nowyczas2014/204/006

Page 1

london

2014 06 (204) FRee issn 1752-0339

Rys. Andrzej Lichota

takie czasy

»04-05

– Państwo polskie praktycznie nie istnieje – Grzegorz Małkiewicz: Chociaż polską politykę co jakiś czas przecinają cezury podsłuchowe czy inne skandale, to serial tygodnika „Wprost” z kolejnymi odsłonami, w których cytowani są politycy z pierwszego szeregu nie miał sobie równych w ostanim 25-leciu. Jakby specjalnie na tę okrągłą rocznicę politycy jeden po drugim wypowiadają się na temat stanu państwa.

czas na wyspie

»08

Co z tą Szkocją? adam dąbrowski: Proste pytanie, sześć słów:

Should Scotland be an independent country? Prosta odpowiedź: yes albo no na kartce wyborczej, która może zmienić historię.To będzie pierwsza możliwość, by Szkoci zagłosowali za niepodległością. Czy nowa Szkocja będzie zatrzyma funta? Czy zostanie członkiem Wspólnoty Europejskiej?

Felietony

»12

Świat do d... krystyna cywińska: W życiu jak w dowcipie. Dwaj warszawiacy siedzą w cyrku. Na arenie występ liliputów. Jacek nie kryje zachwytu. – Patrz – mówi do Grzesia – jacy oni mali. To nie do wiary. Na co Grześ, z gestem lekceważewania: – Też mi coś! Widziałem większych karłów. Zawsze można ich zobaczyć, jak się poszerzy zakres widzenia. Albo wiedzy o innych.

ludzie i Miejsca

»14

Po prostu wrócić Roman żóltowski, przedstawiciel wojennej fali emigracji polskiej w Wielkiej Brytanii w 1994 roku wrócił do rodzinnego Wargowa pod Poznaniem. Do Wielkiej Brytanii przyjeżdża jednak swoim wiekowym kabrioletem marki MG co roku w czasie trwania turnieju tenisa na Wembledonie, od 1979 roku jest oficjalnym grawernikiem turniejowych pucharów.

pytania obieżyświata

»27

Co to jest pagoda? włodzimierz Fenrych: Wjeżdżając do Milton

Keynes od strony autostrady można po prawej stronie zobaczyć dziwną budowlę. Jest to stojący pośrodku rozległego parku wielki biały baniak przykryty japońskim krzywym dachem i zwieńczony piramidą jakby dzwonków.


2|

06 (204) 2014 | nowy czas

” listy@nowyczas.co.uk Szanowna Redakcjo, dział „Co się dzieje”, strona 30, rubryka „Kino”, recenzja z filmu „Pompei”. Wulkan Etna jest na Sycylii, pewnie chodzi o Wezuwiusz. Z poważaniem iRENA fRANKOWSKA Od redakcji: Ma Pani absolutną rację. Za błąd przepraszamy.

miałam takiego Pana Zenobiusza, absolutna złota rączka. Ale charakterek miał. Bardzo zabawne historyjki. dziękuje. ZOfiA KłOS Do Zarządu oraz Przewodniczącej POSK-u p. Joanny Młudzińskiej List otwarty 9 czerwca 2014 Lustracja: Pan Andrzej Morawicza

Szanowna Pani Przewodnicząca Szanowna Redakcjo, bardzo mi się podoba rozpoczęty przez Was niedawno cykl o Panu Zenobiuszu. Też kiedyś przed laty

Podczas Walnego Zebrania POSK-u w dniu 7 czerwca 2014 roku, kiedy kandydowałem na stanowisko

n a s się

czyta Imię i Nazwisko........................................................................................ Adres............................................................................................................ ........................................................................................................................ Kod pocztowy............................................................................................ Tel................................................................................................................. Liczba wydań............................................................................................ Prenumerata od numeru....................................................(włącznie)

Prenumeratę Prenumeratę można adres w Wielkiej zamówić możnazamówić na dowolny adresnaw dowolny UK bądź też w krajach Unii. Brytanii. Aby dokonać zamówienia należy wypełnić Aby dokonosć zamówienia należy wypełnić i odesłać formularz formularz i odesłać gozna adres wydawcy z czekiem na adres wydawcy wraz załączonym czekiemwraz lub postal order lub postal order. Gazeta wysyłana jest w dniu wydania.

Prenumerata roczna w UK £35.00. Czeki prosimy wystawiać na: Czek prosimy wystawić na: Czas Publishers LtdLTD. CZAS PUBLISHERS 63 Kings Grove London SE15 2NA

n ow y cz a s 63 King’s Grove, London SE15 2NA Tel.: 0207 639 8507, redakcja@nowyczas.co.uk, listy@nowyczas.co.uk RedaktoR naczelny: Grzegorz Małkiewicz (g.malkiewicz@nowyczas.co.uk); Redakcja: Teresa Bazarnik (t.bazarnik@nowyczas.co.uk), Jacek Ozaist, Roman Waldca WSPÓŁPRACA REDAKCYJNA: Joanna Ciechanowska, Krystyna Cywińska, Adam Dąbrowski, Irena Falcone, Włodzimierz Fenrych, Julia Hoffmann, Maria Kaleta, Marcin Kołpanowicz, Daniel Kowalski, Andrzej Krauze, Janusz Pierzchała, Andrzej Lichota, Wacław Lewandowski, Anna Maria Mickiewicz, Sławomir Orwat, Bartosz Rutkowski, Wojciech A. Sobczyński, Agnieszka Siedlecka, Alex Sławiński, Agnieszka Stando, Ewa Stepan

dział MaRketingu: 0779 158 2949 marketing@nowyczas.co.uk Marcin Rogoziński (m.rogozinski@nowyczas.co.uk), WydaWca: CZAS Publishers Ltd. © nowyczas Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść zamieszczanych reklam i ogłoszeń oraz zastrzega sobie prawo do niezamieszczenia ogłoszenia.

Wydanie jest współfinansowane ze środków Ministerstwa Spraw Zagranicznych w ramach konkursu na realizację zadania „Współpraca z Polonią i Polakami za granicą w 2014 r.”

przewodniczącego POSK-u, przedstawiłem w moim programie wyborczym, że trzeba przeprowadzić lustrację, aby oczyścić POSK z członków o niechlubnej przeszłości (zob. publikacja mojego programu w „dzienniku Polskim” z dnia 6 czerwca 2014, str. 10). Ponieważ Pani wszystkim na sali oznajmiła, że nie popiera lustracji, piszę ten list otwarty, aby poprosić Panią o zmianę zdania w tej sprawie i o usunięcie Pana Andrzeja Morawicza z listy członków POSK-u. Pan Andrzej Morawicz był znanym Tajnym Współpracownikiem Służb Specjalnych w czasach komunistycznych, w PRl-u [numer 20210; zob. załącznik]. To jest skandal, że nadal może aktywnie działać tutaj w organizacjach polonijnych. Uważam, że moją strategię (zob. www.pwwb.co.uk) należy zrealizować, aby nie było w przyszłości tych ciągłych zarzutów przeciwko Polskiemu Ośrodkowi SpołecznoKulturalnemu w naszym społeczeństwie. To także może przyczynić się do zwiększenia zainteresowania naszych rodaków do zgłoszenia się w celu zostania członkami POSK-u. Z poważaniem, dR MAREK lASKiEWiCZ Szanowna Redakcjo Artykuł „Tkanka urbanistyczna” [NC nr 5/203] to kolejna kropla, która drąży skałę. O APERTO już nie raz pisałem [www.naszestrony.co.uk]. Widać sprawa ma swój dalszy ciąg. Tam prawnika na sto procent nie ma, bo dopiero go szukają… To jest jawne finansowanie kolesi. Tu szukają prawnika (http://www.aperto.org.pl/aktualnosci, zatrudnimy_prawnika,76.html) – a dzwoniącym mówią, że ten co jest, to się nie wyrabia. Kompletna bzdura. Kasę według mnie wzięła rodzinka Urbanów i Sara int. do podziału. To taka nagroda z MSZ-u za skuteczne „niepisanie” o trudnych sprawach Polonii w londynie. AdAM ANdRZEJKO Szanowna Redakcjo Przyznanie pieniędzy firmie APERTO to nic nowego. Nie wiadomo tylko kogo bardziej winić: system, czy przebiegłych Polaków, którzy piszą projekty pod istniejące fundusze w imieniu często firmy krzak, która powstała w celu zgarnięcia tych funduszy. Ubiegłoroczna afera w MSZ to wierzchołek góry lodowej. Za blisko był zaangażowany wiceminister. Beneficjenci muszą się niby rozliczyć, ale podejrzewam, że w rozliczaniu są równie biegli jak w aplikacjach. Oni na pewno nie narzekają na biurokratów w Brukseli czy w Warszawie. Wiedzą, jak krowę doić, ale też jak zadbać o jej dobre samopoczucie. JAN WRZESiEń

Znane są tysiące sposobów zabijania czasu, ale nikt nie wie, jak go wskrzesić. Albert Einstein

Szanowny Panie Redaktorze dziękuję za zwrócenie uwagi na ważny aspekt życia publicznego w Polsce w artykule „Jak hartowała się elita iii RP” (NC nr 5/203). Ofiarą „grubej kreski” w ostatnim 25-leciu padły również nauki społeczne. Wszelkie poważniejsze próby analizy społecznej, w których siłą rzeczy muszą wystąpić różne środowiska, zakrzykiwane były argumentem osobistych rozliczeń albo uprzedzeń rasowych. Wybitny krytyk literacki Artur Sandauer z racji swojego pochodzenia mógł sobie pozwolić na dosyć odważne spostrzeżenie: w czasie wojny zginęli prości Żydzi i

wybitni Polacy. Powstałą próżnię musiał ktoś wypełnić. indywidualne przypadki w wymiarze makro niewiele znaczą. Nowa elita musiała zrobić wszystko, żeby wraz z utratą władzy politycznej nie stracić uprzywilejowanej pozycji. Każda elita by tak zrobiła, takie są prawa rządzące społeczeństwami. W tej walce o „swoje” przedstawiciele nowej elity sięgają często po argumenty rewindykacji osobistych, często oskarżając swoich oponentów o antysemityzm. Chwytliwe i póki co skuteczne. Życzę powodzenia Redakcji AdAM MAlCZEWSKi

Nagroda poetycka Krakowski oddział Stowarzyszenia Pisarzy Polskich oraz Wydział Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego ogłaszają pierwszą edycję konkursu o Nagrodę Poetycką im. Krystyny i Czesława Bednarczyków. Wypełniają w ten sposób zapis testamentowy śp. Krystyny Bednarczyk. Wyróżnienie przyznawane będzie za zbiór wierszy wydany w 2013 roku, bliski ideom i myślom przewodnim działalności kulturalnej londyńskiej Oficyny Poetów i Malarzy. Prawo zgłaszania kandydatur mają: instytucje kulturalne, wydawnictwa, stowarzyszenia twórcze oraz krytycy literaccy. Termin upływa 30 września 2014 roku. Nagroda pieniężna w tej edycji wynosi 15 000 złotych. Bliższe informacje oraz regulamin dostępne są na stronie internetowej Katedry Edytorstwa i Nauk Pomocniczych Wydziału Polonistyki UJ: www.edytorstwo.polonistyka.uj.edu.pl. Pytania można kierować na adres: konkurs.opim@gmail.com. Dziekan Wydziału Polonistyki UJ prof. dr hab. Renata Przybylska


|3

nowy czas | 06 (204) 2014

tu i teraz

25 lat wolności… Przez ostatnie 25 lat historycy debatowali, jaką przyjąć cezurę odzielającą stare od nowego. Takiej daty nie ustalili. Kiedy zbliżyła się 25. rocznica wyborów do sejmu kontraktowego, z inicjatywy obecnego prezydenta Bronisława Komorowskiego w przestrzeni publicznej pojawiło się święto 25 LAT WOLNOŚCI.

Ewa Żabicka

W

kraju odbyły się akademie, naukowe sesje, oficjalne uroczystości i radosne festyny. Nie obyło się bez kontrowersji w związku z zaproszeniem (i bojkotem), albo – jak utrzymywała druga strona – niestosownym zaproszeniem obecnych władz „Solidarności”. W Londynie też mieliśmy namiastkę tego nowego narodowego święta. Była naukowa sesja w London School of Economics and Political Science, po której Ambasada RP zaprosiła uczestników do wynajętego nieopodal pubu na wolnościowe przyjęcie. Gospodarz zadbał o to, by przy tej okazji, w angielskim pubie podawano polskie piwo. Organizatorem debaty na LSE pod tytułem: The Polish Roundtable Talks and the End of the Cold War byli LSE IDEAS oraz Ambasada RP w Londynie. Sala wypełniła się po brzegi, a tych, którzy przyszli w ostatniej chwili, miejsca zabrakło. W panelu zasiedli: profesor Anne Applebaum (w 1988 roku przyjechała do PRL-u jako korespondent „The Economist”; dziennikarz Eugeniusz Smolar (w latach 1988-1997 był dyrektorem Polskiej Sekcji BBC); Nigel Thorpe, ambasador brytyjski w Warszawie w latach 80., który do PRL-u pierwszy raz przyjechał w 1970 roku; profesor historii Vladislav Zubok. Każdy z panelistów miał dziesięć minut na wypowiedź na temat swoich przemyśleń o sytuacji w PRL-u w latach 80. – wyborach czerwcowych i o upadku komunizmu. Eugeniusz Smolar podkreślił, że nigdy nie wolno ograniczać ludziom prawa do wolności, nawiązując tym samym do obecnej sytuacji na Ukrainie. Jego zdaniem obalenie systemu komunistycznego w ciągu sześciu miesięcy graniczyło z cudem, a władze sowieckie nie ingerowały w ten proces. Zdaniem Vladislava Zubova Związek Sowiecki w 1989 roku nie był zainteresowany wysyłaniem wojsk do Polski, głównie z powodów trudnej sytuacji gospodarczej i chęci zdobycia lepszej pozycji na arenie międzynarodowej. Według materiałów archiwalnych – podkreślił panelista – już w 1987 roku Związek Sowiecki rozważał wycofanie swoich wojsk z Polski. Ze względu jednak na niestabilną sytuację w Europie Wschodniej, nie wiedział, jak się za to za-

brać. Jeśli chodzi o strajki solidarnościowe – potwierdził Zubov – Gorbaczow ufał i powierzył rozwiązanie tej kwestii gen. Jaruzelskiemu. Niemniej, władze sowieckie z zaskoczeniem przyjęły rezultat wyborów parlamentarnych w 1989 roku, kiedy to wszystkie możliwe do pozyskania bezpartyjne miejsca do Sejmu oraz 99 na 100 miejsc w Senacie, zdobyli przedstawiciele Komitetu Obywatelskiego. Gorbaczow był jednak gotów zaakceptować wyniki wyborów, ponieważ zdawał sobie sprawę, że musi liczyć się z opinią swoich obywateli, którzy byli coraz bardziej niezadowoleni gospodarczą i polityczną sytuacją Związku Sowieckiego. Pozostali dwaj paneliści, Anne Applebaum oraz Nigel Thorne, opowiadali o swoich wizytach w Polsce, spotkaniach z członkami „Solidarności”, z Wałęsą, Michnikiem. Mówili o Janie Pawle II i jego ówczesnych pielgrzymkach do kraju oraz o wszechobecnym poczuciu solidarności wśród Polaków, o ich zdecydowanej postawie i determinacji. Nigel Thorne mówił też o spotkaniu Margaret Thatcher z przywódcami nielegalnej wtedy opozycji. Brytyjska premier miała ich wtedy namawiać do podjęcia negocjacji z komunistyczną władzą. Anne Applebaum zwróciła uwagę, że wybory zakończyły się pokojowo, że nie było rewolucji, i że obie strony zgodziły się na wstępne warunki. Między innymi władze partyjne zaakceptowały demokratycznie wybranych nowych członków Sejmu, wstrzymując jednak dostęp do materiałów archiwalnych. To w dłuższej perspektywie stworzyło zjawisko paranoi politycznej i rozłam wśród społeczeństwa. Nie pociągnięto do odpowiedzialności osób zaangażowanych w zbrodnie tamtych czasów. Ten stan rzeczy trwa do chwili obecnej. Wszyscy paneliści wyrazili swój podziw dla Polski, której – ich zdaniem – udało się rozwinąć i wypracować dobrą pozycję na arenie międzynarodowej. Eugeniusz Smolar podkreślił, że choć okres transformacji nie był łatwy, niemniej bolesne zmiany przyniosły rezultat. Zwrócił też uwagę, że w czasach PRL-u, byliśmy postrzegani przez Zachód jako część Europy Wschodniej, po wstąpieniu do Polski UE, jako państwo Europy Środkowej, a po kryzysie finansowym ostatnich lat, w oczach co poniektórych, jesteśmy już w czołówce państw europejskich. Po wystąpieniach panelistów odbyła się debata z publicznością. Zadawano pytania na temat gen. Jaruzelskiego, papieża, muru berlińskiego, wydarzeń z 1981 roku. Ciekawostką była rozbieżność zdań pomiędzy profesor Applebaum a profesorem Zubovem oraz Eugeniuszem Smolarem na temat wprowadzenia stanu wojennego przez gen. Jaruzelskiego. Anne Applebaum twierdziła, że gen. Jaruzelski nie musiał wprowadzać stanu wojennego, a pozostali paneliści zwrócili uwagę, że presja ze strony Związku Sowieckiego była jednak bardzo duża, chociaż dokumentów potwierdzających takie stanowisko raczej nie ma.

Panel dyskusyjny spotkania „The Polish Roundtable Talks and the End of the Cold War”. Od lewej: dyrektor Polskiej Sekcji BBC w latach 80., Eugeniusz Smolar, publicystka Anne Applebaum, prywatnie żona ministra spraw zagranicznych Radosława Sikorskiego, prowadzący spotkanie dr Piers Ludlow z LSE, profesor historii Vladislav Zubok, ambasador brytyjski w latach 80. w Warszawie, Nigel Thorpe.


4|

06 (204) 2014 | nowy czas

takie czasy

– Państwo polskie praktycznie nie istnieje – – oświadczył w restauracji Sowa & Przyjaciele Bartłomiej Sienkiewicz, minister spraw wewnętrznych w rządzie Donalda Tuska. Chyba wie, co mówi, jest w końcu wybitnym teoretykiem, ostatnio sprawdzającym w praktyce swoje wcześniejsze przemyślenia, w dobrym towarzystwie, na rachunek wyborcy.

Grzegorz Małkiewicz

C

hociaż polską politykę co jakiś czas przecinają cezury podsłuchowe czy inne skandale, to serial tygodnika „Wprost” z kolejnymi odsłonami, w których cytowani są politycy z pierwszego szeregu nie miał sobie równych w ostatnim 25-leciu. Jakby specjalnie na tę okrągłą rocznicę politycy jeden po drugim wypowiadają się na temat stanu państwa. Pośrednio, albo bezpośrednio, jak choćby cytowana w tytule krótka analiza ministra Sienkiewicza w rozmowie z szefem Narodowego Banku Polskiego, byłym premierem i byłym ministrem finansów, profesorem Markiem Belką. Rozmowa jest równie kwiecista jak następne, z innymi już uczestnikami, ale ponieważ biorą w niej udział tęgie analityczne głowy, jest też fragment dyskursywny na temat sytuacji politycznej na Bliskim Wschodzie, wysoce pouczający dla studentów politologii. Z kulturą języka między daniami i na polskim gruncie politycznym trochę już gorzej. Ale czy mamy prawo się oburzać. Podobno jest to norma – jak twierdzi felietonista „Rzeczpospolitej”. I każdy z nas ma takie chwile odprężenia. Dobrze, że nie zacytował stosownego fragmentu świętych pism.

Nawet jeśli już mamy przystać na barwny język polityków, w końcu marszałek Piłsudski też nie dobierał eleganckich słów w swoich prywatnych wypowiedziach (miał jednak to szczęście, że żył w czasach technologicznie mniej zaawansowanych), to trudniej pogodzić się ze swoistym kupczeniem w życiu publicznym, czego dowodem są tzw. deale robione przy wybornym winie, glazurowanej golonce, pierożkach cielęcych czy foie gras. Minister Sienkiewicz nisko ocenia stan polskiego państwa, za to nie szczędzi sobie zasług. Wspomina o stworzonym przez siebie systemie współpracy Centralnego Biura Śledczego, policji i wywiadu skarbowego w ściganiu przestępczości zorganizowanej. Dodaje, że w przyszłości może stać się „przyzwoitym narzędziem do rozgrywania gier z takimi tłustymi misiami, co do tej pory myśleli, że są bezkarni”. Zanim to jednak nastąpiło jakiś „tłusty misio” nagrał naiwnego dosyć ministra, dodatkowo koordynatora działań polskich służb specjalnych, którego obowiązkiem jest zapewnienie bezpieczeństwa elicie sprawującej władzę w kraju. I okazuje się, że nie potrafił nawet zadbać o swoje bezpieczeństwo. W mało subtelny sposób minister Sienkiewicz wypowiada się na temat pozorowania rządów przez swojego szefa, czyli Donalda Tuska: Podstawowe pytanie Polaka brzmi: co ja z tego, k***a, mam?! Gdzie jest ten pieniądz u mnie w portfelu? A nie, że ma wy****ego orlika przed oknami, bo on ma w dupie tego orlika, podobnie ma tę autostradę w dupie. (...) Mocne słowa, ale chyba premiera ten biedny

Marek Belka

Polak tam w tym miejscu, na które wskazał minister, nie ma. Mimo wszystko, Polak jest bardziej subtelny. Premier był początkowo równie poruszony. Zanim pomyślał i wysłuchał dobrych rad, dał w pierwszych spontanicznych komentarzach do zrozumienia, że porządek zrobi we własnych szeregach. Nie zdążył, tygodnik „Wprost” ujawnił kolejne taśmy, i kolejnych bohaterów z najbliższego otoczenia premiera. Rozmowa ministra spraw zagranicznych Radosława Sikorskiego z byłym wicepremierem i ministrem finansów Jackiem Rostowskim była równie pikantna. A pod widelce i noże biesiadujących anglofilów dostał się również premier Zjednoczonego Królestwa David Cameron. Sikorski, związany przed laty z Wielką Brytanią, nie kryje swojego rozczarowania: Albo bardzo zły, nieprzemyślany ruch, albo to taka, nie po raz pierwszy, jego [Camerona] niekompetencja w sprawach europejskich. Pamiętasz? Spierd**** pakt fiskalny. Spierd**** Po prostu. Bo się nie interesuje, bo się nie zna, bo wierzy w całą głupią propagandę, próbuje głupio manipulować systemem – argumentował niewybrednie szef MSZ.

Bartłomiej Sienkiewicz

Chociaż życie publiczne w Wielkiej Brytanii nie obfituje w taki wylew szczerości w formie czystej, bez kamuflażu, Sikorski przez kilka dni był bohaterem brytyjskich mediów. Może mu pozazdrościli tej specyficznej swobody wypowiedzi. Pojawiły się w prasie nawet artykuły na temat jego środowiska w brytyjskich elitach: kogo zna, z kim regularnie się spotyka i biesiaduje. Czyżby sugestia, że tu, nad Tamizą, też może dochodzić do krwistych rozmów przy krwistej wołowinie i wybornych trunkach? Ale nie z premierem, tylko (póki co) z burmistrzem Londynu Borisem Johnsonem, powszechnie typowanym na przyszłego lidera konserwatystów. Znają się jeszcze z Bullingdon Club, co w elitarnym społeczeństwie znaczy dużo – to swoista power base, polityczna wylęgarnia. Tym angielskim koneksjom polskiego ministra „Evening Standard” poświęca dwie strony. Cytowany w artykule znany dziennikarz Toby Young przypomina czasy studenckie Radka Sikorskiego w Oksfordzie i towarzyską determinację studenta z Polski, żeby zaistnieć wśród najlepszych. Nie wszystkich przekonał swoim wystudiowanym stylem. – Był jak książę z Rurytanii, z przedwojennego filmu, który już ma poślubić

Szansa na złapanie szympansa Dawid Skrzypczak

W

Polsce jest potrzebne niezwykłe polityczne trzęsienie ziemi. Przykład innych afer sprzed lat – np. afera Rywina, afera, infoafera, afera Amber Gold-OLT Express – pokazuje, że to nic nie zmieni, a przynajmniej niewiele. Wrodzona tendencja do cwaniactwa i kombinowania polskich elit oraz powszechne przyzwolenie na tego typu praktyki niszczy od wewnątrz nasz kraj. Polsce potrzebna jest seria trzęsień ziemi, prawdziwy kataklizm, a najlepiej armagedon oraz – a może przede wszystkim – wiara w możliwość dokonania zmian. Tylko taki obrót spraw da szansę zmieść z powierzchni sceny politycznej raz na zawsze nieudolne i skorumpowane elity związane z poprzednim systemem.

Pierwsze oznaki nadciągającego kataklizmu było widać już od dawna. Jednak dopiero nadejście afery podsłuchowej może okazać się tym długo wyczekiwanym kamykiem, który ruszy lawinę. Politolog John Kingston uważał, że w systemach demokratycznych co jakiś czas otwiera się tzw. „okno polityczne”, które najprościej zrozumieć można jako szansę na przeprowadzenie konkretnej reformy lub zwrócenie uwagi na konkretne rozwiązania pojawiającego się problemu. Okno takie otwiera się wtedy, kiedy przynajmniej dwa z trzech „strumieni” – problemy, pomysły/rozwiązania, polityka – przepływających przez system polityczny przetną się ze sobą. Jesteśmy właśnie naocznymi świadkami takiej sytuacji, w której strumienie „problemów” i „pomysłów/rozwiązań” się przecięły. Oczywiste jest, że problemem, do którego nawiązuję jest afera podsłuchowa. Pomysły/rozwiązania mogą wydawać się na pierwszy rzut oka niewidoczne, ale pojawiają się one w debacie publicznej już od jakiegoś czasu. Jarosław Kaczyński i Antoni Macierewicz od lat jak mantrę powtarzali tezy o działającym w Polsce

układzie na pograniczu biznesu i polityki, który ma potężny wpływ na sytuację polityczną, gospodarczą i społeczną w naszym kraju. W podobnym tonie wyrażał się także Janusz Korwin-Mikke, który klasę polityczną w III RP od zawsze uważał za moralnie niską i skorumpowaną. Często uciekał się do bardziej dosadnych określeń, w których porównywał polityków do przestępców czy złodziei. Niestety, ostatnie wydarzenia po raz kolejny pokazują jak niewiele mylili się oni i im podobni w ocenie życia politycznego nad Wisłą. Łączy ich oraz inne środowiska prawicowe (np. Ruch Narodowy, Polska Razem) także inna cecha wspólna. Mianowicie, chęć obalenia lub gruntownej przebudowy „republiki okrągłostołowej”. Do szansy na zaistnienie prawdziwej zmiany w państwie konieczne jest także, aby trzeci strumień – polityka – przeciął się z dwoma pozostałymi. Jego składowymi są: nastroje społeczne, grupy nacisku oraz ekipa rządząca. Obecnie strumień „polityki” tylko częściowo przecina się z pozostałymi strumieniami. Nastroje społeczne po raz kolejny wskazują na rosnące znaczenie zagadnienia

skorumpowanych elit politycznych. Partia rządząca oraz grupy nacisku ją wspierające nie są w najmniejszym stopniu zainteresowane szukaniem rozwiązania tego problemu, którego w rzeczywistości są częścią. Dopiero zmiana ekipy rządzącej na taką, która z problemem skorumpowanych elit ma jak najmniej wspólnego może doprowadzić do koniecznych przemian systemowych. Takie okno otwiera się na bardzo krótko, dlatego kluczowe jest, aby szybko reagować i być gotowym do wykorzystania nadarzającej się okazji. Co prawda na razie na żadne zmiany nie możemy liczyć, ponieważ rząd Donalda Tuska uzyskał wotum zaufania oraz sam premier nie widzi potrzeby rekonstrukcji gabinetu. Jednak opozycja powinna wykorzystać wszystkie sposoby, aby wypromować swoje rozwiązania problemu i zbić jak największy kapitał polityczny na tej oraz innych aferach. A następnie wymienić go na mandaty w sejmie i senacie. Najnowszy sondaż TNS Polska (24.06) przeprowadzony już po ujawnieniu afery taśmowej może niejako wskazywać, że prawicowe partie opozycyjne chwyciły wiatr w żagle. Gdyby wybo-


|5

nowy czas | 06 (204) 2014

takie czasy

PIÓREM

PAZUREM ANDRZEJ LICHOTA

David Cameron i Radosław Sikorski

Gretę Garbo, ale jest w ostatniej chwili zdemaskowany jako sprzedawca encyklopedii z Seattle– wspomina Toby Young. Brytyjska upper class to dosyć hermetyczne towarzystwo. Znajomości jednak pozostały, a sukces zawodowy nie jest bez znaczenia. Nigdy przez ostatnie 25 lat Polska nie cieszyła się tak dużym zainteresowaniem brytyjskich mediów. Ale co z tą Polską, bo chyba nie pozycja polskiego ministra w brytyjskich towarzyskich kręgach jest głównym osiągnięciem jego politycznej kariery? Trudno znaleźć odpowiedź na to pytanie wsłuchując się w rozmowę (prywatną, ale sponsorowaną przez polskiego podatnika) ministra Sikorskiego z byłym ministrem Jackiem Rostowskim. Jest w niej troska o polskiego premiera (cygara z Kuby), troska o byłego ministra (propozycje etatu na placówce w Paryżu). I fatalne faux pas kandydata na dyplomatę, który pozwala sobie na lekką ironię pod adresem koleżanki Hübner, nazywając ją „komuszką”. Emocji co niemiara, i kiedy wydawało się, że najbardziej pikantne kawałki ujrzały światło dzienne, jak z rękawa kelnerzy-spiskowcy, nazywani już przez premiera kryminalistami powiązanymi z Rosją, dopuszczają się następnych odsłon. Na scenę wychodzi rzecznik rządu Paweł Graś: Donald z nim [Davidem Cameronem] rozmawiał przez telefon, więc go opier*****. tak, k****, że szkoda, że tej rozmowy nie nagraliśmy, k****, tak go zj****. Ciekawe, w jakim języku, bo na posiedzeniach w Parlamencie Europejskim premier zakłada słuchawki i podobno pobiera prywatne lekcje przygotowując się do objęcia ważnej posady w Unii. Karawana jedzie dalej. A jak twierdzą źródła dobrze poinformowane, kelnerzy-spiskowcy mają więcej materiału.

Tymczasem premier zmienia taktykę. Początkowo zaskoczony i lekko oburzony, przechodzi do ataku, ucieka do przodu. Wystawia swój rząd pod głosowanie. Arytmetyka jest prosta, ma większość, a ta – wiadomo – będzie bronić swoich stołków, tym bardziej że kelnerzy zapowiadają nowe sensacje, więc w środowisku posłów panuje zaniepokojenie, kto następny. Jak było więc do przewidzenia, obóz rządowy głosuje jak jeden mąż, wszyscy na miejscu, wszyscy zmobilizowani. Wotum zaufania dla rządu zdecydowaną większością głosów przyznali sobie sami, kryzys zażegnany. Posłowie, urzędnicy najwyższej rangi, którzy do tego kryzysu doprowadzili, biorąc udział w głosowaniu wystąpili w roli sędziów w swojej sprawie. Ale to są niuanse bardziej moralne niż proceduralne, bo konstytucja takiej sytuacji nie przewiduje, a w przypadku polskich polityków podanie się do dymisji w okolicznościach kompromitujących to zmurszała, anachroniczna postawa, dawno zamknięta w politycznych skansenach. Że wyborca się dziwi, kto go reprezentuje? Można mu tylko współczuć. I Polsce, bo nie wszystko jeszcze stracone, ale korozja systemu jest poważna i wymaga poważnej korekty. A mechanizmy demokratyczne nie zawsze służą demokracji. Kto bardziej tej demokracji zagraża: kelner z podsłuchem czy elity, które przejęły rolę knajackich graczy? Po pierwszej przegranej, opozycja nie złożyła broni, ale wysunęła wniosek o konstruktywne wotum nieufności. Ten rządowy nie był konstruktywny. Musi przekonać 231 posłów, czyli rachunek ten sam. O losie polityków zdecyduje dopiero wyborca.

ry parlamentarne odbyły się w czerwcu Prawo i Sprawiedliwość oraz Kongres Nowej Prawicy mogłyby liczyć odpowiednio na 31 proc. i 10 proc. głosów. Obie partie zanotowały wyraźny wzrost notowań od ostatniego badania – PiS o 3, a KNP aż o 4 punkty procentowe. Platforma Obywatelska uzyskałaby 24 proc. głosów, tym samym zanotowała spadek notowań aż o 4 punkty procentowe od ostatniego sondażu. Sytuacja w Polsce zaczyna coraz bardziej przypominać tę na Węgrzech sprzed kilku lat. Tam też afera podsłuchowa była katalizatorem, który doprowadził ostatecznie do odsunięcia skorumpowanych elit od władzy. Na Węgrzech udało się wykorzystać nadarzającą się szansę. Czy to samo uda się w Polsce? Według mnie jest to możliwe tylko wtedy, gdy środowiska prawicowe zaczną ze sobą współpracować. Zdolność PiS-u do uzyskania większości parlamentarnej jest mało prawdopodobna. Partia Jarosława Kaczyńskiego ze swoim etatystyczno-konserwatywnym programem konsekwentnie nie potrafi zagospodarować głównie młodego elektoratu o poglądach konserwatywno-liberalnych. Dodat-

kowo PiS ma problem wizerunkowy – prezes Jarosław Kaczyński i Antoni Macierewicz mają swoich zagorzałych zwolenników, ale jeszcze więcej przeciwników. Najwyraźniej zdaje sobie z tego sprawę sam Jarosław Kaczyński, który tylko w zjednoczeniu prawicy widzi możliwość objęcia rządów w Polsce. Także inni liderzy partii prawicowych wydają się zainteresowani współpracą na prawicy. Niedawno dowiedzieliśmy się o niemalże całonocnej rozmowie Jarosława Kaczyńskiego z Jarosławem Gowinem, szefem partii Polska Razem. Dodatkowo, wspomniany już wyżej Janusz Korwin-Mikke zaczyna otwarcie mówić o koalicji z PiS-em po wyborach parlamentarnych. Nie od dziś wiadomo, że kryzysy są naturalnym elementem rozwoju. Chociaż może to zabrzmieć jak herezja, ale kryzys powinno się postrzegać jako szansę. Być może właśnie pojawia się w Polsce największa od 25 lat szansa na zreformowanie państwa. Ważne jest, aby odpowiednio wykorzystać nadarzającą się okazję, ponieważ na następne otwarcie „okna” możemy czekać bardzo długo.

komentarz > 12, 13

Po wydarzeniach z ostatnich lat, po których kalendarz różnego rodzaju afer jest bogatszy niż liczba świąt narodowych i kościelnych razem wziętych, zdawałoby się, że człowiek już przywykł. Z zaskoczeniem jednak stwierdzam: niestety nie. Po aferach takich jak z Lwem Rywinem, Orlenem, Lepperem i Krauze, taśmami Beger, Starachowicach, aferze hazardowej, paliwowej, węglowej, Amber Gold, i wreszcie MFZ czy aferze zegarkowej można powiedzieć, że tydzień bez afery, to tydzień stracony. Naturalne jest więc, że skóra na obywatelu od chłostania go aferami zgrubła, a odporność posłów na wstyd przekroczyła już dawno skalę przyzwoitości. Zaskoczyła mnie więc reakcja niektórych posłów Platformy, SLD i o dziwo także PSL na fakty, które przedstawił były szef CBA Mariusz Kamiński. Okazuje się, że chociaż niektórzy mają poczucie tak głębokiego obciachu, iż nie chcą się przyłączyć do obrony szemranych interesów „grupy trzymającej władzę”. I ten oto kiełkujący optymizm został czym prędzej wykarczowany słynnymi już nie tylko w Europie nagraniami, gdzie najwyżsi urzędnicy państwowi o randze ministrów, prezesów czy byłych premierów ustawiają nasz świat w ton knajackiego, chamskiego i prymitywnego języka, który widać jest im bliższy niż koszula ciału. Myślenie, że choćby tytuł magistra a tym bardziej profesora do czegoś zobowiązuje, wydaje się w tym kontekście nieludzko naiwne. Ta podwórkowa mentalność chłopców z boiska, którym wydaje się, że wszystko wszędzie można załatwić, obgadać i ustawić, a potem łgać w żywe oczy od rana do wieczora za pensje płynące z naszych podatków jest czymś na co zdecydowanie nie można się zgodzić i moim zdaniem Naród powinien na to odpowiedzieć z furią. Po fecie, jaką sobie urządziła na 25-lecie przemian „elita”, taśmy, które ujawnił tygodnik „Wprost” tym dobitniej obnażają ile było w tym obłudy i zakłamania. Tłumaczenie ministra Sienkiewicza mówiące o skrótach myślowych prowokuje do stwierdzenia, że to jego kadencja powinna zostać objęta skrótem i to fizycznym, do minimum. To, w jaki sposób pan minister wyjaśniał nie tylko swój język, ale intencje, w jakich prowadził rozmowę z prezesem Narodowego Banku Polskiego, a pan prezes NBP z ochotą wtórował i dodawał swoje „k...wy” w niczym nie różni się od języka Rywina, taśm Samoobrony czy panów od afery starachowickiej. Okazuje się, że wszelkie

dymisje czy zmiany odbywają się w tym samym kręgu myślowym. Oni wszyscy są z jednego podwórka! Odrobinę różnią się jedynie koszulkami. Mam wrażenie graniczące z pewnością, że nasza polityka to dokładna analogia tego, w jaki sposób chłopcy w szkole podstawowej prowadzą rozgrywki futbolowe. Jeśli kogoś z podstawowego składu brakuje w drużynie to dobieramy tego, którego najbardziej lubimy z ekipy akurat stojącej pod ścianą. Transfer z drużyny do drużyny odbywa się na podstawie szybkiej korzyści: grałeś w obronie, nie lubisz tego, zagraj z nami to przejdziesz do ataku, a do tego zrzucimy się na batona dla ciebie. Z kolei jeśli chłopaków do zmontowania dwóch drużyn jest za mało, to wszyscy umawiają się i grają do jednej bramki. Rodzi się pytanie: czy Polska z zasobami, jakie ma, albo z tym raczej co jeszcze zostało, może sobie dłużej na takich polityków pozwolić? Z knajacką mentalnością nie zajmiemy przynależnego nam miejsca w Europie i nie zbudujemy fundamentów pod nasz rozwój! Nie dziwi mnie absolutnie mały i wciąż malejący udział zwłaszcza młodego i średniego pokolenia w jakichkolwiek wyborach. Im dłużej tego rodzaju "elity" będą miały wpływ na kierowane naszym krajem tym dłużej niechęć do podejmowania wyzwań związanych z budową społeczeństwa obywatelskiego będzie obumierać. Narastać za to będzie chęć do wyjazdów czy wręcz ucieczki z kraju bo na pewno nie do brania odpowiedzialności za jego przyszłość. Słyszę w niektórych komentarzach do taśm, że cała ta rozmowa została przeprowadzona: „w trosce o interes państwa”. Były już minister Nowak, zapewne w trosce o interes państwa, martwi się, jak jego żona wybrnie z kontroli skarbowej i próbuje to z kolegą załatwić. W trosce o interes państwa panowie przestawiają ministrów zagryzając anchois z kawiorem i opowiadają, jak można pogrywać z Prokuratorem Generalnym… Jedyny interes, jaki w tym dostrzegam, to interes państwa… Nowaków, Sienkiewiczów, Belków, Tusków. Nie widzę tam interesu Narodu. Interesu Polaków. W interesie obywateli jest, by tych państwa o takich skrótach myślowych jak najszybciej usunąć i postawić przed Trybunał Stanu. Czas już na wymianę pokoleniową i pora najwyższa, by tym „drużynom” ograniczyć wpływ na kierowanie państwem do zera bezwzględnego. Bo miarka się przebrała.


