nowyczas2015/211/001

Page 1

2015 FREE ISSN 1752-0339

[01/211]

nowy czas LONDON

nowyczas.co.uk Marek SzczęSny

> 25


01 (211) 2015 | nowy czas

Z naprawdę wielkich, posiadamy tylko jednego wroga – czas. Joseph Conrad

prenumerata Prenumeratę zamówić można na dowolny adres w Wielkiej Brytanii. Aby dokonać zamówienia należy wypełnić formularz i odesłać go na adres wydawcy wraz z czekiem lub postal order.

Prenumerata roczna w UK £35.00 Do prenumeraty zagranicznej należy dodać £10.00

Czek prosimy wystawić na:

>5

> 12

felietony

je suis krauze > 14-15

> 22-23

Czas Publishers Ltd

Imię i Nazwisko…………………………………………………………… Adres…………………………………………………………………………… ………………………………………………………………………………………

listy do redakcji

dobre, bo polskie

Tel.…………………………………………………………………………………

»06-07

rewers

»08

Liczba wydań…………………………………………………………………

Czas na wyspie

Prenumerata od numeru……………………………… (włącznie)

Londyn też się boi

…czyli widziane z drugiej strony

KUPUJĄC  PRENUMERATĘ WSPIERASZ

adam dąbrowski: Niektórzy radzą byśmy

teresa bazarnik: Firma Antec The Builder

zawiesili traktat z Schoengen (którego Wielka Brytania nie jest sygnatariuszem) i uszczelnili granice. Ale przykłady zamachów w Paryżu czy Londynie pokazują, że to chyba zbędny wysiłek. Mordercy prawdopodobnie już tu są: Wielka Brytania też jest na celowniku.

założona została w COVENTRY (!) 3 marca 2005 roku, czyli roku, w którym rozpoczął się remont piwnic POSK-u. Antec The Builder w Companies House przedstawił raport za rok finansowy do 31 grudnia 2005 roku, w którym zeznaje, że firma była DORMANT!

nowy czas

… i wolne słowo

63 Kings Grove London SE15 2NA

Czas to pieniądz

nowy czas 63 King’s Grove, London SE15 2NA Tel.: 0207 639 8507, redakcja@nowyczas.co.uk, listy@nowyczas.co.uk REDAKTOR NACzELNY: Grzegorz Małkiewicz (g.malkiewicz@nowyczas.co.uk)

»09

Felietony

»11

Biznes ze…

Uprzejmie donoszę

jacek stachowiak: Jakie polskie firmy

Krystyna Cywińska: Donoszę na „Nowy

chciałyby zaistnieć na rynku brytyjskim lub wzmocnić swoją pozycję? Odpowiedź możemy znaleźć śledząc imprezy promocyjne i targowe. Wydarzenia te anonsuje oraz wspomaga polskich uczestników Wydział Promocji Handlu i Inwestycji Ambasady RP w Londynie.

Czas”, że jest pismem wywrotowym. Że narusza dobre i szlachetne imię i intencje naszych tutejszych nieposzlakowanych organizacji. Że je szkaluje. W tym naszych Szanownych Prezesów i Działaczy. I że ogólnie działa na naszą szkodę za granicą.

REDAKCJA: Teresa Bazarnik (t.bazarnik@nowyczas.co.uk), Jacek Ozaist, Roman Waldca

ludzie i miejsCa WSPÓŁPRACA REDAKCYJNA: Joanna Ciechanowska, Krystyna Cywińska, Adam Dąbrowski, Irena Falcone, Włodzimierz Fenrych, Robert A. Gajdziński, Maria Kaleta, Marcin Kołpanowicz, Daniel Kowalski, Andrzej Krauze, Janusz Pierzchała, Andrzej Lichota, Wacław Lewandowski, Anna Maria Mickiewicz, Sławomir Orwat, Anna Ryland, Wojciech A. Sobczyński, Agnieszka Siedlecka, Dawid Skrzypczak, Alex Sławiński, Jacek Stachowiak, Ewa Stepan

»20-21

Młodości, ty… paweł zawadzki: Przez Bezmiechową i

DzIAł MARKETINgU: 0779 158 2949 marketing@nowyczas.co.uk WYDAWCA: CZAS Publishers Ltd © nowyczas Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść zamieszczanych reklam i ogłoszeń oraz zastrzega sobie prawo do niezamieszczenia ogłoszenia.

pobliską Ustinową przeszli wszyscy piloci, którzy potem bronili angielskiego nieba. Nie ma przesady w stwierdzeniu, że Bezmiechowa jest jednym z najstarszych i najbardziej zasłużonych szybowisk w Europie. W latach trzydziestych bywały tu największe sławy polskiego lotnictwa

pytania obieŻyświata

»33

Czy islam jest religią pokoju? włodzimierz Fenrych: Jest to pytanie,

które ostatnimi czasy wzbudza spore emocje. Sami muzułmanie twierdzą, że oczywiście tak, przecież słowa „islam” (poddanie) i „salam” (pokój) są powiązane znaczeniowo i że prorok Mahomet wprawdzie prowadził wojny, ale…



4 | takie czasy

Dziwny jest ten świat

Wojciech A. Sobczyński

N

ieżyjący już gwiazdor polskiej muzyki beatowej Czesław Niemen wydał w roku 1967 płytę długogrającą. Nieważne, ile już dekad minęło od tego czasu – jedna z piosenek z tej płyty Dziwny jest ten świat powraca uparcie do mojej świadomości, kiedy dzieje się coś dookoła nas, co zaskakuje, zadziwia i przerasta wszelkie oczekiwania. Pisząc te słowa słucham jej z YouTube. Nadal robi wrażenie swoim zaangażowaniem i muzyczną aranżacją. W tamtych czasach piosenka Niemena odzwierciedlała doskonale nastroje doświadczane przez rodaków, a szczególnie dotkliwie odczuwane przez młodych. Niepewna przyszłość naznaczona była pogwałconymi nadziejami na poprawę zwykłej przyziemnej rzeczywistości i wywoływała nastroje pesymizmu. Cytuję tutaj tekst piosenki, gdyż jej aktualność jest niezmienna – zwłaszcza dzisiaj.

Dziwny jest ten świat, gdzie jeszcze wciąż mieści się wiele zła. I dziwne jest to, że od tylu lat człowiekiem gardzi człowiek. Dziwny ten świat, świat ludzkich spraw, czasem aż wstyd przyznać się. A jednak często jest, że ktoś słowem złym zabija tak, jak nożem. Lecz ludzi dobrej woli jest więcej i mocno wierzę w to, że ten świat nie zginie nigdy dzięki nim. Nie! Nie! Nie! Przyszedł już czas, najwyższy czas, nienawiść zniszczyć w sobie.

01 (211) 2015 | nowy czas

Ówczesna wszechmocna cenzura zezwoliła na ukazanie się tego tekstu tylko i wyłącznie ze względu na zawarte tam słowa nadziei. Młodzi Polacy podzielali ten idealizm, ale z zupełnie innym docelowym punktem odniesienia. Marzyli o wolności i otwartym świecie, bez granic, kontroli i cenzury. To właśnie ta generacja przetrwała, nabrała sił i solidarnie dokonała zwycięskiego przewrotu. Przypominam sobie przemówienie prezydenta Georga Busha, który po upadku Związku Radzieckiego ogłosił dumnie, że wchodzimy obecnie w erę pokoju światowego. Niestety, przemoc nadal trwa, a liczba wojen, uchodźców i ofiar jest trudna do wyliczenia. Pamiętam także artykuł w „Observerze”, który w bardzo trafny sposób przewidywał już około 30 lat temu, że wchodzimy w erę terroryzmu. Niestety – pomimo tego, że ludzi dobrej woli nie brakuje, przykładów okrucieństwa jest coraz więcej. W dniu, kiedy francuska policja osaczyła islamskich terrorystów słuchałem non stop doniesień radiowych. Sytuacja zmieniała się z godziny na godzinę. W jednym z wieczornych biuletynów BBC nadeszła niezależna wiadomość o wyroku wydanym przez saudyjski sąd, w którym skazano człowieka na więzienie oraz tysiąc batów, które mają być wymierzane publicznie i porcjowane po pięćdziesiąt co tydzień. Proszę Was, drodzy Czytelnicy, wyobraźcie sobie zranione ciało ofiary tego barbarzyńskiego wyroku. Wyobraźcie sobie jego krwawe i pobite ciało. Jest nadal obolałe, a kiedy zaczyna się goić, dostaje następną porcję raniących batów. Takich publicznych katowań ma być dwadzieścia. To jest męczeństwo nie do pojęcia. Przewinieniem skazańca była odwaga mówienia prawdy na łamach internetowego blogu. Wolność słowa leży też u sedna sprawy w bieżących potyczkach z międzynarodowym terroryzmem. Jednogłośne potępienie wyrażone przez polityków wolnego świata po paryskiej masakrze trwało bardzo krótko i przerodziło się w mieszankę różnorodnych postaw odzwierciedlających odmienne interesy narodowe i polityczne. Jest to oczywiste, że demokratyczne władze, reprezentując wszystkich obywateli, z urzędu muszą postępować z umiarem i zrozumiałą wstrzemięźliwością. Nie mogą sobie pozwolić na radykalne programy, które prowadzą do nietolerancji, a w skrajnych przypadkach do dyktatury. Dla nas wszystkich, którzy ze zrozumiałych względów oczekujemy natychmiastowych rozwiązań, takie postawy polityków są źródłem frustracji i rozczarowa-

nia. Bądźmy jednak cierpliwi i podchodźmy do tych problemów kierując się rozsądkiem. Tysiące ludzi demonstrowało na ulicach Paryża wyrażając dezaprobatę wobec terrorystów. Duży procent protestował jednak przeciwko politykom. Ja także w pierwszym odruchu solidarności z ofiarami poszedłem na Trafalgar Square. W deszczowy, zimowy wieczór przed frontem National Gallery zebrał się żałobny tłum. Jej sąsiedztwo przypominało mi także, że wolność słowa nierozłącznie dotyczy twórczej wolności artystycznej. Dzieła mistrzów zgromadzone w salach tej znakomitej instytucji czekałby bardzo podobny los co słynne rzeźby Buddy wysadzone w powietrze przez afgańskich talibów będących wtedy u władzy. Akt kulturowego terroru porównywalny jedynie ze zniszczeniami dokonanymi w imieniu Mao w Chinach, Pol Pota w Kambodży czy też żołnierzy Cromwella tutaj – tak na Wyspach. Na Trafalgar Square grono ludzi skupionych w ciszy i kontemplacji otaczało krąg palących się zniczy oświetlających zdjęcia zamordowanych dziennikarzy. Bukiety kwiatów wymieszane były z rzuconymi na ziemię stronicami kontrowersyjnego komiksu i napisy Je suis Charlie. Było to przeżycie podobne do polskich Zaduszek. Smutek i żal emanował z twarzy zgromadzonych ludzi. Młode twarze wyrażały dezaprobatę wobec przemocy. To właśnie to pokolenie młodych ludzi, a może nawet pokolenie ich dzieci, będzie musiało znaleźć solidarną postawę dobrej woli, pozbawioną przemocy, szukając rozwiązań tego skomplikowanego politycznego problemu.

Je ne suis pas Charlie

Ewa Stepan

M

asakra w Paryżu szybko została zakwalifikowana przez media, a za nimi przez polityków, jako zamach na wolność słowa pozostawiając niewiele miejsca na refleksję i ujęcie tego kolejnego przejawu wściekłego ekstremizmu w kategorii poważnie zagrażającej islamizacji Europy. Solidarność międzynarodowa obiegła glob w sloganie Je suis Charlie. Jasne, że chcemy mieć wolność słowa, że potępiamy terroryzm i popieramy akty odwagi przeciwstawiające się zniewalającym ideologiom. Ale czy to właśnie reprezentował „Charlie Hebdo”? Czy wolność słowa rzeczywiście nie ma ograniczeń? Czy ostra, obraźliwa prowokacja może tłumaczyć się wolnością słowa?

Skoro tak, to jak to się ma do politycznej poprawności, czy do prawa przeciwko podżeganiu do przemocy, prawa przeciwko fałszywej reklamie? Używanie obraźliwego języka jest karalne w Wielkiej Brytanii od 1994 roku. Pracownicy dużych korporacji zostają poddani szkoleniom w zakresie diversity, czyli wyczulenia na inne kultury i upodobania. Innymi słowy zostają zaopatrzeni w jedynie poprawny code of conduct, w ramach którego nie wolno zapytać muzułmanki, jaki ma kolor włosów czy porozmawiać z kolegą na temat jego brata chorego na AIDS. Społeczna cenzura nie oszczędza nawet Szekspira, którego Otello bez pardonu jest przecież Nigger. Telewizja FOX musiała ostatnio cztery razy przepraszać za negatywne komentarze w stosunku do muzułmanów, chociaż daleko jej było do obraźliwego tonu. O jakiej więc wolności słowa mówimy? Papież musiał się gęsto tłumaczyć ze swojej wypowiedzi, że nawet przyjaciel dostałby w nos, gdyby obraził jego matkę. „We współżyciu między ludźmi cnotą jest roztropność” – mówił apelując o większy szacunek wobec przekonań religijnych muzułmanów i chrześcijan. No tak, ale Papież jest w Europie, która zanegowała swoje judeochrześcijańskie korzenie nie zgodziwszy się na umieszczenie takiej noty w preambule do konstytucji

unijnej, i nie wypada jej nawoływać do odwiecznych zasad moralnych. Można je natomiast wyśmiewać obrażając uczucia religijne, zresztą nie tylko muzułmanów. Oczywiście nic nie usprawiedliwia aktów przemocy, gwałtu i terroru. Masakra w Paryżu to kolejny topór wojenny, manifestacja brutalnej, niszczącej i bezwzględnej siły islamskich radykałów. Siły, którą należy nazwać po imieniu i walczyć z nią bardziej efektywnie. Nie łudźmy się – islamizacja Europy i świata postępuje w galopującym tempie. Łatwo wypełnia miejsce pustki duchowej młodych ludzi idąc korytarzem wyścielonym przez liberalno-demokratyczne hasła wolności, równości i praw, które się wszystkim należą, bez żadnych obowiązków. Propagatorów islamu jest coraz więcej i dysponują oni znacznymi pieniędzmi, a to zawsze działa jak magnes. Byłam świadkiem takiego zjawiska podczas dwuletniego pobytu w Bośni i Hercegowinie. Wybudowano tam wówczas ponad sto meczetów, także w wioskach, w których ich nigdy nie było. W Sarajewie, spotkania na których nawoływano do powiększania grona wyznawców islamu gromadziły tłumy młodzieży, niczym pojawienie się Angeliny Joli.

>7


JE SUIS ANDRZEJ KRAUZE

Chociaż tu w Anglii, żyjemy w stanie zagrożenia terrorystycznego od wielu lat, egzekucja francuskich satyryków w centrum Paryża, w redakcji ich gazety, była wstrząsem. Wszystko w tym tragicznym zdarzeniu ma wymiary i karykaturalne, i apokaliptyczne. Na pierwszym planie jest oczywiście prawo pięści egzekwowane wobec bezbronnych, przy użyciu broni palnej, wyprodukowanej jeszcze w nieistniejącym już Związku Sowieckim. Sowieccy pogrobowcy nadal są języczkiem u wagi. To moja pierwsza reakcja. Zjednoczona Europa po wiekach traumy w końcu stała się najbardziej stabilną częścią świata. Nie zna już konfliktów zbrojnych i chciałaby żyć tym nowym, pokojowym rytmem bez specjalnej troski o jutro i konieczność obrony swojej beztroski i niepodległości. Kiedy dochodzi do tak brutalnego zamachu, czuję się nieswojo. Swoim niepokojem muszę się z kimś podzielić. Z kim? Na myśl natychmiast przychodzi Andrzej Krauze, rysownik. To w końcu w jego środowisku dokonała się ta ohydna zbrodnia. W pracowni Andrzeja Krauzego, który od początku istnienia „Nowego Czasu” nieustannie wspiera nasze pismo, cisza i spokój. Trudno uwierzyć, że w tym samym czasie w kilku stolicach europejskich wprowadzono stan największego zagrożenia, giną ludzie, policja poszukuje niedoszłych zamachowców. Najbardziej boleśnie doświadczył tego Paryż, gdzie z rąk terrorystów śmierć poniosło siedemnaście osób. – Tradycja francuska jest nieco inna – tłumaczy Andrzej Krauze. – Sięga czasów rewolucji, brutalnego rozliczania się z dotychczasowymi autorytetami. Egzekucje były powszechne, a w końcu śmierć ponieśli także inicjatorzy tych krwawych rozliczeń. Z tych czasów pozostała wywalczona wolność. Wolność i tolerancja. Zaczyna obowiązywać nowe prawo kwestionujące wszelkie narzucone autorytety – nie zgadzam się z głoszonymi poglądami, ale prawa do ich głoszenia będę bronił do końca, co przypisuje się Voltaire’owi. Nawet jeśli słowa te nie wypowiedział sam Voltaire a jego apologeci, to jest w nich duch tego filozofa i epoki – wywalczonej wolności w przestrzeni publicznej, gdzie autorytet stracił swoją pozycję. – Dzięki tej tradycji – kontynuuje Andrzej Krauze – poprawność polityczna we Francji nie jest tak wszechobecna, jak na przykład tu, na Wyspach. Wydarzenia w Paryżu widzę w tym kontekście. Nie zgadzam się z poglądami czy metodami stosowanymi przez redakcję „Charlie Hebdo”, ale jestem przeciwko przemocy i nie zrezygnuję z walki o wolność wypowiedzi. W sumie jestem pesymistą, czeka nas zagłada, nasz świat wartości, nasza kulturowa mapa przestaną istnieć. My jeszcze tego nie doczekamy, ale nasze dzieci i ich dzieci… Małe to pocieszenie, z takiej refleksji znanego rysownika, który piórkiem opisuje nasz świat wynika, że należymy do pokolenia schyłkowego. Szukałem pocieszenia, znalazłem pesymistę. – Andrzeju, Andrzeju Krauze, tak nie można – protestuję. – To my dokonamy wyboru, nawet, a może przede wszystkim dlatego, że mamy tę świadomość schyłkowości. – Z wyborem jest coraz trudniej – kontruje Andrzej Krauze. – Oddajemy beztrosko tereny naszej świadomości, naszych korzeni. Tu nie chodzi o otwartość na inne kultury, multikulturalizm. Pytanie dotyczy ciebie. Kim jesteś, skąd przychodzisz? Czy masz tego świadomość? Niestety, tych pytań nawet nie stawiamy. A odpowiedzi są oczywiste. Nie masz korzeni. Temat tragicznych wydarzeń w redakcji „Charlie Hebdo” wraca do naszej rozmowy.

Fot. Teresa Bazarnik

Nie potrafię nie rysować. W moim przypadku doszło do > jekiejś dewiacji ewolucyjnej. Odnoszę wrażenie, że moja dłoń nie kończy się na palcach. Ich przedłużeniem jest pióro. Bez niego czuję się nieswojo. – Wszystkich ich znałem – mówi Andrzej Krauze. – Braliśmy wspólnie udział w wielu międzynarodowych wystawach, ale moja kreska i komentarz nigdy nie były tak radykalne. Nie zgadzam się z ich poglądami i konsekwentnie uprawianą prowokacją, ale nie zamienię pióra na kałasznikowa. Ich rysunki bardzo często graniczyły z wulgaryzmem, zbyt daleko posuniętą dosłownością. Na szczęście nie jestem cenzorem. I nie chcę, żeby mnie cenzurowano. Ale na decyzje wydawnicze nie mam wpływu. „The Guardian”, gdzie publikuję od 27 lat, nie przyjął ani jednego mojego rysunku nawiązującego do tragedii w Paryżu. Ale ta gazeta teraz nie zamieściłaby większości moich rysunków, które wcześniej na jej łamach publikowałem. Po tragedii w Paryżu znajomi z Polski ostrzegli mnie, że nawołuję do wojny religijnej. Dlaczego? Bo umieściłem krzyż w stalówce. Stalówek narysowałem w swojej karierze tysiące, a krzyżyk jest ich częścią. Tę symbolikę ktoś przypisał na wyrost, a może jest to konsekwencja poprawności politycznej, nieświadomej już, a dobrze odgrywanej bezpiecznej postawy. Sami śledzimy nasze niepoprawne myśli. To już jest nie tyle poprawność, co nadwrażliwość polityczna. Andrzej Krauze opowiada o wspólnych wystawach z rysownikami z „Charlie Hebdo”, na które był zapraszany. – Czułem, że do tej grupy nie należę. Różnice było widać również w warsztacie. Oni rysują flamastrami, grubą, realistyczną kreską pokazując to, co jest poniżej pasa, zawsze utrzymane w konwencji „toaletowych żartów”. To nie jest mój świat. Wydaje się, że najważniejszym elementem obecnych napięć jest pojęcie tolerancji od początku obecne w kulturze chrześcijańskiej. To dzięki tolerancji przetrwały zabytki kultury pogańskiej, greckiej i rzymskiej. Teraz, powołując się na tolerancję, nie wzbogacamy naszej kultury, a raczej krytycznie, często bezmyślnie odrzucamy te wszystkie wartości, które ją stworzyły.

Grzegorz Małkiewicz


6| czas na wyspie

01 (211) 2015 | nowy czas

Londyn też się boi Po atakach w Paryżu mało kto ma wątpliwości: Wielka Brytania też jest na celowniku.

Adam Dąbrowski

B

rick Lane we wschodnim Londynie, grudzień 2013 roku. Ulicą ciągnie grupa ludzi otoczona kordonem policji. Kobiety – zasłonięte od stóp do głów. Mężczyźni – z długimi brodami. – Wszystkim sklepikarzom przypominamy: Bójcie się Allacha, bójcie się Boga. Zaprzestańcie sprzedaży alkoholu – mówi przez megafon jeden z protestujących. Spokojnie, z pewnością siebie. Idealna angielszczyzna, dobrze ustawiony głos, sprawna retoryka. To Anjem Choudary. Radykalny kaznodzieja, niepozostawiający złudzeń co do swoich poglądów: – Wystosowaliśmy do właścicieli sklepów odezwę, tłumacząc, że według szariatu i Koranu sprzedaż alkoholu jest zakazana, a jeśli ktoś będzie go pił, otrzyma czterdzieści batów. Przyszliśmy udzielić im nauki. Bo fakt, że żyją pośród niemuzułmanów nie jest żadnym usprawiedliwieniem. W Wielkiej Brytanii będzie obowiązywał szariat. To, że dziś go tu nie ma, nie oznacza, że mogą robić, co chcą – opowiada. Konto twitterowe Choudariego to niekończący się strumień mini kazań. Wielka Brytania to dla niego „reżim niewiernych”, z którym muzułmaninowi nie wolno się sprzymierzać, na przykład udzielając informacji o ludziach podejrzanych o przygotowywanie zamachów. Przywódcę Państwa Islamskiego nazywa „kalifem wszystkich muzułmanów”, ciepło wypowiada się o ukrzyżowaniu (które zresztą według niektórych doniesień ISIS praktykuje, zabijając w ten sposób na przykład homoseksualistów). Poucza, że ubieranie wystaw w dekoracje gwiazdkowe jest niedopuszczalne, wspiera negującego Holocaust brytyjskiego historyka Davida Irvinga, a ludzi mówiących o godzeniu brytyjskości z byciem muzułmaninem nazywa „apostatami”. W dniu zamachów w Paryżu Choudary pisze na twitterze o tym, że obrażanie Proroka jest niedopuszczalne. Ani słowa o ofiarach brutalnych morderstw, pośród których był przecież muzułmański policjant. Żadnej, najkrótszej nawet, formułki wyrażającej żal. Nie pierwszy raz zresztą. – Choudary to człowiek z historią. Jakiś czas temu jego grupa rozwinęła publicznie podczas demonstracji sztandar popierający organizację powiązaną formalnie z Al-Kaidą! – mówi nam Fiyaz Mughal z organizacji Faith Matters, zwalczającej religijny ekstremizm. Pod koniec roku policja zatrzymała dwóch mężczyzn w związku z podejrzeniami o przygotowanie aktu terroru. Obaj – choć pośrednio – łączeni byli z kaznodzieją jako zadeklarowani jego zwolennicy.

Dżihadowa turystyka Anjem Choudary nie jest twarzą brytyjskiego islamu, jak chcieliby przywódcy radykalnych, prawicowych bojówek na Wyspach czy z lekka zagubieni dziennikarze amerykańskiej stacji telewizyjnej Fox News. Nie jest nawet jednym z jego głównych oblicz. Zapowiadał, że na Brick Lane pojawią się setki ludzi, a zmobilizował... około trzydzieści osób. – Kiedyś ludzie ci w biały dzień pobili brutalnie szyitę. To grupa zagrażająca nie tylko społeczeństwu brytyjskiemu, ale dająca też złą reputację islamowi – mówi Mughal. Ale od kiedy swój kalifat zaczęli budować brutalni szaleńcy z Państwa Islamskiego, muzułmanie z Zachodu wyruszają ku Syrii. Najwięcej z Belgii i Francji. Z Londynu czy Birmingham wyjechało do stycznia 2015 roku około 600 osób. Tam nasiąkają ideami wziętymi jakby prosto z twittera Choudariego. – Na początku mówili, że jadą tam, by pomagać cywilnym ofiarom. Gdy rozmawiamy z nimi teraz, te tony znikają. Dziś opowiadają, że chcą zbudować kalifat. Dodają, że nie obchodzi ich, co myśli lokalna społeczność, bo ziemia nie należy do niej, a do Boga – tłumaczył w BBC dr Shiraz Maher, ekspert z King’s College London. Problem jednak w tym, że potem wracają albo kontaktują się ze znajomymi, którzy pozostali w Londynie. Tych kontaktów, a także internetu używają radykałowie z Syrii do rekrutowania ochotników, którzy przeprowadziliby zamach na terenie Europy. Brytyjskie ministerstwo spraw wewnętrznych zadecydowało o podwyższeniu alarmu terrorystycznego. Oznacza to, że zamach jest „bardzo prawdopodobny”. Jeden stopień wyżej i zagrożenie wzrośnie do krytycznego. A dalej? Dalej skala się kończy.

Uderzenie niemal pewne – Pod wieloma względami ten straszny atak nas nie zaskakuje. Spodziewaliśmy się, że niestety coś takiego się stanie. Pytanie nie brzmiało: CZY tylko: KIEDY będzie to miało miejsce. No i miało dziś – mówił BBC w kilkanaście minut po masakrze w redakcji „Charlie Hebdo” politolog francuski Dominique Moisi. – Przed świętami widać było większe środki bezpieczeństwa. Na ulicach, na dworcach, na lotniskach i przy głównych sklepach obecni byli żołnierze i policjanci. Służyło to uspokojeniu paryżan, ale też zniechęceniu potencjalnych terrorystów. Niestety, to nie wystarczyło – tłumaczył ekspert. Rzecz w tym, że i w Wielkiej Brytanii mało kto ma złudzenie, że przyjęte na Wyspach środki bezpieczeństwa wystarczą. Z kolejnej odsłony walki z globalnym dżihadem Wielka Brytania bez szwanku raczej nie wyjdzie.

Andrew Parker, szef MI5, ostrzega: – Nie jesteśmy w stanie zapobiec każdej próbie ataku – i dodaje, że – w ciągu ostatnich piętnastu miesięcy służbom na Starym Kontynencie udało się powstrzymać kilkanaście zamachów. Co nam grozi? Mówi się o atakach na sieć komunikacyjną: o powtórce uderzenia na pociągi dowożące ludzi do Madrytu czy uderzenie na metro lub autobusy. Albo o otwarciu ognia w zatłoczonym miejscu, tak jak to miało miejsce w Mumbaju siedem lat temu. Wreszcie – o ataku „samotnego wilka” wjeżdżającego w ludzi na przystanku autobusowym.

Powody radykalizacji Co sprawia, że muzułmanie na Wyspach się radykalizują? Odpowiedź jest niepokojąca. Brzmi: nie wiadomo. Nie sposób wyróżnić jednego, dominującego czynnika. – Było wiele badań zakładających, że przyczyną może być zła sytuacja ekonomiczna tych ludzi. Nie okazało się to prawdą. Podobnie jak nieprawdziwe są teorie, że to neofici automatycznie zbliżają się ku takim grupom – mówi nam doktor Sara Silvestri, badaczka społeczności muzułmańskich z City University. Natomiast jeden trop podsuwa Fiyaz Mughal: poczucie osamotnienia. – Wyobraź sobie człowieka, który się tu urodził, ale ma poczucie inności. Rodzice są imigrantami i opowiadają mu o swoim kraju, choć jego dom jest tutaj. Tyle że co jakiś czas na ulicy słyszy okrzyki wysyłające go do kraju, w którym nigdy nawet nie był. W tym skomplikowanym równaniu wykluczenie ekonomiczne też odgrywa pewną rolę. Według ostatniego spisu powszechnego zdrowie wśród muzułmanów jest na najniższym poziomie spośród wszystkich grup etnicznych zamieszkujących Wyspy Brytyjskie, prawdopodobieństwo, że posiadają czy będą posiadać własny dom też jest najmniejsze, a bezrobocie – najwyższe. Do tego dochodzi indywidualna psychika. Sara Silvestri mówi w tym kontekście o najnowszych badaniach operujących terminem „kognitywne otwarcie”: – Ludzie, którzy skłaniają się do przyłączenia się do takich radykalnych grup doznali w pewnym momencie mocnego, osobistego przeżycia. W jego wyniku podejmują decyzję, która mogłaby radykalnie odmienić ich życie. A nawet jeśli tego nie robią, pozostają otwarci na nowe koncepcje – tłumaczy badaczka społeczności muzułmańskich z City University. Koncepcje te sączone są przez radykalne grupy z dużą wprawą. Rekrutacja do nich przypomina proces zdobywania nowych członków przez sekty religijne. – Wiele takich grup działa poprzez penetrowanie na przykład lokalnych klubów sportowych. Zaczyna się po prostu od


wspólnego spędzania czasu. Dopiero potem kandydat wprowadzany jest w podstawy ideologii – opisuje proces pozyskiwania zwolenników dżihadu Sara Silvestri.

Muzułmańska mozaika Walkę z radykalizmem utrudnia skomplikowana mozaika, jaką stanowi społeczność muzułmańska na Wyspach. Pewnie nie wszyscy zdają sobie na przykład sprawę, że w Wielkiej Brytanii dominuje nurt islamu, który korzenie ma w… dziewiętnastowiecznych Indiach. Muzułmanie ze szkoły Deoband stanowią niemal 40 proc. tutejszych wyznawców Allacha. Mają w swoich rękach najwięcej (45 proc. – niemal połowę z 1664) meczetów i szkół religijnych. Najwięcej jest ich w Londynie, Leicester i w Dewsbury. Jak pisze Innes Bowen w swojej książce Medina in Birmingham, Najaf in Brent, nierzadko są to wyznawcy bardzo surowego islamu. Ale i tu panuje wewnętrzna różnorodność: jedne kobiety zakładają burki, inne – obcisłe jeansy. Druga co do wielkości, również pochodząca z południowej Azji, grupa islamska to Barelvi. Formalnie są ruchem sunickim, choć w duchu sufickim kładą nacisk na mistycyzm. A wiele z podgrup (bo i tu istnieją podziały) zupełnie wyrzeka się polityki, trochę jak chasydzi wierząc, że ich państwo zesłane będzie przez Boga, a nie w wyniku uprawiania polityki czy wysadzania się w powietrze. Najbliżej wahabizmu – najbardziej chyba wojowniczego odłamu islamu, z największą zapalczywością odrzucającego nowoczesność – są salafici. To stąd pochodzi na przykład niesławny Abu Hamza czy Abu Qatada. Tyle że salafici stanowią 5 proc. całej populacji muzułmanów na Wyspach. A i pośród nich poziom radykalizmu jest zróżnicowany. Bowen przytacza rozmowę z jednym z salafitów opisujących Ben Ladena jako oszusta, bez jakiejkolwiek prawa do prowadzenia dżihadu.

Wewnętrznna różnorodność społeczności muzułmańskich na Wyspach jest bardzo duża

dyskryminacji muzułmanów mającej się na przykład objawiać w tym, że otrzymują oni cięższe wyroki sądowe. A Battle for Islam, dokument BBC, wyprodukowany już po zamachach w Paryżu, wskazywał na podobne zjawisko: my kontra oni – dwa równoległe światy. I zadawał pytanie, czy taka wewnętrzna zimna wojna z Zachodem może przekształcić się w wojnę gorącą. Wielu wypowiadających się w programie liberalnych muzułmanów wyrażało obawy co do hermetyczności niektórych ugrupowań. – Obawy muzułmanów są czasem monopolizowane przez islamistyczne grupy. Robią one tym ludziom krzywdę, wdrukowując im w świadomość obraz siebie jako ofiar, a nie aktywnych obywateli mających swój wkład w strukturę społeczną – komentuje Sara Silvestri, dodając jednocześnie, że i media nie są tu bez winy, nie dostrzegając na przykład wewnętrznej różnorodności społeczności muzułmańskich. Dla przeciętnego czytelnika „Daily Mail” muzułmanin to postać jednowymiarowa, tak samo jak Polak – pracujący na budowie wyłudzacz zasiłków.

Oblężone twierdze Innes Bowen podkreśla, że zdecydowana większość brytyjskich muzułmanów to środowiska nieagresywne. Ale zwraca w swojej książce wielokrotnie uwagę na to, że nawet na mapie pokojowego brytyjskiego islamu są oblężone twierdze. Szkoły, w których obowiązujący w całym kraju program jest tak naginany, by nie przekazywać części niemuzułmańskiej wiedzy (w szkole Hafiz Mushfiq w 2008 roku element świecki zajmował 40 proc. czasu nauczania). Albo meczety, w których usłyszeć można zalecenia, by traktować niewiernych uprzejmie, ale się z nimi nie zaprzyjaźniać. Jeden z czołowych deobandzkich duchownych Riyadh ul Haq opisał kiedyś Żydów jako trzymających w rękach media, instytucje polityczne, gospodarkę, odpowiedzialnych za tyranię i opresję. Rozmawiając z Bowen mówił o

Radykalizacja w sypialni Pod koniec stycznia minister ds. społeczności lokalnych wysyła do liderów społeczności muzułmańskich list. „Jako przywódcy religijni odgrywacie w naszym społeczeństwie szczególną rolę, macie wielką okazję i ważną powinność: wytłumaczyć, jak islam może być częścią brytyjskiej tożsamości” – czytamy w nim. Tyle że dziś imamowie i przywódcy tracą na znaczeniu. Również akcja integracyjna Prevent, w którą rząd pompuje miliony funtów, przynosi mieszane rezultaty. Powód? Mimo że na przykład Państwo Islamskie mentalnie tkwi w ósmym wieku, technologię dwudziestego pierwszego wieku ma w jednym palcu. Stąd doskonałej jakości, profesjonalnie wykonane filmy w internecie, własna telewizja czy radio. – Pojawia się tu nowa koncepcja samoradykalizacji. In-

Je ne suis pas Charlie Dokończenie ze str. 4 Młode dziewczyny zakładały chusty, chłopcy zapuszczali brody, na rynku rozdawano podręczniki i zachęcano do bezpłatnej edukacji w szkołach koranicznych. Dawno temu Imperium Tureckie stosowało podobne metody; wyznawcy islamu na Bałkanach byli zwalniani z podatków, co powodowało masowe przejścia chrześcijan na islam. Grono wyznawców islamu powiększa się także wśród pracowników dużych firm mających siedziby w krajach muzułmańskich. W obliczu rozmaitych sytuacji biznesowych i ryzyka zawodowego siła jest w większości. Wielu ulega w konfrontacji ze starym hasłem: „ Jeśli nie jesteś z nami, to przeciw nam”. Oczywiście nie każdy muzułmanin stanie się ekstremistą, tak jak nie każdy Niemiec był faszystą, niemniej jednak w większości jest siła, a co taka siła może, znamy z historii dojścia do władzy Hitlera. Wychowanym w przekonaniu, że religia jest sprawą

osobistą, że tolerancja religijna jest jednym z największych osiągnięć dwudziestego wieku, trudno przyjąć fakt, że galopująca islamizacja pociągnie za sobą daleko idące konsekwencje polityczne. Wolny rynek ułatwia manipulację religijną ekstremistom, a skutki jej widać w rosnącej fali fundamentalizmu. Dostęp do szkoleń i broni jest łatwy i praktycznie bez ograniczeń. Duża liczba fundacji muzułmańskich dostarcza fundusze na rozmaite słuszne cele, ale coraz więcej trafia bocznym torem na cele wspierające działalność ekstremistyczną. Kilka takich fundacji zostało zweryfikowanych i zamkniętych w Wielkiej Brytanii. Ile jeszcze działa, na razie nie wiadomo, ale ich istnienia nie można wykluczyć. Nie ma też podstaw sądzić, by proceder ten udało się zlikwidować. Zbyt długo świat lekceważył wojujący islam, nie reagując na masakry chrześcijan, i przykrywając ciepłą kołderką demokratycznej tolerancji powstawanie całej masy organizacji muzułmańskich w krajach zachodnich. Tymczasem dla przykładu, w Nigerii, doskonale zmilita-

ternet to miecz o dwóch ostrzach. Z jednej strony łączy człowieka z globalną siecią, ale z drugiej taki ktoś może nawiązać kontakt z grupą ludzi myślących w ten sam sposób, działających w izolacji od szerszego świata – tłumaczy Silvestri. Innymi słowy: centra radykalizacji to dziś często sypialnie na przedmieściach Bradford czy Londynu.

