nie zagra, bo rosyjscy artyści sceny popierają Putina, więc mu z nimi, pomimo miłości do rosyjskiej kultury, nie po drodze. Zadziwiające prze-

miany dotknęły nie tylko Polaków. Joe Biden, wiceprezydent USA, podczas wizyty w Warszawie wspominał, jak to od zarania dziejów był gorącym zwolennikiem przyjęcia Polski do NATO i ani mu powieka nie zadrżała, choć musi przecież pamiętać, że 15 lat temu był początkowo w gronie tych demokratów, którzy nie chcieli słyszeć o żadnym rozszerzeniu paktu na Wschód. Zbigniew Brzeziński, były doradca Cartera, skrytykował Baracka Obamę, że ten nie widzi skali zagrożenia i w sprawie krymskiej nie wypowiada się w formie orędzia do narodu. Jest to chyba pierwszy przypadek, kiedy Brzeziński skrytykował prezydenta-demokratę, a na pewno pierwszy, kiedy wyraził się krytycznie na temat poczynań Obamy. Wszystkie te przemiany (a można by wyliczyć ich więcej) są na tyle zadziwiające, że warto zapytać, czy w postawach ludzi jest jeszcze dzisiaj coś stałego i niezmiennego, czy może poczynania Putina tak przeobraziły nasz świat i nas samych, że niczego już nie można być pewnym. Nim odpowiem, przypomnę kilka faktów z niedalekiej przeszłości. Latem 2010 roku przybył do Warszawy nowo mianowany ambasador Ukrainy w Polsce, Markijan Malski. Dotąd szerzej nie znany były dziekan wydziału stosunków międzynarodowych na uniwersytecie lwowskim, specjalista w dziedzinie geografii po-

litycznej. Ci, którzy mieli możność poznania nowego przedstawiciela Ukrainy, zdumiewali się jego otwartością w rozmowie, wyraźnie nie skrywanymi europejskimi sympatiami, niektórzy wręcz wychodzili ze spotkania z Malskim z przekonaniem, że to „swój chłop”. Inni podejrzewali, że to tylko gra, prowadzona w celu zdobycia popularności, przypominając, że przecież Janukowycz nie mianowałby porządnego człowieka na tak ważne stanowisko i spekulując, która frakcja (czytaj: który z ukraińskich oligarchów) popiera Malskiego. Stała się jednak rzecz przedziwna, gdy na Majdanie zaczęło dochodzić do zdarzeń niepokojących, wkrótce zaś tragicznych. Gdy Majdan spłynął krwią, Malski potępił działanie ukraińskich władz i ich aparatu przemocy. Czynił to zresztą nie raz, w licznych wystąpieniach dla polskiej telewizji. Nadal przy tym pozostawał urzędującym ambasadorem, wszyscy więc spodziewali się, że lada moment zostanie odwołany przez Janukowycza. Ten jednak nie zdążył – być może wcześniej uciekł z Kijowa, niż dotarła doń wieść o wypowiedziach Malskiego. 19 marca p.o. prezydenta Ukrainy odwołał Malskiego, jako człowieka „tamtej” ekipy. Wychodzi na to, że mimo zmiany władz, zasady rozdzielania stanowisk na Ukrainie nie odmieniły się…


14 |

03 (201) 2014 | nowy czas

nasze dziedzictwo na wyspach!

FAWLEY COURT – WATER, WATER EVERYWHERE, WHATEVER NEXT?

FAW L E Y C O U RT O L D B OY S WHO Cares WINS 82 PORTOBELLO ROAD, NOTTING HILL, LONDON W11 2QD tel. 020 7727 5025 Fax: 020 8896 2043 email: mmalevski@hotmail.co.uk

…And how Marian arch villain, one time trustee Wojciech Jasinski got it hopelessly wrong on Ognisko and POSK, (Hello, Hello again!)… iven all the woes, and murky shenanigans hanging over Fawley Court in it’s pathetic and calamitous non-sale over the past six years, the last thing émigré Poles, Anglo-Poles, and Polonia, owners of this beautiful Grade One listed property wanted this winter was another flood – this time of Noah Ark proportions. Well that sadly, is exactly what Fawley Court got. From Henley ‘Under’ Thames to Marlow ‘Under’ Thames, the wet stuff, water, rain and more rain, bucketed and cascaded from the heavens onto Fawley Court with a vengeance. Polonia’s famous Fawley Court venetian-style waterway, invaded by an angry, inflated river Thames, spectacularly burst it’s banks. Nearby, acres of protected ecological SSSI (Site of Special Scientific Interest), became an underwater haven for all manner water, river, and possibly sea life.

G

Above, the ducks, water-hens, and elegant swans, all could not believe their luck at their new found freedom ! Such a vast, fresh expanse of water. Oceans and oceans of it. Water, water everywhere, exclusively in the Chiltern Valley floodplain. All in which to paddle, aquaplane, glide and splash about on – with gay abandon. A frenzy of fun. But. Minor flooding occurred to our St Anne’s Church (Luckily, Prince Stanislaw Radziwill in St Anne’s crypt has now dried out). More alarmingly, serious flooding was caused (not for the first time), to the cavernous/labyrinthine basements of the main building , permeating the very fabric of the Sir Christopher Wren, Grade One plus listed structure. All this clearly to the consternation of English Heritage, which has clear, legal responsibility for protecting listed properties, which are both in danger and at at risk. The cause of the aquatic Armageddon which afflicted swathes of Great Britain, but most harshly SW and SE England was the rare cumulonimbus cloud(s). A dark, water laden Aqua-Zeppelin, an unusual beast of a cloud – the size of half the Atlantic – it

bombarded, and buffeted our shores (particularly Fawley Court) with persistent rainwater of ferocious intensity, refusing stubbornly to budge, move on, or go away for months on end. Month after month, from November/December 2013, to January/February 2014, the cumulonimbus hang darkly, menacingly in the skies refusing to yield, creating havoc, homelessness and untold misery. FCOB/FCOB Ltd, caught up with effects of cumulonimbus and a flooded Fawley Court on Sunday, 16th February, towards the tailend of it’s monstrous water-devil activity. It was would you believe, a gorgeous, sunny day… The Fawley floods throw into relief a number of stark questions. Is adequate, comprehensive insurance in place, protecting this our heritage? Is English Heritage content with the way the fabulous main Sir Christopher Wren building, with the famous James Wyatt, and Grinling Gibbons interiors being allowed to waste away, empty, and neglected ? Why is it so uncared for? Why is access to St Anne’s Church, Fawley Court being systematically denied the public, and far more importantly to Divine Mercy College, Polonia, and the émigré Poles who actually own it? Why is the specially protected Fawley Court, Capability Brown parkland, together with listed statutary and follies being drastically neglected? As always the list of ills, menacing Fawley Court, goes on and on and on …. n the infamous Fawley Court trial of July 2011, Richard ButlerCreagh v. Cherrilow Ltd, and Aida Hersham, the one in which an exasperated Justice Eady in the course of the hearing labeled as: “Serious Allegations of Dishonesty on both sides” ; or as witness for the defence Ted Dadley (for Cherrilow Ltd), said: “(The ‘sale’) was, An Absolute Steal”, (cf. Nowy Czas,29 July 2011, No.30 (170), the issue of insurance was paramount, as no insurer was prepared to insure Fawley Court. Hardly surprising given all the horrendous problems besetting Fawley Court. What is even

I

FCOB Chairman, Mirek Malevski in front of a Fawley Court in 'deep waters'. We must save it !

more astonishing, and what evolved out of the trial is that no one, Richard Butler-Creagh, Cherrilow Ltd or Aida Hersham, all did not have a bean between them, a penny of their own money with which to fund the ‘purchase’ of Fawley Court. This is even more astonishing given that the ‘informal’ tender guide notes (issued by Martin Conway of Marriotts, Valuers, Oxford), accompanying the Fawley Court sales brochure/particulars, clearly stipulates: “Funding should be in place PRIOR to submission of a BID and the SOURCE of funding CLEARLY STATED. PROOF of funding WILL be required upon acceptance of an offer.” In this instance the mind simply boggles at the lack of supervision, ineptitude, and negligence of The Charity Commission ! The same trial, which lasted three weeks, which was a source of great interest, fun, conflict and intrigue to the public and press,was also attended by Fawley Court Old Boys Ltd, Polish Action Group, with Julitta Woodley, and none other than Andrzej Zakrzewski (secretary), both of ‘Komitet Obrony Dziedzictwa Narodowego Fawley Court’. Zakrzewski, as always well pleased with himself, made an afternoon spectator appearance in the court on Friday, 15 July 2011. The big question here is, and one which has been repeatedly put to Zakrzewski, is whose side were/are you on? As Secretary to POSK, which was expecting funds from the Fawley Court ‘sale’, and conversely as Secretary of the ‘Komitet Obrony of Fawley Court’ (etc,etc), trying to ‘save’ Fawley Court, you could not ethically or professionally side with both camps. Just as Justice Eady lambasted three lawyers for professional misconduct, and a serious: “Conflict of Interest” , the same applies to Zakrzewski. You cannot have it both ways. Notwithstanding the “Conflict of Interest” issue, there is also the matter of whether POSK has received any money from the Fawley Court ‘sale’? Answers in no more than two syllables, on the back of a postcard please.

Jolanta Pelczynska, Advisor to FCOB Ltd, trying to find a way through the 'high waters' surrounding Fawley Court.

This POSK conflict issue, now brings us conveniently to the controversies and workings at the inner, darker side of POSK, (cf. “POSK, Hello, Hello”, Nowy Czas, May 2013, No. 5 (191), and the “spectacular victory and success” of Ognisko, and the absurd utterances of Marian arch villain, and onetime trustee Wojciech Jasinski:


|15

nowy czas | 03 (201) 2014

drugi brzeg POSK, ‘Hello, Hello’ (again) and ‘KOMITET OBRONY POSK-u’ (KOP !).

Arkadiusz Milczarek 1974 – 2014

This is what Jasinski has to say in Goniec Magazine, (27 October 2011, No. 399): “Poczatek Lawiny – Tak naprawdę Fawley Court jest początkiem lawiny – uważa ks. Jasiński. – Wkrótce przed podobnym jak my problemem staną właściciele i zarządcy Ogniska Polskiego czy POSK-u. Tych instytucji nie da się uratować bez pomocy z zewnatrz”. (Trans: The start of an avalanche – In truth, Fawley Court is but the start of an avalanche – says Fr. Jasinski. Soon, the ‘owners’ (sic) and adminstrators/trustees of Ognisko Polskie, or POSK will face the same problems as us. It will be impossible to save these institutions without outside ‘help’ or intervention.” What has Jasinski in mind ? That Vlad Putin of Imperial Russia, annexes Fawley Court, SPK, Ognisko, PAFT, TPP, and POSK ? Well it is too late for Ognisko. We won that one. And intend winning more.

Edward Narkiewicz, Marooned, which way now? (Private Collection, copyright/patent, all legal rights reserved, no unauthorised reproduction)

Meanwhile the skullduggery at POSK continues. But strong opposition is mounting. The nonsense over the blinkered, illegal development into four ‘apartments’ within the POSK building/Institution carries on. The shady £1.2m deal over the ‘donated’ Warsaw, Frascati building, raises more questions than answers. Who has ever heard of a lawyer getting a forty percent fee from such a murky deal? (Well, it happens, I hear a whisper in my ear…). The brave, honest, intelligent members of POSKLUB’s Komisja Rewizijna, resolutely refuse to sign off counterfeit POSKLUB accounts. The some ten to fifteen thousand POSK members are disgracefully ignored. And what is Ms Mludzinska’s, head of POSK, response to all this? Why, let’s do away with all democracy, properly constituted committees, and sub committees, and run POSK as our own, private, money making little fiefdom, and to hell with everyone else. No way. As Private Eye says, Watch This Space !

Mirek Malevski Chairman, Fawley Court Old Boys/FCOB Ltd

Tony Benn 1925 – 2014 Właściwie Anthony Neil Wedgwood Benn urodził się w rodzinie o tradycjach lewicowych. Jego ojciec i dziadek byli posłami z ramienia partii liberałów. Ojciec przeszedł do laburzystów, za swoje zasługi w życiu publicznym otrzymał tytuł szlachecki, odziedziczony przez syna. Anthony tytułu jednak nie przyjął i dzięki zmianie obowiązującego prawa mógł kandydować w wyborach do Izby Gmin. Skrócił też swoje nazwisko i jako Tonny Benn przez ponad 50 lat stał się synonimem radykalnych poglądów politycznych. W swojej długiej karierze politycznej (w której podkreślał bezkompromisowość opartą na ideałach) zajmował też stanowiska ministerialne w rządach laburzystów: Harolda Wilsona i Jamesa Callaghana. Pomiomo dużej popularności wśród szeregowych członków Partii Pracy nie udało mu się dwukrotnie wygrać wyborów partyjnych. Ale nie udało się też reformistom New Labour odsunąć Benna na margines polityki. Był jednym z najgłośniejszych przeciwników interwencji zbrojnej w Iraku. Pomimo porażek politycznych i medialnych nie zmieniał swoich poglądów przechodząc coraz bardziej na pozycje skrajnie lewicowe. Nigdy nie podporządkował się linii politycznej swojej partii, nawet wtedy kiedy sprawował stanowiska ministerialne. Pod koniec swojej kariery, kiedy odchodził z Parlamentu w 2001 roku (nie kandydował już w wyborach) oświadczył przewrotnie, że rezygnuje z ubiegania się o miejsce w Izbie Gmin, żeby mieć więcej czasu na uprawianioe polityki. Został wtedy przewodniczącym Stop the War Coalition. (aw)

10 lutego w wypadku samochodowym w Jacentowie w powiecie koneckim zginął Arkadiusz Milczarek. Nie mogłem pogodzić się z tą wiadomością, a w głowie zaczęły pojawiać się obrazy sprzed lat. Zanim bowiem Arkadiusz Milczarek stał się znany jako Arek „Elvis” Milczarek, kilkanaście lat wcześniej zdążył zapisać się wielkimi literami w barwnej historii polskiego kabaretu. Pomimo wielu znaczących sukcesów w tej dziedzinie, postanowił w pewnym momencie przerwać swoją kabaretową przygodę na rzecz nieskrywanej miłości do muzyki Elvisa Presleya. Arek Milczarek urodził się i młodość spędził w Tomaszowie Mazowieckim. Po ukończeniu liceum studiował w Kielcach na Uniwersytecie Świętokrzyskim na kierunku animacja kultury. W roku 2000, jeszcze w czasach studenckich, założył swój pierwszy kabaret Cashanka, a rok później podczas kieleckiego przeglądu kabaretów KOKS zyskał miano jego największej indywidualności. Aż sześciokrotnie zwyciężał w programach TVN z cyklu Maraton Uśmiechu. W roku 2002 powołał do życia kabaret Poszłem, a rok później na kolejnym kieleckim KOKS-ie sięgnął po nagrodę Grand Prix. Był także półfinalistą prestiżowego przeglądu kabaretów PAKA w Krakowie oraz zdobywcą wielu innych pomniejszych nagród i wyróżnień w tej dziedzinie. Po zakończeniu kariery kabaretowej nawiązał kontakt z amerykańską firmą Elvis Presley Enterprises, Inc (EPE), która jest jedynym właścicielem i dysponentem wszystkiego, co związane jest z osobą Elvisa Presleya. To tam Arek nabył wszelkie niezbędne rekwizyty oraz elvisowski model Gibsona, a wykonując twórczość Elvisa, używał profesjonalnych podkładów licencjonowanych właśnie przez Presley Enterprises, Inc. W roku 2010 miałem okazję współpracować z polonijnym środowiskiem kulturalnym Luton. Oprócz prowadzenia polskiej audycji w brytyjskim radio Diverse FM i pisania artykułów do tygodnika „Wizjer”, powołałem do życia amatorski kabaret 3xP (od nazwy mojej ówczesnej audycji Perły Polskiej Piosenki). 19 marca tegoż roku wystąpiłem podczas uroczystej gali strongmanów w Luton poprzedzającej międzypaństwowy mecz siłaczy Anglia-Polska. Gościem specjalnym był mieszkający wówczas od lat w Londynie Arek Milczarek, który przybył na uroczystą galą na moje zaproszenie. Swoim kabaretowym monologiem całkowicie zawładnął zebraną w pubie The Heigts publicznością. Arek występował z repertuarem Elvisa Presleya w wielu miastach Polski i tak jak nie-

27 lutego w wieku 52 lat zmarł w Londynie

gdyś rozbawiał publiczność swoimi monologami kabaretowymi, tak i w tym wcieleniu, dzięki ogromnemu talentowi wywoływał u swoich fanów podobną radość i wzruszenie. „Kiedy był uczniem I LO kupił na urodziny swojej mamie taśmę magnetofonową z najpiękniejszymi utworami Elvisa Presleya. Nic nie zapowiadało, że kiedyś będzie rozpowszechniał jego twórczość” – pisał Antoni Malewski w cyklu Subiektywna historia rock’n’rolla w Tomaszowie Mazowieckim. Dramat rozegrał się 10 lutego w Jacentowie w powiecie koneckim po godzinie 20.30 na prostym odcinku krajowej trasy numer 74 w gminie Radoszyce w miejscu, gdzie biegnie ona przez las niedaleko zjazdu do miejscowości Wiosna. Zderzyły się Volkswagen Golf i BMW. Siła uderzenia musiała być duża. Golf wypadł z jezdni i uderzył w drzewo. Kierowcy obu samochodów zginęli – relacjonował z miejsca tragedii Krzysztof Gaca, oficer prasowy koneckiej policji. – Wiadomość ta, jak grom z jasnego nieba powaliła mnie na kolana – wspomina Antoni Malewski . – O ironio, mniej więcej godzinę przed tą informacją rozmawiałem z Mariuszem Zygmuntem, kierownikiem kina „Włókniarz” o ewentualnym wynajmie sali kinowej na spotkanie mojego cyklu „Herosi rock&rolla” na okoliczność 80. urodzin Elvisa (8 stycznia 2015 roku), z uwzględnieniem występu Arkadiusza. Przy każdym spotkaniu z Arkiem na skype rozmawialiśmy o moim pomyśle.

Sławek Orwat

Waldkowi Rompcy wyrazy współczuicia z powodu śmierci

OJCA

WOJCIECH MIERZEJEWSKI

składa Redakcja i Współpracownicy „Nowego Czasu”

Pogrzeb odbędzie się 28 marca o godz. 12.00 w kościele pod wezwaniem św. Andrzeja Boboli 1 Leysfield Road, Londyn W12 9JF

Markowi Borysiewiczowi wyrazy współczucia z powodu śmierci

Żegnamy przyjaciela i współpracownika Redakcja „Nowego Czasu”

OJCA składa Redakcja i Współpracownicy „Nowego Czasu”


16 |

03 (201) 2014 | nowy czas

rok panufnika

The year 2014 is the ANDRZEJ PANUFNIK CENTENARY YEAR, the 100th anniversar y of the composer’s bir th. Joanna Ciechanowska talks to Lady CAMILLA JESSEL PANUFNIK

At home in England

T

here is a stretch of the river in West London where the water takes a deep breath and reaches towards the path and the houses hidden from view. The hum of everyday traffic retreats, giving way to a certain stillness. The air is quiet, there is a palpable sense of peace. Only a bumblebee trapped inside the car, is beating its wings against the glass, trying to get out against all the odds, unwilling to relinquish its freedom. Standing at the door of the family home of the late Polish composer, Sir Andrzej Panufnik, I ring the doorbell and the warmest smile greets me, that of his widow, Lady Camilla Jessel Panufnik. I am shown to a large room full of an astonishing collection of antique musical instruments. “I’ve been collecting these since I was 10 years old,” she explains, lovingly picking up an old violin. “Did you ever play

yourself?” I ask. “Oh yes, I did, until I married a man with perfect pitch!” she laughs, “I thought it wiser not to test his ears too much…” The year 2014 is the Andrzej Panufnik Centenary Year, the 100th anniversary of the composer’s birth. The celebratory Inauguration Concert took place recently at the Barbican Centre with the London Symphony Orchestra. Over this year, a string of concerts is planned across England, Scotland, Wales, Poland, USA, Germany, Austria, Latvia and Brazil. There will also be conferences, releases of both new and historical recordings, also lectures, workshops for young composers, new editions of his autobiography Composing Myself in English and Polish, and the first publication in English of his biography by Beata Bolesławska. It is surprising that such a prolific composer, often described as being ahead of his time, is not better known. But, of course, I know what happened to those who fled Poland in the time of Communist rule. They disappeared in a conspiracy of silence.