6|

06 (204) 2014 | nowy czas

czas na wyspie

Refleksje po Walnym Zebraniu POSK-u Tegoroczne Walne Zebranie POSK-u odbyło się pod hasłem: Nowe perspektywy. Można by dodać do tego także: nowe precedensy… Zygmunt Łoziński

T

rudno mówić o nowych perspektywach, skoro już na początku była przewodnicząca ustępującego Zarządu Joanna Młudzińska uznała, że najlepiej będzie, jeśli to właśnie ona zostanie przewodniczącą Walnego Zebrania. Jest takie powiedzenie, że można wielu ludzi ogłupić, ale nie da się wszystkich. Odniosłem wrażenie, że zebranie to zostało świetnie spreparowane. Bardzo sprytnie urządzone. Wszystko oczywiście zależy od punktu widzenia – idealnie dla ekipy rządzącej i w ich interesie, gorzej dla demokratycznych zasad. Pani przewodnicząca nieistniejącego już Zarządu ni stąd ni z owąd decyduje, że będzie przewodniczyć zebraniu, twierdząc, że statut daje jej takie prawo. Być może w sytuacjach nadzwyczajnych daje, ale wydaje się, że zdrowe, demokratyczne zasady temu przeczą. Przewodniczący zebrania, szczególnie walnego, powinien być wybrany w drodze głosowania przez uczestników zebrania. Mianowanie się na przewodniczącego zebrania przez przewodniczącego ustępującego Zarządu było wydarzeniem do tej pory niespotykanym (ale może właśnie to są te „nowe perspektywy”, czyli – „wprowadzamy własne standardy”). Kandydatami na przewodniczącego zebrania byli: Jakub Kosiec i Helena Miziniak, która dostała więcej głosów, ale przewodniczącą nie została. Tym bardziej zdziwiła więc obecność przy stole prezydialnym Andrzeja Zakrzewskiego, sekretarza ustępującego Zarządu POSKu. Nie wiadomo, z jakiego tytułu – chyba prawem kaduka – zasiadł przy stole prezydialnym i służył wyjaśnieniami odpowiadając na pytania z sali, tak jak chciał – mętnie , krótko albo w ogóle. Natychmiast pojawiły się obawy, że taki sposób prowadzenia zebrania może być łatwo manipulowany. Walne Zebranie przyjmuje ciekawy porządek obrad. Pani przewodnicząca zabierając głos powtarza wszystko, co

zostało już wydrukowane w „Wiadomościach POSK-u”. Same osiągnięcia i sukcesy. I gloryfikowanie odchodzącego Zarządu. Przewodnicząca zebrania stwierdziła też autorytatywnie, że nie będzie sprawozdań kierowników poszczególnych działów. Ucięła w ten sposób możliwość wnikliwych odpowiedzi na niektóre pytania w ważnych sprawach (szczególnie na te bardziej kłopotliwe), na przykład do skarbnika, do kierownika działu domu. Na większość pytań były krótkie, dość mętne odpowiedzi, a na niektóre odpowiedzi nie było wcale, albo trudno było je uzyskać (np. na temat honorariów). Szczególnie brakowało nam relacji p. Zakrzewskiego i p. Lalki dotyczących podejmowania różnych decyzji w POSK-u w poprzednich latach, w tym relacji dotyczącej aktywności wieloletniego szefa działu domu, p. Serafina, którego byli patronami. Ukoronowaniem Walnego Zebrania były wolne wnioski. Ktoś z sali podsunął wniosek, by nie dyskutować spraw związanych z przeszłością. Dlaczego? Bo mamy nowe perspektywy? Czy dlatego, by przypadkiem nie rozliczać z odpowiedzialności poprzednich zarządów? Można zadać pytanie, dlaczego nie było szczegółowego sprawozdania, na które wszyscy niecierpliwie czekali. Na pytanie dotyczące nowego statutu dostaliśmy odpowiedź, że Rada POSK-u zatwierdziła już nowy statut, który zostanie przedstawiony na Nadzwyczajnym Walnym Zebraniu późną jesienią. Należy podkreślić, że autorzy nowego statutu to ekipa rządząca POSK-iem od lat i dociekliwy obserwator funkcjonowania tej instytucji ma prawo się obawiać, że statut mógł zostać przygotowany tak, by służyć ich własnym ambicjom i interesom. A wydaje się, że rządząca ekipa uznaje się za jedyną, która została namaszczona do sprawowania władzy nad POSK-iem dozgonnie. Dyskusje nad nowym statutem powinny być wnikliwe i przeprowadzone przez osoby kompetentne. Taki stan rzeczy dotyczący nowego statutu nie powinien być zaakceptowany przez członków POSK-u, a Walne Zebranie nie powinno być poddawane sterowaniu przewodniczącego zebrania i jego pomocników z ustępującego Zarządu. Jeśli Nadzwyczajne Walne Zebraniu będzie prowadzone w takim samym stylu, wyniki jego mogą być kwestionowane. Kandydat na nowego przewodniczącego dr Marek Laskiewicz wystąpił z postulatem lustracji. Jak wiemy, tajny współpracownik PRL-owskiej Służby Bezpieczeństwa Andrzej Morawicz jest członkiem POSK-u, a ostatnio zo-

POSK. Nowe perspektywy, nowe precedensy: Joanna Młudzińska, przewodnicząca ustępującego Zarządu POSKu zostaje przewoodniczącą Walnego Zebrania

stał nawet prze wod ni czą cym Wal ne go Ze bra nia PO SKlu bu [or ga ni za cji, któ ra zo sta ła po wo ła na, by swoją działalnością wspie rać fi nan so wo POSK – naj waż niej szą in sty tu cję emi gra cji nie pod le gło ścio wej po prze ka za niu in sy gniów rzą du na uchodź stwie do kra ju w grud niu 1989 ro ku – red.]. Szkoda, że na Walne Zebrania oraz zebrania Rady POSK-u nie dopuszcza się prasy. POSK powstał jako organizacja społeczna, a nie prywatny, zamknięty klub. Może moje refleksje jako jednego z fundatorów POSK-u oraz wieloletniego członka Rady są subiektywne. Mam więc nadzieję, że redakcja „Nowego Czasu”, choć sama nie mogła być obserwatorem Walnego Zebrania, zaprosi innych uczestników, by zabrali głos w tej ważnej sprawie. Przewodniczą POSK-u na kolejną kacencję została Joanna Młudzińska, która dostała 112 głosów. Kontrkandydat, dr Marek Laskiewicz, uzyskał 40 głosów.

Z oficjalnego komunikatu POSK-u na temat Walnego Zebrania: „Przedstawiono zebranym oficjalne rozliczenie za ostani rok finansowy potwierdzone przez niezależnych audytorów. Przychody w 2013 roku wynosiły 967 tys. funtów, rozchody zaś 861 tys. funtów – czyli wynik statutory accounts na koniec roku jest dodatni: 177 tys. funtów. Po odjęciu wszystkich pozycji jednorazowych pozostaje jednak deficyt strukturalny w wysokości 209 tys. funtów, który zmiejsza się co roku dzięki dobrej gospodarce.

W sobotę 21 czer wca w Sali Teatralnej Polskiego Ośrodka Społeczno-Kulturalnego odbył się uroczys ty bal, zorganizowany specjalnie z okazji 50. rocznicy powstania POSK-u. Na uroczys ty bal 50-lecia POSK-u redakcja „Nowego Czasu” nie została zaproszona, posłużymy się więc oficjalną informacją prasową, jaka zos tała nam przekazana przez biuro POSK-u. •••

Licznie przybyłe na Bal 50-lecia POSK-u towarzystwo bawiło się świetnie do drugiej nad ranem

W pięknie przystrojonej sali, przy świecach i uroczyście nakr ytych stołach zasiedli stali bywalcy POSK-u, jak i przedstawiciele młodszego pokolenia. Obowiązywały stroje wieczorowe, co dodało elegancji i wytworności całemu wydarzeniu. W trakcie wieczoru podana była wykwintna kolacja złożona z czterech dań, a do tańca grał sprawdzony już na wielu polonijnych imprezach profesjonalny zespół Czaban Band. Licznie przybyłe towarzys two bawiło się świetnie do drugiej nad ranem, nie zawiedli s tali bywalcy, na parkiecie robiło się miejscami tłoczno, a ku radości organizatorów – na balu pojawiły się nowe osoby, które dot ychczas rzadko odwiedzały POSK. Organizatorzy dołożyli starań, aby zabawa była naprawdę przednia. Chwalono bardzo dobrą kolację i sprawną obsługę, Komplementowano również s tylową dekorację sali balowej, przygotowaną przez Beatę Barton-Chapple, jak również art ystyczne dekoracje kwiatowe na s tołach – dzieło Ewy Urbańskiej. Ponadto, specjalnie z okazji Balu 50-lecia zos tał napisany żartobliwy wiersz, odczytany tego wieczor u przez autora Jacka Jezierzańskiego. Podziękowania należą się pracownikom POSK-u, którzy przyczynili się do tak świetnej organizacji balu: przede wszystkim koordynującej organizację balu Iwonie A bramian, jak również Bartłomiejowi Nowakowi, Adamowi Ziętalewiczowi, Dariuszowi Kukawskiemu i Mariuszowi Pardeli.


|7

nowy czas | 06 (204) 2014

czas na wyspie

Life in a jar

Pamięć o Irenie Sendlerowej

U

ratowała prawie 2500 żydowskich dzieci, ale świat dowiedział się o niej dopiero na początku XXI wieku, kiedy trzy studentki z ubogiej dzielnicy w Kansas w Stanach Zjednoczonych przygotowały w ramach narodowego dnia pamięci (National History Day) inscenizację o życiu tej cichej bohaterki zatytułowaną Life in a Jar. Mieszkająca w Londynie Lili Pohlmann, która o pamięć o Irenie Sendlerowej dba niestrudzenie, powiedziała, że ta niezwykle skromna osoba, cicha wielka bohaterka przesłanie, które zostawił jej ojciec-lekarz zapamiętała na całe życie, choć była wtedy małą dziewczynką. „Ludzi dzieli się na dobrych i złych, rasa, wyznanie, religia czy status społeczny nie mają znaczenia. A drugie: „Kiedy człowiek tonie, trzeba mu podać rękę”. Rękę podawała tonącym przez lata wojny, kiedy dostając się do getta jako sanitariuszka (Niemcy bardzo bali się epidemii tyfusu i często przeprowadzali kontrole w getcie), Irena Sendlerowa przemycała tam żywność, lekarstwa i pieniądze. Ale przede wszystkim wywoziła stamtąd dzieci, na które czekała niechybna

śmierć. W sanitarkach przewoziła dzieci najmniejsze, które można była na tyle znieczulić, że zasypiały albo przynajmniej nie płakały, starsze wydostawały się rurami kanalizacyjnymi lub przeprowadzane były na aryjską stronę miasta przez robotników. Szukała dla nich rodzin polskich, a kiedy rysy dzieci w sposób zbyt oczywisty wskazywały na pochodzenie, ukrywała je w klasztorach i na parafiach. Ratowanie to jedna strona medalu, druga – tragiczna, to odbieranie dzieci matkom. Ich miłość do dziecka była często silniejsza niż poczucie tragizmu sytuacji, w jakiej się znalazły. Irena Sendlerowa prowadziła dokładną kartotekę dzieci – z ich imionami i nazwiskami żydowskimi oraz nowo nadanymi polskimi, datą urodzenia i miejscem przekazania po wyprowadzeniu z getta. W chwili nocnego najazdu na jej mieszkanie udało jej się tak skrzętnie ukryć listę, że nie dostała się w ręce gestapo. Później jej przyjaciółka włożyła tę listę do słoika i zakopała pod jabłonią w ogrodzie. Wiele osób uratowanych przez Irenę Sendlerową dowiedziało się o swoich przeżyciach i zmienionej tożsamości. Wielu do końca jej życia traktowało ją jako wybawicielkę i drugą matkę. Za sprawą Lili Pohlmann praktycznie co roku odbywa się w Amba-

sadzie RP w Londynie uroczystość poświęcona pamięci Ireny Sendlerowej. W tym roku odbyło się spotkanie niezwykle wzruszające. Do Londynu ze Stanów Zjednoczonych przyjechał mieszkający na stałe w Vermont, w stanie Nowa Anglia, Jack Mayer, autor książki Life in a Jar. Praktykujący pediatra, potomek niemieckich Żydów, zainteresowany historią znalazł któregoś dnia w folderze wydawanym przez Muzeum Holocaustu informację o Irenie Sendlerowej. Mimo natłoku obowiązków zawodowych uznał jej historię za niezwykłą i chciał do niej powrócić w dogodnej chwili. Ta chwila przyszła znienacka i z najmniej oczekiwanej strony. Dowiedział się bowiem o inscenizacji ukazującej historię Ireny Sendlerowej i jej dzieci przygotowanej przez studentki High School w Kansas. Nie namyślając się wiele wziął kilka dni urlopu i pojechał do Kansas. Poznał nauczyciela historii oraz studentki, które spektakl przygotowały. Ale co najważniejsze – poleciał też do Warszawy, gdzie poznał osobiście Irenę Sendlerową. Powstała z tego książka Life in a Jar. – Tak zajmująca – powiedziała Lili Pohlmann, że nie można się od niej oderwać zanim nie dojdzie się do końca. Irena Sendlerowa ratowała młode istoty i przez młode osoby pamięć o niej jest rozsławiana w świecie. W Pol-

Lili Polhmann i Jack Mayer w Ambasadzie RP w Londynie. Autor książki Life in a Jar 60 proc. zysku z jej sprzedaży przeznacza na działającą w Stanach Zjednoczonych fundację The Irena Sendler Life in a Jar Foundation.

sce powojennej władze komunistyczne szykanowały nie tylko ją, ale i jej rodzinę. Przez całe lata była całkowicie zapomniana – Instytut Yad Vashem dopiero w 1963 roku przyznał jej tytuł Sprawiedliwy wśród Narodów Świata. W 1991 dostała honorowe obywatel-

stwo Izraela, a w 2006 roku prezydent Aleksander Kwaśniewski uhonorował ją Orderem Orła Białego. – Szkoda tylko, że tak mało szkół nosi jej imię – dodała Lili Pohlmann.

Teresa Bazarnik

jubiLeusz czas zacząć W tym roku mija 75. rocznica powstania Polskiego Uniwersytetu na Obczyźnie. W poniedziałek, 23 maja, w Ambasadzie RP w Londynie odbyła się pierwsza z cyklu uroczystości upamiętniających ten jubielusz.

Początek lata nastraja zabawowo. W POsK-u odbył się dostojny bal jubileuszowy, natomiast w Ognisku Polskim przy exhibition road zapanowały gorące rytmy. Tam odbył się bal jamajski. Koktajle z rumem lały się ciurkiem. Wielokolorowy tłum bawiący się przy znakomitej muzyce reggae wachlował się palmami. Mikrofon przejęła też na chwilę Lady Gabriella z książęcego rodu Windsorów (dzięki czemu bal w Ognisku odnotowały gazety brytyjskie, m.in. „Daily Mail”). Wszyscy, którzy wytrwali w długiej kolejce do szwedzkiego stołu podkreślali, że kucharze jana Woronieckiego spisali się na medal przygotowując wybornie sztandarowe danie kuchni jamajskiej – jerk chicken. (tb)

Ambasador Witold Sobków witając gości podkreśłił rolę tej placówki naukowej w ciągu minionych lat. – PUNO, organizacja emigracyjna, od 1939 roku służy jako przyczółek polskości tym, których okoliczności zmusiły do opuszczenia kraju. Był to ważny element utrzymywania tożsamości, w czasach kiedy Londyn był ośrodkiem działania polskich struktur państwowych, czyli jak to się zwykło mówić, był Polską poza Polską – powiedział ambasador Sobków dodając, że rola PUNO zmieniała się w ciągu dekad. Od instytucji służącej Polakom, którym wojna odebrała możliwość kształcenia się w kraju, po instytucję przyjmującą w swe szeregi osoby, które korzystając z naszej przynależności do Unii Europejskiej znalazły się na Wyspach. Uniwersytet został założony we Francji, ale po inwazji niemieckiej na ten kraj, przeniósł się wraz z polskim rządem w 1940 roku do Wielkiej Brytanii. Jego celem było rozwijanie wolnej polskiej nauki, a przede wszystkim kształcenie Polaków, którzy po zakończeniu wojny nie mogli wrócić do kraju. Koncert utworów Fryderyka Chopina w

znakomitym wykonaniu Anny Marii Stańczyk miał charakter charytatywny, bo PUNO, jak wiele instytucji emigracyjnych boryka się z brakiem finansów. Krótka współpraca z Uniwersytetem Jagiellońskim miała ten problem rozwiązać, ale jak się okazało, UJ dofinansowanie na ten rok działalności na Wyspach dostał bardzo niskie, więc dzielić nie było czego. W organizowaniu uroczystości charytatywnych PUNO wielkie zasługi ma Maria Dowgiel, która od lat (wcześniej ze swoim nieżyjącym już mężem Witoldem) włożyła mnóstwo wysiłku, by podtrzymać przy życiu tę upadającą na siłach placówkę edukacyjną z pięknymi naukowymi tradycjami. Medale zwykle dostają działacze z pierwszych szeregów. Rzadko pamięta się o tych, dzięki którym tak naprawdę niektóre organizacje były w stanie przeżyć trudne okresy swej historii. Na szczęście prof. Halina Taborska, rektor Polskiego Uniwestytetu na Obczyźnie, w swojej przedmowie podziękowała pani Marii Dowgiel za jej niezmordowany wieloletni trud. Teresa Bazarnik


8|

06 (204) 2014 | nowy czas

czas na wyspie

co z tą szkocją? Po wakacjach mieszkańcy Szkocji zadecydują o końcu – lub nie – Wielkiej Brytanii. Swoje trzy pensy wtrącić też mogą mieszkający tam Polacy.

adam dąbrowski

O kwiecie Szkocji Kiedy zobaczymy Cię ponownie?

dokończyć dewolucję – mówił podczas niedawnej wizyty w Londynie. Czy ta taktyka działa? Na razie chyba nie, bo sondażowe wahadło zaczyna się przechylać delikatnie w kierunku zwolenników niepodległości. Jeszcze nie na tyle, by jakieś badania pokazały, że większość Szkotów powie przy urnach reszcie Wielkiej Brytanii bye, ale już na tyle, by najważniejsi politycy Wielkiej Brytanii zaczęli się denerwować. Bo jeszcze rok czy dwa lata temu sytuacja była o wiele bardziej przejrzysta. I bardziej optymistyczna dla przeciwników secesji. Zdaniem dr Blicka zwolennicy utrzymania jedności tracą paradoksalnie dlatego, że stanowią tak szeroki front – Better Togheter skupia polityków wszystkich trzech głównych partii w Westminster. Przewodzi jej Alistair Dar-

nowa Szkocja musiałaby otworzyć sakiewkę i wysupłać (niemałą) sumę na łodzie podwodne czy motorówki. Większość ekonomistów ma też wątpliwości co do szczegółów planu gospodarczego SNP. Z jednej strony są obietnice utrzymania, a nawet poszerzenia siatki świadczeń społecznych. A te są bardziej szczodre niż angielskie. Mało kto uważa jednak, że nawet jeśli Edynburg pozostanie częścią Wielkiej Brytanii, siatka owa będzie możliwa do utrzymania. – Z drugiej strony Alex Salmond mówi o ułatwieniach dla przedsiębiorców i obniżeniu dla nich podatków – podkreśla politolog Michael Keating z St Andrews Uniwersytetu w Aberdeen – twierdząc, że obniżenie podatków zachęci przedsiębiorców do inwestowania,

T

ak zaczyna się hymn Szkocji. Na razie nieoficjalny. Ale może już niedługo będzie się go tu grać zamiast God save the Queen. Wszystko w rękach Szkotów – po raz pierwszy od 1707 roku, kiedy Szkocja stała się oficjalnie częścią Zjednoczonego Królestwa. Proste pytanie, sześć słów: Should Scotland be an independent country? Prosta odpowiedź: yes albo no na kartce wyborczej, która może zmienić historię. Z wagi chwili zdaje sobie sprawę Alex Salmond. – Uważam, że takie referendum zdarza się raz na polityczną generację. To będzie pierwsza możliwość, by Szkoci zagłosowali za niepodległością: dla nas to najważniejsze głosowanie od trzystu lat – mówił Salmond 18 czerwca, gdy brytyjskie media odliczyły równe trzy miesiące do głosowania, które może sprawić, że na całym świecie drukować będzie trzeba nowe mapy. Biorąc pod uwagę znaczenie tego referendum, dziwić może, jak niewiele wiadomo na temat ewentualnych wariantów przyszłości. Jak będzie wyglądać przekraczanie granicy? Czy nowa Szkocja będzie zatrzyma funta? Czy zostanie członkiem Wspólnoty Europejskiej? Są to kwestie małe i duże. – Czy stracimy możliwość oglądania BBC? – pytają niektórzy.

rozważni i romantyczni – Wszystko przez to, że jest to zupełnie bezprecedensowa sytuacja. Nie wiemy na przykład, jak obejść się z kwestią europejską. W historii integracji mieliśmy tylko jeden nietypowy przypadek, gdy trzeba było rozstrzygnąć status NRD zaraz po zjednoczeniu Niemiec. Ale to był jednak o wiele łatwiejszy casus – tłumaczy dr Andrew Blick, politolog z King’s College London. Wszyscy krążą tu trochę po omacku. Oba obozy mają swoich ekspertów, swoje analizy i swoje liczby. – Ta niepewność może służyć przeciwnikom odłączenia się Szkocji. Szkoci są z jednej strony sentymentalni i romantyczni, ale jest też w nich wyraźna żyłka racjonalna. Ludzie mogą więc dojść do wniosku, że lepszy diabeł znany, od diabła nieznanego – mówi Justyna Sroka z portalu Emito.net z siedzibą w Edynburgu. Na takich nastrojach gra minister do spraw Szkocji, Andrew Carmichael. I trzyma się planu forsowanego przez swój obóz od początku. Jego przesłanie jest jasne: Drodzy Szkoci, zostańcie z nami – możecie mieć i wolność, i bezpieczeństwo. – Uważam, że to wszystko jest szansą na catharsis. Możemy z tego wyjść wzmocnieni: rozstrzygnąć tę kwestię na dobre, a potem

nie. Ocenia się, że do Szkocji należałoby jakieś 80-95 proc. zasobów. Bogactwo? Nie do końca, gdyż jednocześnie kraj ten zostałby odcięty od pieniędzy, które dostawał w ramach wydatków publicznych rządu Jej Królewskiej Mości. Dotychczas gospodarowanie można było oprzeć na stabilnym mechanizmie dzielenia centralnych pieniędzy, zgodnie z tzw. regułą Barnetta (Walia, Szkocja i Irlandia Północna otrzymywały pieniądze w wysokości uzależnionej od liczby mieszkańców). Szkocja w sumie – siedem miliardów funtów rocznie. A według analizy Office of Budget Responsibility wpływy z ropy nie są w stanie – nawet w najbardziej optymistycznym scenariuszu – pokryć tej straty. Co więcej, przychody te były stabilne i łatwe do przewidzenia. A po ogłoszeniu niepodległości? Zamiast reguły Barnetta będzie czarne złoto z ceną podatną na rynkowe wahania. A ostatnie lata pokazały raczej, że rynki szczególnie pewne nie są. Słowem: wydatki – stałe, przychody – wahające się, co może stać się przepisem na budżetowe tarapaty.

Szkocja europejSka?

ling, były minister skarbu w rządzie laburzystów. Prawica taktycznie stara się trzymać nieco w cieniu, bo Szkoci ciągle nie zapomnieli konserwatystom radykalnych reform Thatcher. Wielkiemu okrętowi z napisem „Nie” (dla niepodległości) niełatwo jest manewrować: brakuje mu zwrotności i jasnego celu. – Mają problem ze skonstruowaniem spójnego przekazu, bo pomysły na Szkocję konserwatystów i laburzystów są bardzo różne – tłumaczy dr Blick. Zresztą zdaniem niektórych przeciwnicy niepodległości dali się uśpić stabilnymi przez długi czas sondażami. Wydawało się, że letnia temperatura kampanii utrzyma się już do końca. Głosowanie, trochę zamieszania i po krzyku. Ale teraz zbliża się gorące lato. Dosłownie i w przenośni. – Myślę, że Szkotów rozdrażniło w pewnym momencie protekcjonalne traktowanie ich przez Londyn. Takie poklepywanie po ramieniu i mówienie na przykład: „nie, nie damy wam funta, zresztą i tak byście sobie sami nie poradzili” – mówi Justyna Sroka. Dr Blick uważa jednak, że mimo wszystko – gdy przyjdzie co do czego, kluczowa okaże się tu „premia za jedność”: wyborcy docenią, że w imię wspólnego celu ludzie z przeciwnych biegunów sceny politycznej byli w stanie zawiesić rewolwery na kołku i połączyć siły. A najważniejsza walka trwa na dwóch polach: gospodarczym i europejskim.

co da ropa? Czy Szkocja da sobie radę gospodarczo? – to jedno z podstawowych pytań, jakie zadają sobie mieszkańcy tego kraju. I – jak w przypadku właściwie każdej innej kwestii – można powiedzieć, że… na dwoje babka wróżyła. Weźmy wojskowość. Dziś u wybrzeży kraju cumują okręty i łodzie podwodne Jej Królewskiej Mości, a Szkocka Partia Narodowa przyznaje:

– Uważam, że takie referendUm zdarza się raz na polityczną generację. to będzie pierwsza możliwość, by szkoci zagłosowali za niepodległością: dla nas to najważniejsze głosowanie od trzystU lat – powiedział alex salmond co rozrusza gospodarkę. W rezultacie państwo ma więc zarobić więcej również z podatków i będzie miało pieniądze na przykład na obiecywaną przez Salmonda reformę systemu opieki macierzyńskiej. Ale wydaje mi się to bardzo wątpliwe. Wielu mieszkańców kraju obawia się, iż niepodległość będzie się równała wyższym podatkom. Z drugiej strony jest przecież ropa, którą u wybrzeży kraju odkryto jeszcze pod koniec lat 70. minionego wieku. Ale dopiero za czasów Margaret Thatcher jej wydobywanie zaczęło się na dobre. „Moja ropa” – mówiła o niej Żelazna Dama, powodując furię szkockich nacjonalistów, których dumę łatwo było urazić, szczególnie że na co dzień widzieli kolejne zamykane kopalnie i stocz-

Jest też kwestia europejska. Justyna Sroka mówi: – Szkoci są z Unią Europejską mocno i pozytywnie związani. Zapowiadają, że nawet jeżeli w wyniku uzyskania niepodległości utracą członkostwo, jak najszybciej postarają się je odzyskać. A tymczasem Londyn organizuje unijne referendum. Może Wielka Brytania będzie chciała odejść ze Wspólnoty. Podejście do Unii w Szkocji jest bardzo odmienne. Kartą europejską Salmond zagrywa sprytnie i mówi o „eurofobii w Westminster”. – Dziś Wielka Brytania znajduje się na marginesie Europy, jeśli chodzi o wpływy (…). Możliwe, że jeśli we wrześniu nie zmienimy swojego statusu, zostaniemy wbrew własnej woli wyciągnięci poza Unię Europejską – przekonuje Salmond. Czyli: podoba ci się Unia, głosuj za niepodległością! Londyn jednak mówi: „Po wyjściu z Wielkiej Brytanii, jesteście poza Unią!”. Nie jest w tej opinii odosobniony. Wielką radość partii Better Together wzbudziła na początku roku wypowiedź byłego szefa Komisji Europejskiej José Manuela Barroso: stwierdził on wyraźnie, że w przypadku secesji ponowne otwarcie procesu akcesyjnego będzie nie tylko konieczne, ale też... problematyczne. Unia natychmiast pośpieszyła z wyjaśnieniem, że nie jest to jej oficjalne stanowisko. Ale oficjalnego stanowiska brak. Otwartą kwestią pozostaje tu na przykład zachowanie Hiszpanii, która zmaga się z dążeniami separatystycznymi Basków i Katalończyków i wcale może nie mieć ochoty na stwarzanie precedensu z powodu Szkocji. Czy Szkocja będzie musiała ubiegać się o członkostwo od nowa? Kampania „Tak” mówi, że wszystko da się załatwić w oparciu o wewnętrzne przepisy unijne. Przeciwnicy oponują i przekonują, że nie obędzie się bez negocjacji, otwierania traktatów i ich ratyfikacji w poszczególnych państwach. – I znów nic nie wiemy na pewno. Ale teoria, że Szkocja automatycznie stanie się członkiem Unii wydaje się bardzo mało prawdopodobna. Cios dla euroentuzjastów? Niekoniecznie, bo dr Blick zwraca uwagę na dwie okoliczności. – Po pierwsze, tak naprawdę większość zależeć będzie tu od woli politycznej lub jej braku. A akurat ciężko mi sobie wyobrazić, by państwa Wspólnoty kręciły nosem na Szkocję. Wszystko jest więc do zrobienia – mówi ekspert, sugerując, że de facto szkockim polity-


|9

nowy czas | 06 (204) 2014

czas na wyspie kom prawdopodobnie udałoby się dopiąć wszystko tak, by niepodległa Szkocja nie była poza Wspólnotą nawet jeden dzień. A złowrogie pomruki z Londynu? – To tylko taktyka polityczna. Nieważne, co oni mówią dziś. Gdy przyjdzie co do czego, będą oczywiście musieli brać pod uwagę, że mają pod nosem ważnego partnera i lepiej, żeby był on w UE – przekonuje dr Blick.

A PolAcy w Szkocji? Co do jednego Salmond ma z pewności rację. Poza Walią i Szkocją, na Wyspach narasta eurosceptycyzm. To głównie Anglicy wybierają do europarlamentu Partię Niepodległości Nigela Farage’a i patrzą krzywym okiem na imigrację. Jeśli przy władzy utrzyma się Cameron, Wielką Brytanię czeka inne historyczne referendum. Czy Londyn weźmie rozwód z Brukselą? Może to wpłynąć też na decyzje unijnych imigrantów, w tym Polaków. Rachunek zysków i strat może bowiem być następujący: jeśli bycie euroobywatelem ułatwia mi życie, to lepiej trzymać się tej stolicy, która do członkostwa nastawiona jest entuzjastycznie. Wniosek? Mój głos na „tak” w referendum w relatywnie sprzyjającej UE Szkocji będzie miał większą wartość niż moje „tak” dla Unii w referendum ogólnobrytyjskim. Bo to drugie zginie w chórze „nie” zwolenników Farage’a i eurosceptycznego skrzydła torysów. Gdy pytamy o to ministra Carmichaela, uznaje podobne sugestie za wydumane. – To mocno przekombinowany tok rozumowania. Nie sądzę, by był on pośród unijnych imigrantów popularny. Oni przecież doskonale wiedzą, że to niepodległa Szkocja znalazłaby się poza Unią aż do czasu wynegocjowania powrotu do Wspólnoty – przekonuje. Przekombinowany tok rozumowania? Dr Blick widzi to inaczej. I nie ma wątpliwości, że w kwestii szkockiej konserwatyści wpadli we własne sidła, rozgrywając zawiłą grę: niby europejską, ale obliczoną na swój (akurat raczej nie szkocki) elektorat.

Czy wyszkolą przyszłych kadrowiczów? Polonijna rodzina piłkarska rośnie w siłę. Mamy kilka piłkarskich lig, kilkadziesiąt polonijnych klubów, a w ostatnich miesiącach powstało kilkanaście akademii piłkarskich dla dzieci. Czy w związku z tym możemy być spokojni o poziom naszej narodowej reprezentacji w przyszłości?

Gorące lAto Wzgórza są teraz nagie, Jesienne liście, Leżą grubą i cichą warstwą O ile w nieoficjalnym hymnie Szkocji jesień to pora smutku i beznadziei, o tyle w tym roku może ona przynieść wielu Szkotom prawdziwą radość. We wrześniu bowiem wszystko się okaże. Dr Andrew Blick przewiduje: – Myślę, że ostatecznie Szkoci zagłosują jednak przeciwko wychodzeniu z Wielkiej Brytanii. Będziemy mieli za to do czynienia z jeszcze szerzej zakrojoną dewolucją. Ale nawet wtedy to nie będzie ostatni akt dramatu. Bo nacjonaliści z pewnością spróbują jeszcze raz, wbrew zapewnieniom Salmonda, że taka okazja zdarza się raz na polityczną generację. Zdaniem dr Blicka fala nacjonalistyczna uderzy ponownie, najpóźniej za dziesięć lat. – Nie ma przecież żadnej zasady mówiącej, że referendum nie można powtarzać. A dla szkockich nacjonalistów to zbyt ważna kwestia, by zakładać, że do niej nie powrócą. W Quebecu referendum odbyło się już kilka razy i ciągle od czasu do czasu jest organizowane ponownie – dodaje politolog.

