Kilof XVII

Page 1


R ED AKC J A

AUTORZY

Redaktor Naczelny & Art Director: Szymon Zakrzewski

Agnieszka Łysak Natalia Martuzalska Margot Rudzińska Mikołaj Grabski-Pawłowski Mariusz Jewula Adam Kaczorowski Michał Katolicki Gabriel Kutz Bartosz Omieciński Maciek Sławski Szymon Zakrzewski Wojtek Zakrzewski

Korekta: Margot Rudzińska

KONTA KT kilof.news@gmail.com

FAC E B OOK

F L IC K R

M I XC L OU D

S OU N DC L OU D


XV I I

Siedemnasty numer jest naszym pierwszym rocznikiem. Jest to też pierwsze wydanie, w którym znalazła się relacja z katalońskiej Primavery. Piszemy też o kilku innych, ubiegłych wydarzeniach. Nie zapominamy jednak, że od ponad pół roku trwa 2016 rok. Planujemy lato rozmyślając o: OFF Festivalu (wywiad z Wacławem Zimplem), Tauronie (Tarwater), Asymmetry (Munly) i DOMOFFONie (Wire). Rozpisujemy się o muzycznych powrotach: LCD Soundsystem i Slowdive. Gabriel przybliża historię rocka w Argentynie, natomiast Maciek jest pod wrażeniem kolejnego projektu Deana Blunta. Margot analizuje film „Amy”, a Natalia spędza wieczór z Destroyerem. Łącznie 90 stron tekstów, więc jest co czytać. Na 18-stkę postaramy się już tyle nie ociągać. Szymon Zakrzewski


5

7

9

13

29

31

PREMIERY

PRIMAVERA

MUSICA PRIVATA

LCD SOUNDSYSTEM

FESTIWAL FILMÓW NIEMYCH

WIECZÓR Z

DESTROYEREM

49

53

SLOWDIVE 2.0

OJCIEC, DZIECKO, I DEAN BLUNT

SUMO

59

63

65

WIRE

MUNLY

45

AMY

MAÑANA EN EL ABASTO


11

NERISSIMO

37 WYWIAD:

WACŁAW ZIMPEL

57 TARWATER

67 RECENZJE


premiery

5.08 Delroy Edwars

Dinosaur Jr.

Hangin’ at the Beach

Give a Glimpse of What Yer Not

26.08

2.09

Cass McCombs

Angel Olsen

Mangy Love

Hieroglyphic Being

My Woman

The Disco’s Of Imhotep

Soundwalk Collective Killer Road

Wiley

Godfather

16.09 Grumbling Fur Furfour

Kaitlyn Aurelia Smith & Suzanne Ciani Surgery

Patten Ψ

30.09 Black Marble It’s Immaterial

Innercity Ensamble

5

Jenny Hval

2016

Blood Bitch

Linda Perhacs

Novelist

Alameda 2

Raphael Rogiński


12.08

19.08

Thee Oh Sees

Factory Floor

A Weird Exits

Gonjasufi

25 25

Callus

Peter Broderick Partners

9.09 Zomby

M.I.A.

Ultra

AIM

Nick Cave And The Bad Seeds Skeleton Tree

23.09 Preoccupations

Psychic TV

Devendra Banhart

Enchanted Hunters

Frank Ocean

Freddie Gibbs/Madlib

Resina

Stars Of The Lid

Preoccupations

Slowdive

Alienist

Ape in Pink Marble

Stefan Wesołowski

6


7


musica privata IV 9-11.X.2015

Festiwal zorganizowany ze zbiórki na wspieram kulturę, który w ciemnych, zimnych i prawie całkiem pustych przestrzeniach fabrycznych hal prezentuje różne oblicza muzyki prywatnej i niepopularnej. Tak wyglądała czwarta odsłona łódzkiej Musica Privata, festiwalu który w przedbiegach zostawił resztę muzycznych wydarzeń, które w Łodzi miały miejsce jesienią, a wszystko to za jakiś śmieszny ułamek kwoty potrzebny na ich realizację. Słowem wyjaśnienia, kompleks Wi-My, gdzie przez pierwsze dwa z trzech dni odbywał się festiwal, w niczym nie przypomina bardziej znanej Off Piotrkowskiej, w której trochę ponad miesiąc wcześniej miał miejsce Domoffon. Tutaj czekały na nas wielkie, tonące w półmroku przestrzenie, w których panował cholerny mróz. A mimo to łatwo można było poczuć kameralność całego przedsięwzięcia. Zresztą już samo chodzenie po kompleksie było ciekawe. Oświetlona jednym źródłem światła hala, gdzie wciąż słychać było nagraną muzykę z wcześniejszego performansu, albo umieszczone w windach towarowych pianina. Ale nie dla samego urbexu się tam stawiliśmy, ale dla muzyki. A tu działy się różne fajne rzeczy.

I tak wszyscy grzecznie krążyliśmy wokół Macieja Ożóga, podczas koncertu live electronics. Albo znów staliśmy w miejscu na występie Miejskiego Darcia Pierza, podczas którego dziewczyny zaserwowały mieszankę tradycyjnego śpiewu i zgrzytu żelaza. Jakby polska tradycja zderzyła się z Einsturzende Neubauten. Dla mnie najlepszy punkt festiwalu. Reszta pod żadnym względem nie odstawała, a co najciekawsze, niezależnie od tego, czy trafiliśmy na występ wiolonczelistki Małgorzaty Bogusz, koncert Julianny Siedler prezentującej utwory młodych polskich kompozytorów, czy improwizujących Octopus Paganini – wszystko razem ze sobą grało świetnie. Po dwóch dniach w kompleksie WIMA, na ostatnie koncerty Musica Privata przeniosła się do klubu Wytwórnia. Nie ma chyba zbyt wielu okazji, żeby jednego wieczoru na tej samej scenie zobaczyć kapelę grającą opoczyński folk improwizowany, trio interpretujące utwory Franza Schuberta, a na koniec Jerzego Mazzolla. Warto czakać na - i wesprzeć - następną edycję. Michał Katolicki


kadr pochodzi z filmu „Ludzie bez jutra�

9


16. ffn

3-16.XII.2015 Tematem przewodnim 16. edycji festiwalu były tajemnice. Dobór motywu bardzo trafny, w szczególności jeśli program wypełnić mają nieme ekranizacje i nieznane dotąd ścieżki dźwiękowe przygotowane specjalnie na tą okazję. Tym razem udało mi się trafić na trzy seanse, a zacząłem od klasyka Roberta Wiene – „Ręce Orlaka”.

i trans występu odpowiadały obrazowi, ale sprawiały też spore trudności w odbiorze powolnej, szwedzkiej ekranizacji. To co niewątpliwie udało się jednemu z Synów to uchwycić klimat ekranizacji, zabrakło natomiast wyrazistszych akcentów, które podkreśliłyby niektóre ze scen, a także nadały charakteru całemu seansowi.

Tytułowy Orlak jest pianistą, który w skutek wypadku kolejowego traci swoje dłonie. Dr Serral, opiekujący się artystą, pod wpływem próśb jego żony, postanawia ofiarować mu ręce innej osoby. Filmowa adaptacja powieści Maurice`a Renarda jest z początku dość chaotyczna. Z czasem jednak obraz Roberta Wiene zaczyna wciągać i ujmować widza osobliwym klimatem. Obłąkany świat głównego bohatera zaczyna się zagęszczać, a sam Orlak powoli traci kontrolę nad sobą. Dramaturgia filmu oparta jest na bezradności postaci. Wiene nie kreuje już rzeczywistości niezwykłą scenografią jak w przypadku „Gabinetu Doktora Caligari”, za to stara się wysunąć na pierwszy plan emocje, które obezwładniają małżonków. Muzykę do filmu skomponował zespół Semi-Invented Trio. Gra zespołu Adriana Konarskiego była dziwną sinusoidą. Spokojne wątki pisane przez trio w miarę współgrały ze scenami filmu, jednak z każdą zmianą akcji na ekranie, zespół zatracał się w dziwnych rozbuchanych motywach, które nijak się miały do scen czarnobiałego filmu grozy. Soundtrack zespołu był jak maraton na jednym oddechu. Płynęli na fali budowanych przez siebie tematów, zapominając całkowicie o obrazie. Zabrakło ciszy, zróżnicowanych tekstur i narracji. Semi-Invented Trio zagrało ścieżkę dźwiękową do semi-invented movie.

Co roku mam co najmniej jeden seans, który zapada mi na dłużej w pamięci i nie inaczej było w tym roku. Był nim odnaleziony po latach i odrestaurowany obraz Aleksandra Hertza 1919 roku „Ludzie bez jutra”. Muzykę do niego skomponowali specjaliści w tej dziedzinie czyli zespół Sza/ Za. Choć w Krakowie zagrali bez Sebastiana Wypycha, to nie zabrakło jego partii kontrabasu, które zostały uprzednio nagrane. Film Hertza to historia Loli Wirskiej - femme fatale, która bawi się uczuciami niemalże wszystkich mężczyzn w mieście. Pierwszy jej ofiarą pada rotmistrz Alfred Runicz, który owładnięty uczuciem zrywa zaręczyny z córką prezesa teatrów miejskich. Nie będzie on jedyny, który na widok Panny Wirskiej straci głowę. Ekranizacja podzielona została na kilka rozdziałów. Każdy z nich powraca tym samym motywem przewodnim przygotowanym przez Pawła Szamburskiego i Patryka Zakrockiego. Temat pisany przez duet nie nuży, a tworzy charakter całej ekranizacji. Panowie są bacznymi obserwatorami. W wysublimowany sposób prowadzą narrację wypunktowując co ciekawsze momenty. Ich muzyczna interpretacja staje się od pierwszych minut nieodłączną częścią obrazu. Jeżeli będziecie mieli okazję kiedykolwiek trafić na koncert duetu – w oryginalnym, bądź poszerzonym składzie – to proszę się dłużej nie zastanawiać.

To czego zabrakło na sobotnim seansie nadrobiłem następnego dnia podczas projekcji „Furmana Śmierci”. Film opowiada historię mężczyzny, który przez nałóg zniszczył życie sobie i swoim bliskim. Po utracie przytomności powraca we śnie do wszystkich wydarzeń z przeszłości. Oniryczna retrospekcja bohatera wybrzmiała dzięki ścieżce dźwiękowej Przemysława Jankowiaka. 1988 zatopił słuchaczy w gęstych, sennych samplach i pętlach. Muzyk utrzymywał słuchaczy między pierwszym, a drugim etapem fazy NREM. Tempo

Nie powiem chyba nic zaskakującego w stosunku do roku ubiegłego - na Festiwal Filmów Niemych po prostu trzeba chodzić, bo w innym przypadku można przegapić kilka, naprawdę niepowtarzalnych muzycznych interpretacji. Jednak mała rada dla widzów: przed seansem sugerujcie się nazwą zespołu, a nie tytułem filmowym, bo to oni są tu reżyserami. Szymon Zakrzewski


11


nerissimo 3.VI.2016

Kiedy w Factory Records dowiedzieli się o samobójczej śmierci Iana Curtisa, jedną z rzeczy o których musieli pomyśleć na początku była okładka mającego się wkrótce ukazać drugiego longplaya Joy Division. Może lider zespołu z Manchesteru układał plany z wyprzedzeniem, a może grupa tak wizualizowała swoją muzykę – tak czy inaczej na okładce Closer umieścili zdjęcie grobu. Po krótkim biznesowym namyśle szefostwo wytwórni postanowiło nie zmieniać okładki, ku ogólnemu ukontentowaniu, bo to jeden z tych albumów, gdzie wszystko ze sobą gra, a warstwa wizualna wzmacnia przekaz muzyki. Pewnie ten byłby równie mocny, gdyby na okładce były zagryzające kozła lwy, czy jeszcze inne bzdury, ale nie tak kompletny. Utwór The Beast, który jest zapowiedzią drugiego we wspólnym dorobku albumu Teho Teardo i Blixy Bargelda, najlepiej zobaczyć najpierw na youtube. Przetworzony na muzykę obraz Holbeina młodszego ma tę samą atmosferę, co niektóre piosenki zespołu Curtisa, zagęszczoną jeszcze przez szczególne połączenie obrazu i dźwięku. Scenografia wyjęta z obrazu Hansa Holbeina młodszego, śpiewający o bestii Bargeld oraz Teardo, który wygląda tak, jakby był nią sam. Do tego muzyka wiolonczeli zmieszana z elektroniką. Komponujący muzykę do filmów i pod wiersze Pasoliniego Teardo oraz Bargeld – niedoszły operator kinowy, też zresztą tworzący na potrzeby filmu – łatwo znaleźli wspólny język, używając do opisania muzyki kategorii wizualnych. Oryginalny obraz Holbeina młodszego to dwóch mężczyzn, kilka rzeczy związanych z nauką i religią upchniętych na dwóch poziomach etażerki stojącej między postaciami, zasłona o głębokim zielonym kolorze, która skrywa pomieszczenie w głębi, odsłaniając jedynie fragment krucyfiksu w lewym górnym rogu, a na koniec znajdująca się na wysokości podłogi czaszka, z której obecności dwóch wielmożów zdaje się nie mieć pojęcia. W porównaniu z Ambasadorami Holbeina przeobrażeniu w The Beast nie ulegają dwie rzeczy: anamorfoza czaszki i zasłona. Ta pierwsza to motyw vanitas. Ciekawsza jest zielona zasłona, która według jednej z interpretacji oddziela nas i cały

ten wyobrażony na etażerce bajzel od absolutnej tajemnicy, na którą może, ale chyba nie musi, wskazywać ten ledwie widoczny krucyfiks. Pytany o Nerissimo Bargeld stwierdził, że muzyka na albumie wcale nie jest najczarniejsza, a bardziej kojarzy mu się z odcieniem zieleni, takim jaki ma zasłona na płótnie Holbeina. Wariacja druga na temat obrazu Holbeina, już bez zasłony i etażerki, miała miejsce w Teatrze Łaźnia Nowa. Można było za to kupić anamorfozę czaszki nadrukowaną na koszulce. Na trasie koncertowej Bargeldowi i Teardo towarzyszyli Martina Bertoni (wiolonczela) i Gabriele Coen (klarnet basowy), do tego składu – zgodnie z przyjętym na trasie zwyczajem – zaproszono kwartet muzyków krajowych. Spięty klamrą podwójnie wykonanego Nerissimo, koncert nie ograniczał się tylko do utworów z ostatniej płyty. Niestety, po kilku fajnie zagranych piosenkach, w tym, a jakże, The Beast i The Empty Boat, coś się zepsuło. Nie wydaje mi się, żeby chodziło tu tylko o nagłośnienie, które tego wieczoru nie całkiem dało radę. Bargeld w swoim błyszczącym garniturze przypominał trochę kota z obrazów Louisa Waina, tyle że kapryśnego i niezadowolonego. Ta cała kokieteria, która zwykle na scenie przychodzi mu bez trudu, tutaj męczyła. Teardo sprawiał lepsze wrażenie, rozluźniony i zajęty grą, czasem dyrygował pozostałymi muzykami. Oczywiście było jeszcze kilka kapitalnych momentów, choćby Axolotl, po którym Bargeld mógłby zejść ze sceny, a ja i tak bym wiedział, że warto było sprzedać te wszystkie książki, żeby tu być. Razem angielską wersją Nerissimo atmosfera zrobiła się fajniejsza. Siedzący obok mnie gość, który przez połowę koncertu patrzył w podłogę i robił sobie wyrzuty z powodu wypitego alkoholu, dziarsko opróżniał plastikowy kubek piwa. Na bisy wszyscy już klaskali, może dlatego też dostaliśmy kilka weselszych rzeczy, z Soli Si Muore na czele. Michał Katolicki


PRIMA


AV E R A


P R I M AV E R A

S: Zacznijmy od tego, że to był nasz pierwszy wyjazd na Primaverę, więc jesteśmy całkowitymi debiutantami.

publiczność przeżyła coś, co zapamięta na długo. N: To my w tym czasie byliśmy na Beach House. Piątka Szymon.

M: Notorycznymi.

S: Piąteczka. I ogólnie przegraliśmy życie

S: To co nam się najbardziej podobało podczas całego festiwalu?

N: Ja wygrałam zdrowie

B: Mi się najbardziej podobał Evian Christ. I to co zrobił. Czyli, że generalnie wyszedł sobie na scenę w szortach i śnieżnobiałej kurtce z emblematem drużyny piłkarskiej, chyba Manchester United. Coś z angielskiej ligi. Generalnie wyglądał jak typowy blokers. Machnął ręką na powitanie, wcisnął przycisk, wyleciał dym i tyle go widzieliśmy. Włączył stroboskop i zaczął grać t.a.t.u.

N: Średnio. Nic zupełnie nie doznałam S: Natalka jest tutaj szczęśliwą posiadaczką trzeciego występu Beach House, albo nieszczęśliwą. Domek na plaży trzy razy, too much for you? N: No chyba tak

M: Oprawa koncertu Eviana Christa to jak dla mnie prywatnie absolutnie 10/10. Uwielbiam takie ekstremalne warunki , tym bardziej przy tak ekstremalnej muzyce. Wszystko cudownie ze sobą współgrało i tworzyła najbardziej radykalną całość bodajże całego festiwalu. To jego łomotanie, którego wytrzymałem godzinę doskonale uzupełniało się ze stroboskopami i dymem. Było to fizycznie trudne do wytrzymania, ale dokładnie o to w tym wszystkim chodziło – o jakieś graniczne doznanie.

S: Najbardziej nie podobały nam się aranżacje utworów, które były zbyt mocne. Za dużo perkusji plus Victoria, która miała w nosie publikę.

B: Dla mnie to było jakby wyszedł jakiś ziomek z osiedla w Birmingham i powiedział: „dobra, dostaniecie wpierdol, nie?”

S: Tak, to prawda. Poza tym te dwie sceny nie mają za grosz klimatu. Jedyny plus tych scen jest taki, że nie ma betonu pod stopami i można na chwilę odpocząć.

M: A następnie spuścił ten wpierdol. Do tego dochodzą muzyczne odniesienia przewijające się przez cały ten występ. Na tę godzinę, na którą się załapałem przypadały „Nas nie dogoniat” i „Ya Soshla S Uma” t.A.T.u., doskonale broniące się mimo upływającego czasu. B: I „How Deep Is Your Love” I “Oda do Radości” M: Ten pierwszy, co warto zaznaczyć, połączony był z bitem z debiutu Dizzeego Rascala i obecnym przez cały występ łomotem. Zacieranie w ten sposób granic pomiędzy DJ setem a live actem też stanowiło o jakości tego koncertu. Szalenie doceniam wykorzystanie wszelkich dostępnych środków by

15

B: Mówiłaś, że Ci się podobało, czy nie?

N: W ogóle satanistyczny wokal i zapędy. M: Generalnie mam wrażenie, że te największe sceny Heinekena i H&Mu, nie miały szczęścia. Headlinerzy, którzy tam byli nie zachwycili mnie zupełnie, wyłączając PJ Harvey.