I asked how quickly they met, after his dramatic escape through Zürich, where he was conducting a radio recording in 1954. “I only met him in 1960, after his previous marriage ended,” she says. “He was the most adorable, witty, charming man. He had a very difficult childhood, with a musical family who never appreciated his own great passion for music. Except for his grandmother Henrietta Thonnes. It was in fact she who taught him the piano. She had some English connection from way back, and maybe even a Scandinavian one. It was his absolute choice to come to England. As a student he first studied conducting with a famous teacher in Vienna, unlike most Polish composers of his generation who studied in Paris with Nadia Boulanger; he avoided this direction because he had been warned of her domineering style of teaching; I think they became such good friends just because she didn’t teach him.” Had he ever claimed the influence of any particular composer? His music is so individual; one can’t put it into any distinct category. “He said he was influenced by Mozart”. This is a surprise. “Andrzej never, of course composed in Mozart’s style. However, he felt that Mozart wrote with absolute purity and clarity, and he passionately admired Mozart’s ‘perfect balance between intellect and emotion’. When he was going to compose a new work, he sometimes thought and planned for months before he actually wrote one note. He would go to his studio every morning and in the afternoon he would go for walks by the nearby Thames and dream up his ideas, inspired by nature and the peace of the flowing river. Peace meant so much to him. He never had peace as a child. His father, a brilliant violinmaker, was either away during the WW1, or trying to make his Warsaw violin factory viable. (It is ironic that a collection of violins made by his father, that he had managed to save from the Nazis with the help of a German officer, was lost after he left them behind in his flat in Poland, inevitably taken by Communist officials.) The Panufniks were always having financial problems. They appeared to live comfortable lives, but often didn’t have any money and were in reality quite poor. His mother, a fine violinist, as a married woman was not allowed to play in public; it was not considered comme il faut in their society. The young Andrzej begged his mother to be allowed to go to the Junior Music Conservatoire, but was too highly strung, and was thrown out because of his shyness and nervousness. He describes this sadness in his childhood eloquently in his autobiography, republished this autumn – Composing Myself (new Polish edition – Panufnik: autobiography). The only help he had came from his grandmother. Eventually, after some years he entered the main Music Conservatoire where, amongst others, he met Witold Lutosławski. They graduated together and later formed a famous piano duo during the Nazi occupation, playing in Warsaw ‘artistic’ cafés packed with a captive and captivated audience, at a time when ordinary concerts were banned. Andrzej said that, when they played together in the cafés, they used sometimes to terrify each other by adding in crazy improvisations in the middle of their careful arrangements of classical music, so that the unsuspecting partner in the music also had to improvise to keep pace. The delighted audience never suspected their private jokes on each other. It was a true partnership. Lutosławski had studied the piano more profoundly than Andrzej, but Andrzej had a natural facility. Between them they made over 200 two-piano versions of classical orchestral works; all except one were destroyed in the Warsaw Uprising of 1944, along with all of Panufnik’s compositional output including two symphonies and many other admired early works. After the war, Andrzej wanted to bring classical music back for the Polish people, who were deprived of concerts during the German occupation. His first efforts were to restore Poland’s two main orchestras. Eventually, because of his growing international reputation, he found that he was considered to be Poland’s composer no. one, but, to his horror, under communism this resulted in shattering pressures and he was exploited against his will in politics. This situation became intolerable and he could no longer compose, which was his only true desire in life. Following his escape to the West in 1954, having found the lack of freedom in his native land unbearable, his music was banned and the propaganda smear campaign began. His friend Lutosławski replaced him as composer number one in Poland, which of course Andrzej didn’t mind as it was the most natural official decision. But the worst thing was, first, the violent, lying accusations and then, the ongoing subtle propaganda against him, internationally as well as nationally. In Poland Andrzej’s music, even the writing of his name became banned, but in the silence there were many nasty whisperings of lies, ugly rumours. So many of these are coming to light today. For instance, they boasted that he was a Communist supporter – not true: he always refused to join the Communist Party despite all the pressures. “A rumour that Andrzej and Witold Lutosawski had quarrelled


|17

nowy czas | 03 (201) 2014

rok panufnika

IT IS SURPRISING THAT SUCH A PROLIFIC COMPOSER AS ANDRZEJ PANUFNIK, OFTEN DESCRIBED AS BEING AHEAD OF HIS TIME, IS NOT BETTER KNOWN. BUT, OF COURSE, I KNOW WHAT HAPPENED TO THOSE WHO FLED POLAND IN THE TIME OF COMMUNIST RULE. THEY DISAPPEARED IN A CONSPIRACY OF SILENCE.

was also a lie, though it was true they could not see each other for a while, mainly because of the political difficulties it would cause to Witold. They were trapped on either side of an invisible barrier of deceit.” Did they keep in touch? “Andrzej wrote sometimes, always at Christmas, but did not hear from him for a long time. Possibly even Andrzej’s short letters were destroyed by the censors, and perhaps Lutosławski never saw them. Eventually Witold and his wife, Danuta, came to see us here, and after that we quite often saw them. The propaganda was spread here amongst the diaspora too; Polish exiles people were also cunningly manipulated. I still hear echoes of those nasty whispers, ‘oh, your husband said this or did that.’ It was a very harmful and sustained campaign.” So, was your husband a fighter? “Yes and no. No, he was not a fighter; his only wish was to find peace and quiet to compose more music and to explore his own musical language. But I suppose one could say he was fighting for his music. He had lost all the music he wrote up to the age of 30, and then experienced endless criticism from the communist authorities because his music was too experimental and did not fit in with the rules of Socrealism. In Poland, he no longer had the will, even the ability to compose. Here in England, he felt he had to make up for lost time and lost works. For a while he was the Chief Conductor and Music Director of the City of Birmingham Symphony Orchestra, but didn’t renew his contract, he wanted to live quietly in the country in order to compose. By then, his first wife had left him since he could not share her love of social life. It was a tragic marriage, especially because of the death of their only baby. When we met, for a long time he said he was never going to get married again, and even when we became engaged, he said he would never have children again because he needed complete peace to compose.” And then he had two with you? Lady Camilla smiles, “Yes, eventually he changed his mind, and we had two wonderful children. It made him very happy, it helped him to put down roots. He was at peace. He was very close to his children. He adored both of them and gave them every encouragement to be creative.” And, of course, Roxanna is a composer too. Did she choose music herself? “Music chose her! When she was three years old, she said, she wanted a violin ‘with a stick to make it sing’. And she went on to learn to play eight instruments, very useful for a composer! Jeremy, our son, also composes music, but of a quite different kind; he is an artist, an illustrator and composer of electronica music. He collaborated with the director Krzysztof Rzączyński to make a film about his father My father, the Iron Curtain and me (Tata zza żelaznej kurtyny), which has been a great success in Poland.” In 1977 Panufnik’s music was played for the first time in Poland after 23 years of almost complete exclusion. He was

He would go to his studio every morning and in the afternoon he would go for walks by the nearby Thames and dream up his ideas, inspired by nature and the peace of the flowing river. Peace meant so much to him.

invited to come, but he continued to refuse all invitations to Poland. He wanted to remind people that he left as a protest against communism. His music was heard for three more years in the Autumn Festival’s (Warszawska Jesień), but was repressed again during the Martial Law period. This may have been because, in his important Centennial Commission from the Boston Symphony Orchestra, he had composed Sinfonia Votiva, which was a votive offering to the Black Madonna of Częstochowa, the symbol of Solidarity. Then, when he had a commission for a bassoon concerto, he composed it as a lament and prayer for Father Popiełuszko who was tortured and murdered by the Polish secret police. When his autobiography came out in 1987, the first chapters were secretly printed on an illicit press. The man who initiated this was arrested in 1988.” When did your husband go back to Poland for the first time? “He would not go until democracy had been re-established, so at last he went in 1990, the year before he died, for the Warsaw Autumn Festival, where 11 of his works were performed. We had the most wonderful welcome, greeted when we landed by a crowd of people with red roses and his Fanfare, being played right inside the airport. There was a standing ovation at the concerts. But also he was sad, as so many people that he loved and wanted to see again were now dead. He tried without success to find his old home in Warsaw, where his brother, the Polish undergrand army (AK) wireless operator and fighter, had died in an explosion. But happily some were there; we had supper with Witold and Danuta Lutosławski in their apartment, a warm meeting of old friends. I ask Lady Camilla about her favorite piece of her husband’s music? “It has to be Sinfonia Sacra, because he was writing that when we were falling in love. Suddenly everything was going right. He was happy. We were happy.” So, he felt at home in England? “Yes. Once he had a home, which was his own. I was lucky enough to be able to make his life more comfortable. My parents helped us a lot. They adored him too. They were at first rather surprised that I married someone twice my age and from somewhere else, but they loved him, even my father who was tone-deaf and didn’t like classical music at all! We were lucky, we were meant to be together. He was such a gentle, sensitive, fascinating man. He was also very supportive of my work.” Camilla Jessel (she writes under her own name) is currently writing her 28th book illustrated with her own photographs. She has also had photo exhibitions in London, Paris, New York, Warsaw, Kraków and Katowice. Her next book is to be published under the name Camilla Jessel Panufnik. A few months before Andrzej Panufnik died a brown envelope arrived addressed to him. He thought it was a bill. When he opened it, he thought it was a joke, but it turned out to be true. The letter was from the British Prime Minister, saying that it was the intention of Her Majesty Queen Elizabeth to make him a knight of the realm. Sir Andrzej Panufnik, the composer of 10 symphonies, 4 concertos, vocal works, chamber music, ballets and instrumental pieces for young players, died in October 1991. That same year, he was granted an honorary doctorate by the Warsaw Academy of Music, was made an RAM of the Royal Academy of Music, and was awarded the Polonia Restituta Medal posthumously by President Lech Wałęsa. Impressed by all the musicians who came to this house, I asked Camilla if she had kept a guest book of visitors, a diary… “I wish I had,” she said, but I was always too busy, and I thought I would remember everyone. I tell her that my favorite piece of Panufnik’s music is Autumn Music (1962, revised 1965). For me, his music is very three-dimensional, I can almost see it, its colours, its shapes, hanging in the air against a different background, notes loud and clear, one can almost touch them, it’s a composition in space. And then suddenly, there are these strange sounds, dark, mourning notes, striking, becoming insistent, inevitable; you can’t get rid of them. A clock striking? “You are right. He started composing this in a happy mood, but then he heard that his dear friend, Winsome Ward was dying of cancer, so those clock-like strokes are a symbol of the inevitable passing of time and of life.” We say our goodbyes and I leave full of wonder at the love and the home full of the peace that Andrzej Panufnik, after such a fight for the freedom to compose, found near the river Thames. Returning to the car, I open the door and carefully let the bumblebee out into the park, to freedom. Better to rescue it – too precious, too few of them in the world.


18 |

03 (201) 2014 | nowy czas

ludzie i miejsca

Maestro Rodziński mało znany Z Polski wyjechał w 1926 roku, na początku swojej kariery. Dyrygował już dużymi orkiestrami we Lwowie i w Warszawie. Jego talent docenił Emil Młynarski, dyrektor Teatru Wielkiego, i goszczący w Warszawie brytyjski dyrygent polskiego pochodzenia Leopold Stokowski, który zaprosił Artura Rodzińskiego do Stanów Zjednoczonych. Rodziński szansy nie zmarnował. O jego artystycznym dorobku i kolejach życia opowiada film zamieszkałej obecnie w Londynie BOżEny GARuSHOckuBy.

Grzegorz Małkiewicz

W najnowszej historii Polski nie wszyscy wybitni Polacy znaleźli przysługujące im z racji osiągnięć miejsce. Bogatsza w dane jest częściej Wikipedia, niż świadomość społeczna karmiona przez lata wybiórczymi faktami. Tak też było z Arturem Rodzińskim, który w ostatnich latach dorobił się niewielkiego biogramu w polskich encyklopediach, być może za sprawą wydanej pod koniec XX wieku autobiografii jego żony Nasze wspólne życie. Ale jego życie i dokonania nadal pozostają białą plamą, dlatego tak ważny jest filmowy portret polskiej dokumentalistki Bożeny Garus-Hockuby Maestro Rodziński. – Co spowodowało, że zainteresowała się pani karierą Artura Rodzińskiego? – pytam reżyserkę w trakcie naszej długiej rozmowy, dzień po projekcji filmu w Ambasadzie RP w Londynie, 12 marca. – Przypadek, zbierałam materiał do filmu o siostrach Lilpop. Jedna z nich, Halina, była żoną Artura Rodzińskiego. Po takiej dygresji trudno natychmiast wrócić do głównego tematu, bo barwna historia zamożnej i wpływowej warszawskiej rodziny Lilpopów jest równie fascynująca. – Siostra Haliny Rodzińskiej, Aniela, była ostatnią żoną Prezydenta RP na Uchodźctwie Edwarda Raczyńskiego. Z kolei ich cioteczna siostra była żoną Jarosława Iwaszkiewicza. Jeden temat zrodził drugi. Bożena Garus-Hockuba już w trakcie pracy nad filmem o siostrach Lilpop zainteresowała się niezwykłą karierą Artura Rodzińskiego. Spotkała wtedy syna Rodzińskiego, Richarda, który otworzył przed nią rodzinne archiwa, skrzętnie kompletowane przez wiele lat, znakomicie póżniej wykorzystane w konstruowaniu filmowej opowieści. Rodziński z wykształcenia był prawnikiem, uzyskał nawet doktorat na Uniwersytecie w Wiedniu, ale jego pasją od najmłodszych lat była muzyka. Związana jednak z tym profesja nie budziła entuzjazmu w solidnej rodzinie Artura. Od czasów studenckich w Wiedniu prywatne i zawodowe życie Artura Rodzińskiego jest pełne napięcia i nieprzewidywalnych zwrotów. Zgodnie z wolą rodziny ma zostać prawnikiem, ale nie zaniedbuje też z własnej inicjatywy wykształcenia muzycznego. Na Akademii Muzycznej w Wiedniu pod kierunkiem Emila Sauera studiuje grę na fortepianie, a później dyrygenturę u Franciszka Schlaka. W Wiedniu poznaje też swoją pierwszą żonę, niemiecką pianistkę Ilzę Reimesch, z którą ma syna Witolda i kilka lat burzliwego małżeństwa. Żonie Ilzie zawdzięcza pierwszy publiczny występ w roli dyrygenta na scenie Opery Lwowskiej w 1918 roku. We Lwowie zauważa go Emil Młynarski, dyrektor Teatru Wielkiego w Warszawie, który zaprasza Rodzińskiego do stolicy, gdzie zostaje drugim dyrygentem Teatru Wielkiego, obok ówczesnej już sławy – właśnie Emila Młynarskiego. W latach 1921-1925 jest dyrygentem Opery Warszawskiej, zapisując na

swoje konto entuzjastycznie przyjęte premiery: Kawaler srebrnej róży Straussa, Godzina hiszpańska Ravela, Casanova Różyckiego. Zbieg okoliczności, wytrwała praca i niezwykły talent otwierają przed młodym dyrygentem możliwość zrobienia międzynarodowej kariery. Jego ranga w świecie muzycznym rośnie. Wkrótce ma nastąpić kolejny etap kariery Rodzińskiego. Podobnie jak Młynarski we Lwowie, młodego dyrygenta zauważa w Warszawie Leopold Stokowski. Brytyjski dyrygent polskiego pochodzenia zaprasza Rodzińskiego na koncerty do USA. Stokowski był w tym czasie dyrygentem Filadelfijskiej Orkiestry Symfonicznej. Tym samym Rodziński dołączył do grona wybitnych muzyków polskiego pochodzenia (między innymi: Leopold Godowski, Józef Hofman, Paweł Kochański, Wanda Landowska), którzy robili karierę za Atlantykiem. Rodziński rozpoczyna swą amerykańską przygodę bez specjalnych obciążeń. Nie jest jeszcze wprawdzie sławny, ale krótki i intensywny początek dyrygowania dużymi zespołami w Warszawie wzbogacił jego warsztat i muzyczną wrażliwość. Nie boi się kolejnych wyzwań. Przez trzy lata jest asystentem Leopolda Stokowskiego w Filadelfijskiej Orkiestrze Symfonicznej. W tym samym czasie kieruje wydziałem orkiestrowym i operowym Instytutu Muzycznego Curtisa. Jest to prawdopodobnie najbardziej intensywny okres jego kariery. W Filadelfii na swoje konto zalicza szereg oper, jednocześnie dyryguje Orkiestrą Filharmonii Nowojorskiej, Chicagowską Orkiestrą Symfoniczną i Orkiestrą Symfoniczną Detroit. W 1929 roku otrzymuje propozycję kierowa-

Bożena Garus-Hockuba i Richard Rodziński (syn dyrygenta)

nia Orkiestrą Filharmonii w Los Angeles, z którą pracował do 1933 roku. W latach 1930-31 prowadził sezon operowy w San Francisco. Niestety sukcesy artystyczne nie sprzyjają życiu rodzinnemu. Rodziński rozstaje się z żoną. Jako sławny już dyrygent w 1932 r. przyjeżdża do Warszawy, gdzie występuje gościnnie w Teatrze Wielkim. W Warszawie poznaje Halinę Lilpop, przedstawioną mu przez Nelę Młynarską, córkę Emila Młynarskiego i świeżo poślubioną żonę Artura Rubinsteina. Halina zostanie jego drugą żoną. Rodziński zaczyna nowe życie rodzinne i artystyczne. Obejmuje stanowisko dyrygenta Orkiestry Symfonicznej w Clevelenad, z którą pracuje przez dziesięć lat. Kolejny intensywny okres w jego życiu. Coroczne tournée po Stanach Zjednoczonych, liczne nagrania i wyraźna wizja przyniosły zasłużony sukces. Rodziński znalazł się w czołówce dyrygentów, a orkiestrę krytycy zaliczali do najlepszych zespołów symfonicznych.

W tym okresie Rodziński stał się bliskim współpracownikiem Arturo Toscaniniego, który był wówczas dyrygentem Filharmonii Nowojorskiej. Po rezygnacji Toscaniniego, Artur Rodziński został „namaszczony” przez Maestro na swojego zastępcę, jednak zarząd Filharmonii mianowal Barbirolliego, natomiast Arturowi Rodzińskiemu Toscannini powierzył zbudowanie orkietry NBC. O tych wzlotach i napięciach niezwykłej kariery polskiego artysty opowiada film Bożeny Garus-Hockuby. Film pokazuje, jak wysoką cenę za sukces zapłacił artysta. Nieocenioną wartość posiadają filmy archiwalne nakręcone przez Artura Rodzińskiego profesjonalną kamerą 16 mm w latch 1932-1958, czarno-białe i kolorowe, dzieki którym możemy oglądać dyrygującego w Los Angeles bohatera filmu, czy też 10 lat później na farmie w Stockbridge, jako farmera oddającego się z pasją hodowli kóz czy pszczół. Ale i tu jego temperament nie pozwolił na kompromis, na zwolnienie tempa. Kóz musiała być gromada – sto, podobnie z pszczołami. W czasie wojny ferma Rodzińskiego stała się azylem dla wielu rodaków. Przebywali w niej Wierzyński, Tuwim, Wittlin, Lechoń, którzy opuścili kraj po najeździe hitlerowskim. W czasie wojny Rodziński kontynuował swoją karierę. W 1942 roku, pomimo wcześniejszych sprzeciwów, zostaje dyrygentem Filharmonii Nowojorskiej, pozostał nim przez cztery lata. Na scenę wprowadzał polskich artystów i odkrywał takie późniejsze sławy, jak Leonard Bernstein czy Bruno Bartoletti. Po wojnie wrócił do Europy, dyrygował orkiestrami we Włoszech. Na przyjazd do Polski nie pozwoliła mu już choroba. Zmarł 27 listopada 1958 roku. Film Bożeny Garus-Hockuby w swojej konstrukcji wzoruje się na operze: z prologiem, czterema aktami i epilogiem (ilustrowanymi oryginalnymi nagraniami), ale tego już nie da się opowiedzieć, trzeba zobaczyć, tak jak operę trzeba wysłuchać. Prosimy o jeszcze jeden pokaz. *** Dzięki „operowej” narracji udało się Bożenie Garus-Hockubie uniknąć powtórzenia monotonnego szablonu: dzieciństwo-młodość-wiek twórczy. Opowiadając o różnych etapach życia artysty zachowała podstawowe napięcie dążenia do dosko-


|19

nowy czas | 03 (201) 2014

ludzie i miejsca nałości, poszukiwania pełni życia i cenę, jaką przyszło artyście za ten maksymalizm zapłacić. W trakcie naszej rozmowy Bożena Garus-Hockuba podkreśla wyjątkowy sukces Artura Rodzińskiego odniesiony na trudnym rynku amerykańskim. – Spośród pięciu największych i najlepszych orkiestr w Stanach Zjednoczonych (Los Angeles, Cleveland, New York, Chicago i Boston) Artur Rodziński był dyrygentem i dyrektorem muzycznym czterech. Żadnemu Polakowi to się nie udało – podkreśla Bożena Garus-Hockuba. Odniesiony sukces nie był dla Rodzińskiego celem samym w sobie. Wykorzystywał go promując polską muzykę i polskich artystów. Ta cecha przybliżona w filmie Maestro Rodziński jest też dobrze udokumentowana w programach występów Rodzińskiego, artykułach prasowych i jego korespondencji. – Ale w trakcie zbierania materiałów do filmu znalazłam dzienniki, o których nawet syn nie wiedział, że istnieją – mówi dokumentalistka. Z dzienników wyłoniły się pasje artysty zupełnie nieznane, między innymi jego wrażliwość religijna. I szansa wykorzystania jego zapisków sporządzanych na bieżąco jako autorski komentarz kolejnych etapów życia i kariery muzycznej. Z autorką filmu rozmawiamy o warsztacie, je dorobku (kilkadziesiąt filmów na koncie), planach. – W robieniu filmów dokumentalnych obowiązują inne zasady niż w twórczości fabularnej – podkreśla Bożena Garus-Hockuba. – Trzeba często być otwartym na przypadek, trzeba umieć traktować początkowy plan jako sytuację wyjściową. Tak było z realizacją filmu o życiu i twórczości Artura Rodzińskiego. W pierwszym projekcie narratorem filmu miała być wnuczka Rodzińskiego mieszkająca w Polsce, córka pierwszego syna Witolda. Z powodów zdrowotnych nie mogła zaangażować się w powstawanie filmu. Pozostał więc Richard, i to on połączył wszystkie etapy życia ojca. – Z dużą korzyścią dla filmu – dodaję. – To była trudna decyzja, nie wszyscy byli do niej przekonani, więc końcowy efekt tym bardziej cieszy. Richard okazał się świetnym narratorem, zna kilka języków, w tym polski. Swobodnie poruszał się po mapie życia ojca i spotykał na planie filmu osoby znane mu w dzieciństwie. Te zderzenia z przeszłością wprowadziły element bardzo osobisty, uwiarygodniły całą historię. Richard, wraz z nami, odkrywał nowe karty z życia swojego ojca, jak na przykład dziennik, nadal zdeponowany w rodzinnym archiwum, o którego istnieniu chyba też nie wiedziała jego matka. Jej książka, Nasze wspólne życie, była oczywiście bardzo pomocna w przygotowywaniu scenariusza.

Szkoda, że ta ogromna praca wykonywana przez dokumentalistów ma tak krótkie życie w przestrzeni publicznej. Jeden, dwa pokazy i przejście do katalogu dokonań twórcy, albo przypisu tematycznego, z którym ewentualnie zapoznają się badacze konkretnego tematu. Dzięki projekcji filmu Maestro Rodziński dowiedziałem się o innych filmach Bożeny Garus-Hockuby, które w większości powstały w latach 90. ubiegłego wieku i były pokazywane w telewizji krajowej, niedostępnej wtedy za granicą. Należy do nich między innymi film na temat losów autora kultowej kreskówki Bolek i Lolek Alfreda Ledwiga, skazanego na początku lat 70. na półtora roku więzienia za działalność opozycyjną. Kto o tym wie, że w tym okresie poza Warszawą, były też inne ośrodki kontestujące władzę komunistyczną? W dorobku Bożeny Garus-Hockuby jest też film Odebrali mu miłość, o historyku hinduskim Peterze Rainie, w latach komunizmu związanym z polską opozycją, którego żona, Barbara Wereszczyńska w latach 70. i początku 80., była najważniejszym agentem polskiej bezpieki w Berlinie Zachodnim. Peter Raina dowiedział się o podwójnej roli swojej żony już po jej śmierci. Filmy dokumentalne to ważny zapis naszych dziejów, szkoda tylko, że w czasach, kiedy główną misją telewizji publicznej jest dochód, dostęp do nich jest ograniczony.

The newly refurbished Ognisko Restaurant, in the beautiful old townhouse that is the home to Ognisko Polskie, is open to the public for lunch and dinner seven days a week.