Mniej prywatności? We wczesnym wykrywaniu zagrożeń terrorystycznych nieoceniona okazuje się pomoc lokalnych muzułmańskich społeczności. Ale prędzej czy później przez sieć ktoś się pewnie przeciśnie, tak jak to miało miejsce w przypadku zabójstwa Lee Rigby’ego w Woolwich. Są tacy, którzy mówią o potrzebie większej inwigilacji. „Musimy zabrać terrorystom bezpieczną przestrzeń” – przekonuje David Cameron, domagając się, by na Wyspach nie można było używać aplikacji kodujących wiadomości wysyłane przez użytkowników i dodając, że rozwiązania byłyby tymczasowe i skonstruowane „zgodnie z wymogami liberalnej demokracji”. Demokracji, która czuje się zwykle niepewnie, gdy dla bezpieczeństwa trzeba poświęcić wolność. Bo zwykle po takich poświęceniach z trudem wraca się do tego co było wcześniej. Mało tego, nawet eksperci amerykańskiego wywiadu ostrzegają, że brak kodowania to prezent dla kryminalistów, hackerów i agentów. Choć – co należy podkreślić – zamachowcy z Paryża (a także z Londynu 7 lipca 2005 roku) byli przez służby rozpoznani. I nie na wiele się to zdało. Niektórzy radzą byśmy zawiesili traktat z Schoengen (którego Wielka Brytania nie jest sygnatariuszem) i uszczelnili granice. Ale znów przykłady zamachów w Paryżu czy Londynie pokazują, że to chyba zbędny wysiłek. Mordercy prawdopodobnie już tu są. Adam Dąbrowski

ryzowani islamscy ekstremiści Boko Haram (co znaczy „Zachodnia edukacja jest zabroniona”) co raz dopuszczali się coraz większych zbrodni. Masakra dwóch tysięcy ludzi, w tym kobiet i dzieci, ominęła jaskrawe światło mediów, podobnie jak spalenie 45 kościołów po publikacji wizerunku Mahometa na pierwszej stronie „Charlie Hebdo”. Skupione na sobie europejskie media dyskutowały wówczas głównie rzekomą wolność słowa. Dziennikarka „Charlie Hebdo” stwierdziła, że jej gazeta „walczy z ideologią a nie z ludźmi”. Doprawdy? Czy ideologia podkłada bomby, porywa i zabija bezbronnych, niewinnych ludzi? Czy walcząc z faszyzmem można było nie walczyć z hitlerowcami? Czy wykształceni na najlepszych europejskich uniwersytetach bojówkarze islamscy, zaprawieni w walce w Afganistanie, Pakistanie czy w Syrii nie są większym zagrożeniem dla Europy niż ataki na „wolność słowa”? Czy Afryka jest tak daleko, że nie musimy obawiać się Mokhatara Belmokhtara i organizacji typu Boko Haram? Najwyższy czas nazwać rzecz po imieniu. Wojna z wojującym islamem w Europie właśnie się zaczęła. To będzie wojna nie tylko o wolność słowa. Ewa Stepan


10| czas na wyspie

01 (211) 2015 | nowy czas

PoLSCy StUdenCi W WieLkiej Brytanii

dlaczego warto się angażować?

Marta Tondera

M

yślę, że jeśli powiem, że po przyjeździe do Wielkiej Brytanii nie planowałam spotykać się z Polakami, to nie będzie to bardzo oryginalna historia. Wśród studentów można często spotkać opinię, że nie po to wyjechali z kraju, żeby cały czas rozmawiać po polsku. I ja też tak uważałam. Jednak działanie w organizacjach polonijnych stopniowo stało się dla mnie czymś bardzo ważnym. To właśnie w polskich organizacjach studenckich, tu na Wyspach, nauczyłam się najwięcej, to dzięki nim zbudowałam siatkę niezwykłych znajomości. Jestem pewna, że umiejętności, które zdobyłam dzięki działalności w Federacji Polskich Stowarzyszeń Studenckich przydadzą mi się wszędzie, gdziekolwiek nie będę pracowała. Na każdym większym uniwersytecie brytyjskim działa około dwustu stowarzyszeń i klubów sportowych. Każdy nowy student może spróbować swoich sił w wioślarstwie, w grze w Quidditcha czy szlifować sztukę debatowania, ale może też dołączyć do stowarzyszeń „narodowych”. Stowarzyszenia te mają zazwyczaj dwa cele swojej działalności: jeden to promocja swojego kraju poprzez prowadzenie lekcji języka, wyświetlanie filmów, organizowanie koncertów i spotkań. Drugi to integracja studentów z danego kraju, która może się łączyć z wy-

rewers czyli widziane z drugiej strony Teresa Bazarnik

tkania i aktywnie uczestniczyć w wykładach poświęconych sprawom Polski czy nawiązywać współpracę z polskimi organizacjami, dla przykładu – naukowcy przebywający za granicą mogą wesprzeć kolegów w kraju swoimi kontaktami czy doświadczeniem. Można pójść na spotkanie z polskimi pracodawcami, bo przecież wiele osób spośród nas myśli o powrocie do Polski. Można interesować się kulturą czy historią Polski i polecić od czasu do czasu coś ciekawego zagranicznym znajomym, żeby poprawiać obraz Polski w ich oczach. Myślę, że dla każdego znajdzie się coś ciekawego w ofercie stowarzyszeń studenckich czy organizacji polonijnych. Trzeci i ostatni argument, to możliwość zdobycia cennych umiejętności. Na obecnym etapie polski ruch studencki w Wielkiej Brytanii jest bardzo rozbudowany. Ostatnio tłumaczyłam znajomym Brytyjczykom, że mamy cztery studenckie konferencje rocznie, nie chcieli uwierzyć. Wiele osób było i jest zaangażowanych czy to w organizację tych konferencji, czy w działalność Federacji, czy poszczególnych stowarzyszeń na uniwersytetach. Przy organizacji małych i dużych wydarzeń można się niesamowicie dużo nauczyć od starszych studentów oraz od absolwentów z doświadczeniem zawodowym. Jest to coś, co przyda się każdemu, bez względu na to, w jakim sektorze planuje pracę i czy zamierza wrócić do Polski czy nie. Wydaje mi się, że powyższe argumenty odnoszą się nie tylko do organizacji studenckich, ale do wszystkich prężnie działających organizacji polonijnych. Warto, żebyśmy się razem spotykali i tworzyli społeczność godnie reprezentującą Polskę za granicą i Polonię w Polsce.

mienionymi wyżej działaniami. Nasi studenci stają przed wyborem: dołączyć do takiego polskiego stowarzyszenia, czy może poświęcić czas i pieniądze na rozwój indywidualnych zainteresowań czy treningi sportowe. Moim zdaniem istnieje wiele powodów, dla których warto wydać te kilka funtów i chociażby od czasu do czasu przyjść na spotkanie. Pierwszym powodem, który w tym przypadku natychmiast przychodzi do głowy, jest nawiązywanie kontaktów. I nie chodzi tylko o czysto towarzyskie znaczenie tego słowa, chociaż z naszych polskich spotkań nawiązało się wiele przyjaźni, a nawet związków. Chodzi też o tak zwany networking. Jest to coś, na co kładzie się na brytyjskich uniwersytetach bardzo duży nacisk, ale z mojego doświadczenia spotkania organizowane przez uniwersytety czy stowarzyszenia zawodowe są często bardzo wyspecjalizowane i skierowane konkretnie na poszukiwanie pracy. Dopiero wyjazdy na konferencje naukowe dają szanse na tworzenie siatki zróżnicowanych kontaktów. Dzięki wydarzeniom polskim poznałam wielu ludzi, z którymi organizuję różne projekty, nie tylko związane z Polską. Nie mówiąc już o tym, że mam znajomych w większości brytyjskich miast, u których mogę przenocować jeśli potrzebuję. W ten sposób zyskałam tu podobną siatkę znajomych jak rodowici mieszkańcy Wysp, a mieszkam tutaj dopiero od pięciu lat. Gdybym ograniczyła swoją działalność tylko do stowarzyszeń na moim uniwersytecie, większość moich znajomych mieszkałaby pewnie w Londynie. Drugim bardzo ważnym powodem dlaczego warto jest się zaangażować w organizacje polonijne jest dla mnie możliwość utrzymania więzi z Polską. Oczywiście żyjemy w czasach, gdzie mamy Skype’a, gdzie wszystkie gazety polskie są dostępne online, a bilety lotnicze tak tanie, że można nawet na weekend polecieć do domu. Jednak kontakt internetowy to nie jest to samo, co spotkania na żywo. Miło jest czasem spotkać się w polskim gronie i móc przedyskutować bieżące wydarzenia, obejrzeć razem „Seksmisję” czy ugotować przysłowiowe pierogi. Można także sięgnąć poza te podszyte melancholią spo-

Marta tondera jest studentką trzeciego roku natural Sciences na University College London, a od dwóch lat jest sekretarzem Federacji Polskich Stowarzyszeń Studenckich w Wielkiej Brytanii. artykuł powstał w ramach współpracy „nowego Czasu” z Federacją Polskich Stowarzyszeń Studenckich w Wielkiej Brytanii.

Muszę zacząć od bon motu naszego specjalisty od bon motów, czyli prezydenta Wałęsy. Nie chcę, ale muszę, nie mam innego wyjścia. Pisałam w poprzednim numerze o tym, jak to punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. O prezesach, sekretarzach i przewodniczących, którzy przedstawiają nam własny ogląd prowadzonych przez siebie organizacji, jak ognia bojąc się komisji rewizyjnych. A przecież w organizacji społecznej taka komisja to warunek sine qua non rzetelnego gospodarowania majątkiem społecznym. Ale do rzeczy – nie chcę ale muszę, bo na łamach naszego emigracyjnego organu, czyli „Dziennika Polskiego i Dziennika Żołnierza”, znów przeczytałam dalszą część wywodów o tym, jak to dobrze w POSK-u jest. Od dłuższego czasu członkowie Komisji Rewizyjnej tej instytucji użytku społecznego proszą o udostępnienie listy darczyńców, szczególnie osób, które podarowały POSK-owi domy w testamentach. Wydawało by się, że tacy darczyńcy powinni być zapisani złotymi literami w złotej księdze POSK-u. Tymczasem czytam (wypowiada się sekretarz POSK-u pan Andrzej Zakrzewski), że taką listę można znaleźć w Bibliotece POSK. Pędzą tam więc zaciekawieni i czego się dowiadują? Że owszem, taka lista darczyńców jest dostępna, ale tylko tych, którzy w testamencie zrobili zapis na Bibliotekę POSK. No więc, ani listy, ani księgi. Komu wierzyć? Gdzie członkowie POSK-u mogą się dowiedzieć, jakie domy zostały tej organizacji zapisane, za ile i kiedy zostały sprzedane? Po co sprzedane, skoro mogły być wynajmowane, bo wynajem to przecież taki dobry interes – jak przekonują ci, którzy zadecydowali o przebudowie części POSK-u na mieszkania? Kolejna sprawa to osławiona firma Antek The Builder. Dowiaduję się – tym razem z ust przewodniczącej POSK-u pani

Joanny Młudzińskiej, która idzie z pomocą sekretarzowi i wypowiada się w tym samym artykule – że to właśnie owa firma, robiła remont piwnic w POSK-u a nie pan Serafin. „...Chciałabym wspomnieć – mówi pani przewodnicząca – że remont Jazz Cafe był wykonany przez firmę, która NA PEWNO… nie była założona specjalnie do tej pracy – istniała WCZEŚNIEJ i działała na terenie LONDYNU przez SZEREG LAT. Została przez nas wcześniej SPRAWDZONA (!!!). Otóż my też sprawdziliśmy, w źródle chyba najbardziej rzetelnym, bo w rejestrze Companies House. Firma Antec The Builder założona została w COVENTRY (!) 3 marca 2005 roku, czyli roku, w którym rozpoczął się remont piwnic POSK-u po zalaniu ulewnymi deszczami, które wtedy nawiedziły Londyn. Antec The Builder w Companies House przedstawił raport za rok finansowy do 31 grudnia 2005 roku, w którym zeznaje, że firma była DORMANT (czyli uśpiona!) Kto więc remontował piwnice POSK-u? Pan Serafin, członek Zarządu odpowiedzialny za Dział Domu, własnymi rękami? Bo tenże Jan Serafin w Wiadomościach POSK-u 2006 r. – w sprawozdaniu za rok 2005, str. 17 – pisze: „Uciążliwe prace remontowe wykonaliśmy w miesiącach letnich” [2005 roku]. Co ciekawe, Firma Antec The Builder przemianowana została z firmy transportowej. Widać, doświadczenie miała w wielu branżach. A jak już przeniosła się do Londynu, jej sekretarzem była osóbka osiemnastoletnia, a dyrektorem człowiek, który jako swój adres zamieszkania podał adres działki budowlanej pod Warszawą. Sprawa domu przy Frascati w Warszawie wymaga śledztwa znacznie bardziej wnikliwego. Mam nadzieję, że chętni się znajdą, jeśl Komisja Rewizyjna POSK-u wciąż będzie pozbawiana możliwości wykonywania swej pracy.


|9

nowy czas |01 (211) 2015

czas pieniądz biznes · media · nieruchomości

Biznes ze wspomaganiem Wchodzenie na brytyjski rynek przedsiębiorstw z Polski wspierają polskie instytucje rządowe, organizacje gospodarcze i samorządy regionów. Jest też zjawisko odwrotne: rządowa pomoc dla firm brytyjskich chętnych do robienia interesów w Polsce. Patronuje jej brytyjskie ministerstwo handlu i inwestycji zabiegając o kontakty w Polsce z samorządami regionów, środowiskami gospodarczymi i przedsiębiorstwami .

Jacek Stachowiak

P

olska ma korzystny bilans handlowy z Wielką Brytanią i jest to fakt, który zachęca do zdobywania nowych obszarów w sektorze handlu, komunikacji czy innwacyjności. Co prawda nadal w strukturze polskiego eksportu dominują towary wysoko przetworzone (m.in. urządzenia mechaniczne, telekomunikacyjne, pojazdy drogowe, maszyny biurowe, elektrotechnika), wyprodukowane w Polsce przez międzynarodowe koncerny, lecz coraz silniej chcą zaznaczyć swoją obecność firmy z polskim kapitałem zaliczane do sektora średnich i małych przedsiębiorstw, w czym bardzo aktywne są podmioty z branży rolno-spożywczej i meblarskiej. Również w brytyjskim eksporcie do Polski dominują dobra wysoko przetworzone (m.in. produkty medyczne i farmaceutyczne, pojazdy drogowe, maszyny specjalistyczne, produkty ropopochodne), wzrosnąć ma jednak, i to w niedługim czasie, eksport towarów spożywczych i napojów dzięki specjalnemu programowi brytyjskiego rządu. Program “Taste of Britain” promowany przez UK Trade and Investment to niejako odpowiedź na dynamiczne zjawisko jakim jest sprzedaż w Wielkiej Brytanii produktów żywnościowych z Polski. “Skoro brytyjski konsument poznał produkty polskie, warto w Polsce wypromować naszą żywność i napoje” - argumentują autorzy programu i szacują niemałe zyski dla swojej gospodarki. - Rząd Wielkiej Brytanii, poprzez ministerstwo handlu i inwestycji wytypował dwadzieścia krajów, w tym Polskę, jako partnerów kluczowych dla swojego eksportu w latach 2013-2015 - stwierdza Antoni Reczek, prezes BrytyjskoPolskiej Izby Handlowej. – Sektor żywności i napojów ma na celu wyraźne zwiększenie wartości eksportu do końca 2015 roku. Przewiduje się zwiększenie wartości eksportu nawet o miliard funtów, a w tym zapewnienie wsparcia dla tysiąca eksporterów. - Jest też w tym korzyść dla gospodarki polskiej. “Taste of Britain - Food is Great” umożliwia polskim przedsiębiorcom nawiązanie relacji z brytyjskimi partnerami- oceniał rządową inicjatywę Martin Oxley, szef UKTI Poland przy Ambasadzie Brytyjskiej w Warszawie.

Polskie firmy coraz mocniej zaznaczają swoją obecność na zagranicznych rynkach

Promocja i kontakty Jakie polskie firmy chciałyby zaistnieć na rynku brytyjskim lub wzmocnić swoją pozycję? Szybką odpowiedź możemy znaleźć śledząc imprezy promocyjne i targowe. Z tych najbliższych na uwagę zasługują organizowane w stolicy Wielkiej Brytanii marcowe Targi Sektora Spożywczego IFE 2015, majowe Targi Sektora Wyposażenia Wnętrz London May Design Series – Furniture Show i czerwcowe Targi Sektora IT Internet World. Wydarzenia te anonsuje oraz wspomaga polskich uczestników Wydział Promocji Handlu i Inwestycji Ambasady RP w Londynie. To przykład rządowej pomocy instytucjonalnej, przydatnej tak jak pomoc organizacji pozarządowych o profilu gospodarczym. Giganci jej nie potrzebują. Mniejsze przesiębiortswa tak. Zanim bowiem firmy znad Wisły wejdą na brytyjski rynek, potrzebna jest, oprócz chęci i dobrego pomysłu, konkretna, fachowa pomoc. Udziela jej m.in. Brytyjsko-Polska Izba Handlowa (BPCC) poprzez swoje biura w Warszawie czy Krakowie oraz wyspecjalizowane jednostki. Z British Polish Chamber of Commerce współpracują samorządy regionów, z samorządami instytucje rozwoju regionalnego: agencje, fundacje, stowarzyszenia.

Aktywne polskie regiony „Vademecum rynków zagranicznych” poświęcone Wielkiej Brytanii jest tegoroczną inicjatywą Podlaskiej Fundacji Rozwoju Regionalnego. W Białymstoku spotkali się

już menedżerowie firm z regionu, a wśród zaproszonych gości byli doradcy British Polish Chamber of Commerce i specjaliści od kontaktów polsko-brytyjskich. Tematy dyskusji to specyfika prowadzenia biznesu w Wielkiej Brytanii, uwarunkowania prawne, ekonomiczne, możliwości inwestowania. Przedstawiono praktyczne wskazówki dla firm, które szukają klientów na rynku brytyjskim. Podobne spotkania zorganizowano wcześniej w kilku innych regionach Polski, m.in. w Lubuskiem. W Zielonej Górze samorządowcy i przedstawiciele lokalnej gospodarki gościli, podobnie jak na Podlasiu, specjalistów z Brytyjsko-Polskiej Izby Handlowej. Ta konferencja odbyła się z inicjatywy rządu brytyjskiego oraz przedstawicielstwa UK Trade and Investment w Polsce. Z kolei w Krakowie ponad siedemdziesięciu brytyjskich przedsiębiorców na czele z lordem Ianem Livingstonem, ministrem ds. handlu i inwestycji Wielkiej Brytanii, dyskutowało z przedstawicielami miasta Krakowa oraz Województwa Małopolskiego o biznesie i innowacjach. Wizyta brytyjskiego ministra była częścią delegacji handlowej, mającej na celu jak najlepsze wykorzystanie potencjału dynamicznie rozwijających się rynków Europy Środkowo-Wschodniej. Rządowi brytyjskiemu najbardziej zależy na rozwoju współpracy na takich polach jak energetyka, infrastruktura transportowa (zwłaszcza kolej), ochrona zdrowia, handel detaliczny, przemysł związany z naukami biomedycznymi oraz bezpieczeństwo.


10|

01 (211) 2015 | nowy czas

nowyczas editor@nowyczas.co.uk 0207 639 8507 63 King’s Grove London SE15 2NA

Grzegorz Małkiewicz

Aktorzy kabaretu „60 minut na godzinę” lata temu robili między sobą sprawdzian ze znajomości tabliczki mnożenia. Na pytanie 2x2 zgodnie odpowiadali „prawie 4” albo „mniej więcej 4”. I taka jest prawda. Matematyka, fizyka, chemia to tylko prawdopodobieństwo opisywanych zdarzeń. To jest takie „mniej więcej”. Ale jest podstawą kolejnych wtajemniczeń i obszarów ludzkiej aktywności – sztuk pięknych, literatury. Humanista bez matematyki może jedynie zajmować się politurą.

A jednak panuje przekonanie, że istnieje naturalny podział na humanistów i matematyków. Z tym, że w obecnych czasach obserwujemy zdecydowany przyrost humanistów i zanik matematyków (nie mówiąc już o znajomości podstaw matematyki w transformacyjnej populacji). Taki stan rzeczy dostrzegły brytyjskie komisje odpowiedzialne za szkolnictwo. Zażdały wzmożonych wysiłków na rzecz egzekwowania elementarnej znajomości matematyki. Wskazano na konkretne przejawy takiej sytuacji spowodowane głównie wszechobecnym kalkulatorem. Kiedy dziennikarze postanowili sprawdzić polityków, pierwszą ofiarą padł premier Dawid Cameron. Na pytanie z tabliczki mnożenia, dpowiedział dziennikarzom unikiem, że na takie pytania ma czas, kiedy rano odwozi dzieci do szkoły. Wiedział? Nie wiedział? Nie chciał ryzykować? Swoim brakiem odpowiedzi uprawomocnił ocenę komisji edukacyjnej. Jestem pewien, że Margaret Thatcher z szyderczym uśmiechem bez wahania odpowiedziałaby dziennikarzom na takie pytanie. I nie tylko dlatego, że była chemikiem z wykształcenia – w świecie humanistów też całkiem dobrze sobie radziła. Powstaje nowy podział na: kreatorów i konsumentów. O wszystkim decyduje matematyka, a świat wirtualny to jej domena. Matematykę doskonale zna współczesna arystokracja, czyli ludzie z sektora IT, a my, pospólstwo, humaniści, żyjemy w świecie przetworzonym już w kulturę obrazkową. Po co znęcać się nad politykami? Nie dla samego znęcania i taniej satysfakcji przecież. Takie zdarzenia pokazują nędzę systemu, który produkuje wątpliwej jakości liderów. Aż strach pomyśleć, w jakim stanie ignorancji (matematycznej) jest społeczeństwo…

Bez matematyki nie ma zdolności krytycznego myślenia, zastępuje je zdolność bezkrytycznego przyswajania „prawd” narzuconych, z punktu widzenia animatorów życia społecznego – bezpiecznych. Ale jak się okazuje, nie do końca. Poprawność polityczna zaczyna produkować ofiary wśród swoich najgorliwszych wyznawców. Ustąpienie całego zarządu lokalnych władz w Rotherham jest wydarzeniem spektakularnym. Przez lata ukrywali przestępców (pochodzących ze środowisk muzułmańskich) w obawie przed oskarżeniem o rasizm i ryzykiem wywołania niebezpiecznych napięć etnicznych. Niewątpliwe nadużycie powierzonej władzy i zaufania… w dobrej wierze. Cierpienie ofiar przestało się liczyć. Poświęcono je na ołtarzu poprawności politycznej, bezkonfliktowej egzystencji mniejszości etnicznych. Pomimo ujawnionych nadużyć, w tym ukrywania sprawców gwałtów oraz zorganizowanego procederu metodycznego obłaskawiania nieletnich dziewczynek w celu późniejszego uprawiania nierządu, ludzie odpowiedzialni, którzy byli świadomi tego procederu pozostawali na stanowiskach i publicznie oskarżali swoich oskarżycieli – dzienikarzy śledczych, nazywając ich sługusami Murdocha. Nie pierwszy raz, ale tym razem sprawa była poważniejsza. Dziennikarze „The Times” nie zawiesili swojego śledztwa i w końcu doprowadzili do procesów sądowych, wyroków i rezygnacji polityków. Ale uważać na swój język w materiałach prasowych w dalszym ciągu muszą. Tylko w tym kontekście można odczytać kuriozalny tytuł: Bullying, sexism and politycal correctness blamed for failures. Przede wszystkim politycal correctness, ale w takim zestawieniu oskarżenie systemu przesuwa się na plan dalszy.


felietony i opinie |11

nowy czas |01 (211) 2015

Uprzejmie donoszę

Krystyna Cywińska

Czy Polacy mogą kłamać? Ależ skąd! Czy donosem życie złamać? Nigdy! Nie! Czy kochają swą ojczyznę? Do ostatniej kropli krwi. Nie są też antysemitami. Ani rasistami. Ani religijnymi oszołomami. I w ogóle są narodem bez większej skazy, zmazy i urojeń o swojej wyższości. Intelektualnej i moralnej. Nie cisną kamieniem ani w Żyda, ani w poganina. Ani bananem w murzyna. Są natomiast ofiarami pomówień, falszerstw, historycznych matactw i złośliwej propagandy.

W takiej to atmosferze narodowej dumy przeżywaliśmy powojenną emigrację. Ku chwale nieskazitelnej ojczyzny. I na własne pokrzepienie poza ojczyzną. I tak nam lata mijały w tej zbiorowej narodowej wierze. Ale historia nie milczy. I po latach wyziera z zakamarków archiwów i pamiętników odkurzanych z prochu niepamięci. Historia może być powodem do dumy, do zadumy i do bólu rozczarowań. Okazuje się, że w czasie niemieckiej okupacji donosicielstwo do Gestapo było bardziej powszechne niż sądzono. Według szacunku badaczy historii AK ponad 60 tys. Polaków współpracowało z Gestapo. Liczba współpracujących z innymi władzami niemieckimi jest mi jeszcze nieznana. Pisze o tym Krzysztof Wasilewski w piśmie „Przegląd”. Autor przypomina o wydanej w roku 2003 książce prof. Barbary Engelking pt. Szanowny Panie Gestapo. Zawarty w niej materiał archiwalny jest wstrząsający. Niszczący wizerunek narodu nieskażonego kolaboracją. Dość powszechnie donoszono na ukrywających się Żydów. Fakt jest znany, ale skala donosów jest przerażająca. Teczka z tymi donosami jest przechowywana w Instytucie Pamięci Narodowej. Donoszono nie tylko na Żydów. Już w roku 1941 grupa podziemnych działaczy organizacji Znak zawiadomiła władze Delegatury Rządu na Kraj, że donosicielstwo stało się plagą. Że grozi to utratą najlepszych i najdzielniejszych jednostek. Wiadomo historykom, że archiwum byłego Gestapo jest zawalone donosami Polaków na Polaków. Na łamach jednego z biuletynów informacyjnych AK z roku 1942 jest ostrzeżenie o mnożeniu się denuncjacji skierowanych do policji niemieckiej. W archiwach niemieckich jest nawet zapis jednego z gestapowców, że gdyby nie donosy Polaków, Niemcy nie wiedzieliby o połowie działalności polskiego podziemia.

Według historyka prof. Andrzeja Żbikowskiego, odsetek kolaborantów współpracujących z Gestapo w czasie okupacji wynosił ponad 5 proc. Wystarczy, żeby bolało. W samym tylko Krakowie Gestapo mogło liczyć na ponad tysiąc agentów. W okręgu warszawskim było ich więcej. Donosy pisywali też Żydzi na Żydów. Co było powodem donosicielstwa? Zdrada ojczyzny? Zdrada rodaków? Strach przed okupantem? Nie tylko. Podobno najczęstszym powodem była zawiść, osobiste animozje, chęć zysków i pozbycia się konkurentów w handlu. Czytam też, że kolaborantów nie odstraszały wyroki śmierci wydawane przez władze podziemia. Ani społeczne potępienie. Donosili aż do końca okupacji, nawet w czasie Powstania Warszawskiego. A potem zaczęło się donosicielstwo i denuncjacje do władz komunistycznych. I ochocza współpraca z tymi władzami w przekroju społecznym. Szczególnie w klasie inteligencji. Często i gęsto tłumaczona zachwianiem równowagi patriotycznej. Wiarą w doktryny komunistyczne, co można by jeszcze zrozumieć. Albo wiarą w Sowiety, co zrozumieć trudno. Historia tego donosicielstwa i współpracy z bezpieką jest wciąż nieujawniona w pełni. Podejrzewam, że jest już w znacznej mierze rozpracowana, ale nadal zamazywana i wstydliwe skrywana, z różnych osobistych lub nieosobistych powodów. Sławomir Mrożek napisał po stanie wojennym Donosy, wydane przez Puls w Londynie. Przytaczam urywki jednego z tych donosów do Drogiego Socjalizmu: „Pokornie donoszę, że jestem brzydki i zły. I bardzo się tego wstydzę. Dawniej tej mojej brzydoty nie było widać. Ale odkąd Drogi Socjalizm jest już na świecie, to wszyscy ją widzą przez porównanie. Bo Drogi Socjalizm jest piękny i szlachetny. Ale cóż, morda u mnie podobno we francach, bo gnije. Kultury

nie mam, zwłaszcza pod względem humanistycznym. Więc jakby Drogi Socjalizm czego potrzebował, to ja bardzo chętnie służę. Z tego wstydu. A także, żeby mnie Drogi Socjalizm nie bił. Łączę serdeczne ukłony. Kapitalizm.” W donosie do Szanownej Organizacji Narodów Zjednoczonych czytam: „Donoszę, że Polacy też murzyni, tylko biali. W związku z czym należy im się niepodległość. Możemy się nawet przemalować i w tym celu prosimy o transport czarnej pasty do butów Kivi. Że my są biali, to nie jest nasza wina. A nawet sama organizacja, jak by szła ulicą i zobaczyła patrol UB, to by też zbielała na twarzy. Chyba że szanowna organizacja ma zamiast twarzy dupę. Z murzyńskim pozdrowieniem Mrożek.” Cytuję te wyrywki z książeczki Mrożka jako antidotum. Jako lek znieczulający moje rozczarowanie i wielki smutek. Bo nic tak na rozczarowanie, a nawet ból nie działa, jak humor i groteska z groteskowego życia. Nawet codziennego. Polecam. Czy nasze oczy umią kłamać? Ależ skąd. Czy są wśród nas donosiciele, co życie mogą złamać? Ależ gdzie? Czy Polaka na obczyźnie na to stać? Ależ tak! Szanowny Panie Ambasadorze [w miejscu] Donoszę na „Nowy Czas”, że jest pismem wywrotowym. Że narusza dobre i szlachetne imię i intencje naszych tutejszych nieposzlakowanych organizacji. Że je szkaluje. W tym naszych szanownych Prezesów i Działaczy. I że ogólnie działa na naszą szkodę za granicą. W związku z tym uprzejmie proszę Pana Ambasadora o nie popieranie w słowach ani w przyczynkach finansowych tego społecznego szkodnika. Z donosicielskim pozdrowieniem Krystyna Cywińska

Speaker’s Corner

mier zmieniła zdanie i uznała, że nierentowne kopalnie, o których przedtem mówiła jako o przeznaczonych do likwidacji, mogą działać nadal. Potwierdziła też wszystkie przywileje górnicze, które są jedną z przyczyn zbyt wysokich kosztów wydobycia węgla w Polsce, a także zagwarantowała swym podpisem utrzymanie w państwowych kopalniach niezmiennego stanu zatrudnienia do roku 2027. Na efekty takiej postawy pani premier nie trzeba było długo czekać. Różne grupy interesów, wspierane przez działaczy związkowych, ustawiły się w niecierpliwej kolejce do premier Kopacz, tzn. do publicznej kasy. Ci, którzy wcześniej byli zadowoleni, gdy ich list protestacyjny przyjął jakiś wojewoda, dziś krzyczą, że urządzą uliczną rewoltę, gdy nie przyjmie ich sama premier i nie załatwi ich spraw, tak jak załatwiła górnicze w Kompanii Węglowej. W pierwszej kolejności rozpoczęli protest górnicy z kopalń, które nie są państwową własnością, lecz należą do Jastrzębskiej Spółki Węglowej, w której skarb państwa jest większościowym udziałowcem. Chcą takich samych gwarancji i przywilejów, jakie dostali ich koledzy z Kompanii Węglowej. Żądają, żeby i do nich Kopacz przyjechała i potwierdziła co trzeba podpisem. Następną grupą, która zapowiada protesty są kolejarze, kolejną rolnicy, którzy chcą, by Kopacz dołożyła im co najmniej 50 groszy do każdego kilograma żywca wieprzowego, bo wobec niskich cen produkcja jest mało opłacalna. W licznych miastach w grupy protestujące i żądające interwencji rządowej łączą się tzw. frankowicze, czyli ci, którzy kilka lat temu wzięli z banków kredyty hipoteczne rozliczane we frankach szwajcarskich, teraz zaś wobec wzro-

stu kursu tej waluty chcą, by im obniżyć ratę, dopłacając z publicznych pieniędzy. W tej sprawie Kopacz jeszcze głosu nie zabrała, ale niepokojący sygnał wysłał już minister gospodarki i wicepremier w jej rządzie, Janusz Piechociński, który z miną chłopka-roztropka oświadczył, że banki „powinny” umożliwić przewalutowanie kredytów po dawnym, niskim kursie, nie dodał tylko, kto miałby za to zapłacić. Protestować zamierzają też związki nauczycielskie. Jedynie lekarze siedzą cicho, co nie dziwi, bo przecież uległość wobec ich żądań nakazała Kopacz ministrowi zdrowia na początku tego roku. Znów, jak dawniej, na początku transformacji, rząd zaczął być postrzegany jako tchórzliwy rozdawca pieniędzy, którego wystarczy postraszyć, by wyszarpać więcej dla siebie. A myśleliśmy już, że takie myślenie o rządzie i państwie to już bezpowrotna przeszłość. Myśleliśmy – bo przyzwyczaił nas do tego Donald Tusk, który jako premier nigdy nie pozwolił się tak traktować i miał dość siły, by studzić anarchistyczne zapały central związkowych. Niestety, jego następczyni takiej siły nie ma. Dlaczego? – Po prostu dlatego, że jej przywództwo w Platformie Obywatelskiej nie jest wynikiem jej pozycji w partii, a tylko wynikiem zaplanowanego przez Donalda Tuska kompromisu, który miał pogodzić zwaśnione partyjne frakcje i uchronić Platformę przed rozpadem. Odchodząc, premier postawił na czele partii Ewę Kopacz tylko dlatego, że żadna ze ścierających się frakcji nie uznawała jej za swojego lidera. Być może uratował partię, ale zagroził państwu, bowiem słaby premier nie jest w stanie rządzić racjonalnie.

Wacław Lewandowski

Największy błąd Tuska Kiedy premier Ewa Kopacz zapowiedziała reformę Kompanii Węglowej, natychmiast dziennikarze i komentatorzy polityczni zaczęli porównywać ją do Margaret Thatcher, nazywając „polską żelazną damą”. Nie trwało to długo. Szybko okazało się, że takie porównanie nie wytrzymuje konfrontacji z rzeczywistością, gdyż wystarczyło, by związki zawodowe rozpoczęły akcję strajkową i protestacyjną oraz zagroziły jej systematycznym rozszerzaniem, by pani pre-


12| felietony i opinie

PIÓREM

01 (211) 2015 | nowy czas

PAZUREM ANDRZEJ LICHOTA

2 015

Każdy wita Nowy Rok z nową nadzieją. Nowymi postanowieniami. Wszyscy życzymy sobie i innym, by był lepszy niż poprzedni. Potem leje się strumień alkoholu… i już jesteśmy w Nowym Roku. Ale czy w nowej rzeczywistości? Czy to nie iluzja, w którą wpędzamy się, by choć na chwilę poczuć, iż panujemy nad swoim losem? Nad czasem? Już na początku roku siły „wyższe” starają się zapewnić nam pewne atrakcje. Objawia się to zwłaszcza w no-

wych podatkach, oczywiście wyższych. Nowych cenach, a jakże, wyższych. Nowych przepisach, regulacjach i poszerzonych strefach płatnego parkowania. Cały rok politycy, urzędnicy oraz inne służby z państwowego garniturku pracują wyłącznie po to, by od Nowego Roku to, co miało być nowe, piękne, świeże i radosne, było gorsze, trudniejsze, droższe i bardziej do… bani. Jak to jest, że tyle wysiłku i niemal żadnego postępu?