B: Mi się podobało LCD Soundsystem na Heinekenie. Nie jestem fanem, ale można powiedzieć, że koncert mnie porwał, bawiłem się świetnie. Generalnie to oprawa koncertów i realizacja video na Primaverze podobała mi się bardzo. Realizacja dźwięku już niekoniecznie, bo na przykład na koncercie Vince’a Staplesa na scenie Pitchfork nagłośnienie mocno ssało. S: Wracając jeszcze do koncertu LCD to nie da się ukryć, że był to zajebisty koncert. Fajne było to, że my się dobrze bawiliśmy i James Murphy się dobrze bawił. Wszystkie ich utwory były bardzo skrupulatnie budowane, nie lecieli kawałek po kawałku, jak pewien zespół na R.


N: Muszę potwierdzić Wasze słowa o LCD Soundsystem, bo nie słucham tego zespołu w domu, a bawiłam się przednio. Tu można podkreślić, że to był bardzo zaplanowany koncert. Było widać, że wszystko jest tu wyliczone co do sekundy.

M: Złota butelka.

S: Jeżeli chodzi o rzeczy, które mnie zupełnie zdruzgotały, to bez większych zaskoczeń, ta Pani nazywa się Julia Holter. Ona robi to za każdym razem, i robi to tak, że chce więcej. I nasza wspólna uwaga do Pani Julii, żeby przed każdym koncertem napiła się trochę i odpuściła, bo wtedy efekt finalny jest druzgocący.

M: PJ Harvey jest w niesamowitej formie. Sam fakt, że na tej nieszczęsnej największej scenie całego festiwalu potrafiła zrobić coś tak niefestiwalowego, bardzo poważnego i zaangażowanego, a przy tym, co również było piękne, trochę niedzisiejszego.

M: To prawda. Nie spodziewałem się, że będę tańczył na koncercie Julii Holter. Tym bardziej na koncercie, który był ostatnim koncertem, jaki widzieliśmy w czasie całego festiwalu, więc to już był moment kiedy nogi właziły w dupę. Julia Holter w wersji „na procentach” jest tak szczerze radosna, że tym bardziej nie da się oprzeć jej urokowi. Byłem zachwycony, bo spodziewałem się powtórki z jej poprzedniego koncertu który widziałem, a dostałem coś co było zupełnie nową jakością. Niech sobie trochę da przed koncertem, bo na dobre jej to wychodzi. M:Muszę też powiedzieć, że oglądając różne nagrania na jutjubce, to można było się tego spodziewać, że ona para się w aranżacje i jej zespół jest zgrany i w ogóle. Zespół Julii to profesjonalni muzycy, więc nie było dla nich problemem podążyć za nią w jej pijanym szaleństwie. Tak więc od strony czysto muzycznej było bezbłędnie. O formie wokalnej Julii nie wspominam, bo to akurat żadne zaskoczenie. S: Julia poszalała, aranżacje, jej wokal w „Betsy on the roof” poleciał w takie rewiry, że nie wiedziałem gdzie ja jestem. Natalka była w pierwszym rzędzie, a my w niebie. N: Ja byłam w obu miejscach jednocześnie. To był jeden z koncertów festiwalu, choć nie zagrała ostatniej piosenki z płyty, ale wybaczam. S: Czyli Julia dostaje tytuł…

S: Może w tym miejscu przejdziemy do drugiej Pani, która wywarła na nas duże wrażenie, a imię jej PJ Harvey.

S: Też trochę kameralnego. Bo jak zagrała starsze utwory to autentycznie zrobiło mi się głupio. Bo myślałem, że wszyscy, jak na Radiohead, zaczną śpiewać, a tu zapadła grobowa cisza. M: Skupienie publiki na tym koncercie było nieporównywalne z jakimkolwiek innym występem festiwalu. Szalenie zaimponowała mi także tym, że grała niemalże tylko materiał z nowej i poprzedniej płyty. Co całkiem nieźle oddaje jej… S: … szacunek do własnej twórczości. M: Tak. Oraz odwagę, bo nie każdy miałby na tyle, za przeproszeniem, jaj, żeby postawić się festiwalowej publice, nastawionej często na zestaw największych znanych i lubianych hitów. Zaprezentowała dokładnie to co chce teraz jako artystka prezentować i i co jest jej teraz najbliższe. A kiedy wplotła w setlistę kilka starszych utworów, chociażby „50ft Queenie” czy „To Bring You My Love”, nie pozostawiła żadnych wątpliwości co do tego, że decyzje repertuarowe nie wynikały z jakichkolwiek braków w aktualnych możliwościach wokalnych PJ, bo takich braków najzwyczajniej w świecie nie ma. To stuprocentowo świadoma decyzja, że to chce teraz grać. Bo już nie jestem tą PJ Harvey, która śpiewała historie z morza czy miasta. I za to największy szacunek. N: Ja muszę jeszcze powiedzieć, że to była taka sytuacja, że nie lubiłam tej nowej płyty i nie umiałam jej przesłuchać w całości będąc w domku, dlatego się martwiłam, że nie będzie mi się podobało, bo zwyczajnie nie znam tych utworów. A były super

16


P R I M AV E R A

zagrane i super wybrzmiały na koncercie. Chociaż nie brzmią tak samo na płycie, to chciałem mi się wysłuchać tej płyty jak już wróciłam do domu. To było coś co można nazwać promocją płyty. B: Jak wy byliście na PJ Harvey to ja byłem gdzieś między Jenny Hval, hot dogami, a Pusha T. I generalnie jak was słucham to żałuje, że nie byłem na PJ Harvey. S: Czemu? B: Jedyne co zapamiętałem z występu Pusha T to ze miał powieszone krzyże na scenie, raczej nie porwał. M: Akurat na fragment Jenny Hval załapałem się razem z Tobą i… N: Ja byłam zażenowana i wyszłam po 3 minutach. B: Taki przesadzony koncert-performance. M: My z Bartkiem mieliśmy tą przewagę, że siedzieliśmy tyłem, hehe. Pierwsze 45 minut koncertu upłynęło pod hasłem „no śpiewa sobie, jest całkiem ładnie”. I w którymś momencie podkusiło nas, żeby podejść i zobaczyć co się tam dzieje i NIE. Oprawa koncertu była skrajnie pretensjonalna w swojej mroczności, tym bardziej biorąc pod uwagę wszechobecną radość, ciepło i wyluzowane nastroje królujące na festiwalu. S: Teraz patrzę na nasz cudowny programik i wy chłopcy byliście na Brianie Wilsonie, więc może słów kilka. B: My byliśmy ile? 10 minut? M: No może 15. Aż do „God only knows”, które było całkiem w porządku, ale wtedy też chyba mniej więcej stwierdziliśmy, że nie do końca chcemy patrzeć na to co się dzieję na scenie. Brian nie za bardzo dawał radę: zarówno wokalnie, jak i pod względem tego jak ogarniał rzeczywistość. To był dla mnie smutny widok. B: Dla mnie nie był taki smutny, ale zupełnie mnie

17

to nie porwało. M: To że koncert był bez polotu to swoją drogą. B: Było bez polotu i przez to brzmiało jak przedawnione. Wiadomo - Brian Wilson. Szacun dla gościa, że w ogóle jeszcze żyje. N: Nie słyszę, a śpiewam. M: Wolałem nie skupiać się na tym, że Wilson mocno nie domagał zdrowotnie, ale tak niestety było. N: Nie sprowadzajmy tej relacji do tego. Ja chyba byłam najdłużej z Was wszystkich w takim razie. Ale kurcze, dla mnie ten koncert to było apogeum tego co mi się nie podobało na tym festiwalu, czyli tego jak Hiszpanie z Erasmusa zachowują się na koncertach. Chciałam się tam trochę skupić, przeszłam specjalnie do przodu, żeby bardziej doznać. A tam też był piknik, kiełbaski z grilla, piwko – tragedia. Aż mnie zakuło w serce w to, że ludzie mieli naprawdę w dupie taką osobę jak Brian Wilson. Nie jestem jego osobistą fanką, ale mam szacunek do tej płyty. M: Jeżeli mamy porównywać tę sytuację z czymś z naszego podwórka, to był to odpowiednik openerowego koncertu Steve’a Reicha z Jonnym Greenwoodem, na który przyszła garstka osób, które wiedziały o co chodzi. Myślę, że na Primaverze większa część publiki nie do końca ogarniała kim był Wilson, a sam Wilson też nie brzmiał na tyle pięknie, żeby zaciekawić ludzi, którzy robili sobie piknik. Uważam, że naprawdę nie domagał, chociaż piosenki, jak wszyscy wiemy, miał piękne. Niestety to trochę mało. S: Z pewnością przed Brianem Wilsonem będziemy chyba wszyscy zgodni co do tego, że U.S. Girls są zajebiste. B: Tak, tak potwierdzam. M: U.S. Girls fanowałem mniej lub bardziej od początku jej kariery. Zaczynała od totalnie lo-fi zabaw magnetofonami, efektami i robiła kompletnie abstrakcyjną, momentami czysto ambientową muzykę. Taką jaką robią ludzie, którzy nie potrafią na


niczym grać, co oczywiście nie jest żadną wadą, bo od początku brzmiała fascynująco i świetnie się tego słuchało. Potem zahaczała też o estetykę lat 60, co przy jej outsiderskim podejściu brzmiało równie wyjątkowo. Ostatni album wydała w 4AD i jakoś tak wyszło że nawet nie miałem okazji go przesłuchać. Na koncercie okazało się że U.S. Girls nadal jest fascynującą i dziwaczną postacią, która robi świetne rzeczy, będące jakby obok całej współczesnej muzyki. Uwielbiam takie minimalistyczne formy jak loop nałożonym na to prostym efektem i śpiewająca do tego Pani, która chodzi po scenie. Tym bardziej że piosenki były, uważam, świetne i moje osobiste preferencje mają w bardzo pozytywnym odbiorze występu tylko częściowy udział.

dzi z jednego punktu Parc del Forum na drugi. Ten kameralny anturaż z pewnością przyczynił się do klimatu całego koncertu. Cass przez pół godziny rozwijał swoje kompozycje podróżując gdzieś między „Big Wheel and Others”, a nową płytą. Cieszą się, że wykorzystałem jedną z trzech okazji, aby zobaczyć Cassa, bo był to zdecydowanie najlepszy indie-folkowy występ na tym festiwalu.

B: Ja nie wiedziałem nic o U.S. Girls, po prostu poszedłem z Maćkiem. I to był właśnie jeden z tych koncertów niespodzianek, o których mówiliśmy przedtem, że ich zabrakło. Poszedłem na rzecz, której nie znałem i bardzo mi się to spodobało. Generalnie pod względem formy super było to, że dziewczyny niczego nie udawały. Leciał podkład, nie było zabawy w granie na instrumentach. To było proste. Ten koncert miał po prostu atmosferę. Klimat, który mnie kupił.

S: Są tacy ludzi, którzy byli trzy razy na Jessy Lanzie.

M: To brzmiało trochę jak rzeczy w stylu LA Vampires czy wczesnej Marii Minervy. I wszystkie dodatkowe atrakcje takie jak pewna doza dziwaczności, lekko pokraczna forma koncertu i prostackie wykonawstwo, doskonale wpisywały się w ten… B: … ascetyczny charakter. „Wychodzimy i gramy”. No i wyszły i zagrały. M: A przy okazji mogliśmy się przekonać że U.S. Girls ma taki kawał głosu, że śpiewanie do gotowych podkładów nie jest w jej przypadku niczym nagannym. S: Może warto dodać, że US Girls przyjadą do Łodzi na Domoffon i jest to zdecydowanie must-see festiwalu. Z rzeczy, których zapewne już nie zobaczymy w tym roku w kraju to koncert Cassa McCombsa. Amerykanin zagrał na skromnej scenie Firestone, która służyła przede wszystkim do podwożenia lu-

N: Ja bardzo mocno żałuje, że nie wykorzystałam ani jednej i nie wstałam na ten koncert B: : I za to props dla Primavery, że koncerty się powtarzają i jest dużo okazji. Bo jest ich natłok, jest straszna klęska urodzaju. Fajnie, że np. Jessy Lanza grała trzy razy i różne rzeczy: live’a i dj-seta.

M: Właśnie chciałem powiedzieć, że skoro Jessy Lanza to oddajmy głos Natalce. N: W tym miejscu chciałam powiedzieć, że to jest niby super pomysł, ale właśnie z drugiej strony wystawia na ciężkie próby, bo czasem człowiek zwariuje i idzie na jakiś koncert trzy razy. A jak kogoś bardzo lubisz i Ci wjedzie w danym okresie to później marnujesz dla tej osoby inne koncerty. Tak właśnie skończyła się moja przygoda z Jessy. Ale nie żałuje tego. DJ-set był absolutnie super. To było najlepsze rozpoczęcie festiwalu jakie tylko mogłam sobie wymarzyć. To był mój pierwszy koncert pierwszego dnia na tym właściwym terenie festiwalu i wiecie - od razu była plażowa scena, drinki z palemkami i dj-set Jessy Lanzy naprawdę był tutaj wręcz idealny, nie dało się nie tańczyć super. I same koncerty też były ekstra. Najbardziej oczywiście doznałam tego na tej malutkiej scenie, ale to pewnie ze względu na super miejsce i to, że Jessy była tak blisko i tak dobrze ją widziałam, prawie jak… M: Na pewno lepiej, niż widzisz teraz nas rozmawiając z nami na Skypie. N: No właśnie chciałam to porównać, ale za bardzo się nie da. Kurczę to było tak, jakbym siedziała

18


P R I M AV E R A

z koleżanką na kawie. Tylko, że tą koleżanką była Jessy Lanza, która śpiewa. Na pewno będę jeszcze długo wspominać ten występ. Ona jest w ogóle bardzo pozytywną osobą. Nie jest żadną gwiazdką, tylko fajną, mega skromną dziewczyną. To był też jeden z lepszych koncertów, które widziałam na tej Primaverze. Chociaż muzycznie ona nie zmienia nic na tym świecie, ani pewnie nawet w moim życiu… z drugiej strony było super, więc czemu mam o tym nie powiedzieć, że bawiłam się ekstra?

M: Nie możesz mieć wszystkiego, ale pod tym względem Primavera jest tak przyjazna jak tylko może być.

S: Pomimo rozmiarów festiwalu, i tak spotykaliśmy artystów na każdym kroku. Czy to Holly Herndon przy McDonaldzie, Bradforda Coxa na pchlim targu czy Jamesa Murhpy’ego pod naszym hostelem. Jeszcze z rad na przyszłość – polecamy dużo spać i późno chodzić na koncerty, ponieważ koncerty zaczynają się bardzo wcześnie i zapewne zostaniecie do 4 minimum a trwają do 6, więc… tryb 16-6 jest dość ciężki do wytrzymania.

S: Czego nam się nie udało zrobić na Primaverze? Na pewno nie udało nam się wejść na Kamasiego.

M: Jednym ze zdecydowanych highlightów festiwalu jest cudna sceneria w której się ten festiwal rozgrywa i która też, mam wrażenie, że jest strasznie ważna. W sensie – wylatuje się gdzieś gdzie jest wręcz stereotypowy wakacyjny klimat który też na pewno pozytywnie wpływa na odbiór tych wszystkich wydarzeń jak np. Bradford Cox który w muzeum CCCB dał kameralny, malutki koncert dla, nie wiem, 200, 300 osób? To jest strasznie fajne w tym festiwalu, w sensie ten wszechobecny wakacyjny klimat. N: Ej ale mam właśnie taką myśl złotą, że ciężko na tym festiwalu jest wpaść w muzyczne maliny. S: To też jest taki plus i minus (to jedyne co widzę), bo mamy super miasto które nas totalnie uwodzi i gubimy się w uliczkach o 4 nad ranem bo mamy świetnych przewodników. No ale też lądujemy na targu z owocami i robimy sobie cały ekwipunek i ochroniarz totalnie ma to w nosie. Oczywiście tu też są zasady „Artur Rojek zajebał mi korek” i nie wejdę z wodą, ale w nerce mam 3 energole i nikt tego nie sprawdzi, więc jak prawdziwy polaczek cieszę się z tego że trochę przemyciłem, bo piwo kosztuje 5 euro i jest wodą i heinekenem.

19

B: No właśnie, bo generalnie na polskie festiwale ciężko jest wnieść np. aparat, a wydaje mi się że nie było w ogóle problemu z wejściem na Primaverę z czymkolwiek. S: Żadnego.

N: Nie płakałam, bo nie próbowałam wejść. S: Ale niektórzy próbowali, bo wcześniej się niszczyli na Destroyerze, i nie ukrywamy, Destroyer wciąż ładnie niszczy, siebie i nas. N: Ale też nie wnosi do tych koncertów nic nowego, zupełnie nic. S: Nic nowego, ale jest to ciągle ładne, było słońce, trochę pije za dużo, ale zawsze pił za dużo. Nie wiem czy odwyk by pomógł tej muzyce, chyba nie. N: No ale kurczę jako wielka fanka jego utworów muszę powiedzieć, że nastąpiło już pewne zmęczenie tematem. Nie żałuję niczego, bawiłam się super, śpiewałam, tańczyłam, ale to już trochę takie…widziałam go już z tym materiałem w Berlinie. Jeszcze przed tym występem byłam pewna że pojadę do Białegostoku na Halfway Festiwal zobaczyć swojego idola po raz piąty, bo „jest tego wart”, ale po tym występie na Primaverze… Już raczej nie, wiem że nic mnie już tam nie zaskoczy, nie wiem, czy chce mi się wychodzić z domu, żeby zobaczyć kolejny raz to samo… To chyba już o czymś świadczy, poza tym, że chyba marna ze mnie fanka, hehe. Ale z drugiej strony uczciwie przyznajębawiłam się wspaniale i nie wiem kiedy mi zleciał ten koncert, bo zleciał jak 3 minuty, tak się dobrze bawiłam. S: Było miło, szkoda tego Kamasiego, ale mieliśmy jeszcze okazję odwiedzić kilka razy Audytorium.