Bożena Garus-HockuBa – reżyser filmowy i producent. Studiowała filologię romańską na Uniwersytecie Jagiellońskim, była stypendystką na studiach podyplomowych w Departement des Civilisation de l’ Universite Nancy/France. Jest absolwentką reżyserii telewizyjno-filmowej na Wydziale Radia i Telewizji Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach. Studiowała pod kierunkiem Krzysztofa Kieślowskiego i Krzysztofa Zanussiego. Zrealizowała ponad 20 filmów dokumentalnych o tematyce kulturalnej, społecznej i historycznej dla Telewizji Polskiej i instytucji międzynarodowych. Bohaterami jej filmów są artyści, politycy, pisarze tak jak Thomas Transtromer, szwedzki poeta, laureat nagrody Nobla w dziedzinie literatury w 2011 r. . Jest laureatką wielu nagród i wyróżnień. Jej film „Siostry Lilpop i ich miłości” otrzymał główną nagrodę Hollywood Eagle Documentary Award na Festiwalu Polskich Filmów w Los Angeles w 2007, oraz Audience Award na Festiwalu Polskich Filmów w Ann Arbor w 2007, za film „Odebrali mu miłość ” została nagrodzona Jury Award na Festiwalu Polskich Filmów w Ann Arbor w 2010 r.

Ojczyzna literatura

We środę, 19 marca w Ambasadzie RP w Londynie odbyła się promocja książki Reginy Wasiak-Taylor Ojczyzna literatura. Autorka, długoletni sekretarz Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie, przymierzała się do jej napisania od dawna. Bo choć w Związku Pisarzy była prawie od trzydziestu lat – jej pierwsza książkowa publikacja ukazała się dopiero po tylu latach. Książka jest dość eklektycznym zbiorem wystąpień i artykułów publikowanych na łamach wydawnictw polonijnych – „Tygodnia Polskiego”, „Dziennika Polskiego i Dziennika Żołnierza” oraz „Pamiętnika Literackiego”, rzadziej krajowych –

„Odra”, wspomnień, aneksów i wywiadów. Profesor Lewandowska-Tarasiuk w swej górnolotnej laudacji tę różnorodność gatunkową uznała za atut zbioru. Trudno się dziwić tej różnorodności, skoro jest to kolekcja wcześniej opublikowanych materiałów, ale czy jest to atut? – kwestia dyskusyjna. Bezdyskusyjnym atutem natomiast jest przywołanie wielu sylwetek pisarzy, poetów, artystów, wydawców, księgarzy (Marian Hemar, Włada Majewska, Krystyna i Czesław Bednarczykowie, Jan Baliński, Jerzy Pietrkiewicz, Jerzy Kulczycki – by wspomnieć kilku). Zbiór Ojczyzna literatura firmowany jest jako ostatnie wydawnictwo Oficyny Poetów i Malarzy. Słychać było pomruki zdziwienia – wszak założycielka tej wyrafinowanej artystycznie i literacko Oficyny Krystyna Bednarczykowa zmarła trzy lata temu, jej mąż i współtwórca, Czesław Bednarczyk – dwadzieścia. Nie wyobrażam sobie, by ktokolwiek po śmierci Tadeusza Kantora, twórcy teatru Cricot2 odważył się zrobić spektakl firmując go nazwą tego teatru. A przecież aktorzy po śmierci Kantora grać nie przestali... O książce mówiło się od dawna w tzw. polskim Londynie. Oczekiwałam

więc spójnej opowieści o świecie artystyczno-literackim, wszak Regina Wasiak-Taylor to uczestnik i baczny obserwator tego życia, a z racji swojej funkcji w Związku Pisarzy, osoba posiadająca dostęp do bogatych archiwów. Liczyłam na to, że autorka – pokazała wielokrotnie, że pióro ma dobre – przedstawi nam ciekawie napisaną, dobrze udokumentowaną historię bogatej spuścizny literackoartystycznej polskiego Londynu przynajmniej ostatnich trzydziestu lat. A tymczasem mamy głównie przedruki. Jeśli autorzy „Nowego Czasu” – a jest ich spora liczba – zaczną publikować swoje opublikowane już teksty – ach, to nam się wysypie. Nie wiem tylko, co z tym zrobi JE Ambasador RP Witold Sobków, któremu obcięto budżet o 20 proc. Prowadzona przez niego ambasada otwiera bowiem swoje podwoje na wszelkiego rodzaju odczyty, promocje, koncerty, konferencje na skalę dotąd niespotykaną. I tylko starzy bywalcy robią zdziwione miny pytając, skąd ci ludzie? Tak jakby ambasada była salonem ściśle określonej elity. Kiedyś była, ale wydaje się, że już nikt tego nie pamięta.

Teresa Bazarnik

We offer a la carte as well as set lunch and pre theatre menus ( £16.50 for 2 courses). The bar is open from 11am til 11pm serving coffee, tea, light snacks and cakes. In the summer months you can enjoy eating outside on our covered terrace, while there is a events space on the first floor ideal for larger parties, weddings or meetings.

We look forward to seeing you at Ognisko

Ognisko Restaurant 55 Exhibition Road London SW7 2PN 020 7589 0101 www.ogniskorestaurant.co.uk info@ogniskorestaurant.co.uk


20 |

03 (201) 2014 | nowy czas

kultura

K

Siła kordonku Anna Maria Mickiewicz

Poezja Droga pani Schubert, Dobrze, że jest jeszcze taki kraj, który jest wszędzie i nazywa się Poezja. Ewa Lipska, Droga pani Schubert… Wydawnictwo Literackie, Kraków 2012

Z

czym kojarzy się poezja kobieca? Niegdyś z sentymentalizmem, zwiewnością i… z kordonkiem. Przypomnę, że jest to ozdobna nić, z której powstają misterne serwetki i kołnierzyki. Co dzisiaj łączy kordonek z poezją? We współczesnym wierszu kobiecym – symbolicznie – kordonek nabiera innego, przewrotnego, metaforycznego znaczenia… Ponownie zaistniał w twórczości Ewy Lipskiej, a było to ponad trzydzieści lat temu. Co łączyło tę drobną, staroświecką nić z jakże wyzwoloną, niezależną twórczością? Przekornie przełamywał stereotypy i przywoływał aluzje, które wówczas były czytelne tylko dla wtajemniczonych. Ten wyjątkowy język metafory wymuszały okoliczności – cenzura lat osiemdziesiątych. Wraz z przyjaciółmi wystawiliśmy w Lublinie spektakl na podstawie wierszy poetki ze świeżego i niezmiernie inspirującego, oddającego nastrój tych dni, tomiku Nie o śmierć tutaj chodzi, lecz o biały kordonek (Wydawnictwo Literackie, Kraków 1982). Zaprezentowaliśmy go w podziemiach byłego klasztoru. Przy blasku świec, w ubogich dekoracjach, spowici czernią, bezpiecznie wyśmiewaliśmy i zaklinali metaforą złe czasy. Można było głośno szydzić, parodiować. Tam – głęboko pod ziemią – jak na karuzeli poczuć iluzję wolności, aż do pierwszych chwil przebudzenia.

Nie spodziewałam się, że refleksjami dotyczącymi spektaklu będę mogła podzielić się osobiście z Ewą Lipską… w Londynie. – Nam trudno było pisać wprost, byliśmy w kraju – mówiła wiele lat później Ewa Lipska podczas londyńskiego spotkania, które odbyło się w Instytucie Kultury Polskiej w 2001 roku. W owym czasie odbywały się tam wydarzenia artystyczne, wernisaże i dyskusje, które zawsze gromadziły międzynarodowe grono znawców i wielbicieli polskiej sztuki. Londyński wieczór poświęcono tomikom Ewy Lipskiej: Poet? Criminal? Madman? (Forest Books, London – Boston, 1991) oraz Pet Shops and Other Poems (Arc Publications, Todmorden: 2002), które na język angielski zostały przetłumaczone przez Barbarę Bogoczek oraz Tony’ego Howarda. Poetka pisała wówczas – „dzieci z moich wierszy o truskawkowych policzkach, mają czterdzieści lat” albo „ jeżdżą na zorganizowane wczasy, jednak marzą o banale jakim jest miłość”. To pokolenie stand by – zawsze gotowe do pracy, choć późno wstaje w soboty. Zbyt wcześnie dojrzało. Dzisiaj w samolocie podejmuje życiowe decyzje. Coraz częściej unika ryzyka, przeciąża organizm tabletkami, alkoholem, czyta Alchemika i Inteligencję emocjonalną, chodzi na koncerty U2, ale słucha też Haendla, zaczyna chować sejfy z biżuterią na strychach. Takie refleksje pojawiły się w utworach i o tym rozmawialiśmy podczas spotkania. Moje pokolenie – widownia w Londyni – zadawało Ewie Lipskiej pytania: Czy pisze na zamówienie? To pisanie nie na zamówienie, lecz po to, by uświadomić paradoksy i niedorzeczności otaczającego świata. Lipska zaznaczała, że miała trudne zadanie: pragnęła pisać bardziej uniwersalnie, ale mieszkała w kraju, dlatego jej przesłanie poetyckie było umiejscowione zazwyczaj w bardziej skomplikowanym, abstrakcyjnym kontekście. – W tym czasie również cenzura miała wpływ na język i metaforę – podkreślała. Słuchając wówczas dyskusji, miałam wrażenie, że jesteśmy trochę inni niż ci, którzy zostali w Polsce. Tamci wciąż jeszcze pytają o obrazowanie w wierszach, twórcze niepokoje… – W Polsce młodzież wciąż jeszcze czyta poezję. Ale jak długo? Autorka dodała, że polska młodzież wciąż interesuje się poezją, ale dzieje się tak jakby siłą rozpędu. – Być może nie tylko siłą rozpędu; prawdopodobnie młodzi ludzie sięgają po wiersze, tak jak niegdyś ich czterdziestoletni rodzice, zmęczeni dziś rzeczywistością? – podkreśliła. Na pytanie, czy we współczesnej poezji istnieje miejsce na utwory rymowane, odpowiedziała dowcipnie: – Dzisiejsze czasy nie są rytmiczne i rymowane, one wymuszają formę wiersza pozbawionego rytmu.

im jest Ewa Lipska? Studiowała malarstwo w Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Od 1964 roku zamieszczała utwory poetyckie w „Życiu Literackim” i „Dzienniku Polskim”. Debiutowała w 1967 tomikiem Wiersze. Od 1968 roku była członkiem Związku Literatów Polskich (do czasu jego rozwiązania w 1983). W wywiadzie przeprowadzonym przez Adama Bieniasa opublikowanym we „Frazie” (Rzeszów, maj 2011) Ewa Lipska podkreśla: „Nie byłam członkiem Nowej Fali. Z kolegami z Nowej Fali łączą mnie przyjaźnie, metryki urodzenia i historia, którą razem przeżywaliśmy. Nowofalowców nie łączyła jednolita poetyka, tak jak na przykład Skamandrytów czy Awangardę Krakowską. Był to bunt przeciwko ówczesnej literaturze, przeciwko manipulacji ideologicznej i językowej.” Pytana o inspiracje odpowiada: „Inspiracje były różne i zmieniały się razem ze mną. Kiedy miałam osiemnaście lat fascynowała mnie proza amerykańska, angielska i niemieckojęzyczna, i to ona wprawiała w ruch moją wyobraźnię. Byli to tacy autorzy jak William Faulkner, Henry James, Francis Scott Fitzgerald, John Steinbeck, Tomasz Mann, Herman Broch, Arnold Zweig, Stefan Zweig i wielu innych, bo nie sposób wymienić wszystkich. Potem doszli poeci – europejscy i amerykańscy, eseiści, a przede wszystkim Albert Camus i jego Człowiek zbuntowany… Teraz, po latach, wracam do niektórych książek i odczytuję je na nowo. Zdarza się, że niektóre mnie rozczarowują… Nasze życie jest wieloaktowym dramatem, jesteśmy w stałym ruchu intelektualnym, dojrzewamy razem z naszymi książkami, z muzyką, malarstwem. Carlos Fuentes uważa, że literatura jest wielkim laboratorium czasu. Możemy w nim eksperymentować, przeprowadzać badania i próbować zrozumieć nieśmiertelność sztuki.” W latach 1970–1980 pracowała jako redaktor działu poezji Wydawnictwa Literackiego. Na przełomie 1975 i 1976 przebywała na półrocznym stypendium International Writing Program w Iowa City w USA. W 1978 została członkiem polskiego PEN Clubu. Jest też członkiem Polskiej Akademii Umiejętności w Krakowie. W 1983 roku przebywała w Berlinie Zachodnim na stypendium. W 1989 została członkiem założycielem Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. W latach 1990–1992 pracowała w zespole redakcyjnym „Dekady Literackiej”. W latach osiemdziesiątych publikowała w wydawnictwach podziemnych. Należy jednak podkreślić, że jej poezja nie była nigdy agitacyjna, choć niosła ze sobą wiele aluzji i odniesień do absurdów otaczającego świata. Jak trafnie zauważył poeta Adam Czerniawski w przemowie do angielskiego tomu Poet? Criminal? Madman? (Forest Books, London–Boston: 1991), przez wiele dekad polska poezja nie była obecna w kulturze Zachodu. Przełom nastąpił po ukazaniu się utworów Tadeusza Różewicza, Zbigniewa Herberta, Czesława Miłosza, Aleksandra Wata i Wisławy Szymborskiej. To pokolenie pozostawiło trwały i istotny ślad. Dołączyła do nich Ewa Lipska. Jednak to już inna twórczość charakteryzującą się odmiennym środkami wyrazu opartymi na doświadczeniach pokoleniowych związanych z dorastaniem w powojennej Polsce. Język poetycki Lipskiej bardzo różni się od przekazu jej poprzedników. Poetka nie nakłada masek, nie stara się przypodobać. Jej twórczość charakteryzują wątki osobiste, intymne, wzbogacone o fragmenty świadczące o zaangażowaniu w sprawy publiczne. Oto wiersz z tomu Przechowalnia ciemności: PRÓBA

Kiedy próbowaliśmy ze sobą rozmawiać okazało się że mamy różne języki. Kiedy zaczynaliśmy mówić wspólnym językiem odebrano nam mowę. Kiedy schodziliśmy ze wzgórz łączyły nas już tylko cienie umarłych. Twórczość Ewy Lipskiej bezpośrednio odnosi się do spraw i zawiłości współczesnego, szybkiego życia. Tak oto, wśród zaskakujących skojarzeń, odnajdujemy tytuł wiersza Maszyna do zmywania naczyń lub określenia: „wyglądamy jak spadające akcje”, „jesteśmy stypendystami czasu”. Nie jest to jednak powierzchowna krytyka stylu życia; opis raczej odnosi się do czegoś głębszego: współczesnego systemu wartości. Poetka stawia pytanie:n„Co robią dzisiaj moje dzieci z wierszy, które napisałam w latach sześćdziesiątych?”. I odpowiada przewrotnie: „Mają czterdzieści lat, kłopoty z nadwagą i wiarą, wciąż jednak marzą o miłości”. Lipska sięga po metaforę związaną z odczuciem przemijania. To utwory metafizyczne, surrealistyczne, wzbogacone o wątki muzyczne. Najwierniej nastrój ten oddaje odnalezione w tym samym wierszu określenie „anagram”, swoiste czytanie własnego życia na wielu płaszczyznach, w przestrzeni i czasie. Poetka przestrzega: „śmierć przeszła już na naszą stronę”. To pokoleniowe rozliczenie wskazuje


|21

nowy czas | 03 (201) 2014

kultura na czas, który jest obecny nie zawsze bezpośrednio, jednak jak niepokojący zegar słowami wybija mijające godziny. Poetka krytycznie spogląda na życie i jego śmieszności. Parodiuje zlewające się płaszczyzny znaczeń, pisząc: „na wieki wieków Enter”. Już nawet nasza śmierć jest w rękach komputerów. Oto wiersz pt. List, korespondujący z tą tematyką. LIST

Kiedy umrę napisz mi list. Długi list — jak świat nieobeszły. Napisz jak w życiu umierasz. Jak poetom zbiory wierszy tego lata przeszły. Jak otwierasz widoki przez okno. Czy zapinasz na wietrze płaszcz. I czy rzeki w deszczu jeszcze mokną albo suche płyną odwrotnie. I czy dalej się dziwisz że poeta W pisze tak bardzo podobnie jak poeta A. I że pan w czerwonej koszuli lubi z tobą mówić. I że dwa dodać dwa też równa się dwa. Napisz jak chodzisz teraz: ostrożniej? bardziej smutno? czy w berecie? Napisz jak w życiu umierasz. Na list twój czekam. Wiesz przecież.

A jeśli będę umiała odpiszę ci i przez sen podam. Albo przyjdę. Tak bardzo bym chciała. Ale nie wiem jaka będzie pogoda. (z tomiku Wiersze,1967) Poetka nie unika tematów politycznych: takie są czasy, w których tworzy; stara się im sprostać. Ale wypowiedź jest wciąż poezją, a język, którego używa, obfituje w ironię i humor. Przez siedem lat Ewa Lipska piastowała funkcję dyrektora Instytutu Kultury Polskiej w Wiedniu. „To miasto jest konglomeratem narodowości, w tle zawsze widać tradycję, Austro-Węgry, monarchię – podkreślała. – Pochodzę z Krakowa, gdzie istnieją podobne tęsknoty. Będąc w Wiedniu, miałam szansę, by spojrzeć na sprawy kraju spokojnie, z dystansem. Tam też powstały fragmenty prozy poetyckiej”. Kordonek posiada wyjątkową siłę. Jedwabne nici, niby kruche, potrafią przetrwać… Nadeszła kolejna, już trzecia dekada, a wraz z nią zapowiedź spotkania z Ewą Lipską. Poetka przyjedzie do Londynu na początku maja. Będzie gościem Ogniska Polskiego oraz University College London. Odwiedzi również Oxford i Edynburg. Zaprezentuje powieść Sefer, przetłumaczoną przez Barbarę Bogoczek i Tony’ego Howarda (AU Press, Canada 2012). Zostaną też przedstawione utwory z najnowszych książek: Droga pani Schubert… (Wydawnictwo Literackie, Kraków 2012) oraz Miłość, droga pani Schubert... (Wydawnictwo a5, Kraków 2013).

W tomiku Droga pani Schubert… autorka prezentuje prozę poetycką, która – ubrana w ciekawą epistolarną formę stanowi jakby poetycki list. W wywiadzie dla Radia Aktywnego poetka mówiła: „(…) proza poetycka daje mi więcej możliwości aniżeli wiersz. Wiersz jest krótkim ascetycznym opowiadaniem, a fraza prozy poetyckiej pozwala mi «głębiej oddychać», jeżeli mogę użyć takiej metafory. (…) nie można opowiedzieć chwili tworzenia, tych sekund, kiedy się coś «iskrzy». To zajęcie dla filozofów, psychologów, historyków literatury. Dla czytelnika najważniejszy jest efekt tej pracy, albo go coś zainteresuje albo nie... Jeżeli nie, to w przypadku Drogiej pani Schubert… pozostają jeszcze ciekawe grafiki Sebastiana Kudasa i jego surrealistyczna wyobraźnia, którą bardzo lubię.” (cytat za: niewinni-czarodzieje.pl).

* The English version of this article is available online: www.nowyczas.co.uk ** W artykule wykorzystane zostały fragmenty „Dzien ni ka lon dyń skie go” A.M.M.

Gherkin i okolice

Przez wiele dekad polska poezja nie była obecna w kulturze Zachodu. Przełom nastąpił po ukazaniu się utworów Tadeusza Różewicza, Zbigniewa Herberta, Czesława Miłosza, Aleksandra Wata i Wisławy Szymborskiej. To pokolenie pozostawiło trwały i istotny ślad. Dołączyła do nich Ewa Lipska. Adam Czerniawski

Spotkanie z

EWĄ LIPSKĄ Czwartek, 8 maja godz. 19.30

OGnISKO POLSKIE 55 Exhibition Road London SW7

W t ym roku mija dziesiąta rocznica oddania do użytku jednego z najbardziej rozpoznawalnych budynków Londynu. Gherkin, czyli ogórek, był od chwili powstania sensacją; wysoki na 41 pięter, w środku City, zapoczątkował falę wysokościowców budowanych w sercu Londynu i był początkiem końca chronionych linii widokowych katedry św Pawła. No i ten elipt yczny kształt, burzący utarte pojęcia o funkcjonalności budynków i ich wizualnej akceptacji. Projekt, który pows tał w londyńskim biurze architektonicznym Sir Normana Fostera miał jednak w sobie coś więcej – coś, co jedni mogą nazwać dumą czy wręcz arogancją. Mianowicie jego zewnętrzna powłoka jes t zbudowana z szyb w kształcie trójkątnym i każda z nich jest zorientowana względem słońca pod innym kątem. W wyniku tego pomysłu słońce odbija się jak w lustrze co chwila w innej szybie i z daleka Gherkin wygląda jak latarnia morska, bez przer wy błyskająca którąś ze swoich szyb – patrzcie, oto jestem, nie sposób mnie nie zauważyć. Niestet y, kto mieczem wojuje od miecza ginie. Po kilku latach Gherkin zniknął – przynajmniej z widoku z mojego okna w północno-zachodnim Londynie. Powstałe w jego pobliżu nowe i wyższe budynki: Leadenhall Cheesegrater – 20 Fenchurch Street, Walkie Talkie – Heron Plaza, The Heron – Broadgate Tower, Willis Building – 51 Lime Street otoczyły go zupełnie i z pewnej odległości nie widać go już wcale. Zatwierdzone do realizacji kolejne wysokościowce: Scalpel – 52 Lime Street , czy na chwile wstrzymany Pinnacle – 22 Bishopsgate, dopełnią dzieła. Stat ystycy z urzędu planowania mówią o ponad dwustu projektach londyńskich budynków wyższych niż dwadzieścia pięter, znajdujących się obecnie na deskach (komputerach chyba?) projektowych architektów, z czego dwadzieścia dwa zatwierdzone do realizacji w City of London ma powyżej pięćdziesięciu pięter. Obawiam się, że na wytyczenie chronionych linii widokowych Gherkina jest już stanowczo za późno.