Obejrzałem niedawno Hobbita, ostatnią, trzecią już cześć. Kto zna, gratuluję, kto nie, to pokrótce: historia toczy się wokół drużyny, która przez dwie poprzednie części dzielnie stawia opór przeciwnościom, by dotrzeć do upragnionego celu. Celem jest zdobycie góry Erebor z nieprzebranymi bogactwami zebranymi przez wieki, kiedy rządził tam lód krasnoludów. Smok Smaug wypędził krasnoludów z góry Erebor i zagarnął ich bogactwo. Drużynie przewodzi syn prawowitego władcy Thorin II Dębowa Tarcza. Jest mężny dzielny i ofiarnie walczy o to, co mu się słusznie należy. Oczywiście nie odniósłby sukcesu, gdyby nie pomoc pewnego sprytnego Hobbita, Elfów oraz mieszkańców miasta na jeziorze, których spotyka w trakcie wielomiesięcznej wyprawy. Thorin zaciąga dług u tych, którzy mu pomagają. Dług wdzięczności. Ostatecznie zdobywa Erebor i należne mu skarby. Wtedy jednak nie zamierza się dzielić ani spłacać długu. Nie chce korzystać ze skarbu w dobrym celu, ale chciwie chroni go po to, by był. Ta historia wyjątkowo dobrze ilustruje postępowanie tych, co do władzy dążą i to, co robią, gdy ją już mają. Trzeba przyznać, że Peter Jackson nieźle opisał, a potem w języku filmowym pokazał naturę władzy. Choć teraz rządzący nie muszą już być ani tak dzielni, ani mężni, wystarczy, by byli cwani i potrafili się podlizywać. Oni nie zdobędą władzy bez nas, bez ludu. Kiedy po nią idą, są mili, przyjaźni i obiecują co tylko mogą. A kiedy ją mają…, to właśnie dzięki nim radość z nowego tak szybko przygasa. To co nowe, piękne, świeże i radosne, zamienia się dzięki nim w gorsze, trudniejsze, droższe i do bani. Warto o tym pamiętać i każdego, kto pójdzie po władzę, dobrze przeczołgać i przećwiczyć, by kolejne lata nie potoczyły się według tego samego wzorca. Wprawdzie film Jacksona kończy się happy endem: Thorin w końcu wygrywa ze swoją obsesją i zaślepieniem. Ale to tylko filmowa baśń. W życiu każda władza korumpuje.

O co tu chodzi? Po dekadzie spędzonej w Londynie, łapię się na tym, że coraz więcej rzeczy mnie dziwi, kiedy przypatruję się naszej tu społeczności. Nie ukrywam, że staram się trzymać na uboczu polonijnego życia. Nie widzę w polonijnych organizacjach czy stowarzyszeniach niczego, co mogłoby mnie zainteresować. Tak też dzieje się w przypadku POSK-u, o którym regularnie ostatnio pisze się na naszych, i nie tylko, łamach. Dla mnie, emigranta z poprzedniej dekady, czyli największej fali emigracji polskiej, jaka napłynęła na Wyspy, całe to zamieszanie wokół tej szacownej (podobno) polonijnej instytucji budzi po prostu niesmak. To jest duża instytucja w praworządnym kraju. Obowiązują jakieś zasady funkcjonowania, jakieś systemy kontroli. Jak to jest możliwe, że pisze się o istniejących lub domniemanych nieprawidłowościach i przejmuje się tym jedynie grupa najaktywniejszych członków? Co robią inni członkowie? Jest im wszystko jedno? Przecież tam powinno być pospolite ruszenie, które spowodowałoby otwarcie tajemnych ksiąg i sprawdzenie prawidłowości funkcjonowania tej instytucji, która powstała za społeczne pieniądze. Z drugiej strony zadaję sobie pytanie,

czym jest dla mnie POSK? Jeśli chodzi o mnie, a śmiem twierdzić, że i o większość tej całej nowej fali, której jestem reprezentatywnym przykładem, moja znajomość POSK-u ogranicza się do tego, że wiem, gdzie jest zlokalizowany i że w barze można coś dobrego z polskiej kuchni zjeść za całkiem przyzwoite pieniądze. Koniec. Ach, jeszcze jest księgarnia, ale w tych godzinach, kiedy zdarzyło mi się tam być – zamknięta, a jak była otwarta, nigdy nie udało mi się tam znaleźć tego czego szukałem, bo jest tak kiepsko zaopatrzona. Jest oczywiście Jazz Cafe, na dobrym, jak czytam w naszych recenzjach, poziomie, ale to akurat nie jest typ muzyki, który mnie pociąga. Mógłbym wspomnieć jeszcze o jadłodajni na IV piętrze z tarasem i całkiem niezłym widokiem na Londyn, ale byłem tam tylko raz, bo nie ciągnie mnie do PRL-u, a atmosfera tam panująca to czasy Gierka z głębokiej polskiej prowincji. Czy o podtrzymywanie takich skansenów chodzi zarządowi POSK-u? Zawsze mi się wydawało, że emigracja, która stworzyła POSK walczyła zawzięcie z PRL-em. Cóż to za paradoks? Nigdy w żadnej prasie polonijnej, którą przeglądam z zawodowego skrzywienia, nie

znalazłem ogłoszenia informującego nowo przybyłych, że w Londynie jest taki przybytek, ale z drugiej strony rozumiem – czym tu się chwalić? Czym imponować w XXI wieku w jednej z najatrakcyjniejszych stolic świata przybyłym zza dawnej żelaznej kurtyny? PRL-em Czytając to, co ostatnio pisze się o nieprzejrzystości zarządzania, można wpaść w przerażenie. Dla takiego przeciętnego emigranta nowej fali może to po prostu oznaczać, że jeśli nie wiadomo o co chodzi, to chodzi tylko o jedno: towarzystwo wzajemnej adoracji dorwało się do stołków i kombinuje, jak tu jeszcze coś więcej wykombinować. I narzeka, że się nie da. A skoro członkom własnej komisji rewizyjnej nie chcą pokazać dokumentów, więc prosty wniosek nasuwa się sam: mają coś do ukrycia. Budynek z takim potencjałem, w takim miejscu i przy takiej liczbie Polaków w Wielkiej Brytanii powinien tętnić życiem. Jeśli zarządzający nim nie potrafią tego zmienić, to czas zmienić zarządzających. Czas oddać to miejsce – o jakim innym mniejszościom narodowym nawet się nie śni – w nowe, profesjonalne, przedsiębiorcze i kreatywne ręce.

V. Valdi


kontrowersje |13

nowy czas |01 (211) 2015

Odpowiedź zamknięta na list otwarty… W połowie grudnia ubiegłego roku pojawił się w przestrzeni wirtualnej „List otwarty” Reginy Wasiak-Taylor. List otrzymaliśmy jako pierwsi (adresowany był do „Nowego Czasu”) pocztą elektroniczną z prośbą o opublikowanie w grudniowym numerze. Otrzymaliśmy go w dniu, w którym grudniowy numer naszego pisma zszedł już z pras drukarskich i właśnie rozpoczynał swoją wędrówkę po Londynie. O tym fakcie poinformowana została pocztą zwrotną autorka listu. I na tym zakończyła się jej korespondencja z naszą redakcją. Nie było prośby o wydrukowaniu go w numerze styczniowym. Czas płynie szybko, a jeszcze szybciej wydarzenia, szczególnie w przestrzeni wirtualnej. Jeszcze nie zdążyłem dopić kawy, a już dostałem informację rozesłaną po świecie („życzliwi” przekazali ją i do nas): „List otwarty” został przekazany Ambasadorowi RP w Londynie, z takim oto wystąpieniem: „W związku z nasilającą się wokół mnie kampanią nienawiści prowadzoną głównie przez Alinę Siomkajło oraz redakcję „Nowego Czasu” nie widziałam innego wyjścia i skorzystałam z tej formy publicznego oświadczenia”. Oczywiście natychmiast wysłaliśmy list do Ambasadora RP objaśniając li tylko sekwencję wypadków. Mimo powyższego oświadczenia p. Wasiak-Taylor wysłała do nas list ponownie w styczniu. Oto nasza odpowiedź zamknięta na jej „List otwarty”.

Taka sama procedura obowiązuje w przypadku innych materiałów ukazujących się na łamach naszego i innych pism. Listów otwartych, jak każdy redaktor, mam całą kolekcję. „List otwarty” Reginy Wasiak-Taylor dostępny jest w sieci. Zainteresowanym polecam, ale nie możemy finansować (druk kosztuje) tej kuriozalnej sztuki epistolarnej, ponieważ „List” dotyczył głównie publikacji zamieszczonych w „Ekspresjach”, piśmie redagowanym przez Alinę Siomkajło, prezesa Stowarzyszenia Pisarzy Polskich za Granicą, i tam przede wszystkim powinien był być skierowany. Czy został, przeczytać można w artykule poniżej. W Pani „Liście otwartym” nie treść a forma mnie wzruszyła. Protagoniści zamieniają role z antagonistami, następuje wymieszanie wszystkiego i wszystkich. Powstaje dosyć infantylny wizerunek naszych byłych służb: panu Jankowi jest przykro, że w tak nikczemny sposób zarabiał na życie (choć z wysokiej emerytury chętnie nadal korzysta). Agent przeprasza ofiarę za stosowane przezeń metody. Wszystkie ofiary? Jeśli

tak, to powinien mieć jakiś oficjalny fundusz reprezentacyjny. Skrucha kosztuje. Trudno nie popaść w stan pojednania– wszyscy byliśmy ofiarami represji: i kat, i ofiara. Kat był może trochę bardziej sprytniejszy, ale to nie grzech. Przewinieniem „Nowego Czasu” było natomiast – jak czytamy w „Liście” – to, że: „...odbierają mi również prawo do firmowania mojej książki Ojczyzna literatura znakiem OPiM („Nowy Czas” 2014, nr 3, s. 19)”. Treść artykułu jest jednak pominięta. Nikomu prawa nie odbieramy, lecz na podstawie faktów i praktyki wydawniczej twierdzimy, że nie miała Pani prawa do wydania książki w nieistniejącym wydawnictwie. Jeśli Pani nie miała tego prawa, to trudno je Pani odebrać. Z tematem głównym Pani domniemanej agenturalnej przeszłości „Nowy Czas” nie ma nic wspólnego. I nie miał, a czy będzie miał, czas pokaże. Robi się interesująco. A nam przybywa wrogów i zwolenników, bo to procesy równoległe. Grzegorz Małkiewicz

Szanowna Pani, „Nowy Czas”, podobnie jak wszystkie inne redakcje nie jest darmową tablicą ogłoszeń. Listy do redakcji od czytelników to piękna tradycja, ale nie patent na bezpodstawne oskarżenia i automatyczna gwarancja zamieszczenia ich treści bez zmian, czego zwykle domagają się osoby uprawiające ten specyficzny gatunek, wiedząc że praktyka jest inna. Redakcje mają prawo, i często z niego korzystają, do nie zamieszczenia listu, bądź do zastosowania daleko idących skrótów (Pani zażyczyła sobie zamieszczenia listu, który zająłby dwie strony naszego pisma bez skrótów!).

Otwarty na opak Stykając się z wypowiedzią, która skrajnie nie szanuje elementarnych reguł przyzwoitości nazywając to prawem moralnym, jesteśmy właściwie bezradni. Dotknę więc tylko szczególnie niegodnych miejsc takiej wypowiedzi. „List otwarty” sekretarza i wiceprezes Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie (ZPPnO) Reginy Wasiak-Taylor z 15 grudnia 2014, przedświątecznie rozesłany w różne strony, ale nie do przedstawicieli Stowarzyszenia Pisarzy Polskich za Granicą (SPPzG), których w dużej mierze dotyczy, otrzymałam od osób trzecich. Regina Wasiak-Taylor w szóstym roku od pojawienia się zarzutu jej operacyjnej współpracy z SB, nadal przy pomocy samozwańczej lustracji, grając teraz na ludzkich uczuciach, próbuje odzyskać społeczne zaufanie i oczyszczać własną opinię. Ma temu służyć „List otwarty” – wielogłos „dyplomatycznych” konfabulacji czytelny inaczej, niż zaleca to autorka. Asortyment absurdów desperacko rozbrajającego „Listu” – przebogaty. O co chodzi tym razem? – Od prezesury ZPPnO wiceprezes Reginę Wasiak-Taylor dzieli już pół kroku. Zbliża się kolejna dobra koniunktura – walne zebranie i wieczór nagrodzonych przez Związek – odpowiednia chwila na sfinalizowanie sztuki „wypływania”. Autorka „Listu” rozwija więc wokół siebie propagandową kampanię – rozpowszechnia ckliwą historyjkę o trudnych dla niej studiach w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Opolu, szczerych chęciach bycia naukowcem i o okrutnym losie w systemie, który złamał jej karierę. Robi z siebie patetyczną ofiarę komunizmu, polityki i historii… A obecnie, jak żali się, wszyscy obrzucają ją błotem i napadają, a ona – na nikogo. Zbiera nieznane nam, podobno stosowane wobec niej nazwy i przezwiska, jako ich źródło podając m.in. stronice „Ekspresji”, na których ani tego, ani innego „błota” nie ma.

Czytelnicy nie znajdą jednak „Ekspresji”, rocznika Stowarzyszenia Pisarzy Polskich za Granicą, w Księgarni Polskiej Macierzy Szkolnej w POSK-u. Prezes PMS w sierpniu 2013 zastosowała wobec naszego pisma arogancką cenzurę księgarnianą. A „przyjazne” nam siły zarządu Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie usunęły „Ekspresje” z gabloty POSKlubu. W Londynie pismo dostępne jest w czytelni Biblioteki Polskiej (POSK), w Veritas Bookshop i w kiosku przy kosciele pw. św. Andrzeja Boboli. Na słowo honoru p. Wasiak-Taylor dowiadujemy się z „Listu otwartego”, że po ujawnieniu zawartości „teczki” podała się jako sekretarz Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie do dymisji, ale zarząd jej to wyperswadował (czy ktoś o tym słyszał?). Wiemy natomiast, że ów zarząd na zamkniętym zebraniu napisał tylko dla niej jakby nową ustawę IPN: Oświadczenie („Ekspresje”, t. II, s. 200), którego kilka osób nie chciało podpisać, więc za którymś podchodem skłoniła do tego 86-letnią Krystynę Bednarczyk. Dowiadujemy się, że 10 grudnia 2009 roku Związkowi Pisarzy groziło przejęcie władzy „przez ludzi” (czy przez skłaniających ją do podjęcia lustracji w IPN?), ale dzielny, jednomyślnie antylustracyjny zarząd za jednym zamachem obronił p. Wasiak-Taylor, swoje stołki i Związek. Zbigniewowi Bereszyńskiemu, który jej pierwszej słał relację z „teczki”, zarzuca, jakoby najpierw rozesłał ją „na dziesiątki adresów”… Chwali się p. Wasiak-Taylor posiadaniem listu funkcjonariusza SB Jana Smolińskiego podobno przepraszającego ją „za wyrządzone przykrości”, ale listu nie ujawnia drukiem. Zresztą, czy jedna jaskółka miałaby czynić wiosnę? – Oprócz dossier p. Wasiak-Taylor wytworzonego przez Smolińskiego, o jej „nieformalnej współpracy” traktują także informacje podane w teczkach SB tworzonych przez in-

nych oficerów „opiekujących się” osobami z opolskiego środowiska. Tym dr Bereszyński uzasadnia w jednym z artykułów, iż Smoliński nie konfabulował. – Może Regina Wasiak-Tylor powinna się zapoznać z tym, co o niej piszą w innych teczkach? Czego by nie dotknąć w „Liście otwartym”, wszystko uwikłane jest w sieć fantastycznych konfabulacji. Podobnie zresztą dzieje się poza kulisami tego listu w ZPPnO: weźmy choćby tworzenie istniejących tylko z nazwy oficyn wydawniczych, pozorowanie współautorstwa książek autorów tego zabiegu p. Wasiak-Taylor nieświadomych; „wykluczanie” ze Związku dawniej i dzisiaj za profesjonalizm, za wzywanie sekretarz Związku do poddania się lustracji. Przyjmowanie do Związku Pisarzy osób nieposiadających ani jednej autorskiej książki w swoim dorobku, hołubienie w zarządzie ZPPnO posłusznych – przydatnych w roli narzędzi. Fakty drażliwie niechlubne, które eufemizująco nazywam szachrajzadą, p. Wasiak-Taylor przemilcza lub snuje o nich bajki dla naiwnych. Osoby przypominające jej o istnieniu hierarchii wartości, prawa moralnego, o wysokim powołaniu literatury – załatwia donosami, szantażuje sądem. Własne i Stowarzyszenia Pisarzy Polskich za Granicą stanowisko w sprawie lustracji (w odpowiedzi na list prezesa Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie Andrzeja Krzeczunowicza) celnie w roku 2010 wyraził Marek Baterowicz z Sydney, wycofując swe członkostwo ze ZPPnO i kończąc odpowiedź słowami: „Zarząd Związku powinien był domagać się od [KO] Reginy Wasiak wyjaśnienia sprawy w IPN, zamiast wybielać ją <na wyrost>. Staliście się jej wspólnikami! Żegnam się z żalem, zniszczyliście własną legendę”. Alina Siomkajło


14| listy do redakcji

01 (211) 2015 | nowy czas

podległości odebrałem z rąk Prezydenta RP Bronisława Komorowskiego, tytuł naukowy profesora nauk humanistycznych, wieńcząc w ten sposób – profesurą belwederską – owe ćwierć wieku badań nad polską sztuką na emigracji. Dziękuję Redakcji i moim kolegom artystom, że w tej pracy znajduję Państwa wsparcie. Serdecznie pozdrawiam JaN WIKTOR SIENKIEWICZ PraCa nadzwyCzajna i niezastąPiOna

Szanowny Panie Redaktorze, cieszę się, że w ostatnim numerze „Nowego Czasu” (NC 1112, 2014) ukazała się obszerna recenzja książki prof. Jana Wiktora Sienkiewicza na temat artystów gen. andersa. Praca prof. Sienkiewicza z toruńskiego Uniwersytetu Mikołaja Kopernika nad polską sztuką w szerokim świecie jest nadzwyczajna i niezastąpiona. WOJCIECh a. SOBCZyńSKI wędrówki PO POlskim lOndynie

Szanowny Panie Redaktorze, dziękuję serdecznie za przesłany noworoczny numer „Nowego Czasu”. Jego zawartość treściowa jest imponująca i bardzo ciekawa. I bardzo dużo sztuki! artykuł na temat artystów gen. andersa i rozmowa, pięknie ilustrowane! – dziękuję! Praca zespołowa i życzliwość ludzka to ważne elementy naszej – czy to naukowej, czy też dziennikarskiej czy też… detektywistycznej – pracy. Bo – i badacz sztuki współczesnej i dziennikarz, i detektyw – wszyscy korzystają z tych samych narzędzi i metod. Przez ostatnie 25 lat pracowałem właściwie jak taki dziennikarz-detektyw: uzbrojony w dyktafon, aparat fotograficzny, notatnik i pióro. W trampkach, z plecakiem na plecach i w czapeczce z daszkiem. Rozmów, spotkań, podróży – pewnie nie zliczę. a do tego psychologiczna strona tej pracy – równie ważna. Bo były to spotkania z żywymi ludźmi; artystami o przeróżnych charakterach i doświadczeniach; światach odległych i bliskich; jasnych i ciemnych; gorących i chłodnych. I dla każdego tego świata, trzeba było zbudować klimat do rozmowy, spotkania, wymiany myśli. ale warto było. Bo tych światów już niestety (w większości) nie ma. Są zaś inne, nowe, równie ciekawe – i o nich zapomnieć nam nie wolno. One na nas czekają. Po 25 latach wędrówki po Polskim Londynie, z pokorą do tego co zrobić nie zdołałem, ale też z satysfakcją tego, co zrobić się udało, 10 listopada 2014 roku w wigilię Święta Nie-

Prezydent RP Bronisław Komorowski przyznaje Janowi Wiktorowi Sienkiewiczowi tytuł profesora nauk humanistycznych

Siedząca przy wejściu p. Skarbnik wydała jakieś polecenie p. Krzysztofowi Rowińskiemu, który zaczął podążać za p. Siomkajło, by ją wyprowadzić z sali. Kilka osób z Zarządu Związku Pisarzy starało się wmawiać jej, że jest to spotkanie tylko dla członków ZPPnO. W Jazz Cafe było kilkanaście osób, łącznie ze mną, nie należących do Związku. I nikogo nie legitymowano przy wejściu. P. Siomkajło wyjaśniała, że w zapowiedziach uroczystości ZPPnO zapraszał wszystkich, więc przyszła na spotkanie z Jubilatem, który – jak się okazało – jest tegorocznym Laureatem Nagrody Stowarzyszenia Pisarzy Polskich za Granicą. P. Siomkajło jest prezesem tego Stowarzyszenia. Podała przy tej okazji „Ekspresje”, rocznik Stowarzyszenia Pisarzy Polskich za Granicą, Jubilatowi oraz jednej z pań (potem okazało się, że była to dr Rabizo-Birek z Rzeszowa, która wygłosiła bardzo interesującą laudację). Ku zdumieniu wielu obecnych, wypraszając i zabraniając przekazania „Ekspresji” rwetes podniosła Katarzyna Bzowska. Na pytanie p. Siomkajło, dlaczego nie wolno jej rozdawać „Ekspresji”, usłyszeliśmy podniesiony głos p. Bzowskiej: „Bo pani o nas źle pisze”. Czyżby p. Bzowska nie mogła tego „źle” prostować w bardziej kulturalny sposób? Nie zauważyłam, żeby kiedykolwiek z uroczystości Stowarzyszenia Pisarzy wypraszano członków innych związków. Czytam też „Ekspresje” i mogę powiedzieć, że nie znajduję tam niczego nieuzasadnionego. Czy można przemilczać podobne incydenty? Niestety, takie niedyplomatyczne posunięcie p. Katarzyny Bzowskiej będzie mi się zawsze kojarzyło z tym jubileuszowym spotkaniem. Z poważaniem NINa JaNCZEWSKa Od redakcji: Pani Nina Janczewska jest znaną wśród lon-

dyńskiej Polonii filantropką, która wspiera finansowo różne organizacje oraz uroczystości.

nie uwierzyłabym…

Szanowny Panie Redaktorze, nie uwierzyłabym, gdybym nie zobaczyła na własne oczy! 21 grudnia 2014 roku, jeszcze przed rozpoczęciem spotkania przygotowanego przez Związek Pisarzy Polskich na Obczyźnie dla uczczenia 80. urodzin „księcia polskich poetów” adama Czerniawskiego, byłam świadkiem – mało powiedzieć – nieprzyjemnego wydarzenia w Jazz Cafe w POSK-u. Gdy w drzwiach pojawiła się prezes Stowarzyszenia Pisarzy Polskich za Granicą p. alina Siomkajło, doszło do poruszenia wśród osób z Zarządu Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie.

Czy tO mOżliwe?

Szanowny Panie Redaktorze, jeśli w POSK-u dzieje się aż tak źle, czy nie ma możliwości, żeby Charity Commission czy jakieś inne władze brytyjskie dokonały kontroli? Przecież Polski Ośrodek Społeczno-Kulturalny to nie jest własność kilku panów i kilku pań. To jest własność społeczna, a ci panowie i te panie są tam, by dbać o ten społeczny interes, a nie o własny. a ich działalność powinna być transparentna i jakikolwiek członek POSK-u czy przed-

z rodzinnego albumu: nowy czas na nowych hebrydach

Miłościwie Nam Panująca Pani Przewodnicząca POSK-u wyznała na zebraniu Rady tej społecznej instytucji, że zwróciła się (a może dopiero zwróci – tutaj doniesienia z Polskiego Londynu nie są zgodne) do JE Ambasadora RP w Londynie, by wpłynął na decyzję dotyczącą dofinansowania „Nowego Czasu” w 2015 roku. Czyli mówiąc wprost: Miłościwie Nam Panująca Pani Przewodnicząca POSK-u orzekła, że „Nowy Czas” nie powinien dostać dofinansowania, bo pisze brzydko o POSK-u. Jeśli żądanie to zostanie wysłuchane i „Nowy Czas” nie dostanie dofinansowania w ramach projektu MSZ, zapewniamy Was Drodzy Czytelnicy, że zwrócimy się do Organizacji Narodów Zjednoczonych. Wszak – jak widać na załączonych zdjęciach – „Nowy Czas” czytany jest nawet na Nowych Hebrydach. Czyż Ministerstwo Spraw Zagranicznych może pozbawić takiej szansy czytelników w Polskim Londynie?


listy do redakcji |15

nowy czas |01 (211) 2015

tswiciel prasy powinien dostać wszystkie interesujące go informacje na temat finansowych rozliczeń. To nie może być wiedza tajemna!!! Dlaczego członkowie nie reagują? Z poważaniem ANNA WOLAńSKA to roDzaj insynuacji

Szanowny Panie Redaktorze, w ostatnim numerze „Nowego Czasu” (11/12 2014) ukazał się kolejny list pani Aliny Siomkajło na temat Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie. Nie chcę odnosić się do całości listu, a jedynie do jednego akapitu, który w moim przekonaniu wymaga sprostowania, po to, by nie stał się pożywką dla niepotrzebnych plotek i insynuacji. Autorka listu pisze o „Pamiętniku Literackim” wydawanym przez ZPPnO: „Leci już trzeci odcinek (s. 85-97) banalizującej interpretacji materiałów z archiwum Oficyny Poetów i Malarzy – kolejna wizyta p. Wasiak w archiwum. Jest w odcinku gadka o rabusiu archiwum, który posiadał klucze do domu śp. Bednarczyków. Nie ma wyjaśnienia za czyim pozwoleniem p. Wasiak przed oddaniem archiwów OPiM Uniwersytetowi Jagiellońskiemu nachomikowala sobie materiały, którymi teraz się popisuje”. Ten rodzaj insynuacji wzbudza oburzenie. Mogę w tej sprawie zabrać głos, gdyż przez wiele lat przyjaźniłam się z Krystyną Bednarczykową i do dziś jestem w przyjaźni z Caryl Topolski, która na wiele lat przed śmiercią Krystyny została przez nią wyznaczona jako wykonawca jej testamentu. Otóż krótko przed przeniesieniem się Krystyny do domu opieki w jej otoczeniu znalazł się młody mężczyzna, który obiecał opiekę nad nią oraz uporządkowanie archiwów. Bliscy z otoczenia Krystyny byli tą nagłą znajomością zaniepokojeni, zwłaszcza faktem, że mężczyzna ten otrzymał klucze do jej domu. Już po jej śmierci sąsiedzi dostrzegli, że niezamieszkały dom odwiedza młody mężczyzna, otwiera drzwi kluczem i wynosi jakieś papiery. Zamki zostały zmienione, ale było już za późno – wiele materiałów zginęło. Fakty te może potwierdzić Caryl Topolski i mieszkający obok dawnego domu Bednarczyków sąsiedzi. Pani Regina Wasiak-Taylor (bo tak brzmi nazwisko sekretarza ZPPnO) otrzymała wiele materiałów dotyczących Oficyny Poetów i Malarzy od Krystyny Bednarczykowej, która w szeregu rozmów ze mną wspominała, że uważa Reginę Wasiak-Taylor za bardzo pracowitą i jest pewna, że materiały te zostaną odpowiednio wykorzystane. Sprawa przekazywania archiwum OPiM do Uniwersytetu Jagiellońskiego była uzgadniana między przedstawicielami UJ i Caryl Topolski w porozumieniu z Reginą Wasiak-Taylor, sekretarzem ZPPnO, którego Krystyna Bednarczykową była przez kilka lat prezesem. Z poważaniem ELżBIETA ZAGóRSKA PS. W żadnej rozmowie ze mną Krystyna nie wymieniła nazwiska pani Aliny Siomkajło.

choDzi o nasze Dzieci i mŁoDzież

Organizacja Guardian Angels zwróciła się we wrześniu 2014 roku do Zarządu POSK-u z prośbą o wynajęcie sali po preferencyjnych cenach (jesteśmy organizacją non profit, opartą o służbę woluntariuszy) w związku z obchodami 25. rocznicy założenia naszego oddziału w Wielkiej Brytanii. Zarząd POSK-u tak skutecznie odwlekał decyzję przez dwa miesiące, że praktycznie uniemożliwił realizację obchodów w POSK-u. A szkoda… Jesteśmy organizacją o międzynarodowym zasięgu: 19 krajów, ponad 140 miast na świecie, z wieloma polskimi akcentami. Inspiratorem idei był polski marynarz, którego syn Curtis Sliwa (matka Włoszka) założył Guardian Angels w Nowym Jorku w 1979 roku. Organizacja cieszy się poparciem kolejnych prezydentów USA i należy do Homeland Security. Silnym polskim akcentem jest fakt, że nasze kolory narodowe, biały i czerwony, są kolorami uniformów i beretów Guardian Angels. Czy nie należy takich faktów popularyzować? Można powiedzieć: cudze chwalicie, swego nie znacie… W konsekwencji jubileusz odbędzie się u życzliwych Portugalczyków, którym zależy na propagowaniu ich grupy narodowościowej w Londynie poprzez fakt goszczenia mediów, władz lokalnych (między innymi zastępcy burmistrza Londynu d/s Policji) oraz gości z całego świata w czasie jubileuszowej uroczystości, która odbędzie się w marcu. Liczyłem na przychylność POSK-u w kolejnej sprawie, po słowach prezesa Zjednoczenia Polskiego pana Tadeusza Stencla, jak i po słowach pani Heleny Miziniak wyrażonych podczas prowadzonego przez nią Walnego Zebrania POSK-u w maju 2014, w kontekście słabego udziału polskich dzieci z Wielkiej Brytanii na Olimpiadzie Polonijnej. 15 września 2014 roku złożyłem pismo dotyczące POLISH KIDS KARATE ACADEMY, a potem z braku odpowiedzi mimo dwukrotnych rozmów z panią przewodniczącą Joanną Młudzińską wysłałem kolejne pismo 28 listopada 2014. I oto 13 grudnia 2014 roku, po trzech miesiącach czekania otrzymuję pismo z jej negatywną odpowiedzią oraz uzasadnieniem, że „w POSK-u już odbywają się zajęcia tego typu”. Zgoda, ale w inne dni – wtorki i czwartki – i innego rodzaju karate, co podawałem jako argumenty w swoich pismach. W Community Centres, w szkołach i w siłowniach w Wielkiej Brytanii wynajmowane są pomieszczenia na różne rodzaje martial art, w tym karate. Ośrodki te nie roszczą sobie prawa do własności i monopolizacji, a wręcz współpracują, jak np. prowadzony przeze mnie klub Nort Kyokushin IKO czy School of Masters. Posiadam 42 lata praktyki i 37 lat praktyki instruktorskiej w karate, w tym ponad 1500 przeszkolonych adeptów w Polsce i na Wyspach. Współzakładałem Ośrodek Warszawski Kyokushin w 1976 roku, po czym założyłem w 1979 roku Klub „Smok” na Muranowie. Należę do walczących dinozaurów karate. Idea Polish Kids Karate Academy została przeze mnie publicznie zadeklarowana jako projekt non profit (bezpłatny dla rodziców dzieci) na Walnym Zebraniu POSK – najwyższej

władzy naszej organizacji w maju 2014 roku w oparciu o następujące przesłanki: – zainteresowanie rodziców dzieci tą formułą (zwłaszcza nowo przybyłych rodzin o ograniczonym funduszu, by przy braku swobody finansowej nie eliminowali swoich dzieci z aktywności fizycznej z przyczyn ekonomicznych). – moje dotychczasowe doświadczenie w pracy społecznej w POSK. W latach 1990-94 założyłem i prowadziłem jako instruktor/woluntariusz Polish Martial Art Club dla dorosłych za życzliwym użyczeniem pomieszczeń POM Club (POMidor, teraz Jazz Cafe). Oczywiście fakt ten był znany i akceptowany przez wyjątkowo sprawną ekipę Zarządu w osobach prezesa Szymona Zaremby i sekretarza pana Hampla. Łezka kreci się w oku nad ich sprawnością menedżerską i przestrzeganiem idei założycielskiej i statutowej POSK-u; decyzje zapadały sprawnie, maksymalnie do dwóch tygodni od złożenia pisma. – w poprzednich latach byłem wielokrotnie namawiany przez osoby związane z POSK-iem do prowadzenia zajęć dla dzieci. – dostępność pomieszczenia (sala do snookera IV p.); nie kolidowanie jeśli chodzi o dni tygodnia oraz godziny z inną aktywnością. Proponowałem niedziele w godz. 12.00-15.00 – idea zawarta w tekście, która potem powinna być przestrzegana w praktyce, zawarta w deklaracji dla przyszłych członków POSK-u brzmi: W jaki sposób może Pan/Pani włączyć się w działalność POSK i propagowania jego idei? Ja swoją propozycję zrozumiałem jako właśnie statutową działalność społeczną. W 2012 roku zwróciłem się do kierownika POSK-u pana Bartka Nowaka z prośbą o wynajęcie pomieszczenia na zajęcia karate. Przedstawione warunki finansowe: £70 za godzinę wynajmu oraz depozyt za sześć tygodni z góry, czyli ok. £900 to dla instruktora-wolontariusza knock out. W takiej sytuacji apele prezesa Zjednoczenia Polskiego Tadeusza Stencla o społecznych animatorów życia sportowego wśród 100 tys. dzieci i młodzieży nowej polskiej emigracji są bezsensowne. Można takie działania skomercjalizować, ale wtedy mamy wysoko płatnych managerów sportu i ekskluzywny sport dla wybranych. Myślę, że pies jest pogrzebany gdzie indziej. Takie działania powinny cieszyć się rozumnym protektoratem, w tym finansowym, władz POSK-u, bo chodzi o nasze dzieci i młodzież, a nie o kasę! Składając nam wszystkim życzenia pomyślnego Roku 2015 żywię nadzieję, że nasze organizacje społeczne: SPK, POSKlub oraz sztandarowy POSK nie będą zmierzać jedynie do działań komercjalnych typu Enterprise Limited, poza kontrolą swoich członków, i że ich dewizą nie będzie „wszystko jest na sprzedaż” – by użyć tytułu filmu Andrzeja Wajdy. MAREK CHMIEL PS. Osoby i ewentualnie życzliwych sponsorów projektu POLISH KIDS KARATE ACADEMY proszę o kontakt telefoniczny: 0782 555 74 45 lub email eurofightclub@gmail.com

od redakcji:

Szanowna Pani, przedwcześnie zmarły Wojciech Mierzejewski, który spędzał sporo czasu w środowisku literackim polskiego Londynu (był dobrze znany wśród członków Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie), opowiadał mi wielokrotnie, że spotykał się z śp. Krystyną Bednarczykową. Odwiedzał ją w Domu Ojca Kolbego na Ealingu, a także w jej domu w północnym Londynie. Miał też do tego domu klucze, które dostał od p. Krystyny. Opowiadał mi o niesamowitym uporządkowaniu archiwów, o tym, że p. Krystyna była bardzo skrupulatna, sama dbała, by wszystko było w jak najlepszym porządku. Warto tu jeszcze dodać, że wszyscy, którzy ją znali, dobrze wiedzą, że była bardzo podejrzliwa i na pewno nie dałaby kluczy do swojego domu osobie mało znanej. Wojtek wspomniał mi także o tym, że miała sporo podwójnych egzemplarzy swoich wydawnictw, które darowała osobom zainteresowanym spuścizną Oficyny Poetów i Malarzy. Obawiam się, że to właśnie on mógł być tym „młodym mężczyzną”, który odwiedzał dom pp. Bednarczyków. Niestety, Wojciech Mierzejewski zmarł nagle 27 lutego 2014 roku i sam już nie może wziąć udziału w dyskusji nad zarzutami wynoszenia „jakichś papierów” z domu właścicieli Oficyny Poetów i Malarzy. TERESA BAZARNIK

Demokratycznie wybrana komisja rewizyjna Posk Pozbawiona możliwości wykonywania swoich obowiązków

Szanowny Panie Redaktorze proszę uprzejmie o zamieszczenie mojego listu, gdyż – mimo że jestem przewodniczącą Komisji Rewizyjnej POSK-u – Zarząd tej organizacji nie dał mi możliwości skontaktowania się z członkami Rady POSK-u, którzy zgodnie ze statutem są wybierani przez Walne Zebranie, by sprawować władzę w naszym Ośrodku Społeczno-Kulturalnym w Londynie. W październikowym numerze „Nowego Czasu” (nr 10/208) ukazał się artykuł pana Mirka Malevskiego pt. „Niepokoje wśród Polonii’, w którym autor wspomniał o nowej Komisji Rewizyjnej POSK-u. Wymienił moje nazwisko pisząc, że serio potraktowałam swoją funkcję przewodniczącej Komisji Rewizyjnej i że nie będę tolerowała niekompetencji i korupcji. Była to jednak interpretacja mojego rozmówcy, a nie moja wypowiedź. Niestety Zarząd POSK-u, a szczególnie pani przewodnicząca Joanna Młudzińska w dniu 14.10.2014 r. zwróciła się do mnie z pismem prosząc o wyjaśnienie tych słów. Mimo że odpisałam na Jej pismo trzykrotnie, nadal otrzymuję listy, w których pani Młudzińka żąda wyjaśnienia i przeprosin. Praca Komisji Rewizyjnej jest skutecznie blokowana pomimo kilkakrotnych próśb o udostępnienie dokumentów interesujących Komisję Rewizyjną. W związku z taką sytuacją OŚWIADCZAM – traktując ten list jako LIST OTWARTY – że wyjaśniłam to, o co mnie proszono i nie zamierzam przepraszać Zarządu POSK-u, bo nie mam za co. Chciałabym wykonywać swoją pracę społeczną tak, jak potrafię najlepiej, z pełną odpowiedzialnością za powierzone mi zadanie. Nie rozumiem, dlaczego Zarząd POSK-u utrudnia prace Komisji Rewizyjnej. Czyżby rzeczywiście miał coś do ukrycia? RENATA CYPARSKA Przewodnicząca Komisji Rewizyjnej POSK-u


FAW L E Y C O U RT O L D B OY S WHO Cares WINS 82 PORTOBELLO ROAD, NOTTING HILL, LONDON W11 2QD tel. 020 7727 5025 Fax: 020 8896 2043 email: mmalevski@hotmail.co.uk

Fawley Court's famous listed red brick Water Tower, today propped up by skeletal scaffolding, and falling into further disrepair. A ruin and a sad testimony to the wretched work of the vulture trust

Don’t you just love them??? THE POSK Politburo and Polonia’s alien vulture trusts?