N: Audytorium jest naprawdę cudownym, wspaniałym miejscem zarówno na koncert który naprawdę chcesz zobaczyć, jak i na koncert Roberta Fostera na który idziesz w krótką drzemkę. S: Albo nawet na krótkie chwile zapomnienia z których się wychodzi po 2 minutach tak jak ja to zrobiłem. B: Można też tam iść na mały rave jeśli akurat gra Cabaret Voltaire. M: Musimy też z Szymonem wspomnieć o Richardzie Dawsonie… S: …który był zniewalający. M: Był absolutnie cudowny. Outsiderskość, dziwaczność i ta dziwna naturalność postaci którą jest ten człowiek właśnie w kontraście z Audytorium, które było okrutnie poważnym, pięknym i całkiem uroczystym miejscem… To było naprawdę piorunujące połączenie. I to co on wyprawiał na tej swojej gitarce i na tym swoim rozwalonym wzmacniaczu – czapki z głów. A śpiewając czasem wpadał w rejony Nicka Cave’a, odwalał naprawdę kapitalną robotę, drąc się po prostu, w sposób w pełni naturalny i absolutnie fascynujący. Jedno z zaskoczeń festiwalu. S: I żeby wam to uzmysłowić – Richard był ubrany w rybaczki jeansowe i t-shirt i stał na ogromnej scenie i na początku opowiadał bardzo suche żarty, więc nasze pierwsze 5 minut po wejściu było takie „co my tu kurwa robimy?”. M: Na początku zastanawiałem się czy on nie jest przypadkiem na tyle porąbany żeby np. przez tę godzinę robić stand-up, bo to też mogłoby być rzeczą która przyszłaby mu do głowy. Bradford Cox też kiedyś miał występy polegające na tym że stał na scenie w sukience przez godzinie i mówił o rzeczach. I podejrzewam że ci „nieco inni” artyści, do jakich Richard Dawson z pewnością należy, są w stanie coś takiego zrobić. Na stand-up raczej nie miałbym wtedy ochoty, ale pięknie i płynnie przeszło to w koncert utworem wykonanym a capella, jeśli nie liczyć tupania sobie do rytmu, co samo w sobie w tak wielkiej sali Audytorium wyglądało porażająco.

S: Robiło wrażenie. M: Typ w ciągu 8 minut takiego darcia się zdarł sobie głos na cały koncert, tak że przez resztę występu brzmiał jeszcze cudowniej. Richard Dawson jest w stu procentach prawdziwy. Odkrycie festiwalu, podejrzewam. S: Zgadzam się z tym w 100% i dodajmy do tego kolejne cudowne koncerty. Bartek, rzuć trochę dobrych opinii o Cabarecie. N: Zdelegalizować polskie kabarety. B: No tak, ciężko o dobre opinie o kabarecie, ale akurat ten był wyjątkowy i mimo że odbywał się w miejscu typowym dla wszelkich kabaretowych występów, dla siedzącej widowni to okazało się że to było miejsce nieadekwatne do tego koncertu. Znaczy ciężko też było wyczuć czego się spodziewać po tym koncercie, bo z tego co wiem to nie ma nowych wydawnictw od Cabaret Voltaire, on tam pracuje nad jakąś muzyką i grał rzeczy które robi współcześnie, a najlepszy okres dla Cabaret Voltaire to jeszcze z czasów kiedy to nie był jeden człowiek tylko grupa i to przypada na jakieś 30-40 lat temu. Natomiast koncert… hm, koncert, no to był live act elektroniczny, który był mocno eksperymentalny, pocięty w takim sensie że na początku było eksperymentalnie, trochę ambientowo, z jakimiś połamanymi bitami w tle, no tak jak to Brytyjczycy robią, potem znowu było spokojnie, potem znowu bang, aż w jakichś ¾ koncertu to się rozkręciło tak że ludzie oszaleli i wstali z krzeseł, zbiegli na dół i zaczęli tańczyć. Ochrona też zgłupiała i zaczęła przeganiać ludzi z przejść, no bo względy bezpieczeństwa i tak dalej. I to był wielki urok koncertu zrobionego w nieodpowiednim miejscu, bo ostatecznie okazało się że lepiej by się sprawdził w przestrzeni klubowej czy pod sceną gdzie ludzie mogą sobie swobodnie tańczyć, ale to było bardzo super że on tak porwał siedzącą publiczność, że aż zbiegli pod scenę i chcieli rave’ować. M: To też jest ciekawa rzecz z tym Audytorium – że są koncerty które z pozoru kompletnie by nie pasowały do powagi tego miejsca. Sam Dawson rzucił ze sceny w czasie tej luźnej przedkoncertowej

20


P R I M AV E R A

pogawędki, że „ktoś z zarządu Primavery pewnie patrzy teraz na mnie i zastanawia się po co w ogóle mnie zaprosili”. S: W Auditori był też Lubomyr Melnyk. Natalia? N: To ja w takim razie opowiem dla odmiany o takim koncercie, który bardzo się tam nadawał. Pasował do Auditori jak nic innego na świecie. Owszem, miałam parcie żeby tam dotrzeć i specjalnie wstałam na tą 15, z drugiej jednak strony w głębi duszy myślałam raczej, że trochę tam pójdę i to odhaczę, no bo wiecie – koncert był o 15, koleś zagra tylko na pianinie, no i w sumie tyle…. B: Ale jest najszybszym pianistą na świecie. N: No ale wiesz, zagrał dokładnie to samo co na płycie. Ale ja tam tak doznałam…naprawdę nie spodziewałam się tego zupełnie. Teraz aż nie wyobrażam sobie, że miałabym nie pojechać na jego koncert na Tauronie. Lubomyr zagrał co prawda tylko 3 utwory, bo jego utwory są przecież bardzo długie, a też powiedział że chce zostawić sobie czas, żeby spokojnie porozmawiać z publicznością po koncercie i sprzedać płyty. S: Za majątek. N: Tak, to zaraz. Jeśli chodzi o sam koncert w kwestii doboru utworów nie było zbyt wielkiego pola do popisu i odegrał wszystkie utwory na jedno... No dobra, jeden był na 2 pianina, bo leciał podkład a on dogrywał do tego. Ale to było super piękne i bardzo wzruszające… No naprawdę się popłakałam. Kilka razy. I jeszcze przed każdym utworem zapowiadał to, co zaraz zagra i opowiadał o tych kompozycjach… Robił to w taki naprawdę absolutnie ujmujący sposób, no dobra– wszyscy byliśmy już tysiące razy na koncercie i sto pięćdziesiąt razy słyszeliśmy takie teksty że „jak napisałem ten utwór to cośtam i doceńcie to”, wiecie o co chodzi. Niby takie typowe ple-ple-ple, ale to było naprawdę piękne. To są te momenty w których jest ci trochę głupio że płaczesz, tak jak na koncercie Sufjana który opowiadał o swoim przyjacielu z podstawówki, czy tam gimnazjum, który utonął i jesteś taka „ooo matko, to było w sumie tak tandetne że

21

naprawdę nie powinnam teraz płakać”. Więc Lubomyr też opowiedział o czymś takim - że napisał utwór „Butterfly” podczas pracy w hotelu dla bogatych ludzi którzy ogólnie mieli w dupie muzykę. I on tam siedział i grał i wszyscy mieli go gdzieś i jedynymi osobami które doznawały jakoś jego twórczości były dzieci, które tam były ze swoimi rodzicami i one przychodziły, słuchały go i mówiły „o, jak ładnie pan gra” i on właśnie pod wpływem tych dzieci skomponował ten utwór. Powiedział wtedy też o tym, że ma wrażenie że ludzie biedni widzą dużo więcej niż ludzie bogaci bo dbają o te niematerialne wrażenia, a nie o gromadzenie dóbr i pieniądze. I wiadomo, że to był totalnie Paulo Coelho i Cacao DecoMorreno w jednym. Ale wypadło tak autentycznie, że ciężko się było nie wzruszyć… Jeszcze w połączeniu z absolutnie przejmującą i najpiękniejszą muzyką. No generalnie wszystkim się podobało, Lubomyr dostał owacje na stojąco, a po całym koncercie powiedział że nigdy nie grał przed tak dużą publicznością i naprawdę było po nim wtedy widać że sam mocno doznał tego koncertu. I bardzo dużo osób podeszło do niego kupić te płytki i zapisy nutek, bo też sprzedawał. Widać po nim też tą jego historię, to, że został odkryty po siedemdziesiątce i jest już w takim wieku, że trochę nie ogarnia tej sytuacji. Tak jakby stoi obok i nie rozumie tego hajpu na swoją twórczość. S: To zamykając temat auli powiem że byłem na Current 93. Koncert trwał 2,5 godziny i przez cały ten czas byłem w pięknym półśnie. Byłem owładnięty Davidem, który skakał wśród swojego niesamowitego zespołu jak królik. Czułem się trochę jak Alicja w krainie czarów. Potem się obudziłem i pobiegłem na Deerhunter. Ktoś był na całym Deerhunterze? M: Byłem na końcówce, może 25 minutach, ale bardzo mi się podobało. Pierwsze 2 numery na które trafiłem były bardziej luźnym, jamującym Deerhunterem, ale cały czas jamujący w sposób zajmujący i trzymający w napięciu. A Bradford Cox odwalał pełnego Bradforda – spacerował po scenie, krzyczał, śpiewał, gadał, momentami bawił się swoim delayem dokładając trochę amuzycznych i atonalnych elementów do całego tego jamu. Uważam że jest to postać która cokolwiek by muzycznie nie


robiła, robi to w sposób wyjątkowy i stuprocentowo swój. Kompletnie kupowałem jego zachowanie i nie żałowałem że po 5 minutach odpuściłem Drive Like Jehu bo zmieniłem zdanie i jednak chciałem biec odświeżyć sobie postać Bradforda. Nie słuchałem nowej płyty Deerhunter i po tym festiwalu powinienem się za to zabrać, bo wygląda na to że ten gość mi równie wiele do powiedzenia jak wtedy kiedy poznawałem ten zespół. N: Nowa płyta jest ok. I ma ładny teledysk z psem. S: Niewątpliwie wielką zagadką przed festiwalem był występ Carpentera. B: To był kolejny koncert z serii „szacun, że gość żyje”, bo ma 70-80 lat. Był to koncert mocno insiderski, on wprawdzie grał swoje utwory swoje, które wydał z tym swoim zespołem. Zespół dawał radę, chłopaki robili to co mieli robić. Carpenter de facto też robił to co miał robić, czyli… S: Był. B: No tak, był i przede wszystkim skomponował to. I nakręcił te filmy. W tle leciał zresztą footage z „The Thing”, „ Big Trouble in Little China”, „Escape from New York” który akomapniowal odgrywanym na żywo motywom muzycznym z soundtracków. To jest ciekawa osobowosc, on od pierwszego swojego filmu robił muzykę do swoich dzieł, to na pewno jest wyzwanie - być reżyserem i komponować sobie oprawę muzyczną. Brzmiało to fajnie, nie było to w żaden sposób odkrywcze, nie był to też pokaz jakiejś wirtuozerii, wręcz przeciwnie. Mi się podobało jako kinomaniakowi, natomiast myślę że w natłoku całej reszty dobrej muzyki i szerokiego wyboru jaki jest na Primaverze to ten koncert gdzieś zginął mimo wszystko. S: Tak, ale niewątpliwie cieszę się że byliśmy tam i to zobaczyliśmy. Myślę, że mało kto był z tego koncertu niezadowolony. Mieliśmy okazję zobaczyć całkiem niezłe audiowizualne widowisko. Nie przeszkadzało nawet to, że Carpenter wciskał jeden klawisz przez 5 minut. B: Tak, to nie miało znaczenia.

S: I każde jego słowo spotykało się z gorącymi owacjami publiki. N: A ja tam wtedy poszłam sobie na Tame Impalę… Nie chciało mi się wczuwać, chciałam tylko posiedzieć przy muzyczce i odpocząć. I tak właśnie mniej więcej było, kurczę w ogóle nie doznałam tego koncertu… Jedyne czego doznałam to tego że zabrakło prądu, akurat wtedy kiedy już chciałam iść zjeść coś i byłam taka „noooo chłopaki, skończcie już ten koncert”. Ale zagrali też moją ulubioną piosenkę, której nie zagrali na Open’erze i to był jedyny progres jakbym zobaczyłam od tego czasu. S: Od trzech lat. N: I Kevin Parker chyba nawet ogarniał jak na niego. Sprawiał wrażenie przytomnego, to na plus. M: To skoro już mówimy o formie muzyków to Bradford… Mam wrażenie że dawał radę, ale też chyba nie był w najlepszym stanie jeśli chodzi o zdrowie. B: Ja jeszcze w kwestii rozczarowań, bo jak zaczęliśmy mówić o Carpenterze to przypomniało mi się ze przed nim grał Floating Points i ja dosyć mocno się nastawiałem na ten koncert. W programie jest napisane Floating Points (live), więc spodziewałem się że to będzie bardziej live act, a to był niestety live band. Nie wiem czy on się chciał w jakiś sposób wpasować w atmosferę Primavery, która jest wciąż przede wszystkim festiwalem zespołów grających muzykę na żywo, natomiast dla mnie to się w ogóle nie sprawdziło. Byłem strasznie rozczarowany, bo zamiast tego co robi na płycie, czyli trochę eksperymentalnej, ni to klubowej ni to ambientowej elektroniki, było po prostu mega nudno. Zapadło mi to w pamięć jako jedno z większych zawodow Primavery. S: Tak samo było na pewno z Pantha Du Prince, który służył nam do siedzenia… B: Tak, ale to nie było rozczarowanie, bo ja się tego spodziewałem akurat po nim. M: Swoją drogą to też jest bardzo miłe miejsce ta

22


P R I M AV E R A

trybuna Ray-Ban i miło że organizatorzy przewidują też takie miejsca gdzie można sobie usiąść i odpocząć od tego wszystkiego, bo ten festiwal wymaga dość sporo siły i wytrzymałości. S: Może dodam, że przed Pantha Du Prince byłem na Ty Segallu i było świetnie. Ty Segall zaprezentował głównie materiał z albumu „Emotional Muggler”. Muzyk podczas całej trasy wciela się w rozpieszczonego bachora, który chce cukierków, atencji i do mamy. Kawałki na żywo mają tą moc co materiał ze „Slaughterhouse”. Festiwalowa publika oszalała i pod barierkami zrobiło się dość gęsto. Klasycznie Ty falowała nad nami i powrócił na bis wywołany przez tłum. M: Ja chciałem też a propos rzeczy które chyba wjechały tylko mi – Goat. Mimo raczej fatalnych warunków, zaczynając od niesamowitych tłumów czekających już pewnie na Suede, a kończąc na absolutnie beznadziejnym nagłośnieniu. Sam zespół za to był tak dziki i wściekły jak zawsze, rozciągał swoje kompozycje do niedorzecznie długich i transowych jamów, momentami brzmiąc jak Prince Rama na mefedronie. Odtańczyłem sobie nogi mimo nieprzespanej poprzedniej nocy, a to chyba najlepsza rekomendacja dla energii jaką emanuje ten zespół. Polecam, tym bardziej jeśli ktoś będzie miał okazję ich zobaczyć w nawet nieco lepszych warunkach niż my. N: No ja byłam i nie doznałam. S: To może powiemy teraz o świętej Holly Herndon. WSZYSCY: Oj tak, absolutnie >dźwięki wyrażające aprobatę<. S: Kontakt z publiką chyba nigdy nie był aż tak fajny/internetowy. M: Tak, mi się podoba to przeniesienie kontaktu z publiką w taką parainternetową, wirtualną strefę, w którą nasza komunikacja już się na dobre przenosi, więc to jest całkiem meta i w ogóle pasuje do całej muzyki i zainteresowań Holly. Swoją drogą to jak ta dziewczyna jest zaangażowana w różne kwe-

23

stie, wynosi show na kompletnie nowy poziom. Oprócz po prostu świetnego odegrania jej utworów z obu płyn, na scenie dzieje się dużo, dużo więcej – od wspomnianego kontaktu z publiką połączonego z wizualizacjami, poprzez taniec nowoczesny, aż po przeróżne wiadomości wyświetlane na telebimach skierowane nie tyle do publiki, co raczej do całego świata, równie zaangażowane co po prostu wzruszająco piękne. B: No i to wszystko jest bardzo spójne generalnie. Nie mogę powiedzieć złego słowa o Holly Herndon, chociaż z drugiej strony nie zobaczyłem tam niczego czego nie widziałem na Unsoundzie… N: No właśnie! B: … Ale wciąż było to bardzo wciągające. N: Ale kurcze, bo ja ją widziałam drugi raz w ciągu pół roku… S i M: O boże moje życie takie ciężkie, chciałbym umrzeć. N: … I to był praktycznie taki sam występ, nic tam się nie stało nowego, ale było absolutnie OK i bardzo też doznałam i bardzo mi się podobało, a to o czymś świadczy. S: Dokładnie! A teraz wchodzi temat rzeka i nie stara rzeka, chociaż też grała. Radiohead! N: No kurcze, to tak. To był jedyny koncert o którym pomyślałam sobie że nawet jak będzie Julia Holter w tym samym czasie to idę na Radiohead, no bo kurde nie ma opcji. W sensie - TAK, NAJWAŻNIEJSZY KONCERT FESTWIALU. Koncert od którego wszystko się zaczęło… A później kończy się tak, że przez pierwszą godzinę stoję i zastanawiam się dlaczego na boga nie ma mnie właśnie na SOPHIE. A to był koncert jednej z moich ulubionych grup na świecie, więc trochę porażka. Czaicie – żałowałam, że nie ma mnie na koncercie jakiegoś typa którego znam od dwóch lat, więc to o czymś… świadczy? Ale z drugiej strony muszę też sprawiedliwie oddać że jak usłyszałam Idioteque to miałam ciarki, jak usłyszałam Karma Police to nadal się wzruszyłam,


więc bardzo dwojakie uczucia, ale jakby teraz grali w Polsce to już nie miałabym takiego wielkiego parcia żeby iść. S: Zanim zaczniemy lincz nad Radiohead to zaznaczmy, że ten koncert był naprawdę dobry. Problem leży w tym czym Radiohead jest dziś, a czym było kilka lat temu. Bo zagrane utwory były perfekcyjne. M: Oczywiście że wykonanie było perfekcyjne, ale zaznaczmy że było wykonane przez niemalże klasycznie pojęty zespół rockowy. Nie mam pojęcia dlaczego Radiohead tak uparcie się trzymają tej formuły, ich muzyka już ponad 15 lat temu miała w głębokim poważaniu tak prozaiczne sprawy jak bycie graną przez zespół rockowy. Radiohead jest zespołem który nie tylko mógłby zrobić wszystko, ale wręcz powinien to zrobić. Załamała mnie zachowawczość tego koncertu i to że zamiast moich wymarzonych odlotów mogliśmy słuchać tylko małych przebłysków chęci zagrania czegoś innego, dziwnego, cokolwiek. B: Mi się wydaje że Jonny Greenwood ma za mało do powiedzenia, bo on na przykład robi świetną robotę komponując muzykę filmowa i nie boi się eksperymentować - i grał chociażby ze Stevem Reichem… M: No właśnie to jest najsmutniejsze, mam wrażenie że Radiohead zrobili się przerażająco bezpieczni – nowa płyta absolutnie w żaden sposób nie wnosi nic nowego. Posłuchałem jej parę razy i stwierdziłem że jest tam parę ładnych utworów, no ale właściwie nie widzę potrzeby żeby Radiohead teraz nagrywało taką nową płytę i żebym teraz miał tego słuchać, ponieważ jest już mnóstwo zespołów i projektów które szukają dużo bardziej niż Radiohead, które, wygląda na to, już nigdy nie dostarczy nam tak ekstremalnie nowych i niesamowitych doznań jakimi były pierwsze odsłuchy Amnesiac, czy Kid A. Wręcz przeciwnie, bo mam wrażenie że A Moon Shaped Pool to najbardziej zachowawcza ich płyta od czasu The Bends. N: Dobra to ja kończę tą rozmowę w tym momencie. Powiem tylko jeszcze że koncert Radiohead

można postawić na przeciwnym biegunie do LCD Soundsystem. LCD ma mniejsze może znaczenie w muzyce, no ale podobnie ogarniają i wszystko było super zaplanowane i w ogóle i w ogóle, no ale u Radiohead było to bardzo czuć że wiedzą doskonale co mają robić w każdej sekundzie i to było po prostu nudne. M: No tak, LCDS to rzecz do tańczenia, dobrej zabawy i ten perfekcjonizm był absolutnie spoko. A Radiohead to grupa po której oczekiwałbym „trochę” więcej. Chłopaki trzymają się kurczowo tych swoich piosenek i marnują mnóstwo potencjału, na przykład przy kawałkach typu Everything is in the right place, czy rzeczach z The King of Limbs, który uważam za jeden z lepszych albumów Radiohead. Przearanżowanie utworów z tej płyty na zespół było całkiem ciekawe, Lotus Flower na przykład brzmiało bardzo krautrockowo, więc… Dlaczego grać to przez 20 minut odwalając jakiś chory szajs, który byłby naprawdę interesującym rozwinięciem tych piosenek i wnosiłby coś nowego, jeśli nie do muzyki jako takiej, to chociaż do twórczości Radiohead? Bo rozumiem że to jest zespół który lubi piosenki, ale to niekoniecznie powód żeby grać te piosenki nuta w nutę tak samo od dwóch dekad. S: Przecież wiemy że Thom Yorke potrafi tańczyć, a w ogóle nie tańczył :C M: Bolało mnie to też w kontekście tego że np. taka PJ Harvey zdołała jakoś zbić tą festiwalową atmosferę i zagrać coś absolutnie poważnego, kompletnie na swoich zasadach i z pełnym szacunkiem do własnej twórczości. A Radiohead właśnie zagrali taki piknikowy, festiwalowy koncert i pod koniec można było się naprawdę wiadomo co zrobić z nudów. N: No to nawet nie był koncert, tylko taka składanka the best of. Taki który grają na 25-lecie z okazji urodzin Polsatu. S: Tylko, że tu Polsatem jest Pitchfork. N: No i też trzeba uczciwie postawić sprawę że oczekiwania były ogromne