Adam Dąbrowski

Adam Wójcik

N

ajwięcej futbolowych szkółek powstało w Londynie, ale nie brakuje ich również w innych rejonach Zjednoczonego Królestwa. — Trudno powiedzieć ile dokładnie działa ich obecnie na terenie Wielkiej Brytanii, ponieważ praktycznie w każdym tygodniu powstaje przynajmniej jeden nowy ośrodek — mówi redaktor naczelny polonijnego serwisu sportowego polsport.co.uk, Daniel Kowalski. – Potencjał jest spory, bo według różnych szacunków na terenie Anglii, Szkocji, Walii oraz Irlandii zamieszkuje kilkadziesiąt, a zdaniem niektórych nawet kilkaset tysięcy polskich dzieci. Rynek jest więc chłonny, ale jeszcze długo pozostanie nienasycony. W związku z tym nie dziwi fakt, że co chwilę powstają nowe ośrodki. W samym tylko Londynie akademii jest kilka. Najwięcej dzieci szkoli polonijny klub piłkarski London Eagle FC, gdzie utworzono aż sześć grup wiekowych. — Działamy trochę inaczej niż pozostałe podmioty, ponieważ naszym głównym celem

nie jest zarobek, a wychowanie młodych piłkarzy — mówi prezes klubu, Andrzej Błasik. W London Eagles oprócz treningów młodzi piłkarze w każdą niedzielę uczestniczą w rozgrywkach ligowych organizowanych przez angielską federację piłkarską The FA. W skali całej Anglii najprężniej w tym momencie działa akademia Daniela Denisiuka, któremu pomaga były reprezentant Polski Radosław Kałużny. Denis Cup ma swoje oddziały w Manchesterze, Luton, Chester, Telford, Southampton, Watford oraz trzy placówki w Londynie (Sudbury Hill, Tooting, Hounslow). Jak informuje strona internetowa akademii w najbliższym czasie planowane jest otwarcie kolejnej szkółki w Ealing, nad którą patronat ma objąć Ambasada RP w Londynie. Docelowo w sieci ma działać kilkadziesiąt placówek. — Takie są nasze plany — mówi szef akademii, Daniel Denisiuk. — Biorąc po uwagę to, jak działamy oraz jak się rozwijamy, myślę, że jego realizacja jest całkiem realna. W tym miesiącu na rynek wkracza jednak kolejny poważny gracz, Football Academy, który założenia ma równie ambitne jak akademia Denis Cup. FA w Polsce posiada już sto dwadzieścia szkółek, trenując w nich ponad dziewięć tysięcy młodych adeptów futbolu. – W Wielkiej Brytanii zamierzamy otworzyć około 50 do 60 placówek – mówi prezes Football Academy, Radosław Soperczak. – Zaczynamy od Londynu i Manchesteru,

ale docelowo chcemy być w każdym większym mieście Wielkiej Brytanii. — Mamy sprawdzony model, więc o powodzenie naszego projektu się nie martwimy. Oprócz wspomnianych wcześniej podmiotów istnieje wiele innych jak: Tigers Londyn, Dziambel Manchester, Polish Lions Wakefield, Orlęta Coventry, Polonia Northampton czy The Eagle Ely. W każdej z nich trenowanych jest kilkudziesięciu młodych Polaków. Oprócz szkoleń uczestniczą w rozmaitych (głównie polonijnych) imprezach, z których największy to Letni Turniej Piłkarski Dzieci organizowany przez London Eagles FC. W tegorocznej edycji wystąpiło ponad trzystu zawodników, a w przyszłym ma ich być ponad pół tysiąca! Liczby mówią więc same za siebie. Dobrze rozwinęty rynek polonijnych szkółek to dla dzieci oraz ich rodziców oczywiście duży plus, bo mogą przebierać w ofertach, ważnejsze jest jednak to, by akademie działały w sposób profesjonalny. W ostatecznym rozrachunku liczy się bowiem jakość usług, a nie liczba placówek. Dla większości rodziców ważna jest zabawa oraz wpojenie swoim pociechom prawidłowych postaw, wielu z nich nie ukrywa jednak, że marzy, aby ich dziecko zagrało w wielkim klubie, jak Arsenal Londyn czy Manchester United. Oby tylko przyszłe gwiazdy nie zapomniały skąd pochodzą, a finałem ich piłkarskiej kariery były występy w koszulce z białym orłem na piersi.



|11

nowy czas | 06 (204) 2014

czas na wyspie

Każdy niemal Polak będący absolwentem uczelni brytyjskich stoi przed dylematem: zostać w Zjednoczonym Królestwie czy też wracać do Polski?

PoLsCy sTUdeNCi w wielkiej Brytanii (3) w poprzednich artykułach dotyczących polskich studentów w wielkiej Brytanii publikowanych na łamach „Nowego Czasu” dużo mówiło się o pozytywnych aspektach naszej bytności za granicą. są jednakże i związane z tym problemy. Należy zauważyć, że każdy niemal Polak będący absolwentem uczelni brytyjskich stoi przed dylematem: zostać w Zjednoczonym Królestwie czy też wracać do Polski?

cezary łastowski

P

rzyjrzyjmy się kilku aspektom takiego dylematu. Zostając w Wielkiej Brytanii umożliwiamy sobie lepszy start kariery – londyńskie City jest największym centrum finansowym w Europie, a z Wysp – „przedsionka kontynentu” łatwiej jest prowadzić biznes. To powoduje, że Wielka Brytania jest świetną platformą startową kariery nie tylko w Europie, ale i na całym świata. Z drugiej jednak strony Polska – w przeciwieństwie do Wielkiej Brytanii – to rynek dynamicznie rozwijający się, a my, przyczyniając się do tego rozwoju, możemy wiele zyskać; na polskim rynku wciąż znajdują się luki, które ambitni absolwenci mogą wypełnić. Należy także nadmienić, że praca w Polsce wcale nie uniemożliwia awansu na pozycje międzynarodowe, czego przykładem jest niedawny awans Polki Olgi Grygier-Sid-

dons na stanowisko prezesa grupy na Europę Środkowo-Wschodnią w PwC (PricewaterhouseCoopers). Uwaga medialna, którą przyciągnęła ta decyzja świadczy niestety o tym, że jest to przypadek odosobniony. Biorąc pod uwagę zarobki, Polska jest nieco w tyle. Przeciętny absolwent pracujący w Big 4 (Ernst & Young, PwC, KPMG, Deloitte) w Wielkiej Brytanii zarobi ok. 28 tys. funtów brutto, w Polsce – 60 tys. zł (dane nieoficjalne), co daje ok. 25 tys. funtów. Biorąc pod uwagę siłę nabywczą pieniądza, różnica, choć zauważalna, jest stosunkowo niewielka. Jeśli spojrzymy na poziom tzw. graduate schemes (programów absolwenckich), różnica jest bardziej wyraźna. Gdy w Wielkiej Brytanii żadna wiodąca firma nie może sobie pozwolić na ich brak, w Polsce są one praktycznie nieobecne. Oznacza to, że absolwenci nie mają możliwości poznania firmy zanim zwiążą się z nią na stałe, nie są także mentorowani przez pracodawców. Co więcej, pracodawcy w Polsce stawiają wobec absolwentów zadziwiające wymagania, jak np. znajomość systemów księgowych. Pracodawcy brytyjscy, wychodząc ze słusznego założenia,

Polska to rynek dynamicznie rozwijający się, a my, Przyczyniając się do tego rozwoju, możemy wiele zyskać; na Polskim rynku wciąż znajdują się luki, które ambitni absolwenci mogą wyPełnić.

że obsługi programu komputerowego można nauczyć się w miesiąc, a umiejętności prowadzenia negocjacji czy pracy w grupie – nie, zdają sobie sprawę, że wartości studenta nie można określać na podstawie liczby programów, które potrafi obsługiwać, a umiejętności, jakimi dysponuje. Różnicę stanowi także podejście do absolwentów. W Polsce – za wyjątkiem największych korporacji – własna inicjatywa bywa torpedowana, podobnie jak prośby o zwiększenie zakresu odpowiedzialności. Na Wyspach sprawa ma się zupełnie inaczej: pracodawcy wiedzą, że absolwent zostanie w ich firmie jedynie wtedy, jeśli będzie z niej zadowolony. Wynikiem tego jest zupełnie inne podejście – własna inicjatywa jest mile widziana, prośba o przeniesienie do innego działu firmy, aby przekonać się, czy tam nie wolelibyśmy pracować, najczęściej rozpatrywana pozytywnie. Tutaj jesteśmy dla przełożonego partnerem, w Polsce jedynie podwładnym. Przeciętny 23-latek nie jest pewien, gdzie chciałby osiąść na stałe, pozostaje więc wynajem mieszkania. Pod tym względem także celuje Zjednoczone Królestwo. Używając portalu gumtree znalazłem 18 ogłoszeń wynajmu mieszkania lub domu w Warszawie i ponad 73 tys. w Londynie. W Wielkiej Brytanii nie wszyscy studenci kończą studia magisterskie, większość po uzyskaniu licencjatu chciałaby rozpocząć karierę zawodową. Dla nich nasz kraj nie ma zbyt wiele do zaoferowania. Większość studentów w Polsce kończy studia z dyplomem magisterskim, więc osobom, które ukończyły trzy lata studiów firmy oferują co najwyżej programy praktyk (często płatnych jedynie 800 zł). Oczywiście, istnieją wyjątki, jak na przykład McKinsey, lecz są one nieliczne. Podobnego problemu nie napotkają absolwenci studiów licencjackich, którzy pozostaną w Wielkiej Brytanii. Należy wspomnieć także o fakcie, który działa na rzecz powrotu do Polski. Część studentów może obawiać się, czy znajdzie pracę w wybranej firmie na Wyspach, biorąc pod uwagę konkurencyjność tutejszego rynku pracy, choć często to nas uważa się za najlepszych z najlepszych. W Polsce absolwenci brytyjskich uczelni są cenieni, a co za tym idzie, zapewnienie sobie pozycji w najlepszych firmach w Polsce będzie zdecydowanie łatwiejsze niż w Wielkiej Brytanii. Z powyższych kilku przykładów wynika, że lepszym miejscem na rozpoczęcie kariery jest Zjednoczone Królestwo: na pytanie profesora, dającego wykład podczas konferencji Science. Polish Perspective, kto zamierza wrócić do Polski po studiach, uniosły się dwie ręce, a na sali było około 200 studentów. Są jednak osoby niekierujące się względami ekonomicznymi, które chcą rozpocząć swą karierę w Polsce. Dobrze byłoby, aby polscy pracodawcy byli przygotowani na takich absolwentów. Z tego powodu powstała inicjatywa Federacji Polskich Stowarzyszeń Studenckich w Wielkiej Brytanii, aby prowadzić lobbing wśród pracodawców na rzecz wprowadzania programów absolwenckich oraz praktyk o charakterze brytyjskim oraz do otwierania się także na studentów nieposiadających magisterium, a jedynie licencjat. Niestety, pozostaje wiele pracy, by polscy pracodawcy zbliżyli się do standardów zachodnich.

KsaweRy LisińsKi, jest członkiem zarządu ds. sponsoringu Federacji Polskich stowarzyszeń studenckich. student ekonomii w Cardiff University.


12|

06 (204) 2014 | nowy czas

felietony opinie

nowy czas redakcja@nowyczas.co.uk 0207 639 8507 63 King’s Grove London SE15 2NA

Świat do d... Krystyna Cywińska

2014

W życiu jak w dowcipie. Dwaj warszawiacy siedzą w cyrku. Na arenie występ liliputów. Jacek nie kryje zachwytu. – Patrz – mówi do Grzesia – jacy oni mali. To nie do wiary. Na co Grześ, z gestem lekceważewania: – Też mi coś! Widziałem większych karłów. Zawsze można ich zobaczyć, jak się poszerzy zakres widzenia. Albo wiedzy o innych.

Strasznego mamy premiera! Bałwan. Arogant. Polityczny spryciarz. Otacza się kolesiami, a jeden gorszy od drugiego. To klika! Gorzej! To polityczne gangsterstwo. Banda kłamców i oszustów. Oszukują naród, zaciemniają rzeczywistość. Manipulują mediami. Wykorzystują każdą sytuację, żeby nie zlecieć ze stołków. I w ogóle f***k them all. Przy czym f***k jest wykropkowane po pierwszej literze. Jak każe dobry obyczaj. Jest jeszcze taki? O jakiego chodzi tu premiera i jego rząd? O Donalda Tuska – słyszę uradowany wrzask opozycji. Nie o Tuska i nie o jego rząd. Chodzi o Davida Camerona i jego gabinet. Bo tak Camerona w niektórych pismach i w internecie oceniają i opisują Brytyjczycy różnej maści. Zatrudniał we własnym rządzie kryminalistów – czytam. Jeden z nich – wybitny dziennikarz, Andy Coulson, czeka na wyrok. Korzystał z telefonicznych podsłuchów różnych celebrytów i rodziny królewskiej. Dla medialnej sensacji pisma, którego był naczelnym redaktorem. Pismo, „News of the World” – jak wiemy – zamknięto. Jego też być może zamkną. Może posiedzi. Mimo że siedział w rządzie jako ważny doradca premiera w sprawach medialnych. Drugi kryminalista w rządzie – jak piszą niektóre dzienniki – też rządu wybitny doradca, to – jak się okazało – pedofil. Premier Cameron – czytam w konserwatywnym „The Daily Telegraph” – ani jego kli-

ka niczego się nie nauczyli i niczego nie zrozumieli. Brną dalej, trzymając się kurczowo władzy. Brytyjska afera podsłuchowa, choć telefoniczna, jest też skandalem. Ale tym się różni od polskiej afery podsłuchowej, że nie dotyczy skandalicznych wypowiedzi polityków, tylko drobnych skandali obyczajowych celebrytów. No i skandalicznego postępowania dziennikarzy. Posypały się jak z worka Judaszów zeznania w Izbie Gmin, w prokuraturze brytyjskiej i w sądach. Po uniewinnieniu głównej oskarżonej, Rebeki Brooks, prasa zawrzała. Napaść na wolność słowa. Zamordyzm polityczny. Hańba i wstyd. W tym samym czasie haniebny zamordyzm władzy – jak twierdzą niektórzy polscy politycy i dziennikarze – objawił się w Warszawie najazdem na tygodnik „Wprost” służb bezpieczeństwa i policji. Tusk powinien odejść! Cameron powinien odejść! A gdyby przyłożyć ucho do ścian gabinetów brytyjskich (i nie tylko) polityków, człowiek by uszom własnym nie wierzył. Siarczyście klną wszyscy. I wszyscy kłamią. Wszędzie. Bodaj najbarwniej przeklinają Rosjanie i Amerykanie. I jedni, i drudzy bodaj najbardziej kłamią. Z taśm nagrywanych w Białym Domu na życzenie prezydenta Nixona, trzeba było po aferze Watergate wycinać co grubsze wyrazy po parę razy i na dodatek dowody publicznych kłamstw politycznych Nixona.

Polska afera podsłuchowa to małe piwo z małą pianą w porównaniu z innymi aferami. Ale piana polityczno-publiczna w naszym kraju jest bita do absurdu. Każdy kto ma rękę i nogę w mediach czy w sejmie wylewa jej potoki na publiczny użytek. Gadają, paplają, opluwają się. Denuncjują, wyzywają i obrzucają obelgami. Brytyjczycy są mniej gadatliwi. Bardziej powściągliwi publicznie. Nie okładają się brzydkimi wyrazami. Nie dokopują sobie boleśnie w telewizji. W tym kraju jest to wciąż domeną dziennikarzy i publicystów w ich wyrafinowanym wachlarzu kwiecistości i pomysłowości językowej. Na przykład o przywódcy opozycyjnej Partii Pracy Edzie Millibandzie wybitny publicysta i dziennikarz telewizyjny Jeremy Paxman powiedział, że jest tak atrakcyjny jak pies w windzie puszczający bąki. Do takiej metafory polscy dziennikarze i politycy jeszcze nie dorośli. Ale dajmy im czas. Prędzej czy później dorosną. Żyjemy w kraju wciąż jeszcze Wielkiej Brytanii, gdzie przez pięćdziesiąt lat wielbiono i obsypywano honorami telewizyjnego pokrakę i obrzydliwca Jimmy Savile’a. I nikt tu nie wiedział, czy nie chciał wiedzieć, że był to notoryczny pedofil, zboczeniec seksualny, nekrofil i sadysta. Czy w Polsce byłoby to możliwe? Żyjemy w kraju wciąż jeszcze Wielkiej Brytanii, w którym rozprzestrzeniają się getta z własnymi prawami. W którym podatnik płaci za szkoły wpajania nie-

nawiści do tego narodu i tego ustroju. W którym hoduje się dżihadystów muzułmańskich na eksport terroru. W którego wielu dużych miastach okręgi wyborcze bywają zdominowane przez obcy temu krajowi element. A samorządy obsadzane przez muzułmanów i kolorowych z własnymi interesami. Żyjemy w kraju, który powoli przeistacza się etnicznie i traci własną narodową tożsamość. Gdzie służba zdrowia i służby socjalne nie panują już nad sytuacją. Gdzie uliczne gangi wzajemnie się mordują i handlują narkotykami. Czy w Polsce byłoby to możliwe? Polska jest wciąż krajem stabilnym. Krajem względnie spokojnym. Stopniowo i dobrze się rozwijającym gospodarczo. A tu nagle czytam: – Wypieprzaj z rządu ty nieudaczniku. Do cholery z takim ustrojem. Won! Tusk musi odejść! Odejdzie, odejdzie, prędzej czy później. Cameron musi odejść! Odejdzie, odejdzie, prędzej czy później. A że przeklinają? A kto dziś nie przeklina? Czy ty drogi Czytelniku też nie? Żyjemy w świecie frustratów. Publicznych i prywatnych. Niepotrafiących się znaleźć w tej naszej wulkanicznej globalnej rzeczywistości i globalnego schamienia. O większy dystans prosimy. Polityków żerujących i zarabiających na nas. I dziennikarzy, żerujących i zarabiających na nas i na politykach. Jacy oni wszyscy mali! Widzieliście większych karłów niż nasze?! Nie? No to się rozglądnijcie.

Na taśmy potyczka Polak potrafi – chciałoby się głośno powiedzieć po ostatniej aferze nad Wisłą: tym razem chodzi o taśmy, na których (nielegalnie!) nagrano rozmowy ważnych w państwie urzędników, ministrów i biznesmenów. Nagrania wywołały skandal na świecie: od Białego Domu w Waszyngtonie do Downing Street, No 10. Polska znowu trafiła na łamy światowych gazet. Dobrze, bo już można było odnieść wrażenie, że nic ciekawego tam się nie dzieje, a tak – od afery do afery – przynajmniej przypominają sobie, że jest taki kraj w Europie Wschodniej (tak, zawsze jesteśmy Europą Wschodnią). To, co działo się w Polsce przypominać mogło z jednej strony zamach stanu (były takie głosy, a jakże), a z drugiej kabaret. Do zamachu oczywiście nie doszło, a premier nawet otrzymał od Sejmu wotum zaufania. Mógł spokojnie pojechać do Brukseli i reprezentować nas wszystkich. Jakaż to ulga. Dla mnie cała ta taśmowa afera niestety przypomina bardziej kabaret. I to smutny. Szef Ministerstwa Spraw Wewnętrznych Bartłomiej Sienkiewicz rozmawia z prezesem Narodowego

Banku Polskiego Markiem Belką o politycznym dealu: apolityczny bank narodowy pomoże budżetowi, jeśli ten tylko wymieni ministra finansów. Potem było już tylko gorzej. Tygodnik „Wprost” to drukuje i rozpoczyna się zabawa na całego. Prokurator wraz z Agencją Bezpieczeństwa Wewnętrznego zamiast do biur nagranych urzędników wchodzą do redakcji gazety. I to jak wchodzą! W świetle reflektorów, które przeprowadzają transmisję na żywo. Każdy w kraju może sobie zobaczyć, jak działa polski wymiar sprawiedliwości: są przepychanki, krzyki i… wszyscy odchodzą z kwitkiem, bo polski ABW nie ma speca, który zna się na komputerach Apple Mac. Po tym wszystkim trudno jest już się połapać w kolejnych kompromitacjach. Każdy ważny w Polsce dokłada swoje trzy grosze: premier, jego minister sprawiedliwości, podległy mu prokurator generalny oraz podlegający temuż prokurator prowadzący sprawę. Nie lepiej zachowują się politycy, z których – oczywiście – każdy ma zupełnie inne zdanie na ten sam, smutny przecież temat. Nie bez grzechu są również sami

dziennikarze i media same w sobie. Gdzie jak gdzie, ale w Polsce są one tak niesamowicie upolitycznione, że niemal o każdym wychodzącym tam tytule można powiedzieć, czy jest „za” czy „przeciw” władzy. A przecież nie taka jest rola wolnych mediów. Pojawiające się pytania o to, czy media powinny drukować te nagrania i – co za tym idzie – destabilizować rząd i państwo wynikają niestety z głęboko zakorzenionego w polskich mediach podstawowego braku obiektywizmu. Niestety, to co na całym świecie jest niejako standardem, w mediach w Polsce praktycznie nie istnieje. Za, albo przeciw. I chociaż w ostatnim raporcie Reporterów Bez Granic znaleźliśmy się na szesnastym miejscu pod względem wolności prasy, to jednak nadal nie potrafimy określić swojego miejsca w demokratycznym państwie. Nikt, kto takie miejsce zna, nie miałby problemów z określeniem, czy tygodnik „Wprost” powinien drukować to, co wydrukował, czy nie.

V. Valdi

nowyczas.co.uk


|13

nowy czas | 06 (204) 2014

komentarze

ANDRZEJ KRAUZE komentuje

Na czasie Grzegorz Małkiewicz

To był trudny okres dla brytyjskiego premiera Davida Camerona. Odkąd na scenie wzmocniła się radykalna partia antyeuropejska Nigela Farage’a, premier próbuje, w politycznej konfrontacji, gry z podłożonymi kartami. Obiecuje referendum w sprawie członkostwa w UE, ale żeby do niego doszło, musi wygrać wybory powszechne, co wydaje się z każdym dniem coraz bardziej problematyczne. Jedyne pocieszenie dla premiera to słaba Partia Pracy. Nigel Farage udowodnił w ostatnich wyborach do Parlamentu Europejskiego, że jest mocnym konkurentem. Po raz pierwszy od długiego czasu pokonał praktycznie dwupartyjny podział sceny politycznej na Wyspach. Brytyjczycy nie przywiązują wprawdzie tak wielkiej wagi do wyborów europejskich, ale w sytuacji, kiedy Europa nie schodzi od dłuższego czasu z pierwszych stron gazet i zajmuje sporo czasu antenowego, nie można przyjąć tego założenia za pewnik. I chyba panika premiera wynika też z takiej kalkulacji. Pierwszym krokiem Camerona, który ujawnił jego słabość była zgoda na przeprowadzenie referendum. To podstawowe sprzeniewierzenie się zasadom uprawiania polityki konserwatywnej wyznawanym w czasach thatcheryzmu. Żelazna Dama, ilekroć pojawiały się takie głosy, odpowiadała: w demokracji nie ma takiej potrzeby, w demokracji wybory powszechne są referendum. I nigdy do referendum nie dopuściła. Za zgodą na przeprowadzenie referendum poszły konkretne działania uwierzytelniające premiera. Zaczęło się od krytyki imigrantów (nie tych z reszty świata, bo to zbyt ryzykowne, można być oskarżonym o rasizm), ale unijnych, w tym przede wszystkim Polaków – grupy najliczniejszej, i do tej pory chwalnej przez polityków i ludzi biznesu. Z dnia na dzień z grupy zwiększającej dochód narodowy staliśmy się beneficjentami systemu opieki społecznej. Najgłośniej było o zasiłkach pobieranych na dzieci pozostawione w Polsce, chociaż prawo takie rozwiązanie przewiduje. Nikomu z

krytykujących, w tym przede wszystkim politykom, nie przyszło do głowy, że to może lepiej, bo w takim rozwiązaniu, to na polski rząd spada obowiązek opieki i kształcenia tych dzieci. Że tak prostej kalkulacji nie widzi premier i daje się wmanewrować w tanie anonse bez pokrycia i bez szansy na korektę, może budzić niepokój. U polskiego ministra spraw zagranicznych, anglofila zresztą, polityka Camerona spowodowała niedyplomatyczną reprymendę w zaciszu warszawskiej restauracji, której ściany, niestety, miały uszy. Kolejnym brakiem profesjonalizmu David Cameron wykazał się w groteskowym wysiłku wstrzymania kandydatury Jeana Claude Juncklera (federalisty) na stanowisko przewodniczącego Komisji Europejskiej. Zdecydował się na samotną interwencję na kilka dni przed wyborami, po długich tygodniach budowania bloku przez praktycznie jedynego kandydata. Junckler, najdłużej sprawujący władzę w swoim kraju, nagle był przedstawiany w brytyjskich mediach od najgorszej strony. Federalista i pijak. Wielka Brytania przez cały ten czas nie wykazywała żadnego zainteresowania w blokowaniu kandydatury Juncklera, tam gdzie powinna, a kiedy zdecydowała się wziąć udział w grze, została sama, wspierana jedynie przez Węgry. Z drugiej strony dziwna to i nielogiczna niechęć brytyjskiej klasy politycznej do federalizmu. Ich najbliższy sojusznik, Stany Zjednoczone, to państwo federalne, zbudowane na XVIII-wiecznych europejskich wzorach teoretycznych, które sprawdzają się do dziś.

kronika absurdu Na polskich stronach największej internetowej wyszukiwarki pojawiła się nowa, okolicznościowa (25 lat wolności), wersja jej znaku graficznego:

Ciekawe czy międzynarodowy gigant wypłacił autorowi oryginalnej grafiki, Jerzemu Janiszewskiemu, stosowne honorarium? A może ktoś inny ma prawa autorskie… Baron de Kret

Wacław Lewandowski

Cenne źródło Być może kiedyś, gdy my i nasze czasy już przeminą, historycy polskiej dyplomacji będą się zastanawiać, po jaką cholerę III Rzeczpospolita utrzymywała ambasadę w Hawanie. Bo rzeczywiście – kontakty gospodarcze niemal żadne, polityczne – póki trwa żywot Fidela Castro – zerowe, środowisko Polonii na Kubie – mikroskopijne i bez znaczenia, wymiana handlowa – prawie nie istnieje, ruch turystyczny – minimalny i tylko w jedną stronę, jako że poddani Fidela do państw kapitalistycznych wyjeżdżać nie mogą. Na dobrą sprawę obyłoby się nawet bez konsulatu, a tymczasem Polska ma na Kubie pełne przedstawicielstwo dyplomatyczne. Po co? Ano właśnie… Nie mam wątpliwości, że przyszli historycy będą stawiać sobie to pytanie, zwłaszcza gdy będą analizować program oszczędnościowy MSZ-u, zrealizowany przez Radosława Sikorskiego w 2008 roku, a polegający na likwidacji zbędnych placówek zagranicznych. W tym to roku właśnie do Montevideo MSZ wysłało Małgorzatę Galińską-Tomaszewską, by jako chargé d’affaires dokonała likwidacji ambasady RP w Urugwaju. Operację przeprowadzono znakomicie, dlatego wiceminister Grażyna Bernatowicz informowała sejmową Komisję Spraw Zagranicznych, że „trudny manewr zamykania ambasady został

przez kierownictwo resortu wysoko oceniony” i rekomendowała 7 października 2010 roku Galińską-Tomaszewską na stanowisko ambasadora RP w Hawanie. Myliłby się jednak ten, kto pomyślałby, że panią ambasador wysłano na Kubę, by robiła tam to, co tak sprawnie przeprowadziła w Urugwaju. Wręcz przeciwnie! Ambasada istnieje, a jej personel ma pełne ręce roboty. Po co istnieje? Dlaczego? W ostatnich dniach ujawniono bezcenne źródło do dziejów polskiej dyplomacji, na którego podstawie przyszli historycy będą mogli na to pytanie odpowiedzieć następująco: III RP utrzymywała placówkę dyplomatyczną w Hawanie z powodu nieporozumienia pomiędzy premierem Tuskiem a szefem MSZ Sikorskim. Źródłem tym jest nagranie z nielegalnego podsłuchu zainstalowanego w restauracji w pałacyku Sobańskich w Warszawie, zarejestrowane podczas służbowo-prywatnej kolacji, jaką tam spożywali ministrowie Rostowski i Sikorski. (Rozmowa – jak twierdzą rozmówcy – była „prywatna”, zaś menu musiało być „służbowe”, bo płaciło MSZ, podsłuch był ekstra.) W nagraniu, ujawnionym przez tygodnik „Wprost”, słyszymy opowieść szefa MSZ o tym, jak to cała placówka w Hawanie „dwoiła się i troiła”, starała się, by zdobywać jak najlepsze kubań-

skie cygara, pakować je w przesyłkę dyplomatyczną i dostarczać ministrowi, by ten mógł je wręczyć premierowi. Operację, wspomina Sikorski, przeprowadzono bodaj pięć razy, gdy nagle minister dowiedział się gdzieś „pobocznie”, że Donald nie lubi kubańskich cygar, bo są one dla niego za mocne. Woli słabsze! „Ale niech powie, do cholery…” – żali się Sikorski. Tymczasem premier Tusk nic nie mówił i z tego powodu placówka niepotrzebnie istniała. Gdyby Sikorski wiedział, że kubańskie cygara nie są przez Tuska pożądane, na pewno dawno już temu ambasada byłaby zlikwidowana… Koszty zostały poniesione, ludzie się napracowali i wszystko to na nic, niepotrzebne! Ciężkie bywa życie ambasadorów, personelu ambasad, jeszcze cięższe ministra spraw zagranicznych. A wszystko to, jak dowiadujemy się z owego bezcennego historycznego źródła, za sprawą niedostatków komunikacji wewnątrzrządowej, czy – powiedzmy otwarcie i mocniej – za sprawą skrytości, braku otwartości czy nawet nieszczerości Donalda Tuska. Bo przecież co by mu szkodziło zadzwonić do Sikorskiego albo przy jakiejś okazji szepnąć mu na ucho: – Wiesz, Radek, te kubańskie cygara to są do d…. No co?


14|

ludzie i miejsca

06 (204) 2014 | nowy czas

PO PROSTU WRÓCIĆ Z ROMANEM ŻÓŁTOWSKIM rozmawia Julia Hoffmann. Urodził się Pan w Wargowie, a mając dwa lata znalazł się Pan w syberyjskiej tajdze. Potem przez Bliski Wschód, Palestynę i Jerozolimę Pańska rodzina dostała się – z armią gen. Andersa – do Anglii.

– Tak. Myśmy nie byli rodziną wojskową, ale udało się nam razem z tym wojskiem wyemigrować. Było nas troje, tj. mama, siostra i ja. Ojciec został zamordowany na Syberii przez NKWD. Starszy ode mnie o dziewięć lat brat uciekł z Rosji już wcześniej, z grupą kolegów, aby uniknąć wcielenia do sowieckiej szkoły „prania mózgu”. Uciekał tym szlakiem, którym myśmy potem także wędrowali, już przed nami był w Teheranie, a rok przed nami w Wielkiej Brytanii, gdzie wstąpił do Szkoły Morskiej i Technicznej w Środkowej Anglii. Tam spotkaliśmy się z nim w 1947 roku. Miałem wtedy dziesięć lat. Samotna kobieta z dziećmi trafia do obcego kraju. Jak sobie radzi?

Roman Żółtowski, Wargowo, sierpień 2011

– Rola ziemiaństwa we współczesnej Polsce? Praktycznie żadna. Ale w Polsce rośnie nowa, wspaniała generacja wykształconych młodych ludzi, którzy patrzą w przyszłość. Mam wielką nadzieję, że oni kiedyś ten kraj odbudują – mówi Roman Żóltowski, przedstawiciel wojennej fali emigracji polskiej w Wielkiej Brytanii, który w 1994 roku wrócił do rodzinnego Wargowa pod Poznaniem. Do Wielkiej Brytanii przyjeżdża jednak swoim wiekowym kabrioletem marki MG co roku w czasie trwania turnieju tenisa na Wembledonie. I nie tylko dlatego że lubi tenis – od 1979 roku jest oficjalnym grawernikiem turniejowych pucharów. Zasiada uzbrojony w swoje dłuta pod lożą królewską i czeka na wręczenie pucharu i zaprezentowanie go publiczności po czym szybko go przejmuje, by średnio w 18 minut wygrawerować na nim imię i nazwisko zwycięzcy. Z powodu aresnału dłut nie może podróżować samolotem, więc przejeżdża swym kabrioletem całą Europę, by co roku zdążyć na turniej. Dziennikarzowi „The Times” (27.06) powiedział: „76-letni mężczyzna jadący z Polski 52-letnim autem na Wimbledon to dość surrealistyczne, czyż nie?”. Roman Żółtowski zaczął grawerować nazwiska na pucharach, kiedy mieszkał jeszcze na Wyspach i współpracował z firmą jubilerską Halfhide.

– Było bardzo trudno. Na początku mieszkaliśmy przez kilka miesięcy w tzw. obozie tranzytowym w Staffordshire. To było zbiorowisko najróżniejszych ludzi, Polaków ze wszystkich stron świata, taka „beczka śmiechu”. Byliśmy cywilami, ale opiekowało się nami wojsko. Później dowiedział się o nas mój stryj, jedyny z braci mojego ojca, który ocalał i był w Londynie. Załatwił nam mieszkanie, a właściwie pokój, w dzielnicy Earl’s Court. Zamieszkaliśmy tam w 1948 roku, ale ja już wtedy uczyłem się w szkole w Walii. Siostrę mama też wysłała do internatu, do szkoły dla dziewcząt prowadzonej przez siostry nazaretanki w Pitsford. A mama pracowała fizycznie – sprzątała, gotowała, prowadziła kuchnię w jakimś klubie polskim, i nadal mieszkała w tym jednym pokoju. W szkole musieli nas przede wszystkim na-

uczyć angielskiego. W St Mary’s Catholic School w Newtown, świeżo założonej przez pewnego entuzjastycznego Anglika, było nas około dziesięciu polskich chłopców. Oczywiście nauczyciele mieli problemy z wymawianiem naszych nazwisk, na mnie mówili Zolto. Po czterech latach nauki musiałem zdać egzamin do tzw. public school w Yorkshire, bardzo dobrej szkoły katolickiej, prowadzonej przez benedyktynów. To do dzisiaj jedna z najlepszych szkół w Anglii. Udało mi się tam dostać, a potem były studia w Londynie. Jestem inżynierem mechanikiem. A więc przeszedł Pan całą angielską ścieżkę edukacyjną i zaczął Pan pracować.

– Tak, zaraz po studiach zacząłem pracować, wcześnie się też ożeniłem. Przez wiele lat pracowałem jako inżynier w małych firmach konsultingowych, obsługujących firmy ubezpieczeniowe, między innymi Commercial Union. Byłem rzeczoznawcą i biegłym sądowym w zakresie mechaniki, szacowania szkód powypadkowych w ruchu drogowym, w fabrykach itp. Po kilku latach wyprowadziliśmy się z żoną z Londynu, było nam trochę ciasno, męczyły nas korki itd. Wyjechaliśmy do Northampton, ale w 1967 roku wróciliśmy na obrzeża Londynu i zacząłem pracować w firmie Kodak jako technical author. Ale od zawsze po godzinach zajmowałem się grawerstwem, chyba już od 1960 roku. Lubię pracować rękoma, mam niespełnione skłonności artystyczne. Był to też sposób na dorabianie. Nauczyłem się tego od Mieczysława Białkiewicza, który w owych czasach był współwłaścicielem dużej firmy jubilerskiej. I nadal się tym zajmuję, choć oczywiście w innej skali niż dawniej. Teraz robię głównie sygnety herbowe.


|15

nowy czas | 06 (204) 2014

ludzie i miejsca Odszedł Pan z Kodaka i rozpoczął życie wolnego człowieka?