S

o now we know. It was not the real thing. The huge prehistoric, 130 million year old Diplodocus skeleton, Dippy, soon to be removed from the Natural History Museum, South Kensington, is artificial – a cast made up of wire, wax, and plastic! Looking like a victim devoured by vultures, pecked to death, its flesh plucked to bare bones. Diplodocus’s skeletal remains, are sadly symbolic of many of émigré Poland’s flesh eating, asset stripping, fund-hungry, all-devouring ‘charities’ – the Polonia vulture trusts! POSK’s Politburo Trust (No. 236745) is the chief vulture trust, followed by Ognisko’s TPP (The Relief Society for Poles Trust, No. 327128), the Marian Fathers Charitable Trust (No. 1075608), and the very strange – extinct? – The Polish Educational Trust Ltd (No. 06598300), are all part of a self-interest, self-serving, prehistoric self-preserving elite. These vulture trusts (‘charities’), and many more, appear to be the real thing, but do not be fooled – they are not. In fairness to the honest old museum piece – soon to be replaced by the real, larger bones, of a true blue whale – Dippy never pretended to be anything other than a harmless, imitation dinosaur skeleton. But the vultures, (the trusts), these are a real menace. POSK’s Charity Trust, the Marian Fathers Trusts, Ognisko’s TPP, and the very strange Polish Educational Trust Ltd. These are phoney. Not real charities at all. They are all-consuming dangerous, ‘living’ prehistoric vultures, with no table manners whatsoever. It is high time these, and very many other, toxic vulture trusts, supposedly ‘charities’ representing Polonia, became themselves quickly extinct – but NOT before they give a FULL account of themselves, and return all funds, and assets, to where they rightfully belong – to Polonia, and the Anglo-Polish community. The Fawley Court Affair is a scandal. The same can be said of the POSK Affair. Both affairs are prime examples of how not to run a charity but how to repeatedly over decades, deceive and milk of millions, members and beneficiaries – tens, hundreds of thousands of them! It shows how horribly wrong things can go when you have prized

assets, property, funds, and testamentary bequests, fall, and go to waste, in the hands of small, shady monopolistic, selfserving, greedy, opportunistic, untrustworthy, law-defying, ‘registered charities’. It is strange, but instructive, how these different ‘charities’ get up to the same tricks. At Fawley Court, a handsome Grade I red brick listed building, Pope John Paul II retreat centre, a Grotto enshrining the Holy Virgin Mary, Stations of the Cross, seven Grade II statuary and outbuildings, a folly, one chapel, and St Anne’s church with cemetery (Fr Józef grave), a magnificent and unique Polish émigré religious and war museum, all standing in sixty acres of protected parkland within a green belt, solvent, and without debt – now reduced to a spectre of its former glory. This was, or rather still is, Polonia’s Fawley Court. Even when poor, émigré Poles were rich – and remain so. Stealthily stolen from under Polonia’s noses, today Fawley Court is heavily in debt, outstanding loans (£13m and rising), charged – at astronomic rates – to Credit Suisse bank, its obscure penniless owners, hiding behind some obscure offshore company. Curiously, among the strict terms and conditions of sale, drawn up by agents Marriots, was that the buyer have the full purchase funds in place within twenty eight days prior to exchange of contracts. The buyers did not have a penny between them ! They had to scrabble, and borrow left, right and centre. What a chutzpah. What a mix-up. (Echoes of Andrzej Zakrzewski’s and POSK’s Frascati fiasco). Meanwhile, English Heritage, and the authorities watch as proud Polonia’s lovingly created 60-year heritage, Fawley Court, with its huge future Polonia potential, – all entrusted in the 1980s trustingly, but naively, into the hands of five, calculating amateur foreigner (Polish) Marians clericpriests falls after five years of neglect into further ruin. How did this horror, this cultural and religious holocaust come about? In short, through the corrupt and willful manipulation of land titles, and (vulture) trust deeds. After the dismaying, secretive closure in 1986 of Fawley Court’s famous school, a foreign language school, and then an old peoples home was set up. Elderly people with the promise of a blissful retirement at Fawley Court, gave up in

return, through their last wills and testaments, their own riches: houses; jewellery; and money. These Polish pensioners were soon hounded out of Fawley Court, and shepherded to Laxton Hall, Northants – all part of an abortive ‘sales’ deal between the Marians and Polska Misja Katolicka (Polish Catholic Mission). Today, the authorities should take a rapid keen interest into two Polish Roman Catholic elderly peoples’ care homes: Kolbe House, Ealing, West London; and Antokol, Kent – the vulture trusts are hungry and circling. The Marians, relying on an ambiguous, poorly drafted trust deed (No. 251717), from 1954, secretly doctored and perverted it even further, making a mockery of the original spiritual and legal aims, with a scheme (No. 1075608), ‘sealed’ in July 1994 by the trustee Marian priest Wladyslaw Duda, thus trying to usurp Polonia’s property – Fawley Court. Prior to this, in 1986, the Marians register the title of Fawley Court, correctly in the name of Divine Mercy College, on behalf of Polonia – unlawfully failing to register Polonia’s numerous interests – but instead register ‘ownership’ misleadingly to themselves a bogus trust – a vulture trust ! None of this helped the Marians vis a vis The Charity Commission which declared: You can sell the property, but we cannot rule on whether the property (Fawley Court), is yours (sic) to sell (!). Also little wonder then, that in the mid 1980s the Land Registry also confronted the Marians, demanding: “evidence of title” to Fawley Court – Caveat Emptor! Caveat Venditor! (Buyer Beware! Seller Beware !). Thus, a curious un-elected band (Marians), of no more than four/five persons, foreign and inexperienced, become impromptu trustees, act against both, the trusts own UK charitable religious aims, laws and objectives and UK Polonia’s interests. The same Marians spurred on by their HQ in Boston USA (another foreign element), force a quasi sale of assets and property in England and Wales, to which it has no claim – ethnic, legal, or moral. At the head of this scurrilous group were, and still are, Marian priests, P. Naumowicz, (permanently resident in Warsaw), W. Jasinski (now a fugitive in Rome), and A. Gowkielewicz – incredibly – still at POK, West Ealing, London. A recent, new recruit (from Poland) is the mysterious Dariusz Mazewski. As for Marian priest-trustee W. Duda, 52, he died two years ago in London, with former trustee-priest Tadeusz Wyszomierski, 66, who died in a car crash in Poland, In all, an un-explained, unresolved mystery and mess.

I

n stark contrast you have today’s saved, successful Ognisko Polskie. Polonia witnessed two battles; first the Morawicz led attempted sell-out; and then the worse, psyched up, Sawicki-Sikora axis, and their cunning assault and failed attempt at a club, and building grab. The end result? A momentous victory – again – for real, “likeminded”, Ognisko Polskie club members! Or so it seems. Today, searching back into its exceptionally unique AngloPolish wartime historical roots, and ties with the British Royal family, the club survives, continues, grows, and flourishes. This year Ognisko Polskie proudly celebrates its 75th Anniversary. Much is promised in the way of parties, pomp and ceremony. During Ognisko’s revolutionary mayday-heyday, attempts were made (AGM, 25 November 2012) to convert Ognisko into an elitist (vulture?) trust/charity. Led by some from the breakaway UK Polish Knights of Malta, namely Barbara Arzymanov (a charity consultant, now a Tory councillor in the Westminster ward of Maida Vale ), and Mr Tobiasiewicz (Chairman of Polska Misja Katolicka), both made a pitch to convert Ognisko into a ‘Tax-Saving-Charity’. Their proposals sorely tested the patience of Ognisko members, and were overwhelmin-


nowy czas |01 (211) 2015

gly rejected. Earlier in proceedings, the vexatious Jan Sikora-Sikorski (still causing needless trouble over The Relief Society For Poles Trust, located in two, large almost rent free rooms at Ognisko, with capital trust funds of £1.3m, remarkably between 2009 and 2011, managed to spend close to quarter of a million pounds, £231,756.00 to be precise – on what?), was roundly booed when canvassing for the role of AGM Chairman for the day. Mercifully then, absolutely no chance of a vulture trust here. Instead Ognisko Polskie – now itself financially in credit – with club members holding the reins, firmly in control – or so it seems – anticipates a year of 75th (1940-2015) anniversary celebrations. Będzie historycznie, kulturalnie, hucznie! (It will be historically, culturally raucous”).

I

n between the above two episodes of temporary sellout and success, we have the current mayhem, and madness at POSK – itself having just celebrated its 50th anniversary – the centre is driven by a self-elected, isolated, over-energized Politburo, out of touch with the needs of a modern properly run, transparent, cost-effective trust, charity or company. POSK currently has a perfectly good, workable statute set out in 1964, outlining adequately the club’s aims, rules, and objectives. It might require minimal updating, some fine-tuning but no more. Any statute changes must be lawfully and democratically debated on by ALL (Is that 10,000 or 3,000?) POSK members, and an unshackled RADA (POSK’s feeble Advisory Council). This nowy statut is being touted at POSK as something good, and in the members’ ‘interests’. Nothing could be further from the truth! The only interest here, serves the current elite. Decision making, and an all-powerful monopoly over financial and property issues, with a nowy statut (elitist Vulture Trust), would reside exclusively in their hands. The worse case scenario would be the sale of the POSK building. The unlawful four flat conversions is already a ‘sale by stealth’ – wholly against POSK’s current aims, objectives, and rules. The bungled 4 Frascati Warsaw building is another example of law-tampering at the expense of members’ funds, assets, and time. In fact the new statut, would open the floodgates, and pave the way for the sale of the POSK building, and other properties, (value circa £45m). Avoid like the plague, POSK new ‘statut, and a Marian style vulture trust – at all costs. The situation at POSK is acutely serious, but not irreversible. What is remarkable about these unelected Polonia vulture trusts, is how audaciously they break their own rules, and current charity law, and trust legislation. The example of the Marian (vulture) Trust (No. 1075608) is the most deplorable and shocking. Its avowed charter objects, (aims, rules and intentions), are very clearly spelled out: Any lawful Charitable Purpose or Purposes, connected with the Advancement of the Roman Catholic Religion. So: threatening law-abiding parishioners with Police action at a St Nicholas mass at St Anne’s Fawley Court in December 2009; criminally demolishing the private, sacred grotto of Our Lady; ransacking the private Church of St Anne’s of its urns, columbarium, holy votive placques, and spiritual artefacts and treasures; bribing local Polish Roman Catholic Parishes (and Dziennik Polski); uprooting the sacred Fawley Court Stations of the Cross; raping the 50 year grave of Fawley Court co-founder, Fr Józef Jarzębowski; dismembering and looting Polonia’s cultural, military and religious Fr J Jarzębowski Museum; supporting villains hostile to the Christian precepts of the Polish Roman Catholic faith; child abuse and paedophilia; and stealing £4m of Polonia’s money, and handing it over to the corrupt Vatican Bank in Rome – is this all part of the advancement of the Roman Catholic Religion (!?). What in heaven’s name do these Marians teach our children at Catechism and Communion classes?! The Marians’ subversive, religious hypocrisy, disguised as a ‘charity’ – a vulture trust – beggars belief. The Polish Educational Trust Ltd (No. 06598300) whilst not in the same league as the delinquent Marians – though possibly in league with them – fares no better. Nazdrowicz – with POSK Secretary A. Zakrzewski – headed the

nasze dziedzictwo na wyspach |17

hopelessly failed Komitet Narodowy Obrony Fawley Court.) Of great interest to readers of „Nowy Czas” will be the fact that The Polish Educational Trust Ltd, on 25 March 2009, wrote to the Charity Commission declaring that: …it represents a wide range of individuals and organisations, which themselves represent a large proportion of the Polish émigré community in England and the wider community. The questions now are very simple. What has happened to this ‘large, wider, Polish émigré community in England and Wales’? What has happened to this trust? What has happened to the large funds it collected? What has happened to the enormous bundles of ‘evidence’ and archives it amassed? What has happened to the list of donor addresses it accumulated ? What has happened to its four trustee-directors? Finally. Back to POSK. The Polish Social and Cultural Association Limited (Registered Charity No. 236745, and Company No. 816310), holds in its stated, written objectives to the Charity Commission that the POSK building and charity must be used for: Elderly/Old people educa-

tion/training, Children/Young People of a particular (Polish?) ethnic or racial origin, makes grants to individuals, provides buildings/facilities/open space, Arts/ Culture/ Heritage/ Science. POSK instead of making more space available to Arts/Culture/Heritage/Science, quite astonishingly has something like fifty various businesses/company listings registered at POSK. Who are these firms, and who pockets the substantial fees? Area after area in the POSK building is closed off to art/culture/heritage and science use, and given over to unlawful property development of the four flats – entirely against POSK’s Charitable statement/objectives. And so it goes on. One dreadful breach after another. There now stands before POSK’s 3,000 to 10,000 members, and Polonia itself the challenge -– and chance – to clean up this unique social and cultural centre. See off the the dreadful nowy statut. If not, POSK will be lumbered with a Frankenstein, monster of a vulture trust, elitist and answerable to no one. Mirek Malevski Chairman, Fawley Court Old Boys/FCOB Ltd


01 (211) 2015 | nowy czas

18 |

PoStScRIPtum Roman Waldca o tym, o cZym WaRto – alE nIEKonIEcZnIE tRZEBa – WIEdZIEĆ | nR 1 2015

Metropolitan Police po polsku Metropolitan Police zdecydowała się na założenie polskojęzycznego konta na Twitterze @MPSPolska. Nowe konto będzie początkowo pilotowane w gminie Ealing i Hounslow, gdzie 6,3 proc. i 4,1 proc. miejscowej ludności mówi po polsku. Wypowiadająca się w mediach pomysłodawczyni PC Magdalena Rosiak wierzy, że w ten sposób uda się pokonać bariery językowe. Przypomina, że według danych z ostatniego spisu powszechnego przeprowadzonego w Wielkiej Brytanii w 2011 roku wynika, iż to właśnie język polski jest używany przez ponad pół miliona mieszkańców i jest drugim, po angielskim, najpopularniejszym językiem na Wyspach. Poprzez Twittera policja informuje o rzeczach, na trop których wpadła przy okazji przeszukań mieszkań czy aresztowania. Przypomina, że aby czuć się bezpiecznym i nie dostać kary należy odśnieżyć i odparować wszystkie przednie szyby w samochodzie. Polskojęzyczne konto śledzi już ponad 500 osób.

Drogo jak… w Londynie Nieruchomości w trzech centralnych dzielnicach Londynu: Westminster, Kensington and Chelsee oraz Camden warte są więcej, niż całoroczny dochód narodowy Danii, kraju będącego 35. największą gospodarką świata. Zostały wycenione na ponad 243 mld funtów. Ponad połowę tej sumy to nieruchomości Westminsteru – 120 mld funtów, których wartość w ciągu ostatniego roku wzrosła o jedynie 17 proc. Znacznie większy wzrost zanotował Camden – tam ceny nieruchomości wzrosły o 23 proc. w ciągu jednego tylko roku.

e-palenie jednak szkodzi

Uratować londyńskie Soho! Soho znane jest nie tylko ze swojej legendy, jako dzielnica grzechu – to również jedna z najbardziej kreatywnych części londyńskiego West Endu. Ta niezwykle popularna i lubiana nie tylko przez turystów dzielnica w samym sercu Londynu jest w nie lada zagrożeniu – może się zmienić w drogą dzielnicę mieszkaniową i zupełnie zatracić swoją artystyczną (i nie tylko) duszę – twierdzą ludzie związani ze sztuką, mediami i reklamą – głównymi biznesami Soho. W liście skierowanym do brytyjskiego rządu piszą, że Soho jest najbardziej kreatywnym miejscem na świecie i że znalazło się w zagrożeniu ze strony deweloperów, którzy budują tam luksusowe mieszkania w zastraszającym tempie. Pod listem podpisali się między innymi aktor i pisarz Stephen Fry, reżyserzy: Lord Puttnam oraz Sir Alan Parker, projektant Paul Smith oraz inne znane osobistości, które nazywają Soho „kreatywnym sercem stolicy” i są zaniepokojeni tempem, w którym biura zamienia się na mieszkania. Tylko w ciągu ostatnich pięciu lat Soho straciło ponad 30 tys. metrów kwadratowych powierzchni biurowych i zyskało ponad dwa razy tyle nowych mieszkań. Ceny tych mieszkań są tak astronomiczne, że będą je

kupować głównie inwestorzy zagraniczni z Chin, Rosji i Emiratów Arabskich, powodując stopniowe wymieranie życia w tej pulsującej życiem, wibrującej kolorami i zapachami dzielnicy. Innymi słowy, prawie trzy tysiące miejsc pracy zostało zlikwidowanych, co oznacza zmniejszenie obrotów o ponad 500 mln rocznie – pisze w liście Soho Create, grupa skupiająca lokalne biznesy. To właśnie w Soho znajdują się najbardziej kreatywne firmy i studia produkcyjne, wiele z nich o światowej renomie, takie jak chociażby Framestore – firma zajmująca się efektami specjalnymi, która otrzymała Oscara za udział w produkcji Gravity, czy też agencja reklamowa M&C Saatchi. Co ciekawe, razem wszystkie działające tam firmy, agencje reklamowe i studia generują ponad 7,5 mld funtów rocznie. O tym, że na Soho zachodzą drastyczne zmiany stało się głośno przy okazji zamknięcia znanego klubu kabaretowego Madame JoJo. Od tamtego czasu likwidacja grozi nie tylko znajdującym się tam pubom czy restauracjom, ale także sklepom muzycznym na kultowej Denmark Street, które przyciągają klientów z całego świata. Więcej na stronie sohocreate.co.uk

Nie tylko wszędzie można je kupić, ale przede wszystkim stały się niesamowicie popularne: można je palić w miejscach, gdzie palenie jest zabronione. Mowa oczywiście o elektronicznych papierosach, które – jak zapewniają producenci – mają być bezpieczną alternatywą dla tradycyjnego tytoniu. Podobno nie tylko nie uzależniają, ale też nie szkodzą. Tak przekonują producenci. Amerykanie postanowili jednak dokładniej im się przyjrzeć i zbadać, co tak naprawdę w nich się znajduje i co wdychamy za każdym pociągnięciem. Eksperymenty przeprowadzone na myszach wykazały, że wdychamy substancje chemiczne, które mogą źle wpływać na nasz układ oddechowy i płuca. Nasz organizm jest w jeszcze większym niebezpieczeństwie, gdy jesteśmy przeziębieni lub mamy inną infekcję dróg oddechowych. Lekarze już od dawna poddawali w wątpliwość fakt, iż wdychanie jakichkolwiek substancji jest bezpieczne dla ludzi, gdyż w żadnym z przypadków nie przeprowadzono dostatecznej liczby badań. Zalecają, że najlepszym rozwiązaniem jest całkowite rzucenie palenia. Tylko w Wielkiej Brytanii każdego roku ponad 25 tys. osób umiera na choroby spowodowane paleniem tytoniu.


to i owo |19

nowy czas |01 (211) 2015

The newly refurbished Ognisko Restaurant, in the beautiful old townhouse that is the home to Ognisko Polskie, is open to the public for lunch and dinner seven days a week.

Nowo wybudowane Centrum Kongresowe w Krakowie

Cracow Fashion Awards W nowo wybudowanym Centrum Kongresowym ICE Kraków odbędzie się Gala mody Cracow Fashion Awards, która będzie uroczystym otwarciem Cracow Fashion Week 2015 (21-29 marca). Centrum jest obiektem wielofunkcyjnym. – Cieszymy się, że z walorów ICE Kraków korzystają nie tylko delegaci międzynarodowych kongresów i konferencji, ale również melomani, adepci sztuki, wielbiciele mody oraz mieszkańcy Krakowa – mówi Izabela Helbin, dyrektor Krakowskiego Biura Festiwalowego, które jest operatorem Centrum Kongresowego. To pierwsze tak duże wydarzenie związane z modą w tym nowym, niezwykle efektownym budynku. Organizatorami Cracow Fashion Week są Szkoła Artystycznego Projektowania Ubioru, Polska Fundacja Sztuki i Mody oraz Agencja

Artful Faces

Promocji Mody Reklamex, a partnerami wydarzenia są Krakowskie Biuro Festiwalowe. Cracow Fashion Awards to konkurs dla młodych projektantów mody, absolwentów Szkoły Artystycznego Projektowania Ubioru. W czasie uroczystej gali CFA zostaną przyznane prestiżowe nagrody. Oprócz wyróżnionych kreacji zobaczymy też pokazy kolekcji z zagranicy, m.in. z Wielkiej Brytanii, Francji, Niemiec, Ukrainy czy Łotwy. W czasie gali w ICE Kraków swoje najnowsze projekty pokażą również uznani młodzi projektanci, a zarazem absolwenci Szkoły Artystycznego Projektowania Ubioru, m.in. Aneta Zielińska, Anna Pirowska (marka DRESSAP), Ewelina Kosmal, Anka Letycja Walicka czy Maria Mrowca. Swoją kolekcję pokaże również Joanna Błażejowska-Pecorari, polska projektantka mieszkająca na stałe w Paryżu.

Say others: Ela Chojak-Myśko is a graduate of painting and stage design from ASP – Academy of Fine Arts in Cracow. She worked in theatre, opera and TV. Based in London, her Rickshaw House Gallery produced some fine shows and wild PV evenings remembered by many. Now, an independent curator still organises shows and works like mad producing quirky, often humorous installations, which find their way into many competitive exhibitions. Says she: “I am not afraid of a challenge! Give me a brush and I’ll sweep you off your feet and into my canvas! Uhmm, maybe I could even mummify you into a sculpture… Now, I am busy, I need to throw some things in, and throw some things out.” Say I: Her energy is infectious and her enthusiasm for all things artistic impressive. Bottom line: : Ela, find another space for your mad, wild, rickshaw shows. We’ll all come and drink and clap and jump and swing from the ceilings… Text & graphics by Joanna Ciechanowska

We offer a la carte as well as set lunch and pre theatre menus ( £16.50 for 2 courses). The bar is open from 11am til 11pm serving coffee, tea, light snacks and cakes. In the summer months you can enjoy eating outside on our covered terrace, while there is a events space on the first floor ideal for larger parties, weddings or meetings.

We look forward to seeing you at Ognisko

Ognisko Restaurant 55 Exhibition Road London SW7 2PN 020 7589 0101 www.ogniskorestaurant.co.uk info@ogniskorestaurant.co.uk


20| ludzie i miejsca

01 (211) 2015 | nowy czas

młodości! ty nad poziomy wylatuj! „dwór stary, niski, ganek oborsły winem, rabatki i pasieka w sadzie, stary kasztan przed domem i aleja lipowa idąca w ogród. za potokiem, omal z trzech stron las, z czawrtej wieś ciągnąca się długą doliną. wokół górzysto, ładnie, pięknie…” – tak po latach poetka maria czerkawska wspominać będzie swe gniazdo rodzinne.

Paweł Zawadzki

U

rodziła się w 1881 roku w Bezmiechowej koło Leska, w sercu Bieszczad. Studiowała filozofię i filologię na Uniwersytecie Jagiellońskim, okupację spędziła pracując w antykawriacie. Przed wojną zajmowała się dużą pasieką i gospodarstwem leśnym. Nadzorowała prace rolne, leczyła ziołami, co pozwala ją uznać za pionierkę ekologii. Poświadcza to lektura jej wierszy, w których wątki franciszkańskie należą do najważniejszych, z przepięknymi portretami drzew („Jałowcowe żniwa” Wydawnictwo Literackie, 1972). W 1971 roku kardynał Karol Wojtyła wizytując szpital, w którym przebywała chora poetka, otrzymał od niej wiersz „Ucieczka św. Franciszka”. Zmarła w listopadzie 1973 roku w Krakowie.5

W sierpniu 1928 roku gościem w dworze państwa Czerkawskich jest Wacław Czerwiński, znany konstruktor szybowców związany z lwowskim środowiskiem lotniczym. Zwraca uwagę na łagodny stok góry, u stóp której leży dworek. Kilka miesięcy później, w styczniu 1929 roku Bezmiechowo odwiedza wyprawa Związku Awiatycznego studentów Politechniki Lwowskiej. Jej członkowie badają i

obserwują ruchy mas powietrza, wiatry wiejące doliną, rozbijające się o stok Bezmiechowe. Puszczają latawce z przymocowanymi świecami dymnymi. Dwie następne wyprawy szybowcowe potwierdzają przydatność Gór Słonnych dla szybownictwa. Zapoczątkowują szkolenia. Bezmiechowa jest wzgórzem mającym długi grzbiet, częściowo zalesiony. Różnica poziomów między dwor-

w dzień pogobny bywało, że nad bezmiechową można było doliczyć się nawet pięćdziesięciu szybowców w powietrzu kiem na dole a wierzą obserwacyjną na górze wynosi około 250 metrów, zaś odległość między nimi liczona wzdłuż stoku – około 2,5 km. Łagodny stok ma cztery garby, przypomina rozciągniętą skocznię narciarską, płaskich miejsc jest niewiele. Szybowce lądują u podnóża, choć dobry pilot potrafi wylądować pod stokiem w taki sposób, by szybowiec znalazł się na grzbiecie wzgórza. Specjalnością Bezmiechowej są starty z lin gumowych – szybowiec ustawia się na szczycie, ogon kotwiczy do kołka, długie liny podczepione pod dziobem są na komendę szybko ciągnięte w dół przez dwa

zespoły. Przy bardzo silnym wietrze wiejącym w stronę stoku możliwy jest start grawitacyjny – zepchnięty w dół szybowiec toczy się na kółku i odrywa się, by „żeglowac w poprzek stoku w podmuchach wiatru. W 1923 roku nastąpiło otwarcie Akademii Szybowcowej, wówczas jednej z pierwszych w Europie. W szybkim tempie powstały dwa hangary i budynek szkolny. W 1939 roku obszerny budynek w stylu zakopiańskim miał już bibliotekę, radiostację i telefon. W kronikach wzmianki… „dziś świetne warunki do latania, wieczorem bankiet u pp. Czerkawskich”. Przez Bezmiechową i pobliską Ustinową przeszli wszyscy piloci, którzy potem bronili angielskiego nieba. Nie ma przesady w stwierdzeniu, że Bezmiechowa jest jednym z najstarszych i najbardziej zasłużonych szybowisk w Europie. W latach 30. bywały tu największe sławy polskiego lotnictwa: Stanisław Skarżyński, Franciszek Żwirko, Stanisław Wigura, Jan Bajan. W 1928 roku Tadeusz Góra przelotem z Bezmiechowej pod Wilno (577 km) ustanawia rekord Polski i jako pierwszy Polak na świecie otrzymuje zań medal Lillenthala – najwyższe odznaczenie szybowcowe na świecie. Wanda Modlibowska ustanawia rekord długotrwałości lotu – 24 godziny w powietrzu. A Jadwiga Piłsudska, córka Marszałka, jako najmłodsza wówczas pilotka szybowcowa, pobije tu jeden ze swych rekordów – przelotem 270 km. Do sław bezmiechowskiej akademii należał Bolesław Baranowski – przez rok był jej kierownikiem. Członek Aeroklubu Lwowskiego, prowadził w Bezmiechowej pierwszy kurs szybowcowy dla cudzoziemców, byt autorem „10 przykazań pilota żaglowego”. Należał do kon-


ludzie i miejsca |21

nowy czas |01 (211) 2014

struktorów bombowców „Łoś” i „Lancaster”. Po wojnie zamieszkał w USA. W wieku 80 lat został honorowym członkiem Stowarzyszenia na rzecz Ratowania i Rozwoju Szkoły Szybowcowej w Bezmiechowej. Jego synem jest słynny żeglarz Krzyszof Baranowski, założyciel Szkoły pod Żaglami. Warto sięgnąć po książkę mieszkającego w Samoku historyka i nauczyciela, Andrzejka Olejki: „Szybowce nad Bieszczadami. Z dziejów szybownictwa na Podkarpaciu. Bezmiechowa i Ustianowa 1928-1998, Wyd. BOSZ, 1998) Książka opisuje historię reaktywowania szkoły szybowcowej przez grupę entuzjastów. Dziś Bezmiechową zarządzają Politechniki: Warszawska i Rzeszowska, które kształcą konstruktorów lotniczych i obie są zainteresowane obdudową Bezmiechowej. Entuzjaści, którzy zapoczątkowali reaktywację Bezmiechowej, przenieśli się kilka kilometrów dalej, do pobliskiego Weremienia (bobulandia.pl), gdzie od wczesnej wiosny do późnej jesieni trwa szkolenie szybowcowe. Imię Szybowników Polskich przeyjęła mała szkoła podstawowa w Beziemiechowej. Jej młoda dyrektorka, entuzjastka szybownictwa napisała listy do sławnych pilotów, którzy uczestniczyli w szkoleniu podstawowym w Akademii Szybowcowej, a podczas wojny brali udział w Bitwie o Anglię. Ku jej zdumieniu, odpisali! I ufundowali szkole pracownię komputerową, Tadeusz Góra ofiarował swój medal Lilienthala. Historia zatoczyła krąg – ci, którzy tworzyli legendę Bezmiechowej – podali rękę najmłodszym sympatykom szybownictwa. Latem 2000 roku, po telefonie od przyjaciół z Bezmiechowej, nocnym pociągiem Warszawa–Zagórz jadę do Leska. Stamtąd pieszo kilka kilometrów do Bezmiechowej (wioska i szybowisko mają tę samą nazwę). Na szczycie wzgórza, neiopodal wieży obserwacyjnej, tłumek, podekscytowanych i zaciekawionych osób otacza panią Jadwigę Piłsudską i Tadeusza Górę. Pogoda sprzyja, spacerujemy po polanie i lesie, dowiadując się, gdzie przed wojną znajdowały się hangary, ujęcie wody, drewnainy budynek Akademii Szybowcowej, po którym zostało ledwie kilka kamieni zaznaczających fundamenty. Którędy jeździł wózek z koniem, transportującym na górę szybowce, które wylądowały 200 metrów niżej, u podnóża góry. Jak wyglądał start z lin gumowych, i – w co trudno było uwierzyć – że w dzień pogobny bywało, że nad Bezmiechową można było doliczyć się nawet pięćdziesięciu szybowców w powietrzu! Pani Piłsudska opowiadała o tym żywo, ze swadą: powrót do miejsc i wspomnień młodości pięknej i chmurnej jest przeżyciem budzącym najlepsze emocje i wzruszenia, którymi teraz dzieliła się z nami. Wszyscy są poruszeni, chłoną łapczywie każde słowo, onieśmieleni, nawet fotograf z Leska stara się nie zakłócać nastroju, choć w ciszy słychać co chwila migawkę jego aparatu. Procedury lotnicze stanowią, że każdy pilot po dłuższej przerwie w lataniu musi odbyć lot kontrolny z instruktorem. Na górze stoi poczciwy drewniany „Bocian” – dwuosobowy szybowiec używany do lotów szkoleniowych. Jak na zamówienie wieje silny wiatr w stronę stoku Bezmiechowej, więc Piotr i pani Piłsudska zajmują miejsca, zapinają pasy, zamykają kabinę. Kilku silniejszych popycha szybowiec w dół stoku, toczy się na kółku i po chwili odrywa od ziemi. Podmuchy wiatru są na tyle silne, że nabiera wysokości i przez dobrych kilka minut żegluje nad Bezmiechową. Gapimy się z podziwem i zazdrością na „wniebowziętych”…, dla których sprawy ziemskie zmalały. Stery są podwójne, więc nie wiemy, czy to Piotr czy pani Piłsudska brawurowo lądują na zboczu stoku, z taką precyzją, że szybowiec znajduje się z powrotem w tym samym miejscu, z którego niedawno został zepchnięty. Piotr później mówi mi: – Słuchaj, w ogóle nie dotykałem drążka, świetnie dawała sobie radę… I przypomina, że podczas wojny pani Piłsudska wraz z innymi polskimi pilotkami pracowały przy transportowaniu samolotów z zakładów naprawczych na lotniska. Umiejętności pilotażu nie zapomina się, podobnie jak dużo łatwiejszej jazdy rowerem. Latanie szybowcem to jedna z najpiękniejszych emocji (spadochroniarstwo, paralotnie to przede wszystkim adre-

Przed lotem w Bezmiechowej, 1936 r.

nalina) – wymaga od pilota konstrukcyjnego myślenia, umiejętności rozwiązywania układu równań z wielu niewiadomymi, łutu szczęścia i ptasiego instynktu, obserwacji mapy i terenu, chmur i powietrza. To najpiękniejszy sposób obcowania z żywiołem powietrza, podobnie jak żeglarstwo jest pięknym sposobem obcowania z żywołem wody, a taternictwo z żywiołem ziemi. Noc jest ciepła, na drewnianym tarasie wieży obserwacyjnej owinięty w śpiwór szukam ładu moralnego w sobie i liczę widoczne gołym okiem satelity na gwiaździstym niebie. Po głowie plączą mi się wspomnienia sporu z piękną dziewczyną – dlaczego Maria Pawlikowska-Jasnorzewska tak wyróżniała lotników... Późnym rankiem, w budynku szkoły, w sali nabitej do ostatniego miejsca, tłum zaczarwanych i oczarowanych osób słucha wspomnień pani Piłsudskiej. Istnieje rzadki gatunek ludzi, których spotkanie porusza serca, budzi najlepsze emocje, jakby odświętne: przez chiwlę czujemy się lepszymi niż w istocie jesteśmy. Taki urok na tych, którzy

Jadwiga Piłsudska za sterami szybowca

mieli szczęście go spotkać potrafił rzucać słynny malarz Tadeusz Brzozowski. Stoję na korytarzu, wyciągam szyję, by lepiej widzieć – określenie „królowa serc” wydaje się jedynym trafnym, by opisać nastrój chwili, której jestem świadkiem. Wracałem pociągniem do Warszawy, porządkując wspomnienia. Po latach przez chwilę żałowałem... W roku 2000 były wybory na prezydenta Polski. Wystarczyło wówczas w szkole rzucić hasło: „zakładamy komitet wyborczy pani Jadwigi Piłsudskiej” i być może historia potoczyłaby się inaczej. Lecz po chwili refleksja: czy starsza pani, która wówczas robiła wrażenie słonecznej, wysportowanej 60-latki byłaby tym uszczęśliwiona? Rolą Herkulesa, który ma uporządkować tzw. masę upadłościową? Rozwiązywaniem problemów, które przypominały mityczny węzeł gordyjski? Jan Paweł II leczył polskie dusze, nieco obolałe po „ciemnej nocy”, po latach „jedynego słusznego ustroju” i jego dolegliwości. Dodał nam ducha, ale problemy rozwiązujemy sami, w różnym stylu, mówiąc najoględniej. Czy królowa serc – jaką niewątpliwie stałaby się pani Piłsudska, miałaby siły, by robić generalne porządki w kraju? Skoro wielu aktywistów „Solidarności” z goryczą mawia: „Nie o taką Polskę walczyliśmy”? Czy można było zapobiec temu, że blisko dwa miliony młodych ludzi tak szybko, tak ochoczo opuściły kraj po 200 roku? Nie wiem. Bibliotekarska emerytura sprzyja sympatii do barów mlecznych, naśladowaniu „Pustelinika z Krakowskiego Przedmieścia”. I ogrzewania zziębniętej duszy wspomnieniami chwil słonecznych i pięknych lub chwil wielkich – jak na przykład chwili, gdy Wiatr Historii przewaracał karty księgi na trumnie domykając życiorys polskiego Papieża. Poczekam do wiosny, kiedy na niebie pojawią się pierwsze cumulusy, pojadę do szkółki szybowcowej Piotra w Bieszczadach, może w słoneczny dzień uda mi się z „Bociana” na wysokości 1500 m zobaczyć Tatry, patrzeć z góry uskrzydlony, wniebowzięty – jak sprawy ziemkie zmalały. Bujać w obłokach, z głową w chmurach, blisko nieba. Spotkać może między obłokami dusze zapomnianych szybowników i pilotów…


01 (211) 2015 | nowy czas

których szyła, choć nigdy nie mówiła o sobie, że jest projektantką. – To była bardzo skromna osoba. Dopiero po śmierci okazało się, że trzymała w szafie futro Yves Saint Laurenta, w którym nigdy się nie obnosiła. Babcia szyła, a ja kopiowałam, gdy miałam osiemnaście lat byłam w stanie skopiować niemal wszystko. Matka Joanny chciała jednak dla swej córki innej kariery niż bycie krawcową. – Na szczęście byłam dobra z matematyki – śmieje się Joanna. .