24


P R I M AV E R A

S: Wiele o tym koncercie mówi to jak Radiohead zaczęli, i jak skończyli. Na początek zaserwowali utwory z nowej płyty. Potem porzucili ją w kąt. Nie jestem jej fanem, więc specjalnie nie płakałem, ale to trochę wyglądało jakby oni sami nie lubili swojego nowego wydawnictwa. Po dwóch godzinach wypolerowanych kompozycji na bis dostaliśmy „Creep”. To było smutne, że są teraz tak beznadziejnie przewidywalni i nudni. M: Ten Creep to w ogóle kuriozum, to utwór sprzed ponad 20 lat i uważam że chłopakom naprawdę nie przystoi uginanie się do festiwalowej publiczności. Tym bardziej że odbiór koncertu nie była jakiś fantastyczny, więc Creep wygląda jak ochłap rzucony publice na do widzenia, jako zawsze działający wyciskacz łez który wszyscy znają od lat i mają jakieś wspomnienia z tym utworem związane, więc niech cała publika go sobie odśpiewa i wypierdalać. W ogóle chóralne śpiewanie tych utworów budziło we mnie mnóstwo moralnych wątpliwości – te wszystkie szalenie introwertyczne piosenki jak chociażby Karma Police kompletnie nie pasują do tej festiwalowej, stadionowej atmosfery, gdzie wszyscy śpiewają refreny, a tam ludzie śpiewali refreny! S: To smutne kiedy masz w czym wybierać i z czym eksperymentować, ale idziesz po najmniejszej linii oporu. M: No właśnie, jesteś Radiohead i pójście po linii najmniejszego oporu jest zaprzeczeniem Radiohead. Tym bardziej że wszyscy zdążyliśmy przez te lata usłyszeć mnóstwo innych zespołów i projektów, które obierały dużo bardziej ambitną ścieżkę i dostarczały nam na żywo dużo bardziej emocjonujące i po prostu nowe doznania niż zagranie setu „greatest hits”. Nawet jeśli są to największe hity Radiohead. Być może mieliśmy zbyt wygórowane oczekiwania, to swoją drogą, ale nie uważam żeby oczekiwanie czegoś więcej niż po prostu zagranie swoich największych przebojów od TAKIEGO zespołu jak Radiohead było w jakiś sposób dziwne czy nie na miejscu. Chociaż zwróciłbym uwagę na jedno. Mianowicie to trzymanie się ustalonej od lat formuły to bardzo rockistowska rzecz i Radiohead wśród swoich fanów mają właśnie takich radioheadowych rockistow, którzy uważają że ich twór-

25

czość to najlepsza rzecz w muzyce że i nic lepszego już nie będzie. Radiohead mają rzesze prawdziwych wyznawców w pełnym znaczeniu tego słowa. Opuszczając festiwal z Natalką zamieniliśmy przypadkiem parę słów z losowo spotkaną osobą i usłyszeliśmy „według mnie Radiohead to zespół który nie może zawieść”. Takich ludzi jest sporo. B: No i to był dla nich koncert. M: A Radiohead teraz funkcjonuje inaczej, może powinniśmy być tego świadomi. Ja na przykład z chęcią bym się wybrał na Shellaca, to jest całkiem śmieszne. A potem było Tortoise. S: Ale musiało się tak stać, żebyśmy byli dzisiaj mądrzejsi o tę wiedzę. M: I żebyśmy mogli się nią podzielić. S: W takim razie może słów kilka o przeciwieństwie Thoma Yorke’a, czyli o grubym rudzielcu który był najczarniejszym muzykiem na całym festiwalu. B: Jeśli chodzi o Bronsona no to wiadomo, ze dla mnie gość jest na propsie bo jest kucharzem z Nowego Jorku ze swoim programem na youtube, wydal major label debut po trzydziestce – charakter jak z filmu. I o ile ten jego album debiutancki też jest znowu nierówny, o tyle ten koncert można podsumować słowami „dobra robota”, Action zrobił naprawdę fajne show, jest naturalny na scenie, jest sobą, nie ma spiny, trochę śpiewa, trochę rapuje… Nie szuka raczej nowości w rapie, sięga do sentymentalnych brzmień, ma jakieś takie zajawki na takie gitarowe vibe’y w stylu lat ’70 itd. S: „Easy Rider” B: Tak, „Easy Rider”. Ale to wszystko znowu jest spójne i współgra perfekcyjnie z jego imagem i z tym że wychodzi na scenę w klapkach – pokazuje duży dystans do siebie samego, w kulturze hiphopowej tendencja jest raczej odwrotna. Gościu jest naturalny i zaraża publiczność tą swoją pozytywną energią i tym że on sam się świetnie bawi grając ten koncert. To nie był występ, który mnie porwał jakoś strasznie, ale wyszedłem z tego koncertu i miałem takie poczucie że nie zmarnowałem czasu.


S: Trochę brakowało mi u niego różnorodności w nawijce, bo miałem wrażenie że pierwsza część koncertu była na jedno kopyto i tylko podkłady odróżniały całość. Znam trochę jego kawałki, nie jestem jakimś psychofanem, ale miałem wrażenie że… No jego flow jest dobre, wszystko się zgadza, wszystko jest w punkt, ale mało było różnorodności, a potem jak weszły już te klimatyczne utwory, gdzie Action zaczyna urozmaicać wokal to zrobiło się miło. B: Tak, w pewnym momencie zaczął nawet śpiewać. To było mega, mega fajne po prostu. Gość ma gruby dystans do siebie i respekt za to. Jest bardzo naturalny i ja mu wierzę, dla mnie jest po prostu prawdziwy. To ważne w rapie. S: Ale też nie było żadnego rozpierdolu jak na Run The Jewels, powiedzmy. To nie jest ten level koncertu. S: Fajny był kontrast między Vincem Staplesem, który biegał po całej scenie jak poparzony, a Actionem, który sobie chodził na totalnym luziku. B: Jest zwierzęciem scenicznym, ja bym go chciał generalnie zobaczyć w klubie bo ja uważam że hip -hopu się powinno słuchać w trochę innych warunkach, nie przekonują mnie otwarte sceny i otwarta przestrzeń dla takich wykonawców. M: Obawiam się że muzyka, niezależnie od gatunku, zdobywając coraz większą popularność zmuszona jest pójść na pewne ustępstwa względem sposobu prezentacji własnej muzyki. Tym bardziej hip-hop, który osiągając teraz wyżyny popularności zmuszony jest…

talne koncerty powinny odbywać się w ciasnych, klaustrofobicznych miejscówkach, ale rozmawiamy tutaj o Primaverze, a nie zmieniamy świat… S: A jak było na Powellu? B: Było legitnie. W przeciwieństwie do Holly Herndon Powell zaproponował zupełnie cos innego, niż na swoim ostatnim polskim występie na Unsoundzie w 2014 roku. Na Unsoundzie zagrał bardzo brutalny, ale jednak w jakimś sensie klubowy set. Taki, który daje po ryju, ale można tez wpaść przy nim w trans i potańczyć. Natomiast tutaj to było dużo bardziej połamane, dużo bardziej powellowe. Zostaliśmy tam mocno spałowani, to muszę przyznać, dał po ryju. Generalnie koncepcja na ten występ to był wpierdol. Momentami to co słyszałem kojarzyło mi się trochę z występem Russelsa Haswella chyba na tym samym Unsoundzie. Russell Haswell ma takie podejście, że gra koncert na złość publiczności. Często po prostu wyłącza muzykę i jest cisza, jest cisza, jest cisza (XD-przyp. red) i ludzie zaczynają drzeć ryja i on potem robi DUDUDUDUDUDUUDUD i później znowu jest cisza… To było cos w tym stylu tylko dużo bardziej płynne, bez przerywania muzyki. Bardzo odważny występ jak na Primaverę. Ale skierowany do fanów i do koneserów… Do to było bliższe temu co Powell obecnie wydaje, niż temu co widziałem na Unsoundzie, gdzie to był bardzo brutalny, ale jednak mocno klubowy występ. Przy czym to nie jest minus, raczej ciekawy kierunek ewolucji.

B: No tak, wejść na większe sceny

N: Zdecydowanie Powell bardzo wyróżnił się na tle tegorocznego line-upu. To jeden z niewielu naprawdę radyklanych występów i takich koncertów, po których w ogóle nie wiadomo było czego się spodziewać. Tak bardzo brakowało mi tego uczucia przez większość festiwalu…

M: Trudno tego uniknąć, równie trudno jest znaleźć odpowiedni kompromis.

B: No, a po Powellu była Helena, która też generalnie…

B: No tak, ale jeśli chodzi o warunki, jakie tam zastaliśmy to koniec końców był to bardzo dobry występ.

S: Była bardzo dobra. To był ogólnie najlepszy set Heleny, jaki widziałem do tej pory. Rozwija się dziewczyna.

M: Wiadomo, że takie hip-hopowe, eksperymen-

N: Zdecydowanie. Jak ciągle mam do niej uraz po

26


P R I M AV E R A

tym jak nudny i miałki set zaprezentowała na zeszłorocznym występie w Łodzi tak muszę powiedzieć, że gdyby nie późna pora i to, że nadal jestem na nią trochę obrażona to z pewnością ruszyłabym w bardzo udane tańce. B: Bardzo lubię jej brzmienie, bardzo trafia w mój gust generalnie. Czy wydaje płyty, czy robi inne rzeczy to to jest zawsze props. Chociaż też generalnie chyba za długo tam nie byliśmy, nie? S: Pierwsze 20-30 minut. B: Wracając do DJ Richarda…to była kolejna bardzo odważna decyzja wystawić takiego kogoś na zamknięcie festiwalu… Kolejne propsy lecą za to dla Primavery, bo to nie jest człowiek, który występuje przed dużą publicznością z tym co robi… Podejrzewam, że to była największa publiczność przed jaką wystąpił, albo jednak z największych kiedykolwiek. Zrobił to, co robi zawsze. Dla mnie to chyba drugi występ po Evianie na tym festiwalu - surowy, bezkompromisowy dj set, bez uśmieszków do publiczności, która przyjechała na Primaverę. Gość wyszedł i zrobił po prostu to, co robi i jak ci się nie podoba to idź spać do domu. A jak ci się podoba to tańcz. I tak właśnie było <rozmarzony>. S: Dodajmy jeszcze, że dwie godziny przed The Avalanches byliśmy na afterparty i lawina ludzi spowodowała, że nie weszliśmy. M: Swoją drogą. Przechodziłem obok występu The Avalanches jak grali na właściwym terenie festiwalu. Akurat wykonywali Frontier Psychiatrist i powiedzmy, że nic nie urwało. Ludzie się bawili i wyglądało na to że bawili się nieźle, ale absolutnie nie mam poczucia, że coś nas ominęło z racji tego, że nie dostaliśmy się na The Avalanches dnia ostatniego. Może i była to fajna impreza, tańce i wszystko co miłe, ale czy dorosłoby to do hype’u który wręcz rozrywał od środka wszystkich stojących w kolejce – wątpię. To było przecież 15 lat temu… B: No i to jest właśnie ten problem przeterminowania. Z drugiej strony wszyscy wiedzieliśmy na co się piszemy… M:No właśnie. Na szczęście zawsze można było

27

sobie znaleźć coś ciekawszego i zwyczajnie wybrać się na inny koncert. Nawet podczas Radiohead, którzy byli przecież największą gwiazdą było kilka innych koncertów. Można było tam iść i doznać czegoś nowego… Na Primaverze dzieje się tyle, że nawet jeśli na górze line-upu są jakieś wielkie nazwiska, które już nas nudzą to nic straconego. Choć też te największe festiwalowe, nazwy nadal są dużo bardziej offowe, niż na naszych, rodzimych festiwalach… Więc nadal, jeśli ktoś chce pojechać na festiwal i jeszcze raz podkreślmy to słowo ze wszystkimi jego urokami, między innymi takimi jak włażące w dupę nogi… To wciąż Primavera jest chyba najlepszym wyborem jeśli chodzi o festiwale S: Tak. I masz też okazję zobaczyć młode gwiazdy, które raczej nie przyjadą do Polski, bo nie polskie festiwale nie mają takich budżetów ani wystarczająco dotacji, a zespoły same z siebie nie zahaczą o nas podczas trasy koncertowej. Tutaj przypomnę tylko taki koncert Alexa G, który był takim naszym małym odkryciem przed festiwalem. Bardzo przyjemny koncert, który może nie odmienił naszego życia, ale to był fajnie spędzony czas. M: Tak, generalnie duża część atrakcji Primavery to dobrze spędzony czas HEHE… Dużo bardziej podobało mi się na tym festiwalu, niż podobałoby mi się w miejscu o mniej sprzyjających wakacjom warunkach. N: oj tak, nad całą Primaverą unosi się aura drinków z palemką, ananasów i sałatek owocowych. Nie do podrobienia. S: Tak, to jest właśnie zasługa tego, że to jest wyjątkowe miasto z wyjątkowym festiwalem. Tylko nadal musimy zaznaczyć, że nic się w naszym rozumieniu i poznawaniu muzyki nie zmieniło… B: Fakt, nie jest to festiwal odkryć. No nie jedziesz na Primaverę po to, żeby… S: Poznać muzykę. B :Poznać i zobaczyć coś, czego wcześniej nie widziałeś. Raczej właśnie po to, żeby poodhaczać… S: I sam program nie jest też zbyt radykalny. B: Tak, tak… Chociaż jak na Primavere to na pewno


było coś takiego… Ciekawe w jaką stronę pójdzie ten festiwal. Myślę, że to jest już odważne, wstawienie Powella na taki festiwal. I w adekwatnym miejscu, jakim moim zdaniem była ta scena… To wszystko wydawało się być naprawdę przemyślane. M: Podoba mi się to, że oni nie stronią od dość radykalnych rzeczy, typu Powell, typu Evian, które nie są rzeczami, które domyślnie widziałbym na tego typu festiwalu. A okazuje się, że potrafią tam wjechać i zrobić sieczkę. Równie miły jest fakt, że oni tak wciąż szukają i znajdują takie dziwactwa jak np. U.S.Girls. Czas pogodzić się z tym, że pewnych rzeczy już nie będziemy transcendować. Nie wykluczam, że są jeszcze momenty w muzyce, które potrafią zrobić wrażenie. Naprawdę jest jeszcze wiele rzeczy przede mną do odkrycia, ale to już nie są te gwiazdy. PJ Harvey może była blisko, ale to pewnie dlatego, że nie widziałem jej nigdy wcześniej… Jeśli teraz miałbym szukać jakiś granicznych przeżyć związanych z muzyką to chyba już po prostu nie wśród headlinerów. Niestety, wśród nich jest mało rzeczy, które odważnie i dziwacznie przesuwają granice w muzyce ponieważ na tych największych scenach są bezpieczne gwiazdy. Niestety. Upuszczanie „Nas Nie Dogoniat” i inne szalone rzeczy odbywają się gdzie indziej. B: Tak. I to jest w sumie taki problem dużych festiwali. To znaczy problem-nie problem, bo przecież istnieje typowo festiwalowy fanbase, który przyjeżdża właśnie na tych headlinerów. Ale z naszego punktu widzenia to myślę sobie, że większość headlinerów, których możnaby wskazać na jakimkolwiek festiwalu jest po prostu przeterminowana. S: Tak. Pomyślmy tylko – gdybyśmy pięć lat temu to zobaczyli tych wszystkich artystów. Od Deerhunter, przez PJ Harvey, kończąc na Radiohead. M: Ten line-up był trochę takim mokrym snem z czasów liceum i wspomnieniem naszych gwiazd z wtedy. Rozmawiali: Natalia Martuzalska, Bartek Omieciński, Maciek Sławski i Szymon Zakrzewski. Rozmowa nie miała moderatora, bo nie nikt nie był na koncercie Moderata.