nowyczas

arteria

Tekst i rysunek: Maria Kaleta


22 |

03 (201) 2014 | nowy czas

Ja jestem Bachusem – powiedział Beethoven kultura

Wojciech A. Sobczyński

Z

darza się czasami natrafić na stary list czy fotografie z rodzinnego albumu, ale nie wiemy już kto na nich jest. Fotografia wyblakła i atrament z podpisów wszystko wiedzącej babci też stracił kolor bezpowrotnie. Wszelkie próby złamania szyfru napiętnowanego czasem pozostają bez rozwiązania. Z podobną sytuacją spotkałem się właśnie teraz przeglądając komputerowy album. Zdjęcie było złej jakości, za ciemne i zrobione w pośpiechu. Zaintrygowało mnie jednak, żeby rozszyfrować tekst wyryty na cokole i dzięki komputerowej technice rozjaśniłem prawie czarny fragment zdjęcia. Pojawiły się słowa, jakby utulone we mgle i ułożone w cztery linie. Ich znaczenie otworzyło cały potok myśli, z którymi dzielę się poniżej. *** Parę miesięcy temu, będąc w paryskim Musée d’Orsay, zrobiłem zdjęcie rzeźby głowy Beethovena, której autorem jest Antoine Bourdelle (1861-1929). Zwróciłem na nią uwagę z kilku powodów, z których piękno rzeźby było pierwszym i zasadniczym. Drugi powód, dla mnie szczególnie ważny, to wizerunek kompozytora, którego muzyczny geniusz stawiam na jednym z najwyższych miejsc w panteonie artystów świata. Wszystko co dotyczy Beethovena jest dla mnie interesujące i ważne. Kiedy dostrzegłem tą rzeźbę wśród rozlicznych eksponatów ogromnego muzeum, zatrzymałem się jak wryty. O tym, że Bourdelle pracował obsesyjnie nad wizerunkiem Beethovena wiedziałem wcześniej z opowiadań jego ucznia, a mojego nauczyciela akademickiego, profesora Jacka Pugeta (1904-1977), który idąc śladami swojego ojca Ludwika, też artysty rzeźbiarza, spędził część młodości w Paryżu. Jacek Puget był miłośnikiem muzyki i od czasu do czasu zapraszał małe grono przyjaciół na muzyczne wieczory. Profesorowie Akademii Sztuk Pięknych, artyści i historycy sztuki byli najczęstszymi gośćmi. Ze względu na podobne zainteresowania muzyczne do regularnych gości należała Maria Rzepińska, historyk sztuki i później profesor ASP. Ich ulubionymi kompozytorami byli J.S. Bach i L. van Beethoven. Czy kult Beethovena odziedziczył mój profesor w trakcie swojej paryskiej młodości? Czy pracował jako pomocnik i uczeń nad rozlicznymi wersjami głowy Beethovena, które właśnie w tym czasie powstawały? Czy chodził na koncerty, a może słuchał

gramofonowych nagrań w pracowni swojego mistrza, u którego zaczął się uczyć mając zaledwie 19 lat? Odpowiedzi na te pytania nie mam. Wiem natomiast, że podczas jednego z muzycznych wieczorów słuchaliśmy kwartetu Opus 131 należący do grupy tzw. ostatnich, nawiasem mówiąc uwiecznionym w znakomitym filmie amerykańskim pt. Late Quartet. W rezultacie w oparach papierosów Pugeta, wina i wódki wywiązała się ożywiona dyskusja nad twórczością Antoine Bourdelle i serią głów portretowych poświęconych kompozytorowi. Przysłuchiwałem się tym rozmowom uważnie i z respektem, gdyż zaproszenie studentów na wieczornice w pracowni profesora należało do bardzo rzadkich przywilejów. Była to także nauka, może nawet lepsza niż formalny wykład historii sztuki. Mówiono o dynamice modelunku. Porównywano do słynnej głowy Balzaka, którego pomnik rzeźbiony wcześniej przez Rodina podzielił Paryż na dwa obozy diametralnie różniących się opinii. Zastanawiano się nad zagadką, skąd Bourdelle zaczerpnął informacje o twarzy kompozytora sto lat po jego śmierci. Niektórzy twierdzili, że rzeźbiarz widział maskę pośmiertną kompozytora. Dzisiaj wiemy, że było na odwrót. To odlew twarzy Beethovena zrobiony za życia w 1812 roku zaczął cyrkulować po Europie dzięki popularności jego muzyki. Ważne to były rozważania, których ślad przetrwał w mojej świadomości aż do dzisiaj i powraca przy każdej sposobności tak jak teraz, kiedy stałem w muzeum przed głową Beethovena, wykonaną przez artystę, którego twórczy rodowód pośrednio, ale przedziwnie poplątał się z moim własnym. Zastanawiałem się, jak doszło do kultu Beethovena w tamtych czasach. Nie było wtedy przemysłu muzycznego. Płyty gramofonowe, które kręciły się na patefonach (geneza tego słowa wywodzi się od Pathe-phone Company) z mosiężną tubą przypominającą ogromną trąbę i należały do rzadkości. Muzyka rozpowszechniała się poprzez wydawców nut, a na koncerty nowej muzyki kameralnej uczęszczały na ogół tylko intelektualne elity. O zaangażowaniu Antoine Bourdelle w to co kompozytor realizował, przekazywał, o tym, jak głęboka musiała być jego inspiracja świadczy wymownie cytat umieszczony na cokole rzeźby. W kilku słowach artysta rzeźbiarz składa hołd drugiemu artyście. Cytat ten wyryty ręką rzeźbiarza, umieszczony w tytule mojego artykułu pochodzi zapewne od samego kompozytora. Istotne jednak jest to, że mówi on o roli artysty, którego posłannictwo porównane jest z boskim przesłaniem mitologicznego Parnasu. Tam, najmłodszy z greckich bogów Bachus, bóg wina, biesiad i tanecznych zabaw daje nektar wolności twórczej wyzwolonej z konwencjonalnych rygorów. Bachusem jest artysta, a jego sztuka jest nektarem ludzkości. Ten cytat był trzecim i chyba najważniejszym powodem dlaczego podzieliłem te myśli z czytelnikami „Nowego Czasu”.

Moi je suis Bacchus qui pressure pour les hommes le nectar delicieux Beethoven

II

woj nę świa to wą i jej po kło sie ma my od ci śnię te w ge nach. Ro dzin na pa mięć ter ro ru hitlerowskiego czy so wiec kie go, wspo mnie nia ro dzi ców i dziad ków z dzia łań na wszyst kich fron tach, ho lo caust, a w koń cu PRL w uści sku ra dziec kim okre śli ły po sta wy trzech, a cza sem na wet czte rech ge ne ra cji Po la ków. Po li tycz ne po dzia ły bie gną ce wzdłuż linii Wschód lub Za chód by ły kar mio ne przez de ka dy wy da rze nia mi, któ re po chła nia ły co raz to no we ofia ry i two rzy ły co raz więk sze ba ry ka dy. Ja ru zel skie go woj na z na ro dem do dziś od bi -

Beethoven

(1936-1997). Trudno sobie wyobrazić bardziej sprzyjające warunki. Roche Court istnieje dla nowej sztuki, która wypełnia jego wnętrza, ogród, sąsiadujący park i cały otaczający krajobraz prawie po horyzont. W centrum pięknego Manor House znajduje się nowoczesna galeria oddzielona od otaczającego krajobrazu przeźroczystymi taflami szkła. W środku stało kilkanaście prac artystki, głównie w białym marmurze, oraz związane z nimi rysunki, grafiki i obiekty wykonane z papieru. Kim Lim pochodziła z Singapuru, ale osiadła w Wielkiej Brytanii po ukończeniu studiów w Saint Martin’s i Slade School of Art. Jej sztuka to czyste kształty, które uderzają widza swoją ponadczasową monumentalną prostotą. Przypominają prehistoryczne megalityczne budowle, których wymiar zredukowany jest do kameralnych wymiarów jako obiekty codziennego obcowania i kontemplacji. Wystawa otwarta twa przez następne dwa miesiące i gorąco polecam wycieczkę, która gwarantuje świeże powietrze i bogactwo wrażeń.

*** Wbiegły weekend pojechałem na otwarcie kolejnej wystawy w New Art Centre, Roche Court, koło Salisbury. Wystawa poświęcona rzeźbie mało znanej, ale bardzo cenionej Kim Lim

*** W Galerii POSK trwa pierwsza wystawa specjalnie rozpisanego konkursu pod nazwą Little Experiment 2014, jako jeden z elementów celebrujących jubileusz 50-lecia POSK. Otwarcie finałowej wystawy nastąpi 11 maja. Podczas wernisażu rozdanych zostanie pięć nagród, których przyznanie stało się możłiwe dzięki szczodremu darowi Funduszu Murdzinskich i poparciu ze strony

ja się bo le sną czkaw ką. Przy ćmi ła upa dek mu ru ber liń skie go, któ ry zmie nił nie tyl ko Pol skę, ale świat. No we mu ry wy ro sły na gru zach te go, któ ry ru nął. Sta re tru py w dal szym cią gu wy pa da ją z szaf. Przy wie lu ro dzin nych sto łach o po li ty ce się nie roz ma wia. Hi sto ria wy da je się za ta czać ko ło. Film Ja na Le dó chow skie go Wujowie i inni po ka zu je zde cy do wa nie od mien ne po sta wy po li tycz ne ku zy nów, któ rych łą czy ro dzi na, łą czy ło dzie ciń stwo, a po dzie li ła hi sto ria. Ob ra zu je dzie je kra ju w per spek ty wie człon ków jed nej zie miań skiej ro dzi ny, w któ rej pa trio tycz ny obo wią zek i ro dzin na lo jal ność na le ża ły i na le żą do naj waż niej szych war to ści. Bo ha te ro wie fil mu, trzej wu jo wie re ży se ra, Ka zi mierz i Ma ciej Mo raw scy oraz Do mi nik Ho ro dyń ski opo wia da ją oso bi ste dzie je wo jen ne i po wo jen ne. Wal czy li w AK, prze ży li Po wsta nie War szaw skie, stra ci li swo ich naj bliż szych. Ca ła ro dzi na Do mi ni ka Ho ro dyń -

skie go zginęła w po twor nej ma sa krze, pod czas we se la w Zbyniowie. Po woj nie Ka zi mierz Mo raw ski i Do mi nik Ho ro dyń ski zro bi li ka rie ry w PRLu współ pra cu jąc z re żi mem so wiec kim. Obaj pra co wa li w wy daw nic twie PAX, agen tu ral nej ko mór ce zwal cza ją cej Ko ściół ka to lic ki, a następnie by li współ za ło ży cie la mi Chrze ści jań skie go Sto wa rzy sze nia Spo łecz ne go (ChSS) ograniczającego wpływ Ko ścio ła w Pol sce. Ka zi mierz był pre ze sem ChSS od 1974 ro ku, od 1976 po słem na Sejm PRL i bli skim współ pra cow ni kiem, a na wet przy ja cie lem Ja ru zel skie go, a od 1982 ro ku człon kiem Ra dy Pań stwa. Do mi nik Ho ro dyń ski był współ za ło ży cie lem oraz re dak to rem na czel nym „Kul tu ry” re pre zen tu ją cej je dy nie słusz ne po glą dy PZPR i zwal cza ją cej ja ką kol wiek opo zy cję i prze ko na nia de mo kra tycz ne. Obaj wie rzy li, że miej sce Pol ski jest w uści sku wła dzy ra dziec kiej. Nic też dziw ne go, że Ka zi mierz Mo raw ski otwar cie le gi ty mu je wpro wa dze nie sta nu wo jen ne go, sko ro zaj mo wał się tym za wo do wo

Film WUJOWIE – zwierciadło historii Ewa Stepan

Ja jestem Bachusem który wyciska dla ludzkości nektar delicji


|23

nowy czas | 03 (201) 2014

kultura Rady POSK-u. Współpatronem konkursu jest APA – Związek Polskich Artystów w Wielkiej Brytanii. Konkurs cieszył się poparciem i współpracą Polskiego Instytutu Kultury w Londynie, Haringey Arts i „Nowego Czasu”. Little Experiment 2014 otwarty był nie tylko dla artystów polskich, lecz także dla wszystkich nacji zamieszkałych w Londynie. Głównym warunkiem kwalifikujacym do udziału w konkursie było udokumentowanie eksperymentalnego charakteru proponowanej pracy w odniesieniu do głównej działalności artysty. Dodatkowo, artysta winien był zademonstrować kontakt z polską kulturą. Sześcioosobowe jury obradowało pod przewodnictwem dyrektora Polskiego Instytutu Kultury pani Anny Godlewskiej. Jury dokonało selekcji uczestników obu wystaw i będzie obradować nad przyznaniem nagród w najbliższym czasie. *** Miałem przyjemność uczestniczyć w dwóch promocji książek w Ambasadzie RP w Londynie. Obydwie poświęcone polskiej literaturze. Pierwsza, bardzo kameralna, zorganizowana była pod patronatem Polskiego Instytutu Kultury. Bohaterem wieczoru był George Gömöri, autor książki zatytułowanej The Polish Swan Triuphant. Autor jest dobrze znaną postacią w polskich i nie tylko polskich kołach literackich. Urodzony na Węgrzech, mieszkający na Zachodzie od czasów rewolucji w 1956 roku, profesor Gömöri jest jednym z filarów kultury polskiej w Wielkiej Brytanii. Poeta, historyk literatury, eseista, wykładowca, tłumacz, popularyzator, przyjaciel polskich autorów, członek Polskiej Akademii Umiejętności, wieloletni profesor literatury polskiej i węgierskiej na Uniwersytecie w Cambridge. Lista zaszczytnych tytułów jest imponująca i uprawniająca do miana kolosa polskiej kultury. Przemiły wieczór wypełniły wspomnienia autora i opisy świata powojennej poezji nad Wisłą i nad Dunajem. Dyskutowano też o nowo wydanej książce, która jest zbiorem esejów i badań nad polską i porównawczą literaturą od Jana Kochanowskiego do Cypriana Kamila Norwida. Następnego wieczoru odbyło się spotkanie poświęcone Reginie Wasiak-Taylor i publikacji jej książki pt. Ojczyzna literatura, poświęconej historycznej analizie środowiska skupionego wokół Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie. Ogromny materiał i ambitna praca autorki zapewne stanie się cenną lekturą i źródłem badań dla dalszych pokoleń. Książkę wzbogaca szereg ilustracji, których autorami są polscy plastycy związani z tutejszym środowiskiem twórczym, powojennych i obecnych czasów. Ludwig van Beethoven; Late Quar tet, Op. 131t http://www.youtube.com/watch?v=rDbi9 MpglzU George Gömöri , The Polish Swan Triumphant, www.cambridgescholars.com Regina Wasiak-Taylor, Ojczyzna Literatura, Oficyna Poetów i Malarzy Kim Lim, www.sculpture.uk.comwww.kimlim.com

w ramach Patriotycznego Ruchu Odrodzenia Narodowego (PRON), partyjnej komórki utworzonej właśnie dla propagowania decyzji Jaruzelskiego. Dominik Horodyński, zgodnie z linią PZPR potępia Powstanie Warszawskie, licząc jedynie straty i pomijając cel AK i sytuację poprzedzającą jego wybuch. Maciej Morawski, syn Kajetana, Ambasadora Rządu RP na Uchodźstwie i dziadka autora filmu Jana Ledóchowskiego, dotarł po wojnie do ojca, do Paryża. Przyjaźnił się z Janem Nowakiem-Jeziorańskim i był wieloletnim korespondentem Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa (1965- 1992). Prowadził wywiady z czołowymi przedstawicielami opozycji niepodległościowej. Miał zakaz wjazdu do PRL do momentu rozpadu Związku Radzieckiego.

dokończenie > 24

Expansion of Colours Refleksje po wystawie

Maryla Podarewska-Jakubowski

W

ystawa Expansion of Colours trwała od 11 do 18 marca i została zorganizowana przez Rickshaw House Gallery w murach Unit 24 Gallery, która mieści się na tyłach Tate Modern. Już od drzwi zwiedzający musieli przejść przez ułożoną z plastykowych stożków podłogę. Najpierw malowało się na ich twarzach przerażenie, że zniszczą te białe stożki, a potem ośmieleni przez wcześniej przybyłych, z premedytacją niszczyli powierzchnię podłogi. Czy sprawiło im to przyjemność? Czy przychodziło im na myśl, jak kruchy jest świat wokół nas? Że wszystko przemija i zmienia się w inną formę w umykającym czasie? Tę nieoczekiwaną płaszczyznę podłogi z wielu tysięcy stożków zaaranżowała Joanna Sperryn Jones. W swoich happeningach często wykorzystuje element zaskoczenia poprzez destrukcję, który w fazie przeobrażenia staje się inną materią. Sądzę, że do zorganizowania wystawy w tej właśnie galerii, wytrawnego kuratora Elżbietę Chojak-Myśko musiała zafascynować jej przestrzeń. W wysokim, białym hallu pralni (tak pralni – bo w nowoczesnej pralni jest galeria, czyli biznes wspomaga sztukę) jest do zagospodarowania tylko właściwie jedna, wysoka na około osiem metrów ściana. Druga ściana jest cała przeszklona, trzecia jest tłem podwieszonych do sufitu rur, na których w rzędach wiszą uprane i wyprasowane ubrania, które same w sobie tworzą instalację wpisującą się w całość galerii. Biała podłoga, biała długa lada i kręcone schody na antresolę dopełniają wnętrza. Na parterze, vis á vis szaro-białej instalacji z koszul uderza błękitno-zielonymi barwami kompozycja Go, Go, Go (malowana farbami akrylowymi), składająca się z czterech obrazów i niebies ko-szarych postaci -rzeźb wychodzących z obrazu Elżbiety Chojak-Myśko. Po obu stronach tej trójwymiarowej ogromnej kompozycji, dwa (znowu zielono-błękitne) olejne obrazy Krzysztofa Koniczka (Abstrakt 1, 2) zamykały tę przestrzeń. Barbara Sliz pokazała dyptyk, na jednym obrazie tancerka w intrygującej, trudnej pozie, na drugim kolorem i dramatyczną kreską pokazany w formie bardziej abstrakcyjnej wysiłek tancerki. Pod nimi, jak gdyby w dialogu, ustawiona była abstrakcyjna rzeźba w drewnie Alexandry Harley, w naturalnie wygiętej jak gdyby pozie, dublującej układ ciała tancerki na obrazie Barbary. Na podłodze zaaranżowanej z plastikowych stożków o wysokości około 10 cm stały rzeźby Alexandry Harley i Jolanty Jagiełło. Stożki pod wpływem ciężaru kroków i ciężaru stojących na nich rzeźb uginały się i gniotły z chrzęstem, ku przerażeniu po nich spacerujących. Sara Scott pokazała stylizowane w szarych albo piaskowych odcieniach uformowane w ceramice głowy ludzkie. Są niewielkie, około 8 cm wysokości, każda ma inny wyraz i na ogół oddają całą gamę dramatycznych uczuć. Są niemal płaskie, jak kamienie leżące przez lata na plaży, wypłukane przez morze; można taką rzeźbę zamknąć w dłoni lub pogładzić gładką powierzchnię wypalonej gliny. Rzeźby te przypominają trochę w formie japońskie netsuke. Ustawione były w rzędach na małych, drewnianych kostkach, co wzmacniało wrażenie smutku i grozy.

Plasykowe stożki na podłodze galerii początkowo budziły niepokój

Jolanta Jagiełło spawa swoje rzeźby z metalu, ale też czasami łączy metal z ceramiką i szkłem. Materiał do swojej twórczości znajduje głównie na śmietniskach, a potem zestawia je i spawa w swojej pracowni. Jej rzeźba w stali, pęknięte jajko Hatched, stoi koło ptaka, który jest zrobiony z lekkiego, stalowego stelażu; jego ciało to pustka w ramie, a kawałki szkła podwieszone do ramy przypominają pióra. Jej stalowy, pół abstrakcyjny, prawie płaski fryz nad długą ladą pomimo tego że jest złożony z osobnych rzeźb tutaj tworzy dekoracyjną całość. Obok drzwi, na uboczu, stała instalacja Tomka Myśko. Jest to futurystyczna, budząca lęk maszyna złożona z wielu przerzutek rowerowych zazębiających się za siebie i powoli poruszających je łańcuchów. Inną przestrzeń odnaleźliśmy na antresoli. Małe wnętrza jak kieszenie otwierają się na przejście wzdłuż balustrady. Odwróciwszy się od ścian zwiedzający widział z wysoka jak na dłoni wszystkie obrazy i aranżacje na parterze galerii. W pierwszym aneksie rzucają się w oczy agresywne, w mocnych kolorach obrazy Marzeny Kawalerowicz. Są to ni maski, ni to oplątane nitkami głowy jakiś stworów (Mask 1, 2, 3, 4). Nie są kamuflażem osobowości, jak prawdziwe maski – każda ma charakter i kryje w sobie dozę napięcia i złości . W następnym wnętrzu Angelina Kornecka pokazała Come Closer. Ogromny, mocno czerwono-pomarańczowy olej na papierze, z fakturą, którą można było zobaczyć dopiero po zbliżeniu się do obrazu, zdominował tę przestrzeń. Po obu jej stronach kameralne obrazy Eli Lewandowskiej i Zbigniewa Nowosadzkiego uspokajały widza. Dla Eli Lewandowskiej kolor jest ważniejszy od formy. Jej pastele i akwarele przez swoją delikatność, poetyckość i ciepłe kolory stwarzają romantyczny, tajemniczy, abstrakcyjny świat, sugerujący niekończące się łąki czy drogi, którymi chciałoby się iść bez

końca (Spring, Magic Winter). Zbigniew Nowosadzki natomiast pokazał w swoich olejnych płótnach na poły abstrakcyjne, bardziej agresywne, ale intrygujące panoramy miast (Wilanów 2004, Wilanów 2014, Red Roofs). Ostatnia część ekspozycji była poświęcona Marii Hutton, Eli Chojak-Myśko i autorce tego artykułu. Biały relief Eli Chojak-Myśko Look at the Window to wycinek elewacji domu z otwartymi oknami, w których stoją lakonicznie zarysowane postacie ludzkie. Ta biała praca pokazała wiele różnych intensywności bieli, tej najjaśniejszej z barw. Jakby w kontraście do tej pracy, obrazy Marysi i Maryli są intensywnie, barwne. Maria wystawiła monotypy (na przykład Four Worlds, Mark of Discovery, Forest in the Spring). Ich charakterystyczną cechą jest to, że w jednym obrazie nakładają się na siebie różne warstwy, różne linie, różne kolory, co wynika z techniki, którą wybrała celowo, by pokazać złożoność świata, który maluje. Jej obrazy przenoszą widza w świat refleksji i magii. Maryla pokazała pastele i prace w technikach mieszanych. Jej obrazy mają w sobie – tak jak prace Marii – magię, niepokój i ponadczasowość. Na ogół są bardzo intensywne w kolorze, który wyznacza w jej obrazach nastrój i dramat. Fotografie, które zrobiła przetwarza na komputerze, oddając abstrakcyjny obraz świata (The Time Warp, To the Infinity czy The Dance). Taki obraz nastroju w linii, w plamie, w kształcie i kolorze otrzymuje swoje własne życie i najczęściej nieprzypomina tego, z czego powstał (The Tree of Life). Komputer staje się w takim wypadku narzędziem malarskim. W ostatni dzień wystawy Angelina Kornecka zaprezentowała powolny, ale ekspresyjny taniec Butoh. Każdy artysta biorący udział w tej wystawie jest wielkim indywidualistą, a pokazane prace były bardzo różnorodne, jednak kurator tak je dobrał i zaaranżował, że tworzyły jedną dynamiczną całość w dialogu z wnętrzem.