Praca w korporacji

Joanna Larkin z synem

Wynegocjować ekskluzywność Mając sześć lat podeszła do okna i ucięła kawałek zasłony. Uszyła z niej sukienki i kamizelki dla koleżanek z podwórka. Trzy dekady później odchodzi z pracy w międzynarodowej korporacji i otwiera swój biznes elskluzywnych kolekcji głównie polskich projektantów pod nazwą Sophie Bandur Roman Waldca

O

Joannie Larkin dowiedziałem się przypadkowo. Nie tylko młoda i piękna Polka, ale przede wszystkim bardzo przedsiębiorcza. Sprowadza do Londynu polskich projektantów i już ma swój własny sklep. Sklep co prawda nie w Londynie, ale na High Street w Great Missenden, do którego ze stolicy dojeżdża się w pół godziny. Kto w takiej małej mieścinie będzie chciał kupować ubrania młodych polskich projektantów? – pytałem sam siebie w drodze na spotkanie. Niepotrzebnie. Great Missenden wielkie jest tylko z nazwy, ale tętni życiem. Mały sklepik Sophie Bandur znajduje się tuż na początku ulicy i od razu rzuca się w oko. – Sophie Bandur to Zosia Bandur, czyli moja babcia, która nauczyła mnie wszystkiego co ważne o modzie – opowiada Joanna. Czuć w jej głosie nie tylko pewność siebie, ale przede wszystkim dumę z tego, że biznes, który

stara się rozkręcić nosi imię jej babci. Czuć to niemal w każdym wypowiadanym słowie. Joanna tłumaczy mi, jak wielką uwagę przywiązywała jej babcia do tego, jak wykończone były jej kreacje. Bo Zosia Bandur szyła. I to bardzo dobrze szyła.

Bardzo dobra krawcowa – To były takie czasy, wtedy każdy szył, bo nie było innego wyjścia. Na kreacje mojej babci czekało się czasami nawet kilka miesięcy. Do ich domu przychodziły paczki z materiałami ze Stanów Zjednoczonych czy Kanady, bo rodzina już wtedy była rozsiana po całym świecie. – Ja byłam takim dzieckiem, które w czasach komuny chodziło w dżinsach Levisa. Była nazywana dziewczyną z czekoladą, bo zawsze ją miała i chętnie rozdawała. Do dzisiaj trzyma w domu pamiątkowe zdjęcie z lat siedemdziesiątych, na którym jej rodzina stoi na tle „Stefana Batorego” – transatlantyku, który w tamtejszych czasach był jedynym bezpośrednim połączeniem Polski ze Stanami Zjednoczonymi. Zosia Bandur nie była projektantką. – Moja babcia to była bardzo dobra krawcowa. Klientki mówiły jej, co je inspiruje, a ona na tej podstawie obmyślała projekty według

Po studiach ekonomicznych zaczęła pracę w badaniach rynku w finansach i bankowości. Jej kariera zawodowa rozkręca się zawrotnie. Ale taka praca zajmuje dużo czasu i wymaga niekończących się podróży. – Dziesięć lat w korporacji to było nie tylko specjalizowanie się w jakimś fachu, ale przede wszystkim nauka egzystowania i pracowania w innej kulturze. Kiedy byłam dyrektorem zajmujących się wielkim programem wartym kilka milionów funtów, pracowałam na okrągło, bo monitorowałam 19 krajów, po 10 marek w każdym z nich. Przy takich projektach nie można się wyłączyć – opowiada Joanna, jak zaczęły się pojawiać pierwsze objawy tego, że czas na zmiany. – Moje dziecko było koło mnie, ale ja nie byłam obecna. Jak robisz coś takiego przez kilka lat, to naprawdę trudno jest się wyłączyć. W korporacji masz przed sobą ileś tam krajów i nagle okazuje się, że świat bardzo się skurczył, że brakuje czegoś bardzo ważnego i oczywistego, czego w życiu korporacyjnym prawie nie ma: ludzkiej osoby, prawdziwych emocji – wyjaśnia. Przełom nastąpił w 2012 roku w trakcie wizyty w Dubaju. By wylecieć w niedzielę, musiała zorganizować opiekę dla syna. Gdy wylądowała, okazało się, że spotkanie zostało odwołane. Stojąc w pokoju hotelowym miała widok, który zapierał dech w piersiach. Miała wszystko, o czym mogła marzyć młoda, ambitna kobieta: pracę na kierowniczym stanowisku w dużej międzynarodowej korporacji. Rok wcześniej otrzymała dużą promocję i stanowisko w badaniach i analizach bankowych, o którym marzyła. A jednak nie była zadowolona. Sama w arabskim kraju, z dala od dziecka. – Uświadomiłam sobie, że nie mogę pozwolić innym, by aż do tego stopnia kontrolowali moje życie. Nagle, w tej jednej chwili w hotelu w Dubaju zabrakło mi satysfakcji z wykonywanej pracy. Pieniądze, które za to otrzymujesz, nie zawsze są w stanie wszystko usprawiedliwić – opowiada i dodaje, że dziesięć lat wcześniej taka praca to spełnienie marzeń, ale narodziny dziecka wszystko zmieniły. – Nie uwierzysz, ale moja babcia wtedy naprawdę mi się przyśniła – Joanna patrzy mi w oczy i czeka na reakcję. Milczę. – Była to prawie setna rocznica jej urodzin. Ja rzadko o niej śniłam. Poczułam jakąś wewnętrzną siłę, że to jest ten czas, aby zabrać się za zmiany. Pracując w międzynarodowej korporacji nie jest to takie proste. Trzeba wszystko dokładnie zaplanować: kiedy złożyć wymówienie i jak się z firmą rozstać, aby na tym nie stracić, bo po tylu latach pożegnanie często oznacza również całkiem spore pieniądze. I właśnie wtedy zaczęła się zastanawiać: jeśli to co robi, potrafi robić dla kogoś innego, to z pewnością poradzi sobie pracując dla siebie i do tego z ludźmi, którzy też mówią po polsku. – Wtedy do mnie doszło, że jeśli już coś będę miała własnego, to będzie to Sophie – uśmiecha się i dodaje, że gdyby babcia żyła, to byłaby jedyną osobą, z którą chciałaby to robić. – Uświadomiłam sobie, że mam pasję, którą chcę zarażać. Pokazywanie pięknych projektów, które mamy, ale także piękna Polski. I okazywanie piękna takich kobiet, jak moja babcia – dodaje przyznając, że takich kobiet było przecież wówczas w Polsce pełno. Każda z nich szyła niesamowite rzeczy, bo takie były czasy, o których dzisiaj się już nie mówi, mimo iż są częścią tego, kim dziś jesteśmy.

Nowe życie Narodziła się Sophie Bandur. – To jest projekt, który dojrzewa organicznie, więc wszystko jest jeszcze możliwe. To bowiem nie tylko strona internetowa czy butik, ale także wszelkiego rodzaju spotkania czy pomoc przy London Fashion Week. Pytam, dlaczego polscy projektanci? – Oni są strasznie skromni, a ja jestem niektórymi z nich naprawdę oczarowa-


dobre, bo polskie |23

nowy czas |01 (211) 2015

na. Ile piękna wychodzi spod ich rąk. Jest jeszcze coś więcej – my jesteśmy tym pokoleniem, które po raz pierwszy nie doświadczyło wojny. I być może w jakimś sensie wyjeżdżając czy emigrując i osiedlając się w innym kraju mamy to większe poczucie polskości. Chciałam tym samym zapoczątkować pewien dialog, zmienić nastawienie czy percepcję, że każda Polka, która tutaj przyjeżdża tylko sprząta. Kiedy Joanna zaczęła planować, był koniec listopada. Gdy w lutym odbywał się London Fashion Week, nie było jeszcze sklepu. Firma praktycznie istniała tylko na papierze. Trzeba było zastosować techniczne rozwiązania. Projektanci z Polski byli w stanie dostarczyć projekty bez półrocznego okresu oczekiwania na zamówienie. Pojechała rozejrzeć się do Łodzi. Nie znała nazwisk. Wiedziała, co chce osiągnąć, ale nie bardzo, czego się spodziewać. – Byłam bardzo mile zaskoczona. Zobaczyłam rzeczy piękne, które warto by było nie tylko gdzieś pokazać, ale i sprzedawać, i powiedzieć: zobaczcie, co oni w tej Polsce robią! – wspomina swoje początki. – Czy miałam jakieś obawy wprowadzając marki z Polski? Oczywiście, że miałam. Bałam się, że jak ktoś usłyszy, że to jest z Polski to powie, że to nie usprawiedliwia ceny. Ale jestem mile zaskoczona. I cieszę się, że często mogę dopowiedzieć do kreacji historię projektanta, który niczym nie ustępuje tutejszym.

Unikatowe projekty Dzisiaj Sophie Bandur jest już marką samą w sobie. Sklep internetowy i butik posiadają bogatą ofertę kreacji i biżuterii niemal na każdą okazję. Joanna, pytana o to, co oferuje, odpowiada bez zająknięcia. – Sophie to miejsce, w którym kobieta znajdzie rzeczy ekskluzywne, to znaczy wyjątkowe, limitowane w seriach, niedostępne nigdzie indziej, które są wysokiej jakości i w cenie, która tę jakość usprawiedliwia. Ale jest to również takie miejsce, w którym kobieta może się poczuć dokładnie taką, jaka jest. Może być sobą. Większość naszych projektów jest bardzo elastyczna jeśli chodzi o wykończenie. Mamy taką ofertę, która nazywa się bespoke and made to measure – czyli szyjemy dokładnie na miarę to, co nasze panie chcą nosić. One przychodzą do nas z pomysłem, ideą, a my ją później wymyślamy i dostarczamy. Joanna jest dumna z tego, bo wie, jak bardzo liczy się indywidualność. Pracuje z projektantami, których kreacje pokazują się na wybiegach, a jednak mimo to są w stanie w bardzo krótkim czasie zaadaptować takie projekty na konkretne zamówienie. To był zresztą jeden z warunków. – Wchodząc na rynek brytyjski, który jest bardzo trudny i konkurencyjny trzeba być przygotowanym na to, by być innym. To jest rynek dóbr luksusowych, którym przede wszystkim rządzi cena – podkreśla właścicielka Sophie. Na pytanie, czy oferta Sophie Bandur jest ofertą luksusową, odpowiada dyplomatycznie: – Produkty, które mamy w ofercie charakteryzują się luksusowymi materiałami, pochodzą z małych domów mody – tłumaczy i dodaje, że wielokrotnie słyszy od klientek, że produkty, które sprzedaje są naprawdę unikatowe. Choćby dlatego, że nie pochodzą z Wielkiej Brytanii. Taki projektant czerpie inspirację z innych rzeczy, co innego na niego wpływa. Jego dusza nie jest stąd. Angielki powtarzają, jak bardzo jesteśmy inni: I have never seen anything like that before – cytuje z dumą. A kim jest jej przeciętna klientka? Joanna chwilę się zastanawia i wyjaśnia, że jest to osoba, która ceni w sobie indywidualność. W butiku jest to kobieta w wieku 35 lat i powyżej, która przeprowadziła się do Great Missenden, by wychować dzieci. – Często jest tak, że mama coś kupuje dla siebie i znajdzie coś dla córki. Albo babcia dla wnuczki. I potem je przyprowadza do nas. Dla Joanny ważne jest to, że są to kobiety pewne siebie, które wiedzą kim są i podejmują ryzyko. Przeważnie są to bardzo silne osobowości spełniające się zawodowo albo kobiety wychowujące dzieci, podczas gdy mężowie oddają się karierze w City. – To jest okolica, w której brytyjski pieniądz jest stary i bardzo dobrze widoczny – wyjaśnia.

Trudne początki – Nie oszukujmy się, nic nie przychodzi natychmiast. Nawet Victoria Beckham dopiero teraz może sobie pozwolić na butik w Londynie, a wcześniej istniała poprzez udostępnianie swoich projektów to tu, to tam.

Joanna też zaczyna powoli. Przyznaje, że pierwszy rok firmy to przede wszystkim uczenie się. – Prowadzenie biznesu to ciągła nauka, wyciąganie wniosków, upadki, podnoszenie się z nich. Trzeba iść dalej i nie można poddawać się po małych niepowodzeniach. A takich, zwłaszcza w modzie, przecież nie brakuje. Biznes to ciągła niepewność. Zainwestowałam własne pieniądze. Od roku nie pobieram pensji. Badania, hotele, kolacje, spotkania – to wszystko kosztuje. A czy są już jakieś sukcesy? – pytam. – Największym jest możliwość pokazania polskich projektantów i sprzedania ich tutaj. Jeśli dostajesz wiadomość od klientki, że poczuła się jak księżniczka w kreacji, którą jej sprzedałaś to wiesz, że to co robisz ma sens i jest w jakimś stopniu ważne. To są prawdziwe emocje, których tak brakowało mi w korporacji. Joanna jest optymistką. Pełną energii. Wie, co robi i co mówi. Zanim otworzyła firmę zrobiła badania, spotkała się z projektantami, pracowała przy London Fashion Week. Do wszystkiego dokładnie się przygotowała. Wie, że realia w Polsce i tutaj są zupełnie inne. Wie, że aby odnieść sukces na tutejszym rynku trzeba być przygotowanym. – Często biznesy nie są w stanie przetrwać tylko dlatego, że powstały za szybko. Prowadzenie firmy to nie tylko bycie szefem, ale także panią, która sprząta, myje okna czy podłogę w butiku, liczy i pakuje przesyłki. I nawet to trzeba robić fantastycznie, aby pokazać innym, że wiesz, co robisz. To praca do drugiej, trzeciej w nocy – wyjaśnia wspominając radę otrzymaną od ojca: cokolwiek robisz, rób to na sto procent i staraj się cieszyć z tego, co posiadasz, bo dążenie do nierealnych celów nie jest szczególnie zdrowe. Niektórzy projektanci byli zaskoczeni tym, że ktoś chce ich pokazać w Londynie. Dla Joanny było to niesamowite wyzwanie. – Jednak uświadomienie im warunków rynkowych, jakie istnieją w europejskiej modzie, a przede wszystkim w Wielkiej Brytanii, nie zawsze było takie proste – podkreśla. – Niektórym polskim projektantom trzeba było tłumaczyć, iż Anglia to nie znaczy, że zarobek od razu jest większy, bo Anglicy są w stanie znacznie więcej zapłacić. W takich sytuacjach trzeba zawsze szczerze mówić o realiach i przedstawiać warunki, które umożliwiają współpracę. Także jakość wykonania ma ogromne znaczenie. No i przede wszystkim projekt. Brak doświadczenia na rynku europejskim jest dla wielu największą barierą. Ale ich główną zaletą jest przede wszystkim ich świeżość. Ich zapał, elastyczność, dostępność. Wspaniale pracuje się z młodymi ludźmi, w których widzi się dużą energię.

Tworzenie marki – Wielka Brytania to jest kolebka luksusu, to rynek, który istnieje od bardzo dawna i jest to rynek dojrzały. Dominują

Z kolekcji Pappilon

tutaj marki, które istnieją już od dawna i takich marek nie da się stworzyć w krótkim czasie – podkreśla Joanna. W ofercie Sophie Bandur znajduje się już jedenaście marek, które dobrze się sprzedają. Miejsce jednak ją ogranicza. Butik, choć pięknie zrobiony, jest jmały i dlatego strona internetowa jest jakby naturalnym przedłużeniem opowieści, która zaczyna się w sklepie. – Nie zarabiamy jeszcze na siebie, ale też nie oczekiwałam tego aż tak szybko. Miałam inne założenia finansowe – wyznaje i dodaje, iż w tej chwili jest na etapie szukania inwestora. – Już doprowadziłam markę do tego momentu, iż można ją wycenić i zdobyć potrzebny zastrzyk gotówki. Wszystko po to, by to co jest, przenieść na inny, brytyjski poziom. Do tego potrzebna jest dobra firma public relations, a to już zupełnie inne koszty – mówi. Joanna Larkin wie, że Sophie Bandur posiada znacznie większy potencjał, choćby dlatego, że na wiele marek ma wyłączność. Ten potencjał można rozwinąć, z odpowiednim kapitałem oczywiście. Nie chodzi jednak o miliony, co najwyżej dziesiątki tysięcy funtów. W tej chwili nie zależy jej na tym, by oddawać udziały. Jak sama mówi, dziecko jest nasze. Ale każdy młody biznes dochodzi do takiego etapu, kiedy niekorzystne staje się nieposiadanie inwestora.

Joanna prywatnie – Ja jestem lokalna dziewczyna. Tutaj urodził się mój syn – mówi na zakończenie Joanna. Od kiedy zmieniła nazwisko na angielskie, mało kto kojarzy, że pochodzi z Polski. To nie ten akcent, może przez te wszystkie lata, które spędziła u rodziny w Kanadzie. Opowiada, że kiedy mąż przedstawiał ją na spotkaniach, że pochodzi z Polski, co druga osoba podkreślała, że jej sprzątaczka też jest z Polski. – Mąż wtedy odpowiadał, że u nas sprząta pani, która pochodzi z Anglii – śmieje się Joanna. – W życiu jest tak, że jutro możesz wstać albo nie. Życie jest zbyt krótkie, by budzić się rano i mieć poczucie, że robisz coś, tracąc swój potencjał. Jeśli masz wewnętrzną potrzebę kreowania, to w pewnym momencie swego życia poczujesz, że chorujesz, bo nie oddajesz z siebie tego wszystkiego, to się jedynie w tobie kumuluje. Ja cały czas siebie codziennie szukam. Wiem, kim chcę być… Na co dzień jestem mamą, to moje najważniejsze zadanie dzisiaj. Potem dopiero jestem osobą, która coś chce zrobić, chce pomóc. Mam z tego satysfakcję, że komuś coś daję.


24| kultura

01 (211) 2015 | nowy czas

Polonicum z czasów Wielkiej Hanzy W programie BBC na temat twórczości Holbeina Młodszego, Waldemar Januszczak, słynny krytyk o polskich korzeniach, przedstawił dorobek tego niezwykłego artysty, który był nadwornym malarzem króla Henryka VIII. Prezentując kolejne obrazy Holbeina, które ukształtowały nasze wyobrażenie o czasach Tudorów, zatrzymał się na krótko przy namalowanym w Londynie portrecie młodego mężczyzny, Georga Gisze, kupca z Gdańska. Beata Hove

J

ak znalazł się Gisze w stolicy Anglii? W czasach działania Ligi Hanzeatyckiej, zrzeszającej miasta handlowe, w dzielnicy Londynu niedaleko obecnego London Bridge znajdował się tzw. Steelyard – miejsce gdzie swoje kantory mieli przedstawiciele Hanzy. Gisze przybył z Gdańska, aby dopilować swoich interesów. Jako doskonale prosperujący kupiec, prawdopodobnie on sam, lub jego rodzina, zamówił swój portret u Holbeina. Był to rok 1532. Z portretu patrzy na nas postać młodego mężczyzny, którego twarz wyraża jakąś niepewność, a może nieśmiałość. Ubrany jest w czarne, stylowe wdzianko, spod którego wystają obszerne, atłasowe, bordowe rękawy, a pod szyją widać białą, delikatnie udrapowaną koszulę; włosy ciemne, starannie podcięte na pazia, a na głowie duży, czarny beret.

Siedzi w kantorze, przy stole nakrytym bogatym, kolorowo tkanym suknem. W tle zawieszone dookoła dokumenty, rachunki. W ręku trzyma list, który próbuje otworzyć. Holbein zamieścił na obrazie wiele detali, które pozwolą nam odkryć szczegóły z życia Georga i jego epoki. Nawet gdyby portret nie był podpisany, możemy zidentyfikować osobę na portrecie. Jego imię pojawia się w kilku miejscach, a jest napisane w różny sposób (często pisano wtedy fonetycznie). Sam portret jest podpisany spolszczonym nazwiskiem Gisze. Giese natomiast widnieje na liście, który trzyma Georg. To korespondencja od brata, napisana szesnastowiecznym dialektem germańskim. Samo nazwisko Giese wywodzi się z miasta Giesen, skąd przybyła rodzina w 1430 i osiedliła się w Gdańsku. Następnie odszyfrowujemy symbole z sygnetu rodowego z herbem nadanym gdańskim Giszom przez króla Polski Zygmunta I Starego. Sygnet leży na stole nieopodal półotwartej, cynowej szkatułki pełnej talarów. Król Zygmunt I Stary nadawał tytuły szlacheckie patrycjuszom gdańskim, by zjednać ich sobie w celu otrzymania ich wsparcia, m.in. w walce z Reformacją. Wiemy więc, że Georg ma tytuł szlachecki i jest katolikiem. Ten sam

Art now and echoes of history

herb służył bratu Georga, Tiedemannowi, księdzu kanonikowi w Chełmnie, którego biskupem był Johannes von Höffen – znany nam jako Dantyszek, pierwszy ambasador w historii dyplomacji polskiej, sekretarz królewski Zygmunta I Starego od 1516 roku. Możemy więc wyobrazić sobie, jak wielkie i znaczące powiązania miał ten młody czlowiek. Dodatkowo w kantorze wiszą różne dokumenty podpisane tym samym znakiem, który należy do Jorga Gisse. Wśród społeczności hanzeatyckiej, kupiec posiadal swój znak graficzny. Charakteryzował się on tym, że zawierał element alfabetu runicznego, różne krzyżyki i formy geometryczne, co było sposobem identyfikacji, potwierdzenia własności i wykonania. Na obrazie widnieje nie tylko podobizna młodego kupca. Co oznacza wazon z bardzo delikatnego, cienkiego, przezroczystego weneckiego szkła z kwiatami, umieszczony na skraju stolu? Czyżby kruchość wszystkiego co ziemskie? Wyobrażamy sobie, że przez chwilę nieuwagi Georg może wazon łatwo potrącić łokciem, a ten spadnie i rozbije się doszczętnie. I co wtedy? Chcemy ostrzec Georga i zawołać – uważaj! W wazonie kwiaty: trzy goździki, gałązka rozmarynu, bazylii i laki. Goździki i rozmaryn mówią nam, że Georg jest zakochany i ma zamiar się ożenić. Kwiatom w wazonie przypisywano również właściwości lecznicze i zapobiegające chorobom. Mają chronić Georga, szczególnie przed zarazą morową, czyli czarną śmiercią, tak powszechną w tym czasie w Londynie. Obok wazonu artysta umieścił zegar. Przypomina nam o upływającym czasie i przemijaniu. Osobiste motto Giszego, wypisane na ścianie kantoru mówi: Nulla sine merore voluptas, co przetlumaczymy – nie ma radości bez smutku. Podobną sentencję znajdujemy w Metamorfozach Owida. Czyżby był to odnośnik do czasowego charakteru jego obecnej sytuacji, czy też ogólnie, do niepewności losu? Może Georg tęsknił i myślał o szczęśliwym powrocie do rodzinnego domu w Gdańsku? Kunszt malarski Holbeina to nie tylko maestria pędzla, wybór koloru, nastroju, ale pokazanie jednostki ludzkiej w kontekście epoki. Holbein jest erudytą, człowiekiem Renesansu. Tak jak mistrzowie holenderscy, przy pomocy symboliki, zawiera wiele treści, które stanowią o życiu. Portret Georga Gisze, to wymowne polonicum. Przenosi nas w odległą epokę, przybliża historię Polski z czasów Zygmunta I Starego i jest nam również bardzo bliski w wymiarze ludzkim. Jest ponadczasowy.

Since over a decade, 27th of January is observed as the Holocaust remembrance day. On that day the Russian forces liberated the most notorious of German death camps – Auschwitz and Birkenau installed by Hitler in occupied Poland. In POSK Gallery Gail Olding joined forces with Joanna Ciechanowska. The exposition is faultlessly arranged in a thoughtful exercise using minimal means. In the dimmed lights there are three paintings by Olding and two prints by Ciechanowska. Both artists show in a different way a sort of wall surfaces. Sorrowful walls, scratched by anguished captives and charred black by inhumanity. A key is hanging on the wall seemingly out of reach from a cell. That symbolic cellbox, part steel, part glass is padlocked. Inside it, Gail Olding placed something that she calls a swastika branding tool. Be it as it may, for me it is a kind of oven where the hakenkreutz is roasting as a symbol of just retribution! Next to it is a wheel barrow filled with a symbolic Zyklon B poison, then a triple container filled with ash, sulphur and unrecognisable debris. A rootless weed bush lies on the floor adding to a sense of doom. Art of our time inevitably from a range of experiences that inform our reality. I realise that my reading of Olding/Ciechonowska exhibition Works that reflect on Holocoust is at odds with the artists statement hanging on the gallery wall, much of which I find over referenced, blending popular topics of branding, marketing and gender politics. Never mind the 'guff', I like what they show.

Wojciech A. Sobczyński


kultura |25

nowy czas |01 (211) 2015

Emigrants

Wojciech A. Sobczyński

Without tradition, art is a flock of sheep without a shepherd. Without innovation, it is a corpse. Winston Churchill

T

he crowded portfolio of London art galleries has a new and interesting addition. Situated in vibrant district of Shorditch the gallery called l’etrangere launched its first exhibition to great aplomb. The gallery name (in translation – the foreigner or a stranger) has both elegant French meaning and a resolute declaration of intent. Joanna Mackiewicz-Gemes, the founder and director made a spectacular start by giving the first show to Marek Szczęsny, Paris based artist of Polish origins. Ms Mackiewicz-Gemes is well known to London art circles. Herself, a collector, curator of exhibitions and partner to interesting and varied art projects, having a good background in marketing and Masters from Christie’s in Art Business, the gallery has the makings of success. Above all, Ms Mackiewicz-Gemes has her specific taste and her first exhibition in l’etrangere testifies to it. There are eleven pictures on display in a powerful but restrained exhibition. Six are oils on canvas, the rest are acrylic marks on paper. I use the term ’marks’ advisably as most of Marek Szczęsny’s work appears as though it was just recovered from an archaeological excavations or it resembles a fresco plastered over, buried under accretions of history and recently brought back to view. These are my personal guesses based largely on first impressions. Most of the images contain overt references to a human form and others – seemingly abstract have the figure encoded, obliquely reviled or mysteriously hidden. The artist have said to me that he works in sprint-like manner, enjoying the immediacy of rapid succession of action followed by sometimes long pauses, thinking and looking, self examining and re-considering. One of his paintings has a large text incorporated in the pictorial whole – Emigrants, which in the context of a painting by the Polish artist based in Paris brings back the memories of a play by Sławomir Mrożek. The power of this play resonates in my mind every time I hear the word ‘emigrants’, so topical today as it was for many generations. The methodology of Marek Szczęsny’s work is very ably described by Andrzej Turowski – art critic and modern art historian, who’s incisive essay“What does it mean to be a painter? accompanies the exhibition. I have enjoyed viewing Szczęsny’s work and reading the accompanied material. It has a very welcome continental flavour, a quality recognised in Britain at one time but now largely forgotten in a flood of Pan-Atlantic art developments driven increasingly by popular and commercial media, from Jeff Koons to Supper Mario and all gaming cartoons in-between. Largely such art fills me with distaste but there are very exciting exceptions. One such art event is about to

Joanna Mackiewicz-Gemes (above), the founder and director of the gallery called l’etrangere made a spectacular start by giving the first show to Marek Szczęsny, Paris based artist of Polish origins

Marek Szczęsny at the opening of his exhibition

open in the Museum of Modern Art (MoMA), New York, in which the famous Icelandic artist Björk will show. She worked on it for over three years, composed her music and wrote the lyrics. She processes the sound which is layered using digital techniques in a manner that one can compare to the sonorous painting. Such a sound-scape is further choreographed interlinking it with the projection screens interlaced with the three dimensional shapes or sculptures if you like. Björk's exceptional costumes also play an important role in her unique brand of a multidisciplinary art. MoMA has for many years managed to be a barometer of what goes on in art-now and often pointed to a future developments. The merger of image based art combined with, broadly speaking, performance and inventive sonorities seems to me one such a direction where contemporary art might be heading. Returning to the London art galleries, it would be a pleasure for the reader, I am sure, to discover a Foundling Museum in Bloomsbury. There, you can see an exhibition of a wonderful collection of Jacob Epstein’s sculptures of children. Epstein work is masterly and the qualities of modelling must be a dream for any sculptor who is familiar with such subject matter. The Foundling Museum derives from a collection belonging to a nearby hospital for the orphaned children. Founded by two most illustrious 18th century artists George Friedrich Handel and William Hogarth who recognised a plight of London street children, the hospital was both a shelter as it was a place of medical aid. Jacob Epstein lived in a house facing the entrance to the hospital. He also was a foreigner who left New York for Paris, seeking high artistic ambitions, but moved to London, thus removing obvious impediments of the language barrier. His most forward looking and experimental works were executed in the early decades of 20th century but the selection of bronzes of children remained his personal and intimate work over many decades. It provided also a steady source of much needed income. Other portrait sculptures followed and Epstein entered a fashionable circles of the society, politics and word leaders. A very similar artistic pass way as Felix Topolski, another emigrant. One of prominent sitters for both artists – Epstein and Topolski – was Sir Winston Churchill, himself an amateur painter. His 50th anniversary of death was much talked about recently. Winston Churchill, a most unlikely of candidates for pronouncements on art apparently has said the following quote in favour of progress – Without tradition, art is a flock of sheep without a shepherd. Without innovation, it is a corpse.


26| kultura

Małe jest piękne Pochwała sztuki felietonu literackiego Mai Elżbiety Cybulskiej Teresa Halikowska-Smith

M

am szczególne upodobanie do tzw. małych form literackich (opowiadanie, esej, felieton) i raczej stronię od lektur, których wagę ocenia się w kilogramach. Należę do pokolenia, które głęboko przejęło się filozofią życia sygnalizowaną popularnymi hasłami, jak: Small is Beautiful czy Less is More. W literaturze zaś najbardziej uniwersalną zasadą, jaką kierować się powinien każdy pisarz, jest szekspirowskie: Brevity is the soul of wit. Właśnie co złapawszy oddech po mozolnej wspinaczce na Wielki Szczyt wielkiego klasyka literatury XX wieku (niespełna tysiąc stron!), z prawdziwą ulgą zasiadłam do szczupłej rozmiarami, lecz – jak się okazało – bogatej w treść najnowszej książki Mai Elżbiety Cybulskiej: Czasem jest pięknie. Miała ona swoją prezentację w Londynie, w Bibliotece Polskiej 20 stycznia. Gospodarzem wieczoru była dyrektor Biblioteki, dr. Dobrosława Platt. Nie pytajcie, co jest tematem tej książki… Jak zdaje się sugerować tytuł, jest nim (jak zawsze zresztą)…. ży-

nowy czas |01 (211) 2014

cie, tyle że oglądane przez pryzmat literatury, a już szczególnie powieści, jako tego gatunku literackiego, który „wykazuje analogię z ludzkim życiem (...) Powieść odsłania rozmaitość sposobów istnienia i wnika w tajemnice serca”. Maja Elżbieta Cybulska, której regularne felietony Ex Libris publikowane w londyńskim „Tygodniu Polskim” są od dawna czymś, od czego niezmiennie rozpoczynam (nieregularną) lekturę tegoż pisma, zebrała je w szczupłą, ale bardzo zróżnicowaną książkę. Trzon jej stanowią felietony, najczęściej w formie prezentacji książek, o których się na przestrzeni ostatnich lat „mówiło” (encyklopedia przypomina, że początkowo termin „felieton” (z franc. feuilleton) figurował we wczesnych angielskich gazetach pod nagłówkiem: A talk of the town). Oto dość zabawna ilustracja, jak to życie splata się z literaturą: jeden z owych dawno przeczytanych tekstów powrócił do mnie niespodziewanie, nim jeszcze zabrałam się na dobre do lektury omawianej tu książki. Któregoś dnia odwiedzam przyjaciółkę Tanyę, która dzieli z autorką gorącą miłość do kotów. Pijemy herbatę, gaworzymy. Oko moje pada na książkę leżącą na stoliku obok. Książka ma krzykliwą okładkę i tytuł: The World according to Bob. – Co to za Bob? – pytam. – No jak to, nie wiesz? I płynie historia o tym, jak to James Bowen, narkoman na odwyku, zaadoptował bezdomnego kota i jakie to miało konsekwencje dla nich obu. Możecie o tym Państwo przeczytać w tekście pt. Anioł na str. 89. Bob jest dziś najsławniejszym kotem w Londynie, a książki Jamesa, z których ta jest czwarta w serii, plasują się na liście bestsellerów. Cybulska znalazła bardzo zgrabną formułę na prezentowanie niezwykłych ludzkich losów, o których opowiadają interesujące ją książki, i wie, jak z kolei zainteresować nimi czytelnika. A są to losy nie tylko ludzi wybitnych, choć przez karty tej książki przewija się cała plejada wielkich indywidualności ze wszystkich dziedzin ludzkiej działalności. Dominują, jak się zdaje, pisarze, w większości anglojęzyczni – od Szekspira do George’a Orwella. Ten pierwszy, zabawnie, w roli zgoła epizodycznej, jako lokator rodziny Hugenotów zamieszkałej w latach 1603-05 na londyńskiej Silver Street, zaświadcza swoim (niedbałym, jak zauważa felietonistka!) podpisem w sądzie, gdzie znalazła finał rodzinna dysputa. Nie brak naukowców, jak Karol Darwin czy Maria Skłodowska-Curie (stosunkowo mało znana historia skandalu, jaki wywołał w pruderyjnej Francji jej związek, pod koniec życia, z żonatym mężczyzną. O mało nie doszło do odwołania przez Szwedzką Akademię jej drugiego Nobla, choć ostatecznie został on jej przyznany w 1911 roku). Są też filozofie, jak sir Isaiah Berlin – postać, której nikt, kto go spotkał (a miałam to szczęście!) nie jest w stanie zapomnieć, a więc trudno się dziwić, że wspomnienia dotyczące jego osoby długo jeszcze będą absorbować biografów i czytelników. Wnikamy w problemy osobowości wielkich artystów, jak van Gogh czy Constable; dotyczy to także polityków (na szczęście, nie współczesnych, a wiktoriańskich) jak Gladstone czy Disraeli (O dwóch takich, co się bili). Autorkę zajmują problemy nie tylko wielkich indywiduów, ale całych grup społecznych, jak np. londyńskich prostytutek XIX-wiecznej Anglii, którym Dickens starał się dać szansę odmiany losu; co robił i Gladstone także (tyle że – jak sucho zauważa autorka rozważań o tym ostatnim – przy okazji „pogłębiał z nimi znajomości”). Każda z tych opowieści, nawet jeśli niektóre z nich są

dobrze znane, jest opowiedziana tak zgrabnie i z taką dozą empatii, że czytelnik z łatwością przyswaja sobie relacjonowane fakty i czuje natychmiastowy głód, aby się dowiedzieć więcej. Rzecz w tym, że w dobie wszechwładnego terroru political correctness i jego naczelnej zasady: wymogu bycia non-judgemental, Cybulska ma odwagę wydawania swoich sądów i wie, że każdy z nas ma prawo do oceny ludzi i sytuacji (byleby ich nie narzucać innym). Toteż korzysta z tego prawa szafując sądami dość liberalnie, co – jeśli o mnie chodzi – tylko dodaje smaku jej opowieściom. Jednego gani, drugiemu gratuluje (jak japońskiej figurynce zajączka z bursztynowymi oczami, z książki o takimże tytule, za jego udział w „ocaleniu” od zagłady rodziny Ephrussich!). Komentując śmierć autora Moby Dicka, Hermanna Melville, powie: „Trudno uwierzyć, że ktoś po wielkiej przygodzie z oceanem, mógł umrzeć tak przyziemnie, po mieszczańsku. Czujemy się zawiedzeni.”. Życie wielkiego angielskiego malarza, Johna Constable, skwituje stwierdzeniem: „Brakowało (mu) wielkich olśnień. Z wyjątkiem obrazów”. Tyle o części książki dotyczącej ludzi i miejsc (londyńczycy nie mogą pominąć dwóch przeciekawych rozdziałów: Tamiza-rzeka niezwykła i Stolica). Ale to nie wszystko: autorka próbuje jeszcze zmieścić pomiędzy okładkami tej książki artykuły odnoszące się do jej wcześniejszych zainteresowań polską literaturą emigracyjną. W tej części możemy przeczytać dotąd jeszcze niepublikowany jej wywiad ze Stefanią Kossowską z 1985 roku, czyli w cztery lata po zamknięciu „Wiadomości”, których była redaktorką po śmierci Mieczysława Grydzewskiego; a także artykuł o przyjaźni dwóch pisarek Herminii Naglerowej (1890-1992) i Zofii Kozarynowej (1890-1957). Ostatnia część książki, zawierająca wzruszającą elegię o cmentarzu w Toronto: Piękny iście Archanioł, przywołuje emigracyjnego poetę, Waclawa Iwaniuka, któremu autorka poświęciła osobną książkę, wydaną w Oficynie Poetów i Malarzy (Londyn 1984). Słowo: „piękny” powraca w tej książce niemal jak muzyczny leit-motif. Lektura godna polecenia! Na zakończenie jeszcze pozwolę sobie pogratulować wszystkim miłośnikom literatury, którzy uczestniczyli w wieczorze. Pięknie jest, że Biblioteka Polska przywraca tradycję prezentowania i dyskusji nad nowymi książkami i dzięki wielkie za to pani dyrektor Dobrosławie Platt. Wszyscy uczestnicy tego spotkania wychodzili z niego z uśmiechem na ustach: rozbawieni dowcipem i gawędziarskim talentem autorki, który jak to światełko na długopisie, którym podpisywała swoje książki, rozjaśniło zimową aurę tego styczniowego wieczoru.