28


Well played, Mr Murphy Trzeciego dnia tegorocznego Open’era, tuż po godzinie 22:00 na głównej scenie największego polskiego komercyjnego festiwalu pojawił się, jak zawsze ubrany w białą koszulę mieniącą się w odblaskach dyskotekowej kuli człowiek, który latami pracował na status gwiazdy - James Murphy i jego powracające po czteroletniej przerwie LCD Soundsystem. Nie mogę powiedzieć, żeby na powrót tej nowojorskiej grupy trzeba było czekać specjalnie długo – cztery lata to niewiele. Mimo wszystko większość tego czasu spędziłem co jakiś czas wracając do „The Long Goodbye” – krążka, który jako 28-utworowy zapis pożegnalnych koncertów legendy dance-punku, pozostawał odzwierciedleniem jednego z moich największych (jeśli nie największego, teraz już spełnionego) marzeń koncertowo-festiwalowych. Temu oczekiwaniu na powrót Jamesa Murphy’ego towarzyszyło jednak pewne zwątpienie. Dlaczego? Bo kiedy ogląda się „Shut up and Play the Hits”, które powstało wraz z koncertami na Madison Square Garden, można odnieść wrażenie, że Murphy jest niesłychanie przekonujący. Wszystko zostało dobrze zaplanowane – ostatnia płyta z wymownym tytułem „This is Happening”, dwa perfekcyjne, pożegnalne koncerty, film dokumentalny i koncertowy album, później jeszcze interaktywna wystawa w Rough Trade NYC. Pożegnanie, które zdawało się nie mieć końca, ale przede wszystkim mogło sprawiać wrażenie tego jedynego, ostatecznego końca LCD Soundsystem. James Murphy odchodził wówczas jako człowiek z dosyć nietuzinkowym życiorysem, pełnym sukcesów osiągniętych w XXI wieku, ale także jako człowiek, któremu wciąż brakuje jednak pewnego dopełnienia wielkiej, muzycznej kariery. Czego konkretnie? Samego szczytu popularności i najlepiej sprzedających się albumów. Czego by o LCD Soundsystem nie mówić, jakby nie chwalić

29

doskonałych koncertów i muzycznej odwagi tej formacji, James Murphy nie otarł się nawet nigdy o „pierwszą ligę” popularności. Wydawać by się mogło, że ambitnych artystów, stawiających na kontent a nie sprzedaż, coś takiego może mało lub wcale obchodzić. Ale z LCD jest inaczej, przy czym nie trzeba tu wcale dodawać krótkiego „o dziwo”, bo James Murphy zawsze duży nacisk kładł na znalezienie akceptacji u odbiorców. Zacząć należy od tego, że kiedy narodziło się LCD Soundsystem James Murphy był już muzykiem dość dojrzałym jeśli chodzi o wiek – miał na karku 31 lat, w tym kilkanaście spędzonych na próbach wybicia się ponad przeciętność, które, co tu dużo mówić, kończyły się fiaskiem. Te próby odcisnęły piętno na niemal całej twórczości LCD Soundsystem, co dostrzec można już w wydanym w 2002 roku debiutanckim singlu „Losing My Edge” – utworze, o którym sam Murphy mówi, że zrodził się z obawy przed tym, że ktoś może ukraść jego twórczość i chwilową popularność. Kolejnych przykładów jest więcej: najbardziej oczywisty wers, który przychodzi do głowy: „You wanted a hit, but maybe we don’t do hits”, „North American Scum”, w którym Murphy dosadnie wytyka niektórym faux pas związane z pochodzeniem zespołu („for those of you who still think we’re from England, we’re not, no”) i wiele innych, których nie sposób byłoby teraz rzecz jasna wymienić. Niemniej jednak, nawet gdy Murphy przekroczył już pewien znaczący próg popularności – gdy płyty zaczęły się lepiej sprzedawać, pojawiły się nominacje do nagrody Grammy, i status headlinera na wielu czołowych festiwalach – w tekstach LCD Soundsystem wciąż słychać było poczucie niedocenienia oraz wynikającą z niego gorycz i złość. Teraz, jak się okazuje, James Murphy, mimo że uśpił LCD Soundsystem na ładnych kilka lat, wciąż chce być na szczycie. Wciąż chce gonić wielkich jak David Bowie, które-


go odbicie znalazło się w „All I Want” i być może wciąż ma apetyt na bycie pionierem jak w wypadku „45:33”, które garściami czerpie z „E2-E4”. James Murphy z powyższych względów, co widać zresztą doskonale w „Shut up and Play the Hits” w 2011 roku nie schodzi ze sceny z zadowoleniem. Schodzi nie tylko z poczuciem pustki po rozpadzie zespołu, ale też z poczuciem porażki, że nigdy nie dotarł na sam szczyt. Swój powrót (długo zresztą ukrywany w tajemnicy i dementowany do ostatnich chwil nawet przez DFA Records) zaczyna zatem od całkiem słusznych z tej perspektywy przeprosin. W komunikacie pozostawionym na oficjalnej stronie zespołu pisze takimi słowami: „są ludzie, którzy nie nienawidzą nas całkowicie, w zasadzie są nawet bardzo związani z zespołem (…) i którzy mogą czuć się zdradzeni przez nas z powodu powrotu – ludzie, którzy podróżowali specjalnie żeby nas zobaczyć, dla których ten moment był wyjątkowy, a teraz nagle mógł dla nich stracić na znaczeniu”. Myślę, że zdecydowana większość tych, którzy LCD Soundsystem widzieli i poczuli się z tym zespołem w pewien sposób związani, nie obrazi się raczej na muzyków, że zechcieli jednak wrócić na scenę po czterech latach przerwy. Przeprosiny są jednak zasadne, bo ta wypowiedź Jamesa Murphy’ego świadczy jednak o tym, że w ciągu tych czterech lat rozłąki nie wiele zmieniło się w jego pokręconym świecie. Frontman LCD Soundsystem nadal widzi swoją popularność jako niewielką i poniekąd schlebia sobie sugerując, że ludzi, którzy „nie nienawidzą LCD” jest garstka. To jednak dobry znak dla tych wszystkich, którzy do tej pory kochali LCD Soundsystem. Założyciel wytwórni DFA Records, zapowiadając trasę koncertową i przede wszystkim nową płytę słowami „This isn’t a victory lap” odkrywa w zasadzie wszystkie karty i mówi otwarcie, że znów jest

nienasycony. Zanosi się zatem na to, że James Murphy dalej będzie kontestował swoją popularność i dalej będzie swego rodzaju „muzycznym Syzyfem” na którego głaz wielkiej popularności zwala się za każdym razem, gdy ten próbuje go wznieść na sam szczyt. Nic raczej nie wskazuje na to, żeby LCD Soundsystem miało stać się drugim Daft Punk i porwać tłumy jednym chwytliwym utworem. Takich wielkich hitów, zgodnie z tym co Murphy napisał w „You wanted a hit” przez pierwsze 10 lat istnienia zespołu raczej brakowało. Dalej zamiast wielkich przebojów, windujących do góry sprzedaż i streamingi, będą utwory za które węższe grono LCD Soundsystem kocha i które oczywiście James Murphy będzie sygnował swoim charakterystycznym niezadowoleniem i niezrozumieniem. Do tego czasem świat postanowi pewnie utwierdzić go w tym niezrozumieniu, jak podczas tegorocznego niewypału na T in the Park (gdy publika postanowiła wybrać właśnie tę pierwszą ligę popularności zamiast powrotu Murphy’ego i jego kompanii). I tu mogę wreszcie powiedzieć „Well played, Mr Murphy”, odnosząc się do pierwszych kadrów „Shut up and Play the Hits” – bo już od pierwszych momentów tego dokumentu byłem szczerze rozdarty, że mogę nigdy nie zobaczyć na żywo LCD Soundsystem. Na szczęście zobaczyłem, bo James Murphy, decydując się na zawieszenie działalności zespołu, postanowił najwyraźniej oszukać sam siebie, myśląc, że może żyć bez tworzenia nowych utworów i pogoni za większym sukcesem. I dzięki temu od „Us v Them” aż do „All My Friends” moje stopy ledwo dotykały ziemi. Ba, jeśli cokolwiek miałoby się w tej materii zmienić, to błagam, niech James Murphy nigdy nie osiągnie takiej popularności, jaką chciałby mieć. Mikołaj Grabski-Pawłowski

30


The evening progresses like a song into the heavens‌

czyli wieczĂłr z Destroyerem

31


Virgin with a memory

Oh notorious lightning

Zgodnie z moją najlepszą wiedzą Destroyera słucha się głównie podczas dwóch okresów w roku. Okres pierwszy to przełom lutego i marca, pomieszanie zimy z wiosną. Dookoła roztapia się śnieg, wszystko staje się nieznośnie szaro-brunatne. Twoje samopoczucie jakkolwiek ratuje tylko fakt, że poza śniegiem od czasu do czasu topi się również jakiś fragment twojej wrażliwości. To wtedy, kiedy Dan Bejar deklamuje kolejne łamiące zbitki słów. W tym właśnie okresie w któreś z ferii zimowych w moje ręce trafił album ‘’Streethawk: A Seduction’’. Pełna rozbuchanych, niby typowo indie-rockowych kompozycji, które jednak skrywały w sobie kolejne warstwy i nadzwyczaj poruszały tym, jak wiele się w nich dzieje. I tak właśnie zaczęła się jedna z lepszych przygód w moim muzycznym życiu.

Kojarzycie ten moment, w którym pierwsze, nieznośne promienie słońca wciskają się do waszego życia przez okno? Z początku wydają się być śliczną zapowiedzią lepszych czasów, które mają właśnie nadejść, ale tak naprawdę okazują się być jedynie dość męczące. Śnieg jak padał tak pada, no i w końcu nadal jest zima. To też trochę to uczucie, w których słucha się kompozycji z wczesnych albumów Destroyera. Z początku kolejne ozdobniki i zmiany tempa są super, ale zawsze kiedyś następuje ten moment w którym wszystkiego jest już zwyczajnie za dużo. Każda następna piosenka staje się labiryntem, w którym dość łatwo stracić rachubę i zapomnieć po co tak właściwie się tu przyszło. Wtedy na szczęście możemy płynnie przejść do drugiej odsłony twórczości Kanadyjczyków. Bowiem tak, jak po wiośnie nadchodzi lato, to w życiu przeciętnego słuchacza Destroyera nadchodzi kolejny idealny okres do zgłębiania twórczości tej grupy. To sierpnio-wrzesień, schyłek lata - pora, która wydaje się być stworzona do odkrywania ich dwóch ostatnich albumów. Można więc sobie jeszcze pojechać autkiem do Chorwacji, ułożyć na plaży i poczuć tak, jak Dan Bejar w początku utworu „Bay of Pigs”(sprawdzone, rekomenduję).

Teraz kilka podstawowych informacji. Destroyer to projekt, którego założycielem, centralną i zwykle utożsamianą z nim postacią jest pochodzący z Vancouver Dan Bejar. Towarzyszą mu różni muzycy – od stałych współpracowników, po tych pojawiających się okazjonalnie. Mają oni na koncie dziesięć albumów, ostatni został wydany w sierpniu zeszłego roku. Za swoisty przełom w twórczości grupy uznaje się natomiast przedostatnią płytę, „Kaputt” z 2011 roku. To przeczytacie na Wikipedii. Nie dowiecie się z niej natomiast dlaczego w 2015 roku już naprawdę warto zmienić swoje podejście do sprawy, oddać większy hołd muzykom towarzyszącym głównemu bohaterowi na scenie i w studio nagraniowym, no i generalnie, przestać mówić jednym tchem „Destroyer ,czyli Dan Bejar”. ALE O TYM PÓŹNIEJ. W każdym razie dylemat, czy Destroyer to jednak bardziej grupa, czy może Dan Bejar i towarzyszący mu muzycy jest dla mnie dość kłopotliwy. Stąd też postrzegam tą kwestię dość płynnie i tak też będzie w tym tekście ujęta.

Skoro już mniej więcej wiadomo co kryje się na tajemniczą, niszczycielską nazwą, czas powrócić do początków projektu, czyli 1996 roku. Wszystko zaczęło się dość klasycznie, w sypialni głównego bohatera, który nagrał swój pierwszy krążek nie mając ani pieniędzy, ani planów, ani tym bardziej nadziei na lepsze jutro. „We’ll Build Them a Goldem Bridge” okazuje się być właśnie mieszanką tych wszystkich uczuć, o których wspomniałam. Oczywiście niezmiernie uroczą, jednak z perspektywy czasu nie wykracza poza wyobrażenie o typowej płycie nagranej przez smutnego człowieka w tym samym pomieszczeniu,

32


w którym sypia każdej nocy. I nie oszukując się, raczej nie jest to album do którego się wraca, a ja sama, pomimo niezmiernej miłości jaką darzę twórczość Destroyera, nie odświeżyłabym tego krążka, gdyby nie fakt pisania tego tekstu. Chociaż w sumie nieźle się wzruszyłam mając wrażenie, że i oto, czytam pamiętnik młodego Dana Bejara. W dodatku ten człowiek, o którym zawsze myślałam, że urodził się będąc już w wieku mojego taty, miał w momencie jej wydania DOKŁADNIE TYLE SAMO LAT CO JA TERAZ!!! Cóż, każdy przecież kiedyś coś zaczynał i na tym kończę temat tego debiutu, który dzisiaj traktuję już bardziej jako ciekawostkę, niż pełnoprawne wydawnictwo. No może tylko jeszcze jeden wątek – zwróćcie uwagę na długość poszczególnych utworów. Jak śmieszne wydają się być teraz te 1,5-minutowe kompozycyjne miniaturki, kiedy już wszyscy wiemy, że Dan Bejar potrafi na luzie nawet przez 8 minut opowiadać swoje historie słuchaczom, a ci nadal pozostają nimi zafascynowani. Więc jak to się stało, że ludzie w ogóle mieli szansę poznać te piosenki? Sam Bejar podkreśla, że kiedy wytwórnia płytowa zdecydowała się zapłacić za wyprodukowanie pięciuset egzemplarzy jego debiutanckiej płyty to wydawało mu się, że właśnie wygrał w jakiejś dziwnej loterii. I tu chyba powoli zbliżamy się do meritum jego twórczości, która sama w sobie zdaje się właśnie być jakąś zadziwiającą grą. W sumie nie do końca wiadomo o co chodzi, co zaraz się wydarzy i nigdy nie wiemy na co trafimy. Z pewnością ma na to wpływ sposób w jaki powstają jego kolejne utwory. Artysta przyznaje się bowiem do tego, że większość z nich bez żadnej napinki powstaje już w czasie prób ponieważ

33

nienawidzi on samego procesu komponowania. Poszczególne piosenki nabierają więc kolorów i ostatecznych kształtów dopiero w wyniku wymiany energii pomiędzy wszystkimi członkami zespołu, kiedy to każdy z nich dorzuca coś od siebie. To pierwszy powód dla którego warto jednak uwzględnić moc i znaczenie towarzyszących Danowi Bejarowi muzyków. Drugi poznałam dopiero w listopadzie ubiegłego roku.

No, I wasn’t born to rock Nie trzeba być specjalnie przenikliwym obserwatorem, ani nawet obejrzeć wszystkich dostępnych koncertowych nagrań Destroyera, żeby zorientować się, że scena nie do końca jest drugim domem Dana Bejara. Na pewno nie urodził się on po to, by prezentować swoje utwory na żywo i nawet nie próbuje specjalnie z tym walczyć, ani udawać, że jest inaczej. O ile w 2014 roku z powodzeniem odbył solową trasę koncertową, w czasie której występował mając ze sobą jedynie gitarę, tak śmiem twierdzić, że już rok później nie udałoby się to. Podczas trasy promującej ubiegłoroczne wydawnictwo „Poison Season” wokalista był już w naprawdę złej formie. Nie wiem na ile to jednorazowy przypadek, a na ile tendencja, ale na występie, w którym miałam okazję uczestniczyć to właśnie zespół wykonał ogromną, wręcz tytaniczną pracę. I muszę powiedzieć, że w zupełności wystarczyła ona, by przyćmić Dana Bejara i nie tylko uratować ten koncert, ale także sprawić, że był naprawdę udany. Główny bohater niezdarnie miotał się po scenie, klasycznie schylając się w przerwach pomiędzy utworami, aby napić się piwa, które wcześniej położył na scenie. Jed-


nak tym razem po raz pierwszy bałam się, że nie podniesie się z poszczególnych ukucnięć. Żeby jednak wszystko było jasne – polecam koncerty tego użytkownika, a ten jeden wypadek zupełnie nie przeszkadza mi w tym, żeby mieć ochotę na dalsze monitorowanie sytuacji. Zresztą, nie oszukujmy się – nikt nie oczekuje po koncertach Destroyera niewyobrażalnego show, przecież zupełnie nie o to tutaj chodzi... Mam nadzieję zobaczyć Kanadyjczyków w to lato w dwóch miastach na literkę B. I nie ukrywam, że pomimo tego o czym właśnie wspomniałam, mam jednak również nadzieję, że Dan Bejar doszedł do siebie i porządnie się wyspał.

w wieku 40 lat, a także, że tworząc materiał na „Kaput”’ powrócił do muzyki z czasów swojej młodości. Brzmi to więc jak podwójny kryzys wieku średniego, któremu towarzyszył soundtrack w składzie: jazz, muzyka filmowa i każdy rodzaj disco, który wydawał mu się smutny (zgodnie ze wspomnieniami wokalisty). Jeśli więc tak brzmi starzenie się to ja poproszę tu i teraz. A tak swoją drogą – czy smutne disco to nie są dwa słowa najkrócej i najtrafniej oddające atmosferę tej płyty? Chyba tak. Mało jest albumów przy których równie dobrze się śpi, co tańczy. A tutaj oba te nastroje zmieszane są wręcz w idealnych proporcjach.