Zwolniłem się w 1986 roku. Podobała mi się niezależność, zacząłem pracować wyłącznie na własną rękę. Mogłem się z tego utrzymać, gdyż miałem dużo zamówień. Grawerów, którzy grawerują sygnety osadzone oczkiem z kamienia, jest strasznie mało, mniej niż dziesięciu, tzn. tych pracujących ręcznie, nie maszynowo, używających tradycyjnych technik. Dziś już nie musiałbym tego robić, ale nadal pracuję, bo lubię. Pejzaż lat 80. wygląda zatem następująco: cale Pańskie życie związane jest z Anglią; tutaj ma Pan rodzinę, zdobył Pan doświadczenie zawodowe i odkrył swój prawdziwy talent. I nagle przyjeżdża Pan do Polski, a w końcu wraca na stałe. Nie mogę tego pojąć.

– Bo tego nikt nie może pojąć… (śmiech). Gdyby wyjeżdżał Pan z kraju mając na przykład 15 lat, rozumiałabym, że byłby już Pan tutaj zakorzeniony, że pierwsze skojarzenia, wspomnienia, ogród, dom, zapach, wszystko byłoby stąd. Ale Pan tego nie miał. Dlaczego zdecydował się Pan wrócić?

– Po raz pierwszy przyjechałem do Polski w 1969 roku, aby wziąć udział w dość dużym rajdzie samochodowym na południu kraju. Nie wiem, jakoś tak od razu poczułem się w domu, pomimo tej komuny i tego wszystkiego. Od tego czasu przyjeżdżałem regularnie co roku, albo nawet co pół roku. Nawiązałem tu masę kontaktów. I za każdym razem, muszę powiedzieć, czułem się jak u siebie w domu. Nie wiem dlaczego, ale tak było. To jest trochę dziwne, podobnie jak sprawa obywatelstwa. Ja się wcale nie uważam za jakiegoś patriotę, przynajmniej nie w stylu Kaczyńskiego (śmiech). Gdy miałem około 16 lat, w 1953 roku, po śmierci Stalina, przyjechał do szkoły w Yorkshire przedstawiciel Home Office i zaproponował naszej ósemce Polaków darmowe obywatelstwo brytyjskie. No i wszyscy przyjęli oprócz mnie (śmiech). Ja tak czułem, że jeśli przyjmę obywatelstwo brytyjskie, to przestanę być Polakiem. Sam tego nie rozumiem. Nie brałem udziału w manifestacjach patriotycznych, nie jestem religijny, absolutnie. Zupełnie nie jestem typowym Polakiem. A wtedy nawet nie mówiłem dobrze po polsku, mówiłem bardzo słabo. To był dla mnie drugi język, uczyłem się go długo i nadal się uczę. Odmówiłem przyjęcia obywatelstwa i wszyscy byli bardzo zdziwieni. Natomiast w 1969 roku jadąc do Polski musiałem jednak mieć (oprócz polskiego) także brytyjskie obywatelstwo, aby po rajdzie reżim komunistyczny nie zatrzymał mnie – jako Polaka – w kraju. Zgłosiłem się do Home Office, urzędnik sprawdził moje papiery i spytał, dlaczego wcześniej odrzuciłem obywatelstwo brytyjskie, a teraz sam o nie proszę? Odpowiedziałem, że chcę wziąć udział w polskim rajdzie. Uznał mnie za wariata i wyraził zgodę…(śmiech). Odwiedzając Polskę jeździłem po całym kraju, ale najczęściej do Krakowa. Przyjeżdżałem także do Wargowa i oglądałem ten budynek, który był już kompletną ruiną. Zamieszkali tu Państwo w 1993-1995 roku. Jak z perspektywy lat oceniają Państwo tę decyzję? Czy jeszcze raz by ją Państwo podjęli?

– Chcieliśmy wrócić, a najbardziej pragnęła tego moja siostra wraz ze swym mężem, Józefem Bilińskim. Brat miał trudniejszą sytuację, jego żona, Włoszka, nie chciała wyjechać i została w Anglii, tak samo dzieci. Moje dzieci z pierwszego małżeństwa też są w Anglii, ale mamy stały kontakt. Chcieliśmy wrócić, bo czuliśmy się Polakami. I w Polsce czuliśmy się dobrze. Aby móc to miejsce – zniszczone w 85 proc. – odbudować, musieliśmy wszyscy sprzedać swoje domy w Londynie i zainwestować oszczędności. Czy dzisiaj zrobilibyśmy to samo? Ja na pewno tak, na sto procent, siostra też, brat chyba nie, bo nawet kilka razy o tym mówił. Trzeba pamiętać, że brat i siostra byli już wtedy emerytami, a ja miałem zajęcie, wysyłałem prace przez kurierów i pocztą. Po II wojnie światowej zaszły w kraju olbrzymie zmiany; mamy za sobą komunizm i lata transformacji. Jaka jest, Pańskim zdaniem, rola ziemiaństwa we współczesnej Polsce?

– Praktycznie żadna. Jest oczywiście Stowarzyszenie Ziemian, ale moim zdaniem to grupa ludzi, którzy myślą raczej o przeszłości, chcą odzyskać swoją dawną świetność, to gloryfikacja samych siebie. Kiedyś się z nimi kontaktowałem, ale absolutnie nigdy nie byłem na żadnym spotkaniu, nie czuję się dobrze w takim otoczeniu. Wszyscy mówią o swoich przodkach itd., to nie dla mnie.

Ale sygnety herbowe Pan graweruje?

– Tak (śmiech), dla Polaków też robię, ale ja z tego żyję. To jednak nie znaczy, że chcę do nich dołączyć… Nie podoba mi się to towarzystwo. Ich miejsce jest żadne, nie ma powrotu do dawnych czasów. Ale jest jedna rzecz: przez komunę, przez to, co zrobili Stalin i Hitler, którzy wycięli całą inteligencję – Polska troszeczkę…mhm… schamiała. Chciałbym myśleć, że może ta stara generacja mogłaby mieć jakiś wkład w tworzenie innego sposobu bycia, aby wróciła moda na dobre maniery. Strasznie bym tego chciał. Jestem teraz bardzo związany z młodzieżą, olbrzymia większość moich przyjaciół to ludzie najwyżej 27-letni. To cała grupa moich byłych uczniów z czasów, gdy pracowałem jako native speaker w Liceum św. Marii Magdaleny w Poznaniu. Uczyłem trzy klasy, i jedna z nich poprosiła mnie po maturze, abyśmy mogli dalej się spotykać, tak raz na miesiąc, że za piwo zapłacą… To było osiem lat temu, od tego czasu regularnie się spotykamy, raz na tydzień. Sześcioro z nich robi już doktoraty, także za granicą. Odwiedzam ich, byłem w Wiedniu, w Niemczech, oni regularnie przyjeżdżają do mnie do Wargowa, byłem na ich ślubach, poznałem rodziców. To bardzo bliskie, miłe kontakty i wspaniała młodzież, i to mnie utwierdza w tej myśli, że w Polsce jest lepiej. W Polsce w ogóle mam dużo lepsze, łatwiejsze i przyjemniejsze kontakty z ludźmi. Rośnie nowa generacja. Choć oczywiście zdaję sobie sprawę, że do Marii Magdaleny trafia elita, dzieci z inteligenckich domów. A więc inwestuje Pan w młodzież?

– Tak. Jestem właściwie wyłącznie z młodzieżą. Towarzystwo ludzi w moim wieku i starszych, którzy myślą tylko o przeszłości, jakoś mi nie odpowiada. Z tymi młodymi ludźmi jestem bardzo związany, to bardzo bliska przyjaźń. Przyjaźń z bardzo inteligentnymi ludźmi, którzy patrzą w przyszłość. Mam wielką nadzieję, że oni kiedyś ten kraj odbudują.

The newly refurbished Ognisko Restaurant, in the beautiful old townhouse that is the home to Ognisko Polskie, is open to the public for lunch and dinner seven days a week.

The restaurant is open for Lunch and dinner 7 days a week serving Polish and eastern European cuisine, while you can also get light snacks,teas and cakes in the bar from 11am til midnight. We offer a members menu at £15 for 2 courses and can cater for larger parties with a range of Set menus. We look forward to seeing you at Ognisko

Pan spotyka się z wybraną, elitarną grupą, natomiast 90 proc. Polaków jest zupełnie innych…

–Oczywiście. A 30 proc. jest w ogóle do niczego. Ale młodzież, o której mówimy, jest wspaniała, i znacznie lepsza od angielskiej. Oni jeżdżą po całym świecie, są dynamiczni, pełni inwencji, ciekawi wszystkiego, znakomicie wykształceni. Poza tym potrafią improwizować, ale to chyba w ogóle nasza polska cecha. Czasami jesteśmy trochę anarchistami, a to bywa i twórcze, i złe. Ale jeśli chodzi o uporządkowane państwo, to jest zdecydowanie złe, zwłaszcza jeśli ma się takich sąsiadów, jakich myśmy mieli w historii. Polacy postępowali strasznie głupio, nasze liberum veto itd., z kolei niemieckie ślepe zaufanie do władzy też nie jest dobre. Mnie się właśnie Anglicy podobają, bo oni są jakby pomiędzy – pragmatyczni i z poczuciem dystansu do wszystkiego. Z kolei Polacy cierpią na megalomanię, ale wynikającą z braku pewności siebie, z kompleksów… Czy pisze Pan wspomnienia?

– Nie piszę i nie będę pisał (śmiech). Ale mój bardzo dobry przyjaciel, Karol Colonna-Czosnowski, kilkanaście lat starszy ode mnie, opisał swoje przeżycia. To warto przeczytać, niesłychana historia. Przetrwał gułag, zawędrował do Anglii. Mieliśmy zawsze bardzo bliski kontakt, on mnie właściwie tak trochę wychowywał. Dobrze pamiętał przedwojenną Polskę.

We offer á la carte as well as set lunch and pre theatre menus ( £16.50 for 2 courses). The bar is open from 12am til 11pm serving coffee, tea, light snacks and cakes.

W Powstaniu Wielkopolskim i wojnie bolszewickiej wzięło udział ośmiu młodych Żółtowskich. Wracali do domu z Krzyżami Walecznych. Przed II wojną ś wiatową Żółtowscy posiadali w Wielkopolsce blisko 30 rodzinnych siedzib. Wojna zniszczyła ich majątki i zdziesiątkowała rodzinę, a pozostałych przy życiu rozproszyła po świecie. Zginęło 13 spośród 39 mężczyzn żyjących w 1939 r. – trzech w niemieckich obozach, dwóch w więzieniach, trzech na polu bitwy, jeden w Oświęcimiu, jeden na Syberii, trzech w Kat yniu, jeden podczas Powstania Warszawskiego, dwóch zmarło w nędzy. Mieszkający w Wargowie Henryk Żółtowski w 1939 roku dostał się na Litwie do obozu dla Polaków. Wywieziony wraz z żoną i dziećmi, pracował w syber yjskiej tajdze. Organizował nabór Polaków do armii gen. Andersa, za co został uwięziony i zamordowany przez NKWD. Jego żona i dzieci – Wojciech, Krystyna i Roman – po wydostaniu się z Rosji przez czter y lata mieszkali w Jerozolimie, skąd w 1947 roku wyjechali do Anglii. W latach 1992-1995 sprzedali swoje domy w Londynie i wrócili do Wargowa, gdzie odkupili i całkowicie odrestaurowali rodzinną posiadłość.

You can also enjoy eating outside on our covered terrace, while there is a events space on the first floor ideal for larger parties, weddings or meetings.

Ognisko Restaurant

55 Exhibition road Ognisko Restaurant London SW7 2PN

55 Exhibition Road London SW70101 2PN 020 7589 020 7589 0101 www.ogniskorestaurant.co.uk www.ogniskorestaurant.co.uk info@ogniskorestaurant.co.uk info@ogniskorestaurant.co.uk

We look forward to seeing you at Ognisko


16 |

06 (204) 2014 | nowy czas

takie czasy

SekSmiSJA czyli kobieta mnie bije! Stereotypy są złe! Ba, nawet bardzo złe! ludzie kierują się w ocenie innych uprzedzeniami, które są krzywdzące dla wielu osób. nie powinno się nikogo oceniać zbyt pochopnie... Chyba każdy słyszał podobne uzasadnienia walki ze stereotypami. Dla wielu stwierdzenie, że w zasadzie powinno się włożyć takie argumenty pomiędzy bajki, byłoby zapewne szokiem większym niż stwierdzenie, że „kopernik był kobietą”!

Dawid Skrzypczak

K

rucjata przeciwko rzeczywistości trwa w najlepsze. Moda ta przyszła z Zachodu – „mitycznej” krainy mlekiem i miodem płynącej. Z ziemi obiecanej, która jawi się wielu Polakom jako raj na ziemi, Eden, którego osiągnięcia powinniśmy bezkrytycznie naśladować, bo tylko wtedy staniemy się pełnoprawnym członkiem tzn. cywilizacji zachodniej. Tak dzieje się też w kwestii równouprawnienia płci promowanej przez feminizm i związaną z nim ideologię gender. Eksperyment inżynierii społecznej niesiony przez hordy postępu nieuchronnie musi zakończyć się spektakularną porażką. Wnioskowaniu logicznemu ideologii gender właściwie nic nie można zarzucić. Skoro stereotypy przekazują pewien zakłamany obraz rzeczywistości dotyczący roli mężczyzn i kobiet w społeczeństwie, to należałoby je zmienić, aby nie powodowały negatywnych konsekwencji. Zmiana polegać miałaby na wyeliminowaniu negatywnych stereotypów, które prowadzą do tego, że którakolwiek z płci (w domyśle kobiety) jest dyskryminowana pod jakimkolwiek względem. Problem pojawia się wtedy, gdy mamy do czynienia z ideologią, a taką jest gender. Ideologia jest doktryną polityczną, która promuje pewien dominujący i uproszczony obraz świata.

Głównym narzędziem używanym do promowania owej wizji świata jest narzucony ogółowi społeczeństwa określony sposób rozumienia świata. Ideologia, jako subiektywny system przekonań, wymyśla rzeczywistość, przez co jest oparta na fałszywych przesłankach. Założenie, że płeć głównie powstaje w wyniku socjalizacji, a nie jest biologicznie uwarunkowana, jest właśnie taką fałszywą przesłanką. Tak więc, skoro założenia ideologii są fałszywe, wnioski i zalecenia z nich płynące też muszą być fałszywe, nawet jeśli będą logicznie ze sobą spójne. Konsekwencje wdrożenia ich w życie będą trudne do przewidzenia, jednak na pewno będą negatywne. Ideologia gender jest ściśle związana z ruchem feministycznym. Celem pierwszej fali feminizmu, zapoczątkowanej w połowie XIX wieku, było rozszerzenie praw wyborczych na kobiety. Problemy tak naprawdę rozpoczęły się wraz z drugą falą feminizmu, która wezbrała na początku lat 60. XX wieku. Feministki drugiej fali kontynuowały walkę o dalsze zrównywanie praw mężczyzn i kobiet w innych aspektach życia. Feministyczna myśl polityczna, tak jak wiele teorii socjalistycznych, przyjęła założenie o plastyczności natury ludzkiej. Oznaczało to możliwość dowolnego zmieniania i kształtowania natury ludzkiej przy pomocy czynników zewnętrznych, np. poprzez wychowanie. Tym samym, odrzucając fakt istnienia zasadniczych różnic między mężczyznami a kobietami, feministki przyjęły pogląd o bezpłciowym charakterze natury ludzkiej. Pogląd ten wypromowała Simone de Beauvoir w książce zatytułowanej Druga płeć. Zakładał on, że człowiek nie rodzi

się, lecz staje się mężczyzną bądź kobietą w procesie socjalizacji – nabywania norm i wzorców zachowań obowiązujących w danej społeczności. Tak więc seksizm, zakładający nierówność płci, a tym samym praw kobiet i mężczyzn, jest „hodowany” w społeczeństwie za pomocą procesu socjalizacji. Jest to w szczególności widoczne na przykładzie instytucji rodziny. W efekcie feministki wierzą, że seksizm można wyplenić poprzez zmianę procesu socjalizacji. W ten oto sposób dochodzimy do sedna ideologii gender. Podkreśla ona znaczenie płci (gender) rozumianych nie jako biologiczne różnice pomiędzy mężczyznami i kobietami, lecz jako społecznie narzucone. Większość feministek postrzega płeć jako konstrukcję polityczną, która opiera się na stereotypach płciowych przypisującym kobietom i mężczyznom odmienne zachowania i role społeczne. Konsekwencje teorii stosujących takie podejście do natury ludzkiej są utopijne. Uwolnienie ludzi z ich „biologicznych kajdan” teoretycznie dało nieograniczone możliwości doskonalenia gatunku ludzkiego i rozwoju społecznego – zwanego przez lewicę „postępem”. Nieszczęścia takie jak bieda, opresja czy nierówność płci mogłyby zostać wreszcie wyeliminowane właśnie dlatego, że ich korzenie są

społeczne a nie biologiczne. Celem głównym feministek stało się więc „uwolnienie” kobiet od różnic w życiu publicznym. W realizacji tych utopijnych celów ma pomóc między innymi kontrowersyjny dokument Światowej Organizacji Zdrowia Standardy edukacji seksualnej w Europie. Dokument ten zaleca rozpoczęcie nauczania edukacji seksualnej już od najmłodszych lat. Takie działanie ma służyć walce ze stereotypowym postrzeganiem płci, otwieraniu już najmłodszych dzieci na seksualność, przygotowaniu gruntu do samodzielnego wyboru własnej tożsamości seksualnej oraz otwartości na różnorodność związków. Innym przykładem natarczywej ofensywy środowisk genderowych jest publikacja Fundacji Edukacji Przedszkolnej, Poradnik dla nauczycieli. Jak stosować zasadę równego traktowania kobiet i mężczyzn, która w taki sposób chce walczyć ze „szkodliwymi” stereotypami płciowymi: Promuj równość płci zachęcając chłopców i dziewczęta do podejmowania takich samych zadań. O przypadkach, w których „zachęcano” chłopców do malowania się czy noszenia sukienek i odgrywania ról dziewczynek już słyszeliśmy. Reakcje chłopców – protest, ucieczka do toalety, płacz, agresja.

AlkOhOl i kinO Jacek Ozaist

N

iedawna ekranizacja powieści Jerzego Pilcha Pod Mocnym Aniołem (wyróżnionej literacką nagrodą NIKE przypomniała nam, że temat uzależnień budzi zainteresowanie filmowców z taką samą siłą, jak miłość, śmierć, wolność. Jest widać coś nieskończenie fascynującego w obserwacji upadku człowieka, w echu jego krzyku na dnie przepaści, w tętnie jego agonii. Wydaje się to o tyle ciekawsze, że właściwie człowiek sam sobie ten los gotuje. Ze słabości, z poczucia braku, z tysiąca przyczyn sięga po usługi magicznego pomocnika i pozwala działać autodestrukcyjnym siłom, nad którymi już nigdy

więcej może nie zapanować. Pewnego dnia odkrywa, że znalazł się w pułapce i niczym mityczny Tantal skazany jest na wieczne pragnienie. Światowa kultura przechowuje długą listę przejmujących świadectw ludzkiego upadku, dokonanego za pomocą zaawansowanej choroby alkoholowej. Ani Pilch, ani adaptator jego powieści Wojciech Smarzowski niczego nowego do niej nie wnieśli, a jedynie dodali swój subiektywny głos. Jerzy Pilch raz po raz nawiązywał w Pod Mocnym Aniołem do klasyków literatury pijackiej: Lowry’ego, Jerofiejewa, Bukowskiego, zdając sobie sprawę, że dzieł wybitnych poprzedników nie da się zdyskontować. Obecność alkoholu w naszej cywilizacji pełna jest dziwnych paradoksów – najczęściej rozpatruje się go w kategoriach pejoratywnych, ale zarazem stanowi on jeden z podstawowych elementów codziennego życia. Alkohol to najpopularniejsza substancja psychoaktywna w dziejach ludzkości. Używanie go na ogół wiąże się z

obyczajowością i kulturą danego obszaru geograficznego. W świecie judeochrześcijańskim jest od wieków składnikiem obrzędów religijnych, jednak był obecny również w kulturach, które przez tysiące lat powstawały w izolacji. Picie towarzyszy ludziom podczas wszelakich uroczystości, świąt i spotkań towarzyskich. Urządzamy swoiste dionizja podczas witania Nowego Roku, fetowania jubileuszów, imienin, wesel, spotkań z przyjaciółmi. Butelka na stole zazwyczaj pomaga rozluźnić się w trakcie wizyt u rodziny czy znajomych. W barach i kawiarniach dochodzi do społecznych interakcji głównie za sprawą procentowego wspomagania. W medycynie używa się alkoholu jako leku antydepresyjnego oraz w leczeniu stanów lękowych. Jest zatem substancją bardzo pożądaną i cenioną. Ludzkość przyzwyczaiła się do jego obecności, czyniąc go nieodłącznym towarzyszem codziennego życia. Problem zaczyna się wówczas, gdy człowiek traci nad nim kontrolę, a


|17

nowy czas | 06 (204) 2014

takie czasy Teorie feministyczne dodatkowo odrzuciły tradycyjne pojmowanie polityczności – związanej wyłącznie z instytucjami państwa i rządzeniem (np. parlament, rząd, prezydent, związki zawodowe). Zastąpiły ją pojęciem polityczności, która odwołuje się do każdego aspektu życia człowieka. Znosi ona podział na prywatną i publiczną strefę życia. Podobne podejście do polityki było stosowane przez XX-wieczne systemy totalitarne. W komunizmie i nazizmie każdy aspekt życia ludzi podporządkowany był wszechobecnej

i dyskryminacji międzypłciowej, wynikającej z faktu, że kobiety nie mają możliwości oddawania moczu na stojąco jak mężczyźni. Watro także przytoczyć przykład z naszego podwórka. Wspomniana już Fundacja Edukacji Przedszkolnej widzi rolę rodziców i państwa w wychowaniu dzieci w taki oto sposób: …rodzice nie są do końca tymi, którzy powinni ostatecznie decydować o tym, czy w przedszkolach powinno się pracować na rzecz równouprawnienia, ponieważ często nie posiadają oni

kontroli ze strony władzy. Podobnie jak ideologie totalitarne wywodzące się z tradycji lewicowej myśli politycznej, ideologia gender także aspiruje do wyznaczania standardów i norm zachowania oraz kształtowania wzorców życia osobistego. Głośna swego czasu stała się inicjatywa szwedzkich posłów lewicy, której celem było zakazanie mężczyznom korzystania z toalety na stojąco. Celem oczywiście było zniesienie różnic

fachowej wiedzy na ten temat i sami również kierują się stereotypami. (s. 22-23). Stąd już tylko krok do stworzenia państwa, w którym w oparciu o ideologię gender określano by społeczny status obywateli (np. obywatel drugiej kategorii), a nawet ustalanoby obszar i granice ich aktywności publicznej. To wszystko niewątpliwie już się dzieje. W różnych krajach (np. Szwecja, Norwegia) uchwalane są prawa le-

intoksykacja prowadzi do rzeczy strasznych i najczęściej nieodwracalnych. Jeden z przekazów ludowych powiada, że u zarania czasu siły dobra i zła toczyły bój o panowanie na ziemi. Mimo zwycięstwa dobra, wielu jego przedstawicieli poległo, zaś w miejscu ich śmierci wyrosła winorośl. Świadczy to, iż już przed tysiącleciami uważano wino za siłę pozytywną. Również Biblia opisuje wino w kategoriach pozytywnych: „Módlcie się do Pana za to, iż uczynił owoc ziemi obfitym i sprawił, iż wino rozwesela ludzkie serce”. Czesi z kolei powiadają, że piwo jest dowodem na istnienie Boga, bo jedynie On mógł stworzyć napój tak doskonały. Od najdawniejszych czasów było składane bogom w ofierze, w starożytnych Chinach uważano, że używane z umiarem, pomaga w pracy umysłowej i fizycznej, zaś Hipokrates podobno powiedział, że chorym na pragnienie zaleca się picie soku jęczmiennego. Dla „zawodowców” jednak piwo służy wyłącznie jako lekarstwo na kaca lub podkład pod butelczynę wódki. Dlatego należy sądzić, że tylko ona z całej trójcy podstawowych gatunków alkoholu ma szatańską proweniencję. Dwie trzecie dorosłych członków populacji świata pije. Towarzyszący temu paradoks zaprze-

czania posiada charakter zmowy społecznej. Nie mówi się o tym, dopóki ktoś z kręgu nie popadnie w uzależnienie. U wielu osób proces ten następuje bardzo szybko, lecz symptomy nie są szczególnie widoczne, więc unika się wstydliwego tematu. Kino przyzwyczajone raczej do idealizowania rzeczywistości, chętnie ten paradoks podejmuje. Podobnie rzecz ma się z paleniem papierosów czy zażywaniem narkotyków. Używki wzbogacają świat filmowy, czynią bohaterów bardziej prawdziwymi, lecz odbywa się to kosztem mitologizacji i odejścia w stronę estetyki kosztem psychologiczno-społecznej prawdy. Jako mniej ciekawe jawią się przecież historie raka płuc, umierania narkomana na śmietniku w zapuszczonej dzielnicy czy też śpiącego na parkowej ławce pijaka. Jean Kinney i Gwen Leaton, autorki książki Zrozumieć alkohol wspominają o „taktyce strusia”, czyli chowaniu głowy w piasek. Jej subtelne metody zostały przejęte również przez kino, gdzie „oglądamy faceta, który pije i pije, po czym zamawia kolejnego drinka, pomimo to nigdy nie jest pijany, przepija wszyskich złych ludzi, załatwia swoich twardych przeciwników, a na deser dostaje dziewczynę. Mamy Humphreya Bogarta, który jest pijanym abnegatem nurzającym się w cierpieniach ludzkości,

galizujące dyskryminację mężczyzn już od ich najmłodszych lat. Klasycznym przykładem takich praktyk są parytety dla kobiet na uczelniach, w przedsiębiorstwach z sektora prywatnego czy instytucjach publicznych i państwowych. Mimo iż mężczyźni mogą być lepiej wykwalifikowani niż kontrkandydatki nie zostaną przyjęci, jeśli parytet mężczyzn zostanie osiągnięty. Działanie takie prowadzi do sytuacji, w której mężczyźni dyskryminowani są w majestacie prawa właśnie ze względu na swoją płeć. Parafrazując niesławne słowa Stalina można przypuszczać, że w miarę postępów w budowie społeczeństwa genderowego walka płciowa będzie się zaostrzać. Tak więc należy spodziewać się, że feministki będą formułowały i żądały wdrożenia w życie coraz bardziej radykalnych, a nawet rewolucyjnych zmian. Do takich możemy zaliczyć: zniesienie instytucji rodziny czy przeprowadzenie radykalnej rewolucji społecznej, której celem będzie całkowite przebudowanie społeczeństwa na zasadzie inżynierii społecznej w oparciu o racjonalnie sformułowane cele. Po pierwsze, feministki postawiły sobie za cel analizę instytucji, procesów i praktyk służących podporządkowaniu kobiet mężczyznom. Po drugie, zajęły się poszukiwaniem sposobów dzięki którym kobiety mogłyby rzucić wyzwanie owemu podporządkowaniu i niewoli. Oba te cele sprowadzają się tak naprawdę do walki z patriarchatem. Rozumiany jest on jako dominacja mężczyzn, będących także głową rodziny, w stosunkach rodzinnych i społecznych. To jest główny powód, dla którego ideolodzy gender chcą zniszczyć tradycyjny model rodziny. Patriarchat jest centralnym punktem odniesienia w feministycznej teorii polityki seksualności. Termin ten zwraca uwagę na wszechstronność, wszechobecność oraz totalność „opresji” i „wykorzystywania”, jakiemu poddawane są kobiety we współczesnym świecie. Innymi słowy feministki wierzą, że system „seksistowskiej opresji” stworzony przez mężczyzn narzuca kobietom stereotypową rolę w celu ich zniewolenia i wykorzystywania. Dlatego też feministki w oparciu o ideologię gender nie tyle oczekują, ale domagają się ingerencji państwa w każdy aspekt życia ludzkiego w celu wyzwolenia kobiet. Wdawałoby się, że celem końcowym powinno być zbudowanie utopijnego świata, gdzie wszyscy są równi. Wyznawcy gender zdają sobie sprawę z tego, że trudno jest zmienić stereotypy. Jednak ich niezachwiana wiara w plastyczność ludzkiej natury i możliwość osiągnięcia postępu w polityce powoduje, że chcą doprowadzić do likwidacji

„szkodliwego” stereotypowego myślenia dotyczącego ról płciowych, które wytworzyło się w procesie ewolucyjnym. Życie nie znosi jednak pustki, więc w miejsce wyeliminowanych stereotypów powinniśmy wprowadzić coś innego. Skoro używanie stereotypów jest nieodłączną charakterystyką gatunku ludzkiego, ideolodzy gender muszą na miejsce jednego stereotypu wprowadzić następny. Stereotypy równościowe zakładają brak zasadniczych różnic w budowie mózgów samic i samców gatunku ludzkiego, a tym samym możliwość obu płci wcielania się w dowolne role społeczne. A tmczasem, jak pokazują badania – natura ludzka jest zasadniczo niezmienna. Anne Moir i David Jessel są autorami wpływowej książki pt. Płeć mózgu opartej na pracy naukowców z całego świata zajmujących się badaniem różnic między płciami. Stwierdzili oni, że istnienie różnic między kobietami i mężczyznami nie ogranicza się wyłącznie do cech fizjologicznych, ale także, a może przede wszystkim, do budowy ich mózgów. Istnienie tych różnic jest niezaprzeczalnym faktem. Zresztą jak zaznacza prof. Doreen Kimura – jedna z cytowanych przez nich naukowców – byłoby zadziwiające, gdyby mózgi kobiet i mężczyzn nie były różne, biorąc pod uwagę ogromne różnice morfologiczne [strukturalne] i uderzające często odmienności w zachowaniu kobiet i mężczyzn. „Bawię się z kim chcę, robię to, co chcę, płeć nie ogranicza mnie”. Problem w tym, że rymowanka Katarzyny Nowakowskiej z Fundacji Feminoteka jest pobożnym życzeniem i nie ma nic wspólnego z rzeczywistością, bo płeć tak naprawdę ogranicza każdego z nas. Niestety w czasach jałowego pościgu za sztuczną równością nie wszyscy zdają sobie z tego sprawę, a propaganda zwolenników postępu dodatkowo to utrudnia. Zamiast zwalczać panujące stereotypy i próbować je zastąpić innymi, należałoby je przede wszystkim zaakceptować przy jednoczesnym uwzględnieniu faktu, że w przypadku każdej reguły zawsze istnieje jakieś odstępstwo. Instytucje rozumiane jako zasady i reguły, a takimi są role płciowe, z czasem się degenerują. Naszym celem jest więc ciągłe ich naprawianie, reformowanie i dostosowywanie do zmieniających się warunków. Powinniśmy natomiast za wszelką cenę unikać prób racjonalnego stworzenia ich od podstaw, bo te najprawdopodobniej muszą zakończyć się klęską i katastrofą. Seksmisja tak naprawdę już się rozpoczęła i tylko od nas zależy czy rzeczywistość filmowa, doszczętnie odarta z humoru, nie stanie się faktem.

dopóki nie pojawi się czysta i piękna bohaterka, i wtedy Humphrey myje się, goli, wdziewa nowiutki garnitur i zostaje z nią razem, by żyć długo i szczęśliwie”. Kieliszek i butelka są nieodłącznym rekwizytem filmowej ikonografii, picie elementem scen towarzyskich. W westernie i filmie gangsterskim obowiązkowo używa się i nadużywa alkoholu, w burleskach i komediach wyśmiewa się kogoś, kto wypił o jeden kieliszek za dużo, w wielu filmach katastroficznych występuje jakiś pijak (człowiek niegdyś porządny), który po nawróceniu ma prawo umrzeć zbawiony, zaś w horrorach to pierwszy z kolei pewniak do zabicia przez monstrum. W filmie hollywoodzkim przez dziesięciolecia wykształciła się moda, by alkoholika ukazywać w humorystyczny i parodystyczny sposób (Cat Ballou, Dyliżans, Afrykańska królowa, Trzęsienie ziemi, Siedmiu wspaniałych, Rio Bravo), co zaowocowało wyjątkowo nośnym stereotypem, rozciągającym się na całą kulturę masową. To kolejny sposób zastosowania „taktyki strusia”, tym bardziej perfidny, że łączy się z elementem odsunięcia od siebie odpowiedzialności, obrócenia wszystkiego w żart.

ciąg dalszy > 18


18 |

06 (204) 2014 | nowy czas

kultura

alKohol i Kino

wiadania. Jeszcze „nie jest gotowy na powieść”. Hamer proponuje widzowi prozę Bukowskiego lekko i zwiewnie, by nie rzec komediowo. Marek Koterski w 2006 roku zaskoczył swoich wielbicieli szczerym do bólu filmem Wszyscy jesteśmy Chrystusami o alkoholizmie trapiącym trzy pokolenia Polaków od „piwa pierwszego najlepszego” do wódki ostatniej, po której już tylko ciemność widać. Nieźłe recenzje zebrał także obraz Wszystko będzie dobrze Tomasza Wiszniewskiego (2007), opowiadający o próbie układu młodego chłopca z Bogiem. Kilkunastoletni Paweł postanawia pobiec do Częstochowy w intencji chorej na raka matki. W drodze towarzyszy mu wiecznie pijany nauczyciel (Robert Więckiewicz), któremu i tak jest wszystko jedno. Podróż zmienia ich obu. W 2012 roku Robert Zemeckis wyreżyserował ciekawy film Lot. Tym samym Hollywood wrócił do najlepszych wzorców filmowania alkoholików, biorąc pod lupę pilota samolotu pasażerskiego. Kapitan Whip Whitaker w niekonwencjonalny sposób, ale skutecznie wyprowadza maszynę z lotu nurkowego, ratując życie niemal stu osobom. W trakcie śledztwa do ostatniej chwili udaje, że nie ma problemu z piciem i tamtego feralnego dnia zasiadł za sterami absolutnie trzeźwy.