Maja Elżbieta Cybulska, Czasem jest pięknie. Wydawnictwo Norbertinum, 2014.

Na promocji książki Czasem jest pięknie sekretarz Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie Regina Wasiak-Taylor oznajmiła zebranym, że Maja Cybulska jest laureatką dorocznej nagrody Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie. Uroczystość wręczenia nagrody odbędzie się w Ambasadzie RP w Londynie.


kultura |27

nowy czas |01 (211) 2014

Come To Me The Sirkis/Białas International Quartet Tomasz Furmanek

D

ebiutancki album kwartetu izraelskiego perkusisty Asafa Sirkisa i polskiej wokalistki Sylwii Białas od pierwszych niemalże dźwięków urzeka swoistą świeżością wykreowaną przez czwórkę muzyków, którzy czerpią niezwykłą radość oraz inspirację z każdego dzielonego między sobą dźwięku. Delikatne, pulsujące, bogate melodycznie pejzaże z pogranicza jazzu, world music i muzyki progresywnej oczarowują słuchacza zarówno wachlarzem nastrojów, jak i wysokiej klasy muzykalnością, wrażliwością i błyskotliwością wszystkich czworga muzyków. Dodatkowo jakość nagrania materiału dźwiękowego jest po prostu doskonała – częściowo zrealizowana w cenionym Eastcote Studios w Londynie, powala doskonałym obrazem dźwiękowym i niezwykłą selektywnością nagrania bogatych i złożonych brzmieniowo partii perkusyjnych Asafa Sirkisa. Piękna, posiadająca pewien tajemniczy urok okładka płyty, zaprojektowana wspólnie przez Haralda Mayera i Sylwię Białas doskonale koresponduje z zawartą w albumie muzyką. Sylwia Białas to kompozytorka, wokalistka, aranżer, producent i autorka tekstów. Jazzu zaczęła słuchać mając siedem lat. Nigdy nie myślała o byciu jedynie wokalistką, pragnęła być częścią procesu tworzenia muzyki. Skomponowała połowę utworów na albumie, napisała wszystkie teksty, które zdecydowała się wykonać w języku polskim. Asaf Sirkis, mistrz instrumentów perkusyjnych, który dorastał w Izraelu, chłonął muzykę wielu kultur, a szczególnie fascynowały go nieprawdopodobne rytmy, które grali mieszkający nieopodal Jemeńczycy. Inspiracją były dla niego również rytmy środkowego wschodu, muzyka północnej Afryki, muzyka bałkańska, polska, węgierska… Przyjechał do Londynu w 1998 roku, i grał tu m.in. w słynnej grupie Gilada Atzmona Orient House Ensemble, z którą nagrał album Exile nagrodzony tytułem płyty roku w rankingu BBC Jazz Awards. Sylwię poznał siedem lat temu, najpierw dzieląc się muzyką na portalu myspace, a niedługo potem osobiście na konferencji Jazz Ahead w Niemczech. Zarówno Asaf jak i Sylwia podkreślają w rozmowach, że proces tworzenia wspólnego projektu muzycznego był dla nich bardzo naturalny i łatwy, od razu wiedzieli kto będzie grał w ich zespole, jakiej chcą muzyki i jak miałaby ona brzmieć. Obydwoje jednoznacznie stwierdzają: – To po prostu projekt naszych marzeń. Dodają, że zawsze chcieli grać nie tylko z doskonałymi muzykami, ale równocześnie ze wspaniałymi ludźmi o cudownych osobowościach. Wszystkie te cechy znaleźli w osobach pia-

nisty Franka Harrisona i basisty Patricka Bettisona – muzycy to wyjątkowi, nie tylko wirtuozi swoich instrumentów, ale równocześnie pełni inwencji melodyści, doskonali zarówno w bezbłędnych solówkach, jak i w partiach zespołowych, do których wnoszą dużo ciepła, radości z zespołowego grania oraz sporą wyobraźnię. Słuchając płyty czuje się, że muzycy uwielbiają to, co tworzą razem, co owocuje bardzo pozytywną atmosferą zawartej na krążku muzyki, której styl mieści się w szerokim obszarze muzyki współczesnej. Poza przywołanym wcześniej porównaniem z klimatami wytwórni ECM, niektórzy mogą odnaleźć pewne skojarzenie z muzyką, którą grał Keith Jarrett ze swoim europejskim zespołem, inni z brzmieniami tzw. jazzu nordyckiego… Trzeba jednak podkreślić, że powstała muzyka oryginalna, przepełniona własnym pięknem i charakterem, w której odbijają się wyraziste osobowości wszystkich członków grupy. Należy też dodać, że Sylwia Białas to wokalistka będąca w ciągłym muzycznym dialogu z zespołem, dysponująca głosem o wielu odcieniach i barwach oraz bezbłędnej intonacji, nie bojąca się eksperymentów. A utwory zawarte na płycie?… Czy mogę któryś wyróżnić? Chyba nie, gdyż wszystkie prezentują bardzo wysoki , wyrównany poziom. Wspomnę jedynie o otwierającym album utworze tytułowym, zaczynającym się od motywu wykonanego unisono przez wokal i fortepian, który sam w sobie wprowadza już ów wspomniany wcześniej nastrój wiosennej, urzekającej świeżości i uwodzi nas a to zmysłową barwą pojawiającego się na chwilę niższego rejestru głosu Sylwii, a to poetyckim, pięknym tekstem, oczarowuje subtelną i wrażliwą solówką Franka Harrisona, wirtuozerią i niecodzienni brzmieniami perkusji Asafa… Otwiera się muzyczny kalejdoskop barw, collage dźwiękowych rozmów i refleksji, momentów do odkrywania przez słuchacza za każdorazowym słuchaniem. A to przecież dopiero początek płyty!

Koncerty w Londynie: 21 marca, godz, 20.00 Ajani Bar & Restaurant, 289 Hornsey Road, N19 4HN 29 marca, godz 19.00 The Crypt, St Mary Magdalene Church, Holloway Road, N7 8LT

Londyn w szkicowniku Marii Kalety:

Walkie Talkie Kilka dni po noworocznych fajerwerkach 2015 roku swoje podwoje otworzył najnowszy budynek londyńskiego City przy ulicy Fenchurch nr 20. Powstał w miejscu nudnego, szklanego klocka, zbudowanego w 1968 roku. To ciekawe, że średnia życia obiektów londyńskiego City wyraźnie się skraca. Tym razem otwarcie nowego budynku odbyło się bez nadzwyczajnych fanfar, może dlatego, że nie miał on dobrej prasy od samych narodzin. Projekt z 2006 roku był zmieniany na skutek protestów zarówno fachowców, jak i mieszkańców, a i tak nowy, pomniejszony, wydawał się zbyt dominujący na tle panoramy Londynu oglądanej z okien siedziby burmistrza przy Tower Bridge. Budynek do tego stopnia się wyróżniał, że w swoim szkicowniku zapisałam, że nie mogę się doczekać, kiedy książę Karol zostanie królem, mając nadzieję, że pierwszym edyktem swojego panowania rozkaże go zburzyć. Jak wiadomo, książę Karol ma swój jednoznaczny gust architektoniczny. Obiekt wyszedł z pracowni światowej sławy architekta Rafaela Vinoly’ego, który mimo że urodził się w Urugwaju, to sądząc po francusko brzmiącym nazwisku, musi mieć w swoich żyłach choć kilka kropli krwi Galów. A już na pewno musi uwielbiać francuskie komiksy, bo jego dzieło do złudzenia przypomina maczugę Obeliksa. Muszę przyznać, że Walkie Talkie znacznie lepiej wygląda z bliska. Jego pionowe, zakrzywione linie mają dobre proporcje. Widać w nich wprawną rękę architekta, który rozumie, że tak naprawdę na co dzień z architekturą obcuje się niemal jej dotykając, a nie z perspektywy turysty podziwiającego panoramę miasta. Ta zresztą i tak za chwilę się zmieni, bo właśnie kilka miesięcy temu wyrósł Cheesegrater (122 Leadenhall St), a już wychodzą z ziemi kolejne wieżowce: Scalpel (52 Lime St) i Pinnacle (22 Bishopsgate). Walkie Talkie

z pewnością wkrótce spotka los Gherkina, który z panoramy City of London zniknął już zupełnie. Globalny kryzys bankowy wyhamował finansowanie projektu aż wreszcie w 2013 roku wybuchł skandal związany z wklęsłym, zwierciadlanym kształtem jego południowej elewacji. Nieprzewidzianie skoncentrowała ona promienie słoneczne, które pewnego niezwykle słonecznego dnia stopiły fragmenty zaparkowanego w pobliżu jaguara. Prasa nie zostawiła suchej nitki na projektantach i budowniczych, a inwestor musiał wyłożyć sporą sumę na przebudowę tej ściany. Wielka szkoda, bo w czasach desperackiego poszukiwania alternatywnych źródeł energii, mających zastąpić ropę naftową i węgiel niszczące naszą ziemską atmosferę, rozwiązanie było w zasięgu ręki. Energia słoneczna odbijająca się od wklęsłej elewacji, skoncentrowana w jednym punkcie mogłaby zamieniać wodę w parę, a ta napędzałaby turbiny produkujące elektryczność. To byłaby sensacja! Pierwszy w świecie budynek nie tylko niezużywający energii, ale wręcz ją produkujący! PS. Właśnie udało mi się jako jednej z pierwszych postronnych osób wjechać na 35. piętro tego wieżowca i… Co za niespodzianka! – rewelacyjny, podniebny ogród z zewnętrznym tarasem i gigantyczną wewnętrzną przestrzenią widokową o powierzchni większej niż w Shardzie, Gherkinie, London Eye i Cheesegrater razem wziętych. Ogromna samonośna szklana kopuła nie ma żadnych kolumn, więc widok wewnątrz i na zewnątrz jest zapierający dech w piersiach. I zgodnie z zapisem pozwolenia na budowę jest dostępny za darmo dla każdego. Praktyka pewnie będzie trochę inna z powodów bezpieczeństwa, ale i tak warto już dziś zapisać się do kolejki. Niniejszym wycofuję więc swoją petycję do księcia Karola.


28| z archiwum kultury

01 (211) 2015 | nowy czas

Jarocin w oczach SB Festiwal w Jarocinie, który przeszedł do historii jako kultowy, po raz pierwszy odbył się w 1970 roku, najpierw jako impreza o charakterze regionalnym pod nazwą Wielkopolskie Rytmy Młodych. Od 1980 miał już charakter ogólnopolski.

Marcin Nowacki

I

nstytut Pamięci Narodowej odtajnił przypadkowo materiały SB na temat legendarnego Festiwalu Muzyków Rockowych w Jarocinie. W latach 80. mimo wszechwładzy PZPR, podległego jej aparatu bezpieczeństwa i cenzury jarociński festiwal wydawał się dla młodych oazą wolności. Od 1981 roku Festiwal zabezpieczał operacyjnie Wydział III Służby Bezpieczeństwa Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych w Kaliszu. Pierwsze syntetyczne opracowanie SB dotyczące festiwalu – odnalezione w archiwum Oddziału Instytutu Pamięci Narodowej w Łodzi – pochodzi dopiero z 1986 roku. Materiał zatytułowany Organizacja i przebieg FMR Jarocin 86 przesłano do Wydziału IV Departamentu III Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Od tego czasu Wydział III WUSW po każdej edycji festiwalu przygotowywał opracowanie, w którym omawiano działania operacyjne SB, organizację i przebieg imprezy, zmiany i tendencje w nieformalnych ruchach młodzieżowych. Integralną częścią materiałów sporządzonych w latach 19861989 stały się albumy zdjęciowe, których użyto jako materiału poglądowego do opisu subkultur młodzieżowych. Zebrane informacje pozwoliły na dokonanie ocen aktywno-

ści poszczególnych grup i innych zjawisk mogących w przyszłości zdominować znaczną część ówczesnego pokolenia młodzieży. Już w 1986 roku SB oceniała, że spośród 15 tys. uczestników festiwalu w Jarocinie 3 tys. osób to członkowie bądź zadeklarowani sympatycy określonych subkultur. W następnym roku liczba uczestników spadła o tysiąc, ale równocześnie nastąpił wzrost o 4 tys. liczby zidentyfikowanych przez SB aktywistów lub sprzymierzeńców grup nieformalnych. Zatem połowa wszystkich uczestników festiwalu w 1987 roku (czyli ok. 7 tys. osób) pozostawało w operacyjnym zainteresowaniu Służby Bezpieczeństwa. W 1988 roku w festiwalu w Jarocine wzięło udział ok. 17 tys. młodzieży z Polski i kilkudziesięcioosobowa grupa z NRD i Czechosłowacji. 5 tys. osób uznano za członków zdeklarowanych sympatyków nieformalnych grup młodzieżowych. W roku „okrągłego stołu” nie przywiązywano już tak dużej wagi do danych statystycznych. SB z Kalisza ustaliła, że liczba uczestników wyniosła ok. 10 tys. osób, w tym 140 cudzoziemców. Maksymalną liczbę widzów na stadionie, gdzie odbywały się występy zespołów, SB oceniła na 14 tys. Działania operacyjne SB sprowadzały się do realizacji dwóch podstawowych działań. Po pierwsze kontroli oraz ustalenia ewentualnych nieprawidłowości organizacyjnych i finansowych festiwalu, po drugie rozpoznania aktualnych tendencji i zmian w subkulturach młodzieżowych. Do inwigilacji tych środowisk używano zarówno środków technicznych (samochody służbowe, aparaty fotograficzne), jak i osobowych źródeł informacji. W opracowaniach Wydziału III WUSW w Kaliszu dotyczących FMR w Jarocinie zamieszczono szczegółowe charakterystyki poszczególnych subkultur młodzieżowych. Przeważały w nich omówienia stylu ubierania, słownictwa, „ideologii”. Z operacyjnego punktu widzenia istotne było bowiem nie tylko rozróżnienie modelu zewnętrznego zachowania określonej grupy nieformalnej, lecz także uchwycenie jej wewnętrznego zróżnicowania. Obok najbardziej popularnych i najliczniejszych subkultur młodzieżowych tj. punk, heavy metal, skinhead czy rasta istniały także mniej znane, ale równie skrupulatnie klasyfikowane przez agentów grupy. Na przykład Grupa Białe Sznurowadła przeciwstawiała się ruchowi punk – ich skrajnie odmienny styl wyrażał się głównie w nienagannym stroju i przestrzeganiu higieny. Istotne znaczenie miały białe sznurowadła – swoistego rodzaju symbol czystości – które były codziennie prane. Ruch pod nazwą Grupa Ekologiczno-Pokojowa Wolę Być przypominała w swych założeniach funkcjonujące na terenie Europy Zachodniej partie zielonych. Powstał przy poparciu redakcji tygodnika „Na Przełaj”. Znakiem rozpoznawczym ruchu był zielony liść w kształcie serca, z którego połowy rozchodziły się symetryczne promienie. Krasowcy byli – zdaniem SB –zwolennikami modelu muzyki lansowanej przez zespół CRASH. Dzieci Wojny stanowiła grupa nowofalowców niezwiązanych strukturami organizacyjnymi. Jej członkowie wyróżniali się wyglądem zewnętrznym – nosili m.in. długie płaszcze w ciemnym kolorze, buty do kostek, spodnie tzw. pumpy z szelkami, koszule w kolorach khaki lub czarnym. Włosy, z tyłu wygolone, a z przodu tapirowane farbowali na kolor czarny lub błąd. Szefem Towarzystwa Przyjaciół Chińskich Ręczników, a zarazem organizatorem jego pierwszego happeningu na Rynku w Jarocinie był Jerzy Owsiak. Odznakami zewnętrznej przynależności do towarzystwa walczącego o poprawę losu

zwierząt zamkniętych w ZOO było noszenie czapki z daszkiem do tyłu i zawołanie „hokus pokus”. Największym zaskoczeniem dla funkcjonariuszy MO i SB okazała się jednak Pomarańczowa Alternatywa, która zorganizowała happening, a jej przedstawiciele wyróżniali się noszonymi na lewym rękawie pomarańczowymi emblematami z wizerunkiem gen. Wojciecha Jaruzelskiego i napisem „Boże chroń generała”. Oczywiście wraz ze zmianami sytuacji społeczno-politycznej w Polsce zmieniały się pozostałe szczegółowe cele operacyjne SB. W 1987 roku istotne było dokumentowanie wszelkich oznak „wrogiej” działalności, w tym rozpoznawanie, neutralizowanie i likwidowanie przypadków nielegalnego posiadania broni oraz przejawów działalności antypaństwowej nawiązującej do NSZZ Solidarność. W następnym roku ważnym zadaniem postawionym przed grupą operacyjną SB stało się rozpoznanie działalności organizacji i ruchów nieformalnych (Wolność i Pokój, Ruch Społeczeństwa Alternatywnego) oraz organizacji działających legalnie i półlegalnie (Monar, Ruch Ekologiczny). Istotnym celem okazało się również rozpoznanie „form infiltracji i indoktrynacji środowisk młodzieżowych przez kler katolicki, duszpasterstwo i ruch oazowy”, polegających m.in. na dożywianiu i organizowaniu imprez dla młodzieży, projekcjach filmowych i tzw. „nocnym czuwaniu”, rozprowadzaniu literatury oficjalnej i nieoficjalnej. Po „okrągłym stole” katalog grup i organizacji objętych rozpoznaniem w zakresie zmian jakościowych i ich działalności ograniczył się do struktur pacyfistycznych, anarchistycznych, ruchów politycznych oraz grup happeningowych i ekologicznych. Po kolejnej edycji festiwalu (2-5 sierpnia 1989) zwrócono uwagę, że jeszcze nigdy nie rozpowszechniono w Jarocinie tak dużej ilości „materiałów pisanych”. Około 8 tys. publikacji rozkolportowały tylko Ruch Wolność i Pokój z Wrocławia, Pomarańczowa Alternatywa z Łodzi, RKW NSZZ „Solidarność”, „Solidarność Walcząca” z Wrocławia. Wymienione organizacje według SB przygotowały materiały specjalnie z myślą o festiwalu i przebywającej na nim młodzieży. MO odnotowała jedynie 12 przestępstw kryminalnych. Znaczny spadek przestępczości w stosunku do lat poprzednich SB nie wiązała jednak ze zmianą sytuacji społeczno-politycznej, ale z przekształceniem formuły muzycznej festiwalu, a tym samym przybywaniem do Jarocina młodzieży spoza subkultur. Festiwal Muzyków Rockowych stał się zbiorowym doświadczeniem dla części pokolenia postsolidarnościowego, czyli osób będących obecnie w wieku 40-45 lat. Niewielka część z nich miała za sobą doświadczenia aresztowań, relegowania ze szkół, pracy konspiracyjnej, walki z cenzurą. Niemniej spontaniczne zaangażowanie młodzieży w działania wymirzone przeciwko „komunie” w okresie stanu wojennego było znaczne. Z czasem jednak, zwłaszcza w drugiej połowie lat osiemdziesiątych, liczba młodych osób uczestniczących chociażby w kolportażu „bibuły” czy demonstracjach ulicznych zaczęła spadać. Tego typu dzałalność postrzegana była jako pokoleniowy obowiązek, a nastolatkom trudno było zaakceptować powinności w tym zakresie. Z tego m.in. powodu w okresie stanu wojennego wyrosła pod bokiem „Solidarności” zaskakująca świeżością i humorem – alternatywa wobec opozycji antykomunistycznej – kultura młodzieżowa, a jej kulminacją stał się Festiwal Rockowy w Jarocinie


z archiwum kultury |29

nowy czas |01 (211) 2015

Dwudziestopięciolecie

Jacek Ozaist

N

a początku grudnia w londyńskim Instytucie Sztuki Współczesnej (ICI, Institute of Contemporary Arts) odbył się przegląd twórczości Krzysztofa Kieślowskiego, jednego z najwybitniejszych reżyserów polskich. Okazją do zorganizowania projekcji oraz dyskusji z udziałem rodzimych i brytyjskich krytyków filmowych był jubileusz 25-lecia powstania Dekalogu – cyklu dziesięciu wariacji na temat każdego z przykazań. Oprócz niego zaprezentowane zostały najbardziej znane filmy dokumentalne (Z miasta Łodzi, Szpital, Z punktu widzenia nocnego portiera, Siedem kobiet w różnym wieku, Gadające głowy) oraz fabularne (Personel, Blizna, Amator, Spokój, Bez końca, Przypadek). W karierze Krzysztofa Kieślowskiego odnotować można kilka zwrotów spowodowanych czynnikami zewnętrznymi bądź też samoświadomością tego, że potrzebna jest zmiana. Zamierzał zajmować się kostiumami w teatrze, ale najpierw postanowił zdać do łódzkiej filmówki, egzaminy były jednak tak trudne, że podchodził do nich trzy razy. Później rozsmakował się w filmie dokumentalnym i już nie mogło być mowy o powrocie do dawnych planów. Kiedy został spełnionym reżyserem dokumentów, okazało się, że tą formą nie jest w stanie przebić się do ludzkiego wnętrza i opowiedzieć w sposób wiarygodny o uczuciach i emocjach, więc nie miał innego wyjścia, jak tylko zostać reżyserem filmów fabularnych. Przez jakiś czas interesowała go także polityka, sposób, w jaki wpływa na życie ludzi i losy świata, ale pe-

erelowscy krytycy nie zostawili na nim suchej nitki, przejeżdżając rozpędzonym walcem po filmach Bez końca oraz Przypadek. Ten pierwszy to zapewne najlepszy z najbardziej zohydzonych, brutalnie potraktowanych i nadmiernie skrytykowanych dzieł wszechczasów. Casus równie krytykowanego Przypadku jest trochę inny. Reżyser nie wyraził zgody na żadne zmiany oraz cięcia, więc Przypadek stał się „półkownikiem” na pięć lat. Dla filmu traktującego o sprawach aktualnych był to właściwie wyrok śmierci. Zmiażdżony przez krytykę, urażony i rozczarowany Kieślowski zaczął szukać ratunku w metafizyce. Zekranizowanie Dekalogu? Polemika z prawami boskimi? Co za arogancja, co za megalomania! Ale dziś wiemy przecież, że nie mogło wypaść lepiej. Krzysztof Piesiewicz, jeden z najważniejszych współpracowników i współtwórca wielu dzieł Kieślowskiego, wspomina, że kiedy pisali scenariusz Dekalogu długo nie mogli poradzić sobie z pierwszym przykazaniem, ponieważ w żaden sposób nie umieli uciec od zawartej w nim dosłowności. Dlatego przykazanie: „Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną” zekranizowali na samym końcu. Pomysł nasunął się Piesiewiczowi sam. Pewnego dnia jego syn długo nie wracał z łyżew, a że w okolicy roiło się od niewielkich, pokrytych krą jeziorek, mózg scenarzysty po prostu nie mógł tego zignorować. Sam Kieślowski z właściwą sobie swadą starał się bagatelizować rangę Dekalogu i przekonywał, iż sprawa jest w istocie banalna. Kiedy Piesiewicz przyszedł do niego z pomysłem na scenariusz, reżyser akurat kierował w zastępstwie za Krzysztofa Zanussiego zespołem filmowym Tor, w którym czekało na swoją szansę wielu absolwentów szkoły filmowej. Kieślowski najpierw wpadł na pomysł, by obdarować dziesięciu z nich dziesięcioma opowieściami do zrealizowania, potem jednak w trakcie zaawansowanych prac nad scenariuszami poczuł twórczą zazdrość i lęk, że cykl rozejdzie się w szwach i straci jednolity charakter. Sam Bóg chyba wtedy czuwał nad polską kulturą, bo ostatecznie ta przenikliwa i mądra wariacja na temat jego dzieła nie trafiła w obce ręce. Wszystko wokół rozpadało się, a ze zgliszczy PRL-u powoli wyłaniała się nowa, wolna Polska. Kieślowski z

Piesiewiczem uznali, że jest to doskonały czas, by wrócić do podstawowych zasad, które mają ponad 6000 lat i nikt nigdy tak naprawdę nie zakwestionował ich zasadności, przy jednoczesnym, codziennym łamaniu wynikających z nich praw. Tak po prostu, tak po ludzku. Jednocześnie twórcy filmowego Dekalogu chcieli dowieść, że wyboru między dobrem a złem nie dokonuje się codziennie, że zdarza się to niezwykle rzadko i wymaga specjalnego, artystycznego potraktowania. Na pierwszy ogień poszły przykazania najprostsze do opowiedzenia: Nie zabijaj i Nie cudzołóż. Powstały dwa niezwykłe pełnometrażowe filmy kinowe Krótki film o zabijaniu i Krótki film o miłości. Polscy krytycy już ostrzyli sobie zęby, by kąsać i szarpać, gdy niespodziewanie Kieślowskiemu na ratunek przyszedł sukces międzynarodowy. Reżyser został obsypany nagrodami, potem propozycjami i rodzimą krytyką wcale nie musiał się już przejmować. Miał propozycje z Hollywood, lecz wybrał Francję. Nie wiadomo, jak potoczyłyby się sprawy, gdyby nie przedwczesna śmierć reżysera. Wydawało się to trochę ryzykowne, że Kieślowski z Piesiewiczem zaczęli myśleć cyklami, schematami, a dopiero potem szukali do nich właściwej treści i należytej głębi. Dziesięć przykazań, trzy kolory z flagi francuskiej symbolizujące wolność, równość i braterstwo, wreszcie nigdy niezrealizowany tryptyk Piekło, Czyściec, Raj. No, może nie do końca nigdy, bo z jednym ze scenariuszy spróbował zmierzyć się obiecujący niemiecki reżyser Tom Tykwer, który wyreżyserował Niebo z Cate Blanchet w roli głównej. Nam pozostaje jedynie domyślać się, jaka aktorka zagrałaby tę rolę, gdyby reżyserował Kieślowski. W końcu to w jego filmach objawiały się w pełnej krasie takie talenty, jak Juliette Binoche, Irene Jacob czy Julie Delpy. Trudno też powiedzieć jak wyglądałby Raj (Niebo), gdyby jednak zrobił go on. Wszyscy zapewne zgodzimy się, że najlepsze filmy były dopiero przed nim, choć francuscy krytycy spod znaku słynnych Cahiers du cinéma już zaczynali wybrzydzać, że wchodzi w buty dawnych mistrzów kina i niczego nowego nie odkrywa. Kieślowski ciągle brał się z czymś za bary: z niepokojem twórczym, z nadmierną krytyką, z coraz gorszym stanem zdrowia. Opowiadał kamerą o samotności jednostki skazanej na niepowodzenie, o pokonywania barier i obłaskawianiu żywiołów tkwiących głęboko w człowieku, człowieku na wskroś tragicznym, nie umiejącym wydostać się z życiowej matni. Zapamiętałem go jako melancholijnie uśmiechniętego lub przekornie skrzywionego pesymistę z nieodzownym papierosem w kąciku ust. Z powodu problemów zdrowotnych coraz bardziej męczył się na planie, aż w końcu całkowicie zrezygnował z kariery. Na pewno miał nadzieję, że wkrótce wyzdrowieje i znów będzie kręcił filmy. W jednym z ostatnich wywiadów mówił: „A teraz idę na operację”, jak gdyby była to kolejna realizacja, bariera do przekroczenia, sprawa do załatwienia. Nigdy nie wrócił. Polska kinematografia poniosła wielką stratę, porównywalną chyba tylko z tragiczną śmiercią Andrzeja Munka w wypadku samochodowym w 1961 roku oraz niedawnym odejściem bardzo utalentowanego Krzysztofa Krauzego, autora niezapomnianych filmów Dług, Mój Nikifor, Papusza. Na każdym z etapów swojej twórczości Kieślowski był reżyserem do bólu szczerym - ze sobą i z widzami. I choć tak często zmieniał sposób twórczej ekspresji, zawsze wiedział czego chce i w jaki sposób chce to pokazać. Nigdy nie był ulubieńcem krytyki, ale po latach widać, że były to często prasowe nagonki oraz majaczenia bardziej z pogranicza polityki i socjologii, niż uczciwe dziennikarskie recenzje. A widzowie i tak kochają jego twórczość, czy to w Nowym Jorku czy w Dąbrowie Starej. Śledząc polskie media tradycyjne, można odnieść wrażenie, że o Kieślowskim nikt już nie pamięta, nie wspomina go ani nie pokazuje jego filmów. Dobrze, że co jakiś czas ośrodki kulturalne w Polsce, Japonii, Francji, Stanach Zjednoczonych czy Francji organizują retrospekcje i prowokują do dyskusji. Tak jak londyński Institute of Contemporary Arts przy mocnym udziale Instytutu Kultury Polskiej.


30| drugi brzeg

01 (211) 2015 | nowy czas

Tadeusz Konwicki 1926 – 2015 Urodził się 22 czerwca 1926 roku na Wileńszczyźnie, w miejscowości Nowa Wilejka, w Kolonii Wileńskiej. Potem sam przyzna w swoich esejach autobiograficznych, jak Nowy świat i okolice, Wschody i zachody księżyca, Kalendarz i klepsydra, że cała jego twórczość jest niczym innym jak nieustającym powrotem na Wileńszczyznę, do swojego miejsca urodzenia. W istocie, tematem wiodącym prozy pisarza jest jego własna przeszłość: doświadczona i przeżyta, lecz równocześnie literacko przetworzona oraz zmistyfikowana, tak, że czasem nie sposób dociec, czy autor mówi „prawdę”, bowiem granice dzielące prawdę od zmyślenia są u Konwickiego cienkie. Patrzy Konwicki na świat przez szybę własnej biografii, a była ona ciekawa. Uczestniczył w walkach partyzanckich na Wileńszczyźnie w latach II wojny światowej, owe doświadczenia wojenne, z pewnością niesłychanie trudne i bolesne, przedostały się do jego twórczości. Padało nawet zdanie, że Konwicki to pisarz przede wszystkim doświadczenia wojennego. To jednak było niestety hasło propagandowe, używane przez socrealizm. Trzeba dodać, że Konwicki był w tej propagandzie pisarzem słusznej sprawy wojennej, to znaczy obnażał terror faszystowski, nazistowski, mordy hitlerowskie, o sowieckich zbrodniach oczywiście nie mogło być mowy. Niezwykle ciekawy wywiad-rzeka, który z Konwickim przeprowadzał Stanisław Bereś, właśnie ukazuje, jak bardzo doświadczenie wojenne w pewien sposób naznaczyło oraz straumatyzowało twórczość Konwickiego. Otóż autor na początku, jak sam przyznaje, o wojnie nie chce nic mówić, wykręca się, że nie jest kombatantem, że nie chce spełniać roli „dziadka”, który każe słuchać wnukom o swoich wojennych przewagach i wygranych bitwach. Jego rozmówca jednak umiejętnie „wyciąga” z pisarza owo doświadczenie wojenne i zwraca uwagę na wiele bardzo istotnych szczegółów, które pomagają zrozumieć specyfikę osobowości autora „Nic albo nic”, jak również jego ciekawe, przedziwne pisarstwo. Bereś zwraca uwagę, że obrazy wojenne u autora Małej Apokalipsy nie są do końca przeszyte mrokiem i drastycznością, ludzie bowiem, jeśli można tak powiedzieć, żyją, czy starają się żyć, normalnie również w czasie wojny. Uczęszczają na przykład na tajne komplety. Studiują, kochają się i bawią, ale autor ma za sobą również epizod, bardzo ważny, walki partyzanckiej, chowania się po lasach, ma za sobą całkiem poważną traumę wojenną, widział wojenne okropieństwa. Różewicza na przykład, o którym Konwicki w swoich esejach autobiograficznych często napomina, wojna naznaczyła trwale, nie było w zasadzie przed nią ucieczki. Natomiast u

Konwickiego czas doświadczenia jest bardziej kapryśny, nieco bardziej chimeryczny i pokrętny. Po wojnie u autora Wschodów i zachodów księżyca, następuje epizod studiów polonistycznych na Uniwersytecie Jagiellońskim. Polonistykę studiował cztery lata, ale jej nie ukończył, ponieważ wówczas nie było, jak mówi w rozmowie ze Stanisławem Beresiem, „w modzie” kończyć studiów. Po studiach dostał pracę jako sekretarz redakcji w piśmie „Odrodzenie”i rychło zaczął tam pełnić bardzo ważną rolę. Dodać trzeba, że wówczas w literaturze polskiej obowiązywał socrealizm i z tego okresu właśnie pochodzą socrealistyczne utwory Konwickiego, do których po latach niechętnie się przyznawał, jak na przykład powieść Przy budowie albo Z oblężonego miasta. W 1966 roku Konwicki oddaje legitymację partyjną, popiera list protestacyjny w sprawie wydalenia Leszka Kołakowskiego z Uniwersytetu Warszawskiego. Kadr z filmu „Dolina Issy”

Oczyszczeniem z epizodu socrealistycznego, czy stalinowskiego, była praca reżysera. Kręcenie filmów było dla pisarza artystyczną odskocznią, znalezieniem świeżego powiewu, a także, jak sądzę, nieco innego, ciekawego języka dla wyrażenia rzeczywistości i siebie jako artysty w tej i wobec tej rzeczywistości. Trzeba tutaj wymienić nie tylko filmy, które sam Konwicki kręcił (Ostatni dzień lata, Zaduszki, Matura, Salto, Jak daleko stąd, jak blisko, Dolina Issy, Lawa), ale również te, do których dołożył swoją rękę jako scenarzysta. Konwicki przełożył na język filmowy wybitne dzieła polskiej literatury, jak Iwaszkiewicza Matkę Joannę od Aniołów, Faraona Bolesława Prusa, Austerię Juliana Stryjkowskiego, Dolinę Issy Miłosza czy Wielką Improwizację Mickiewicza, genialnie wymówioną przez Gustawa („Gucieńka”, jak nazywa aktora pisarz) Holoubka w Lawie. Oprócz tego zasługuje na uwagę jego scenariusz do własnej książki, Kronika wypadków miłosnych, który na ekran kinowy przeniósł Andrzej Wajda. Chciałbym tutaj powiedzieć o jednym filmie, Dolinie Issy, ciekawym ze względu na fakt, że dotyka miejsca urodzenia nie tylko Miłosza, ale i Konwickiego, którym była Wileńszczyzna, Kresy. Miłosz „nie poczuł” Doliny Issy, którą przeniósł na ekran jego kresowy kolega po piórze. Przyczyna, jak sam pisarz podaje, mogła tkwić w różnicy temperamentów: stały, nieco stateczny Miłosz jakby nie do końca rozumiał tę interpretację świata kresowego, której dokonał autor scenariusza i reźyser. Otóż w Dolinie Issy, która jest quasi autobiograficzną powieścią o dzieciństwie Miłosza, Konwicki widział wielkie zmaganie Szatana i Boga. Tam nic nie jest spokojne, sielskie, stałe. Jeśli mówimy o metafizyce, to nie o takiej, w której leniwie płynie rzeka przemijania, łagodna i pogodna, ale raczej o ciągłym, duchowym, manichejskim zmaganiu dobra i zła, gdzie wszystko kipi od wewnętrznych ogni, spala bohaterów. Nieczystość, którą niesie ze sobą diabeł, jest jak najbardziej realna, nie jest to w każdym razie jedynie wymysł ludowej wyobraźni. Konwicki w Dolinie Issy zrobił to, za czym Miłosz chyba do końca nie przepadał, to znaczy wywyższył wyobraźnię „ciemnego ludu”, który „zabobonnie” wierzy w czarta i w to, że czart może narobić wiele szkody. W filmie Dolina Issy następuje bowiem wyraźne dowartościowanie wyobraźni pogańskiej, tej heretyckiej, niezgodnej z oficjalną linią Kościoła – na Litwie bowiem, jak przyznaje autor „Zwierzoczłekoupiora”, pewne formy pogańskiego kultu utrzymywały się nawet w XIX wieku. Konwicki szukał „swojej” Wileńszczyzny, gdzie, jak sam mówił, trwał nieustający taniec żywych z umarłymi, tam była silnie obecna śmierć, ale nie na sposób zachodni, ale na sposób wschodni. Jak przyznaje pisarz, jego wyobraźnia wahała się stale pomiędzy racjonalizmem, mającym coś ze służalczego koniunkturalizmu, a mistycyzmem, który pchał jakąś nieznaną, dziwną a przemożną siłą w rejony zwiększonej niezależności, dobywania własnego, niepodrabialnego głosu pisarskiego. Najciekawsze jest to, co przedostaje się niby mimochodem do esejów autobiograficznych pisarza. Coś, co sam pisarz nazywa kolażem. Jest to pisarstwo niejednorodne gatunkowo, heterogeniczne, „plazmoidalne” i płynne, hybrydyczne. Nie ma tam stałych miar i rzeczy, nie ma stałego świata, panuje tam pewien relatywizm czasoprzestrzenny, rzeczy przeszłe mieszają się z teraźniejszymi, pamięć pracuje dziwnymi, kapryśnymi nawrotami, rzeka pamięci, jak strumień płynie i niewiele może ocalić. Konwicki to w dużym stopniu piewca przemijalności, rozwiewania się, pyłu, w który zamienia się u kresu ludzkie ciało. Jest w dużej mierze relatywistą w znaczeniu fizykalnym i kosmogonicznym, kiedy bada czasoprzestrzeń Kosmosu i ludzkiej duszy, natomiast w sferze obyczajowej i moralnych pryncypiów, jawi się natomiast jako zdecydowany konserwatysta, który stoi na straży dobrego smaku, manier, ale i wiary, katolickiej wiary w Pana Boga, który zwyczajnie się człowiekiem opiekuje i nie pozwala mu zginąć do końca. Codziennie umawiał się w kawiarni „Czytelnika” ze swoimi najlepszymi przyjaciółmi, Gustawem Holoubkiem („Guciem”) oraz Andrzejem Łapickim („Łapą”). Umarł ostatni z tej wspaniałej trójki muszkieterów polskiej sztuki. Kto teraz będzie siadywał w „Czytelniku”? Michał Piętniewicz


nowy czas |01 (211) 2015

Stanisław Barańczak 1946 – 2014 Wybitny tłumacz, poeta, krytyk literacki zmarł 26 grudnia ubiegłego roku w Bostonie w wieku 68 lat. Stanisław Barańczak urodził się 13 listopada 1946 roku w Poznaniu. Ukończył studia polonistyczne na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza. Jako poeta debiutował w 1965 roku utworem Przyczyny zgonu wydanym w miesięczniku „Odra”. W 1968 roku ukazał się pierwszy tom jego wierszy Korekta twarzy. Pracę doktorską o twórczości Mirona Białoszewskiego obronił w roku 1971. W czasie studiów był kierownikiem literackim Teatru Ósmego Dnia. W latach 1967-1971 pisał dla miesięcznika „Nurt”. Był jednym z czołowych poetów pokolenia tzw. Nowej Fali, powojennego prądu w polskiej poezji, skupiającego poetów debiutujących w II połowie lat 60. Przeżyciem pokoleniowym tej generacji były Marzec 1968 i Grudzień 1970. Do tego nurtu należeli Julian Kornhauser, Adam Zagajewski, Ryszard Krynicki i właśnie Barańczak. Charakterystyczną cechą tej grupy

jest otwarcie na rzeczywistość PRL końca lat 60. W ich poezji pojawiają się zwroty z języka mediów, pism oficjalnych, urzędowych ankiet i języka ulicy. Po skończeniu studiów Barańczak zostaje pracownikiem naukowym Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza. Przez krótki okres jest też członkiem PZPR. Ale nie był to wybór życia estetycznego i bezpiecznego, na państwowej posadzie pod kloszem „przodującej siły narodu”. Wrażliwość poetycka i społeczna pozostawia go po drugiej stronie barykady. Wkrótce jest sygnatariuszem Listu 59 (proteście intelektualistów przeciwko poprawkom do Konstytucji PRL) i członkiemzałożycielem Komitetu Obrony Robotników. Nie takiej wrażliwości oczekiwała komunistyczna władza od pracowników naukowych. Stanisław Barańczak traci pracę na uniwersytecie i możliwość publikacji w oficjalnych wydawnictwach, staje się pisarzem drugiego obiegu i rzecznikiem prześladowanych robotników i opozycjonistów. W latach 70. był uważany jako głos sumienia, ale też i uczestnik, opozycji demokratycznej. Z tego powodu był poetą ważnym, ale przez wielu czytelników oceniany krytycznie za, jak się wtedy wydawało, tymczasowość, rejestrowanie peerelowskiej szarzyzny. Po latach okazało się, że malkontenci nie mieli racji. Poezja Barańczaka wytrzymała próbę czasu i trafia do kolejnych pokoleń nie mających już komunistycznego bagażu. Najważniejsze utwory Barańczaka to Jednym tchem i Tryptyk z betonu, zmęczenia i śniegu. Inne ważne dzieła poety to Dziennik poranny i Widokówka z tego świata. Od 1981 roku pracował w Stanach Zjednoczonych, gdzie wykładał literaturę polską na Harvard University. Pełnił także funkcję redaktora naczelnego kwartalnika „The Polish Review”. W 1983 roku był współzałożycielem paryskich „Zeszytów Literackich”, współpracował z periodykiem „Teksty Drugie”. W okresie amerykańskim zaistniał również jako wybitny tłumacz. W latach 90. przetłumaczył ponad dwadzieścia sztuk Szekspira. a także zbiór sonetów angielskiego barda. Przekładał także Emily Dickinson, Seamusa Heaneya