I was just getting used to having You round

Popular singers they’re mean to us

Przejdźmy teraz do najbardziej topowego tematu poruszanego w przypadku twórczości Kanadyjczyków. Jest rok 2011. Uporządkujmy – Dan Bejar wraz z towarzyszącymi mu muzykami od 15 lat nagrywają te swoje indie -rockowe, gitarowe, słodko-gorzkie piosenki. I nagle wjeżdża „Kaputt”, całe na biało… (to śmieszne ponieważ to właśnie ten kolor odgrywa dość dużą rolę przy okazji tego albumu – zarówno na okładce, jak i w ubiorze Bejara z okresu tego wydawnictwa). Mamy więc kolejny przełomowy moment w twórczości Kanadyjczyka. Po tym jak wyszedł z sypialni i trafił w gusta mniejszego, ale oddanego grona słuchaczy nagle nagrał jedną z lepszych płyt 2011 roku w muzyce W OGÓLE. I nie miał najmniejszych ku temu zamiarów. Ale dlaczego? –zapytacie. Wszystkie źródła wskazują na to, że zadziałał tutaj czysty przypadek. Dan Bejar przyznaje, że po prostu było mu trochę wstyd pisać rockowe utwory

Wróćmy jeszcze na moment do nazwy zespołu - została ona nieświadomie zapożyczona przez Bejara od tytułu albumu grupy Kiss. Chciał on, aby była to mocna, rock’n’rollowa rzecz i sugerowała dokładnie takie samo brzmienie. Jak sam przyznaje, chyba nie do końca mu to wyszło i w sumie jest nawet tego świadomy. Z drugiej jednak strony, jak rozczulająco dodaje- nie do końca jest dla niego ważne co sądzą na ten temat słuchacze, a on sam gdzieś w głębi duszy i w swoim własnym mniemaniu naprawdę daje czadu. A to już naprowadza nas na kolejny istotny wątek w jego twórczości – to jak bardzo jest ona oderwana od odbiorców i pozbawiona jakiegokolwiek planu i schematu. Dan Bejar podkreśla fakt, że nie zależy mu ani na opinii słuchaczy i recenzentów, ani na sławie tak dużą ilość razy i niemal w każdym wywiadzie, że aż zaczęłam go podejrzewać o to, że w rzeczywistości jest zupełnie od-

34


wrotnie. No ale zastanówmy się i spójrzmy na niego. Po pierwsze – czy on wygląda jakby zależało mu w życiu na czymkolwiek? No nie do końca. Po drugie, jak wspomina - swoją przygodę z muzyką rozpoczynał w 1995 roku, kiedy do gry wkraczała muzyka elektroniczna, a zostanie muzykiem rockowym wydawało się być najmniej rozsądną rzeczą. Zarówno jeśli chodzi o potencjalne zarobki, jak i popularność. I to właśnie jedno z głównych przekleństw Dana Bejara. To jak bardzo nie chce sławy i rozgłosu, no i w zasadzie jak bardzo ostatecznie ich nie ma, pomimo tego wszystkiego co wydarzyło się gdzieś tam po drodze. Jest zwyczajnym typem, który robi swoje, za główną motywację mając chyba jedynie zaspokojenie własnych potrzeb artystycznych. O tym świadczyć mogą jego słowa, w których przyznaje, że słuchacze są dla niego niewidzialni i pojmuje on ich bardziej jako jakąś niewyobrażalną teoretyczną figurę, niż coś co rzeczywiście istnieje w jego życiu. Można niby myśleć, że ktoś tu trochę kokietuje, no ale z drugiej strony Dan Bejar wyznaje, że po premierze płyty „Kaputt” chciał tylko leżeć w bezruchu i czekać aż świat zapomni o tym wydawnictwie. Uwagi dziennikarzy o tym, że wraz z nadejściem tej płyty wydarzyło się coś wielkiego zbywa natomiast ironicznym komentarzem, że chyba faktycznie tak, bo podczas trasy promującej to wydawnictwo na scenie było aż osiem osób, a nigdy wcześniej nie zdarzyło mu się grać w tak dużym towarzystwie. I ja mu w sumie wierzę, w końcu to koleś, który został przyłapany przez dziennikarzy na tym, że nadal do końca nie wie kim jest Taylor Swift, ani czym jest Gangnam Style.

35

Zatem jakie wnioski można wyciągnąć z lektury tego tekstu? Wydaje mi się, że dużo rzeczy w życiu Dana Bejara to kompletne przypadki. Chyba trochę tak było kiedy związał swoje życie na poważnie z muzyką. Podobnie wtedy, kiedy nagrał jedną z lepszych płyt w 2011 roku. Płytę, która uczyniła go trochę bardziej znanym. Płytę, przez którą wiele osób po raz pierwszy w ogóle o nim usłyszało. Płytę, która stała się jego przekleństwem. Ale i płytę bez której ten tekst by nie powstał, bo tak pewnie któregoś dnia odłożyłabym twórczość Dana Bejara i kolegów na półkę z napisem „przykurzone indie piosenki”, a tak piszę o nim jako o jednym z większych geniuszów współczesnej muzyki niezależnej. A w tym, że całkiem tego nieświadomych tkwi tylko cały urok. PS. Jeśli czujecie się zaintrygowani nie tylko twórczością Dana Bejara, ale i jego postacią to polecam zgłębić temat i obczaić jeszcze dwie rzeczy: Destroyer drinking game - pijacką grę, której reguły nawiązują do najbardziej charakterystycznych elementów utworów Kanadyjczyków oraz projekt The Googleganger poświęcony Danowi Bejarowi, w którym człowiek o jego imieniu i nazwisku, będący w dodatku jego sobowtórem odzwierciedla fotografie wokalisty przeplatając je wiadomościami, które otrzymuje od jego fanów myślących, że piszą do właściwego Daniela Bejara. Trochę czasu zmarnowanego w Internecie i masa świetnej zabawy gwarantowane. Natalia Martuzalska


36


wacław zimpel wywiad



wacław zimpel Adam Kaczorowski: Bardzo odleciałem na Twoim koncercie, już od samego początku, a to mi się rzadko zdarza. Ale to dobrze.

ka improwizowana. O to też chciałbym Ciebie zapytać, rozumiem, że Twoja płyta jest w całości improwizowana.

Wacław Zimpel: Bardzo się cieszę.

Moja płyta solowa? Akurat płyta solowa prawie w ogóle nie jest improwizowana (śmiech).

Mam takie wrażenie, nawet nie wrażenie, bo to są fakty, że za co byś się nie wziął to Ci wychodzi i wszystko mi się podoba. No bo chociaż ta opinia z all about jazz, czyli taki dosyć poczytny portal o muzyce jazzowej i jeżeli oni piszą, że Polski klarnecista i kompozytor Wacław Zimpel jest jednym z najbardziej obiecujących muzyków z europejskiego kontynentu to coś musi za tym się kryć. (śmiech) No nie wiem, co Ci odpowiedzieć na to, no bardzo mi miło, że tak piszą. A nie czujesz takiej właśnie presji? Tym bardziej, że teraz wziąłeś się za projekt totalnie solowy? Bo wcześniej byłeś znany ze współpracy z różnymi muzykami polskimi i zagranicznymi Wiesz co... Nie, nie czuję presji, robię to samo co robiłem 10 lat temu i 15 lat temu jak zacząłem tak faktycznie grać na klarnecie i myśleć o tym, że chcę być muzykiem. To w sumie z mojego podejścia do muzyki, jeżeli wszystko tak rozbierzemy na czynniki pierwsze to w sumie się niewiele zmieniło. Po prostu ciągle chcę grać muzykę i się wypowiadać w ten sposób, a ta muzyka się zmienia i wiadomo, stawiam sobie kolejne wyzwania i może jest bardziej tak, że sam na sobie wywieram presję, żeby w różnych, nowych obszarach się odnajdować. Jakieś 2 tygodnie temu w programie drugim polskiego radia, w programie „rozmowy improwizowane” była dosyć ciekawa dyskusja, też przy okazji nowej płyty Mikołaja Trzaski. Coraz bardziej zaciera się granica między jazzem, a muzyką improwizowaną. W zasadzie wyklarował się teraz taki gatunek jak muzy-

39

Nie? Bo właśnie w różnych notach właśnie taki zapis można znaleźć. Nie, ona jest bardzo, bardzo mocno skomponowana, mimo że są tam, oczywiście, elementy improwizacji. Ale akurat na tej płycie elementy improwizacji są bardzo mocno zaplanowane. To właśnie bardzo wyróżnia tę płytę od innych rzeczy, które robiłem wcześniej, bo tak skonturowanego misternie planu nigdy wcześniej nie miałem nagrywając płyty. W dużo większej mierze wcześniej opierałem na improwizacji niż na kompozycji. A tutaj ciężar jest bardziej w stronę kompozycji. Natomiast, odnośnie tego o czym mówisz, o tych pojęciach: jazz, muzyka improwizowana, to szczerze mówiąc... Ja nie do końca wiem, co z tymi pojęciami zrobić, bo „jazz to jest słowo, które było używane do opisywania tak wielu zjawisk muzycznych, że wydaje mi się, że ono przestało już znaczyć cokolwiek. Ja nie wiem w ogóle co to znaczy. Jest wiele obszarów muzycznych, które były nazywane jazzem, które uwielbiam i do których często wracam. Szczególnie chodzi mi o stare nagrania jazzowe z lat 40., 50., 60., natomiast tak jak mówię, ja nie do końca wiem, co to znaczy. A muzyka improwizowana? Są pewne idiomy i jest jakaś przestrzeń wspólna. Na przykład wśród muzyków, którzy nazywają siebie muzykami freejazzowymi są pewne kody, w których oni się poruszają. Tak samo mogę powiedzieć o sobie, ja z tego obszaru, z tego świata który nazywa się światem jazzowym i freejazzowym się wywodzę. Natomiast te określenia, te metki, są tak naprawdę w sumie ograniczające i staram się za bardzo nimi nie przejmować. Natomiast to, co jest dziś uznawane za współczesny jazz czy freejazz czy muzykę improwizowaną to można to spróbo-


wywiad

wać sprowadzić do jednego gatunku, ale trzeba to wszystko jeszcze opisać, a ta improwizacja może iść w tak przeróżne strony. Natomiast ja z tego, nazwijmy, tego gatunku freejazzowego w pewnym trochę odchodzę ostatnimi czasy. Słuchałeś nowej płyty Mikołaja Trzaski? Jeszcze nie, ale dostałem od niego płytę. A, no to szczęściarz z Ciebie. Ja tylko słuchałem fragmentów. No i właśnie chciałem Cię zapytać o współpracę z Mikołajem Trzaską. Byłem na kilku jego koncertach i miałem z nim rozmawiać, ale on zawsze był tak zmęczony, tak totalnie pozbawiony energii, bo to energię całą wkładał w koncert, jest takim muzykiem bardzo siłowym. A jaki jest podczas współpracy? Ja z Mikołajem od wielu, wielu lat pracuję. W zasadzie, pierwsze kroki profesjonalne, że tak powiem, to w sumie z Mikołajem stawiałem. Czekaj, który to był rok... 2004, tak, 2004, wtedy pierwszy koncert zagrałem z Mikołajem w Poznaniu. I na pewno bardzo dużo się od Mikołaja w tamtym czasie nauczyłem. Szczególnie, jeśli chodzi o podejście do muzyki, do słuchania muzyki, takie uważne słuchanie innych muzyków, co mają do powiedzenia. I nie słuchanie schematyczne, tylko tego, co właśnie ktoś przekazuje. To, czego można się na pewno od Mikołaja nauczyć, to jest brzmienie, to znaczy, on stawia brzmienie absolutnie na pierwszym planie. I faktycznie, to brzmienie jest bardzo charakterystyczne, bardzo silne i to wszystko się jakoś razem układa. A co z tym zmęczeniem po koncertach? To wiadomo, że są różni ludzie i różnie grają. Niektórzy wkładają dużo energii, takiej fizycznej energii, inni mniej, ale to taki styl. A jak grałeś z muzykami z zagranicy? Bo Ty też się zapuszczałeś w takie rejony bardzo egzotyczne. To słychać w Twojej muzyce,

w dzisiejszym koncercie też to było słychać. Tu Indie, tu Maroko, tu muzycy z Japonii, do współpracy z nimi trzeba podchodzić jakoś inaczej niż z rodzimymi artystami? No na pewno tak. To znaczy, jeśli chodzi o muzyków z Japonii to oni mają na pewno swoją specyfikę pojmowania muzyki. Ale oni od wielu dekad bardzo pieczołowicie śledzą scenę amerykańską, zachodnią scenę. Oni się bardzo dobrze znają na jazzie i rozumieją ten jazz, potrafią go grać. To znaczy, trochę te podstawy jazzu, czyli Coltrane, Davis, Parker, one istnieją w świadomości Japończyków i komunikacja z nimi w sumie jest podobna do tego, jak się komunikujesz z muzykami w Europie. Znają po prostu idiomatykę muzyki zachodniej. Z muzykami, z tymi z którymi grałem z Maroko, przede wszystkim z Mokhtarem Gania to jest coś zupełnie innego. Mokhtar Gania, on jest mistrzem muzyki gnawa, to jest sufińskiej muzyki transowej, mniejszości etnicznej Gnawa z Maroko. To jest muzyka, którą można uznać za takie afrykańskie korzenie bluesa. Grać z muzykami, którzy wywodzą się z takich bardzo starych tradycji, takich bardzo rdzennych tradycji, jak tradycja gnawa grała to jakby trzeba wejść maksymalnie w ich świat, żeby wypracować jakiś rodzaj połączenia, między naszym, europejskim podejściem, a ich. I wydaje mi się, że to jest podstawa w pracy z muzykami tradycyjnymi, że trzeba się nauczyć ich języka, żeby ta komunikacja była możliwa. Z muzykami hinduskimi sprawa jest podobna, z tym że muzycy z którymi jak grałem to są muzycy klasyczni, wykonujący muzykę karnatycką, czyli rdzenną muzykę hinduską z południa Indii, która to tradycja ma około 5 tys. lat i sięga okresu welijskiego. Muzyka karnetycka jest skomplikowana w taki stopniu jak klasyczna muzyka zachodnia, równie dużo trzeba spędzić z nią czasu, aby się jej nauczyć, jak klasycznej muzyki zachodniej. Czyli jest to po prostu ogrom wiedzy, którą trzeba przyswoić, żeby tą idiomatykę zrozumieć. Oczywiście, to czym różni się klasyczna muzyka hinduska od klasycznej muzyki

40


wacław zimpel europejskiej to jest improwizacja. W muzyce hinduskiej improwizacja jest immanentną cechą tej muzyki i określony sposób tej improwizacji jest tym, czego ci muzycy się cały czas uczą. Uczą się też kompozycji, ale uczą się pewnego określonego słownictwa muzycznego, dzięki któremu mogą się komunikować i ze sobą improwizować w spójny sposób. I teraz, żeby faktycznie wejść w taką komunikację, jaką oni mają między sobą, to może akurat nie jest do końca możliwe, ale żeby wypracować inny rodzaj komunikacji, no to trzeba bardzo dużo poświęcić czasu, aby zrozumieć to, co oni robią. No i w sumie za każdym razem jak grałem z muzykami z bardzo odległych kultur to kosztuje mnie to bardzo dużo wysiłku, takiego intelektualnego, też czasu spędzonego z instrumentem, próby rozumienia muzyki od innej strony. Także, jest to dość fascynujące niezwykle. To może, aby zamknąć ten temat współpracy z innymi muzykami to jeszcze zapytam Cię o Kubę Ziołka. Jesteście już po wspólnej trasie koncertowej? Tak, zagraliśmy chyba 6 koncertów, 6 czy 7 koncertów, w ciągu pół roku. I graliście też wspólnie, najpierw osobno, później razem. Tak, trasa wyglądały tak, że najpierw graliśmy po krótkim secie solo, a później w duecie. Jak gra się z Kubą Ziołkiem? Super się gra z Kubą Ziołkiem, to jest wybitny muzyk. Bo on ma taki, przynajmniej w naszym radiu, dość szczególny status, jest bardzo lubiany, dlatego chciałem o to zapytać. To jest też bardzo wszechstronna osoba, o bardzo szerokich horyzontach muzycznych. Czy to też było takie wyzwanie trochę, zgrać się z nim?

41

Dla mnie wyzwaniem jest w ogóle trochę to, czym się ostatnio zacząłem zajmować, to znaczy zacząłem wnosić na scenę dużo elektronicznego sprzętu z którym mam do czynienia od bardzo niedawna. Kuba tym sprzętem elektronicznym się posługuje od wielu, wielu lat. Z całą pewnością mogę się od niego w tej kwestii bardzo dużo nauczyć, zobaczyć, jak to wszystko działa, podpytać go, jak używać czego, także inspirująca jest bardzo ta współpraca. Poznaliście się przez Instant Classic czy już wcześniej się znaliście? Wcześniej, poznaliśmy się jak on w Bydgoszczy organizował, razem z Arturem Maćkowiakiem koncerty letnie i właśnie, z Mokhtarem Gania, tym Marokańczykiem i Michaelem Zerangiem zagrałem koncert w tej serii koncertów. I wtedy go poznałem, to był chyba 2012 rok. A też mamy wspólnego menadżera, no i ja też śledzę to co robi Kuba od kilku lat, no wiesz jak to jest, spotykamy się tu i ówdzie, na jakiś festiwalach i tak dalej no i w jakiś naturalny sposób doszło do tego, że razem gramy. Wróćmy jeszcze na chwilę do dzisiejszego koncertu. Z perspektywy słuchacza to wyglądało trochę tak, jakbyś pokazywał właśnie, jak powstała Twoja ostatnia płyta. (śmiech) Naprawdę, to znaczy, to było też dobre, bo trochę to przypominało jakąś próbę, nie mówię, że próbę jakości, bo pod względem jakości było fenomenalnie, ale trochę właśnie jakby pokazywałeś od kuchni, jak mogłeś tę płytę nagrywać, że używałeś jakiegoś loopera, syntezatorów, elektroniki, nakładałeś te warstwy jedna na drugą, zapętlałeś i nagle brałeś w ręce taki żywy instrument no i wtedy nagle okazywało się, że to wszystko ma sens. No wiesz co, coś w tym jest. Myślę, że loop stacja to jest urządzenie odpowiedzialne za to, że


wywiad te formy wyglądają na żywo tak jak wyglądają. Przynajmniej w takiej odsłonie, jak to w tej chwili robię. No i faktycznie to może przypominać ten proces tego, co się dzieje w studio. Chociaż ja w studiu nie używałem loopera, tylko nagrywałem wszystkie ścieżki po kolei, także utwór, który ma na przykład 10 ścieżek nałożonych i trwa 10 minut, to jest 10 razy 10, sto minut muzyki, tylko że nawarstwionej na sobie. Wydaje mi się, że to jest dużo, dużo ciekawsze, bo takie bardzo długie ścieżki zmuszają do tego… Znaczy: nie jesteś w stanie zagrać nawet zapętlonej frazy identycznie przez 10 minut, zapętlając tam kilka taktów cały czas. Jeśli przez to 10 minut zapętlasz na przykład 4 takty to one zawsze będą trochę inne. One w pewnym momencie zaczną pływać, jakiś palec, coś Ci się omsknie. No i ta muzyka wtedy dużo bardziej żyje. A looper jest super urządzeniem, natomiast ma tą wadę, że musisz skrócić te frazy, które loopujesz. No bo inaczej koncert by się rozciągnął w nieskończoność. Powiedzmy, loopujesz frazę, która ma 4 takty, 8 taktów no i na to nakładasz. Także faktycznie, looper sprawia, że widzisz ten proces, całą partyturę masz przed oczami, widzisz jak te klocki się składają w jedną całość. Szukasz czasami informacji o sobie w Internecie? Sprawdzasz się, na Wikipedii na przykład? (śmiech) wiesz co… Na Wikipedii kiedyś sprawdzałem, ale już dawno nie sprawdzałem, nie wiem nawet co tam jest. To ja zacytuję. (śmiech) Okej, okej. Jedno zdanie krótkie: „Kontynuator idei Erica Dolphy’ego”. To raczej kolejny komplement. Słuchaj, no… Totalny komplement, uwielbiam Erica Dolphy’ego. Swojego czasu nawet starałem się grać w jego stylu, dużo analizowałem jego fraz. Ale w sumie mocno od tego odszedłem, przynajmniej w tej konwencji grania solo

w tej chwili, natomiast jak gram z takimi bardziej freejazzowymi składami to zdarza mi się sięgnąć po to słownictwo, które zaczerpnąłem z niego. Wykształcenie muzyczne na Akademii Muzycznej w Poznaniu i w Hanowerze. W Hanowerze dużo Dolphy’ego słuchałem właśnie (śmiech). Ale czy ta nauka gry, poznawanie bardzo się różni w tych dwóch krajach, w Polsce i w Niemczech? Różni się. Ja studiowałem muzykę klasyczną, podstawowa różnica jest taka, że w Polsce na uczelniach kształci się solistów, a Niemczech kształci się muzyków orkiestrowych. Wydaje mi się, że to jest lepsza proporcja, dlatego, że, no, solistów jest mało, a tak naprawdę to, co uczelnia powinna zapewnić to naukę warsztatu, rzemiosła. To czy ktoś zostanie solistą... To znaczy, moim zdaniem, to czy ktoś ma zostać solistą to nim zostanie, ale w przypadku instrumentów orkiestrowych wydaje mi się, że to jest niezwykle ważne, żeby materiał orkiestrowy poznać i żeby wiedzieć o co w tym chodzi. W Niemczech jest ogromny nacisk na to właśnie, żeby opanować literaturę orkiestrową, żeby być przygotowanym do egzaminów do dobrych orkiestr. I to jest taka podstawowa różnica. Jeśli chodzi o poziom nauczania to to zależy po prostu od tego na jakich ludzi trafisz. No myślę, że wtedy, kiedy ja studiowałem w Niemczech, kiedy to było... W 2005, przez półtora roku byłem w Hanowerze to miałem tam o wiele większy dostęp do materiałów, do nagrań, do nut, do literatury o muzyce. Było tam organizowane dużo warsztatów, które teraz są też organizowane na Polskich uczelniach, ale wtedy nie było mowy o tym, żeby np. trio Alexandra von Schlippenbacha zrobiło w Polsce warsztaty, a tam tak. W Hanowerze też jest wydział jazzu i pamiętam, że miałem lekcje klarnetu klasycznego, uczyłem się grać sonaty Brahmsa i zaraz potem poszedłem na warsztaty ze Schlippenbachem i tam grałem z nim na warsztatach. Także wtedy to było dla mnie do-