24 |

styczeń 2014 | nowy czas

50. urodziny POSK-u na jazzowo kultura

Sławomir Orwat

P

OSK przetrwał 50 lat. Trudnych, naznaczonych walką z przeciwnościami, naznaczonych sukcesami i porażkami” – napisał redaktor Grzegorz Małkiewicz w swoim felietonie, który ukazał się w Nowym Czasie (NC nr 1/199). Do sukcesów jubileuszowych uroczystości z pewnością należeć będzie wydarzenie w Jazz Cafe POSK, 22 lutego. Tomasz Furmanek zaprosił sympatyków jazzu na koncert niezwykle ważny i zarazem uroczysty, będący jednym z kilku wydarzeń uświetniających obchody 50-lecia instytucji, w które jazz ma swoją siedzibę. Ogromną niespodziankę sprawił mi pianista tOmaSz ŻyrmOnt, który

nie wystąpił tym razem z formacją, którą sam założył – Groove Razors. Trio w składzie: Tomasz Żyrmont – piano, Flavio Li Vigni – perkusja i Kuba Cywiński – kontrabas już na otwarcie koncertu rozgrzało licznie zebraną publiczność. Stylistycznie nie odbiegali zbytnio od tego, do czego przyzwyczaił nas Groove Razors, ale niewątpliwą atrakcją były pomysłowe interpretacje muzycznych tematów z filmów: Polskie drogi (kompozycja Andrzeja Kurylewicza) oraz Sleep Safe and Warm Krzysztofa Komedy z kultowego obrazu Romana Polańskiego Dziecko Rosemary. W wywiadzie, jakiego ten ceniony pianista udzielił mi dla jednego z polskich magazynów jazzowych, powiedział: – Chciałbym kiedyś napisać muzykę do filmu lub spektaklu teatralnego, a także zagrać moją muzykę w różnych odległych częściach świata. Jestem pewien, że trio, jakie powołał do życia, jest punktem startowym do kolejnego etapu w jego artystycznym rozwoju, a mając świadomość jego ogromnej pasji, wytrwałości i odwagi w nieustannym podnoszeniu sobie poprzeczki, z niecierpliwością czekam nie tylko na kolejne koncerty, lecz przede wszystkim na nowe kompozycje Tomasz Żyrmont Trio. Podczas występu trójki jazzmanow

na su nę ło mi się jesz cze jed no spo strze że nie. Ja kub Cy wiń ski, jest nie tyl ko zna ko mi tym kon tra ba si stą, co wni kli wi ob ser wa to rzy AR Te rii „No we go Cza su” z lip ca 2011 za pew ne do sko na le za pa mię ta li. Ku ba dość czę sto jest za pra sza ny do udzia łu w pro jek tach in nych twór ców, któ re są póź niej wy so ko oce nia ne za rów no przez jaz zo wych eks per tów, jak i przez od bior ców, cze go naj lep szym przy kła dem jest choć by na gra ny przed trze ma la ty przez Ada ma Bał dy cha al bum Imaginary Room, któ ry mia łem przy jem ność na na szych ła mach re cen zo wać. – Ku ba jest mu zy kiem, któ ry ca ły czas kre atyw nie od kry wa dla sie bie no we brzmie nia – po wie dział mi przed po nad ro kiem gosz czą cy w ra mach Lon don Jazz Fe sti val Adam Bał dych. Czy tel ni kom, któ rzy do pie ro od nie daw na uczest ni czą w kon cer tach od by wa ją cych się w Po lish Jazz Ca fe przy po mnę, że To masz Żyr mont ukoń czył Aka de mię Mu zycz ną w Ka to wi cach w kla sie for te pia nu jaz zo we go oraz rocz ne studia dyplomowe w re no mo wa nej Gu il dhall Scho ol of Mu sic and Dra ma w Lon dy nie. Wy stęp je go Tria pod czas ob cho dów 50-le cia POSK spo tkał się z owa cyj nym przy ję ciem klu bo wej pu blicz no ści. Lu iza Sta niec pod ar ty stycz nym

Artful Faces

pseu do ni mem Lu iza Es swo je naj więk sze suk ce sy od no si ła przed kil ku la ty w Pol sce, a jej świet ny al bum jatoja dłu go nie scho dził z an te ny ra dio wej Trój ki. Udział Lu izy w kon cer cie z oka zji 50le cia POSK-u był wy ni kiem przy pad ko we go spo tka nia To ma sza Fur man ka z tą uta len to wa ną wo ka list ką w ko ście le na De vo nii, pod czas któ re go Lu iza po da ro wa ła mu wła śnie krą żek jatoja. Lu iza przy po mnia ła lon dyń skiej pu blicz no ści swo je naj więk sze prze bo je z na gra ne go przed la ty wy daw nic twa, a tak że kil ka no wych utwo rów skom po no wa nych już po ro ku 2008 w Wiel kiej

Bry ta nii. Wo ka list ka wy ko na ła spe cjal nie przy go to wa ny na tę uro czy stą oka zję ma te riał z wła snym akom pa niamen tem for te pia no wym i po mi mo że jej re per tu aru nie moż na za kwa li fi ko wać do sty li sty ki stric te jaz zo wej, jej wy stęp zo stał bar dzo do brze przy ję ty i na gro dzo ny licz ny mi bra wa mi przez wy ma ga ją cą pu blicz ność Jazz Ca fe POSK. My ślę, że ta ob da rzo na nie zwy kle zmy sło wym gło sem wo ka list ka, pia nist ka, kom po zy tor ka i au tor ka tek stów bę dzie czę ściej po ja wiać się w ser cu pol skie go jaz zu w Londynie. aLi ce za wadz ki to jed no z mo ich naj więk szych mu zycz nych od kryć ostat nich mie się cy, a jej fe no me nal ny wy stęp pod czas Sung su ite Vo cal Fe sti val po zo sta nie w mej pa mię ci na dłu gie la ta. Ta urze ka ją ca Bry tyj ka z pol ski mi ko rze nia mi, któ re za uwa żal ne są w nie mal każ dej sfe rze, od ży wio ło we go cha rak te ru i ty po wo pol skiej otwar to ści po cząw szy, a na sce nicz nej au to kre acji skoń czyw szy. Mi mo że kry ty cy do pa tru ją się w jej śpie wie wpły wów ta kich wo ka li stek, jak Björk, Ka te Bush czy To ri Amos, pod czas 50. uro dzin POSK-u re per tu ar Ali ce był, nie tyl ko dla mnie, ab so lut nym za sko cze niem. W jaz zo wym opa ko wa niu po da ro wa ła pu blicz no ści tym ra zem pio sen ki sty li stycz nie osa dzo ne w mu zy ce okre su dwu dzie sto le cia mię dzy wo jen ne go. Mo men ta mi moż na by ło wręcz usły szeć echa pio se nek Han ki Or do nów ny i in nych gwiazd tej epo ki. Szcze gól nie uję ła mnie wy ko na na przez Ali ce w ję zy ku pol skim cza ru ją ca pieśń mi ło sna, któ rej tekst od na la zła miesz ka ją ca w Pol sce bli ska krew na jej bab ci. O swo jej pol skiej ro dzi nie Ali ce Za wadz ki wy po wia da się z czu ło ścią i ogrom nym sza cun kiem: – Mam du żą ro dzi nę w Pol sce. Cór ka mo jej bab ci, czy li mo ja ciot ka Zo fia, miesz ka w Gdy ni, a jej dzie ci, czy li moi ku zy ni – Adam i Ania,

są mniej wię cej w mo im wie ku. Mam z ni mi bar dzo do bry kon takt. Mam rów nież ro dzi nę w War sza wie i w Bia łym sto ku. Mój ta to bar dzo dba o to, aby na sze kon tak ty z ro dzi ną w Pol sce by ły bar dzo bli skie. Za każ dym ra zem. gdy ktoś mnie py ta, czy chcia ła bym za miesz kać w Pol sce, po mysł ten wy da je się co raz bar dziej ku szą cy, po mi mo że prze szka dza ła by mi ba rie ra ję zy ko wa. Te sło wa, ja ki mi po dzie li ła się Ali ce ze mną rok te mu pod czas wy wia du dla jed ne go z pol skich pism jaz zo wych, naj le piej świad czą o jej pol skiej świa do mo ści oraz przy wią za niu do kra ju oj ca. Ali ce Za wadz ki ukoń czy ła Roy al Nor thern Col le ge of Mu sic w Man che ste rze, gdzie stu dio wa ła w klasie skrzyp iec. Gdy zo rien to wa ła się, że bra ku je jej teo re tycz nej wie dzy jaz zo wej, zde cy do wa ła się na po dy plo mo we stu dia w Roy al Aca de my of Mu sic w Lon dy nie, gdzie uzy ska ła ty tuł ma gi stra wo ka li sty ki i kom po zy cji jaz zo wej. Dziś jest jed ną z naj bar dziej obie cu ją cych mło dych ar ty stek, któ rej ta lent ra du je za rów no Po la ków, jak i Bry tyj czy ków. Był to bar dzo uda ny urodzinowy kon cert. To masz Fur ma nek nie po raz pierw szy udo wod nił, że po tra fi w ta ki spo sób po dać jazz, iż jest on wy kwint ną ucztą i dla naj bar dziej wy traw nych ko ne se rów im pro wi za cji, jak i dla tych, któ rzy na co dzień ta kiej mu zy ki nie słu cha ją w nad mia rze. Nie za leż nie od te go, jak w ob li czu swo ich suk ce sów i po ra żek po strze ga na jest 50- let nia in sty tu cja, ja ką jest Polski Ośrodek Społeczno-Kulturalny, jej „piw nicz na izba” dzię ki ta kim pa sjo na tom i znaw com mu zy ki jak Ma rek Gre liak (twórca Jazz Cafe POSK) czy To masz Fur ma nek mo że ze spo ko jem spo glą dać w przy szłość. Ser ce pol skie go jaz zu bi je ryt micz nie i jak na ra zie nie po trze bu je wy mia ny za sta wek, mon ta żu baj pa sów i nie zbęd nych roz rusz ni ków.

Film Wujowie… dokończenie ze str. 22

Say Others: Pushkin Punia de Kiciminski Harley Davidson is a conceptual ar tis t and performer with no formal training. Abandoned at bir th, she was adopted. Now owns a residence with two acres of land and trained staff in Surrey. Family crest – Shark. Self employed. Fluent in English and Polish. Hobbies: sleeping, eating, hunting, murdering. Says She: “Where is my food? Is that it? I made it clear I want prawns and fish only. Are you deaf? Clearly, it doesn’t pay to employ servants from lower social circles. And Eastern Europe.” Say i: “Oh no…Oh no…NO….Not live mouse again!” Bottom line: Superior employer in ever y way, as long as you don’t mind cleaning up projectile vomit off the best, Persian r ug. text & graphics by Prima aprilis

Dopiero po upadku komunizmu odnowił kontakty z Kazimierzem Morawskim, z którym wychowywał się podczas wojny. Spotkali się przed śmiercią Kazimierza w Radio Café u Stanisława Pruszyńskiego, w siedzibie Stowarzyszenia Pracowników, Współpracowników i Przyjaciół Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa w Warszawie, by w gentelmeńskim stylu agree to disagree. To spotkanie, postawa Macieja Morawskiego niosą nieocenioną wartość rodzinnej lojalności, gotowości do kulturalnej rozmowy ludzi reprezentujących dwie skrajnie przeciwne opcje polityczne. Jan Ledóchowski stojąc za kamerą, pozwolił nieskrępowanie wypowiedzieć się swoim wujom i ciotkom, nie wchodził z nimi w dyskusję. Zadawał pytania i słuchał jak bronią swoich postaw. Dał im szansę na subiektywną ocenę swoich karier starając się pozostać

obiektywnym. W ten sposób wydobył dramaturgię dziejów. Film w założeniu miał być kontrowersyjny. Reżyserowi udało się pobudzić emocje i pozostać lojalnym w stosunku do członków swojej rodziny. To niezwykła sztuka biorąc pod uwagę materię sporów. Przedstawił dzieje członków rodziny dramatycznie wplecione w historię kraju. Te dzieje pisały tę historię, jak życie i wybory prawie każdego z nas. Wypowiedzi Dominika Horodyńskiego, a zwłaszcza gloryfikacja stanu wojennego przez Kazimierza Morawskiego, prowokują, i wręcz oburzają. Widzowie reagują żywo, wyrażając swoją dezaprobatę i oburzenie, kiedy Kazimierz mówi, że stan wojenny zapobiegł wejściu wojska radzieckiego. – That is a lie – słychać na widowni. Tymczasem stwierdzenie Jana Lityńskiego, że przecież Jaruzelski „współorganizował okupację Polski” spotyka się z głośnym poparciem sali: – That’s

right. Oczywiście. Jan Lityński nie wypowiada się wprost do kamery. Oglądamy jego twarz z profilu. To dodaje dystansu do tego co mówi na temat Okrągłego Stołu w świetle dwudziestu pięciu lat po spotkaniu. Maciej Morawski podkreśla swoje odmienne poglądy od kuzynów, ale także rodzinną lojalność. Ta integralność stanowi wartość samą w sobie rzadką; umiejętność zachowania równowagi pomiędzy odpowiedzialnością polityczną, społeczną i osobistą. Jan Ledóchowski przed projekcją opatrza film wstępem, przytaczając i tłumacząc zawiłości historii kraju, trudne do zrozumienia dla obcokrajowca. Jednocześnie zaprasza widzów do weryfikacji tego co mówią bohaterowie jego filmu. Szkoda, że ten wstęp nie znalazł się w filmie, który niesie edukacyjny materiał dla kolejnego pokolenia młodych Polaków.

ewa Stepan


|25

nowy czas | 03 (201) 2014

pytania obieşyświata czem, który się najpierw oşenił i miał syna, ale z czasem porzucił rodzinę i został wędrownym ascetą. Zapisał się do zakonu załoşonego przez wcześniejszego Dşinę o imieniu Parśwa. Bo „dşina� (podobnie jak „budda�) to nie jest imię, tylko tytuł. Dşinowie pojawiają się na świecie co jakiś czas, by odnowić prawdziwą naukę. Dşina Mahawira oddawał się straszliwej ascezie – nie jadł i nie pił całymi miesiącami, i nieporuszony medytował. Mógł tę straszliwą ascezę przetrwać dlatego, şe w poprzednich şywotach dobrze się sprawował i w nagrodę w ostatnim şyciu otrzymał adamantowe ciało. Podobno kiedyś podczas wędrówki szata mu się zahaczyła o jakiś krzak, a zatopiony w myślach Dşina nawet tego nie zauwaşył i odtąd chodził bez przyodziewku. W końcu w rezultacie ascezy osiągnął stan wszechwiedzy, czyli kewala. Jako wszechwiedzący kewalin nie musiał w ogóle jeść i pić ani robić siusiu itd, tylko siedział i medytował. Nic juş nie mówił, ale jego ciało samo wydobywało magiczny dźwięk. Jak więc dotarła do nas jego nauka, skoro nic nie mówił? Ano miał uczniów, którzy rozumieli ten magiczny dźwięk i potrafili go przetłumaczyć na nasze. To znaczy nie dokładnie na nasze, tylko na język uşywany wówczas w północnych Indiach. Ci uczniowie stworzyli dşinijskie sutry przekazywane ustnie z mistrza na ucznia przez pokolenia. Niestety sutry te zostały zapomniane, bowiem w II wieku naszej ery w północnych Indiach szalała epidemia, wyznawcy wywędrowali na południe, ale większość mnichów pamiętających wszystkie sutry wymarła i nie zdąşyła przekazać nauk następnemu pokoleniu. Zachował się tylko mały fragment tradycji spisany na palmowych liściach. A nieprawda – mówią wyznawcy Dşiny, którzy zostali na północy. Wcale nie wszyscy mnisi pamiętający sutry wymarli i podczas wielkiego soboru w Radşagryh na palmowych liściach spisana została większość dawnych tekstów. Wyznawcy z północy noszą nazwę śwe tam ba ra, to znaczy „światłem ubrani�, bowiem mnisi i mniszki chodzą w świetliście białych szatach. Niektórzy wprawdzie chodzą nago na terenie świątyni, ale nigdy poza nią. Śwe tam ba ra wychodzą z załoşenia, şe wprawdzie przywiązywanie się do szat jest niewłaściwe, ale chodzenie nago po ulicy, zwłaszcza dla kobiet podczas miesiączki, byłoby równie niewłaściwe. A nieprawda – mówią wyznawcy z południa zwani di gam ba ra, co znaczy „niebem odziani�. Ktokolwiek zachował poczucie wstydu ten nie wyzwolił się od pasji. Kto posiada choć przepa-

DĹźina Mahawira

Czy Budda chodził na golasa? Włodzimierz Fenrych

W

sali mieszczącej średniowieczną rzeźbę indyjską w British Museum pośród kamiennych buddów i bodhisattwów ubranych w powiewne szaty jest kilka rzeźb męskich uśmiechająych się

akurat tak samo błogo jak Budda, ale kompletnie nagich. Czy to moşliwe, by Budda kiedykolwiek chodził na golasa? A moşe to tylko wymysł jakiejś sekty średniowiecnzych indyjskch naturystów? O ile wiadomo Budda Śiakjamuni na golasa nie chodził, ale Dşina Mahawira tak. Wyznawcy Dşiny Mahawiry twierdzą, şe prawdziwy mnich nie powinien posiadać niczego, nawet odzieşy, dlatego kto nie chodzi na golasa, ten nie jest prawdziwym mnichem. Twierdzą oni równieş, şe Dşina Mahawira był prawdziwym nauczycielem mądrości, a Budda to jakiś samozwaniec i heretyk próbujący odwieść ludzi od prawdziwej nauki. Pomijając kwestię odzieşy – Dşina Mahawira to postać bardzo podobna do Buddy. ŝył mniej więcej w tym samym czasie co Budda (ok. VI w.p.n.e.) i teş był królewi-

skÄ™ biodrowÄ…, ten jest posiadaczem, a nie mnichem. To prawda, Ĺźe kobiety podczas miesiÄ…czki nie powinny chodzić nago, ale wĹ‚aĹ›nie dlatego kobiety nie mogÄ… wejść do mniszego stanu. A nieprawda – powiadajÄ… Ĺ›wetambarowie z północy. Kobieta rĂłwnie dobrze jak męşczyzna moĹźe poddać swe ciaĹ‚o srogiej ascezie i osiÄ…gnąć stan wszechwiedzy. PrzecieĹź Ĺ›wiÄ™te pisma mĂłwiÄ…, Ĺźe na wiele stuleci przed MahawirÄ… stan dĹźiny osiÄ…gnęła kobieta imieniem Malli. A nieprawda – protestujÄ… digambarowie. Prawdziwe pisma zaginęły, a te wasze pisma to jakaĹ› podrĂłbka. PrzecieĹź kto nie chodzi na golasa ten nie moĹźe gĹ‚osić prawdziwej nauki! Tymczasem doktryny zawarte w pismach kĹ‚ĂłcÄ…cych siÄ™ zakonĂłw niewiele siÄ™ miÄ™dzy sobÄ… róşniÄ…. W najwiÄ™kszym skrĂłcie chodzi o to, Ĺźe skĹ‚adajÄ…ca siÄ™ ze Ĺ›wiatĹ‚a dusza uwiÄ™ziona jest w materialnym ciele i moĹźe siÄ™ wyzwolić siĹ‚Ä… woli przeciwstawiajÄ…c siÄ™ potrzebom ciaĹ‚a. NajwaĹźniejsze jest jednak nie czynić krzywdy innym istotom czujÄ…cym, przede wszystkim nie zabijać ich. ZabijajÄ…c inne stworzenia dusza szkodzi sobie sama, powoduje bowiem, Ĺźe bÄ™dzie siÄ™ ciÄ…gle odradzać. Zatem wyznawca DĹźiny przyjmuje w Ĺźyciu róşnego rodzaju Ĺ›luby, przede wszystkim dietetyczne. W zaleĹźnoĹ›ci od stopnia zaawansowania powstrzymuje siÄ™ od spoĹźywania miÄ™sa, miodu, napojĂłw sfermentowanych, niegotowanej wody, aĹź w koĹ„cu przestaje w ogĂłle jeść i pić. Wyzwolona z ciaĹ‚a dusza ulatuje do najwyĹźszego nieba i przebywa w nirwanie, czyli wszechwiedzy i bezruchu. NiespoĹźywanie miÄ™sa jest zrozumiaĹ‚e, ale skÄ…d siÄ™ wzięło niespoĹźywanie miodu, napojĂłw sfermentowanych, niegotowanej wody? Otóş w swej wszechwiedzy Mahawira dostrzegĹ‚, Ĺźe w niektĂłrych substancjach znajdujÄ… siÄ™ miliony mikroskopijnych istot zwanych ni go da, a jest ich szczegĂłlnie duĹźo tam, gdzie zachodzi fermentacja. SÄ… to rĂłwniez istoty czujÄ…ce, ktĂłrych nie wolno zabijać. A jak siÄ™ ma do tego posÄ…g goĹ‚ego Mahawiry? Ano prosto – posÄ…g DĹźiny w Ĺ›wiÄ…tyni to dla wyznawcy to samo co Ĺźywy, medytujÄ…cy w bezruchu DĹźina wydajÄ…cy z siebie magiczny dĹşwiÄ™k. Wierni dbajÄ… o posÄ…g, myjÄ… go, medytujÄ… w jego obecnoĹ›ci. A konsekracja posÄ…gu to kilkudniowa ceremonia przeprowadzajÄ…ca figurÄ™ przez wszystkie etapy Ĺźycia – narodziny, dorastanie, odziewanie w krĂłlewskie szaty, w Ĺ›lubne szaty, w koĹ„cu rozbieranie i wprowadzanie do Ĺ›wiÄ…tyni. Bo w Ĺ›wiÄ…tyni DĹźina musi być nagi.

)[ I XIZ\ WN U][ Q K UWUM V\[ @01 *1 < 1 76 7.