W siebie ucieczki

i Josifa Brodskiego. Z tego okresu pochodzi jego ważna książka Ocalone w tłumaczeniu. W twórczości Stanisława Barańczaka zarysowane są wyraźne cezury. Pierwszy okres – eksperymenty lingwistyczne, swego rodzaju formalizm i zabawa słowem, jego miejscem i relacją z tym co desygnuje. Drugi okres – poezja zaangażowana, osadzona politycznie, ale nie pozbawiona przeżycia i estetycznej finezji, które okazały się trwalsze niż przedstawiana rzeczywistość. I w końcu okres ostatni, kiedy poważnie już chory poeta wycofał się w swoją prywatność, zrobił ucieczkę w siebie. To już poezja bardzo kameralna i osobista, osadzona w języku, a nie w otaczającej rzeczywistości. Stwarza swój świat hermetyczny, ale widać w nim jednak ślady tego wszystkiego co jest na zewnątrz. Cierpienia w niej nie ma, to co prywatne, jest głęboko ukryte. Stanisław Barańczak od kilku lat walczył z chorobą Parkinsona. Adam Wojnicz

Spójrzmy prawdzie w oczy

To było w trzeciej klasie liceum. Nie pamiętam dokładnie którego, bo było ich dwa. Imienia Sempołowskiej na Czwartku i słynny „Zamoj”. Obydwa w Lublinie. Z pierwszego mnie wyrzucono, do drugiego przyjęto. Wtedy (mowa o drugiej połowie lat siedemdziesiątych XX wieku…) po raz pierwszy trafił mi do rąk wydany w paryskim Instytucie Literackim w roku 1977 cienki tom wierszy Stanisława Barańczaka zatytułowany Ja wiem, że to niesłuszne. Czytało się wtedy te wydawnictwa po kryjomu, pod kołdrą niemal, a pożyczało tylko wtajemniczonym. O autorze wiedziałem tyle, że przyjaźni się z aktorami Teatru Ósmego Dnia. Choć byłem młokosem z trądzikiem na twarzy, bywałem już wtedy na ich spektaklach, nie wiedząc, że za dziesięć lat sam stanę na scenie jako aktor lubelskiego Teatru Provisorium. A może było tak, że ówczesna lektura tomiku Barańczaka była już dla mnie jakimś zaczynem? Odczytuję po latach wiersz, do którego ułożyłem wtedy muzykę (musiałem go zapewne mocno przeżyć…) i śpiewałem później na studenckich przeglądach (nie zdradzając organizatorom nazwiska autora słów…): Dla nich – sobotnie sielskie wycieczki. Dla mnie – sromotne w siebie ucieczki… Bardzo bliskie były mi wtedy te słowa, gdyż odnajdywałem w nich opis własnego, młodzieńczego wyobcowania, z którym musiałem sobie jakoś radzić. Później przyszły Barańczakowe tłumaczenia Szekspira (ukazywały się początkowo w dominikańskim wydawnictwie „W drodze”), po których lekturze sięgałem coraz częściej do oryginału. Nie mogłem wyjść z podziwu dla translatorskiego kunsztu Barańczaka, a ponieważ sam zacząłem już wtedy tłumaczyć literaturę francuską, podziw ów był tym większy i szczery. Zmarły niedawno Stanisław Barańczaka pozostaje więc w mojej pamięci zarówno jako Poeta jak i Tłumacz. I w obu tych rolach towarzyszy mi nieustannie w kolejnych „sromotnych w siebie ucieczkach”.

Jan Maria Kłoczowski

Stanisław Barańczak

Spójrzmy prawdzie w oczy: w nieobecne oczy potrąconego przypadkowo przechodnia z podniesionym kołnierzem; w stężałe oczy wzniesione ku tablicy z odjazdami dalekobieżnych pociągów; w krótkowzroczne oczy wpatrzone z bliska w gazetowy petit; w oczy pośpiesznie obmywane rankiem z nieposłusznego snu, pośpiesznie ocierane za dnia z łez nieposłusznych, pośpiesznie zakrywane monetami, bo śmierć także jest nieposłuszna, zbyt śpiesznie gna w ślepy zaułek oczodołów; więc dajmy z siebie wszystko na własność tym spojrzeniom, stańmy na wysokości oczu, jak napis kredą na murze, odważmy sie spojrzeć prawdzie w te szare oczy, których z nas nie spuszcza, które są wszędzie, wbite w chodnik pod stopami, wlepione w afisz i utkwione w chmurach; a choćby się pod nami nigdy nie ugięły nogi, to jedno będzie nas umiało rzucić na kolana.


32| drugi brzeg

01 (211) 2015 | nowy czas

Krzysztof Krauze 1953-2014 Jeden z najciekawszych polskich reżyserów średniego pokolenia. Przez ostatnie dziesięć lat walczył z chorobą nowotworową. Był świadom, że czas ucieka i trzeba wybierać: tematy, współpracowników, aktorów. Rozgorączkowany na etapie pomysłu na film oraz przygotowywania scenariusza, skupiony i cierpliwy w trakcie pracy na planie. Zawsze pewny siebie, zdecydowany, skupiony, uważny. Rozpoczął karierę jako reżyser filmów dokumentalnych, ale jak to zwykle bywa, zapragnął sprawdzić się w kinie fabularnym. Zadebiutował w 1988 roku dziwnym, choć po latach budzącym nostalgiczny uśmiech filmem Nowy Jork – czwarta rano, w którym mniejsze lub większe role zagrała cała plejada polskich aktorów: Gustaw Lutkiewicz, Henryk Bista, Kazimierz Kaczor, Jerzy Kryszak, Piotr Machalica, a jedyną w życiu główną rolę w filmie zaliczył twórca słynnego musicalu Metro Janusz Józefowicz. Minęło osiem lat, zanim Krauze ponownie stanął za kamerą reżyserując Gry uliczne opowiadające o zamordowaniu przez SB krakowskiego studenta Stanisława Pyjasa. Był to czas błyskotliwych karier biznesowych, bilboardów, neonów, wszechwładnej reklamy i właśnie w takiej, niesłychanie oddającej koloryt tamtych czasów poetyce Krauze opisał śledztwo dwójki młodych dziennikarzy biorących się za bary z ponurą przeszłością. Był niczym membrana dla otaczającej go rzeczywistości, choć przefiltrowywał ją przez własną wrażliwość. Uważnie czytał prasę wyszukując pomysły na film. Jednym z pewniaków była historia dwóch zastraszonych biznesmenów, którzy w akcie desperacji mordują nękających ich gangsterów. W Długu (1999) reżyser pokazał wolny rynek i czas ludzi przedsiębiorczych z jednej strony i groźny, nieprzewidywalny półświatek z drugiej. Z całą pewnością jest to jeden z najlepszych polskich filmów wszechczasów.

Józef Oleksy 1946-2015

W 2004 roku Krzysztof Krauze po raz pierwszy uciekł od otaczającej rzeczywistości w niszę, w której czuł się chyba najbardziej komfortowo. Cofnął się do czasów, gdy w Krynicy tworzył malarz prymitywista zwany Nikiforem. Reżyser uciekł w przeszłość, ponieważ musiał opędzać się od propozycji komercyjnych projektów, a tych wcale realizować nie chciał. Dwa lata później znów użył całej swojej wrażliwości, by pokazać piekło domowej przemocy w Placu Zbawiciela. Po czym znów wybrał podróż w przeszłość, by w nietuzinkowy, poetycki sposób zekranizować biografię cygańskiej poetki Papuszy. Ostatni film Ptaki śpiewają w Kigali próbuje skończyć żona i współautorka większości jego ostatnich filmów – Joanna Kos-Krauze. Jacek Ozaist

Joe Cocker 1953-2014 Niesamowicie charakterystyczny, zachrypnięty głos, bogata sceniczna ekspresja oraz niestrudzona konsekwencja w pogoni za muzyką, która stała się sensem jego życia sprawiły, że Joe Cocker jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych głosów na świecie. W 2008 roku trafił na listę stu najlepszych wokalistów wszechczasów opublikowaną w magazynie „Rolling Stone”. W tym samym roku został również uhonorowany Orderem Imperium Brytyjskiego za wkład w światową muzykę. W jednym w ostatnich wywiadów przed śmiercią, 65-letni Joe zapytany czy rozważa przejście na emeryturę lub zrobienie sobie przerwy stwierdził, że o emeryturze jeszcze nie myśli, a zrobić przerwy od muzykowania nie zamierza, bo obawia się, że jego baterie wyczerpią się i nie będzie już w stanie ponownie powrócić na scenę. John Robert Cocker urodził się 20 maja 1944 roku w Sheffield. Związany z muzyką przez całe życie, swój sceniczny debiut zaliczył w wieku niespełna dwunastu lat, kiedy jego starszy brat zaprosił go na scenę podczas występu swojej kapeli. Joe swoją założył mając niespełna szesnaście lat, porzucił jednak słabo rokujący w jego mniemaniu projekt na rzecz pracy jako monter instalacji gazowych. Kariery w gazrurkach jednak dla siebie nie widział, bo po kilku

miesiącach pod pseudonimem Vance Arnold powrócił do koncertowania w pubach. W 1969 roku ukazuje się pierwszy album Joe Cockera zatytułowany With a Little Help From My Friends. Tytułowy cover Beatlesów tym razem okazuje się strzałem w dziesiątkę. Singiel w błyskawicznym tempie zdobywa szczyty list przebojów w Wielkiej Brytanii i USA, a sami Beatlesi przyznają, że ta wersja ich utworu jest lepsza niż ich własna – jest to jeden z nielicznych przypadków, kiedy interpretacja innego artysty przewyższa swą popularnością oryginał. Joe zdobywa międzynarodową sławę i wyrusza w trasę po Stanach Zjednoczonych, której zwieńczeniem jest występ na legendarnym festiwalu Woodstock. Lata 70 były dla Cockera – jak sam niejednokrotnie przyznawał – czasami szczególnie mrocznymi. Artysta

Były premier, były marszałek Sejmu, były szef SLD, były I sekretarz Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Białej Podlaskiej, i były minister w ostatnim rządzie PRL. Był twarzą transformacji ustrojowej ze wszystkimi jej elementami, w tym z oskarżeniem o działalność agenturalną na rzecz Rosji. Pomimo licznych procesów uniewinniających i potwierdzających, zarzuty pozostały i wpłynęły na jego dalszą karierę. Odchodził od polityki i do niej wracał. Dzięki mediom, a przede wszystkim dużemu talentowi oratorskiemu i wiedzy stał się najpopularniejszą twarzą postkomunistycznej lewicy. W młodości dokonał radykalnego zwrotu w wyborze kariery zawodowej. Miał zostać księdzem, skończył w szeregach PZPR. Z wykształcenia był ekonomistą. Tytuł doktora uzyskał na Wydziale Handlu Zagranicznego Szkoły Głównej Planowania i Statystyki w Warszawie. Pod koniec życia pracował również jako wykładowca. Prezydent Bronisław Komorowski odznaczył go pośmiertnie Krzyżem Wielkim Orderu Odrodzenia Polski. (aw)

zmagał się z depresją, popadł w alkoholizm oraz uzależnił się od narkotyków. Mimo kłopotów nadal nagrywał i wydawał kolejne albumy oraz aktywnie koncertował jeżdżąc w trasy po całym świecie. Cocker z każdym kolejnym albumem konsekwentnie utwierdzał swą pozycję najlepszego soulowo-rockowego głosu na rynku, a jego ostatnie wydawnictwa stanowią przykład doskonale przemyślanych, przygotowanych z pieczołowitą dbałością o szczegóły kompozycji. Ostatecznie na cały dorobek artystyczny Joe Cockera składa się oszałamiająca liczba dwudziestu dwóch albumów studyjnych, dziewięć albumów live (w tym wydany w 2009 roku zapis koncertu Cockera z Woodstocku’69), i czternaście kompilacji. Jego płyty biły rekordy sprzedaży i wielokrotnie pokrywały się złotem i platyną. Podczas swej kariery występował i współpracował z najbardziej znanymi muzykami i producentami. Ostatnią płytę – Fire It Up wydał w 2012 roku. Jak sam przyznawał, mimo czterdziestoletniej kariery scenicznej nie zamierzał odcinać kuponów od swej popularności wydając niekończące się reedycje. W latach 90. artysta zakupił ziemię w Crawford w Kolorado i wybudował dom, w którym zamieszkał wraz z żoną Pam. Często podkreślał zalety mieszkania na wsi, z dala od zgiełku wielkomiejskiej Ameryki. Uwielbiał wędkować, a w ogromnym ogrodzie uprawiał ogródek warzywny. Aż do śmierci aktywnie występował i pracował nad nowymi kompozycjami. Jego ostatni koncert odbył się w lipcu 2014 roku w Londynie. Zmarł 22 grudnia tego samego roku w wieku 70 lat. Przyczyną śmierci był rak płuc.

Mateusz Augustyniak


pytania obieżyświata |33

nowy czas |01 (211) 2015

Czy islam jest religią pokoju?

Włodzimierz Fenrych

J

est to pytanie, które ostatnimi czasy wzbudza spore emocje. Sami muzułmanie twierdzą, że oczywiście tak, przecież słowa „islam” (poddanie) i „salam” (pokój) są powiązane znaczeniowo i że prorok Mahomet wprawdzie prowadził wojny, ale tylko we własnej obronie. Przytakują im wyznawcy obowiązującej ostatnio politycznej poprawności, której głównym hasłem jest tolerancja wobec wszystkiego i która wszelkie religie traktuje trochę jak skansen egzotycznych zachowań. Obraz byłby całkiem harmonijny, gdyby nie to, że raz po raz pojawiają się jacyś młodzi muzułmanie gotowi wysadzić się w powietrze, by przy okazji zabić kilkoro Bogu ducha winnych przechodniów. Ci młodzi muzułmanie w dodatku twierdzą, że takie wysadzanie się w powietrze to czyn bohaterski i kto w ten sposób poniesie śmierć, ten jest męczennikiem za wiarę i pójdzie prosto do nieba. Męczennikiem za wiarę? Najwyraźniej muzułmanie mają pojęcie męczeństwa inne niż chrześcijanie. Dla chrześcijan męczeństwo to jest śmierć za wiarę przy jednoczesnym przestrzeganiu zasady miłości nieprzyjaciół, czyli niestosowaniu przemocy wobec przeciwników. Może więc różne religie różnią się czymś więcej, niż tylko strojami duchownych i datami dorocznych świąt? Rzut oka na fakty znane z historii powszechnej również zdaje się sugerować, że nazywanie islamu „religią pokoju” to czysta nowomowa przypominająca komunistyczną „walkę o pokój”. Cesarstwo Bizantyjskie i Iran Sassanidów nie były pokój miłującymi krajami, ale ani jedno, ani drugie imperium nigdy nie próbowało podbić Arabii. Ale najazd świeżo nawróconych na islam Arabów na te dwa imperia to czysta agresja. Sugestia, że sam Mahomet był pokój miłującym prorokiem i tylko jego następcy prowadzili podboje – również nie zgadza się ze źródłami historycznymi, jakimi są zbiory hadisów, czyli opowieści z życia Mahometa. Z opowieści tych wynika, że Mahomet nawrócił Arabię na islam drogą podboju, dając pokonanym do wyboru: albo przyjmują nową wiarę, albo obetnie się im głowę. Skąd więc to dziwne przekonanie muzułmanów o własnej religii? Czy rzeczywiście można islam nazwać religią pokoju? Otóż myślę, że można, a także domyślam się skąd się wzięło owo przekonanie wyznawców. Uzasadnienie zacząć trzeba od modlitwy, na którą sam Mahomet kładł ogromny nacisk. Modlitwa pięć razy dziennie, w formie podkreślającej pokorę modlącego się, bijąc czołem o ziemię, jest podstawowym obowiązkiem każdego muzułmanina. Doroczny ścisły post trwający cały miesiąc to też forma modlitwy. Otóż jeśli Bóg isnieje, a modlitwa jest formą kontaktu z Nim, to nie może ona prowadzić do wojny. Oczywiście nie każdy modli się szczerze, ale jeśli całe społeczeństwo poddane jest nakazowi codziennej wspólnej modlitwy, to prędzej czy później pojawić się musi ruch dążący do pokoju.

Modlitwa pięć razy dziennie, w formie podkreślającej pokorę modlącego się, bijąc czołem o ziemię, jest podstawowym obowiązkiem każdego muzułmanina

Wśród muzułmanów taki ruch pojawił sie bardzo szybko. Jest ruch sufich, czyli derwiszów. Dla nich obowiązek modlitwy pięć razy dziennie to mało, oni modlą się cały czas powtarzając w myśli jedno z imion Bożych. Dla derwiszów „dżihad”, czyli święta wojna za wiarę, jest wojną z pogańską częścią własnej duszy. Sufi głoszą miłość do wszystkich ludzi, dokładnie tak jak Jezus z Nazaretu – którego Mahomet też uważał za proroka, a więc nauka Jezusa też jest nauką islamu. Jeden z najsłynniejszych sufich w historii, urodzony w muzułmańskiej Hiszpanii, Ibn al-Arabi pisał grube traktaty o miłości (jeden z nich przetłumaczony został na polski). Inny słynny sufi, perski poeta Maulana Rumi, pisał o miłosci wiersze tak przejmujące, że niektórzy go uznają za największego poetę świata, a w każdym razie jest to najpopularniejszy poeta we współczesnej Ameryce. Maulana Rumi zasłynął również jako twórca zakonu derwiszów, który ma dość nietypowy sposób modlitwy – w czasie spotkań modlitewnych wirują oni około godziny w rytm muzyki. Inny słynny sufi, Szah Nakszband z Buchary, stworzył

zakon, którego członkowie modlą sie chodząc ulicą, dziękując Bogu za każdy krok. I nie jest to bynajmniej jakaś mało ważna grupa dziwaków – w każdym muzułmańskim kraju zakony derwiszów stanowią dużą część społeczeństwa, należy do nich elita intelektualna. Dla przykłady w krajach Azji Środkowej około 70 proc. społeczeństwa jest jakoś powiązana z zakonem Nakszbandich. To prawda, sufi zawsze byli na bakier z fanatykami podającymi się za ortodoksyjnych muzułmanów, co jednak nie znaczy, że nie mają wpływów. Nie szukają rozgłosu – jest to jedna z podstawowych zasad sufich – ale są wśród nas. To właśnie dzięki nim fanatycy-samobójcy pojawiają się w Londynie nie częściej niż można by się tego spodziewać, a przeciętny muzułmanin zapytany o dżihad powie, że to walka ze złem w duszy. Co jakiś czas pojawiają się szaleńcy gotowi wysadzić się w powietrze. Uzasadnienie dla swych szaleńczych czynów znajdują oni w hadisach, opowieści z życia Mahometa, ale to nie hadisy prowadzą ich do szaleńczych czynów. Hadisy są tylko pretekstem.


01 (211) 2015 | nowy czas

Kingdom of the North Darkness around, the air is sharp and clear. Trees, snow, trees. Silver birches, pines and frost. A small clearing red flecks in the sky and in the trees. A large shape is moving slowly on the edge of the forest.

Text & photos by Joanna Ciechanowska

I

stand on the brakes with my full weight, and the six huskies pulling my sledge slow down. The leader turns his head and looks at me: “It’s only a moose, don’t worry, wild animals live here too” I imagine he says. I slacken the brakes, the huskies follow the leader and we move on. We are above the tree line now. The heavy pines are gone, only birches remain. It’s 2pm and getting dark. Soon we have to switch our head torches on, but the huskies know what they are doing and run fast. Suddenly we are in the open, crossing a frozen lake, and the horizon is ablaze with crimson, orange and the darkest indigo. “This is pure Edvard Munch!” I shout, ecstatic. A couple of seasoned Norwegians ahead of me laughs: “You see, he wasn’t that clever, he just copied.” It is dark now, we stop to rest the huskies, build a snow bench, put some reindeer skins on it to sit on, and have a hot drink. The silence is so profound, one can hear snow falling. I think of a sentence I’ve read somewhere, ‘Claudio Abbado once said, there is a certain sound to snow’. Norway is that very narrow strip of land to the west of Sweden, the southern corner starting north of Denmark and the northern finishing beyond the Arctic Circle, bordering Russia at the top. Narvik is up in the north too, where Allied forces including four Polish battalions, forming the Polish Independent Highland Brigade under Zygmunt Bohusz-Szyszko, fought the Germans in one of the heaviest battles of the Second World War.

The last piece of land before the Arctic ice, the Svalbard archipelago with Spitsbergen also belongs to Norway and is its largest island. It is where the Polish Polar Station, a research platform for the Arctic system has operated since 1957. There are some parallels with Poland. Norway was an independent country until Haakon VI, the 23-year old king of Norway, married the 10-year old Danish princess, Margaret, in 1363. Haakon died after 17 years of marriage. Margaret became Queen of Norway and Denmark and later, of Sweden too. Norway

Huskies pulling sledges

lost its independence through the union with Denmark. A couple of centuries later, a third of the Union’s state income came from a single silver mine in Norway. Comes 1814 and the battle of Waterloo, a promise was made to Sweden that if they helped to defeat Napoleon, they could have Norway. So it was done. Another hundred years passed and the Norwegians had had enough. “So, what did they do to get their independence back after almost 500 hundred years?” I ask one tall and bearded descendant of the Viking Kingdom. “What did they do? They took their pitch-forks, marched up to the Swedish border and told them to bugger off!” There is a certain grit and tough spirit under the fair skin of those amazon-like girls and their tall, blue eyed, men and on meeting them, I can’t help thinking that if they needed to, they would not hesitate to pick up an axe. For a small nation, there are just five million of them, (as few as half the population of London), Norwegians have had some remarkable people throughout their history: Edvard Grieg, the composer, the writers Henrik Ibsen and Knut Hamsun. Edvard Munch, the painter of darkness and light, as well as Roald Amundsen, the first man to reach the South Pole and Fridtjof Nansen, the Arctic explorer, inventor and scientist. It was Nansen who first worked out how the fish’s brain works. He was also instrumental in forming the League of Nations passports in 1922 to help the thousands fleeing the Russian civil war. Nearly half a million ‘Nansen Passports’ were issued to stateless refugees at the time. Norwegians appear to be fair, straight and a down-toearth. They have a hard work ethic and don’t like to be cheated on, or taken for a ride. Amundsen? Yes, but he was also a crafty, scheming man. In 1911, he borrowed the ‘Fram’, Nansen’s revolutionary and unique new ship, specially built to cross the Arctic ice, (it was said to be the world’s most famous ship before the Titanic), but Amundsen didn’t tell him that he was planning to take it to Antarctica. He did that quietly, and it helped him later to outrun the unlucky Captain Scott. Oh, yes, he was better prepared, but also a sneaky cheat. Even though he discovered the North-West Passage and was the first to reach the South Pole, they don’t think as highly of him as they do of Nansen. I ask what they think of Knut Hamsun, described as the father of modern literature, whose Growth of the Soil won him the Nobel Prize in 1920, and those who read his Hunger will never look at a beggar on the pavement in the same way again. Apparently, when James Joyce read Hunger, he vowed to learn Norwegian to


podróże |35

nowy czas |01 (211) 2015

read it in the original. Jan Pettersen, a gentle soul, who survived the war, suddenly rises up, “Hamsun? When I hear his name, I see red!” Dagfinn Skjerden, an engineer and art lover is serious too: “I don’t touch his books ever!” Dagfinn was eight years old when he read Hamsun’s eulogy after Hitler’s suicide. The Germans were still in power in Norway. Dagfinn’s opinion was formed then, and he’s never touched Hamsun’s books. Knut Hamsun, despite the Nobel Prize, and being hailed by many as ‘the greatest writer who ever lived’, was tried, fined and imprisoned in an asylum after the war for his collaboration with the Nazis.

W

hen Norway regained its independence in 1905, it was the poorest country in Europe. Then, oil was discovered in the sixties. Now, it is one of the richest countries in the world per capita, but has recently pulled out of the bid for the Winter Olympics. Why? They thought that the Olympic Committee was too corrupt, wanted too much money, too much special treatment for themselves, including roads blocked off for their convenience of speeding by in limousines. Too much waste, the Norwegians decided: thank you, but no. They don’t mind spending money on asylum seekers and immigrants but they expect able people to work. Benefits are in place, taxes are high but life is good and fair. The Scots dream about being like Norway: we have the oil too, we want to have a fair society, they say. But they give free higher education to their own and to most EU students, but charge English students the full £9000 a year. Not very fair, a Norwegian might say. Norway is a country of staggering, majestic beauty. The best time for a first visit is summer, with its long evenings and unearthly light. And if you want to fly to Svalbard in July, it is not so cold, the temperature hovers above zero, reindeers cross your path and a midnight sun shines bright in the sky. But if you want to visit a Russian coalmine town, see a glacier or explore the shores where the early explorers’ huts are still standing, you have to take a gun. Polar bears might want you for dinner. Fjords are what cruise ships show to the tourists, but the best view of the famous, Unesco-protected Geirangerfjord is reached by the Troll’s Ladder road. The drive takes a few hours of hair-rising sharp turns up the mountains, and after listening to Grieg’s In the Hall of the Mountain King, I half expected a troll to jump out from somewhere.

I

f I were to choose the cities to visit, it would be first, rainy Bergen, with its 14th century Hanseatic buildings. Brightly painted old warehouses line the waterfront known as Bryggen. Then there is Oslo, where there is a museum with the almost intact huge wooden Viking ship, and Trondheim with the biggest, most impressive cathedral in Nordic Europe. But if you want to listen to the silence, go to Hitra, an island on the coast near Trondheim. To reach it, you have to drive through a tunnel under the sea, which is almost six kilometres long and 264 meters below sea level, (the Channel Tunnel is 75 meters at its deepest). Hitra is a rocky island, with not much vegetation, ocean weather and silent eagles soaring in the sky. Recently, one of the eagles took my friend’s cat off to the sky in its talons. Börre Johansen, the owner of the cat, is an archi-

Hanne Johansen forages for metal scraps in shipbuilding yards and puts them together into quirky sculptures

Viking-age intricate wooden stave church

tect well known for his unique, environmentally friendly approach to design; he takes the grass from where a new cottage is being built, and puts it back on its roof. The grass continues to grow on the house, watered by rain and provides an excellent insulation. From above, the landscape looks intact. “We need to give back, what we take”, he says. His wife, Hanne, forages for metal scraps in shipbuilding yards and puts them together into quirky sculptures. In the evening, we take a boat and ride out into the bay setting basket traps for crabs. Börre pushes the boat out a bit further, to show us how it feels to be in the open ocean. Next morning, we take the boat again to pick up fresh crabs for breakfast. When I leave Börre says he wants to give me a present and puts a little piece of black flint-stone in my hand. The country has an impressive network of roads, tunnels and ferries, which makes it possible to reach the most remote areas of this narrow but very long strip of land. And of course, the best part of travel is to visit friends and family in their holiday cabins perched on the mountains, surrounded by a fjord on three sides, and see their young children speaking impressive English so early in life. It is almost like a scene from a film, when eight children, the youngest aged seven, all pile into a boat, to roam freely on the fjord for the whole afternoon on their own. The mother of the English contingent of cousins is worried, but the two Norwegian experts, both twelve years’ old, assure her: “Trust me, I know what I am doing”, says Victor. “I’ve been in worse situations”, agrees Brede. Victor has built his own sailing raft, which he frequently takes out to roam the fjord, and he does know what he is doing. His mother is not worried: a Viking is a Viking. If you get bored by all this water and fjords, and don’t want to drive on the Atlantic Highway – a spectacular road with ocean on both sides, you can go on a trail of the Viking-age intricate wooden stave churches, the oldest, in Hopperstad, from the twelfth century, its lace pattern blending into the landscape. Historically there were about two thousands of them, now, only twentyeight remain. One of them was saved from destruction and reassembled in Karpacz, Poland, in 1842. Back in London I fondle the flint-stone in my palm, and tell a friend how romantic the Vikings can be. He can’t resist a joke: three Viking ships land on the shores of England. The chieftain surveys the crew in shining armor. “You!” he orders the first ship, “Pillage”. “You!” he turns to the second, “Plunder”. “And you!” he points to the third crew, but before he can finish, a scruffy Viking sighs, “Oh no, not rape again…”

Brightly painted old houses line the waterfront known as Bryggen


36| historie nie tylko zasłyszane

opowieści lońdynskie:

niechciany

Jacek Ozaist

E

mil nerwowo bębnił palcami w kierownicę świeżo wypucowaną specjalnym mleczkiem do skóry. Jolka wciąż nie wychodziła. Zatrąbił jeszcze raz, po czym wysiadł z auta i posłał zaniepokojone spojrzenie w kierunku furtki, za którą dobre dziesięć minut temu zniknęła. Zarabiał na życie wożeniem ludzi na lotniska. Różnych ludzi, na różne lotniska. Dziś o czwartej nad ranem zawiózł czteroosobową rodzinę do Stansted, klnąc pod nosem, że Polacy z zachodniego Londynu tak chętnie kupują tanie bilety na loty Ryanair nie zdając sobie sprawy, jakim kłopotem jest dostanie się na to lotnisko w nocy. Roboty na drogach i autostradach bardzo utrudniały wszystkim życie. Którędy by nie jechać i tak napotykał człowiek korki – jak nie w jedną, to w drugą stronę. Stawka była taka sama, choć samochód więcej palił, a czas pracy Emila wydłużał się. Dlatego był zmęczony i zły. Liczył, że szybko przewiezie rzeczy Jolki i będzie mógł zająć się swoimi sprawami: ćwiczeniami ze sztangą oraz przygotowywaniem przysmaków z kurczaka, ryżu oraz gotowanych warzyw. – Co tam robiłaś tyle czasu? – zapytał opryskliwie, gdy wreszcie przyszła. – Beczałam. – Czemu? – A za tym domem. Za latami spędzonymi tutaj. Za wspomnieniami. Przecież już tu nie wrócę. Spojrzał na nią z politowaniem. – No, raczej. Ale co z tego? Przeprowadzka! Nowy dom! Halo? Uśmiechnęła się z trudem. Lubił ją taką, jak teraz. Opaloną na pomarańczowo sztucznym słońcem solarium, z tlenionymi na blond włosami i wypchanym wkładką stanikiem, dzięki czemu jej piersi wyglądały jak

Agnieszka Siedlecka

Strach się bać

B

udzik w komórce nie zna miłosierdzia – szósta rano, wstawaj! Nie powiem, żebym się wyspała. Dlaczego położyłam telefon tak blisko łóżka? Przecież wytwarza szkodliwe pole elektromagne-

01 (211) 2015 | nowy czas

u gwiazdy filmów porno. Odpowiadało mu to. Sam przecież chodził na siłownię, by dopompować się i wyglądać na większego. – Wzięłaś wszystko? Nie lubię się wracać. – Ja też. Jedźmy już. Zapalił silnik. Ten dźwięk zawsze go rozczulał. Taki męski pomruk, niby strzyknięcie testosteronu, po którym wszyscy wokoło powinni spojrzeć w tę stronę. – Jak jedziesz, buraku! – krzyknął na hinduskiego kierowcę w samochodzie przed nimi. – Och, Kalkuta! Zerknął na Jolkę, oczekując reakcji, lecz ona nawet nie mrugnęła mocno podkreśloną tuszem powieką. Od dawna miał ją na oku. Wydawała się idealną kandydatką na wspólne życie. Miała wszystkie krągłości tam, gdzie trzeba i swobodę bycia sobą w każdej sytuacji. Minął prawie rok od kiedy po raz pierwszy przekroczył próg jej salonu fryzjerskiego i poprosił, by wygoliła mu włosy do gołej skóry, tak jak lubił. Później zaglądał co dwa, trzy tygodnie pod byle pretekstem, bo wydawało się, że polubiła go i do szczęścia jest naprawdę blisko. Wtedy niespodziewanie do salonu zajrzał... jej mąż. Wysoki, szczupły, śniady, świetnie gadający po angielsku. Emil siedział w kącie i z nienawiścią w sercu patrzył jak rozmawiają, śmieją się, przytulają. Poczuł się zlekceważony. Zerwał się gwałtownie i wybiegł na ulicę. Już miał więcej nie zawracać sobie nią głowy, gdy przypadkiem spotkali się w centrum handlowym. Od słowa do słowa okazało się, że Jolka jest w trakcie rozwodu i potrzebuje przewieźć graty do nowego domu. – Mogę cię o coś zapytać? - mruknął, skręcając na rondzie w prawo. – Pytaj – wzruszyła ramionami. – Twój mąż jest Arabem, no nie? Dlaczego wyszłaś za kogoś... takiego? Westchnęła i zrobiła minę przedszkolanki karcącej krnąbrnego podopiecznego. – Kiedy tu przyjechałam, nie znałam nikogo i nie planowałam niczego. Po prostu uciekłam od wrednego męża w Polsce. Przez przypadek trafiłam do libańskich fryzjerów i spodobało mi się. Dostałam od nich wsparcie i szansę na nowe życie. Niczego nie żałuję. – U Arabusów? – wzdrygnął się. – Wiesz jak oni traktują kobiety? Gwałtownie przekręciła głowę w jego stronę i zobaczył w jej oczach coś, czego wcześniej nie dostrzegał – hardość i przekorę. Upokorzony spuścił wzrok. – Słyszałam o tym wiele, ale niczego podobnego nie doświadczyłam. Farid to dobry człowiek, nie żaden fundamentalista. Przeżyliśmy szczęśliwie sześć lat. Na koniec się popieprzyło. Emil w milczeniu patrzył na drogę. – Byłam dwa razy w Libanie. Dbali o mnie jak o własne dziecko. Chronili przed skorpionami, karmili, wozili po okolicy. Tylko nie mogłam spać w nocy, bo osioł darł się wniebogłosy od czwartej nad ranem. Rzucałam w niego butami, ale bestia robiła uniki. Śmiesznie było.