42


wacław zimpel syć przełomowe, że widziałem, że może być trochę inaczej. Ale to było ponad 10 lat temu, także wydaje mi się, że w tej chwili Polskie uczelnie są też w innym miejscu, muzyk muzyki może się wszędzie uczyć, wystarczy że trafi na dobrych ludzi, dobrych pedagogów. Chyba, że jest się Mikołajem Trzaską, wtedy nie trzeba. WZ: Znaczy wiesz... Pytanie, co chcesz w muzyce robić. Jeżeli chcesz grać muzyką Bacha czy Mozarta, to oczywiście, że można być samoukiem. Ale myślę, że bardzo trudno jest poznać tak złożone środowisko muzyczne, bez poruszania się w środowisku ludzi, którzy się tym zajmują. A uczelnia jest takim naturalnym miejscem, żeby się tym zająć. Natomiast to wszystko zależy od człowieka – jednym uczelnia zrobi dobrze, innych ograniczy. Wydaje mi się, że bardzo często ogranicza, proces stawania się muzykiem po uczelni polega m.in. na tym, żeby pozbyć się kompleksów, w które uczelnia wpędza i schematów, które wtłacza. Ale też nie potrafię powiedzieć, czy to jest coś złego. No, uczelnie z natury rzeczy są konserwatywne i jest to jakiś proces, jakiś etap rozwoju. Ja osobiście nie żałuję, że byłem kształcony klasycznie, w zasadzie od dziecka. No i dlatego gram w taki sposób w jaki gram, gdybym nie chodził do tych szkół to grałbym pewnie inaczej – nie wiem, czy gorzej czy lepiej, na pewno inaczej. Cenię sobie tę przestrzeń muzyki poważnej, którą miałem okazję poznać.

43

„(...) podstawowa różnica jest taka, że w Polsce na uczelniach kształci się solistów, a Niemczech kształci się muzyków orkiestrowych. Wydaje mi się, że to jest lepsza proporcja, dlatego, że, no, solistów jest mało, a tak naprawdę to, co uczelnia powinna zapewnić to naukę warsztatu, rzemiosła.” Wydaje mi się, że w Polsce cały czas mamy trochę problem z Polską muzyką, poza właśnie jednym obszarem – muzyką jazzową. To świetnie widać na wszelkiego rodzaju festiwalach. I tych mniejszych i większych. Pierwszy z brzegu przykład: Off Festival, który moim zdaniem dość niewdzięcznie traktuje polską muzykę, polskich artystów. A z kolei, jeśli mamy jakieś imprezy jazzowe w Polsce to Polscy artyści są przynajmniej traktowani na równi z zagranicznymi artystami, a myślę, że w większości przypadków są budowani na


wywiad

takie, np. gwiazdy albo tych muzyków nawet trochę ważniejszych. Że polscy muzycy są na festiwalach jazzowych ważniejsi niż zza granicy? Tak, odnoszę takie wrażenie chociażby po tym, co się działo podczas obchodzenia międzynarodowego dnia jazzu w Katowicach czy we Wrocławiu. Wiesz co, szczerze mówiąc, ja z takimi, jakby to powiedzieć, imprezami, mało mam do czynienia. Natomiast... No nie wiem, wiadomo, że jakiś tam festiwal kogoś źle potraktował, jednego czy drugiego. Pytaniem jest, jak Ci ludzie się sami traktują – to jest ważniejsze pytanie. Myślę, że w Polsce mamy, zupełnie niepotrzebne, ale cały czas istnieje bardzo dużo kompleksów, których ludzie, nie tylko muzycy, ale generalnie ludzie się poruszają i często nie potrafią się z nich wyzwolić. I wydaje mi się, że często jest tak, że jak w głębi serca myślisz sobie źle to tak cie-

bie inni będą traktować. Jeżeli ty siebie dobrze nie traktujesz to inni też nie będą dobrze ciebie traktować. I wydaje mi się, że to trzeba mieć na względzie, że trzeba w kontakcie z organizatorami mieć to, co jest potrzebne. A wydaje mi się że często muzycy tego też nie potrafią robić. Mówię to z własnego doświadczenia. Myślę, że dużo łatwiej byłoby gdyby od początku był jasny komunikat czego się potrzebuje, czego się chce. Nie zmienia to faktu, że niemożliwym jest, żeby wszyscy się fajnie traktowali, bo wtedy by nie było wojen, ogólnie lepiej by się żyło na świecie. Także nie wiem, ogólnie nie bardzo chce się zastanawiać nad tym, czy tam, który festiwal dobrze traktuje tych, a źle tamtych. To na pewno jest tak i to też jest, myślę, pewnym rodzajem polskiego, że często wydaje nam się, że to co jest zza granicy jest lepsze niż nasze. Może czasami jest, czasami nie jest, czasami to z zagranicy jest gorsze, a nasze jest lepsze. No ale wydaje mi się, że fajnie by było gdyby można się było skoncentrować się na muzyce, słuchać muzyki, nauczyć się słuchać i słyszeć. I zastanowić się co ten ktoś ma mi do powiedzenia. I jeżeli taki jest punkt wyjścia, jeżeli faktycznie słucham wypowiedzi muzyka, to faktycznie jest dużo prościej.

Rozmawiał Adam Kaczorowski. Wywiad przygotowany został dla audycji „Z zamiłowania do muzyki” w Studenckim Radiu Żak w Łodzi.

44


slow dive 2 . 0 45


Wracając do absolutnie jedynego w swoim rodzaju koncertu zespołu Slowdive na Off Festiwalu w roku 2014, powracającego po prawie 20-letniej przerwie, trudno nie oprzeć się wrażeniu, że historia zatoczyła prawdziwe koło i, że wszystko jednak wokół nas jest cykliczne i wraca do punktu wyjścia. Historia i sama twórczość Slowdive przypomina jakby niedokończony rozdział książki, który napisano za wcześnie i który ciągle jest pisany dalej idąc w nieznane. Zespół powstał w roku 1989 w Reading w Wielkiej Brytanii, z inicjatywy nastoletnich przyjaciół ze szkoły. W składzie byli między innymi gitarzysta/wokalista Neil Halstead oraz gitarzystka/ wokalistka z anielskim głosem, Rachel Goswell. Goswell była zresztą wtedy dziewczyną goth, wsłuchując się w dołujące albumy Siouxsie & the Banshees czy the Cure. Później muzycy z zespołu inspirowali się takimi kapelami jak Sonic Youth, My Bloody Valentine, Cocteau Twins, The Jesus & The Mary Chain, jak również rzeczami pokroju Pink Floyd, Velvet Underground czy The 13th Floor Elevators. Jak to sami ujęli: „w tych zespołach podobało nam się to, że używały gitar nieco inaczej niż normalnie, tworząc dźwięki, które były jedyne w swoim rodzaju”.

Jako dziewiętnastolatkowie, dołączają do słynnej wytwórni Creation Records, którą prowadził legendarny Alan McGee, tej samej, dla której chciały w zasadzie nagrywać wszystkie kapele w Wielkiej Brytanii. Slowdive nagra pod tym szyldem zaledwie trzy płyty i bardzo szybko rozpadnie się. Oczywiście od razu zostaną zaszufladkowani, jako przedstawiciele gatunku shoegaze, która to etykietka była bez wątpienia wtedy nieco poniżająca. Wprawdzie debiutancki album zespołu, „Just For a Day” był jeszcze nie do końca dopracowany dźwiękowo, ale wyróżniały się na nim takie utwory jak „Catch The Breeze”, a zwłaszcza cudowny „Celia’s Dream”. Jest w nim wszystko to, co jest najlepsze w gatunku shoegaze. Marzycielska melancholia, ale też pogodzenie się z trudami codzienności. Można wysnuć tezę, że w takich kawałkach jak ten, Slowdive przepowiedział swój nagły koniec, pełen porażek i życiowych niepowodzeń, jak i później, sam powrót, w wielkim stylu. Ich drugi krążek, „Souvlaki”, to już zdecydowanie mistrzostwo, choć nic na to w tamtych latach nie wskazywało. W słynnym brytyjskim Melody Maker napiszą o tej płycie: „W najgorszym wypadku [Souvlaki] jest bezduszną pustką, pozbawioną bólu, gniewu, jakie-

46


gokolwiek uczucia czy empatii… Wolałbym udławić się w wannie zapełnioną owsianką zamiast kiedykolwiek słuchać tego albumu ponownie.” Jak widać, pisało się wtedy dość agresywne bzdury, przytakując przy okazji będącymi na wznoszącej fali, grunge’owi i britpopowi. Po wydaniu trzeciej płyty, Creation Records, zakończy z nimi współpracę na dobre, preferując zespoły pokroju Oasis, które stają się ulubieńcami brytyjskich mediów i fanów. W każdym razie, przy „Souvlaki”, zespół widać wiedział, co i jak chce osiągnąć, co ważniejsze, robiąc to na swoich własnych warunkach. Alan McGee z wytwórni, ponoć dał zespołowi przy nim zupełnie wolną rękę. Trudno też nie zauważyć, że ten album jest aż tak wyjątkowy, wytrzymując próbę czasu, ponieważ burzliwy związek Neala z Rachel rozpadł się trochę przed nagraniem materiału na dobre. Neal napisał pierwszą połowę utworów sam, mieszkając w chatce gdzieś na pustkowiu Walii. Będąc fanem słynnych berlińskich płyt Davida Bowie, ponoć zwrócił się też o po pomoc do samego Briana Eno, który nie odmówił, współpracując z Nealem przy kilku utworach. Otwierający kawałek, ”Alison”, jest bardzo mroczny, choć jednocześnie przystępny, i ponoć był ostatnim utworem, który zespół nagrał do tego albumu. Co ciekawe, Ed Buller, który miksował cały album, dodał mu trochę bardziej popowe brzmienie. Świetny jest też jego teledysk, sfilmowany w sekwencjach na pograniczu snu i jawy. Następny, „Machine Gun”, to jeden z tych, których zapamiętamy na dobre. Dalej, mamy ponadczasowy „40 Days”. W majestatycznym „Souvlaki Space Station”, widać już nieco bardziej wpływ muzyki ambientowej, do której przekonał się Neal po współpracy z Eno. Ciekawostką, jest, że Rachel napisała do niego bardzo osobisty tekst o nie-

47

udanym związku z Nealem, który kończy się słowami: „Curse your soul, I don’t want to know you.” Neal z kolei napisał balladę „Dagger”, jakby o tym samym: „And me I am her dagger, too numb to feel her pain.” Ten kawałek zamykający płytę był tak trudny dla Rachel, że odważy się go odsłuchać w całości dopiero po wielu latach. W końcu „When The Sun Hits” to niewątpliwie kwintesencja Slowdive. Jest z tych, które zyskują niesamowitą siłę, kiedy się ich słucha bardzo głośno. Zespół to zresztą potwierdza. Jest dokładnie tym, który naprawdę lubi bardzo grać na żywo. A linia basu w tym utworze była ponoć zainspirowana wybrykami charyzmatycznej basistki z Pixies, Kim Deal. Pewnie każdy z prawdziwych fanów Slowdive dokładnie pamięta, kiedy pierwszy raz zetknął się z ich muzyką. Sam naprawdę zostałem ich zagorzałym fanem dopiero po obejrzeniu z kumplami nieco odjechanego filmu „Doom Generation” z Rose McGowan. Film ten nie tak dawno był zresztą pokazywany na krakowskim festiwalu Off Camera, gdzie wspomniana aktorka była specjalnym gościem. Okazuje się, że sporo fanów odkryło ten zespół właśnie w ten sposób. Ten niszowy film opowiadający o nastoletnich outsiderach, miał przede wszystkim znakomitą ścieżkę dźwiękową. W pierwszych scenach w tle pojawia się „Alison”, a w ostatniej, dosłownie przy napisach, właśnie „Blue Skied An’ Clear”. Utwór pochodzi z ich ambientowej, elektronicznej i okrojonej dźwiękowo trzeciej i ostatniej płyty, „Pygmalion”, zapowiadający nieunikniony koniec całego gatunku shoegaze. Dla zespołu był też jego naturalnym końcem. Macierzysta wytwórnia zakończyła z nimi współpracę i nawet odwołała resztę trasy po Stanach, za którą zespół zapłacił z własnej kieszeni dochowując wierności swoim fanom. Jak przyznają sam Halestead


i Goswell, mieli wtedy wszystkiego szczerze dość, a już na pewno chcieli spróbować czegoś innego. Ich odpowiedzią, było założenie folkowo-rockowego zespołu, Mojave 3, pod słynnym szyldem wytwórni 4AD z Anglii. Utalentowana Goswell nagrywa potem też i solowe albumy. Niestety nieco później w wyniku niefortunnej wirusowej infekcji ucha Goswell straci częściowo słuch, mając dodatkowo problem z równowagą. Zupełnie wycofuje się z tworzenia muzyki. I to miał być koniec. A jednak. Kilka lat temu, członkowie zespołu dostali zaproszenie, aby zagrać na Primaverze w Barcelonie i się reaktywowali, ruszając w trasę po świecie. To, co się potem wydarzyło bez dwóch zdań przeszło ich i nasze najśmielsze oczekiwania. Spotkali się z taką niesamowitą reakcją publiczności, zwłaszcza tej dużo młodszej, w różnych zakątkach świata, że chyba oficjalnie odnowili modę na shoegaze. Dlatego jedynym w swoim rodzaju przeżyciem było zobaczyć przy głównej scenie Off Festiwalu podczas występu Slowdive, taki duży przekrój ludzi w różnym wieku. Od licealistów zachwycających się tym cudownym hałasem po raz pierwszy, po bezrobotnych studentów nucących pod nosem smutnawe melodie, jak i również bez reszty zahipnotyzowanych obcokrajowców, oraz wszelakich maści wytatuowanych muzyków DIY przeżywających gitarowe riffy z ciarkami na plecach, aż w końcu po czterdziestolatków dokładnie pamiętających czasy, kiedy ten nurt naprawdę rządził. Miałem wtedy okazję stać tuż przy scenie i absolutnie niezwykłe było móc słuchać jak brzmiały zniekształcone gitary Neila i pełen pogłosu, anielski wokal Rachel, przyglądając się zespołowi bacznie z bardzo bliska. To było trochę tak jakby czas stanął wtedy w miejscu. Niesamowite było, że Rachel, razem z zespołem, przeżywała to wszystko

równie intensywnie, co my, o ile nie bardziej, a już po samym koncercie zrobiła nam nawet fotkę na pamiątkę. To tylko potwierdza, że prawdziwy koncert, aby był udany, powinien działać zawsze w obie strony. Dla mnie Slowdive był zawsze przede wszystkim zespołem dla prawdziwych marzycieli, outsiderów, introwertyków, którzy chodzą swoimi ścieżkami i nic sobie nie robią z narzucanych trendów w dzisiejszym rozwarstwionym świecie, a tym bardziej ze sztucznie narzucanych reguł muzycznego rynku. W pewnym sensie jest to kwintesencja muzyki alternatywnej, tego, czym ona tak naprawdę była, jest i być powinna. Muzyki przesiąkniętej głębokim bólem, z którego tworzy się coś jednocześnie metafizycznego i wyrafinowanego oraz niezwykle pięknego, coś, co łączy. Muzyka tworzona przez sympatyczną i prześliczną dziewczynę i gromadę chłopaków z Reading zawsze wydawała mi się ponadczasowa, głównie, dlatego, że idealnie wpasowuje się do kategorii tego typu ludzi, którzy trochę po buddyjsku, czują cykliczność wszystkiego wokół nas, oraz są pogodzeni z losem, niepowodzeniami życiowymi, które, jakby nie było, każdego z nas wcześniej czy później czekają. W niedawno wydanych, świetnych pamiętnikach, Carrie Brownstein ze Sleater-Kinney przyznaje, że „istnieje taka muzyka, która potrafi przetrwać umieszczanie w danym kontekście lub poza nim, i nie potrzebuje empirycznego punktu odniesienia.” Dokładnie tak można określić twórczość Slowdive. Na zakończenie warto dodać, że Rachel utworzyła niedawno supergrupę, Minor Victories, wraz z muzykami z Editors i Mogwai. Zobaczymy ich zresztą na tegorocznym Off Festiwalu. A sam Slowdive, też już poważnie myśli nad nagraniem nowego materiału. To świetna wiadomość, która tylko potwierdza, że to, co cenne musi do nas wrócić. Wcześniej czy później i w wielkim stylu. Gabriel Kutz