?1 44 UIZS \ PM ZL IVVQ ^M Z[ IZa WN \ PM /ZM I\ I[ \ < WPWS] IZ\ PY]ISM \ P IXZQ T

XU XZWOZIU Q VKT]LM [ " KWVKM Z\ NWTTW_M L Ja I ZM KM X\Q WV _Q \P *]NNM \ IVL _Q VM WOVQ [ SW 8WT[ SQ M `PQ JQ \Q WV :WIL 4WVLWV ; ? 8V < 1 +3<; " Š UM UJM Z[ IVL Š VWV UM UJM Z[ M ^M V\ LM \IQ T[ IVL \Q KSM \ JWWSQ VO WV" ___ WOQ V[ SWXWT[ SQ M WZO ]S M ^M V\[ )JW]\ \PM XZWR M K\ WV" ___ PIQ S]XZM T]LM PIQ S]SIUQ KWU


26|

03 (201) 2014 | nowy czas

czas na podróże

Uliczka jednego z miasteczek na północy Gran Canaria

Podróż do krainy wiecznej wiosny W poprzednim zapraszałem czytelników do ucieczki na Teneryfę. To piękne, niezwykle zróżnicowane i bardzo interesujące miejsce nazywane jest „kontynentem w miniaturze”. Takiego samego określenia używa się również w stosunku do sąsiedniej wyspy. Równie pięknej i ciekawej. Pustynne wydmy na południu wyspy

Tekst i zdjęcia: Alex Sławiński

G

ran Canaria jest wyspą położoną pośrodku archipelagu Wysp Kanaryjskich. Do dziś trwają spory o pochodzenie nazwy. Z pewnością nie pochodzi ona od kanarków (ponoć jest dokładnie na odwrót – to ptaszek wziął swoją nazwę od wysp). Jedna z teorii mówi, że związana jest ona z nazwą psa. Jednak jak informuje Wikipedia: „wywodzi się ona z antroponimu canarii, jednego z plemion afrykańskich”. Z powierzchnią prawie 1600 km² jest trzecią wyspą archipelagu, jeśli chodzi o wielkość (po Teneryfie i Fuerteventurze). Zaś drugą co do liczby ludności, z nieco ponad 800 tysiącami mieszkańców (nieco mniej niż na Teneryfie). Tu właśnie znajduje się największe miasto na wyspach. Liczące ponad 380 tysięcy mieszkańców Las Palmas de Gran Canaria jest zarówno stolicą samej Gran Canarii, jak i prowincji Gran Canaria, w skład którego wchodzą sąsiednie wysepki. Razem z Santa Cruz de Tenerife, największym miastem sąsiedniej wyspy, współdzieli miano stolicy Autonomii Kanaryjskiej. Jest też liczącym się portem, do którego zawijają liczne statki zdążające z Europy do odległych miejsc w obu Amerykach, Afryce i Azji (jak chociażby okręt Krzysztofa Kolumba, który zatrzymał się tutaj podczas powrotu ze swej pierwszej wyprawy do Ameryki). Las Palmas jest również ważnym ośrodkiem kulturalnym. Tutejszy uniwersytet uchodzi za jeden z najlepszych w kraju. Zaś doroczny karnawał często porównuje się do szalonej fiesty w Rio.

Co prawda nie byłem nigdy w Brazylii, więc nie mam porównania, ale miałem okazję oglądać święto w Las Palmas. A nawet – wziąć udział w jego zakończeniu, śmigając pośród gęstego tłumu przebierańców we wdzianku leśnej rusałki, z czarodziejską różdżką w jednej i butelką lokalnego winka w drugiej ręce. Atmosfera wydarzenia była zaiste niepowtarzalna. Jak najbardziej polecam każdemu pojawienie się na tamtejszym karnawale. Podobnie jak na Teneryfę, na Gran Canarię bardzo łatwo dostaniemy się samolotem. Lotnisko jest położone blisko Las Palmas i przyjmuje samoloty z wielu zakątków Europy. Przylatują tu zarówno linie narodowe, jak i tani przewoźnicy. Zwiedzanie warto zacząć od stolicy. Miasto jest bardzo przyjazne turystom. Posiada piękne plaże, świetnie rozwiniętą bazę restauracyjno-hotelową, ciekawą, pełną zabytków architekturę oraz sprawny i niedrogi transport miejski (warto z niego korzystać – podróżując samochodem nie tylko będziemy utykać w korkach, ale przede wszystkim napotkamy ogromne problemy z parkowaniem, szczególnie blisko centrum). Mieszkańcy są przyjaźnie nastawieni do turystów, ceny niewygórowane, a klimat łagodny. Właśnie jeśli chodzi o klimat (temperatura jest tu stała przez cały rok, oscylując w granicach 20-23 stopni) Las Palmas wybrano najlepszym miejscem na świecie (miasto pokonało 600 innych miejscowości biorących udział w badaniu). Na północy Las Palmas znajduje się półwysep La Isleta, najdalej wysunięty na północ kraniec Gran Canarii. Na jego brzegach leżą plaże Las Alcaravaneras i – chyba najbardziej znana z kanaryjskich plaż – Las Canteras. Promenada przy plaży uchodzi za serce miasta. Rozciąga się na długości czterech kilometrów od placu Puntilla do Audytorium Alfredo Kraus. Jednak najbardziej znaną częścią miasta jest stara dzielnica – Vegueta. Tutaj właśnie stoi szesnastowieczna Katedra św. Anny. Uważa się ją za jeden z najważniejszych zabytków kanaryjskiego archipelagu. Godnymi polecenia są też Dom Kolumba i Pałac Episkopalny. Zaś Museo Canario jest najbardziej znanym muzeum archeologicznym na wyspach. Interesującą częścią Las Palmas jest również Ciudad Jardin, gdzie znajduje się wiele terenów zielonych. Jeśli ktoś chciałby odpocząć od ludzi i nawiązać bliższy kontakt z przyrodą, na Gran Canarii znajdzie mnóstwo miejsc niemalże nietkniętych

Wiele plaż pokrywa czarny piach

przez człowieka. Środkowa część wyspy do dziś zachowała swój dziki charakter. Znajdują się tam aż 32 tereny chronione – parki narodowe i rezerwaty. Jadąc w głąb wyspy przygotujmy się na górskie widoki. I takież drogi: wąskie i kręte. Należy na nich uważać nie tylko na przepaście, od których często nie będzie nas dzielić nawet barierka, ale też na licznych rowerzystów. Fani dwóch kółek licznie przybywają na wyspę, by trenować swoje umiejętności jazdy w trudnych warunkach. Spotkamy ich nawet w dużej odległości od ludzkich osiedli, często wyskakujących zza zakrętu z ogromną prędkością. Dlatego polecam kierowcom skupić się bardziej na drodze, niż podziwianiu widoków. A jest co oglądać. Gran Canaria porośnięta jest pięknym lasem, rozciągającym się od wysokości kilkuset metrów nad po-


|27

nowy czas | 03 (201) 2014

czas na podróże ziom morza, aż pod sam szczyt Pico de las Nieves – Góry Śnieżnej, sięgającej 1948 mnpm. Ja wprawdzie śniegu na górze nie widziałem (a zwiedzałem ją w zimie, na przełomie lutego i marca), ale za to ujrzałem stamtąd zaśnieżony szczyt El Teide, najwyższego wzniesienia Hiszpanii, znajdującego się kilkadziesiąt kilometrów dalej – na Teneryfie. Gran Canaria słynie ze swych plantacji pomidorów. I bananów. Kanaryjskie banany są małe, ale bardzo słodkie. Nadają się nie tylko do jedzenia, ale też produkuje się z nich słodki, żółty likier. Jeśli zaś chodzi o alkohole, to na wyspie znajduje się również spory browar. Produkowanych jest w nim kilka gatunków całkiem przyzwoitego lagera, znakomicie gaszącego pragnienie podczas cieplejszych dni. Zjeżdżając na południe wyspy, trafimy do turystycznego El Dorado. Tutaj właśnie znajduje miejsce wypoczynku większość z ponad dwóch milionów przybyszy odwiedzających co roku Gran Canarię. Ogromne hotele z basenami, kasyna, luksusowe sklepy, palmowe parki, przepiękne plaże (często sztucznie nawiezione białym piaskiem saharyjskim, zaś w Patalavaca – pochodzącym aż z Bahamów), a także całkiem słusznej wielkości pustynia – to wszystko znajduje się w położonych tuż obok siebie Maspalomas, Playa del Inglés i San Agustin. Zaś w Puerto de Mogan będziemy mieli szansę przejść się po pięknym porcie. Nazwano go Małą Wenecją, gdyż port przecinają liczne kanały. Będąc w okolicy nie zapomnijmy wpaść do Puerto Rico – również bardzo ładnego kurortu z piaszczystą plażą i wielkim centrum handlowym. Jedną z ważniejszych atrakcji wyspy jest mnóstwo starych jaskiń. W Cenobio de Valerón jest ich 290. W niektórych miejscowościach jaskinie zaadaptowano na mieszkania i restauracje. Takie osiedla znajdują się na przykład w Artenara i Guayadeque. Zaś w pobliżu Gardar leżą jaskinie Guia, zamieszkiwane niegdyś przed Guanczów, pierwotnych władców wyspy, jeszcze przed hiszpańską kolonizacją. Innym miastem, które istniało jeszcze przed przybyciem Hiszpanów jest Telde (nie należy oczywiście mylić z górą Teide). Dziś jest to drugie co wielkości miasto Gran Canarii, liczące niemal 100 tys. mieszkańców. Ale już w czasach Guanczów była to spora miejscowość. Telde było bowiem dawną stolicą wschodniej części wyspy. Szacuje się, że w XIII wieku mogło tam mieszkać około 15 tys. osób. Właśnie stamtąd pochodzi jeden z symboli wyspy – figurka Wenus z Tary, znaleziona podczas wykopalisk. Jej podobiznę umieszcza się na wielu pocztówkach, pieczęciach i plakatach, zaś kopię rzeźby można kupić w każdym sklepie z pamiątkami. Telde warto zwiedzić przede wszystkim dla jego architektury. Hiszpanie wiele czasu i energii poświęcili, by zdobyć okolicę, złamać opór Guanczów i nawrócić ich na chrześcijaństwo. Chcąc umocnić swoją władzę, szybko rozbudowywali miasto. Znajduje się tam XVI-wieczna bazylika Iglesia de San Juan Bautista de Telde, cmentarz z 500 nagrobkami dawnych mieszkańców, skalna komora Cuatro Puertas (Cztery Drzwi), służąca Guanczom prawdopodobnie jako miejsce kultu, ogrody – botaniczny i zoologiczny, oraz Muzeum Fernanda i Juana León y Castillo. Moja wizyta na wyspie trwała tydzień. Przez tak krótki czas nie byłem w stanie zobaczyć wszystkich atrakcji, jakie oferuje Gran Canaria. Prawdopodobnie kiedyś ponownie na niej zawitam. Bo nawet przebywając tam przez dłuższy czas, zawsze odkryje się coś nowego. W każdym razie – turysta z pewnością nie będzie się tam nudził. Piękne plaże, bogactwo przyrody, interesująca historia i mili ludzie zapraszają. Przez cały rok. Czy to wystarczy, by skusić się na przyjazd?

Carnaval de Rua Rio

J

ak karnawał to tylko w Rio! – i nie ma w tym żadnej przesady. Nie tylko Brazylijczycy są przekonani o tym, że to najlepsza karnawałowa impreza na świecie. Ale nie jest ona jedyna. W Wenecji mają swój bal maskowy. W Nowym Orleanie kolorowe tłumy mieszają się ze sobą przy dźwiękach jazzu. W Nicei, świętują karnawał w czasie gigantycznej „bitwy kwiatów”, doroczna fiesta odbywa się też w Las Palmas. Można by wymieniać w nieskończoność. A tymczasem karnawał z największym rozmachem świętuje się w Brazylii. Tylko co wybrać? Rio czy Saõ Paulo, bo tu i tam mają swoje sambadromy, na których szkoły samby dumnie paradują w rytm specjalnie skomponowanych utworów. A może Salvador – przy dźwiękach trio electricos? W czasie karnawału w Brazylii wszystko musi być ogromne, wręcz gigantyczne. Musi robić wrażenie, które zapadnie człowiekowi w pamięci na cały nadchodzący rok albo i dłużej. Bo w Brazylii nauczyli się świętować karnawał jak nigdzie indziej: na całego, z rozmachem i przesytem, na który pracuje się cały rok. Wszystko musi być naj… choćby po to, by – jak zawsze – przyciągnąć kilka milionów turystów z całego świata, którzy są w stanie nie tylko zapłacić gigantyczne rachunki za hotele, ale przede wszystkim wmieszać się w tłum imprezowiczów i bawić na całego. Dzień i noc – do upadłego. W Brazylii na czas karnawału życie staje w miejscu. Zamykane są szkoły, banki, sklepy i firmy. Ludzie wychodzą na ulice. To jest ich czas. W Rio de Janeiro nie jest inaczej. Miasto ma swój własny urok, wobec którego trudno przejść obojętnie. Wciśnięte między zimne wody oceanu a wulkaniczne góry jest bogatą mieszanką różnorodnych stylów. Słońce jest tutaj gorące, a wiatr znad oceanu roznosi słonawy aromat Atlantyku. Architektura miasta przypomina kolonialną przeszłość, uderza brutalną rzeczywistością faveli oraz nowoczesnością, w kierunku której podąża. Rio jest jak narkotyk – szybko uzależnia nie tylko zatykającymi dech w piersi widokami, ogromnymi, pełnymi życia plażami, które otaczają miasto niemal dookoła, ale przede wszystkim różnorodnym tłumem ludzi, który tworzy niesamowitą mieszankę kultur, klas społecznych i kolorów skóry, co stanowi o sile i atrakcyjności nie tylko karnawałowego szaleństwa. Biedny czy bogaty, piękny czy brzydki – każdy może być sobą. Nic więc dziwnego, że nad całym miastem czuwa ogromny posąg Chrystusa Odkupiciela, który wykonany został przez Paula Landowskiego, artystę polskiego pochodzenia mieszkającego wówczas we Francji. Ta ogromna, 30-metrowa rzeźba została postawiona na szczycie 700-metrowej góry Corvocado, której nazwa, w dowolnym tłumaczeniu znaczy: Serce, gdzie idziesz…. Mało kto wie, że zabawa trwa tutaj nieprzerwanie przez cztery dni, i kończy się – zgodnie z kalendarzem chrześcijańskich świąt – czterdzieści dni przed Wielkanocą, czyli wtedy, kiedy zaczyna się Wielki Post. Miasto cichnie w późnych godzinach „tłustego wtorku”. Ale do tego czasu wszystko dosłownie gra i tańczy, śpiewa i bawi się. Każdy z każdym. Na ulicach Rio króluje samba. Ona rządzi miastem. Oraz Sambodromem, specjalnie wybudowanym w latach 80., który przyciąga turystów z całego świata. To właśnie tam odbywają się słynne pochody szkół samby, a

Ogromne, pełne życia plaże otaczają miasto niemal dookoła

ceny biletów często przekraczają tysiąc dolarów – zależnie od dnia oraz miejsca, z którego się korzysta. Impreza zaczyna się o dziewiątej wieczorem i trwa do białego rana. Ale nie jest to tylko pochód przebierańców. To jest prawdziwy biznes, konkurs, w którym są i wygrani, i przegrani. Ale przede wszystkim jest to powód do ogromnej dumy dla wszystkich, którzy w tej paradzie (transmitowanej przez całą noc na żywo w telewizji) biorą udział. Wszystko jest ważne, każdy szczegół. Każda osoba. Każda minuta przemarszu. W tym roku w imprezie brało udział ponad 200 szkół, większość z których na same przygotowania i stroje wydała ponad trzy miliony dolarów, by zabłysnąć w czasie 50-minutowego pochodu, w którym wszystko jest dokładnie przez sędziów oceniane i analizowane: liczba osób biorących udział w paradzie (od 1200), poprzez liczbę platform (of 2 do 4), liczbę wirujących tancerek (minimum 35) czy liczbę członków komitetu honorowego (od 10 do 15). Każda minuta dłużej to punkty karne. Na końcu parady zawsze czekają tłumy, którym rozdawane są elementy kostiumów z parady. Każdy chce coś dostać, bo podobno przynosi to szczęście. O karnawale w Rio można pisać w nieskończoność, tak samo jak o mieście, które nie pozostawia obojętnym nie dlatego, że potrafi się zatrzymać na kilka karnawałowych dni i po prostu bawić, ale przede wszystkim dlatego, że jest aż tak bardzo różnorodne i pełne kontrastów. Żadne słowa, zdjęcia czy nawet telewizyjny przekaz nie odda emocji towarzyszących dźwiękom bębnów czy rytmom samby na ulicach Rio w ciągu tych kilku dni. By to wszystko naprawdę przeżyć, wmieszać się w tłum czy pocałować nieznajomą – trzeba tam po prostu być.

Roman Waldca z Rio de Janeiro


28 |

03 (201) 2014 | nowy czas

historie nie tylko zasłyszane

Jacek Ozaist

WYSPA I znowu to wiercenie, kręcenie, rozsadzanie od wewnątrz, jak gdyby spokoju było mało. Przymus poszukiwania, zniecierpliwienie, znudzenie. Trudno tę bestię nazwać. Tkwi gdzieś głęboko w trzewiach i szturcha, i łaskocze, i nie daje żyć. Może to duch przedsiębiorczości, a może zwykła ludzka przekora, że czas wznieść się na wyższy poziom, robić coś jeszcze lepiej. Ludzie zwykli uważać oszczędzanie za złoty środek, a nie przychodzi im do głowy, by zarabiać więcej. Nie jeździć oplem, tylko mercedesem. Nie wynajmować domu z najemnymi lokatorami, lecz kupić własny. Polecieć do Meksyku, nie na Costa Brava. Być w hierarchii wyżej, mieć więcej. Stracić w końcu z oczu dno i zacząć oglądać szczyty. Każdy powinien chociaż raz spróbować.

Od źródła do rzeki, od nitki do kłębka, od szyjki do dna butelki dochodzimy do wniosku, że chcemy zaryzykować otwarcie czegoś bliżej centrum. Nie w samym centrum, ale w rozsądnym, w miarę przewidywalnym pobliżu. Ponownie zaczynam jeździć po Londynie, przeglądać oferty w internecie, węszyć okazję. Tymczasem konkurencja okopuje się w okolicy naszej knajpki i co chwila ktoś pojawia się obejrzeć lokal, sprawdzić menu, zostawić jakiś złośliwy komentarz. W pewnym momencie czujemy się osaczeni przez pięć nowych polskich przybytków, których właściciele ostro promują swoje usługi – w mowie, piśmie oraz grafice. Lokalna klientela rozpierzchła się, niczym ławica płochych rybek. Już nie można po prostu pracować, trzeba walczyć o byt. Ani przez ułamek sekundy nie znajdujemy się w położeniu tak złym, by uciekać, niemniej jednak morale nam osłabło na tyle, że na wszelki wypadek postanowiłem zintensyfikować próby znalezienia knajpki w lepszej dzielnicy. Oliwy do ognia dolewają londyńskie zamieszki. Przez kilka dni obserwujemy w telewizji hordy zamaskowanych małolatów rozwalających wszystko, co mają na drodze. Pożary trawią ludzki dobytek. Watahy złodziejaszków rozkradają sklepy. Drzwi do piekieł uchylają się lekko. W kulminacyjnym dniu fala zniszczenia przelewa się przez Ealing, a szczególnie mój ukochany Heaven Green przy stacji Ealing

Agnieszka Siedlecka

Trzy życzenia Kupowanie nowej komórki nie należy do moich ulubionych sposobów spędzania wolnego czasu. Mimo to znajduję się w sklepie z telefonami. Już po paru minutach zniechęcona zaczynam się wycofywać w kierunku drzwi, gdy podchodzi do mnie młody, wyjątkowo uśmiechnięty sprzedawca i mówi: – Zaletą telefonu, który właśnie pani ogląda jest nowa aplikacja. Mogę zająć pani parę minut? – Zaraz mnie pewnie zacznie naciągać – myślę – ale sama nie wiedzieć czemu posłusznie siadam przy jego biurku. – Aplikacja nazywa się Three Wishes, ale my ją nazywamy pieszczotliwie Genie. Jest bardzo prosta w obsłudze. W klawiaturkę wklepuje pani jakieś życzenie, potem przyciska potwierdź. Na realizację zwykle nie czeka się dłużej niż trzy minuty, genialny twórca aplikacji ma bowiem słabość do cyfry 3. – Co ma pan na myśli mówiąc życzenie? – pytam. – Na przykład: „zlikwiduj dług na karcie kredytowej ”. – Ha, ha, bardzo zabawne. – Sięgam po leżącą na krześle torebkę myśląc: – Rany, ale w tym Londynie dużo desperatów! Czego to nie zrobią, by sprzedać i dostać swoją prowizję! Trzeba jak najszybciej realizować plany i przenieść się na wieś. W pola, wrzosy i wiatr w pszenicy, gdzie życie w zgodzie z naturą, owieczki i krówki, cisza, spokój, żadnych schiz tak zwanych, wyścigu szczurów… Koniecz-