ciąg dalszy ze str. 17

Filmy pijacKie Twórców kina głównego nurtu nigdy nie interesowało to, co dzieje się z człowiekiem, który znalazł się w położeniu Syzyfa, ale zamiast skały ma przed sobą rząd napełnionych kieliszków, a zamiast góry czasoprzestrzeń pomiędzy przyjemnością afektywną i delirium tremens. Tak naprawdę po raz pierwszy ośmielił się naruszyć tabu wybitny hollywoodzki reżyser Billy Wilder. Zrealizowany przez niego w 1945 roku Stracony weekend wkraczał na ekrany w atmosferze skandalu. Paramount opóźnił premierę o rok. Gangsterzy w imieniu producentów alkoholu zaoferowali szefom wytwórni 5 mln dolarów za kopię filmu, ponieważ zaistniała obawa, że raptownie spadnie sprzedaż. Przyjaciele grającego główną rolę Raya Millanda przepowiadali, że ten film złamie mu karierę. Stało się inaczej. Stracony weekend jednogłośnie został uznany za najlepszy film roku, zaś kreacja Millanda nie miała sobie równych. Podkreślano rzetelność analizy choroby, psychologiczną wnikliwość i detaliczną dokładność. Po raz pierwszy bodaj Hollywood upadł na kolana przed obrazem tak ponurym, miażdżącym konwencje, sprzecznym ideologicznie z obowiązującymi normami. Niedługo później w Hollywood podjęto kolejną próbę nawiązania do tematu alkoholizmu, jednak film Napełnij kieliszek z legendą kina gangsterskiego Jamesem Cagneyem poniósł sromotną klęskę. W 1957 roku powstał PRL-owski aneks do filmu Wildera. Pętla według opowiadania Marka Hłaski mówiła dokładnie o tym samym. O pijackich ciągach, dotkliwym kacu, desperackich próbach walki z wyniszczającą chorobą, niskich wzlotach i dotkliwych upadkach. Także o walce Erosa z Tanatosem, bo niemal zawsze w kołowrót nałogu wciągnięte są również zakochane kobiety. Oba filmy dzieli ogromny dystans geograficzny, kulturowy, polityczny, a jednak wydają się niemal identyczne. Świadczy to o uniwersalności problemu, który może dotknąć człowieka w każdym miejscu na świecie i w każdej epoce. W 1962 roku kolejny specjalista od komedii Blake Edwards (Różowa pantera) podjął wyzwanie zmierzenia się z tą tematyką. Dni wina i róż według sztuki J.P. Millera wprawdzie nie zmieniły powszechnego przekonania, że sukces filmu Wildera można umniejszyć, ale spotkały się z życzliwym przyjęciem. Przebiegłość tego obrazu polega na tym, iż opowiada o sielance życia we dwoje, która powoli przeradza się w rytuał wspólnego picia, niemożliwego do powstrzymania nawet po urodzeniu się dziecka. 22 lat później John Huston dał światu ekranizację Pod wulkanem Malcolma Lowry’ego, książki uznawanej za arcydzieło, opartej w głównej mierze na monologu wewnętrznym, bardzo trudnej do przełożenia na język filmu. Huston odrzucił przeszło 60 scenariuszy, zanim natrafił na pracę debiutanta Guya Gallo. W filmie sportretował dzień z życia konsula-alkoholika u stóp Popocatepetl. W 1987 roku pojawiły się na ekranach kin Chwasty Hectora Babenco oraz sławna Ćma barowa Barbeta Schroedera. Babenco dokonał ekranizacji trzeciej części cyklu Albany Williama Kennedy’ego, laureata m. in Nagrody Pulitzera. Jest rok 1938. 22 lata wcześniej Francis (Jack Nicholson – znany także z pamiętnej roli alkoholika w Lśnieniu Stanleya Kubricka) nieumyślnie spowodował śmierć swojego syna. Po tym wydarzeniu porzucił rodzinne miasto i został włóczęgą. Teraz wraca w towarzystwie przyjaciółki z ulicy (Meryl Streep), by raz jeszcze spojrzeć na żonę i dzieci. Film nie zyskał takiego rozgłosu, jak dzieła

Wildera czy Hustona, bo też niczym poza kreacjami pary znakomitych aktorów się nie wyróżnił. Ćma barowa z kolei bardzo szybko uzyskała status filmu kultowego. O sukcesie zadecydowała jednak legenda amerykańskiego pisarzaskandalisty Charlesa Bukowskiego, a nie film jako taki. Barbet Schroeder przez wiele lat zabiegał o fundusze na realizację tego dzieła. Jako wielbiciel twórczości pisarza okazał się jednakże mało krytyczny wobec scenariusza napisanego osobiście przez Bukowskiego. Pozostawił mu wolną rękę w wyborze materiału. Bukowski z oferty skorzystał, ale zamiast biografii, widzowie otrzymali banalny strzęp niewiele znaczących wydarzeń z jego życia. Film wyróżniają nastrojowe zdjęcia Robby’ego Millera oraz znakomite kreacje Mickeya Rourke i Faye Dunaway. W 1988 roku włoski reżyser Ermanno Olmi zrobił skromny, oszczędny w środkach wyrazu, ale zapadający w pamięć film Legenda o świętym pijaku (Złoty Lew w Wenecji '88). Rutger Hauer gra w nim emigranta Andreasa Kartaka, który po zabójstwie męża swojej kochanki zostaje kloszardem. Kilka razy los uśmiecha się do niego, pozwalając wyjść z bezdomności, ale Kartak przepija kolejne szanse z kolegami w knajpie. Żałuje potem i obiecuje poprawę, i tak w kółko. To piękny, nastrojowy film o pozytywnym przesłaniu, że zawsze trzeba mieć nadzieję i dążyć do celu. Upadać, podnosić się, upadać... Lata dziewięćdziesiąte nie przyniosły większych rewelacji. Powstało parę filmów przyzwoitej jakości, lecz niestety nie na miarę wcześniejszych arcydzieł. Za najciekawszy z nich wypada uznać Zostawić Las Vegas (1995) Mike Figgisa. Przybyły do Hollywood znad Tamizy reżyser dokonał adaptacji powieści Johna O’Briena w sposób bardzo przewrotny. Punktem wyjścia był motyw Kopciuszka i polemika z jego radosną trawestacją – Pretty Woman. Mi-

Gdy wydarzy się coś złeGo, pijesz, żeby zapomnieć. Kiedy zdarzy się coś dobreGo, pijesz, żeby to uczcić. a jeśli nie wydarzy się nic szczeGólneGo, pijesz po to, żeby się coś działo. charles bukowski

tyczne Las Vegas ukazane zostało jako baśniowa kraina, pełna neonów i feerii świateł, co przy zastosowaniu odpowiedniej przesłony i zwolnionego tempa dało efekt senności, płynności, rozrzedzenia. Jazzowa muzyka wspomagana charakterystycznym głosem Stinga oddaje nastrój samotności obojga bohaterów. Sama fabuła pełna jednak jest mielizn i uproszczeń. Figgis do motywu alkoholika dołożył topos poczciwej prostytutki, poszukującej w brutalnym świecie odrobiny ciepła i miłości. Rok wcześniej Luis Mandoki zrobił film terapeutyczny dla Anonimowych Alkoholików. Kiedy mężczyzna pokocha kobietę nie stroni od łzawych momentów, typowo hollywoodzkich perypetii i widowiskowego happy endu, ale nie da się odmówić tej historii autentyczności. Bohaterka (Meg Ryan) mieszka w pięknym domu, ma dobrego męża i dwójkę ślicznych dzieci. Jest pracownikiem naukowym. Lubi alkohol, lubi z koleżankami wyskoczyć do baru, zaś z mężem na bankiet. Pro-

pod mocnym aniołem

blem zaczyna się, gdy w środku nocy wstaje, by napić się z ukrytej w bieliźnie lub koszu na śmieci butelki. Tzw. oś alkoholowa wciąga ją z coraz większą szybkością. Potrafi uderzyć dziecko lub zgubić je podczas zakupów, wreszcie upada po pijanemu pod prysznicem. Niespodziewanie wszyscy dowiadują się, że stosunki w ich rodzinie są chore. Mąż prawie nie bywa w domu (pracuje jako pilot samolotów pasażerskich), dzieci boją się matki, której nie poznają, a ona sama utraciła kontrolę nad własnym życiem. Potem rzecz dotyczy metod terapii, odkrywania siebie na nowo, piętna trzeźwego alkoholizmu. Podobną optykę przyjęła Betty Thomas, autorka filmu 28 dni (2000), uznając terapię w ośrodku jako jedyny sposób wyjścia z pułapki uzależnienia. Młoda bohaterka (Sandra Bullock) wraz z chłopakiem upija się do nieprzytomności i nie zauważa, że powoli nałóg przejmuje kontrolę nad jej życiem. Pewnego dnia spóźnia się na ślub siostry, a potem wywołuje skandal podczas przyjęcia weselnego. Będąc w samej bieliźnie, porywa samochód nowożeńców i powoduje niegroźny wypadek. Sąd skazuje ją na 28 dni terapii w ośrodku AA. Tam musi złamać dotychczasowe przyzwyczajenia i nauczyć się żyć od nowa, ze świadomością, że ma we krwi wirus, który bezpośrednio zagraża jej życiu i człowieczeństwu. Rok 2000 przyniósł pamiętny Żółty szalik Janusza Morgensterna według scenariusza Jerzego Pilcha. Film opowiada o zmaganiach z chorobą alkoholową menedżera w dużej firmie. Zbliżają się święta Bożego Narodzenia, a posiadacz żółtego szalika daremnie próbuje rzucić picie. Wybitną kreację stworzył w tym filmie Janusz Gajos. W 2005 roku znów sięgnięto po prozę Charlesa Bukowskiego. Dokonał tego Norweg Bent Hamer, ciekawie ekranizując jego drugą książkę Factotum. Udało mu się zaangażować takich aktorów, jak Matta Dilon, Lily Taylor czy Marisę Tomei. Nieodżałowany Hank Chinasky w dzień albo szuka pracy, albo pije, w nocy pisuje opo-

Specjalny laur reżyserowi Wojciechowi Smarzowskiemu. W jego filmach wódka leje się strumieniami, jest jednym z charakterów i zawsze gra samą siebie. Dla bohaterów dzieł Smarzowskiego wódka jest powietrzem, którym oddychają, chlebem powszednim, który spożywają, kochanką, z którą sypiają, jest dla nich wszystkim. Jego najnowszy film, który trafił do kin w tym roku to Pod Mocnym Aniołem. W ekranizacji książki Pilcha wódka wybija się z oczywistych względów na plan pierwszy i roztacza swój nieznośny urok nad całą historią niedoszłego/ przyszłego abstynenta Jerzego. „Chlanie wódy jest tematem tak kreatywnym, że w każdej chwili powstać może jakaś fundamentalna kwestia” – stwierdza w Pod Mocnym Aniołem, swojej najbardziej osobistej książce Jerzy Pilch. To zupełnie nie pasuje do opowieści proponowanej przez Smarzowskiego, a raczej odwołuje się do kultowej postaci Chinaskiego z książek Charlesa Bukowskiego, który jak żył tak pisał i jak pisał, tak żył. Reżyser z właściwą sobie swadą buduje klimat tej opowieści z majaków, snów i ataków delirium. Nie ma w niej czasu. Jest zapętlenie, matnia, powtarzający się wkoło ten sam koszmar. Duże wrażenie, jak zwykle, robią zdjęcia Tomasza Madejskiego i zgrzytliwa, wzbudzająca ciarki muzyka Mikołaja Trzaski. Smarzowski obiecuje, że Pod mocnym aniołem kończy wódczany etap jego twórczości. No bo właściwie po co ten cały masochizm? Czy naprawdę jesteśmy tacy straszni, zaściankowi, samolubni, wiecznie pijani? Jeśli nawet tak jest, to czemu służy to ciągłe przypominanie o naszych wadach i słabościach? Myślę, że to dlatego, iż Smarzowski jest w głębi duszy pesymistą. Lubi opowiadać o tym najbardziej banalnym złu, złu codziennym, które tkwi w każdym z nas, w naszych sąsiadach i dalekich kuzynach. Nie ma złudzeń, nie ma litości. Bohaterowie wszystkich filmów Smarzowskiego tkwią w matni i choć wierzgają i kopią, ryją jeszcze większy dół pod sobą. Są z góry skazani na porażkę. Jak Jerzy, który pod wpływem miłości chce rzucić picie, ale nie jest mu to dane, bo jak pisał Bukowski: „Gdy wydarzy się coś złego, pijesz, żeby zapomnieć. Kiedy zdarzy się coś dobrego, pijesz, żeby to uczcić. A jeśli nie wydarzy się nic szczególnego, pijesz po to, żeby się coś działo”. Celna puenta? Pewnie, że tak. Podobnie mocną zastosował Smarzowski w końcówce swojego filmu. Jerzy stoi na środku ulicy i nie wie dokąd pójść. Jest prawie pewne, że gdziekolwiek skieruje swoje kroki i tak skończy w barze Pod Mocnym Aniołem. jacek ozaist


|19

nowy czas | 06 (204) 2014

kultura

Piotr Fudakowski i Jack Laskey przed premierą Curzon Mayfair

SeCreT SHarer Premiera – czyli jak się bawić, służyć i wspierać potrzebujących ewa Stepan

P

oniedziałek, 23 czerwca, ciepło i duszno, zbiera się na deszcz. Przed kinem Curzon Mayfair tłoczno. W środku dostrzegam reżysera Piotra Fudakowskiego witającego gości. Przy barze z promiennym uśmiechem odtwórca głównej roli Jack Laskey. Skromnie, z jeszcze szerszym uśmiechem przyjmuje moje gratulacje i od razu nawiązuje do swoich polskich korzeni, o których, gdyby nie film i nie Piotr Fudakowski oraz część polskiej ekipy filmowej, pewnie by się nie dowiedział. Ten młody aktor ma już na swoim koncie wiele świetnych ról szekspirowskich, między innymi w Royal

Shakespeare Company i w The Globe. Pojawił się też jako Carruthers w filmie Sherlock Holmes: Gra cieni. Fudakowski ani chwilę nie wątpił, by powierzyć mu rolę Konrada. Umawiamy się na późniejszy, dłuższy wywiad i aktor znika w tłumie porwany przez fotografa. Dostrzegam Davida Beltona, autora wstrząsającego dokumentu o Rwandzie i autora filmu Shooting Dogs. Tuż obok pojawia się znajoma twarz, tylko nie mogę przypiąć do niej nazwiska... Witamy się. – Lars Tharp. Pustka... szybko szukam w pamięci miejsca, czasu i okoliczności… Skąd ja go znam? Nagle – olśnienie: BBC Antiques Roadshow. To przecież jeden z najstarszych stażem ekspertów w moim ulubionym programie. Na premierze jest z ramienia Foundling Museum, bowiem premiera Secret Sherer jest imprezą charytatywną wspierającą Coram Foundation, która opiekuje się sierotami i porzuconymi,

Spotkanie z publicznością po premierze Secret Sherer

niechcianymi dziećmi. Foundling Museum bezpośrednio wspiera fundację Coram. Obejmuje między innymi trzystuletnie zbiory Foundling Hospital Art Collection i opowiada historię pierwszego szpitala dla sierot założonego przez Thomasa Corama, George’a Fridericka Handela i Williama Hogartha. Obie organizacje są bliskie Piotrowi Fudakowskiemu poprzez temat jego następnego filmu pt. Corams Children, którego akcja toczy się 1730 roku i opowiada, jak trzech altruistów – podróżnik i dwóch wybitnych artystów stworzyło Foundling Hospital. Piotr Fudakowski, w nagrodzonym Oscarem Tsotsi, jak i w Secret Sharer (debiucie reżyserskim), pokazuje wewnętrzną przemianę bohatera, stawia pytania o ludzkie wybory, pokazuje co czyni człowieka przyzwoitym. Sam również angażuje się w wiele akcji charytatywnych. Dzięki jego pomocy i pośrednictwu w Lipnicy Wielkiej na Orawie powstał ośrodek służący rehabilitacji dzieci chorych na białaczkę. Nietrudno znaleźć wspólną nić łączącą postawę, poszukiwania i filmowe dzieła tego laureata Oscara. Dlaczego zainspirowała go nowela Józefa Conrada Korzeniowskiego? Otóż pisarz ten portretował nakomicie dualizm natury ludzkiej. Zwykle bowiem w relacjach z drugą osobą przeglądamy się jak w lustrze, dostrzegamy podobieństwa, różnice, a niejednokrotnie przeciwstawne siły, które nami kierują. Bo-

haterowie Conrada często walczą o równowagę między tym co racjonalne i tym co irracjonalne, balansują pomiędzy nieśmiałością i odwagą w prywatnych i publicznych odsłonach swojej osobowości. Zmagają się z dwoma sprzecznymi instynktami, napędzającym działania egoizmem i tajemniczą siłą altruizmu, która każe postępować godnie. Piotr Fudakowski na podstawie opowiadania The Secret Sharer stworzył współczesną, doskonale trzymającą w napięciu, nieco romantyczną, nie pozbawioną humoru historię o zmaganiach młodego kapitana, Polaka, podczas pełnej niespodzianek podróży po Morzu Południowo-Chińskim, na zardzewiałym frachtowcu ze zbuntowaną załogą, w nieoczekiwanym towarzystwie tajemniczej, pięknej, uwikłanej w morderstwo Chinki. Jest to wizualnie zachwycająca opowieść o międzykulturowej solidarności i zrozumieniu, o tym, że nawet w bardzo trudnych sytuacjach, pośród korupcji, ze zbuntowaną załogą, w stojącym za plecami niebezpieczeństwie można dokonać rzeczy pięknych, ocalić siebie i innych. Film prowokuje do myślenia, wzbudza emocje, a jednocześnie bawi. Niestety takich filmów jest coraz mniej. Secret Sharer wejdzie na ekrany w Polsce na jesieni jakoTajemniczy sojusznik, tymczasem film można oglądać w wersji oryginalnej w kinach brytyjskich.


20 |

06 (204) 2014 | nowy czas

nasze dziedzictwo na wyspach!

Białe klify Dover i słynne Muzeum w Fawley Court There’ll be bluebirds over, the white cliffs of Dover, There’ll be love and laughter And peace ever after, Tomorrow, when the world (and Poland) is FREE… (With thanks and apologies to Dame Vera Lynn, 1942)

N

a Wyspach Brytyjskich, jak również na arenie międzynarodowej, liczne wydarzenia i rocznice, zarówno z czasów I wojny światowej (stulecie) jak i II, zostały w ostatnim czasie wzruszająco upamiętnione. Wkład Polaków w zwycięstwo aliantów był ogromny – od białych klifów Dover do białych klifów Normandii (D-Day), po Bitwę pod Monte Cassino (białe krzyże na tamtejszym cmentarzu), przez Palestynę, Irak, Afrykę i Birmę, Dunkierkę i Arnhem. Muzeum w Fawley Court było świadectwem tego wspaniałego rozdziału w dumnej, walecznej historii Polski. Gdzie dziś jest to wyjątkowe polskie muzeum? 25 sierpnia 1939 roku po serii zdradzieckich posunięć Hitlera, który zajmuje najpierw Austrię (Anschluss), a potem Czechosłowację, brytyjski rząd podpisał sojuszniczy układ z Polską na wypadek inwazji niemieckiej. 1 września 1939 roku o godz. 4.45, począwszy od Gliwic, milion żołnierzy hitlerowskiego wojska wkracza do Polski. W zmasowanym ataku z wykorzystaniem samolotów, czołgów i piechoty zmotoryzowanej przełamuje, zgodnie z planem, w różnych punktach granicznych polską obronę. Dwa dni po inwazji Hitlera na Polskę, 3 września 1939 roku Polska i Wielka Brytania stały się sojusznikami w wojnie światowej, zjednoczonymi przeciwko wyjątkowo brutalnemu agresorowi. Ten sojusz przetrwał do końca wojny. 6 czerwca 1944 alianci, wzmocnieni siłami armii USA, walczą na plażach Normandii. Polacy, nadal z Brytyjczykami, pomagają wyzwolić Europę Zachodnią i zapewnić bezpieczeństwo kanału La Manche, białych klifów w Dover i białych klifów Normandii (Alabastrowego Wybrzeża / La Cote d'Albatre). Inwazja aliantów mimo dużych stratach własnych, powiodła się. Jednak Polska była wciąż daleko… Dziś, w 70. rocznicę desantu w Normandii, nad tymi słynnymi białymi klifami, na dwadziestu siedmiu cmentarzach spoczywają szczątki ponad 110 tys. poległych żołnierzy obu stron: 77 866 Niemców, 9386 Amerykanów; 17 769 Brytyjczyków; 5002 Kanadyjczyków... i 650 Polaków. Pod Monte Cassino – 1051 polskich grobów. Polacy mieli swój udział w tej wojnie i ponieśli wielką ofiarę. Powoli zbliżał się koniec wojny, jednak nie dla Polski, która na początku 1945 roku została „wyzwolona” – przez jej śmiertelnego wroga, Rosję – teraz przebraną w wojskowy płaszcz imperialistycznego stalinowskiego komunizmu. Konferencje trójstronne z udziałem Churchilla, Roosevelta i Stalina – Teheran, Jałta i Poczdam – stanowiły ostatni gwóźdź do polskiej trumny. Po walkach na frontach całego świata, zmęczeni polscy żołnierze i ich rodziny znaleźli się opuszczeni, osieroceni na obcej ziemi. Co gorsze, dla wielu tysięcy Polaków powrót do okupowanej przez Związek Sowiecki Polski oznaczał więzienie, a często prawie pewną śmierć. Po bohaterskich walkach z nazistami, z dnia na dzień stali się zdrajcami – wrogami polsko-sowieckiego państwa. Przygarnęły ich wybrzeża Wielkiej Brytanii, białe klify Dover. Pozbawieni ojczyzny zostali na Wyspach. Polacy znaleźli tu swój „dom” w setkach obozów dla uchodźców rozsianych po całej Wielkiej Brytanii. Powoli przebudowywali swoje życie. Ponownie uczyli się, jak zdobyć skromne środki na utrzymanie, niemile widziani na powojennym brytyjskim rynku pracy. Były polski attaché wojskowy w Berlinie (1932-39), pułkownik, major, a na koniec generał Antoni Szymański, ekspert wojskowy, odpowiedzialny za organizowanie spotkań z Adolfem Hitlerem w

marmurowych pokojach Kancelarii Führera w Berlinie, sowiecki więzień polityczny w osławionej Łubiance w Moskwie, na krótko ponownie polski attaché wojskowy w Paryżu, teraz sprzedawał polędwicę, kiełbasę wiejską i krakowską lub serniki, stefanki i makowiec w polskich delikatesach (pana Jabłońskiego), na rogu Ennismore Avenue i Chiswick High Road. Ojciec żydowskiej rodziny Grossman, mieszkający naprzeciwko przy 32 Homefield Road, jednocześnie ubolewając nad podporządkowaniem Polski Związkowi Sowieckiemu powiedział: – Twój dziadek wygląda jak dystyngowany oficer. Musiał walczyć i widział kilka rzeczy w ostatniej wojnie. – Tak – odpowiedziałem z dumą, miałem wtedy dziewięć lat. Jego była żona, Halina Szymańska (ponownie wyszła za mąż za generała Wiśniowskiego), córka słynnego przedwojennego sędziego Siennickiego, towarzyszyła Szymańskiemu w jego dyplomatycznej misji do Berlina. Tam zaprzyjaźniła się podczas kolacji z admirałem Wilhelmem Canarisem, szefem Abhwery – niemieckiego wywiadu, a także szefem kontrwywiadu. Canaris – pod wrażeniem jej inteligencji, wykształcenia i znakomitej pamięci – powiedział, że będzie „użyteczna” w walce z hitlerowcami. I tak się stało. Szymańska, ryzykując swoim życiem, przekazywała Brytyjczykom informacje od Canarisa. Między innymi dokładną datę operacji Barbarossa, czyli inwazji Hitlera na Związek Sowiecki. W 1936 roku, na balu dyplomatycznym w Berlinie spotkała też Adolfa Hitlera. Führer uprzejmie zaproponował jej, podobnie jak innym gościom, słodycze. Ich oczy spotkały się. – Horror. Hitler zamiast oczu miał dwie czarne dziury, otchłań zła – wspominała babcia Szymańska. – Nigdy nie widziałam takiego zła w oczach żadnego człowieka. Pod koniec 1950 roku Halina Szymańska mieszkała w ogromnym, pełnym lokatorów domu przy 6 Montpelier Road, Ealing. Żeby związać koniec z końcem zajmowała się naprawą damskich pończoch. Jej mąż, gen. Kazimierz Wiśniowski był ekspertem w sklejaniu i odnawianiu porcelany miśnieńskiej. To tylko jeden z przykładów, jak Polacy przystosowywali się do nowych warunków emigracyjnej egzystencji. W swoich zawodach

FAW L E Y C O U RT O L D B OY S WHO Cares WINS 82 PORTOBELLO ROAD, NOTTING HILL, LONDON W11 2QD tel. 020 7727 5025 Fax: 020 8896 2043 email: mmalevski@hotmail.co.uk

architektów, geodetów, inżynierów, lekarzy, adwokatów lub radców prawnych, księży pracowali nieliczni. Większość znalazła pracę na budowach, zostawali sprzedawcami lub pracowali w administracji i edukacji. Zarabianie taksówką, kelnerowanie, praca w hotelach, w fabrykach lub magazynach było normą. Dla wielu, tak jak dzisiaj, dyplomy wyższych uczelni były niepotrzebnym obciążeniem emigracyjnej walizki. W tej „nowej wolności” największym marzeniem było zapewnienie lepszej przyszłości swoim dzieciom. Realizacją takiego marzenia było utworzenie w 1952 roku polskiej szkoły katolickiej dla chłopców, o najwyższych standardach, z zarówno polskim, jak i angielskim programem nauczania – Kolegium Miłosierdzia Bożego, w Fawley Court, Henley on Thames. Założyciel szkoły, ks. Józef Jarzębowski, polski żołnierz, poeta, historyk, zesłaniec na Sybir, a potem emigrant, który z Meksyku przyjechał do Wielkiej Brytanii, zainicjował z bezgranicznym entuzjazmem i pomocą innych polskich emigrantów przebywających na ziemi angielskiej słynne i jedyne w swoim rodzaju Muzeum Historii Polski w Fawley Court. Przez ponad pół wieku Fawley Court był najważniejszym miejscem Polaków rozsianych na Wyspach, którzy stopniowo, ciężką pracą, poprawiali swój los i osiadali tu na stałe, kupując na kredyty hipoteczne domy czy mieszkania. I byli dumni z Fawley Court, najważniejszego religijnego sanktuarium i centrum polskiej kultury – światła nadziei i wolności. Dla nich Fawley Court był odpowiednikiem klifów Dover i Normandii. Tradycyjnie organizowane corocznie w Fawley Court przez prawie sześćdziesiąt lat Zielone Świątki, przyciągały Polaków z całej Wielkiej Brytanii i wielu zakątków świata. Muzeum w Fawley Court, integralna część historii emigracji niepodległościowej, było niezwykłe. W jego zbiorach znajdowały się medale podarowane przez generałów Andersa i Sulika. Mundury, mapy, hełmy noszone przez bohaterów Monte Cassino, D-Day i innych walk II wojny światowej. Eksponaty do tej części muzeum zostały podarowane przez inżyniera Z. Lenkiewicza-Ipohorskiego emigracji niepodległościowej, wspólnocie polsko-angielskiej oraz uczniom i wychowankom szkoły w Fawley Court. Takie przeznaczenie miała kolekcja osiemdziesięciu wspaniałych mieczy podarowana przez majora W. Buchowskiego. Złożona przez darczyńców deklaracja oświadcza dość kategorycznie: zbiory podarowane Muzeum Fawley Court w Anglii. Z tworzeniem przez ks. Jarzębowskiego – wraz z pomocnikami, sympatykami, naukowcami i ludźmi biznesu – Muzeum w Fawley Court łączy się wiele wspaniałych historii. Elżbieta Leligdowicz znała ks. Jarzębowskiego z Bullingham, kiedy zanim kupiono

Muzealne zbiory Buchowskiego i Ipohorskiego


|21

nowy czas | 06 (204) 2014

ratujmy Dom Aktora w Skolimowie! Olgierd Łukaszewicz w Londynie

A kaz tyz ta Polska, a kaz ta?

Teatr narodu? Sztuka? Polska sztuka? Chcemy go stroić, chcemy go malować Chcemy w teatrze tym Polskę budować…

Zdjęcia: Marek Borzęcki

W

Halina Szymańska

Fawley Court, przebywał w Hereford. Kiedy podróżowała z ks. Józefem samochodem, zatrzymywali się przy każdym sklepie z antykami w nadziei, że odkryją jakieś polskie pamiątki. Uczeń szkoły, Paweł Kieniewicz w „Ave Maria”, pamiątkowej broszurze wydanej w 25-lecie śmierci (1964), ks. Jarzębowskiego wspomina, jak ks. Józef z nauczycielem historii prof. P. Schultzem entuzjastycznie poinformowali chłopców w bibliotece James Wyatt o fantastycznym nabytku dla muzeum – rękopisu z podpisem Tadeusza Kościuszki. Dwupokojowe pomieszczenia muzealne oraz piwnica w Fawley Court mieściły niezliczone skarby: pierwsze polskie wydanie Biblii z XV wieku w tłumaczeniu Mikołaja Radziwiłła; pierwsze wydania dzieł Adama Mickiewicza z podpisem wieszcza; cała szafka pamiątek (medale, listy, kartki pocztowe) od papieża Jana Pawła II; wiele rękopisów; pergaminy i inkunabuły, w tym oryginalny Kodeks Laskiego z 1506 roku. Lista tych bezcennych książek w bibliotece Muzeum Fawley Court jest długa. Historyk sztuki, kolekcjoner i konserwator Michał Kulczykowski pokazał FCOB wiążący prawnie dokument, potwierdzający umowę/deklarację z dnia 11 września 2011 roku, pomiędzy Klubem Polskich Kolekcjonerów, z wcześniejszymi deklarowanymi obietnicami z 1970 roku, ksiądza Pawła Jasińskiego (nie mylić z Wojciechem Jasińskim związanym z niesławną i zdradliwą „sprzedażą”), potwierdzając, że oba zbiory – Buchowskiego i Ipohorskiego – były/są prawną własnością Polaków na emigracji oraz uczniów szkoły w Fawley Court, i powinny być przechowywane w Muzeum w Fawley Court, w Anglii. Deklaracja podkreśla, że te bezcenne kolekcje Buchowskiego i Ipohorskiego – jak wiele, wiele innych w Muzeum Fawley Court – NIE są własnością księży marianów! Na szczęście, Fawley Court Old Boys mają także dokumentację filmowową całej kolekcji Muzeum Fawley Court. To powinno okazać się pomocne w walce prawnej z „Bazyliką Las Vegas” w Licheniu, w której bezprawnie zdeponowano wiele eksponatów, ale nie wszystko, z Muzeum Fawley Court. Wojciech Jasiński, jeden z ówczesnych powierników trustu marianów, pytany o to obrazoburcze i nielegalne usuwanie eksponatów muzealnych oraz dewocjonalii z Fawley Court powiedział, że „tylko wykonywał polecenia”. Dolaniem oliwy do ognia kontrowersji po nieodpowiedzialnej i niepatriotycznej decyzji marianów, która doprowadziła do haniebnej sprzedaży Fawley Cort była niedawna ekshumacja zwłok ks. Jarzębowskiego z grobu położonego na terenie Fawley Court. A wszystko dla nędznej sakiewki pieniędzy. W języku angielskim jest powiedzenie:Who needs enemies with friends like this? (Czy potrzebny jest nam wróg jeśli mamy takich przyjaciół?) W tym roku, 13 września, obchodzić będziemy pięćdziesiątą rocznicę śmierci ks. Józefa Jarzębowskiego, zmarłego w 1964 roku w Szwajcarii, którego ciało – zgodnie z jego ostatnią wolą – przewiezione zostało do Fawley Court i tam złożone w grobie tuż przy kościele św. Anny. W pogrzebie tej niezwykle zasłużonej postaci życia emigracyjnego wziął udział ponad tysięczny tłum wiernych, wśród nich dygnitarze i wojskowi, tacy jak gen. W. Anders i gen. K. Wiśniowski. Gdzie marianie odprawiać będą modły za duszę tego wielkiego, choć tak bardzo skromnego człowieka? W Fawley Court, mamy nadzieję…

Mirek Malevski Chairman, Fawley Court Old Boys/FCOB Ltd The above article is available in English on the Nowy Czas website nowyczas.co.uk

e środę, 4 czerwca, w Ambasadzie RP w Londynie – dzięki uprzejmości ambasadora Witolda Sobkowa i konsula Ireneusza Truszkowskiego – mogliśmy zobaczyć monodram w wykonaniu znakomitego aktora Olgierda Łukaszewicza. Było to przedsięwzięcie charytatywne na rzecz Domu Aktora w Skolimowie, nad którym opiekę sprawuje Związek Artystów Scen Polskich. Prezesem tego związku od roku 2002 jest właśnie Olgierd Łukaszewicz, którego do Londynu zaprosiła aktorka i niezmordowana działaczka społeczna Irena Delmar-Czarnecka (przewodnicząca Związku Artystów Scen Polskich za Granicą) z pomocą aktora Grzegorza Stachurskiego. Prawie 200-osobowa publiczność była świadkiem niezwykłego monodramu – scenicznego kolażu fragmentów sztuk Stanisława Wyspiańskiego Wesele i Wyzwolenie. Polski Laurence Olivier – jak określa Olgierda Łukaszewicza Irena Delmar – w doskonałej warsztatowo i pełnej pasji grze aktorskiej trwającej blisko dwie godziny, zbudował wymowną, gorzką lekcję patriotyzmu. Polski Londyn rzadko ma zaszczyt być świadkiem tak niezwykłej warsztatowo sztuki aktorskiej oraz umiejętności improwizacji, która dzięki kilku rekwizytom zamienia zwyczajne miejsce w świat wykreowany. Przyciemnione światła, wyłania się scena. Kształt wydłużonego prostokąta w imponującym salonie ambasady jest dla Olgierda Łukaszewicza dylematem logistycznym, ale tylko przez chwilę, bo aktor łatwo rozwiązuje go dzieląc pokój na dwie części ze sceną w środku (nawet konsul Ireneusz Truszkowski wraz z innymi podwinął rękawy i pomógł w przeorganizowaniu przestrzeni). Rekwizyty sceniczne proste: stół, krzesła, luźne gazety porozrzucane po podłodze, muzyka Moniuszki, a także pieśń Janusza Grywacza. Proste oświetlenie. Łukaszewicz ubrany niedbale, w zwykłą marynarkę. Na głowie zrobiony z gazety kapelusz w kształcie napoleońskiej czapy czy może czapki Stańczyka? W rozmowie telefonicznej, przeprowadzonej już z Warszawy Olgierd Łukaszewicz wyjaśnia mi: – Ten trójkąt ma znaczenie symboliczne. Takie czapki noszone były przez błaznów na dworach. Na kapeluszu widoczne fragmenty winiet najpopularniejszych polskich gazet „Gazeta…” i „…Polska”, a na zgięciu „Rzeczposplita” (patron premiery w 1998 roku w Teatrze Narodowym). A kaz tyz ta Polska, kaz ta? (gdzie jest ta Polska?) – zdanie wypowiedziane w gwarze podkrakowskiej zaczerpnięte z Wesela. W odpowiedzi na pytanie Panny Młodej, Poeta mówi bijąc się w pierś, że Polska jest w jego sercu. Jak pisze Helena Blum w biograficznej książce: „Wyspiański dorastał w niepowtarzalnej atmosferze Krakowa, i od najmłodszych lat był pogrążony w kulturze narodowej”. Wędrując w zachwycający sposób przez Wesele i Wyzwolenie, Łukaszewicz jest jednocześnie aktorem, bohaterem, narratorem, reżyserem i autorem (scenariusza). Wskakuje na krzesło, a potem stół, nad głowami publiczności wypowiada słowa Wyspiańskiego z pasją, użala się nad utratą przez Polskę kierunku, nad litowaniem się nad sobą i brakiem poczucia wartości. Jest na zmianę aktorem komediowym i dramatycznym. W pewnym momencie podchodzi do kontaktu i ściemnia światło. Na widowni rozlega się sapanie. Czyżby aktor się zmęczył, czy może jego ciężki oddech symbolizuje brak nadziei na lepszą Polskę? Wyczerpujący monodram kończy się. Entuzjastyczne brawa. Łukaszewicz na środku sceny całkowicie zrelaksowany. Pytany później, w tej samej rozmowie telefonicznej z Warszawy, o ten maraton aktorski odpowiada: – Szaleją na scenie emocje… sytuacja… improwizacja… Jak sport… Dobre, oczyszczające emocje... Reszta to tajemnica zawodu... Sala rozświetla się wraz z milknącymi oklaskami. Na scenie pojawia się Irena Delmar-Czarnecka i dziękuje Olgierdowi Łukaszewiczowi za tę niezwykle oryginalną prezentację Wyspiańskiego. Po czym Grzegorz Stachurski prowadzi półgodziną sesję pytań do aktora. Łukaszewicz mówi o Skolimowie – jako prezes ZASP, trzykrotnie wybrany od 2002 roku, walczy o finanse na ratowanie wybudowanego w 1927 Domu Aktora pod Warszawą. Potrzebna jest duża pomoc. Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego jest głuche na prośby, Łukaszewicz w walce o Sko-