Nagle zapragnął wyrzucić ją z samochodu razem z bibelotami, fatałaszkami, pościelą, zastawą kuchenną i kwiatkiem w doniczce i patrzeć jak stoi bezradnie, oddala się w tylnej szybie, a w końcu znika. Potem poszedłby na siłownię, żeby w oparach potu brutalnie odreagować zniewagę. Coś tam jeszcze piskliwie mówiła, lecz nie słuchał. – Polscy mężczyźni ci nie leżą? – zapytał gniewnie. Spojrzała na niego jakby zaskoczona pytaniem. – Pierwszy mąż pił, bił mnie i zdradzał, drugi tylko pił. Nie zaznałam szczęścia przy żadnym z nich. To kanalie. Dziś nawet nie umiem wyciągnąć od nich alimentów na dzieci. Tacy wspaniali mężczyźni. – Źle szukałaś. – Może. Farid w zamian za obywatelstwo załatwił mi salon. Mój i tylko mój. Jestem ustawiona na resztę życia. I niezależna. – Więc tak się dostają do Unii Europejskiej. – To nie było małżeństwo za kasę. Żaden urząd o nic nas nie może oskarżyć. Kochaliśmy się, ale uczucia uległy wypaleniu. On wciąż wspominał życie na przedmieściach Bejrutu, wybuchy i strzelaniny z czasów drugiej wojny libańskiej z Izraelem. W pierwszej stracił dziadka. Całymi dniami politykował z koleżkami w salonie, po nocach oglądał Al Dżazirę, zamiast zajmować się mną. Raz na próbę wyszłam z kumpelami na dyskotekę. Nie zareagował. Wróciłam nawalona jak stodoła. Nie zareagował. Wyjechałam na tydzień. Też nie zareagował. To był koniec. Emil zawzięcie milczał. Marzył tylko o tym, by jak najszybciej dowieźć ją na miejsce. Przez rok żył złudzeniami, że coś z tego będzie, że będą chodzić razem na siłownię, na basen czy potańczyć do klubu, a latem wyskoczą na Teneryfę. Tracił tylko czas. – O, to tu! – krzyknęła Jolka pokazując palcem pomalowany na biało dom z drewnianymi wypustkami. Zamiast ogródka z przodu miał wybetonowane miejsce parkingowe. Żadnego płotu ani murku nie było. W drzwiach stał jakiś czarnoskóry mężczyzna w okularach przeciwsłonecznych. Kiedy Jolka wysiadła, objął ją i uśmiechnął się czule. – To jest James. Zamieszkamy razem. Emil wzruszył ramionami nawet na niego na patrząc. – Ile? – zapytała zmieszana Jolka – Pięćdziesiąt – odpowiedział i natychmiast pożałował, że nie powiedział sto. Wcześniej pomagał jej nosić rzeczy z domu do samochodu, teraz nie zamierzał nawet kiwnąć palcem. Targali sobie oboje te wszystkie bety, aż Murzyn uderzył otwartą dłonią w drzwi bagażnika. Emil odjechał z piskiem opon. Miesiąc później, gdy w sklepie spożywczym próbował umówić się z młodą ekspedientką na siłownię i solarium, dostał od Jolki wiadomość: – James to kawał drania. Jest żonaty! Nie przewiózłbyś mnie na nową miejscówkę?

tyczne, rutera też zapomniałam na noc wyłączyć, a laptop jest na czuwaniu. Jeszcze raka się nabawię od tego promieniowania. Pewnie stąd to zmęczenie. Muszę kupić jonizator powietrza, niech produkuje życiodajne jony tlenu i rozpyla je cichutko w kosmiczny eter. Niech mnie ocali od przedwczesnej, niczym niezasłużonej śmierci! Idę do kuchni. Szklanka wody na czczo to podobno samo zdrowie. Broń Boże z kranu, pełno w niej mikroorganizmów, grzybów, pierwotniaków i wirusów. Że nie wspomnę o bakteriach coli. Fu! Chowają się po rurach szkarady, potwory i tylko czekają, by znaleźć się w moim żołądku. Wiem, bo czytałam w necie. Jeśli woda, to tylko ze sklepu – mineralna z dużą zawartością… minerałów właśnie. A może by tak kawa? Nie, zakwasza organizm i wypłukuje z organizmu cenny magnez i żelazo. Zamiast tego zielona herbata, obowiązkowo ekologiczna. Na śniadanie organiczne musli bez mleka rzecz jasna, gdyż mleko zaśluzowuje układ trawienny i oddechowy. To może z mlekiem sojowym? Jak to? A co z wycinaniem Puszczy Amazońskiej pod uprawę soi? OK, w takim razie dodam

wody. Mineralnej. Prysznic wzięty, ciało wyszorowane mydłem bez detergentów, zęby umyte pastą z dodatkiem naturalnych olejków eterycznych i bez zabójczego fluoru. My body is my temple. Jestem świadomym konsumentem z lekkim spektrum OCD (Obsessive Compulsive Disorder). Jakże modne to teraz określenie. Wychodzę z domu. Na skrzyżowaniu tuż za rogiem właśnie była stłuczka. Jeśli wpadnę dziś pod samochód albo złamię nogę i parę miesięcy przeleżę w szpitalu, firma ubezpieczeniowa będzie wypłacać mi część moich miesięcznych dochodów dopóki nie wrócę do pracy. Nigdy nie wiadomo, co człowieka może spotkać. Składki są wprawdzie kosmicznie drogie, nieproporcjonalne do kosztów życia przeciętnego człowieka, a ryzyko wypadku minimalne, ale ja nie chcę żyć w strachu, że coś mi się stanie. Menedżer firmy ubezpieczeniowej kupił sobie kolejną letnią rezydencję, tym razem na Barbados. Ciekawe, skąd miał na to kasę? I czy jemu obawa utraty zdrowia, a co za tym idzie utraty dochodu, również spędza sen z powiek? Nic to, trzeba być odpowiedzialnym i


nowy czas |01 (211) 2015

historie nie tylko zasłyszane |37

Pan ZenobiusZ. Irena Falcone

Ręka sprawiedliwości

iosna zbliża się szybko, choć są jeszcze przymrozki. Pamiętam, kiedy dwadzieścia lat temu przeprowadziłam się do nowego domu w High Barnet i po raz pierwszy spotkałam moją sąsiadkę Angielkę. Rozmowa zaczęła się od jej pytania: – How are you? Próbowałam odpowiedzieć na to pytanie popychając wózek z moim małym synem i z córeczką, która dreptała koło mnie. Był to monolog na temat aspektów macierzyństwa, których nie przewidziałam i które zaskakiwały mnie codziennie; monolog na temat tego, co w moim życiu miało wtedy znaczenie. Dopiero kiedy po kilku minutach spojrzałam na nią, na tę moją nową sąsiadkę, zauważyłam wyraz niesamowitego zdumienia na jej twarzy. Wtedy nie wiedziałam jeszcze, że na pytanie how are you? jest tylko jedna odpowiedź: I’m fine, how are you? I że następnym obowiązkowym tematem w rozmowach w Anglii jest pogoda. I tylko przy okazji rozmowy o pogodzie można sobie pozwolić na krytykę czy też negatywne uwagi; że np. w tamtym roku o tej porze już kwitły kwiatki, i dobrze kończyć wnioskiem, iż to na pewno ma związek z globalną zmianą klimatu. Wiosna budzi we mnie zawsze chęć powrotu do kraju, choćby na kilka dni. W Polsce jak zwykle jestem zaskoczona, że śnieg jeszcze nie stopniał, że jest zimno i mróz. Spotykam się z Zenobiuszem w restauracji. Po

tych kilku latach znajomości Zenobiusz jest dla mnie czymś w rodzaju katalizatora polskości. Z nim nigdy nie rozmawia się o pogodzie. – Słyszałem, że jest pani teraz tłumaczką na policji, gratuluję – uśmiecha się od ucha do ucha. – Mam nadzieję, że nie będzie musiała pani tłumaczyć mnie, jeżeli jeszcze kiedyś przyjadę do Anglii. Już dostałem nauczkę. Muszę się pani przyznać, że nie był to mój pierwszy kontakt z ręką sprawiedliwości. Siedzimy w małej knajpce o nazwie „Chłopska chata”, przed nami stoi słoiczek smalcu i pajdy chleba, czekamy na zamówiony żurek z kiełbasą. W rogu knajpki buzuje ogień na glinianym palenisku. – To było tak… Miałem dwadzieścia parę lat i mój kolega zwrócił się do mnie, abym z nim pojechał do szpitala w Bydgoszczy odwiedzić jego kumpla, który był po operacji wyrostka robaczkowego. Nie miałem nic innego do roboty, więc się zgodziłem. Tomek, ten jego kolega, jak nas zobaczył to bardzo się ucieszył. Był chyba dwa dni po operacji. Od słowa do słowa namówił nas, abyśmy zorganizowali mu jakie ubranie, aby wskoczyć na miasto i się napić, żeby uczcić naszą wizytę. Poszliśmy w długą, nie wiem ile godzin piliśmy, ale piliśmy dużo. Pani na pewno pamięta, że wtedy telefonów komórkowych nie było i mało kto miał telefon w domu. No i ten Tomek jak się upił, zaczął lamentować, że jego dziewczyna nawet nie przyjechała go odwiedzić. No wiec podjęliśmy decyzję, że pojedziemy wszyscy odwiedzić tę dziewczynę. Ona mieszkała w Ustce, kawał drogi. Był już wieczór, złapaliśmy ostatni pośpieszny pociąg, zatrzymywał się tylko na kilku stacjach. Pociąg był prawie pusty, usiedliśmy w przedziale drugiej klasy i dalej piliśmy, bo wzięliśmy buteleczkę ze sobą. Tomek zasnął. Po jakimś czasie chcieliśmy iść do baru Wars coś zjeść. Więc próbujemy obudzić Tomka, a on nic, nie rusza się. W tym momencie kelnerka podchodzi z talerzami, Zenek spuszcza głowę i wygląda na to, że zastanawia się czy dalej opowiadać tę historię. Ja się też zastanawiam, czy chcę usłyszeć dalszy ciąg. Jemy w milczeniu, Zenek jak zwykle zbiera resztki zupy z talerza kuleczką, którą zrobił z chleba. Kelnerka przychodzi po talerze i Zenek spogląda na mnie wzrokiem czekającym na przyzwolenie. Zamawiam dwie setki wódki. – No więc ten Tomek się już nie obudził, umarł w

nie dać się życiu zaskoczyć! Skoro wymykam się codziennie bakteriom w szklance wody, to i od nieszczęśliwego wypadku mam nadzieję uda mi się uciec. Jestem u koleżanki. Jej czteroletni synek ogląda amerykański film animowany w polskiej telewizji. W czasie przerwy na reklamy liczę: dziewięć reklam środków przeciwbólowych, reszta chemii gospodarczej, przetworzonego jedzenia i samochodów. W sumie siedemnaście! Mama podaje chłopcu wilgotne chusteczki, by wytarł ręce zabrudzone sosem z makaronu, który właśnie skończył jeść. Chusteczki są dla skóry wrażliwej i oczywiście nie zawierają parabenów. Mama może być spokojna – pory jej dziecka nie wchłoną żadnych konserwantów, kupiła produkt, który pozwoli jej przestać się martwić. Mały posłusznie czyści tłuste paluszki. W kreskówce na ekranie dobro zwycięża zło, w reklamach emitowanych między aktem pierwszym a drugim odwrotnie. Jedz niezdrowo, bierz kredyt na wypasiony samochód, na który cię nie stać, a potem proszkami przeciwbólowymi lecz stawy, kręgosłup, wrzody na tle nerwowym i zmęczoną stresem głowę. Bój się. A jak cię już całkiem strach sparali-

żuje i przestaniesz kontrolować fizjologiczne czynności, kup tabletki na rozwolnienie. Na własne życzenie poddaj się praniu mózgu, dorzuć kilka monet w bezdenną kiesę korporacji farmakologicznych. Zaufaj bankom i weź kolejną pożyczkę, nie daj się przygnieść recesji. Zanim się spostrzeżesz, będziesz stary i schorowany, nie ma innej opcji. Za pożyczoną kasę pożyj więc trochę! Ale się ubezpiecz, lepiej na zimne dmuchać. Dmuchać płucami alergika żyjącego w coraz bardziej zatrutej Europie. Coraz więcej dzieci cierpi na astmę. Koniecznie kup więc inhalator. Do kosza ze zdrowym rozsądkiem! Codziennie oglądaj telewizję, czytaj wyłącznie bzdury w internecie, nie odrywaj wzroku od komórki i fejsa. Pamiętaj, Wikipedia kłamie! Wystrzegaj się wszelkich niewirtualnych kontaktów z drugim człowiekiem. To szkodzi. Najlepiej jak najrzadziej wychodź z domu. Z konserwantami, sztucznymi barwnikami czy bez, to cud, że w ogóle jeszcze żyjesz. Przetrwałeś jakoś 2014 rok, w 2015 nie będzie już tak łatwo. Siedź na kanapie i czekaj aż kostucha zapuka do twych drzwi…

Pan Zenobiusz to postać fikcyjna, jakkolwiek zdarzenia, które opisuję, miały miejsce. Są kompilacją różnych historii zasłyszanych wśród moich przyjaciół, niektóre zdarzenia odnoszą się do moich własnych doświadczeń.

W

tym przedziale drugiej klasy w pociągu pośpiesznym do Ustki. Byliśmy z Gienkiem w szoku. Przykryliśmy go płaszczem. Była już jesień, to było we wrześniu. Uzgodniliśmy, że będziemy się zastanawiać co zrobić, jak dojedziemy do tej Ustki. W międzyczasie zadecydowaliśmy, że pójdziemy do wagonu restauracyjnego się napić i coś zjeść. Konduktor już bilety sprawdzał wcześniej także ułożyliśmy Tomka na siedzeniu, by wyglądało jakby spał. Jak siedzieliśmy w tym Warsie to pociąg zatrzymał się na jednej stacji, Gienek spojrzał przez okno czy ktoś wsiadł i powiedział, że wsiadł tylko jakiś chłop, ale parę wagonów dalej. Po jakiejś godzinie wróciliśmy do przedziału. Zenek macha ręka na kelnerkę i zamawia następne dwie setki. Wychyla swoją i ciężko wzdycha. Jak wróciliśmy do tego przedziału, to Tomka na siedzeniu nie było, tylko ten chłop siedział naprzeciwko. To był duży chłop, taki prosty chłop ze wsi. No to my się go pytamy, co się stało, gdzie jest nasz kolega, który tu spał na siedzeniu. I wie pani co on odpowiedział? Że ten pan co tu spal to wysiadł na poprzedniej stacji. No więc my się strasznie ucieszyli, że on jednak nie umarł. Z tego wszystkiego już do samej Ustki siedzieliśmy w Warsie i piliśmy. Minęło kilka tygodni. Gienek przyjechał do mnie i powiedział, że o Tomku ślad zaginął, do szpitala nie wrócił, rodzina zgłosiła jego zaginięcie. Poszliśmy więc na milicję i wszystko im opowiedzieliśmy, żeby pomóc. Okazało się, że ten chłop, który wsiadł do pociągu, ukradł z PGR-u jakieś łożyska, które miał w torbie i jak on tę torbę wkładał na półkę, to pociąg ruszył i torba spadła na głowę Tomka. Facet pomyślał, że zabił Tomka, więc wyrzucił jego ciało z pociągu. Spoglądam ze zdumieniem na Zenka, który patrzy smutnymi oczami na ogień w kominku. – Wie pani, ta sprawa ciągnęła się dwa lata, ale okazało się, że Tomek zmarł nie przez alkohol, który z nami pił, no i na pewno nie przez te łożyska, które spadły mu na głowę tylko z jakichś powodów medycznych i nawet gdyby był w szpitalu, to by go nie uratowali. I wie pani co Gienek dopiero po wielu latach mi powiedział, że Tomek mu odbił tę dziewczynę. Patrzę na Zenobiusza i zastanawiam się, czy ja śnię. Zastanawiam się, czy nie wolałabym jednak porozmawiać o pogodzie. Zastanawiam się również, czy Zenek nie wymyślił tej historii, aby się ze mną napić. Kiwam na kelnerkę i zamawiam następne dwie setki wódki.


Po galeriach, kinach salach koncertowych, teatrach oprowadza Adam Dąbrowski

kino Birdman

co się dzieje więc gdzieś po drodze ducha książki? Zadaliśmy to pytanie córce autora Michaela Bonda, Karen Jankel. – Kinowy Paddington bardzo różni się wyglądem od misia, którego lata temu kupił mój ojciec. Ale miś z ekranu jest misiem z mojej wyobraźni. Charakter uchwycono tu idealnie, choć wyglądem różnią się zupełnie – tłumaczy Jankel. Na ekranie misiowi towarzyszyć będą między innymi Nicole Kidman, Michael Gambon czy Sally Hawkins. Duck Soup

Był czas, gdy Riggan był prawdziwą gwiazdą. Ubrany w strój człowieka-ptaka ratował świat i gonił złoczyńców. Ale to dawne lata. Ludzie na ulicy wciąż go od czasu rozpoznają, wykrzykując: „Człowiek-ptak”, a wytwórnia namawia na kolejny sequel, traktując naszego bohatera jak drukarkę gotówki, podobną do Sylvestra Stallone czy Arnolda Schwazenegerra. Ale Riggan mówi „nie” – ma dość życia na niby i chce pokazać, że jest prawdziwym artystą. Udaje mu się podpisać kontrakt na wystawienie przedstawienia na Broadway'u, w którym gra główną rolę. Zastajemy go tuż przed pierwszym z pokazów przedpremierowych. I bardzo szybko odkrywamy, że znerwicowany, panicznie bojący się niezrozumienia lub zapomnienia bohater kryje mnóstwo sekretów. W jego głowie słychać jakiś głos. Przesuwa meble pstryknięciem palców. Ale czy panuje nad tymi zdolnościami? A może tylko je sobie wyobraża? Jedno jest pewne: nie mówi nic swojej córce, która właśnie zakończyła odwyk, ani byłej żonie, z którą udaje mu się z trudem sklecić parę zdań konwersacji. Sytuację komplikuje pojawienie się genialnego Mike'a Shinera. Genialnego, ale szalonego. Przez cały czas wszystko wygląda tak, jakby miało się zawalić. A właściwie: wali się nieustannie. Ale Birdman w końcu poleci – choć niekoniecznie tak, jak sobie wyobrażał.

– Byłam z moim mężem do końca. Trzymałam go w ramionach i pocałowałam. – A więc było to morderstwo! To tylko jedna z prześmiesznych, błyskawicznych ripost, w jakie filmy ze złotego okresu braci Marx wprost obfitują. W Kaczej zupie populistyczny, ironiczny rewolucjonista Rufus T Firefly staje przed zadaniem wyciągnięcia z kryzysu geopolitycznego księstwa Sylvanii. Po piętach drepcze mu jednak para szpiegów: Chico i Harpo. Film jest nieco poważniejszy i mniej sentymentalny od poprzednich dokonań wielkiej czwórki, bo i powstawał już w czasach niepokojów w Europie. Ale dziś ta doza realizmu i mniejsze szarżowanie bardzo mu służy. Podobnie jak legendarna scena z lustrami. Absolutny klasyk w odrestaurowanej cyfrowo wersji.

Trudno uwierzyć, że tak dużo czasu minęło nim słynny niedźwiadek trafił na ekrany kinowe. Bohater 26 książeczek gościł już na małych ekranach, ale dopiero teraz jego przygody zobaczymy w kinie. Wygenerowany przez komputer niedźwiadek przybywa do Londynu z Peru i sprawia dużo radości – ale także sporo problemów – swoim nowym, przybranym rodzicom, państwu Brown. Ekranizacja nie jest do końca wierna: wprowadza nowe wątki i uwspółcześnia opowieść. Czy twórcy filmu nie zgubili

Adam Wendt & Laura Cubi Villena

Pidżama Porno Grabaż i spółka przyjeżdżają nad Tamizę jako trio – reaktywowane po tym, jak pochodzący z Piły koło Poznania lider zawiesił działanie Pidżama Porno osiem lat temu. Wpadające w ucho melodie krzyżujące reggae, punka i ska, podkłady i inteligentne teksty sprawiają, że na zespole wychowywało się parę pokoleń studentów. Jedno na Ulicach jak stygmatach, inne na Marchfi w butonierce. Choć Grabaż nie opuścił nas przecież w czasach milczenia Pidżamy, z pewnością londyński koncert będzie szczególną okazją dla fanów, by świętować już oficjalny powrót kapeli. Jako support zagra Gabinet Looster. Środa, 15 lutego, godz. 18:00 Scala London, 275 Pentonville Road, N1 9NL

Anna Maria Jopek

A Bear Called Paddington

Wtorek, 24 lutego, godz 18.30 Wembley Arena, Engineers Way HA9 0AA

muzyka

National Gallery Życie codzienne brytyjskiej Galerii Narodowej to temat najnowszego, trwającego niemal trzy godziny filmu dokumentalnego Fredericka Wiesmana. To wielkie podglądanie i podsłuchiwanie: gości galerii (oglądających stałą kolekcję, ale komentujących też wystawy z 2012 roku o Tycjanie czy Turnerze), konserwatorów, przewodników i ludzi zarządzających galerią. Codzienność w National Gallery składa się z rozmów o realizmie u Vermeera i dyskusji o rozmieszczaniu banerów na fasadzie budynku, spotkań ze sztuką organizowanych dla dzieciaków i pracy robotników nad nadwerężoną ścianą. Filmowy list miłosny do świątyni sztuki w samym sercu Londynu pokazywany był na festiwalu w Cannes i zbiera doskonałe recenzje. „Nieważne, jak wiele czasu minęło od chwili, gdy ostatnim razem wspinałeś się po schodach galerii. I tak nie będziesz się mógł oderwać od tego inspirującego dzieła” – napisał o filmie zachwycony krytyk „Daily Telegraph”.

dekady gitarzysta Brian May i perkusista Roger Taylor zdecydowali się na tournée z wokalistą Paulem Rodgersem, znanym choćby z zespołu Bad Company. Pomysł wywołał zdziwienie, bo temperament sceniczny i styl wokalny Rodgersa bardzo odbiegał od stylu Freddiego. Tym razem jest inaczej, bo Adam Lambert– młodziutki wokalista, który stał się znany po tym jak w 2009 roku zdobył drugie miejsce w amerykańskiej edycji Idola – jest zdecydowanie z tego samego świata, co Mercury. – Nie szukaliśmy go, a on nagle się pojawił. Jak dar od Boga. Można by przesłuchać pięć milionów osób i nigdy nie znaleźć kogoś takiego, jak on – mówił o niedawno o Lambercie Brian May. Queen przyjeżdża do Londynu już po raz drugi podczas tej trasy koncertowej. Zaczyna się od One Vision, jak podczas ostatniego tournée za życia Mercury'ego. Program zwieńczą klasyki We Will Rock You i We are the Champions.

Znakomity saksofonista Adam Wendt, laureat wielu nagród, współtwórca sukcesu legendarnej grupy Walk Away (w 1990 roku wraz z Urszulą Dudziak otwierali europejskie koncerty Milesa Davisa), który nagrywał i koncertował ze sławami polskiego i międzynarodowego jazzu, tym razem wystąpi w Jazz Cafe POSK prezentując oryginalny program ze swojego ostatniego albumu Acoustic Travel . Wystąpi wraz z: Laurą Cubi Villena – wokalistką o niezwykłym, bardzo zmysłowym, matowym głosie oraz Adamem Zagańczykiem – akordeon i Jarosławem Sokołowskim – kontrabas. Ten niezwykły koncert, który połączy nurty jazzowe z fascynującym argentyńskim tangiem i porywającymi rytmami muzyki Półwyspu Iberyjskiego będzie z pewnością muzyczną ucztą –szczególnie dla miłośników argentyńskiego tanga, muzyki hiszpańskiej i portugalskiej muzyki Fado. Polecamy! 27 lutego, godz. 19.30 Jazz Cafe POSK, 238-246 King Street, W6 0RF

Lionel Richie

Klimatyczne wnętrza Union Chapel w Islington zabrzmią zmysłową muzyką Anny Marii Jopek – jednej z najbardziej charakterystycznych polskich wokalistek. To lekko jazzowe, rozkołysane rytmy podlane bossa novą i muzyką świata. A do tego charakterystyczny głos operujący raczej szeptem niż krzykiem, budujący intymną atmosferę między wokalistką a słuchaczami. Sobota, 21 lutego, godz. 19.00 Union Chapel, Compton Avenue, N1 2XD

Queen z Adamem Lambertem Kiedy Freddie Mercury umarł na AIDS w 1991 roku wydawało się, że grupy Queen nigdy już nie usłyszymy na żywo. Ale ciągnie wilka do lasu. Pod koniec poprzedniej

Król przyjaznego stacjom radiowym R&B wymieszanego z popem i soulem. Znak rozpoznawczy? Sentymentalne, romantyczne ballady. Kiedy trzeba, potrafi uderzyć w nieco bardziej drapieżne nastroje, ale zapewne większość słuchaczy, którzy pojawią się w O2 Arena oczekiwać będzie jednego z największych balladowych klasyków lat osiemdziesiątych: Hello czy Say You Say Me. Podczas obecnego tournée artysta zagra więcej niż dotychczas kompozycji swego macierzystego zespołu, The Commodores. „Przez lata próbowałem mówić, że nie będę grał zbyt wielu numerów The Commodores. Ale teraz wiem, że artyści niegrający swoich starych rzeczy po prostu strzelają sobie w kolano. Ludzie chcą usłyszeć coś z każdego etapu twojej kariery” – tłumaczył Richie w wywiadzie dla amerykańskiego magazynu „The Rolling Stone”. Niedziela 1 marca, godz. 18 O2 Arena, Peninsula Square, SE10 0DX


co się dzieje |39

nowy czas |01 (211) 2015

teatry Women on the Verge of a Nervous Breakdown Z wielkiego ekranu, przez Broadway aż na deski English National Opera. Taką drogę przebyły Kobiety na skraju załamania nerwowego – kultowa farsa hiszpańskiego reżysera Pedro Almodóvara. Śledzimy dzień Carmen, który zaczyna się od stracenia ukochanego i to przez telefon. Carmen postanawia skończyć się ze sobą i wrzuca pokruszone tabletki nasenne do gazpacho. I choć trudno w to uwierzyć, to dopiero początek obfitującego w niespodzianki i wymykającego się spod kontroli dnia. W wersji angielskiej w roli głównej obsadzona jest Tamsin Greig, znana choćby z obsypanej nagrodami roli Beatrice z Wiele hałasu o nic w inscenizacji Royal Shakespeare Company czy też z sitcomu Te Episodes, gdzie zagrała obok Majta LeBlanca. Playhouse Theatre Northumberland Avenue , WC2N 5DE

stąpać. Współczesna artystka niemiecka Rosemarie Trockel włącza czworobok w swoją zrobioną na drutach płachtę z napisem Cogito Ergo Sum. Minimum epistemologiczne obok minimum estetycznego. Wystawa skupia się też na intuicji, która nowy język sztuki wiązała z wiarą w nowe społeczeństwo i w zdolności artystów do jego wyczarowania. Stąd obecność konstruktywistycznej fotografii Aleksandra Rodczenki. Jest też miejsce dla Polaków. Władysław Strzemiński i Katarzyna Kobro reprezentowani są przez swoje kompozycje przestrzenne. Powiedziawszy „nie” funkcji reprezentatywnej swych dzieł, moderniści rzucają się do piór i uzupełniają swe prace o przypisy – doskonale napisane, płomienne manifesty. To dlatego na wystawie znajdziemy mnóstwo czasopism, broszur i gazet. Pośród nich – fascynujące stronice pism wydawanych w Warszawie w latach dwudziestych. „Blok, Dźwignia i Praesens” uchwycają modernistyczną energię, dynamizm i optymizm. Whitechapel Gallery 77-82 Whitechapel High Street, E1 7QX

Co powiedzieliby nam o swoich czasach mieszkańcy… domów dla lalek? Takie pytanie postawili sobie kuratorzy w londyńskim Muzeum Dzieciństwa. I zorganizowali wystawę, na której zobaczyć możemy trzystuletnią historię pięknie wykonanych zabawek – w swoim czasie bardzo na Wyspach popularnych. Zajrzymy do każdego pokoju, zobaczymy, jak zmieniał się ich wystrój, a dzięki specjalnym przyciskom i głośnikom wysłuchamy opowieści mieszkańców. Mimo że w czasach wiktoriańskich lalki służyły głównie „panienkom z dobrego domu”, autorzy wystawy starali się o różnorodność. Dlatego przemówią do nas nie tylko ludzie z góry, ale też z dołu drabiny społecznej. Lata sześćdziesiąte reprezentuje... wieżowiec złożony ze sprzedawanych oddzielnie elementów, które w owym czasie zestawiać można było w dowolny sposób. Jest też dom współczesny, którego mieszkaniec – przedstawiciel wolnego zawodu – opowiada nam, jak bardzo starał się, by dom oddawał jego osobowość. V&A – Museum of Childhood Cambridge Heath Road, E2 9PA

Small Stories: At Home in a Doll's House The Rulling Class

Wilhelm Sasnal

Brytyjskie instytucje, brytyjska hierarchia społeczna i hipokryzja – to wszystko bierze na celownik Peter Barnes w 1968 roku. Jego sztuka The Rulling Class miała swój debiut w 1968 roku w Nottingham, a teraz wchodzi w nowe życie. Zobaczymy, jak bardzo jest aktualna. The Rulling Class to opowieść o niejakim Jacku – paranoicznym schizofreniku z kompleksem mesjasza, który zupełnie przypadkowo dziedziczy tytuł Earl of Gurney. Rodzina jest przerażona. Zdaje sobie sprawę, że reflektory skierowane na Jacka, który nie potrafi sobie poradzić nawet z szarym codziennym życiem, zniszczą jej reputację na zawsze.

Od baśni Hansa Christiana Andersena, przez wyprawy Krzysztofa Kolumba po eposy starożytne i opowieści starotestamentowe – lista inspiracji Wilhelma Sasnala jest długa. W duchu estetyki pop artysta używa fotografii zaczerpniętych z filmów, reprodukcji czy aparatu wbudowanego w jego własny aparat jako podstaw swoich obrazów. Podstawy te przepuszcza potem przez malarskie filtry: rozpuszcza, upraszcza, pikselizuje. Tak dzieje się na przykład ze słynnym portretem Kolumba pędzla Sebastiano del Piombo. Głęboki katolicyzm Hiszpanii, z której wyruszał odkrywca, jest dla Sasnala tropem wiodącym do jego ojczyzny i tradycji religijno-kulturowej.

Trafalgar Studios, 14 Whitehall, SW1A 2DY

Sadie Coles HQ, 63 Kingly Street, W1B 5QN

Pieśni Leara

HITY 2015

Teatr Pieśń Kozła, cieszący się sławą jednego z najbardziej nowatorskich zespołów europejskich powraca do Battersea Arts Centre z londyńską premierą Pieśni Leara według Williama Szekspira. Uprzednio zespół tego teatru podbił serca publiczność Battersea w 2014 roku swoim spektaklem Return to the Voice. Pieśni Leara zostały docenione na edynburskim festiwalu Fringe w 2012, gdzie zdobyły nagrody Fringe First i Herald Archangel. Sztuka ta jest nielinearnym dramatycznym wydarzeniem, które ukazuje świat subtelnych energii i rytmów rządzących szekspirowskim dramatem. Członkowie zespołu dokonali wyboru kluczowych scen z Króla Leara, które posłużyły za inspirację do snucia historii za pomocą gestów, słów i muzyki. 19-22 lutego, godz. 20.00 Battersea Arts Centre, Lavender Hill, SW11 5TN

wystawy Adventures of the Black Square Od geometrycznych kompozycji Pieta Mondriana, po świetlistą architekturę Dana Flavina. Wystawa zbiera przeróżne odpowiedzi na rewolucję, jaką w sztuce wywołała czysta forma czarnego kwadratu Malewicza. Carl Andre układa z miedzianych kwadratów posadzkę i pozwala nam po niej

Jak zawsze coś dla siebie znajdą miłośnicy sztuki. O pierwszych dwóch wielkich wystawach – w Whitechapel Gallery i w Royal Academy – piszemy obok. Victoria & Albert Museum spróbuje przebić słynną wystawę o Davidzie Bowie ekspozycją poświęconą legendarnemu projektantowi mody Alexandrowi McQueen. Swoje okienko w National Portrait Gallery dostanie John Singer Sargent. Dużą wystawę poświęconą ciału w sztuce Antycznej Grecji zaoferuje nam British Museum. W Tate Britain obejrzymy słynne obłe rzeźby Barbary Hepworth. Z kolei Tate Modern jako jedną z głównych atrakcji reklamuje wystawę mniej znanej, ale fascynującej portrecistki M Marlen Dumas. Poruszająco zapowiada się wystawa w Photographer’s Gallery pod wszystko mówiącym tytułem Human Rights Human Wrongs. National Gallery postawiła na pewniaka: impresjonizm. O jego początkach opowie w marcu wystawa Inventing Impressionism”. A skoro już o pewniakach mówimy wspomnieć trzeba o jesiennej ekspozycji The World Goes Pop w Tate Modern pokazującej, jak Meksyk czy Liban zareagowały na Warhola i spółkę. A teatr? Teatr to choćby Człowiek i nadczłowiek Bernarda Shawa z Ralphem Fiennesem w roli głównej w National Theatre. Pierwsze przedstawienie – 17 lutego. W Antygonie w Barbican w tytułową bohaterkę wcieli się Juliette Binoche. Kristin Scott Thomas zagra królową w musicalu The Audience, a Emma Thompson wraca po ćwierć wieku na deski w musicalu Sweeney Todd w Collisseum. Będzie też sporo się działo, jeśli chodzi o książki. Sporo ciekawego non-fiction. Od The Rise of Islamic State – opracowania znanego dziennikarza Patricka Cockburna, przez Adventures in Modern Russia pióra Petera Pomerantseva, traktującego o Putinowskiej Rosji

(obie bardzo na czasie), przez tłumaczenie pierwszej biografii Andresa Breivika pióra Asne Seirestad. Do tego beletrystyka i poezja: nowe opowiadania Toni Morrison oraz powieść Mario Vargasa Llosy. Latem na półkach księgarni pysznić się będzie nowa nowelka Salmana Rushdiego – inspirowana Baśniami tysiąca i jednej nocy. Pogrzebany gigant to z kolei tytuł nowej powieści Kauzo Ishiguro. Chodzą też pogłoski o tym, że nową książkę wydać ma J.K. Rowling. Kinomani ostrzyć zęby mogą na nowego Bonda (z Moniką Belluci i Christophem Waltzem), a także na nowe Gwiezdne wojny, w które nowego ducha wstrzyknąć ma znany z udanej reanimacji Star Treka J. J. Abrams.W ogóle zapanowała moda na tzw. “kino nowej przygody i jemu podobne, bo czekają nas też nowe wersje Terminatora (czy Arnie jeszcze może?) oraz kontynuacja Mad Maxa. Do tego Jurrasic Park, tym razem już bez udziału Spielberga. Z rzeczy ambitniejszych między innymi Sufragette z samą Meryl Streep w roli głównej, która przyjedzie na zdjęcia nad Tamizę, oraz nowy film braci Cohen. Jeśli chodzi o obsadę, spodziewać się możemy starych znajomych – między innymi George’a Clooney, Tildy Swinton czy Josha Brolina. O prześladowaniach księży w siedemnastowiecznej Japonii opowie nam Martin Scorsese. Lis i Mały Książe stoczą słynną rozmowę o oswajaniu w komputerowej wersji słynnej powieści Antoine de Saint-Exupéry'ego. A świat dźwięków? Na półkach sklepowych pojawi się nowa płyta Madonny (w marcu), a także wyprodukowany przez Ricka Rubina nowy krążek Black Sabbath. W ogóle będzie dość ciężko, bo przypomną o sobie weterani z Motorhead i W.A.S.P. Do tego wielki powrót klasyków techno The Prodigy, a na drugim biegunie łagodny folk Sufjana Stevensa. Swój słoneczny pop zaproponuje nam Brian Wilson z Beach Boys. No i coś, na co miłośnicy Faith No More pewnie stracili już nadzieję– nowy krążek grupy ma się ukazać w kwietniu! Na końcówkę 2015 roku swoją płytę zapowiadają muzycy zespołu Marillion.


s a h it

e b to


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.