Broadway. Zaleca się, by zamknąć sklepy i restauracje najpóźniej do godziny czwartej po południu. Spuszczamy stalową roletę i siedzimy w ciszy. Czekamy sami nie wiemy na co. Ulice są wyludnione jak nigdy. Powoli zaczynam wkręcać się w nastrój z filmu science fiction. W wyobraźni widzę idący ławą tłum zamaskowanych agresorów z kijami i gałęziami w rękach. Co chwila odłącza się grupka kilkunastu wyrostków, którzy biegną wybijać szyby i rzucać koszami w witryny kolejnych sklepów. Są coraz bliżej nas. Nie mogą się dostać do środka restauracji. Próbują podważyć roletę jakimiś prętami. Kiedy się nie udaje, sfrustrowani zaczynają rzucać koszami na śmieci. Kamieniami wybijają szyby w mieszkaniu na górze, potem wrzucają koktajle Mołotowa. Płomienie trawią dach i ściany, potem zaczynają przedostawać się przez sufit do restauracji. Wpadamy w panikę, zaczynamy uciekać... – Chyba po wszystkim – mówi nagle Aneta. – Raczej tu nie dotrą. Jak myślisz? Przecieram spocone czoło. Za oknem już mrok. – Musimy mieć drugą knajpę – odpowiadam grobowym głosem. – Gdyby tę zniszczyli, to co by nam zostało? Sklepy i bary prowadzą zwykle emigranci. Widziałaś w telewizji, jak niszczono dorobek ich życia. Nie chcę tego przeżywać. – Szukaj... Najwięcej restauracji do wzięcia nie-

nie dom z pelargonią w oknie. Chcę natychmiast wyjść, gdy sprzedawca dodaje: – Nie wierzy pani? Jestem do tego przyzwyczajony, wszyscy podobnie reagują. W takim razie co by pani powiedziała na życzenie: „Chcę mieć dom na wsi”? Zatyka mnie. Czyta w moich myślach? Delikatnie chwyta mnie za ramię, odkłada z powrotem na krzesło moją torebkę i ciepłym głosem próbuje mnie uspokoić. – Nie, nie uciekłem z domu wariatów, nie robię za statystę w jakimś filmie science fiction, dorabiając jednocześnie w sieci sklepów z telefonami i nie pomyliła mi się rzeczywistość z filmową fikcją. Mówię całkiem poważnie. Dziś jest pierwszy dzień sprzedaży Genie, dlatego jest w promocyjnej cenie. Zgadłem z tym domem na wsi, prawda? – Zgadł pan. – No właśnie. Zróbmy tak: niech pani pomyśli sobie jeszcze jedno życzenie, jeśli uda mi się i to zgadnąć, weźmie pani tę komórkę, którą proponował mój kolega. – OK – odpowiadam nadal nie dowierzając temu, co słyszę. Facet zamyka na chwilkę oczy, uśmiech nie znika mu z twarzy. – Bilet na samolot do Nepalu? – Cholera, zgadł! O co w tym wszystkim chodzi? Czy on jest jasnowidzem lub hipnotyzerem, a filmuje nas ukryta kamera? A może włamał się do mojej skrzynki mailowej, na Facebook i kto wie gdzie jeszcze? Muszę sprawdzić stan konta bankowego. Pozmieniam hasła! Żyjemy w czasach Wielkiego Brata, w którym nic nie da się ukryć, Ameryki nie odkryłam. A może ukradł moje dane? Wszędzie o tym piszą i przestrzegają. Albo mnie śledzi? Od miesięcy za mną łazi, zbiera informacje, w workach ze śmieciami grzebie… Że też na mnie musiało trafić! Wpadam w panikę, a on najspokojniej w świecie wręcza mi komórkę i oświadcza: – Proszę przetestować to cacko i jutro nam oddać. Nie będę pani nachalnie namawiał, dobry produkt obroni się sam. Czarodziejskie różdżki to przeżytek, natomiast ta apka – uśmiecha się triumfalnie – TA APKA to przyszłość. Do zobaczenia jurto. Po czym grzecznie odprowadza mnie do drzwi. Drogi powrotnej nie pamiętam. Zbyt jestem zdenerwowana, by zauważyć, co się wokół mnie dzieje. Zaraz po przyjściu do domu sprawdzam każdą skrzynkę i każde konto, fora, blogi, subskrypcje. Niby wszystko gra. Po kolacji uspokajam

oczekiwanie znalazłem w Hammersmith – dobrej, starej polskiej dzielnicy, gdzie mieści się POSK i wiele pożytecznych stowarzyszeń oraz instytucji. Przespacerowałem się po King Street raz, potem drugi. Wróciłem do domu. Noc spędziłem na przewracaniu się z boku na bok i rozmyślaniach. Najbardziej zmartwił mnie fakt, że nowoczesna, uważana przez czas jakiś za najlepszą polską restaurację The Knaypa, upadła. Mieściła się niedaleko stacji Ravenscourt Park, niedaleko POSK-u. W jej menu była i dziczyzna, i fikuśne przekąski, i mięsiwa, i ryby. Ludzie z Londynu, ba, z całej Anglii robili tam chrzciny, komunie, wesela i stypy, imprezy firmowe i bankiety dla VIP-ów. Poszło, przepadło. Wityna The Knaypa zblakła i spłowiała. Długo stałem po drugiej stronie ulicy i ponuro przyglądałem się temu miejscu. Nagle ktoś klepnął mnie w ramię, wybuchając gwałtownym śmiechem. – A ty tu czego? – usłyszałem jowialny głos z głębi wielkiego brzucha. – Jerry! – Nie, kochany. Po prostu Jarek. Co słychać? Zdążyłem już zapomnieć, że żaden z nas nie wytrwał przy squatowej ksywie. Rozpierzchliśmy się po całym Londynie i straciliśmy jeden drugiego z oczu. – Bawimy się w gastronomię. Mamy restaurację w Greenford. Rozglądam się za następną. Podatków nie

się trochę, zasiadam w fotelu i wyciągam wypożyczony telefon. Wchodzę w Three Wishes. Mały, niebieski, uśmiechnięty od ucha do ucha dżinn zaprasza mnie do wpisania treści życzenia w okienko o kształcie chmurki. – A co mi szkodzi? – mówię do siebie na głos i szybko wpisuję: „Proszę o” i nagle uświadamiam sobie, że skoro aplikacja nazywa się Trzy życzenia, to pewnie mam tychże życzeń dokładnie tyle. Jakby na potwierdzenie moich myśli, na ekranie pojawia się dżinn, a wraz a nim informacja: Pamiętaj, masz tylko trzy życzenia. Zostało ci 21 godzin i 13 minut. Potem aplikacja przestanie działać. No tak, sprzedawca powiedział, że mam telefon oddać jutro. Biorąc pod uwagę, że większość dnia będę w pracy, zostaje mi tylko dzisiejszy wieczór. Może nie iść w takim razie do pracy i poprosić dżinna o wyczarowanie zastępstwa? Lub w ogóle o zmianę pracy na inną? Ale przecież ja bardzo lubię to, co robię i bycie wolnym strzelcem również mi odpowiada. Po co byłaby mi zmiana? Zresztą jak mnie przestanie kręcić moja praca, to pomyślę o nowej. Nierozsądne byłoby marnowanie na to jednego życzenia, skoro mam wolną wolę. Hmmm, czas leci, muszę się skupić. Polecieć w standard i o milion funtów poprosić? Albo nawet o pięć? Ciekawe, czy dżinn narzuca jakiś limit? Już się zabieram do pisania, gdy przypomina mi się film dokumentalny zrobiony kilkanaście lat temu przez BBC o losach rodzin, które wygrały grube miliony w National Lottery. Banalnie to zabrzmi, lecz żadnej z nich nie dało się za wygrane pieniądze kupić jednej rzeczy, mianowicie szczęścia. Za to posypały się rozwody, poobrażali się przyjaciele i krewni za to, że się z nimi nie podzielili fortuną, sąsiedzi zaczęli zazdrościć. Większość milionerów nie była psychicznie gotowa na posiadanie tak niewyobrażalnej dla nich ilości pieniędzy, do takiego majątku najzdrowiej jest dochodzić stopniowo, by móc zrozumieć jak się on pomnaża. W takim razie – dywaguję – do kasy zaraz wrócę, a tymczasem poproszę o coś innego. Co jest najważniejsze? Zdrowie, rzecz jasna. Zaraz, zaraz przecież zdrowa to ja jestem, odpukać, wchodzę wprawdzie w tak zwany wiek średni, ale nadal biorą mnie za młodszą i generalnie dobre samopoczucie i kondycja mi dopisują. A

płacisz, dopóki stawiasz na rozwój. A jak u ciebie? – Kilka lat byłem menedżerem ulicznych sprzątaczy, ale mi się znudziło. Teraz siedzę w biurze firmy budowlanej. Papierki, kosztorysy, księgowość. Niby błogostan, choć bywają chmurne dni. Przypomniałem sobie, że ma syna. Kiedy zapytałem, posmutniał. Okazało się, że żona odeszła, zabierając dziecko. Mało tego, zostawiła również 40 tys. funtów kredytu do spłacenia. – Ale jeszcze dycham – sapnął i zaraz pojaśniał na twarzy. – Ty, chodź na piwo! Pociągnął mnie do pubu nieopodal kina Cineworld i postawił przed oczami wypełnioną po brzegi szklankę. – Czasem tęsknię za pianą na piwie – mruknąłem, budząc histeryczny śmiech mojego towarzysza – No co? Najlepiej taką na dwa palce. - Widać, że dawno w PL nie byłeś – zarechotał Jarek. – Fajnie cię widzieć. Jak się miewa twoja pani? Dzieci macie? – Miewa się. Nie mamy. Była raz mała fasolka, ale nie przetrwała… – Przykro mi. – Niepotrzebnie. Będą następne. – Ok. Czego szukasz w tej zacnej dzielnicy? Wziąłem głęboki oddech i zreferowałem mu temat. Słuchał cierpliwie, aż nie podałem mu niektórych nazw. – Robin Hood Zorro i Indian Spice? – przerwał mi. – Oj, bracie. Musimy pogadać.

zmarszczki i celulitis? E, a co komu do tego? Zdrowiem więc dżinnowi głowy zawracać nie będę. – Skup się – karcę się – niewiele ci czasu zostało. Skoro nie zdrowie, nie praca, ile kasy – tego jeszcze nie wiem, to co? No jasne, miłość! Ale przecież gdyby mi jej brakowało, na pewno o nią właśnie poprosiłabym w pierwszej kolejności. Tymczasem i w tym temacie nie mam zażaleń, wręcz przeciwnie, tendencja zwyżkowa utrzymuje się uparcie i niezmiennie od zaskakująco (biorąc pod uwagę moje wcześniejsze doświadczenia) długiego czasu. Kocham, jestem kochana i jest cudnie. No i masz, kolejne życzenie odpadło. Co by tu jeszcze? Koncentruję wszystkie procesory w mózgu i… nic. Robię herbatę, zagryzam gorzką czekoladą. Nic tak nie cieszy mych szarych komórek jak dobra porcja bogatego w magnez kakao, który tak bardzo podobno lubią neurony. A że przy okazji cukier? Co tam, życie jest zbyt krótkie, by sobie odmawiać takich drobnych przyjemności. Właśnie… Życie. Chodząc w tę i z powrotem po mieszkaniu, uświadamiam sobie, że ja bardzo moje życie lubię. Najzwyczajniej w świecie, a może nienajzwyczajniej mam wszystko to, czego mi potrzeba. Do tego jest to absolutnie bezcenne i do niczego nieporównywalne. Zdrowie i miłość. Ależ ze mnie szczęściara! Ciepło mi się robi na sercu na myśl o tym, co przed chwilą odkryłam. Skąd założenie, że chciałabym coś w moim życiu zmienić? Niebieski duszek w telefonie jakby smutnieje. Ciekawe ile kosztuje ta aplikacja i jaki haczyk przygotował jej dystrybutor, gdy po spełnieniu trzech życzeń klient prosi o tzw. upgrade? Skoro przychodzi, znaczy to, iż cierpi na swego rodzaju syndrom (bardzo modne obecnie słowo), który nazywam permanentny czegośbrak. Większość zachodnich społeczeństw ma tę przypadłość i dlatego nie wątpię, że Three Wishes doskonale się sprzeda. Ja natomiast za wielkie pieniądze, podróże i dom na wsi na zawołanie, dziękuję. Sama o to zadbam. Tyle niesamowitych rzeczy może mi się przytrafić zanim do tego dojdę. W aplikacji nie ma opcji: jestem wdzięczna za to co mam, dzięki, więc jutro idę oddać telefon. Jeśli ktoś z Czytelników chciałby natomiast adres sklepu, proszę pisać do redakcji.


|29

nowy czas | 03 (201) 2014

historie nie tylko zasłyszane

PAN ZENOBIUSZ. Wszys tkie baby to war iatki Irena Falcone

Pan Zenobiusz to postać fikcyjna, jakkolwiek zdarzenia, które opisuję, miały miejsce. Są kompilacją różnych historii zasłyszanych wśród moich przyjaciół, niektóre zdarzenia odnoszą się do moich własnych doświadczeń z różnymi budowlańcami, z którymi miałam do czynienia przez wiele lat. Przygody pana Zenobiusza – mam nadzieję – trochę czytelników rozbawią, a może nawet sprowokują do refleksji…

Początek lata, ogród przykryty jest zieloną trawą. Siedzę na zewnątrz z koleżanką Julie ciesząc się pierwszym słonecznym dniem. Julie znam już od dwunastu lat. Jest adwokatką, poznałyśmy się w pracy, jej mąż jest też adwokatem, mają dwoje dzieci. Nie mogę powiedzieć, że jest typową Angielką z klasy średniej, jest raczej typową ekstrowertyczką, pewnie dlatego tak się lubimy. Co najważniejsze, ma wspaniałe poczucie humoru. Julie przyjechała do mnie, by porozmawiać na temat planowanego remontu swojego domu. Widziała, co u mnie zrobił Zenobiusz i jest pod wrażeniem. Julie najbardziej zależy na remoncie kuchni. – Czy Zenobiusz mógłby przyjechać na kilka tygodni, i zrobić mi remont kuchni? Może mieszkać u mnie – mówi. – Mam dodatkową sypialnię. Po wyjeździe pana Zenobiusza przez kilka dni znajdowałam puste puszki piwa pochowane w ogrodzie, w szafach, w szopie. Może, myślę, on pije jak każdy facet. Pewnie się wstydził przy mnie, więc to ukrywał. A może pił, bo się wstydził? No nic, z jego pracy jestem zadowolona. Pił, ale nigdy tego nie zauważyłam, chyba gra warta była świeczki – myślę sobie. Wieczorem dzwonie do pana Zenobiusza. Zgadza się i po kilku dniach siedzę znowu na lotnisku w Luton. Jest ósma rano. Pan Zenobiusz wychodzi z wózkiem, z dwiema dużymi walizkami. Myślę sobie, pewnie narzędzia przywiózł w tych dużych walizach. Wygląda dobrze, ale idzie niepewnie. Pewnie zmęczony, zastanawiam się... Wychodzimy na zewnątrz, zapalamy papierosa. Kiedy podaje mi ognia czuję silny zapach alkoholu. – Zenek, jesteś pijany? – Pani Ireno, zaraz pijany! Dla kurażu wypiłem, boję się latać, przecież to przeciwko prawom natury tyle ton żelaza w powietrzu.

Nic, stoimy i palimy. Obok nas stoi kobieta i rozmawia przez telefon, a właściwie to płacze i lamentuje. – Co ja teraz zrobię, walizka mi zginęła. No nie ma, mówię ci, że nie ma! Wszędzie patrzyłam. Nagle rzuca się w stronę wózka z torbami Zenobiusza i zaczyna rozsuwać zamek – No mam! Znalazłam torbę! – krzyczy przez telefon i patrzy ze złością na nas. – Panie, pan ma moją torbę, co pan! Zenek ze spokojem kontynuuje palenie papierosa i rzuca: – Pani się nie drze. Jak to pani torba, to pani bierze, po co te wrzaski. Babka bierze torbę i rzuca siarczyste przekleństwo w naszą stronę. Zenek się śmieje i mówi: – Co za babsko! – No jak, Zenek – zwracam się do niego – to ty nie wiesz z iloma torbami wyjechałeś? – No pewnie, że wiem, ale były dwie takie same to wziąłem obie, bo nie byłem pewien, która moja. Ile on tego kurażu potrzebował? – zastanawiam się i patrzę na niego próbując nie wysuwać zbyt pochopnej wniosków. Następnego dnia zawożę pana Zenobiusza do Julie. Moja zaprzyjaźniona Angielka jest bardzo podekscytowana. Zaciąga mnie na zakupy, chodzimy, wybieramy meble do kuchni; drogie, drewniane. Mówi, że chce mieć naprawdę świetnie urządzoną kuchnię. Na podłogę czarny marmur, blaty kuchenne czarny granit. Wypisuje czeki na setki funtów, zakupy bardzo udane, wydajemy pieniądze jak wodę. Mijają trzy tygodnie. Kuchnia wygląda dobrze, remont prawie dobiega do końca. Godzina 22.30, wtorek. Dzwoni telefon, odbieram. Z drugiej strony Julie nie mówi tylko wrzeszczy: – I can’t f…ing believe it Irena. Musisz przyjechać. Ja chyba go zabiję. Zabije go, mówię ci. Uspokój się, powiedz mi co się stało, myślę. Nie przypominam sobie, aby moja koleżanka

kiedykolwiek tak się darła i przeklinała. By dojechać do jej domu to prawie dwie godziny jazdy. Cokolwiek on, Zenek, zrobił, może uda mi się ten problem rozwiązać przez telefon. – Słuchaj – dalej wrzeszczy Julie – wczoraj mówię do Zenobiusza, że chciałabym światełka pod szafkami kuchennymi. On mówi, że tak, zrobi. Pojechałam do sklepu i kupiłam. Kiedy mu pokazałam te lampy, nic nie mówił, że złe. Przyjeżdżam dzisiaj do domu, lampki są pod szafkami, otwieram szafki, a tam cały mechanizm oświetlenia w środku w szafce. ON WYWIERCIŁ DZIURY! DZIURY w moich szafkach! I wiesz co mi jeszcze powiedział? Że mam kubki do góry nogami postawić na tych mechanizmach lampek to nie będzie widać. Po dwóch godzinach jestem u Julie. Pan Zenobiusz siedzi i popija kawę. Julie... lepiej nie mówić, cała roztrzęsiona. Zenek tłumaczy: – Dała mi te lampki, takie chciała, takie ma. W czym jest problem? Zenek, gdzie te kawałki, które powycinałeś? – pytam dość poirytowana. – Na śmietniku, a gdzie mają być? – odpowiada zdziwiony Zenek. – Idź i poszukaj je i wklej z powrotem. Zenek mruczy pod nosem: – Wszystkie baby są pokręcone. Najpierw chcą, potem nie chcą. I bądź tu chłopie mądry. .Już raz to chyba słyszałam – mysle – to jest chyba jego mantra, bo stoickiego spokoju Zenobiusz nigdy nie traci. Uspokajam Julie i dochodzimy wspólnie do wniosku, że być może za kilka lat zobaczymy śmieszną stronę tej sytuacji, jakkolwiek w tym momencie, kiedy przyglądamy się jak pan Zenobiusz wkleja wycięte kółka z powrotem w meble, nikomu nie jest do śmiechu poza panem Zenobiuszem, który jak zwykle pogwizduje beztrosko jakąś piosenkę.

JC ERHARDT: Deadly T rap I closed my eyes in a mad hope that she wouldn’t notice me. “ Think of your promise.” What on ear th was I supposed to do? The noise surged upwards once more and when I looked at t he steps again, she was gone. I scanned t he crowd around me q uickly but couldn’t see her. The sound of a flute dr ifted through the air and led me in the direction of music. I was caught in the cur rent of moving people again. The crowd was pushing me fur ther from the steps now. I allowed myself to be carr ied when I saw the pink hat again. She was moving towards t he temple yard leading to an old passage. I struggled to follow her. I freed myself from t he moving crowd and was suddenly alone. The noise behind me died to a distant murmur and t he q uiet passage echoed my steps. I hesitated and again, quickened my pace not wanting to lose her. She half turned her head and glanced behind her but walked on. Did she see me, or not? She tur ned the corner and stopped for a moment for there was sudden silence. I stopped too. Then, the clicking of her heels started again. I decided to go on, tur ned the corner and gasped in disbelief. She was smiling.

I stood mesmerised and watched her, as she seemed to hesitate for a moment and then, suddenly, pushed the huge door and disappeared into t he temple. I stood for a while in trance, and then retraced my steps into the stone yard. The humming noise of the crowd caught up with me again. An old lady with a walking stick, bent forward like a question mark, was painfully crossing the yard. Suddenly, she moved her wand and waved it around muttering obscenities at a small flock of birds. They fluttered in front of my face shocked into flight and made me close my eyes. I am not made for this, I t hought. ‘Think of the promise.” I wish I’d listened. The Teller did war n me and I didn’t listen. Is this what I want to do now? I couldn’t think of a single moment in my life when something seemed so impor tant. Now I have to decide on my own, there is nobody to help me here. “I don’t want to!” I wanted to shout. “I don’t feel ready.” I had no choice. I turned back, followed the wall and quickly mounted t he steps. I pushed t he door to the temple. A sea of faces turned towards me. It was dark inside; the only illuminated place was the t all chair, so high it appeared to be

Graphics: Joanna Ciechanowska

“ Think of your promise”, the man said as he walked away from me. I was left alone. Caught in a cur rent of a moving wave of people momentarily, I felt lost. The dr ums were beating faster and faster, t he muscular, half naked man elevated like a living statue above the crowd was waving his arms, t hrowing knives in the air like a traffic policeman directing imaginar y cars. The noise moved up like a sea tide and seconds later, lowered its pitch and diffused into laughter. I was sweating in my suit. It was hot and humid. Stupidly, I finished my dr ink earlier and I was really t hirst y now. I gazed around me. This was some place. Nothing like I’ve ever seen before, ever ything around me looked ancient. There was a newly scratched g raffito on t he stone steps in front of me. I tr ied to read it, recognising an old scr ipt. It said, He who enters first remains a master. And under neat h: Don’t go there. I looked up and saw her. She was sitting at t he top of the steps. Behind her was the temple. She was dressed in black. Black shoes, black hair, black clothes except for an arrogant pink hat perched on her head like an alien flying saucer wit h a feat her antenna trying to survey the landing space.

f loating in t he air. Sitting t here and smiling was t he Teller. My steps echoed on t he stone walls and stopped beside the pink hat. I looked into her eyes and said: “Till death do us par t…”


30 |

03 (201) 2014 | nowy czas

co się dzieje kino

Need for Speed

East of Eden

Jeden z największych amerykańskich reżyserów zabiera się za ekranizację powieści jednego z największych pisarzy. I angażuje do głównej roli Jamesa Deana, aktora, który właśnie dzięki temu filmowi stanie się gwiazdą swego pokolenia. Kalifornia, tuż przed wybuchem I wojny światowej. Cal, źle czujący się w swojej skórze, próbuje zyskać uznanie ojca, który preferuje jego brata. Próbuje to zrobić na arcymerykańską modłę: inwestując pieniądze w celu ich pomnożenia. Ale inwestycja przynosi same problemy. W dodatku jest jeszcze ta toksyczna dziewczyna, w której zakochuje się pewnego lata. No i ciężar sekretu, z którym chłopak musi sobie poradzić. Tak się bowiem składa, że wie, że jego matka wcale nie umarła, jak twierdzi ojciec, ale rozpoczęła zupełnie nowe życie z dala od kalifornijskiej farmy. Arcydzieło Kazana wchodzi na ekrany w odczyszczonej wersji.

Na kultowej serii gier komputerowych, wychowuje się już trzecie pokolenie. Pierwsza część, powalająca realistyczną jak na owe czasy grafiką i kosmicznymi wymaganiami sprzętowymi, ukazała się w 1995 roku i zapoczątkowała trwający do dziś – i dodatkowo jeszcze wzmocniony przez pojawienie się konsol takich jak Playstation szał na „wyścigówki". Dziś seria doczekała się już pięciu odsłon i niezliczonej liczby dodatków i wariacji. A ponieważ na grach zarabiać można na wiele sposobów, tylko kwestią czasu było nim ktoś postanowi przerobić grę na film. Tym kimś okazał się Scott Waugh. Zaangażował do tego całkiem niezłego aktora znanego z serialu Breaking Bad Aarona Paula. Efekt? Dużo pogoni, mocne tempo, dość przewidywalna fabuła i niezły soundtrack. No i obowiązkowy wątek romantyczny. Świetnie zrealizowana, dość niezobowiązująca rozrywka, akurat na „zresetowanie się” po ciężkim tygodniu. A Long Way Down Ekranizacja książki szalenie popularnego na Wyspach Nicka Hornby'ego, znanego choćby z Wierności w stereo. Sylwester na dachu wieżowca w Londynie. Martin Sharp, którego telewizyjna kariera runęła właśnie w gruzach, podemuje decyzję: trzeba z tym skończyć. Tyle że ostatnio wszystko w jego życiu idzie nie tak. Więc nawet z samobójstwem są problemy. Koncepcję psuje trójka ludzi, którzy postanowili skoczyć z tego samego dachu. Samotna mama

EXILED WRITERS INK PRESENT MONDAY 7th APRIL 7.30pm AT THE POETRY CAFE 22 BETTERTON STREET LONDON WC2H 9BX

/#4+# ,#564<ô$5-# Her poems journey from tender childhood memories to deeply human awareness of sexuality, identity and language.