Monodram Olgierda Łukaszewicza

limów czuje się bardziej prawnikiem niż aktorem. Jego łagodna powierzchowność dobrze maskuje stanowczość i inteligentnie sterowaną determinację. Są oczywiście kwiaty dla głównego bohatera i Ireny Delmar, a potem już tylko wyśmienity bufet, wino i rozmowy. Uderzając w bardziej poważną nutę, w tej samej wspomnianej wcześniej rozmowie telefonicznej Olgierd Łukaszewicz podkreśla, że Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego nie jest zbyt pomocne jeśli chodzi o wsparcie Domu Aktora. Oferuję w imieniu FCOB Ltd darowiznę w wysokości 500 funtów. Łukaszewicz, myśląc o swoich kolegach w potrzebie mówi, że środki te zostaną przeznaczone na pomoc dla aktora z czasu stanu wojennego Zygmunta Sierakowskiego, który cierpi na stwardnienie i potrzebuje opieki. Polskie Ministerstwo Kultury nie powinno być ślepe na ludzi kina, teatru i sztuki. Olgierd Lukaszewicz za to co robi zasługuje na nagrodę Nobla. Znając go pewnie całą sumę przeznaczyłby na Dom Aktora w Skolimowe. Mirek Malevski Dzięki spektaklowi charytatywnemu z Olgierdem Łukaszewiczem zebrano 3700 funtów na Dom Aktora w Skolimowie, plus darowizna FCOB Ltd £500 – razem 4200 funtów. Sprawozdanie w języku angielskim: nowyczas.co.uk

Irena Delmar z Olgierdem Łukaszewiczem


22|

06 (204) 2014 | nowy czas

kultura

ZAmAchoWiec Z SArAjeWA i Manhattan W Forest hill I wojna była osTaTnIm akTem PrzemIjającej ePokI I PocząTkIem nowoczesnego śwIaTa. na zdjęcIu TrzecIa bITwa Pod yPres, 1917

wojciech a. sobczyński

P

ołudniowego Londynu nie odwiedzam – powiedział kiedyś mój rozmówca. – Przecież musisz zabrać ze sobą paszport przekraczając Tamizę – tak do dzisiaj mówią żartobliwie mieszkańcy północnej strony rzeki. Słyszałem to określenie zarówno od tradycyjnych cockneys, zamieszkujących okolice East Endu, jak i od zwykłych snobów z Harrow Road, aspirantów do wyższego statusu społecznego. Jest to oczywisty anachronizm, ale poparty, jak to bywa, głęboko zakorzenionymi uwarunkowaniami historycznymi. Rzeki zawsze stanowiły naturalną przeszkodę dla podróżników, handlarzy, a nawet dla postępujących armii, które szukały płytszych miejsc na przeprawę przez rzeki (tzw. brody) budując tam fortyfikacje. W takim to właśnie miejscu założyli Rzymianie pierwszy fort i osadę nad Tamizą, nazywając ją Londonium. Ten fort był praprzodkiem dzisiejszej twierdzy zwanej Tower of London. Przeprawa przez rzekę była kiedyś kosztowna. Płacić trzeba było myto, czyli cło lub podatek od wartości przewożonego ładunku. Gońcy musieli się legitymować listami polecającymi, które z czasem stały się dzisiejszymi paszportami (passe-port – czyli przepustka przez port jest genezą tego słowa). Dzisiejszy most zwodzony Tower Bridge nie jest tak antyczny jak pobliska twierdza (najstarszym mostem londyńskim, wielokrotnie przebudowywanym jest London Bridge), bo wybudowali go wiktorianie pod koniec XIX wieku. Musiał być zwodzony nie ze względów obronnych, lecz dlatego, żeby wysokie maszty okrętów i statków handlowych zawijających do portowych nadbrzeży w wyższych partiach rzeki mogły się zmieścić bez składania masztu. Spektakularne górne przęsło było niezbędnym przejściem dla pieszych, kiedy most unoszono często – w tamtych czasach Tamiza była tak zakorkowana statkami wszelkiego rodzaju, jak dzisiejsze ulice Londynu w godzinach szczytu. Towary lądowały w Southwark, ryby po północnej stronie przy Lower Thames Street, a kosztowności w pobliżu starego London Bridge, wyglądającego wtedy jak małe miasteczko zawieszone nad wodą. W górę rzeki nie było już mostów i przeprawa wymagała promu. Ulica Horsferry nosi swą nazwę od XVI wieku, kiedy arcybiskup Canterbury założył regularny prom, łącząc swoją rezydencję w Lambeth Palace z Opactwem Westminsterskim oraz z siedzibą króla i dzisiejszym parlamentem. Codziennie przekraczam Tamizę pokonując rozliczne mosty samochodem i, o ile mogę, podziwiam piękno miasta. Jadę na wystawę kolegi artysty dalej na południe miasta i słucham radia. Temat programu: zamach w Sarajewie. Dzień dzisiejszy i historia utkane są w niesłychanie delikatną koronkę. W całej Europie trwają przygotowania do obchodów 100-lecia wybuchu I wojny światowej, zwanej tutaj i we Francji Wielką Wojną. W przeciwieństwie do II wojny światowej, która zasłynęła bestialskim okrucieństwem na skalę przemysłową, I wojna była ostatnim aktem przemijającej epoki i początkiem nowoczesnego świata. Historycy zgodni są na ogół co do takiej oceny, a zgodny punkt widzenia historyków należy do rzadkości. W 1914 roku Cesarstwo Austro-Węgierskie wraz z Prusami z jednej strony, a Francją i sprzymierzoną Rosją z drugiej, uniosły się „honorem” dając wyraz tradycyjnej podejrzliwości rywalizujących interesów. Niczym prehistoryczne dinozaury, wielkie armie imperialne zmagały się ze sobą w krwawym konflikcie przez cztery lata. Statystyki tego konfliktu są tak monstrualnie tragiczne, że przekraczają zdolności naszej wyobraźni. Nie bez powodu wspomniałem powyżej o naturalnych granicach obronnych dużych rzek. Lasy czy wzgórza też należą do naturalnych barier strategicznych, które wpisały się w karty historii krwią ofiar milionów żołnierzy. Tak było we wzgórzach Ardenów, przez które przebili się Niemcy w pierwszej fazie woj-

ny, a Dolina rzeki Sommy jest terenem, gdzie toczyły się największe walki w historii. Obie strony straciły przeszło pół miliona żołnierzy, a front przesunął się zaledwie o dwadzieścia kilometrów. Trudno nie wspomnieć także miasta Ypres, w okolicach którego użyto bojowe gazy trujące. Trzy bitwy pod Ypres trwały praktycznie całą wojnę. Horror towarzyszący tym beznadziejnym zmaganiom wywarł trwałe piętno na następnych generacjach aż po dzisiejsze czasy. Czytelnicy, którzy chcieliby zapoznać się z dalszymi szczegółami tej karty historii powinni przeczytać Na zachodzie bez zmian – książkę Ericha Maria Remarque’a, w której autor opisuje osobisty dramat żołnierza. Warto też zobaczyć stałą ekspozycję w Imperial War Museum. Są tam dokumenty, mapy, sprzęt wojskowy, zdjęcia archiwalne i nawet odtworzone okopy z nowoczesnymi audiowizualnymi efektami. Piszę o tym wszystkim ze względu na trwałe konsekwencje tych wydarzeń na dzieje narodów, ich struktury polityczne i kulturalne. Kolekcja Imperial War Museum zawiera nie tylko militarne eksponaty. Jest tam doskonała ekspozycja malarstwa, rzeźby, literatury i poezji, których charakter odzwierciedla przeżycia sprzed stu lat. Brytyjscy poeci, tacy jak Siegfried Sassoon, Rupert Brook, a przede wszystkim Wilfred Owen, utrwalili w słowach swoje myśli bez ozdobników i sentymentalnych określeń, trafiając bez reszty w serca czytelników. Na szczególną uwagę zasługuje Owen. Jego wiersze zawarte były w listach pisanych w okopach i adresowanych do matki. Ostatni list, szczególnie tragiczny, pisany był już po ostatecznym zawieszeniu broni. Niestety, poeta nie doczekał powrotu do domu, bo padł ofiarą strzału niemieckiego strzelca, do którego rozkaz o końcu wojny chyba nie zdążył jeszcze dotrzeć. My Polacy mamy szczególnie skomplikowany stosunek do problematyki tego okresu. Zmagania wojenne imperialnych sił, tych samych, które rozparcelowały polskie państwo na trzy części wiązało się z nadzieją odrodzenia niepodległości. Jednakże, ze względu na podział państwa, rodacy znaleźli się chcąc niechcąc po obu stronach linii frontu. Polski poeta Edward Słoński pisze w wierszu „Sen o szpadzie”, 3 marca 1915 roku: Gdy dym pożarów słońce gasi i coraz krwawszy huczy bój, ty mnie nie pytaj, czy to nasi, czy to nie nasi, synu mój!

W obliczu ideowego bankructwa militarnego przywództwa na zachodnim froncie pojawił się kryzys człowieczeństwa. Dla rodaków frontu wschodniego ten sam kryzys potęgowała bratobójczość konfliktu. W zimnie, głodzie i niedoli upadły dawne ideały wdeptane w błoto okopów. Upadły wielkie cesarstwa, a z ich ruin wyłoniły się narody dążące do niepodległości. Zaczęła się polityczna nowa era, która szła w parze z rewolucją intelektualną. Nieodłączną częścią tego spektrum była kultura i sztuka zmieniające się w sposób radykalny. Powstawały nowe kierunki, jak kubizm, futuryzm, fowizm, ekspresjonizm, konstruktywizm i wiele innych. Jeden z nich – suprematyzm – powstał w rewolucyjnej Rosji właśnie w tym zwrotnym punkcie historii. Jego twórcą był Kazimierz Malewicz, którego wystawa otworzy się wkrótce w Tate Modern. Współtwórcami i równie ważnymi eksponentami tego ruchu byli polscy artyści Władysław

Ty mnie nie pytaj, kto zwycięża, czyj triumfalny słychać śpiew – naszego nie masz tam oręża, choć się (tam) nasza leje krew. Paweł Wąsek, Flying City

Paweł wąsek: urodził się w Zgierzu w 1973 roku. Absolwent Wydzialu Tkaniny i Ubioru Akademii Sztuk Pięknych w Łodzi. Dyplom w Pracowni Projektowania Ubioru oraz Pracowni Rysunku i Malarstwa obronił z wyróżnieniem w 2000 roku. Tworzy rysunki, obrazy oraz instalacje komponowane z przypadkowych przedmiotów, którym nadaje nowe znaczenia. Jego prace znajdują się we Włoszech, Francji, i Irlandii. Od 2001 roku mieszka w Londynie

Tomasz sTando: urodził się w Warszawie w 1953 rok u. S tudiował malarstwo w klasie prof. Jana Tarasina i grafikę w klasie prof. Haliny Chrostowskiej w Akademii Sztuk Pięknych. Jego prace znajdują się w Muzeum Narodowym w Warszawie, w kolekcji Pollok-Krasner w Nowym Jork u (był stypendystą Fundacji Pollocka) i w wielu kolekcjach prywatnych. Od 2006 roku mieszka w Londynie.


|23

nowy czas | 06 (204) 2014

kultura to niezapomniany widok, a dzięki pracy Pawła Wąska przeniosłem się tam niczym w bajce. Gdy czytanie bajki się kończy, Julek Wąsek, jak wszystkie dzieci, pewnie prosi swojego tatę o więcej, a ja też proszę o więcej bajek od artysty.

Strzemiński i Katarzyna Kobro, później znakomity Henryk Starzewski. Zbiory ich sztuki znajdują się w dużej mierze w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Łodzi.

O

artystach, których prace eksponowane są w tym muzeum myślałem jadąc do Forest Hill, aby zobaczyć wystawę PaWła Wąska, wychowanka łódzkiej Aklademii Sztuk Pięknych. Paweł w Londynie działa już od wielu lat, wystawia regularnie wraz z innymi artystami skupionymi wokół APA, w niezależnej grupie Page 6, oraz organizowanych przez „Nowy Czas” ARTeriach. Był zdobywcą pierwszego miejsca konkursu Mały Eksperyment 2012, a od niedawna wraz z żoną Gabą prowadzi czarującą galerię The Montage niedaleko stacji Forest Hill. Lubię prace Pawła, a tytuł wystawy Flying Cities, widniejący na dobrze zaprojektowanym zaproszeniu, zaostrzył mój apetyt. Droga z centrum do Forest Hill jest długa i zawiła. Podąża szlakiem uczęszczanym od dawna przez londyńczyków uciekających z zadymionego miasta do podlodyńskich wiosek – Camberwell Green, Denmark Hill, Dulwich i wreszcie wzgórze Forest Hill, wraz z sąsiadującym Crystal Palace. Po drodze przejechałem obok Horniman Museum mieszczącym się w pięknym secesyjnym budynku, ozdobionym dwoma totemami. Kolekcja ma głównie etnograficzny profil, ale nie tylko. Polecam to miejsce wszystkim, od matek z dziećmi poczynając, a kończąc na koneserach. Wszystkim można też polecić galerię/kawiarnię Pawła i Gaby Wąsków. The Montage przypomina w charakterze galerię Centaur, którą prowadził aż do śmierci w Highgate inny polski artysta Jan Wieliczko. W The Montage można pooglądać albo kupić prace współczesnych artystów i różne stare rupiecie. Wszystko to można robić pijąc dobrą kawę, zjadając znakomite ciasta domowego wyrobu, siedząc w ogrodzie, gdzie dzieci mogą się w tym samym czasie bawić w specjalnie na ten cel wyposażonej bawialni. Na piętrze, w sterylnie przygotowanych pomieszczeniach mieści się galeria, która w niedawnym czasie prezentowała wielu interesujących artystów, a teraz pokazuje nowe prace Pawła. Życzę serdecznie Wąskom wszelkiej pomyślności w tym przedsięwzięciu. Ich galeria ma szanse wypełnić lukę, która powstała po zamknięciu dobrych polskich galerii, takich jak wymieniany już Centaur, Grabowski Gallery czy też Drian Gallery prowadzonej przez Halimę Nałęcz. Ale wracam do sedna sprawy, czyli prac Pawła. Słowo „montaż” zawarte w nazwie jego galerii jest chyba kluczem do zrozumienia jego obecnie pokazywanych prac. Dotychczas Paweł pokazywał prace, które opierały się o rysunek i kolor kładziony na płaszczyznę papieru szerokimi zdecydowanymi pociągnięciami. Rysunki miały charakter portretowy, choć o ile wiem, nie przedstawiały konkretnych ludzi. Obecna wystawa pokazuje zupełnie inne zainteresowania Pawła Wąska, tym razem pejzażem miejskim. Ściany trzech sal

I

nną „bajkę” w czterech zwrotkach zobaczyłem na ścianach Galerii POSK. 4 x 10 to tytuł wystawy ostatnich prac To ma sza sTaN do, mieszkającego w Londynie absolwenta warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych. Spotkało mnie przyjemnie zaskoczenie. Tekst zaproszenia wspominał prace Stando, które znam z przeszłości. Ekspozycja w Galerii POSK była czymś radykalnie innym, nowym i przekonującym. Cztery ciągi zgrupowanych dobrze prac, umieszczonych na przeciwległych ścianach działają na widza przede wszystkim choreografią wystawy. Każdy obraz jest jednym monotematycznym studium torsu człowieka. Czasem jest to kobieta, której kształt przypomina bryłowe rzeźby Aristide Maillola, najczęściej jednak jest to kształt bliżej niezdefiniowany, przypominający bezpłciowego greckiego kurosa. Dwie grupy prac są czarno-białe i mają bardzo graficzny potencjał. Wiele z nich powstało poprzez odbijanie mokrego malowidła o papier, który stawał się potem podłożem następnego obrazu. Rezultat takiej powielanej techniki wzbogaca artysta poprzez indywidualne korekty. Efekt jest dobry i spontaniczny.

Wojciech a. sobczyński

Tomasz Stando, praca z serii 1 x 10

galerii wypełnione są wyimaginowanymi fabrykami. Prosta bryła budynku wycięta nożyczkami w duchu Matisse’a. Bryłę często zwieńcza komin fabryczny, a plama farby przedstawia kłęby unoszącego się dymu. Paweł zgadza się, kiedy sugeruję, że widzę w tych obrazach echo jego łódzkich wspomnień. W środku każdego pokoju stoją geometryczne instalacje z kawałków drewna, układanych niby klocki, którymi bawi się ze swoim 5-letnim synem Julkiem. Układa je w grupy architektoniczne przypominające zabudowę fabryk. Największy pokój wypełnia platforma z napisem Praca w toku. Tym razem jest to cały urbanistyczny kompleks, megalopolis, pokryty geometrycznymi kształtami przypominającymi las drapaczy chmur. Patrzę na to i myślami przenoszę się pod Brooklyn Bridge skąd podziwiałem kiedyś genialny widok Manhattanu lśniącego wieczornymi światłami podwojonymi odbiciem w wodzie East River. Był

Artful Faces

say others: Janina Baranowska is one of the finest painters of her generation. Born in Grodno, arrested by the Soviets at the beginning of the WWII and depor ted to Siberia. Two years later she joined General Anders Polish Army in its march to the Middle East. Came to Britain after the war and studied under David Bomberg 1947-50. She was on Board of National Society of Painters and Sculptors and from 1980 Chair of the Association of Polish Artists in Great Britain. Her paintings are in many national and private collections. say I: Pani Janina, please tell me what to do in POSK Gallery. You were the Director here for many years. You have experience. I’ve just shouted at some artist and feel ghastly. Maybe I shouldn’t have done. says she: “Don’t worry. Ar tists should be shouted at sometimes. It does them a lot of good. Nice colours you are wearing today, by the way. I like that blue. I need to go home and finish a painting, I have another ten inches to do.” Bottom line: Gentle smile hides a tough, brushwielding lady so don’t s tep on her toes. National Treasure. Paweł Wąsek, Megalopolis

Text & graphics by Joanna Ciechanowska


24|

06 (204) 2014 | nowy czas

kultura

Agata Kubiak: POLARITY Sławomir Orwat

T

Szwedzka dusza w Londynie

D

la wielu osób balansowanie na styku różnych kultur bywa nieco kłopotliwe. Budowanie swojego „ja” przy ciągłym pytaniu o własną tożsamość nie jest łatwe. Jednak szwedzka wokalistka Emilia Martensson zdaje się nie mieć z tym problemu. W swej twórczości umie znakomicie scalać różne elementy otaczającej ją rzeczywistości, budując wyrazisty, wielowymiarowy obraz. Zaś sceniczna ekspresja i talent artystki do opowiadania w utworach ciekawych i poruszających historii dzięki swej autentyczności łatwo dociera do odbiorcy. Taka właśnie jest najnowsza płyta Emilii Martensson – wielopoziomowa i zróżnicowana. Ana to nie tylko tytuł albumu. To również imię babki Emilii, przybyłej do Szwecji ponad pół wieku temu, będącej łącznikiem między tym, co „stare”, pochodzące ze Słowenii, i „nowym”, zrodzonym w Skandynawii, a także bogatym źródłem życiowych rad dla samej artystki. Emilia zaprezentowała swoją twórczość w Jazz Cafe, w Polskim Ośrodku Społeczno-Kulturalnym, która staje się jednym z bardziej rozpoznawawalnych punktów na muzycznej mapie Londynu. Wokalistka wystąpiła przed sporą i bardzo zróżnicowaną publicznością. Wiele z przybyłych osób nie miało wcześniej styczności z jej muzyką. Jednak pomiędzy występującymi na scenie artystami (Emilii towarzyszyła trójka znakomitych muzyków) i widownią bardzo szybko nawiązała się nić porozumienia. Być może pomogła w tym trochę obecność rodziny i znajomych wokalistki. Jednak z pewnością decydującym elementem było doświadczenie i wieloletnie obycie sceniczne, jak i naturalny talent do budowy intymnej więzi ze słuchaczem. Niemal każdy utwór stanowił dla niej pretekst do opowiedzenia związanej z nim historii lub anegdoty. W programie znalazły się zarówno utwory

z albumu Ana, wydanego w kwietniu 2013 roku, jak i materiał z poprzedniej płyty – debiutanckiego krążka And So It Goes. W poszukiwaniu muzycznej ekspresji artystka odważnie sięga do różnych źródeł. I jak życie na pograniczu różnych kultur zdaje się być dla niej czymś naturalnym, z czego czerpać można wiele dobrego, tak i łączenie gatunków muzycznych buduje w jej twórczości zupełnie nową jakość. Emilia miesza elementy jazzu z folkiem, zapożycza z muzyki klasycznej; oprócz własnych kompozycji nie boi się prezentować swoich wersji cudzych utworów; śpiewa zarówno po angielsku, jak i szwedzku. Jej zabawa zróżnicowaną stylistyką sprawia, że uwaga odbiorcy cały czas pozostaje pobudzona. Zabiera nas w podróż, w której krajobraz podlega nieustannym zmianom, a za każdym zakrętem czai się nowe, nieznane doświadczenie. Publiczność Jazz Cafe POSK, żywiołowo reagująca na jej muzykę, wyraźnie dawała do zrozumienia, że podróż ta bardzo jej się podoba. Jednak tym, co najbardziej przyciąga słuchacza jest sam głos Emilii Martensson, która posiada znakomite warunki. I wie, jak je wykorzystać. Dzięki jej talentowi wokalnemu, projekt Kairos 4Tet, z którym związała się w 2010 roku zdobył nagrodę MOBO Award w kategorii Best Jazz Act za rok 2011. Zaś znany brytyjski magazyn „Observer” uhonorował ją wyróżnieniem The New Face of British Jazz 2012. Niedawno wokalistka zakończyła trasę po Szwecji. Mam nadzieję, że w niedalekiej przyszłości ponownie uda mi się ujrzeć Emilię Martensson występującą na żywo. Tym bardziej że krótkie rozmowy, jakie udało mi się preprowadzić po koncercie zarówno z samą wokalistką, jak i jej perkusistą Adriano Adewale pozostawiły poczucie otwartości i ciepła bijącego od muzyków.

Alex Sławiński Koncer t Emilii Martensson w Jazz Cafe POSK odbył się w ramach cyklu: TOMEK FURMANEK ZAPRASZA

o niesamowite, świetne. Będzie z tego coś dużego! – miał ponoć wykrzyknąć basista Soundgarden Ben Shepherd podczas pamiętnej próby, na którą Chris Connel przyniósł Black Hole Sun. Choć do dziś trwają spory, o czym traktuje tekst tej piosenki, porywało się na ten symbol grunge’u wielu wykonawców, w tym Paul Anka czy Peter Frampton. Niezwykle zmysłowa (jak cała płyta) wersja tej ballady zaśpiewana przez Agatę Kubiak powaliła na kolana nie tylko mnie. Do dziś mam w głowie głośne wow!, dochodzące zza szyby sąsiedniego studia podczas programu, którego Agata była gościem. Podsłuchujący prezentowaną przez nas wówczas muzykę mój angielski kolega radiowy Alex kompletnie odpłynął, a po programie stwierdził, że chce tę płytę grać w swoich programach. Takie płyty, jak debiutancki krążek Polarity, mieszkającej w Londynie Agaty Kubiak odnajdujemy na sklepowych półkach zazwyczaj jesienią i trzeba sporej odwagi, aby na wiosnę zaproponować album traktujący o najróżniejszych obliczach tęsknoty. ...Gdy nie po drodze będzie razem iść Uniosę Twój zapach snu Rysunek ust, barwę słów Niedokończony, jasny portret Twój...* Poeta, dramaturg, satyryk, malarz i piosenkarz Jonasz Kofta ukochał tęsknotę i nostalgię, i na różne sposoby malował ją za pomocą swoich tekstów. Wystarczy przypomnieć choćby Sambę przed rozstaniem, Pamiętajcie o ogrodach czy Jej portret, którym obdarowała swoich wielbicieli Agata Kubiak. Czyżby ta subtelna wokalistka i skrzypaczka odnalazła w tej poetyce samą siebie i osobiste tęsknoty, decydując się na otwarcie płyty właśnie kompozycją Włodzimierza Nahornego? Jej portret to połączenie działającego na wyobraźnię pięknego głosu Agaty z trwającą prawie trzy minuty jej nieprawdopodobną solówką na skrzypcach, którą wokalistka nawiązuje artystyczny dialog z Koftą, wyruszając w mistyczną podróż do tajemniczego świata tęsknot i przeżyć nieodgadnionych być może nawet dla niej samej. Podczas jednej z audycji radiowych Agata Kubiak powiedziała mi, że jej filozofią życia jest buddyzm. – Z czasem wciągałam się w to głębiej i głębiej, aż w końcu przeprowadziłam się do Warszawy, gdzie zaczęłam studiować filologię tybetańskiej, zaczęłam chodzić do buddyjskiej Sanghi i oficjalnie zmieniłam wiarę. Medytacja całkowicie odmieniła moje życie… Dharma to w wymiarze muzycznym i tekstowym autorski utwór Agaty, od którego uzależniłem się całkowicie. Unikatowe w nim jest niezwykłe połączenie zaaranżowanej na wokal, skrzypce, piano i sekcję rytmiczną kompozycji, która pomimo że nie idzie na kompromis z masowym odbiorcą, jest jednocześnie bardzo radio-

wa – z niezwykle osobistym tekstem, który nie tylko każe nam się zastanowić nad istotą popełnianych błędów, ale przede wszystkim – jak mogę się domyślać – jest czymś w rodzaju życiowego credo autorki i punktem wyjścia do samooceny. Czy w poszukiwaniu istoty nostalgii, jaka słyszalna jest niemal w każdym utworze tej płyty autor recenzji ma prawo zanurzać się w tak odległym świecie, jakim dla człowieka wychowanego w kulturze europejskiej jest zbudowana na zupełnie innych filarach filozofia Wschodu? Subiektywizm oceny dzieła artystycznego poniekąd rozgrzesza recenzenta nawet z najbardziej nieprawdopodobnych wizji i dociekań, których najbardziej zaskoczonymi czytelnikami jakże często są sami twórcy. Słuchając Po la ri ty chciałoby się powiedzieć: „piękną mamy jesień tej wiosny”, ale jednocześnie szukając źródeł niezwykłego nastroju, nie sposób przejść obojętnie wobec systemu wartości, jakim na co dzień kieruje się jego autorka. Amerykański pianista jazzowy Brad Mehldau znany jest z tego, iż potrafi grać każdą z rąk odrębne melodie w niezwykłych metrach. Jego kompozycja Go od bye Sto ry tel ler (for Fred My row) pochodząca z wydanego w 1999 roku albumu Ele gia to utwór, do którego Agata napisała polski tekst traktujący o straconych złudzeniach i pożegnaniu z młodzieńczym wyobrażeniem szczęścia. Podmiot liryczny albumu przeszedł w ciągu blisko pięćdziesięciu minut niełatwą drogę pokory i dojrzałego pogodzenia się z losem. Namawiając do zapoznania się z debiutanckim albumem Agaty Kubiak, chciałem skupić się nie tylko na wyrafinowanej warstwie muzycznej. Tekstowy przekaz Po la ri ty to nie tylko tęsknota za czymś utraconym lub niespełnionym. W otaczającym nas świecie coraz powszechniejszej artystycznej manipulacji mamy bowiem moralny obowiązek przeciwstawienia się medialnej hipokryzji i socjotechnicznie wyprodukowanym pseudoautorytetom. Takie albumy jak Po la ri ty zapraszają nas do zastanowienia się nad życiem i przekazują mądrość naturalną i od wieków niezmienną. Siłą tego krążka jest oprawienie tego ważnego przekazu w niezwykle piękną aranżację, której magii nie sposób się oprzeć. Żegnaj więc gawędziarzu – mówiąc słowami ostatniego utworu z tej płyty, do której będę wracał w tych chwilach, kiedy moje usta będą dotykały ziemi... Może dzięki temu znów przypomnę sobie jak chodzić? Śpij, zapomnij zapach mchu Smak poziomek inny już Nie straszne już siniaki, pokrzywy mniej kolą I wzruszać się książką nie wypada. Tego dnia spojrzysz już nie rozpoznasz co szczęściem jest...


|25

nowy czas | 06 (204) 2014

kultura

PIOTR SZALSZA W LONDYNIE

P

iotr Szalsza, reĹźyser, muzyk, scenarzysta, pisarz i publicysta na staĹ‚e mieszkajÄ…cy w Wiedniu byĹ‚ goĹ›ciem pokazu ďŹ lmĂłw jego autorstwa, ktĂłry odbyĹ‚ siÄ™ 15 czerwca w Sali Teatralnej POSK-u. 70-letni wszechstronny twĂłrca, ale teĹź zasĹ‚uĹźony dziaĹ‚acz kultury odznaczony KrzyĹźem Kawalerskim Orderu ZasĹ‚ugi RP odwiedziĹ‚ Londyn w roku osobistego jubileuszu 50-lecia pracy artystycznej na zaproszenie prowadzonej przez BarbarÄ™ Bakst Konfraterni ArtystĂłw Polskich. Tym milsze, z powodu tego jubileuszu, byĹ‚o oczekiwanie na spotkanie z artystÄ…. Po pokazie ďŹ lmĂłw Serce Chopina oraz BolesĹ‚aw Huberman – Portret odbyĹ‚a siÄ™ dyskusja z udziaĹ‚em publicznoĹ›ci. Grono zaproszonych goĹ›ci zaszczycili: prezes Chopin Society UK Lady Rose Cholmondeley oraz prezes Ogniska Polskiego Nicka Kelsey z maĹ‚ĹźonkÄ…. W roli tĹ‚umacza wystÄ…piĹ‚ StanisĹ‚aw Mickiewicz – wielki przyczynek do wyjÄ…tkowego spotkania. Bezcenny skarb, jakim jest dzieĹ‚o Fryderyka Chopina, ĹşrĂłdĹ‚o dumy i toĹźsamoĹ›ci PolakĂłw, zajmuje – tak jak zajmowaĹ‚o przez wieki – twĂłrcĂłw wielu dziedzin sztuki. Tematyka zwiÄ…zana z Ĺźyciem i twĂłrczoĹ›ciÄ… tego wielkiego kompozytora znalazĹ‚a swe miejsce w piÄ™ciu ďŹ lmach Piotra Szalszy, ktĂłry jest takĹźe absolwentem Akademii Muzycznej w klasie altĂłwki. Film Serce Chopina opowiada historiÄ™ zwiÄ…zanÄ… z urnÄ… z sercem kompozytora. UmierajÄ…cy w ParyĹźu Fryderyk Chopin wyraziĹ‚ dość szczegĂłlnÄ… ostatniÄ… wolÄ™..., by jego serce po Ĺ›mierci

Z kolei ďŹ lm BronisĹ‚aw Huberman – Portret, sam twĂłrca uznaje za swoje znaczÄ…ce osiÄ…gniÄ™cie w dziedzinie twĂłrczoĹ›ci ďŹ lmowej. Piotr Szalsza zebraĹ‚ ogromny materiaĹ‚ archiwalny o polskim skrzypku, ktĂłry wczeĹ›niej posĹ‚uĹźyĹ‚ mu do opracowania obszernej publikacji poĹ›wiÄ™conej BronisĹ‚awowi Hubermanowi. Inscenizowany ďŹ lm dokumentalny opowiada o jednym z najwybitniejszych skrzypkĂłw pierwszej poĹ‚owy XX wieku.

MateriaĹ‚y archiwalne wykorzystane w ďŹ lmie budujÄ… opowieść o rozwoju talentu cudownego dziecka, poprzez sukcesy miÄ™dzynarodowej kariery wirtuoza skrzypiec, polityka, spoĹ‚ecznika, pisarza i organizatora Ĺźycia artystycznego. PrzywrĂłcenie od zapomnienia postaci wybitnego artysty, zasĹ‚uĹźonego w dziejach kultury europejskiej, znalazĹ‚o uznanie podczas Festiwalu FilmĂłw Berlin 2011, gdzie ďŹ lm zostaĹ‚ nagrodzony. (bm)

wróciło do Polski. ŝyczenie Chopina zostało wypełnione. Dzięki zabiegom siostry kompozytora Ludwiki spoczęło w kościele pw. św. Krzyşa w Warszawie. Jednak nie był to koniec dramatycznych dziejów relikwii. Film Piotra Szalszy przedstawia los urny na tle wydarzeń historycznych, podczas Powstania Warszawskiego. Wykorzystując unikatowe materiały archiwalne z sierpnia 1944 roku pochodzące z niemieckich kronik, twórca maluje swój przekaz z udziałem aktorów: Jana Englerta i Marty Klubowicz, którzy czytają poezję i fragmenty listów kompozytora. To oni prowadzą widza szlakiem niebywałych zdarzeń.

UFBUS PHOJ TLB * .* &/* " ."3* "/" )&."3" ;"13"4;" /" /08" 8&34+ & 4$&/* $;/" %;* &-" BEBNB NJ DLJ FXJ D[B

8 XZLPOBOJ V J SF[ZTFSJ J HPTDJ OOJ F XZTUFQVK BDFHP SFOPNPXBOFHP [FTQPMV 4DFOZ 1PFUZDLJ FK 1PTLV "3"/;"$+ " 8* &$;036 ."+ " -&8* 4 3F;ZTFSJ B 8PK UFL 1J FLBSTLJ 0QSBXB TDFOJ D[OB .BHEBMFOB 3VULPXTLB )6/5

5&"53 * . ."3* "/" )&."3" -* 1* &$ (0%; 0(/* 4,0 10-4,* & &9)* #* 5* 0/ 3% -0/%0/ 48 1/

#* -&5: $;-0/,08* & b 10;045"-* b "--* &% * 3* 4) #"/, 4035 $0%& "$$06/5 3&' #09 0''* $& $;&,* 10-* 4) )&"35) $-6# 3&' #09 0''* $& 3&45"63"$+ " 0(/* 4," 0'&36+ & 84;:45,* . $;-0/,0. ,-6#6 41&$+ "-/& .&/6

J OGPSNBDK B

NBHEBMFOB SVULPXTLB IVOU

St. Giles W moich opowieściach o architekturze Londynu zwykle powtarza się podręcznikowy schemat analizy interesujących mnie obiektów: br yła budynku widziana najczęściej jako rodzaj ogromnej rzeźby; do tego historia i kontekst otoczenia, i to prawie juş wszystko. No moşe jeszcze trochę o fakturze elewacji, co wiąşe się zwykle z wyborem dominującego materiału: cegły, betonu, szkła. Dzisiaj zapraszam do spojrzenia na współczesną architekturę z malarskiej perspektywy. Kolor jest szczególnie bliski mojej profesji malarza, więc postanowiłam spojrzeć na ulice Londynu jak na malarskie płótno – bo jak właściwie wyglądają nasze miasta w kwestii koloru? Prawda jest dość szara, wszystko obraca się w dość wąskiej palecie kolorów, przypisanych tradycyjnie dominującemu materiałowi uşytemu do wykończenia elewacji budynku. Mimo şe napisano na przykład wiele ksiąşek o niemal nieograniczonych moşliwościach produkcji tradycyjnej cegły i pomimo şe tak zwana kultura cegły w architekturze to jest sam w sobie pasjonujący, osobny temat, to w kwestii koloru nie wychodzi ona zazwyczaj poza utarte i sprawdzone rozwiązania. Kto jednak uwaşnie śledził co dzieje się w architekturze Londynu przez ostatnich kilka lat, bez wątpienia nie przeoczył kilku realizacji, które pozwalają nam nieoczekiwanie spojrzeć na nowe obiekty jak na dzieła sztuki malarskiej. Chcę wierzyć, şe to nowe i kreatywne spojrzenie nie ma nic wspólnego z wszechobecną kulturą show-off i wyścigami współczesnych architektów w biegu do zdobycia do tytułu autora kolejnego projektu obdarzonego mianem iconic (bardzo przepraszam Szanowną Redakcję pisma, które dba o czystość języka oraz czytelników), ale nie mogę znaleźć odpowiednich polskich słów precyzyjnie oddających znacznie słów show-off i iconic). Malarską wartość t ych obiektów kaşdy musi ocenić sam, a zwłaszcza to, ile jest w

t ych realizacjach szokowania dla samego efektu bycia zauwaĹźonym, a ile w nich autentycznej urody i harmonii, jak w kaĹźdym porzÄ…dnym pĹ‚Ăłtnie malarskim. Zaczynamy od Greenwich, budynek Ravensbourne College, znajdujÄ…cy siÄ™ tuĹź obok namiotu O2; orientalna malarskość tej elewacji jest tak dominujÄ…ca, Ĺźe gubi siÄ™ jego monotonna bryĹ‚a (z nieistniejÄ…cej juĹź sĹ‚ynnej pracowni architektonicznej FOA). Potem wpadnijmy na FitzrowiÄ™, tuĹź u podstawy wieĹźy BT pows taĹ‚ Ĺ›nieĹźnobiaĹ‚y budynek laboratorium londyĹ„skiego uniwersytetu (UCL) z bardzo prostÄ…, wrÄ™cz ascetycznÄ… elewacjÄ…, lekko tylko pofalowanÄ…, aby uciec od jego tr ywialnej, prostokÄ…tnej br yĹ‚y; bardzo mnie teĹź bawiÄ… jego liczne biaĹ‚e kominy, tak bardzo odbiegajÄ…ce od naszego tradycy jnego postrzegania, Ĺźe bez wÄ…tpienia Ian Ritchie, autor tego pomysĹ‚u, zajÄ…Ĺ‚by pierwsze miejsce w konkursie wystawy Little Experiment, ktĂłrej kuratorem i jurorem byĹ‚ Wojciech A. SobczyĹ„ski. I wreszcie Renzo Piano (ten od Sharda na London Bridge ) ze swoim St. Giles, nieco schowanym za wieĹźowcem Centre Point przy Tottenham Cour t Road – co za feeria kolorĂłw, jaskrawych, wyciĹ›niÄ™tych bez wÄ…tpienia prosto z tubki malarskiej - wielkie, plakatowe elewacje: pomaraĹ„czowe, şóĹ‚te, czerwone, zielone. OczywiĹ›cie moĹźna je lubić lub nie; dla mnie jest to eksper ymentalne, wielkoformatowe malarstwo, przywodzÄ…ce na myĹ›l nowatorskie wizje krĂłla amer ykaĹ„skiego pop-artu Andy Warhola. I chociaĹź dla wielu bliĹźsza zawsze bÄ™dzie wysublimowana sztuka dziewiÄ™tnastowiecznych kolor ystĂłw, to sam fakt, Ĺźe moĹźna mĂłwić o architekturze w t ych kategor iach jes t doprawdy odĹ›wieĹźajÄ…cy.

Tekst i rysunek:

Maria Kaleta


26|

06 (204) 2014 | nowy czas

czytelnia Rysunek: Joanna Ciechanowska

Powrót do krainy WyoBRaźnI Jak często wzięta do ręki książka staje się wehikułem czasu, otwierającym furtkę do dawno zapomnianego dzieciństwa? Ja trafiłem na taką. Zupełnie przez przypadek.

Tekst i zdjęcie: Alex Sławiński

N

iedawno, niedzielnym popołudniem, spacerowałem z moją panią po Chiswick. Zaglądaliśmy do różnych sklepów na głównej ulicy handlowej. choć nic ciekawego nie udało nam się znaleźć. W drodze powrotnej postanowiliśmy nie wsiadać do metra, lecz przejść spacerem do Acton Town. Wędrując przez osiedle, mija się stary dom aukcyjny. Wprawdzie nie zdarzyło mi się jeszcze nic tam kupić, ale zaglądam tam czasem, by – niczym w muzeum – pooglądać eksponaty. I tym razem drzwi były otwarte. Postanowiliśmy więc wejść, by pooglądać przedmioty towarzyszące dawnemu życiu Brytyjczyków. Jednak nie weszliśmy. Moją uwagę przykuł człowiek przewracający stare graty na stercie piętrzącej się niedaleko wejścia. Często lądują tam rzeczy uszkodzone, nie nadające się do sprzedania. Albo takie, które z różnych przyczyn nie poszły na aukcji. Człowiek grzebał w zwałach starych książek. Lubię książki. Zwłaszcza stare. Więc dołączyłem do grzebiącego. Przewracanie cudzych śmieci nie uwłacza mi. Książki leżały poukładane w kartonach, niczym w tanim antykwariacie. Mimo ich mnogości, niewiele pozycji potrafiło przyciągnąc moją uwagę. Książki nie były aż tak stare, by mieć wartość kolekcjonerską. Ich treść również nie wydawała mi się zbyt pociągająca. A jednak – udało mi się znaleźć coś dla siebie. Jedną z pozycji był stuletni podręcznik do chemii. Wydany w okresie, w którym przeprowadzanie procesu nitracji uznawane było za element edukacji młodego pokolenia. A nie „nakłanianiem do terroryzmu”, jak to się dzieje w dzisiejszych, chorych czasach. Postanowiłem więc, że pozwolę przetrwać podręcznikowi. Być może ujrzy jeszcze czasy, gdy szkoły znów zaczną nauczać zamiast ogłupiać… Drugą książką, na której spoczęło moje chciwe oko była wydana w latach siedemdziesiątych powieść młodzieżowa autorstwa Roalda Dahla. Również i ją wziąłem do domu. I dobrze zrobiłem, gdyż okazała się czytelniczym trafieniem w dziesiątkę. Lubię tego autora. Już jako dzieciak zetknąłem się z jego twórczością. W pierwszej połowie lat osiemdziesiątych „Przekrój” publikował w odcinkach jego powieść o rodzinie lisów, na którą zasadziła się trójka złych farmerów. Urzekła mnie ta historia. Chyba nie tylko mnie. Po latach książka doczekała się animowanej ekranizacji na całkiem przyzwoitym poziomie. Zresztą – kinematografia zdaje się kochać opowieści Dahla. Charlie and the Chockolate Factory ma już kilka wersji filmowych. Ale i sam autor także całkiem nieźle odnajdował się w świecie filmu, tworząc liczne scenariusze. Jak choćby do Żyje się tylko dwa razy – obrazu o przy-

godach Jamesa Bonda. Twórcy filmu chyba dobrze wiedzieli co robią, korzystając z jego usług – Roald Dahl sam był w przeszłości brytyjskim szpiegiem. Prowadził dość ekscentryczne życie, uwodził bogate Amerykanki i uwielbiał wystawne bale. Prawie niczym ekranowy Bond. Książki Dahla są prawdziwą żyłą złota zarówno dla czytelników, jak i dla licznych tłumaczy. Przełożone na wiele języków trafiały do odbiorców na całym świecie. Jednak największą – i niesłabnącą – popularnością twórczość pisarza cieszy się w Wielkiej Brytanii. Mimo że od jego śmierci minęło już niemal ćwierć wieku, kolejne wydania opowieści nadal w szybkim tempie znikają z półek sklepowych. Według wydanego przez „The Times” w 2008 roku rankingu pięćdziesięciu najbardziej wpływowych brytyjskich pisarzy powojennych, Roald Dahl znalazł się na szesnastej pozycji. Ale nie dla nazwiska czy osiągnięć autora sięgnąłem po tę książkę, ocalając ją od śmierci w czeluściach śmieciarki. Po prostu nie znałem jeszcze tej powieści i chciałem ją przeczytać. Danny the Champion of the World jest opowieścią, której akcja toczy się w pierwszej połowie lat siedemdziesiątych. Przedstawia życie chłopca, mieszkającego z ojcem w starym, cygańskim karawanie, gdzieś w południowej Anglii. Karawan i kawałek ziemi, na której stoi razem z małą stacją benzynową i warsztatem samochodym, to wszystko co mają. Ojciec Danny’ego jest mechanikiem. Biznes – jak to na wsi – nie przynosi mu wielkich zysków. Lecz wystarcza, by obaj mogli wieść spokojne i pogodne życie. Nie będę zdradzał, w jaki sposób ani w czym chłopak zostaje któregoś dnia mistrzem świata. Książka jest interesująca, zaś jej akcja wciąga. Jednak nie tyle urzekła mnie jej treść, co klimat, jaki jej towarzyszy. Czytając historyjkę o lisie, publikowaną w „Przekroju”, oczami dziecka wyruszyłem w podróż do angielskiego countryside. Plastyczny opis życia zwierzaków sprawił, że sam sięgnąłem po pióro (tak naprawdę na początku był to ołówek, którym pisałem w szkolnym zeszycie o szarych okładkach) i zacząłem układać swoją pierwszą powieść. O pieskach i kotkach. Nie była taka jak powieści Dahla. Ale próbowała taką być. Powrót do najlepszych chwil dzieciństwa jest w zasięgu ręki. Dobrze czasem po niego sięgnąć.

Zauroczenie w metrze w godzinach szczytu Weszła do pociągu na Wimbledonie nie było miejsca w tym tłoku ledwo wcisnęła się z boku na Wimbledon Park s pojrzałem na jej twarz w oczach tliła się iskierka na reszcie twarzy zmęczenia gwasz na Sout hfields wreszcie usiadła w pełnej gracji odcięta od ś wiata obojętna niczym zdzira słuchała łomotu rapowego świra ściągnęła płaszczyk w jodełkę i prawie jak u alchemika wyjęła zes taw do makijażu widać że ma na tym punkcie bzika na stacji East Putney szybko sprawnie bez problemu nałożyła coś w rodzaju podkładu czy kremu później już na Putney Bridge zerknęła w lustro śmier telnie przerażona jakby zobaczyła muszkę co zepsuła szyk zaraz jednak wszys tko było pod kontrolą to był tylko jej seksowny pieprzyk tuż pr zed Parson’s Green zręcznie szybko niczym ptaszydło rozmazała na powiekach jakieś brązowo-zielone mazidło podglądała ją całkiem zgrabna małolata dziewczęca kocica o której niejeden marzy niestet y kujon w gr ubych soczewach z aparatem na zębach i pryszczat ą komedią na twarzy a moja dama niezmordowanie swój wizer unek ucieleśnia nakłada wściekle czer woną szminkę wydymając us teczka jak czereśnia pr zed Fulham Broadway i West Brompton z lekkim amokiem rozbierałem ją wzrokiem ale to żadna zbrodnia nawet nie wykroczenie niespodziewanie na Earl’s Cour t zmieniła połączenie może ją gdzieś zaprosić pomyślałem wiedziony szalonym pomysłem już miałem jej wszystko wytłumaczyć jasno gdy na Sout h Kensington dziki tłum wparował i nagle zrobiło się ciasno następna stacja Sloane Sq uare wygląda na to że straciłem ją z oczu zniknęła gdzieś w tłumie pomyślałem że wyjaśnię jej wszystko na stacji Victoria że zrozumie ale nic puknąłem się w czoło to tylko moja fantasmagoria na stacji St. James’s Park już chciałem szczekać na wszystkich wkoło ale na Westminster to już była kwarantanna zacząłem wyć jak pies gdy krzywym okiem skarciła mnie jakaś upierdliwa s tara panna na domiar złego weszła również para narobili pełno wrzasku huku co niemiara ona wr zeszczała na niego na całego on z sarkast ycznym śmiechem gderliwie na szczęście wysiedli na Embankment i żyli długo i upierdliwie w międzyczasie moja tajemnicza dama skończyła swój makijaż byłem pod wrażeniem pech że nie jestem bogat y t ak bardzo jej pragnąłem szkoda że nie mogę jej wziąć na raty z t ym obfit ym biustem wyglądała jak świąt ynia nagle wychodząc szybkim krokiem zadałem sobie pytanie kto dziś rano wymiętolił ten egzemplarz Metra na któr y nawet nie rzuciłem okiem nie mówiąc już o tym że nici z mojej chętki wszys tko uszło jak powietr ze z dętki.

Grzegorz Spis

A Rush Hour Crush on the Tube by Gregory Spis She got on at Wimbledon she couldn’t find a place to sit so she sq ueezed in a bit at Wimbledon Park I took a closer look at her she looked rather st ark but there was a little glare in her eye at Southfields finally she took a seat just like a slut cut off the reality by the rap and thud beat in her congeniality then she took off her shields a herr ingbone stitch coat and opened up her make up kit of which she seemed to be dote at East Putney Station just wit hout a hitch & glitch she put on some cream or foundation and we hit Putney Bridge scared witless, she took a look at the mirror just like she spotted a midge soon ever ything was under control it was just her sexy mole just around Parson’s Green with quick upward birdy strokes she covered her eyelashes with a smudgy icky breen admired by a sylph teenage girl in her feline – girly g race like a dream unfor tunately vir tually ruined by the swot glasses, a brace and a zit-com on her face and my lady unflaggingly kept going on wit h her make-up routine jar ring red lipstick sheen pouting her lips in a for m of a gean through F ulham Broadway and West Brompton I couldn’t help seeing her with no stitch on but it’s not a crime, not even a tor t she changed unexpectedly at Earl’s Cour t I t hought I could ask her out led by my idea’s elation I was just about to speak to her and we called at South Kensington Station the rip-roar ing crowd rushed in it got thicker next Sloane Square it looks like she disappeared in t he middle of somewhere I t hought I could get to her at Victoria Station but not hing just my phantasmagoria at St. James’s Park I was about to bark at all these people I started to howl like a dog at Westminster but I was frowned upon by some meantelligent spinster to cap it all off a pair got in all aloud in a furious argument she was all shouts and he was full of a sarcastic laughter luckily they got off at Embankment and they lived huffily ever after in t he meantime my mys terious lady was done with her make-up I was full of ent hrallment Sick at hear t I’m not rich I wanted to have her so bad I wish I could have her on inst alments with her ample bosom she looked like a temple suddenly walking out fast I asked myself who in this morning could rumple that Metro newspaper I haven’t even looked at let alone my shaggitude that’s gone flat too.


|27

nowy czas | 06 (204) 2014

pytania obieżyświata

Co to jest PAGODA? Włodzimierz Fenrych

W

jeżdżając do Milton Keynes od strony autostrady można po prawej stronie zobaczyć dziwną budowlę. Jest to stojący pośrodku rozległego parku wielki biały baniak przykryty japońskim krzywym dachem i zwieńczony piramidą jakby dzwonków. Ta budowla nazywa się Pagoda Pokoju. Można do niej podejść bliżej, jest nawet specjalny parking za pagórkiem, gdzie można zostawić samochód. Wejść do wnętrza nie można, jedynie obejść dookoła – wokół pagody jest szeroki taras otoczony kamienną balustradą. Obchodzić należy zgodnie z ruchem wskazówek zegara – tak się zawsze obchodziło pagody. Pagoda – to słowo wszyscy znają, ale co to właściwie jest? Kiedy Budda Śiakjamuni zmarł, jego ciało spalono, a popioły potraktowano jak relikwie i pochowano w kilku miejscach Indii. W miejscach pochówku usypano wielkie kopce. Były to znaki obecności mistrza wśród ludzi. Do tych miejsc odbywano pielgrzymki i okazywano im cześć obchodząc je wokół. To obchodzenie to najwyraźniej starożytny indyjski zwyczaj, w niektórych sutrach uczniowie obchodzą wokół żyjącego jeszcze mistrza. A skoro do tych znaków obecności odbywano pielgrzymki – kopce rozbudowywano tworząc nad nimi prawdziwe dzieła architektury. Najwcześniejsze pagody – zwane również stupami – miały formę wielkiej półkuli zwieńczonej kilkoma kamiennymi parasolami rozpostartymi jeden nad drugim. Te parasole to też oznaka czci – w Indiach jeszcze dziś się zdarza, że nad osobami szczególnie godnymi czci ktoś trzyma parasol. Niektóre stupy przybierały ogromne rozmiary, największe mogły się mierzyć (albo raczej mogą, bo stoją do dziś) z egipskimi piramidami. Niektóre miały wokół ścieżkę dla pielgrzymów, ścieżka ta była oddzielona kamienną balustradą, a wejścia były z czterech stron świata. Bramy, balustrada i ściany stupy nierzadko były pokryte płaskorzeźbami. Temat płaskorzeźb – sceny z życia Buddy. Tak jest również w Milton Keynes – ściana pagody pokryta jest kamiennymi płaskorzeźbami w starożytnym indyjskim stylu. Temat płaskorzeźb – oczywiście sceny z życia Buddy. Jedno się jednak nie zgadza – w Milton Keynes Budda pojawia się na płaskorzeźbach we własnej osobie, podczas gdy w starożytnej buddyjskiej rzeźbie Budda w ludzkiej postaci nie pojawia się wcale. W starożytnych płaskorzeźbach tłum kłębi się wokół, ale sam Budda sugerowany jest jedynie śladami stóp albo Kołem Prawdziwej Nauki, albo Drzewem Przebudzenia, albo też i płaskorzeźbą małej stupy. Pierwsze wizerunki Buddy zaczęły się pojawiać dopiero pod koniec I w.p.n.e., prawdopodobnie pod wpływem Greków, których królestwa od czasów Aleksandra Macedońskiego graniczyły z Indiami. Z czasem kult wizerunku Buddy odsunie na dalszy plan kult pagody, ale w pierwszych wiekach tej religii wizerunków Buddy w ogóle nie było, a obiektem kultu była stupa, czyli pagoda. Znak obecności. Zachodni badacze piszący o buddyzmie z reguły ignorują znaczenie, jakie sami buddyści przywiązują do obecności, prawdopodobnie dlatego, że niczego na ten temat nie ma w arcymądrych księgach Wschodu. Być może mistrzowie Wschodu nie pisali o tym wiele, bowiem dla nich rzecz była oczywista. Tym niemniej współcześni buddyści ogromną wagę przywiązują do osobistego spotkania z mistrzem. W osobistym spotkaniu nauka jest początkowo przekazywana za pomocą słów, ale w buddyjskich klasztorach (na przykład zen) co bardziej zaawansowani mnisi spotykają się z mistrzem w milczeniu. Istotna jest obecność, słowa są mniej ważne. Najwyraźniej znaki obecności były istotne dla uczniów Buddy w momencie jego śmierci, stupy bowiem zaczęto budować prawie od zaraz. Najpierw budowano je tam, gdzie miały miejsce ważne wydarzenia z jego życia. Na przykład w Sarnath (Sarnim Parku) niedaleko Benares, gdzie Budda wygłosił swoje pierwsze

pagoda w milton keynes

Japonska pagoda na gorze Hiei niedaleko Kyoto

Syjamskie pagody w Bangkoku

kazanie. W innych miejscach stupy stanowiły relikwiarze, gdzie ukryta była część jego popiołów lub inne relikwie. Najwyraźniej dla czcicieli nawet odrobina popiołów była znakiem obecności godnym okazania mu czci. Z czasem uznano, że słowa Buddy to też w pewnym sensie jego obecność i spisana w księdze sutra starczyła do tego, by nad nią wznieść pagodę. Najwcześniejsze stupy, te budowane jeszcze przed nasza erą, miały kształt półkuli leżącej na ziemi, choć nie były to kopuły, bowiem były pełne w środku i nie można było do nich wejść. Najlepiej bodaj zachowanym przykładem jest wielka stupa w Sanchi w północnych Indiach – zapomniana przez tysiąclecia, ale ponownie odkryta i odrestaurowana przez Brytyjczyków. Dziś jest to głównie atrakcja turystyczna. Nie jest natomiast tylko atrakcją wielka stupa w Anuradhapura na Cejlonie, jako że w tym kraju buddyzm jest nadal panującą religią. Zbudowana mniej więcej w tym samym czasie co Sanchi, ma ona 92 metry wysokości. Może się mierzyć z egipskimi piramidami, podobnie jak birmańskie pagody w Pegu i w Rangunie. Obie wielkie birmańskie pagody złocone są od góry do dołu. Ta w Pegu jest obecnie wyższa, ma 114 metrów wysokości, ale to dopiero po odbudowie po ostatnim trzęsieniu ziemi. Zbudowano ją w X wieku, ale Birmańczycy twierdzą, że kryje dwa włosy Buddy, a więc musi być dużo starsza. Pagoda w Rangunie jest – jak twierdzą wyznawcy – jeszcze wcześniejsza i kryje relikwie wcześniejszych buddów żyjących tysiące lat przed tym historycznym. Jednakże pisane źródła wspominają o pagodzie w Rangunie dopiero od VI wieku naszej ery. Jeszcze wyższa – ale znacznie młodsza, w obecnej formie ukończona dopiero w XIX wieku – jest pagoda w Nakhon Pathon w Syjamie. Przy 127 metrach wysokości jest to najwyższa pagoda na świecie. Syjamskie i birmańskie pagody mają nieco inną formę – są smuklejsze i szpiczaste. Są też budowane na planie kwadratu, co może być echem symboliki wprowadzonej w okresie późnej Starożytności. Rozwijający się wówczas nad Gangesem tantryzm nadał pagodom symboliczną interpretację. Symbolizowały one mandale, a więc świat Buddy Wielkiegosłońca. Do tego świata można było wejść przez jedną z czterech bram. Tantryczne pagody oraz prowadzące wokół nich chodniki były jakby rozplanowaniem mandali. Największa taka pagoda zbudowana na planie mandali znajduje się w Borobudur w Indonezji. Tam została ona zapomniana i zarosła dżunglą, natomiast w Tybecie, do którego buddyzm zaczął przenikać w okresie rozkwitu tantryzmu, tantryczne stupy – zwane tam czortenami – nadal otoczone są kultem. Największy z tych czortenów to wielki czorten w Gyantse, ale w całym Tybecie stoi niezliczona liczba małych przydrożnych czortenów, nie większych od polskich przydrożnych kapliczek. Tybetańskie czorteny, również te niewielkie, zawsze mają formę tantryczną – na kilkustopniowej kwadratowej podstawie stoi okrągły baniak zwieńczony parasolami. Parasole są często z tkaniny, acz ta tkanina nie zawsze jest w najlepszym stanie. W Chinach buddyzm wprowadzono stosunkowo późno, kilkaset lat po śmierci Buddy, trudno więc było o autentyczne relikwie mistrza. Wprawdzie w chińskich klasztorach budowano pagody, ale w Chinach to nie pagody były głównym obiektem kultu. W dodatku w Chinach pagody przeszły zadziwiającą ewolucję strukturalną – stały się wieżami z zadaszeniami podkreślającymi każde piętro. W Chinach budowano pagody z cegły lub z drewna, w Japonii z reguły używano drewna. Wyjątkiem były tantryczne pagody kamienne przypominające tybetańskie czorteny. Niekiedy na tych kamiennych pagodach wyryte są sanskryckie litery, które w Japonii zrozumieć mogą wyłącznie adepci wyższej tantrycznej nauki. Dla osoby niemającej pojęcia o architekturze stupy pagoda w Milton Keynes wydaje się budowlą dziwaczną. Dla osoby mającej pojęcie o architekturze stupy i jej stylów w ciągu tysiącleci – pagoda w Milton Keynes wydaje się budowlą jeszcze bardziej dziwaczną. Łączy ona w sobie elementy stylów bardzo od siebie odległych i geograficznie, i czasowo. Półkulisty kształt w stylu indyjskich konstrukcji budowanych przed nasza erą w połączeniu z japońskim krzywym dachem – to tak, jakby ktoś na gotyckiej katedrze umieścił cerkiewne baniaki. Komu taki pomysł przyszedł do głowy? Inicjatorami budowy tej pagody są mnisi japońskiego zakonu Nichiren-shu, dość nietypowego. Mnisi tego zakonu twierdzą – inaczej niż inni buddyści – że zwykły człowiek przebudzenia osiągnąć nie może i wszelka medytacja to tylko marnowanie czasu. Zamiast tego recytują oni mantrę Namu Myoho Renge Kyo. Twórca tego zakonu – japoński mnich Nichiren, już w średniowieczu głosił, że to z Japonii wyruszą misjonarze, by odnowić naukę Buddy na świecie. Stało się to możliwe dopiero niedawno, kiedy finansowa pozycja Japonii pozwalała wspierać misje, zwłaszcza w Trzecim Świecie. Mnisi zakonu Nichirena nagle odkryli Indie i buddyjską zamierzchłą przeszłość. I próbują propagować buddyjską naukę budując pagody w stylu będącym zlepkiem różnych tradycji. A z drugiej strony trzeba powiedzieć, że pagoda w Milton Keynes nie wygląda źle. A czysto japońska w stylu świątynka stojąca za pagórkiem to już istne cacuszko.


28 |

06 (204) 2014 | nowy czas

historie nie tylko zasłyszane

Jacek Ozaist

WYSPA

J

adę na lotnisko po Psora. Gdy kilka tygodni temu zadzwonił z ponurą wieścią, że wyjeżdża za pracą, poczułem się, jakby do końca świata było o jeden krok bliżej. Starszy, dystyngowany pan, poeta, wydawca, wychowawca młodzieży, opuszczał swoją Krupniczą 22 w Krakowie, by zostać, jak to sam określił, „zesłannikiem”. I za jakie grzechy? – ktoś zapyta. Ja wiem, za jakie. Za łatwowierność, naiwność i dobroduszność posuniętą daleko poza granice, których przekraczać nie wolno. A znając jego głęboką wiarę w Boga, dorzucić trzeba niemodną rzecz, zwaną chrześcijańskim miłosierdziem. Nie chcąc spędzać drugiej połowy życia samotnie, Psor stał się samcem alfa tropiącym smakowitą zwierzynę. Odmłodniał, nabrał wigoru i z zapałem randkował. Ilekroć poznawał nową panią, przyjeżdżał z nią do mnie do Londynu. Miło się obserwowało, jak

odżywa, robi plany, szuka dodatkowych form zarabiania pieniędzy. Ale pewnego dnia stracił panowanie nad swoją rzeczywistością. Postanowił udzielić wsparcia nowo poznanej kobiecie, będącej w tarapatach finansowych. Hanka prowadziła hotel i spa gdzieś w Gorcach. Była już zadłużona w bankach, instytucjach finansowych, lombardach, nawet u mafii. Smutni panowie podjeżdżali czarnymi limuzynami i głośno pukali do drzwi, a ich buty pachniały ziemią niedawno kopanych grobów. Dopóki mogła, płaciła, jednak bandyckie odsetki rosły i rosły. Psor uniósł się na fali wyższych uczuć i zwrócił się do banku o kredyt. Spotkanie z członkiem mafii było mrożącym krew w żyłach przeżyciem. Ogromny mężczyzna w czarnym garniturze usiadł naprzeciwko i szybko policzył pieniądze. Potem spojrzał lodowatym wzrokiem, kiwnął głową i już go nie było. Hanka miała posyłać pieniądze na spłatę kredytu, ale nadludzki wysiłek finansowy Psora poszedł na marne, bo hotel ze spa i tak w końcu przeszedł w inne ręce. Straciwszy możliwość zarabiania, dłużniczka przestała być wypłacalna i Psor został ze swoim miłosierdziem sam. Jedziemy autostradą M11. Zerkam na niego z boku. Nic się nie zmienił od naszego ostatniego spotkania. Drobnej postury, ale sprężysty, w pewnym wieku, ale nie stary, Psor zamierza szukać pracy w Londynie. Napawa mnie to jakimś nieokreślonym smutkiem. Był już na zasłużonej emeryturze, do której dorabiał jako grafik komputerowy. Wiódł spokojny

Agmieszka Siedlecka

Sen nocy mundialowej

C

zerwcowy wieczór. Gorący i lepki jak cukierek toffi. Księżyc prawie w pełni zagląda do kuchni. Dziś na patelni mielone. Sąsiedzi odpalają grilla i najwyraźniej są czymś podekscytowani. Mija kilka minut i do ogródka przychodzą zaproszeni goście, jak jeden mąż ubrani na żółto. Co jest grane? Zapach frango – kurczaka po brazylijsku pomału wprasza mi się do domu i miesza z klasykiem polskiej kuchni. No tak, upał rzucił mi się na mózg. Jak to, co jest grane!? Jak mogłam zapomnieć? Piłka nożna jest grana, a sąsiadów mam nie skądinąd, jak z samiuteńkiej Brazylii! Oj, będzie się działo – myślę – chyba się dzisiaj nie wyśpię. Mundial jest na półmetku. Faktycznie, w inauguracyjny wieczór spałam niewiele, ale nie byłam nawet specjalnie zła z tego powodu. Moi sąsiedzi bawili się fenomenalnie. Skakaniu, okrzykom, przytulaniu, toastom i piosenkom nie było końca. W małym ogródku ściśnięte około 40 osób w najróżniejszym wieku – dzieci, całe rodziny. Na tle zielonej trawy żółta plama koszulek w oparach grilla. W oparach szczęścia, ale i tęsknoty za ojczyzną. Za skorumpowanym krajem, gdzie piłka nożna jest niemalże religią, a miliony ludzi żyją w slumsach. Za krajem, z którego w poszukiwaniu lepszej przyszłości uciekli aż do Anglii. Nie zamierzam się spierać, czy państwo o tak kolosalnych problemach gospodarczych stać na organizowanie mundialu czy nie. Wielu

żywot krakowskiego inteligenta, aż tu, bęc – przymusowa emigracja zarobkowa. To musiało zaboleć. – Coś ty sobie wyobrażał, pożyczając tej babie pieniądze? – mówię z teatralnym zadęciem. – Wyższy imperatyw. I tak nie zrozumiesz. – Bo co tu rozumieć? Oddałeś ostatnie buty, teraz łazisz boso. Chyba nie na tym polega bycie dobrym samarytaninem. – Oj, nie drażnij mnie, Jac. Zrobiłem coś głupiego. Teraz muszę odpokutować w londyńskim kieracie. Psor opowiada mi całą tę historię ze szczegółami, zastrzegając, że jeżeli dalej będę się naśmiewał lub wspominał przy innych, obrazi się i więcej do mnie nie odezwie. Cóż, nie co dzień spotyka się kogoś, kto zadłuża się w banku, by ratować bliźniego. Żeby jeszcze byli zakochani, to pal licho, jednak pożyczył tyle kasy, by ratować zwykłą znajomą, Rozmyślam nad przewrotnością losu. Psor też milczy, zapatrzony we wstęgę drogi przed nami. Kiedyś ja porzuciłem wszystko, by szukać szczęścia na Wyspach. Teraz spotkało to jego. Nie mam do zaoferowania żadnej pracy. Może liczyć na kąt do spania, ale roboty będzie musiał poszukać sam. Tak sobie myślę, że skoro wiecznie pijany Grześ ciągle utrzymuje się na powierzchni, Psor też da radę. Jedziemy do naszej knajpki na obiad. Dziewczyny biegają jak szalone, bo sporo ludzi przyszło na lunch. Obaj z Psorem zakasujemy rękawy i śpieszymy z pomocą. Wieczorem, gdy ułożyliśmy nasze-

go gościa w ostatnim wolnym pokoju na górze, siadamy w ogródku przed domem. Jakoś nie chce nam się spać. – Myślisz, że sobie poradzi? – zagaja Aneta, przyjmując ode mnie kieliszek australijskiego wina. Przez całe popołudnie pisaliśmy SMSy do znajomych, czy nie potrzebują kogoś do pomocy. Nie zamierzaliśmy zatrudniać Psora do obierania ziemniaków i zmywania, nie życzyliśmy mu aż tak źle. Pod wieczór odezwał się kumpel z Greenfordu, który zajmował się remontowaniem łazienek. Obiecał dać Psorowi szansę. I tak oto mój krakowski inteligent został budowlańcem. – Poradzi. Jak my wszyscy – odpowiadam sennym głosem. Tak naprawdę mamy inny problem na głowie. Nasza kucharka Marcelina do tego stopnia przekonała się do pomysłu z odkupieniem knajpy, że nie mogliśmy się od niej opędzić. Postanawiamy zabawić się w nasze tradycyjne za i przeciw. To łatwy, zdrowy i demokratyczny sposób wymiany poglądów. Kiedy któreś z nas jest za, broni tego z całych sił, a drugie próbuje znaleźć jak najwięcej negatywnych stron. – Nie lubimy tej budy – zaczynam. – Przynosi nam dochody – odpowiada natychmiast Aneta. – Fokeny nie dają żyć. Ciągle zastawiają wjazd, a ich klienci szczają, gdzie popadnie. – Jeśli oddamy restaurację Marcelinie, będzie korzystała z naszych przepisów i pomysłów, a my nic nie będziemy mogli z tym zrobić. Dostanie gotowy produkt, z klientami. – Rachunki za prąd są niewiarygodnie wysokie. Nie mamy pew-

dziennikarzy już to uczyniło, a opinie internautów na ten temat są również wyjątkowo podzielone. Jednakże obserwując towarzyszącą każdemu golowi ekstazę moich sąsiadów, łezka zakręciła mi się w oku. Przez większość życia futbol niewiele mnie obchodził. W szkole średniej byłam jednak przez kilka miesięcy fanką włoskiej drużyny AC Milan. Sama się dziwię, ale nie będę zaprzeczać, że taki epizod miał miejsce. Ku widocznemu poirytowaniu mojej mamy, z podobnym do moich brazylijskich sąsiadów zapałem kibicowałam Gullitowi i van Bastenowi. (Ani jeden, ani drugi, jak to w futbolu coraz częściej bywa, nie był Włochem.) Miałam wtedy jakieś 16 lat, próbowałam różnych rzeczy i fascynacja piłką nożną szybko mi przeszła. Co mnie w takim razie tak wzruszyło podczas meczu Brazylia–Chorwacja? Na myśl przychodzi mi tylko jedno – mianowicie mundial w 1982 roku. Raptem pół roku po wprowadzeniu stanu wojennego polskiej drużynie nie dawano wielkich szans. Byłam dzieckiem i nie rozumiałam politycznego kontekstu tamtych czasów. W pamięci mam dwa mecze – pierwszy to Polska–Peru. Mój ojciec po trzecim golu zaczął tak głośno krzyczeć, że w obawie, iż ktoś obdziera go ze skóry, pobiegłam do pokoju, aby sprawdzić co się dzieje. Przy czwartej bramce zaczęłam wątpić, czy to w ogóle jest mój rodzony tata, a nie jakiś sobowtór. Darł się w wniebogło-

ności, czy ktoś się do nas nie podpiął. – Podpisaliśmy dzierżawę na 15 lat. Chyba nie można tego tak po prostu odsprzedać. – Można. Koszty prawne ponosi kupujący. – Ona przecież nie ma tyle pieniędzy! Wspominała, że może sprzedać mieszkanie w Polsce, ale to jakieś mgliste jest. – Niech zapłaci w kilku ratach. – Co z nami będzie? Waham się, czy kontynuować za i przeciw, czy odnieść się do pytania Anety. – Hm, jedyne wyjście to wystartować z nowym biznesem w Hounslow, skoro jest okazja i sami nas proszą. Tak naprawdę zawsze byliśmy na tym Greenfordzie obcy. Przyszliśmy znikąd, mało kto zauważy, że nas już nie ma. Kiedy otworzyliśmy XXL, nie było tam żadnej knajpy, a po roku zrobiło się sześć. To chyba nie jest normalne? Aneta długo milczy. Dyskretnie dolewam jej wina. Zwykle spieramy się bardziej owocnie, ale teraz cieszę się, że odniosłem zwycięstwo tak szybko. – I nie będziemy za XXLem tęsknić? – pyta cicho Aneta. – Nie! – odpowiadam stanowczym głosem. – Jednak są dwa warunki. Musimy dobrze zacząć interesy w nowym miejscu, po drugie kasę ze sprzedaży leasu przeznaczamy na nowy dom. Na depozyt wystarczy. Oczy mojej ukochanej jaśnieją blaskiem, jakiego nie widziałem od bardzo dawna. Siedzimy w ogrodzie i słuchamy szumu liści. Zza okna na górze dochodzi miarowe pochrapywanie Psora.