#00# /#4+# /+%-+'9+%< Writes succinct poems presenting a story, a sense of place, an atmosphere, in just a few lines.

9+1.'66# )4<')14<'95-# Arrived from Czestochowa, leaving behind the upheavals and excitement of post-communist Poland to find inspiration along quieter shores on the Isle of Wight.

-#6#4<;0# <'%*'06'4 Her intelligent and thoughtful poems combine wisdom with humour and irony in order to create distance without negation or nihilism.

&1 #44+8' '#4 '#4.; 4.; #5 52#%'5 #4' # .+/+6'& %CHÆ % QRGP HQT EQHHGG EQ QHHGG CPF UPCEMU UPCEMMU CNN GXGPKPI 'PVT[ VQ VJG GXGPV GXXGPV £4 (£ HQTT OGODGTU

*156'& $; &#8+& %.#4YJQ NQXGU FCPEKPI KP USWCTGU KP -TCMQY CPF YTKVKPI CDQWV JKU VTCXGNU

POLISH OLISH H POETR POETRY OETR RY IN EXILE LE

Maureen, zbuntowana, egzaltowana nastolatka Jess i amerykański rockman – każdy z nich ma swoje powody. Ale co robić? Zamiast po prostu skoczyć, trzeba zacząć ze sobą rozmawiać... W roli głównej Pierce Brosnan. Her

muzyka AK-47 i Polska Wersja Dire Straits, Bruce Springstten, Pink Floyd – te zespoły znajdują się na liście inspiracji AK-47, polskiego rapera z Poznania. Lista dość nietypowa, ale taka też jest muzyka AK, który określa swoją twórczość jako rap nostalgiczny. Z kolei trio Polska Wersja, czyli Jano i Hinol z towarzyszącym im YBEAT (jak samo przezwisko sugeruje, odpowiedzialnym za bity) mówi o swojej muzyce: klasyczny, osiedlowy rap, ale dodaje do niego elementy muzyki ragga. Sobota, 5 kwietnia, godz. 19.30 Rhythm Factory 16-18 Whitechapel Road, E1 1EW

Romans XXI wieku? Samotny pisarz, tuż po rozwodzie, zakochuje się w swoim wysoce zaawansowanym systemie operacyjnym. Spędza długie noce rozmawiając ze swoim komputerem, któremu (aksamitnego i zmysłowego) głosu użycza Scarlet Johanson. Pogrążony w głębokiej depresji, po tym jak rozpadł się jego związek z kobietą, którą kochał od dzieciństwa, odciąwszy się od swoich przyjaciół i rodziny, Theodore odnajduje nieco nadziei prowadząc rozmowy z „nią". Ale przecież jest to nadzieja wirtualna, podobnie jak jego nowa przyjaciółka... Return to Homs Poruszający dokument o młodych żołnierzach złapanych w środku krwawego i przedłużającego się w nieskończoność konfliktu wewnętrzenego w Syrii. To filmowana na przestrzeni trzech lat opowieść o dwóch młodych rebeliantach. Swoją premierę mieć będzie 28 marca na festiwalu Human Rights Watch. Potem zobaczyć go będzie można w wybranych kinach studyjnych. – To bardzo ważny film. Zależy nam by nadać ludzką twarz dramatom, które często wydają się ludziom zbyt abstrakcyjne – mówi wiceszefowa festiwalu, Andrea Holley. – Naruszenie praw człowieka czy problem społeczny stają się namacalne gdy spoglądasz na nie oczami konkretnej osoby. Oddziaływują też na ciebie w większym stopniu. Możesz sobie wyobrazić, że ta osoba to ty, albo twój sąsiad, lub ktoś kogo znasz. Osobiste historie pozwalają nam osiągnąć głębsze zrozumienie. Nie zawsze jest to możliwe, gdy masz do czynienia z suchymi faktami i danymi. W przypadku „Powrotu do Homs” ta sztuka udaje się doskonale – mówi Holley. Kinoteka Coroczne święto polskiego kina na Wyspach trwać będzie tym razem cały miesiąc. Dwunasta edycja festiwalu nosić będzie tytuł Cinema of Desire. W programie między innymi Papusza małżeństwa Krauze, Drogówka Wojciecha Smarzowskiego i Jack Strong Pasikowskiego. Przeglądowi towarzyszyć będzie szereg warsztatów i dyskusji, a także duża retrospektywa Waleriana Borowczyka. Szczegółowe informacje na stronie: polishculture.org.uk

Manic Street Preachers Manic Street Preachers przeszli długą drogę: od pełnego furii i energii, postpunkowego zgiełu z „Holy Bible”, przez zaskakujący dla nich samych sukces komercyjny pop-rockowych „This Is My Truth, Tell Me Yours” i „Everything Must Go” aż po wyciszony, intelektualny rock, który pokazali na swoim ostatnim, doskonałym albumie „Rewind the Film”. Co usłyszymy na koncercie? Mieszankę firmową, bo Walijczycy od zawsze łączą britpopwe tradycje z Wysp z muzyką amerykańską. Grupa odgraża się, że w tym roku wyda jeszcze... dwa albumy. Obok kompozycji z ostatniej płyty usłyszymy takie klasyki jak hymn pokolenia X (przynajmniej jego brytyjskiej części), „A Design for Living”, rzeczy z ostatniej wydanej płyty, ale także kawałki, których jeszcze publiczność nie słyszała.

nie zmienił się aż tak bardzo. I ciągle pociągają go dziwactwa. Dowód? Jego wydana w zeszłym roku płyta nosi tytuł „Adam Ant Is the BlueBlack Hussar in Marrying the Gunner's Daughter”. Sobota, 19 kwietnia, godz. 19.00 Hammersmith Apollo 45 Queen Caroline St, W6 9QH Seasick Steve Chropowaty, surowy, grubo ciosany – taki jest blues Seasick Steve’a. Urodzony w 1940 roku Steve Wold swoje rzeczy zaczął nagrywać dość późno. Wcześniej parał się wieloma rzeczami. Podkładał głos w telewizji, był muzykiem sesyjnem (współpracował między innymi z Johnem Lee Hookerem). Nieco czasu spędził też, jak na prawdziwego bluesmana przystało, na zakurzonej, amerykańskiej drodze jako włóczęga. Zawędrował nawet do... Norwegii. Pierwszą płytę wydał gdy przekroczył już sześćdziesiątkę. A album okazał się objawieniem. Od tego czasu, jakby nadrabiając stracony czas, Steve pracuje nieustannie: nagrywa, pisze, wydaje i koncertuje. Teraz ze swoim nieociosanym blusem przyjeżdza nad Tamizę. I to do nie byle jakiego miejsca: jego muzyka zabrzmi w szacownej Royal Albert Hall! Piątek, 23 maja, godz. 18.45 Royal Albert Hall Kensington Gore SW7 2AP

Indios Bravos

Piątek i sobota, 11 i 12 kwietnia, godz. 19.00 O2 Academy Brixton 211 Stockwell Rd, SW9 9SL

Adam Ant

Ekscentryczny nowofalowiec Adam Ant, który zasłynął energetyczną i mocno nietypową muzyką graną w latach osiemdziesiątych ze swoją kapelą Ants miał dużą przerwę w scenicznym życiorysie. Spędził nieco czasu w areszcie i zupełnie zniknął z radaru. Milczał przez niemal dwadzieścia lat. Ale w zeszłym roku wziął się w garść i stopniowo przypomina o sobie swojej publiczności. Publiczności, która w tym czasie nieco podrosła. Ale na londyńskim koncercie z pewnością odnajdzie to, z czego artystę pamięta. Szczególnie że Adam – choć już nie przebiera się za pirata, tak jak miał to w zwyczaju gdy Nowa Fala podbijała oba brzegi Atlantyku –

„Czasami o ludziach mówi się, że są do tańca i do różańca, myślę, że to co gramy, całkowicie spełnia kryteria tego powiedzenia. Jest taneczna, ale ma też w sobie pierwiastek mistyczny… Bardzo duży nacisk kładziemy na warstwę tekstową. Chcemy, aby to co robimy poruszało jakąś strunę w sercu słuchacza”. Tak w jednym z wywiadów mówił o muzyce Indios Bravos członek grupy, Piotr Banach (niegdyś w Hey). Pozytywna mieszanka bluesa, reggae i rocka zabrzmi na Shoreditch. Grupa promować będzie swój najnowszy album Jatata, ale sporo miejsca poświęci też na przypomienie kawałków ze swoich czterech poprzednich płyt.

teatry Fatal Attraction Dan, bogaty i przystojny prawnik z Nowego Jorku, spotyka się w sprawach biznesowych z piękną Alexandrą. Najbliższsy weekend spędzą w łóżku. Dla niego – to namiętna przygoda trwająca od piątku do niedzieli. Dla niej – najwyraźniej o wiele więcej. Gdy ogłasza jej, że musi wracać do rodziny, kobieta usiłuje podciąć sobie żyły. Mężczyzna ją odratowuje i po długiej rozmowie


|31

nowy czas | 03 (201) 2014

co się dzieje

od cho dzi, są dząc, że ten roz dział je go ży cia jest na za wsze za mknię t y. Nic bar dziej myl ne go. Wkrót ce za czy na ją się te le fo ny, a ko bie ta po ja wia się u nie go w pra cy. Po nie dłu gim cza sie za czy na go śle dzić. Sce nicz na wer sja gło śne go thril le ra z 1987 ro ku. W ro lach głów nych: Mark Ba ze ley, Kri stin Da vis oraz zna na choć by z se ria lu Ca li for ni ca tion po mni ko wa pięk ność Natasha McElhone.

kości homo sapiens sprzed 40 tys. lat... to wszystko można znaleźć na wystawie w londyńskim Muzeum Historii Naturalnej. Zabiera nas ona w podróż do epoki kamienia łupanego. Są tu narzędzia, broń, szkielity i pierwsze ozdoby. W sumie wszystkie pamiątki po epoce lodowcowej, jakie na Wyspach udało się wykopać. Na wystawie zobaczymy też między innymi naturalnych rozmiarów model neandertalczyka. – Sprawia raczej wrażenie zabawnego, małego człowieczka. Tymczasem zebrane tu eksponaty pokazują, że pośród naszych bezpośrednich przodków kanibalizm był dość powszechny. Science Museum Exhibition Road, SW7 2DD

Beatiful Science

Theatre Royal Haymarket 18 Suffolk Street, SW1Y 4HT

A Study In Scarlet O tym, że Sher lock Hol mes – ze swo ją chłod ną de duk cją, za ro zu mial stwem, aspo łecz no ścią i po cią giem do nar ko ty ków mo że za in te re so wać rów nież po ko le nie iPo da prze ko na ły nas już dwa fil my ki no we z Ro ber tem Do wney’em Ju nio rem w ro li głów nej, a tak że cie szą ca się wiel ką po pu lar no ścią rów nież nad Wi słą se ria Sher lock. Oba ob ra zy – uwspół cze śnio ne, ro ze gra ne są w te le dy sko wym tem pie. Te raz gru pa Ta cit The atre, któ re nie tak daw no zbie ra ła do bra re cen zje za swo je Opo wie ści Kan ten be ryj skie za pra sza nas na bar dziej kla sycz ną ada pta cję. Oglą da my, jak Sher lock spo ty ka po raz pierw szy dok to ra Wat so na i jak łą czy ich ta jem ni cze morder stwo, nie opo dal dzi siej szej sie dzi by te atru, bo w Cam ber well. Nie wiel ki, nie za leż ny te atr ko ło Ele phant & Ca stle zo sta nie wy peł nio ny ory gi nal ną, gra ną na ży wo mu zy ką. Southwark Playhouse 77-85 Newington Causeway SE1 6BD

Invincible Ko me dia Tor be na Bet t sa to opo wieść o mło dej pa rze, któ ra prze pro wa dza się z Lon dy nu na pół noc Wiel kiej Bry ta nii. Lau ra i Dar ren, ze swo imi sto łecz ny mi na wy ka mi czu ją się tu nie pew nie. Lu dzie mó wią, my ślą i za cho wu ją się ina czej. Pa ra li be ra łów czy ta ją cych Gu ar dia na spo t y ka wkrót ce są sia dów: brzu cha te go ama to ra pi wa i pił ki noż nej Ala na i je go żo nę Dawn. Sa lon tych dru gich sta je się wkrót ce po lem bi twy: to czą się tu dys ku sje (pod czas jed nej z nich Alan my li Mark sa z brać mi Marx), od ży wa ją hi sto rycz ne ura zy i ste reo t y py, któ ry mi miesz kań cy pół no cy i po łu dnia Wiel kiej Bry ta nii po słu gu ją się na co dzień od no sząc do sie bie. Orange Tree Theatre 1 Clarence St, TW9 2SA

wystawy One Million Years Ząb hipopotama znaleziony pod Trafalgar Square, czaszka nosorożca z Peterbourough i wykopane w Walii

Czy nauka może być piękna? Tak! – przekonuje Biblioteka Brytyjska w Londynie. I zaprasza na wystawę pokazującą jak na przestrzeni stuleci naukowcy próbowali „ożywić” skomplikowane i często suche i nieprzystępne dane dzięki atrakcyjnym dla oka wizualizacjom. – Łączymy historyczne materiały zebrane w naszych archiwach ze współczesnymi prezentacjami. Pokazujemy, jak wizualizacje wydobywają drugie dno i znaczenie odkryć i zebranych danych – mówi kuratorka, Johana Kieniewicz. Dużo tu map, kolorowych wykresów i rysunków. Jedne pokazują zachorowania na cholerę w XIX wieku, inne ilustrują układ prądów

morskich na Ziemi. Kieniewicz mówi, że ekspozycja stanowi interesujący pomost pomiędzy współczesnością, a czasami wiktoriańskimi, z ich fascynacją wiedzą i kolekcjonowaniem danych. Kuratorka dodaje, że dzisiejsze czasy przypominają nieco pod tym względem epokę Dickensa. – Dziś również wkłada się wiele wysiłku by suche, z pozoru nudne informacje pokazać w niezwykle przystępny i miły dla oka sposób – mówi Kieniewicz.

wiedeńskich Akcjonistów. Radykalne performanse, przepełnioną turpistyczną atmosferą i brutalnością, w której artyśyci nie cofali się przed samookaleczeniem. Krew, szczątki zwierzęce, ostrza, zimne, odpychające wnętrza. Znajdziemy tu zdjęcia z performansów Guntera Brusa, Otto Muhla, Rudolfa Schwarzkoglera i Hermanna Nitscha. Ciekawostką są też rekwizyty, jakie zachowały się po „akcjach” tego ostatniego.

British Library Euston Road, NW1 2DB

Austin Desmond Fine Art 68-69 Great Russell Street WC1B 3BN

wy bu do wa nym za 125 mln fun tów, po ka zu je jak Wi kin go wie bu do wa li swo je im pe rium, się ga ją ce od Ark t y ki po ba sen Mo rza Śród ziem ne go i od Mo r za Ka spij skie go aż po pół noc ny Atlan t yk. Jed ną z naj więk szych atrak cji jest od re stau ro wa ny, li czą cy so bie trzy dzie ści sie dem me trów sta tek, zwa ny przez ar che olo gów Ro skil de 6. British Museum Great Russel Street WC1B 3DG

Richard Deacon Imponująca rozmiarami retrospektywa jednego z najważniejszych współczesnych rzeźbiarzy na Wyspach. Z pozoru nieruchome prace pełne są w rzeczywistości życia. Wielki, drewaniany wąż wydaje się zmieniać kształt, gdy go okrążamy. I nie jest to przypadek, bo początkowo Deacon zajmował się performansem, z jego ulotnością i dynamiką. – W pewnym momencie zorientował się, że bardziej od samego performansu interesują go rekwizyty, które wytwarzał dla jego potrzeb – tłumaczy kuratorka wystawy Sophia Karamani – To wtedy zmienił zainteresowania. Ale dziś próbuje połączyć rzeźbę z poczuciem procesu. Zwykle używa do tego materiałów dostępnych na co dzień. Artysta porównuje tworzenie rzeźb do pisania poezji. Tam też korzysta się ze zwykłych, codziennych słów, a dopiero ich charakterystyczne użycie wywołuje poetycki rezonans. Innymi słowy: Deacon zaklina w nierzadko zwodniczo prostych rzeźbach ducha performansu.

Vikings Kto był najgorszym ze wszystkich przybyszów, którzy dotarli do brzegów Wysp Brytyjskich? Odpowiadając na to pytanie lider Partii Niepodległości Nigel Farage wahałby się zapewne pomiędzy Polakami i Rumunami. Ale prawidłowa odpowiedź brzmi: Wikingowie. Plądrowali. Gwałcicli. Palili. Porywali. Mordowali. Handel? Tak, ale najchętniej niewolnikami, porwanymi między innymi w Irlandii czy Mercji. Zaraza z północy, ze swoimi długimi łodziami wzbudzająca popłoch w mieszkańcach dzisiejszej Wielkiej Brytanii. Wystawa w otwartym właśnie nowym skrzydle British Museum,

:2-&, (&+ $1721, 62%&=<16., (DVW HU

$SU L O -XO L DQ +DU W QRO O *DO O HU \ 'XNH 6W U HHW ă 6W -DPHV

V ă /RQGRQ ă 6: < ') M XO L DQKDU W QRO O FRP ZZZ

0RU H RQ

ZZZ Z D V RU J XN

wykłady/odczyty Moralne działanie Czym kie ru je my się, po dej mu jąc wy bór etycz ny? Co po zwa la nam, okre ślić któ r y jest wła ści wy? Jak zde f i nio wać w tym kon tek ście na sze obo wiąz ki, a jak pra wa? Te sta re fi lo zo f icz ne py ta nia od grza ne zo sta ną w wy kła dzie Cla ire Fo ster -Gil bert. Ma się ona sku pić szcze gól nie na „mo ral nej od wa dze w ży ciu pu blicz nym”. Wy kład bę dzie czę ścią wio sen ne go pro gra mu In sy tu tu przy Opac twie West min ster skim. Pro gram ów no si na zwę Fe eding the So ul.

Tate Britain Millbank, SW1P 4RG

Vienna Actionists Trudno w to uwierzyć, ale niewielka galeria naprzeciw British Museum pokazuje pierwszą dopiero w historii Wysp wystawę poświęconą wpływowemu i kontrowersyjnemu ruchowi

Poniedziałek, 7 kwietnia, godz. 18.30 Westminster Abbey The Chapter Office, SW1P 3PA

MIROSłAW BAłkA W MuzEuM FREuDA – Nie chciałem podejmować dialogu z dziełami Freuda. Bardziej interesował mnie on jako człowiek – tak o swoich pracach mówi Mirosław Bałka, bardzo rozpoznawalny na Wyspach polski artysta. Teraz jego instalacje oglądać można w muzeum ojca psychoanalizy na północy Londynu oraz w galerii White Cube po drugiej stronie rzeki. „Do obozu w Treblince potrzebujemy jescze...” – to pierwsze słowa listu wysłanego przez komendanta obozu w czerwcu 1942 roku. Zawiera listę materiałów niezbędnych do funkcjonowania fabryki śmierci. – Dokument w interesujący sposób spaja ze sobą historię kilku płaszczyzn – mówi Bałka. – Parę miesięcy po wysłaniu tego listu zginęły siostry Freuda. Co ciekawe, w sierpniu tego samego roku naziści zebrali w moim rodzinym Otwocku osiem tysięcy ludzi i wysłali ich na śmierć właśnie do Treblinki. Ta warstwa również była dla mnie interesująca – wylicza Mirosław Bałka. Na zewnątrz Muzeum Freuda w

Hampstead zwiedzających wita niepokojący widok: ośmiometrowa, nadmuchiwana wieża, bezlitośnie wyginana przez podmuchy wiatru. Gdy wspinamy się po schodach niegdysiejszego domu ojca psychonalizy, słyszymy gwizd: dziwnie samotny i kruchy. To melodia z filmu Wielka ucieczka. – Gwiżdzą pracownicy galerii White Cube w Bermondsey – tłumaczy artysta. – Interesowało mnie to, że Zygmunt Freud zmuszony został do przemieszczenia się i to, że przy całej swej czułości do przedmiotów pozo-

stawił za sobą ludzi – tłumaczy Bałka. Bo to właśnie konieczność ucieczki z opanowanej już przez nazistów Austrii jest dla Bałki najciekawszym aspektem biografii ojca psychoanalizy. To pozwala mu powrócić do jednego z najczęstszych swoich tematów: tematu zagłady. Wcześniej artysta filmował przecież z bliska napis Arbeit macht frei (tło dla niego stanowi zabawa w śnieżki młodych Niemców uczestniczących w jakieś wycieczce) i tworzył chociażby tryptyk Staw, Bambi 1 i Bambi 2, skupiający się na stawie, nad którym rozsypywano spalone ciała ofiar Brzezinki. U szczytu schodów znajdziemy salę wypełnioną różnych rozmiarów skrzyniami. – Próbowaliśmy ustalić rozmiary pojemników koniecznych do przetransportowania wymaganych mate riałów, i je odtworzyć. Wystarczy w nie zastukać, by przekonać się, że są puste. A jednak zajmują fizyczną przestrzeń. To odnosi się też w jakiś sposób

do biografii Freuda, który uciekając pod koniec lat trzydziestych z Wiednia też musiał spakować swoje rzeczy w podobne pojemniki – mówi Bałka. W sali obok – film dokumentujący spacer artysty we mgle w okolicach nieistniejącej już rampy obozu w Treblince. Kolejna, powiązana tematycznie, wystawa Bałki otwarta została w galerii White Cube w Bermondsey na południu miasta, w pobliżu London Bridge. Bałka wystawia w Londynie swoje prace po raz pierwszy od 2009, kiedy to w Hali Turbin galerii Tate Modern pokazał swoją doskonale przyjętą instalację How It Is.

Adam Dąbrowski Miroslaw Bałka: DIE TRAUMDEUTUNG75,32m AMSL Freud Museum 20 Maresfield Gardens, NW3 5SX Do 25 maja White Cube 14452 Bermondsey Street, SE1 3TQ Do 30 maja



Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.