sy, a muszę dodać, iż na co dzień był raczej spokojnym człowiekiem. Po piątej piłce wbitej przez Polskę w siatkę biednych Peruwiańczyków, jak na zawołanie odezwali się wszyscy mężczyźni mieszkający w naszej klatce. Ba, w naszym bloku! Niczym stado wygłodniałych dinozaurów, ich ryk był potężny! W tamten ciepły czerwcowy dzień większość okien i balkonów była pootwierana, głos niósł się więc daleko. Drugi mecz to walka o trzecie miejsce z Francją. Tym razem na ćwiczeniu strun głosowych się nie skończyło. Na dachach kilkudziesięciu bloków na naszym osiedlu stali ludzie, głównie faceci. Podskakiwali, śpiewali, niektórzy machali biało-czerwonymi flagami. Radość była niesłychana, duma rozpierała Polakom piersi, cały kraj świętował. Podobną atmosferę poczułam patrząc na moich sąsiadów i najzwyczajniej w świecie zatęskniłam za… No właśnie za czym? Nigdy nie miałam okazji być na meczu na stadionie, więc nie do końca mogę się identyfikować z emocjami towarzyszącymi kibicom. Sceptycy nazywają je sarkastycznie instynktem plemiennym czy stadnym. Kiedyś mężczyźni szli na polowania, teraz idą na mecz – mówią. I co w tym złego? Absolutnie nic, no chyba, że do grupy wiwatujących, przeszczęśliwych fanów (i fanek) piłki nożnej dołączają tzw. kibole. Wiemy, co się wówczas dzieje i na komentowanie ich agresji nie będę marnować energii. Na szczęście na futbolowym party za moim płotem nie widziałam żadnych prymitywnych, wygolonych głów. Widziałam i wyraźnie czułam natomiast ogromną radość, solidarność i wsparcie. Być może zatęskniłam dokładnie za tym? Oraz za poczuciem przynależności, wręcz za tożsamością narodową? Za tym czymś, co ściska prawdziwym kibicom gardło i wyciska z oka łzę, gdy przed gwizdkiem sędziego grany jest narodowy hymn ich drużyny. O takich właśnie odczuciach opowiadali mi znajomi po zorganizowanych przez Polskę i Ukrainę Mistrzostwach Europy w Piłce Nożnej w 2012. Każdy z nich pochodzi z innego kraju, a połączył ich patriotyzm i miłość do najpopularniejszego w świecie sportu. Przyznam, że troszkę im zazdrościłam. Gdyby powiedzieli mi wtedy, że napiszę felieton o futbolu, postukałabym się w głowę. I proszę! Mało tego, żałuję, że Polski nie ma na mundialu… Jak większość londyńczyków, sąsiadów mam ze wszystkich stron świata. Podejrzewam w związku z tym, że do końca mundialu jeszcze co najmniej kilka razy się nie wyśpię. Według poety i satyryka Juwenalisa, rzymskie pospólstwo krzyczało: „chleba i igrzysk!”, więc uśmiechając się myślę – a po co komu sen?


|29

nowy czas | 06 (204) 2014

historie nie tylko zasłyszane

PAN ZENOBIUSZ. Z i o m ek Irena Falcone

Pan Zenobiusz to postać fikcyjna, jakkolwiek zdarzenia, które opisuję, miały miejsce. Są kompilacją różnych historii zasłyszanych wśród moich przyjaciół, niektóre zdarzenia odnoszą się do moich własnych doświadczeń z różnymi budowlańcami, z którymi miałam do czynienia przez wiele lat. Przygody pana Zenobiusza – mam nadzieję – trochę czytelników rozbawią, a może nawet sprowokują do refleksji…

– Och Italia, Italia to jest kraj… – mówi Zenek na powitanie, kiedy odbieram go po raz kolejny z lotniska w Luton. Zenobiusz jest bardzo opalony i coś się w nim zmieniło. Spoglądam uważniej i nagle zauważam, że nie ma wąsów. – Pani Irenko, Włochy to jest kraj, to jest życie, wszyscy od rana winko piją, to rozumiem, tak można żyć. Nikt się do niczego nie śpieszy, a kobiety… palce lizać! No, ale tylko te młode, bo jak już mają po czterdziestce to już są od tych makaronów takie stare i grube, że szkoda gadać – nagle patrzy na mnie i szybko dodaje – no, ale pani to jest ładna, trochę przy kości, ale ładna. Śmieję się i mówię: – To znaczy przy kości, stara, ale ładna. Zenobiusz nerwowo szuka wąsa, aby go sobie podkręcić, ale go nie znajduje, więc tylko drapie się po nosie i odpowiada: – No taka stara też pani jeszcze nie jest, energii to pani ma za dwie dwudziestolatki – zadowolony, że udało mu się wybrnąć z sytuacji oddycha z ulgą. – A jak Danusi podobało się we Włoszech? – pytam. – No Danusi to bardzo się podobało, wie pani, ona blondynka to te Lochy za nią jak pszczoły za miodem. Mówię pani , że już mnie to trochę wkurzało. Zenobiusz milknie na chwilę, po czym dodaje: – No, dlatego wąsy zgoliłem, bo ona mi tu zaczęła gadać, że jej to się takie żigolaki włoskie podobają, że tacy eleganccy i ogoleni, no to zgoliłem wąsy. Czego się dla kobiety nie zrobi... Następnego dnia po przyjeździe Zenobiusz zaczyna pracę w mieszkaniu w Londynie, dzielnica Arsenal. Cliff dzwoni do mnie po paru dniach i mówi, że wszystko jest super, że jest bardzo zadowolony, dzisiaj przewiezie Zenobiusza do mieszkania w Angel. No i pierwsza wyplata. Nic nie mówię, ale po odłożeniu słuchawki brzmi mi jeszcze w uszach… pierwsza wypłata, pierwsza wypłata. Następnego dnia odbieram telefon. Dzwoni Cliff: – Irena, nie wiesz przypadkiem, gdzie jest

Zenek, bo przyjechałem do mieszkania, jest godzina pierwsza po południu, a Zenka nie ma. – Może na obiad poszedł – mówię, ale wiem, że prawdopodobnie po WYPŁACIE nie jest to tylko obiad. Dzień mija i Zenka nadal nie ma. Oboje z Cliffem zaczynamy się martwić. Dzwonię do Zenka kilka razy, ale telefon wyłączony. Może miał wypadek, może go ktoś napadł. W końcu około dwunastej w nocy Zenek odbiera; nie mogę go zrozumieć, bełkocze. Dociera do mnie w końcu: – Na polllicji jezdem…polllicja. Udaje mi się go przekonać, by podał słuchawkę policjantowi na komisariacie. Pani policjantka informuje mnie, że mężczyzna z siatką pełną piwa siedzi na poczekalni, jest całkowicie pijany. Pytam, na jakim komisariacie. – Elephant and Castle. W jaki sposób Zenek dotarł ze stacji Angel do Elephant and Castle w tym stanie, jest niewytłumaczalne. Pani policjantka informuje mnie, że pozwoliła mu siedzieć na poczekalni, ponieważ zdaje sobie sprawę, iż w stanie, w jakim jest, i bez znajomości języka angielskiego wyrzucenie go na ulicę byłoby wystawieniem go na zbyt duże niebezpieczeństwo. Pyta mnie czy wiem, gdzie on mieszka i czy mogę wezwać taksówkę. Podaje mi numer telefonu do lokalnej firmy. Dzwonię, z akcentu poznaję, że jest to Afrykańczyk, zaczynam mu tłumaczyć, że mieszkam w Wewlyn Garden City i chciałabym zamówić taksówkę dla gościa, który nie mówi po angielsku, jest pijany i siedzi na komisariacie w Elephant and Castle. Pytam, czy mógłby go zawieźć do Angel, na adres, który mu podam. Facet zaczyna się śmiać i zmienia ton głosu: – Jestem w radiu, to jest jeden z tych numerów, żeby sprawdzić, czy ludzie dadzą się naciągnąć… Ha ha ha – śmieje się i woła: Hello England, my name is Eric. Mówię: – Eric, wierz mi, nie jesteś w radiu, to prawda. Po dłuższej dyskusji udaje mi się przekonać Erika, aby pojechał po Zenka. Oczywiście zaznacza, iż musi mieć zapłacone z góry. Dzwoni Eric. Na dworze już świta, jest godzina czwarta rano.

– Nie wziąłem twojego Polaka, bo nie miał pieniędzy przy sobie. – Eric, proszę cię, wróć i weź go, zapłacę kartą przez telefon – mówię. Z drugiej strony słychać długi sygnał. Odłożył słuchawkę. Dzwonię na komisariat i wyjaśniam sytuację. Policjantka informuje mnie, że ona zadzwoni do innej firmy. – Zapytaj się go czy on ma jakieś pieniądze w domu – mówi i przekazuje telefon Zenkowi. Po kilku minutach udaje mi się ustalić, że ma pieniądze w domu, wszystkiego nie przepił. Alleluja! – oddycham z ulgą. Wszystko załatwione. Gramolę się do łóżka. Zapadam w głęboki sen prawie natychmiast. Śni mi się, że dzwoni telefon… dryń, dryń, dryń, dryńńńńńńńńńńńńńńń. Otwieram oczy , patrzę na zegarek, jest w pół do szóstej rano. Telefon dzwoni, to nie sen. Ociągając się podnoszę słuchawkę. Rozpoznaję glos policjantki. – Przyjechał taksówkarz 10 minut temu, ale nie wziął Zenka, bo on w międzyczasie wypił wszystkie piwa, które miał w siatce i jest kompletnie pijany. Taksówkarz powiedział. że nie chce mieć zarzyganego auta. Nie wiem co powiedzieć. Policjantka mówi pocieszająco: – Idź spać, za kilka godzin, jak on trochę wytrzeźwieje, zadzwonię znowu po taksówkę. Dziękuję grzecznie, opatulam się kołdrą i odlatuję w sen, w którym nie ma żadnych telefonów. Wstaję o dziesiątej rano i natychmiast dzwonię na komisariat. Odbiera policjant. Po wysłuchaniu mojego wyjaśnienia mówi: – Wiem, wiem, znam całą sprawę, właśnie wsadziliśmy tego twojego przyjaciela pijaczka do taksówki, powinien być już w domu. Zamiast dziękować, zaczynam się wydzierać: – To nie jest mój przyjaciel! Policjant się śmieje. – OK, wiem, wiem, no ale przecież to twój ziomek. No cóż, ma rację… Dziękuję mu za pomoc i odkładam słuchawkę. Wracam do łóżka, ale nie mogę już zasnąć. Wpatruję się w sufit i staram się wyobrazić sobie, że to wszystko po prostu mi się śniło. I że na świecie nie ma pana Zenobiusza, który jest moim rodakiem.

J C E R H A R D T : H o p e l e s s Ad d i c t He has never been known to use a word that might send a reader to the dict ionar y. William Faulkner (about Er nest Hemingway).

block ing her escape, and muff ling her screeching. I could see her legs thra shing in t he a ir. She tr ied to tur n over but t hat only made her tangle up more and more in t he stick y, long threads. I made sure before t hey were strong enough not to be broken easily. She fought a nd fought, t he noise was awful a s I circled and circled around her to tie her up until she could not move anymore. I sat in t he cor ner exhausted, my hear t beating dr ums against my chest. I looked at her. She wa s breat hing fast , she could see t here was no escape. I moved a litt le closer, where the light tr ickled t hrough t he maze, and inspected my prey. I could see t he frantic ticking of her pulse. Suddenly she kicked against me, and was fighting for freedom a gain. She managed t o free one of her wings but it was no use. The silky thread was too st rong, and all t hrashings only made her more tangled up. I waited, watching her with the pleasure of anticipation. She was young and plump,

Graphics: Joa nna Ciechanowska

I was hung r y. I haven’t had anything for days. The evening was closing in; the par t y was in full swing. I could hea r voices a nd laughter. Somewhere in the world t hey ca ll it ‘t he shimmer ing hour’. I could see her socializing, circling a round. Slightly plump, not t hat att ractive, a bit pla in, but I liked t he colour she was wear ing. She looked a bit carless, not focused enough, not noticing much. And ot hers were almost gone by now. It was getting da rk but she still lingered behind, looking for somet hing that could be useful, inspect ing things she didn’t need. I waited. I had to be pa tient. If she noticed anything suspicious, all would be lost. I worked t he whole night tr ying to make the good hide out, in t he r ight pla ce, in the middle, where the crowd was, but

invisible to t he world. The idea was t o trap her, to block her way t o freedom, to gag her, tie her and in t he end… I would have to administer t he poison; there was not enough time t o wait for natural tur n of event s. And then, the fun would begin. Oh, I’ve done it before. Ma ny, many times, I suppose you could say t here was no t hrill anymore, but t hat wa sn’t tr ue. Ever y time, when it came t o t he final moment , the adrenaline came r ushing in and I couldn’t help myself. I had to do it. I think you could say t hat’s how the addicts behave, and maybe I was one too. But ever y time when t he hunger began to work on my mind, I knew I had no choice. Are you sur pr ised? I bet you have to do it t oo . I stood motionless, pretending not to not ice t ha t she wa s closer t o t he invisible hole, waiting, praying she would not notice anyt hing. Suddenly, she stepped back and fell into t he t rap. I jumped in over it , cover ing t he opening as much a s possible,

this was a meal t hat would keep me going for a while. No need to hur r y. There was no movement now. Only the slow motion f lick of antenna betrayed her life. My feast wa s ready a t last. Slowly, I lift ed my fangs.


30 |

06 (204) 2014 | nowy czas

co się dzieje kino Maleficent

zem sklep jest jednak likwidowany, a dwóch zatrudnionych w nim przyjaciół: Fioravante (Turrturo ) i Murray (Allen) zastanawia się „co dalej”. Bardzo szybko pojawia się odpowiedź: pani dermatolog, która odwiedza Murraya zwierza mu się z pragnienia przeżycia erotycznego trójkąta z mężczyzną i swoją przyjaciółką. Dobrze zapłaci. Czy Murray nie zna przypadkiem kogoś, kto świadczyłby podobne usługi? Mimo początkowego oporu Murray namawia Fioravante do zostania gigolo. Ale to dopiero początek wzruszającej, zabawnej i bardzo ciepłej historii, której fabuła pod koniec odpływa na setki mil od punktu zawiązania. Klimat wczesnych obrazów Woody’ego uzupełniony w ilości wystarczającej, by film stał na własnych nogach, zamiast być po prostu hołdem, pastiszem czy marną imitacją klasyków mistrza.

walu filmów dokumentalnych w Sheffield. I trudno się dziwić, bo to przecież miasto, skąd Cocker i spółka pochodzą. – Twórca filmu, Florian Habicht rozmawia z samym Jarvisem, ale także z fanami – między innymi takim, który – by posłuchać audycji prowadzonej przez wokalistę w BBC 6 – uciekł z oddziału psychiatrycznego. Film opowiada o ich powrocie do rodzinnego miasta na ostatni koncert. To film pełen wzruszeń, również dla członków grupy. Mówią bardzo szczerze, rozmawiają z fanami, którzy opowiadają o tej muzyce w niezwykle autentyczny sposób – mówił wtedy dyrektor programowy festiwalu Hussain Currimbhoy .

Może nie w tej samej kategorii, co Gershwin, ale z pewnością jest klasą samą dla siebie. Na koncertach siedzi za fortepianem i kruchym głosem (bo przecież wielkim wokalistą nie jest) częstuje publiczność kawałeczkiem swego nieogarnionego zestawu klasyków. Intymną atmosferę wzmacnia fakt, że Burt lubi sobie z publicznością pogadać. Środa 23 lipca i sobota 26 lipca Royal Festival Hall Belvedere Rd, South Bank, SE1 8XX

Robbie Williams

18 lipca do 13 września Royal Albert Hall Kensington Gore, SW7 2AP

A Million Ways to Die in the West

teatry Alice: Opera

Edge of Tomorrow Historia o Śpiącej Królewnie opowiedziana od drugiej strony. Poznajemy historię złej wróżki, której przekleństwo sprawiło, że księżniczka Aurora ukłuta przez wrzeciono zapadła w sen. Tym razem śledzimy jej dzieciństwo i dowiadujemy się nie tylko, że nie była wtedy zła, ale też, że nawet gdy rzucała swoją klątwę, nie było to spowodowane ślepą nienawiścią. I nagle wszystko okaże się o wiele mniej jednoznaczne niż pamiętamy to z cukierkowej do bólu opowieści, jaką Walt Disney zafundował nam pół wieku temu. Szczególnie że wkrótce nasza bohaterka nawiąże ze Śpiącą Królewną więź... Studio Walta Disneya w roli Wielkiego Dekonstruktora. Kto by pomyślał…

Wojna światów spotyka Dzień Świstaka. Dość tchórzliwy PR-owiec, grany przez Toma Cruise’a podpada ważnemu generałowi. Pech chce, że akurat wtedy trwa obrona przed inwazją z kosmosu. Najeżdżają nas przerażające, podobne do pająków istoty (wybierają oczywiście duże amerykańskie metropolie, które w efektowny sposób zrównać można z ziemią). W ramach zemsty generał wysyła naszego bohatera na pierwszą linię frontu. Przybywa na miejsce i ginie po trzech minutach. Koniec? Nie do końca. Bo zaraz potem budzi się, by przeżywać swoją śmierć w – wydawałoby się – nieskończoność... Pulp: Film about Life, Death and Supermarkets

Fading Gigolo Uroczo niekonsekwentny, eklektyczny, bardzo Allenowski fresk. W roli głównej zresztą sam Woody, który dawno nie gościł na ekranach w roli tak eksponowanej. Duch klasycznych filmów Allena unosi się nad obrazem Johna Turrturo od pierwszej sceny. Bo lądujemy w antykwariacie – podobnym do tego, w którym dawno temu Woody podrywał Annie Hall. Tym ra-

Film o życiu, śmierci i supermarketach. Taki tytuł nosi dokument poświęcony grupie Pulp Jarvisa Cockera. Kojarzeni niby z britpopem lat dziewięćdziesiątych, tak naprawdę działać zaczęli jeszcze w latach osiemdziesiątych. Tyle że wtedy się nie przebili, mimo że już w owych czasach czarowali dziwaczną manierą wokalną Jarvisa i jego niepowtarzalnymi słodko-kwaśno-gorzkimi tekstami. Obraz miał premierę na festi-

KinoKlub w Ognisko Polskim KinoKlub Ognisko jest nową inicjatywą, która ma za cel stworzenie miejsca spotkań dla miłośników kina. Spotkania klubu będą odbywały się w TRZECI WTOREK każdego miesiąca w Ognisku Polskim przy Exhibition Road w South Kensington. Repertuar będą dominowały filmy polskie, ale nie tylko. Podczas premierowego spotkania we wtorek 17 czerwca licznie zebrani widzowie mieli okazję zobaczyć film pt. Chce się żyć w reżyserii Macieja Pieprzycy i ze zdjęciami Pawła Dyllusa. – W Londynie nie ma miejsca, w którym wszyscy ci, którzy lubią nieco ambitniejsze kino, mogliby się regularnie spotykać, aby po prostu ze sobą porozmawiać. KinoKlub ma to zmienić – powiedział Rafał Kapeliński, mieszkający w Londynie reżyser i scenarzysta, koordynator KinoKlubu w Ognisku. – W programie spotkań znajdą się filmy fabularne, dokumenty, filmy krótkie. Może to nie jest najlepszy okres dla polskiego filmu fabularnego, ale w kategorii filmów krótkich jesteśmy światową potęgą i warto te filmy prezentować– dodał Kapeliński. W ramach KinoKlubu będą się również odbywały spotkania z czołowymi reżyserami angielskimi prezentującymi swoje ulubione filmy polskie. Następne spotkanie poświęcone krótkometrażowym filmom dokumentalnym odbędzie się 15 LIPCa. Bilety wstępu kosztują tylko 5 funtów. Po pokazie dyskusja będzie okraszona lampką dobrego wina. Zapraszamy!!! Ognisko Polskie, 55 Exhibition Road, SW7

podczas I wojny światowej (obchodzimy jej setną rocznicę). Stąd na przykład obecność w programie Requiem Wojennego Benjamina Brittena czy inspirowanego powieścią Ericha Marii Remarque'a kwartetu smyczkowego Sally Beamish. Ale organizatorzy pamiętali też o uczczeniu 150. rocznicy urodzin Richarda Straussa. W programie między innymi wykonania trzech jego oper. Zagrają orkiestry z Chin, Grecji czy Laponii. Od dłuższego czasu na Promsy wkrada się pop. W tym roku zabrzmi dzięki Palomie Faith, weteranom z Pet Shop Boys i wszechstronnemu Rufusowi Wainwrightowi.

Komedia na „po-pracowe”, letnie popołudnie w mieście. Niezbyt wymagająca, ale zabawna. Seth MacFarlane prowadzi naszpikowaną gwiazdami obsadę: od Amandy Seyfried, przez weterana Liama Neesona, Charlize Thereon, po kontrowersyjną amerykańską panią-komik Sarę Silverman. A do tego sam Seth. To opowieść o Albercie, który na bohatera Dzikiego Zachodu z pewnością się nie nadaje. Poznajemy go, gdy rzuca go dziewczyna. Powód? Wymigał się właśnie od pojedynku rewolwerowego, co ma wewnętrzną logikę, biorąc pod uwagę, że nigdy jeszcze nie miał pistoletu w rękach. Ale, jak to zwykle bywa, nasz bohater odnajdzie jeszcze w sobie odwagę. A potem – prawdziwą miłość. A po drodze trochę slapsticku i zabawnych żartów słownych.

muzyka Burt Bacharach

W garniturze jako nowe wcielenie Franka Sinatry, pośród dyskotekowych świateł i za fortepianem, roztapiając serca fanek. Od Fly Me To the Moon, przez Rock DJ, po Angels. Robbie Williams przyjeżdża do Londynu, by zaserwować swoim fanom coś z niezwykle zróżnicowanego repertuaru. To człowiek po przejściach – uzależnieniu od alkoholu, problemami ze związkami... Ledwie czterdzieści lat, a przeżyciami można by obdzielić niejeden życiorys. Zdecydowanie najlepszy głos i chyba też najbardziej wyrazista osobowość z całego Take That. Podczas obecnej trasy koncertowej stawia głównie na covery: Franka Sinatry, Lizy Minelli, ale też Alicii Keys. Ale wiadomo: na parę jego własnych hitów też można liczyć.

Opera Holland Park Stable Yard, Holland Park W8 6LU

The Events

Od 9 do 12 lipca, godz. 18.30 Hala 02 (Greenwich) Peninsula Square, SE10 0DX

Samantha Crain Bob Dylan, Woody Guthrie, Grateful Dead – to lista inspiracji urodzonej w Oklahomie Samanthy Crain. Do nich się przyznaje, ale wsłuchując się w jej płyty można pewnie jeszcze do tego dodać Neila Younga czy PJ Harvey. Inteligentna tekściarka (efektywnie wykorzystała swój pobyt na uniwersytecie studiując angielską literaturę. O ile w Stanach Zjednoczonych czy Kanadzie jest już nieźle znana pośród fanów folku, to do Londynu przyjeżdża dopiero by się przebić, promując piosenki ze swojego pierwszego wydanego tu albumu, Kid Face. Artystka da koncert bez akompaniamentu instrumentów elektrycznych i elektronicznych. Wtorek, 29 lipca, godz. 19.30 The Lexington 96 Pentoville Road, N1 9JB

Jego piosenki śpiewali Dusty Springfield, Elvis Costello i White Stripes. Ma na koncie takie klasyki jak Baby It's You czy I Just Don't Know What to Do with Myself. Na zawsze jego ballada kojarzyć się będzie z legendarnym filmem Alfie. Burt Bacharach, urodzony w 1928 roku, jest uważany za jednego z najważniejszych songwriterów w historii muzyki popularnej.

Królik? Obecny. Alicja? Jest. Podobnie jak Szalony Kapelusznik i kot ze znikającym uśmiechem. Ale lista obecności najnowszej inscenizacji klasycznej Alicji w Krainie Czarów może zaskakiwać: bo jest na niej również orkiestra! W zachodnim Londynie zobaczyć będzie można graną pod gołym niebem operę na podstawie książki Lewisa Carolla. Muzykę napisał Will Todd. Całość trwa nieco ponad godzinę i reklamowana jest jako „wydarzenie rodzinne”. A że Holland Park Theatre w podobnych wydarzeniach jest mocny, dowodzi niedawna inscenizacja The Fantastic Mr Fox.

BBC Proms Muzyka klasyczna wychodzi do ludu: na Promsach ma być przystępna i łatwo dostępna dla jak najszerszej publiczności. Jak co roku czekają nas dziesiątki koncertów małych i dużych. Od Ravela, przez Holta, po Mozarta. W tym roku specjalny nacisk położono na kompozytorów tworzących

To przedstawienie, które w zeszłym roku „The Guardian” wybrał najlepszym spektaklem w kraju. „Inteligentna, bardzo szczera próba zrozumienia reperkusji masowej strzelaniny” – orzekła krytyk gazety Lyn Gardner. The Events zostało też doskonale przyjęte na festiwalu w Edynburgu. „Kiedy Claire, która jest księdzem. przeżywa masową zbrodnie, postanawia odpowiedzieć sobie na najtrudniejsze z możliwych pytań – dlaczego”? To podróż, która zabierze ją na kraniec rozumu, nauki, polityki i wiary” – czytamy na stronie Young Vic Theatre. Young Vic, 66 The Cut, SE1 8LZ

The Diary of a Nobody Zaczęło się od wiktoriańskiej, złośliwej satyry na zadufanych w sobie klerków. George i Weedon Grosmith zaczęli ją pisać do słynnego czasopisma „Punch”. Potem ich zabawne kuksańce wobec egotyzmu i przekonanie o własnej wyjątkowości, jakie


|31

nowy czas | 06 (204) 2014

co się dzieje

pośród lepiej sytuowanych w wiktoriańskiej Anglii były dość częste, zamieniły się w wydaną w 1892 roku książkę. Poznawaliśmy w niej dzieje Charlesa Pootera i jego żony Caroline, którzy wprowadzili się właśnie do nowego domu. To złośliwa kronika zarozumiałości i mnóstwa nieporozumień, których ofiarą Pooter padnie w ciągu następnych piętnastu miesięcy. Mary Franklin zabiera się za inscenizację XIX-wiecznej satyry i każe szóstce autorów grać na tle ciekawej, czarno-białej scenografii. „Doskonała zabawa” – chwali recenzent tygodnika „Time Out”. White Bear Theatre 138 Kennington Park Rd, SE11 4DJ

wystawy Abstract America Today Abstrakcyjny ekspresjonizm – co po sobie pozostawił we współczesnej sztuce? W co się przekształcił? Jak długi cień rzuca na dzisiejsze praktyki artystyczne? Na te pytania odpowiedzieć ma wystawa w Saatchi Gallery. To kontynuacja wystawy sprzed pięciu lat. I podobnie, jak tamta ekspozycja, jest dość nieszablonowa. Bo przecież wita nas tu praca Lisy Anne Aurbach – satyryczny, zrobiony na drutach strój inspirowany postacią... Britney Spears. Ciekawy wybór, by zacząć wystawę o abstrakcjonizmie dziełem, które abstrakcyjne nie jest. Ale też zapewne sygnał, że każdy dzisiejszy twórca musi się w jakiś tam sposób zmierzyć z wielką tradycją malarską minionych stuleci. W galerii w Chelsea możemy obejrzeć te zmagania. Saatchi Gallery Duke Of York's HQ King's Road, SW3 4RY

Summer Exhibition

Gdyby w XVIII wieku powiedzieć któremuś z wielce czcigodnych członków powstałej właśnie Królewskiej Akademii, że stawiają podwaliny postmodernizmu, byliby pewnie zafrasowani. A przecież tegoroczne 1200

prac to idealne spełnienie marzenia postmodernisty. Mieszanina zupełnie czasem nieprzystających do siebie stylów, materiałów, nastrojów i rejestrów. Oślepiająca mozaika. – Od momentu powstania, wystawa odbywała się co roku. Nawet wojny tego nie zmieniły. Teraz mamy 246. edycję. To jest coś! – mówi z dumą koordynatorka wystawy Edith Devaney i co tu dużo mówić, w tych pokojach czuć ciężar historii. Każdą salą opiekuje się tu inny kurator i dzielnie próbuje zapanować nad tym całym bałaganem. – Nie szukamy dla tych dzieł wspólnej nici ideologicznej czy stylistycznej. Chodzi nam tylko o to, by prace angażowały odbiorcę – tłumaczy zarządzający wieszaniem dzieł Hughie O’Donoghue. – To najbardziej demokratyczna wystawa świata – dodaje Edith Devaney i rzeczywiście: swoje prace zgłaszać mógł każdy: nieważne, skąd, nieważne w jakim stylu czy materiale. Obok prac artystów marzących dopiero o przełomie znajdziemy dzieła już uznanych; między innymi Martina Creeda, Jeremy’ego Dellera, Davida Shrigley’a, Richarda Deacona, Michaela Landy’ego czy Laure Provoust. Nie są w żaden sposób wyróżnione. Toną w powodzi sztuki. Małej i dużej.

prezentujący w przestronnej sypialni swoją kolekcję dinozaurów. Co twoje zabawki mówią o tobie? Takie pytanie zadał sobie włoski fotograf , który przez ponad rok objeżdżał świat pstrykając fotki dzieciakom z całego globu prezentującym swoje ulubione zabawki. – Reprezentowane są Wielka Brytania i Szwecja. Jest parę zdjęć ze Stanów Zjednoczonych. Ale mamy też trzy kraje afrykańskie. Jest Ukrainka i palestyński chłopiec w obozie dla uchodźców w Libanie – tłumaczy wicedyrektor muzeum Robert Moye. I dodaje, że te zdjęcia to również szkice socjologiczne, pokazujące różnice w zamożności pomiędzy różnymi zakątkami naszej planety. – Popatrzmy na zdjęcie małego Palestyńczyka. Ze ściany schodzi farba, jest biednie ubrany. To kontrastuje ze zdjęciami z Europy czy Stanów. Dla mnie interesujące jest zdjęcie z Bali, gdzie widać, że dziewczynka śpi pod pierzyną w amerykańskie flagi. Jest to świetny symbol jej aspiracji – przekonuje Moy.

Royal Academy Burlington House Piccadilly, W1J 0BD

Toy Stories Lepianka w Kenii. Na ziemi legowisko. Mebli – brak. Na pierwszym planie – chłopiec z ukochaną pluszową małpką. Na fotce obok – mały Teksańczyk

V&A Museum Childhood Museum Cambridge Heath Road, E2 9PA

Work and Play Behind Iron Curtain

czowa, z jej odwilżą i pragnieniem lidera, by dorównać i przegonić Zachód pod każdym względem. Ale wystawa obejmuje lata od Rewolucji Październikowej aż do upadku reżimu. GRAD Gallery 3-4A Little Portland St, W1W 7JB

wykłady/odczyty Galileo: Science, Religion, Philosophy

Gramofon, radio, gry planszowe i modele samochodów i betonowych bloków – to wszystko znajdziemy na wystawie poświęconej sowieckiemu designowi. Organizuje ją położona niedaleko Oxford Circus wystawa GRAD. To prawdziwa mieszanka firmowa sowieckiego designu: zabawki, budynki, sprzęty domowe. – Niektóre z nich to kopie rzeczy z Zachodu. Radzieccy projektanci stawiali dopiero pierwsze kroki i się nimi inspirowali. Ale są też typowe rosyjskie projekty: na przykład lalka wańka-wstańka, tradycyjna, ale zrobiona z nowoczesnych materiałów tak, by była godna „nowego, sowieckiego obywatela”. Z jednej strony to odniesienie do tradycji, ale z drugiej jego kształt jest inspirowany sputnikiem, bo w owych czasach panowała tu obsesja eksploracji kosmosu – tłumaczy kuratorka, Aleksandra Chiryliac. Złota era owego designu zaczęła się w epoce Chrusz-

Dulwich Gallery w uroczym, zielonym zakątku południowego Londynu, rozpoczyna nową tradycję: spotkania we wtorkowe poranki. Tematy? Przeróżne: od sufrażystek, przez Sokratesa po admirała Nelsona. Tym razem – Galileusz i jego myśl religijna, naukowa i filozoficzna. Profesor Maurice Finnohiaro obiecuje, że zobaczymy tę postać „w nowym świetle”. Dulwich Picture Gallery Gallery Road, SE21 7AD

Emerging Africa Ostatnia granica – tak często nazywa się Afrykę, szczególnie jej środkową część. Ostatnia granica globalizacji: światowego handlu, rewolucji informacyjnej. Na spotkaniu w London School of Economics, Kingsley Chiedu Moghalu, zastępca szefa Banku Centralnego stara się odpowiedzieć na pytanie czy kontynent jest w stanie stać się maszynownią gospodarczą świata, zastępując pogrążony w permanentnym kryzysie Zachód. Środa, 23 lipca, godz. 18.30 London School of Economics Aldwych, WC2A 2AE

FESTIWALOWE LATO Od Black Sabbath po Backstreet Boys. Od elektroniki po metal. Lato to na Wyspach sezon festiwali. Małych i dużych. Co czeka nas w lipcu? W Londynie pierwszym dużym akcentem festiwalowym będzie rozpoczynający się 4 lipca i trwający ponad tydzień maraton o nazwie BRITISH SUMMER FESTIVAL. Na początek: Black Sabbath: zreaktywowany w klasycznym składzie z Ozzy Osbornem, wokal, i nową, dobrze przyjętą przez krytyków i fanów płytą 13. Do tego weteran Neil Young, od pół wieku serwujący nam – z taką samą wprawą – na przemian delikatne, folkowe ballady, wyrafinowane country i oparte na przesterowanych gitarach chropowate, surowe hardrocki. Irlandzka nuta zabrzmi dzięki staremu, dobremu The Pouges. A jak ktoś ma ochotę na trochę starej dobrej łupaniny zawsze wpaść może na występ bezkompromisowego Motorhead. Ci panowie jeńców nie biorą! Ci z nas, którzy byli nastolatkami w latach dziewięćdziesiątych, mogą z kolei wybrać się na występ zreaktywowanych Backstreet Boys (choć grzeczne chłopaki backstreet nigdy nie byli, a po latach określenie boys też ich już raczej nie dotyczy...). A ci, którzy w latach dziewięćdziesiątych chodzili w glanach, ubierali się od stóp do głów na czarno i informali wszystkich wokół, że świat jest beznadziejny, sprawdzą pewnie, jak po latach brzmią klasycy grunge’u z Soundgarden. Bilety kosztują od 35 do 70 funtów za dzień, co jak na taką mo-

zaikę gwiazd nie wydaje się szczególnie wygórowaną ceną. Nieco więcej, bo 210 funtów zapłacimy za udział w WIRELESS FESTIVAL w Finsbury Park, który rozpoczyna się tego samego dnia. Organizatorzy celują w brzmienia bardziej popowe i w publiczność nieco młodszą. Zapewnić ją mają: Kayne West, Bruno Mars, Basement Jaxx czy Pharell Williams. 18 lipca LOVEBOX coroczne święto elektroniki w Victoria Park. Na liście artystów Katy B, Sub Focus i The Horrors. Główna gwiazda to Chase and Status. Festiwalowi towarzyszyć

będzie parada: organizatorzy zachęcają nas do przybycia i ubrania się na „cyrkowo”: sztuczne brody, kolorowe kostiumy, kapelusze, szczudła. „Przebierzcie się i pokażcie, jak rozumiecie prawdziwy szyk” – zachęcają. Bo przecież cały festiwal to święto kampu, przesady i ironii. A może w wakacje wyjdziemy poza Londyn? Tu oferta też imponująca. Bo przecież 10 lipca na 2000 TRESS FESTIVAL w Gloucestershire zagrają Bankd Of Ckulls i Public Service Broadcasting. Doskonałą okazją do zobaczenia poczciwych (choć pewnie oni sami by się o to słowo obrazili) Pi-

xies będzie szkocki T in the Park. Szczególnie że w komplecie są także chłopaki z Arctic Monkeys, Franz Ferdinand i Kaiser Chiefs. Ważnym punktem na festiwalowej mapie Wielkiej Brytanii jest LATITUDE FESTIVAL w Henham Park w Suffolk. Co w menu? Na przystawkę bezkompromisowy weteran Billy Braagg, ezoteryczny Bombay Bicycle Club. A potem już gwizdy główne: chropowate, Zeppelinowskie riffy od The Black Keys, elektroniki i britpop wymieszane przez Damona Albarna i nieco postpunkowego zapału, ubranego w godne XXI wieku brzmienie, autorstwa Two Door Cinema Club. Wreszcie, na uspokojenie jest zaczynający się ostatniego dnia lipca CAMBRIDGE FOLK FESTIVAL. Dla fanów tego rodzaju muzyki prawdziwa uczta. Sinnead O'Connor, mimo że jej głos z wiekiem (i wypitym alkoholem oraz wypalonymi papierosami) stracił górne rejestry, wciąż czaruje. Podobnie jak weteran Van Morrison. No i Newton Faulkner. Nic tylko wybierać. I oszczędzać na karnety.

Black Sabbath

Adam Dąbrowski



Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.