48


Ojciec, dziecko i Dean Blunt W poprzednim numerze Kilofa m.in. z okazji premiery EPki Deana Blunta zatytułowanej „Babyfather” ukazał się mój sporych rozmiarów tekst przedstawiający całokształt twórczości zarówno jego, jak i drugiej połowy projektu Hype Williams, czyli Ingi Copeland. Wtedy nie mogliśmy jeszcze wiedzieć, że będzie to, przynajmniej na dłuższy czas, ostatnie w miarę regularne wydawnictwo Deana, o ile możemy „regularnym wydawnictwem” nazwać kilka parapiosenkowych utworów i prostych bitów podlinkowanych pewnego dnia na blogu wytwórni Hyperdub. Samo słowo „Babyfather” będzie z kolei jednym z częściej pojawiających się w tym tekście, bo tak właśnie nazywa się nowy projekt Blunta. Ale może wszystko po kolei. W międzyczasie wydarzyło się całkiem sporo. Najpierw był koncert na OFF Festivalu, na którym Dean, jak to ma w zwyczaju, wywołał u publiczności skrajne reakcje. Już sama specyficzność twórczości i wokalu Blunta wystarczała by spora część uczestników fesstiwalu czuła się odrzucona na wstępie, a mistrz ceremonii zadbał o dodatkowe „atrakcje” – poczynając od dymu (z dymiarki i nie tylko) szczelnie wypełniającego całą salę, poprzez dziesięciominutowe intro będące po prostu zapętlonymi słowami „the white man, I say to you over and over again”, a kończąc na noise’owej części setu w czasie której wycelowane w publikę stroboskopy zmusiły niektórych do opuszczenia namiotu sceny eksperymentalnej, nieważne czy z powodu natężenia nieprzyjemnych bodźców, czy z powodów czysto zdrowotnych. Skoro o powodach zdrowotnych mowa – jedna osoba z widowni nie zdążyła ewakuować

49

się w porę i interweniować musiało pogotowie. Taki widok mógł wywołać u postronnych gapiów dość oczywiste i makabryczne skojarzenia. Plotka o tym że ktoś zginął na koncercie Deana Blunta wprawdzie została zweryfikowana prawie tak samo szybko jak się rozprzestrzeniła, ale sam fakt, że ludzie byli w stanie w tę plotkę uwierzyć daje pojęcie o tym jak ciężkie warunki panowały we wnętrzu namiotu. Dean powtórzył ten wyczyn dwa miesiące później na Avant Art Festivalu, gdzie zaproszony na ostatnią chwilę dał najbardziej radykalnie minimalistyczny i chłodny koncert w Polsce w czasie swojej solowej kariery. Kariery, której ostatnim krokiem wciąż pozostaje EPka „Babyfather”. Co wcale nie znaczy że Blunt zwolnił tempo – niecały miesiąc po jego ostatniej wizycie w naszym kraju w sieci ukazał się utwór „Meditation” firmowany właśnie nazwą Babyfather. W utworze gościnnie pojawił się Arca, co samo w sobie było dość zaskakującą wiadomością, po Deanie raczej nikt nie spodziewał się współpracy z tak znaczącym nazwiskiem we współczesnej elektronice. Wenezuelczyk pojawił się również w jednym z utworów z kolejnej odsłony projektu – mixtape’u „UK2UK” opublikowanego na SoundCloudzie Blunta. Kolejnym zaskoczeniem tam był DJ Escrow, którego rap przewijał się w nagraniu. Gdy już wystarczająco wiele osób zdążyło sobie zadać pytanie czym właściwie jest Babyfather, Dean, jak to ma w zwyczaju, skomplikował sprawy jeszcze bardziej i przy premierze kolejnego wydawnictwa projektu jakim był mixtape „Platinum Tears”, podał informację o składzie grupy. Oprócz niego samego


mieli ją tworzyć „DJ Escrow, DB, T, Mandy i Gassman”, co tylko zaczęło rodzić kolejne pytania o tożsamość (i samo istnienie zresztą też) tych ludzi, tym bardziej że w utworze „Deep” zdecydowanie zaśpiewał sam James Ferraro. Z kolei koncertowy rider Babyfather podaje jeszcze bardziej rozbudowany skład, ale żeby poznać szczegóły będziemy chyba musieli poczekać do Unsoundu. Pełnowymiarowy debiut Babyfather, album „BBF Hosted by DJ Escrow”, ukazał się nakładem wytwórni Hyperdub. Tytuł wydaje się być nie do końca poważną aluzją do estetyki mixtape’ów znanych chociażby z DatPiff, co z kolei doskonale koresponduje z najważniejszą nowością jaką ten projekt wnosi do całokształtu twórczości Blunta. „BBF” to płyta hiphopowa. Dean oczywiście już od czasów Hype Williams wielokrotnie dawał muzyczne świadectwo tego jak ważny to dla niego gatunek, kilkukrotnie już nawet sam rapował, w tym w fenomenalnym „COCO” którym zamykał koncerty na ostatniej trasie. Tu jednak mamy do czynienia z kompletnie nowym zjawiskiem – Blunt po raz pierwszy od lat działając nie w pojedynkę mógł odpuścić skrajnie introwertyczne i osobiste formy wyrazu, a co za tym idzie – odpuścić też sobie temat własnego złamanego serca. Wyglądało zresztą na to, że czas już najwyższy, Dean dawno za sobą miał już czasy największych emocjonalnych meltdownów i płakania na scenie, a w zeszłorocznych koncertach było więcej agresji niż smutku. Całkiem zrozumiałe, że po kilku latach przyszedł czas na zmianę frontu i mówienie o tym, co dla niego i jego kolegów jest teraz chyba dużo

ważniejsze – o swoim pochodzeniu. O skrajnie niekomfortowym życiu w brytyjskich czarnych dzielnicach, na które tysiące młodych osób są skazane tylko dlatego, że nie mieli tyle szczęścia żeby urodzić się kilkanaście przecznic dalej. Czy wreszcie – o wynikających z tego trudach dnia codziennego, wiecznych zmaganiach i o nieprzyjaznej codzienności brytyjskich ulic. Odniesienia do korzeni Blunta i jego kolegów stanowią trzon warstwy tekstowej Babyfather i nową jakość w jego twórczości. A że przy okazji Dean ma okazję bezczelnie wypiąć się na wszystkich którzy oczekiwali od niego więcej depresyjnej introspekcji – tym lepiej, bo czuje się w tym jak ryba w wodzie. Blunt ma chyba świadomość tego, że dotarł w swojej karierze do miejsca, w którym jest w stanie obrać absolutnie każdy kierunek, nie tylko zresztą muzyczny. Pierwszym tego objawem była książka „Ciroc Boyz”, składająca się tylko i wyłącznie ze skanów paragonów z klubowych VIP roomów opiewających na sumy których wielu z nas pewnie nigdy nie zobaczy na oczy. Parę miesięcy temu miejsce miała też wystawa na którą składały się jedno zdjęcie ze Stockphoto oraz kłujący w uszy pisk wypełniający całe pomieszczenie. O ile na swoich solowych albumach Blunt zawsze był śmiertelnie poważny, tak we wszystkich pobocznych projektach chętnie korzystał z możliwości puszczenia oczka do słuchacza. Albo też pokazania mu środkowego palca, wszystko zależy od interpretacji. W kategoriach „środkowego palca” z pewnością rozpatrywać należy trzyczęściowy utwór „Stealth” z nowej płyty – trwający

50


łącznie ponad 1o minut twór (bo przecież nie utwór) składający się przede wszystkim z zapętlonych słów „this makes me proud to be British”. Tropy prowadzą zarówno do Craiga Davida (takie słowa padły w czasie przemówienia z okazji odbierania nagrody MOBO dla najlepszego wykonawcy R&B), jak i angielskiego aktora Idrisa Elby, który m.in. właśnie w ten sposób wyraził swoje uznanie dla debiutu Babyfather jeszcze przed jego premierą. W kontekście „BBF” należy chyba traktować te słowa jako najważniejszą i najpoważniejszą na całym albumie deklarację tak znaczącego w tym projekcie brytyjskiego rodowodu. Powtarzane przez pierwsze 5 minut płyty słowa brzmią po dłuższej chwili równie dumnie, co ogłupiająco, tym bardziej zestawione z raczej bezcelowo brzmiącym brzdąkaniem gitary w tle, które pewnie skłoni część mniej przyzwyczajonych do wybryków Blunta do naciśnięcia przycisku „skip” w odtwarzaczu. Trudno o bardziej bluntowe przywitanie słuchacza. I o ile loop „this makes me proud to be British” powraca na „BBF”, to większość tej płyty to, dużo prostszy i sprawniejszy w odbiorze, hip hop – nie tylko w warstwie muzycznej, ale przede wszystkim jeśli chodzi o (uwaga, okropne słowo) przekaz. Babyfather to projekt niesamowicie szczery i, w „ulicznym” tego słowa rozumieniu, prawdziwy. Spora w tym zasługa DJa Escrowa, którego głos pojawia się w nagraniach projektu co najmniej równie często co głos Blunta. Już na mixtapie „UK2UK” miał okazję kilka razy zabłysnąć swoją nawijką, nawet w wydaniu a capella. Niesamowitość tego zawodnika polega na tym że dzięki jemu luzowi właściwie cały czas brzmi jakby freestyle’ował. Inna sprawa że w wielu utworach czy skitach na pewno to robi – na „BBF” znajdziemy m.in. trzy ścieżki pod wspólnym tytułem „Escrow”, będące jego luźnymi pogawędkami na czasem całkiem osobiste tematy, takie jak ten, że robienie rapu jest dla niego ucieczką od zmartwień codziennego życia. DJ Escrow zabiera twórczość

51

Blunta tam, gdzie jeszcze nikt jej nie zabrał, a skąd ona poniekąd się wywodzi – na ulice czarnych dzielnic Londynu. Sam lider nie ustępuje mu zresztą i wielokrotnie wspina się na wyżyny, czy to uprawiając klasyczne bragga i bawiąc się słowem w „Greezebloc”, skandując w „N.A.Z.” czy, dla kontrastu, mrucząc i podśpiewując tylko w tle do nawijki Escrowa – zero zaskoczeń, zawsze na najwyższym poziomie. Być może dzięki temu że Babyfather to pierwsze nielosowe wcielenie Blunta, nasz ulubieniec pozwolił sobie na kilka wybryków, które zresztą nie powinny dziwić ludzi zaznajomionych z jego koncertowym wcieleniem czy pozamuzycznymi działalnościami na polu sztuki. Po raz pierwszy na płycie wykorzystany został wspomniany już patent polegający na zapętlaniu fragmentu czyjejś wypowiedzi przez długie minuty, aż do momentu w którym przestajemy dźwięk tych słów postrzegać jako jakikolwiek komunikat, albo zaczniemy mieć zwyczajnie dość. Są też ściany hałasu (często zestawione z nawijką DJa Escrowa, efekt jest zaskakująco spójny), jest też przecudnej urody i nieznanego pochodzenia sampel „fuck you, man”, który pełni dokładnie taką samą rolę jak na koncertach – jest chwilą nieoczekiwanej ciszy pomiędzy dwoma atonalnymi ścianami hałasu, albo, mówiąc prostszym językiem, ciężkim wpierdolem wymierzonym w uszy słuchacza. Zamiłowanie Blunta do spuszczania wpierdolu jest wśród jego fanów bardzo cenione i miło widzieć go jak realizuję tę pasję na „BBF”. Tym bardziej że na tym wydawnictwie mnóstwo też bardziej tradycyjnie pojmowanej muzyki, która często jest, jak na muzykę Deana przystało, po prostu piękna. Gościnne występy Arki i Micachu nie są specjalnie słyszalne, otwartym za to pozostaje pytanie o udział reszty „składu” Babyfather w robieniu podkładów na tę płytę. Tropów jest dużo więcej. Od premiery „Platinum Tears” bardzo wzmógł się ruch na souncloudowym koncie @jesuschrist3000ADHD oraz youtube’owym kanale pollyjacobsen – obu należących do Blunta. Na tym pierwszym mo-


gliśmy znaleźć między innymi samplującą „Everytime” Britney Spears miniaturkę podpisaną jako utwór Hype Williams oraz sporo niepublikowanych nagrań Babyfather. Z kolei filmiki zamieszczane przez Deana zasługują co najmniej na osobny artykuł, jeśli nie na oficjalne wydanie, bo to ile prawdziwych muzycznych perełek się tam marnuje przekracza ludzkie pojęcie. Samo wzbogacenie twórczości Blunta o warstwę wizualną nie tylko tworzy nową jakość, ale też pozwala na wycieczki w nowe rejony – jednym z bardziej jaskrawych przykładów jest seria „stalker” polegająca na zestawianiu przeróżnych mniej lub bardziej statycznych kadrów z zapętlonym samplem z utworu K.P. i Envyi „Swing My Way” ze słowami „I’ve been watching you”. Z nieco mniej konceptualnych rzeczy – na kanale Deana są też bardziej tradycyjne utwory i teledyski. Nawet jeśli teledysk przedstawia po prostu Blunta stojącego na tle ściany i śpiewającego utwór z jego ulubioną czapką Nike naciągniętą na oczy albo umawiającego i spotykającego się z dilerem. Dodajmy do tego dziwne, lakoniczne opisy filmów (czasem z niedziałającymi linkami które wyglądają co najmniej niecodziennie) i fakt, że spora część filmów publikowanych na kanale pollyjacobsen jest po jakimś czasie kasowana. Ten kanał nie tylko nie wyjaśnia za wiele w kwestii twórczości Deana, ale też stawia szereg nowych pytań i podrzuca kolejne urywające się tropy. W chwili pisania tego tekstu ostatnią rzeczą opublikowaną na YouTubie przez Blunta jest półtoraminutowy trailer jego filmu w którym (nie zgadniecie) nic specjalnego się nie dzieje. Z wywiadów wynika, że nasz bohater kręci remake filmu z 1987 zatytułowanego „Hollywood Shuffle” (polski tytuł, o ironio: „Hollywood nie dla Czarnych”), ukazującego w krzywym zwierciadle sytuację Afroamerykanów w przemyśle filmowym w czasach kiedy głównym skojarzeniem ze słowami „czarnoskóry aktor” był Eddie Murphy. Dean w czasie wywiadu całkiem uroczo przyznaje

że nie pamięta kto był reżyserem i próbuje sobie przypomnieć kto w nim grał, ale zdecydowanie nie widzi tego jako przeszkody by nakręcić swoją wersję. Szykuje się też drugi film, o którym wiemy właściwie tyle że kręcony był w Londynie i Atlancie, które to miasto okazało się być „całkiem niezłym ucieleśnieniem utopii” jaką Blunt wyobrażał sobie od bardzo dawna. Cokolwiek miał przez to na myśli. Podobnie ze stwierdzeniem „muszę dokończyć ten film na wtedy, kiedy musi być pokazany światu” i następującą po nim refleksją „no tak, chyba. jest już prawie skończony”. Po raz kolejny możemy rozłożyć bezradnie ręce i czekać aż odpowiedni moment na premierę filmu nastąpi. Bo zakładam, że nastąpi, podobnie jak moment na premierę nowej muzyki Deana, nieważne czy solo, czy znów jako Babyfather, czy może są jeszcze inne możliwości. Znając tego zawodnika – na pewno są. Na koniec jedna mała, ale jednak znacząca bzdura. Rozsyłana prasie promocyjna wersja „BBF” miała jedno niedopatrzenie – zamiast skitu „Escrow 3” pod osiemnastym indeksem słuchacz mógł znaleźć utwór „The Realness”, dokładnie ten sam i taki sam jaki zgodnie z planem usłyszeć można jako dziewiętnasty na płycie. I tu robi się śmiesznie: co najmniej jedna osoba recenzująca album poświęciła parę zdań temu dziwacznemu zjawisku, co więcej – przyjmując to za w pełni zamierzony zabieg, który miałby być kolejnym wybrykiem tego niereformowalnego prankstera Deana. Tak więc to by było tyle jeśli chodzi o nasze możliwości rozkładania twórczości Babyfather na czynniki pierwsze. Nie wykluczam że jakiekolwiek przypuszczenia czy interpretacje wplecione w powyższy tekst mogą być kompletnie chybione. Być może wszystkie. Chyba dokładnie o to Bluntowi chodziło, trudno przecież o artystę który znajdowałby większą przyjemność w dezorientowaniu i zwodzeniu swoich słuchaczy. I między innymi za to go przecież uwielbiamy. Maciek Sławski

52


S U M O Maùana en el Abasto kapsuła czasu

53


„Poranek przy Abasto” to magiczny i przejmujący, choć bardzo prosty utwór, i jedna z najbardziej ukrytych tajemnic w historii muzyki niezależnej, o której każdy powinien przynajmniej wiedzieć. Bez wątpienia zapisał się nie tylko na kartach historii rocka z Argentyny czy Ameryki Łacińskiej, ale tej z całego świata. Z jednej strony, idealnie określił ducha młodych Argentyńczyków dorastających w epoce prawicowej wojskowej junty terroryzującej społeczeństwo, które w końcu wchodziło na drogę ku demokracji. Z drugiej, zespół Sumo kompletnie wywrócił do góry nogami scenę rockową w Argentynie. Ale zacznijmy od początku. Najpierw warto opisać, czym był zespół Sumo w kontekście politycznych i społecznych przemian w Argentynie. Jego charyzmatyczny lider, Luca Prodan, był obcokrajowcem. Jego matka była Włoszką z Neapolu, a ojciec pochodził ze Szkocji. Wyjechał z Europy za namową przyjaciela Luca wychował się w Anglii, gdzie ukończył prestiżową szkołę, zresztą tą samą, co... Książę Karol. Mieszkając tam, wchłania ruch punkowy i post-punkowy. Poznaje zespół Joy Division, o których powie: „Oni w zasadzie w ogóle nie potrafią grać, a mimo to tworzą niepowtarzalne genialne brzmienie. To dla mnie w tej chwili najlepsza kapela na świecie.” Sumo, to była zdecydowanie kapela, która jako pierwsza kompletnie zmieniła oblicze rocka w Argentynie. Wszystko robiła po swojemu. Ich trzy wydane longplaye są eklektyczną mieszaniną nowej fali, post-punka i reggae

oraz połączeniem różnorakich melodii. W dodatku, zespół śpiewał większość swoich utworów w języku angielskim a nie hiszpańskim, jakby na przekór wszystkiemu – przykładem jest choćby kołysanka rodem z piekła, „Heroina” czy antyangielski i szkocki utwór „Crua Chan”. „Mañana en el Abasto”, z tekstem po hiszpańsku, stanowi tu więc raczej wyjątek od reguły. Biorąc pod uwagę, że w czasach wojskowej dyktatury istniała rygorystyczna cenzura, wydaje się to wręcz niesamowite. A to, dlatego, że po przegranej wojnie o Falklandy nie tylko nie można było puszczać zespołów śpiewających po angielsku w radiu czy telewizji, ale można nawet było zostać zwyczajnie pobitym wymawiając na ulicy w tym języku kilka słów. Dlatego to, co prezentował zespół Prodana wydaje się nie tylko niesamowite i przełomowe, ale i rewolucyjne, ponadczasowe. Zresztą jego motto było zawsze żyć chwilą i robić wszystko tak intensywnie jakby to była ostatnia rzecz w życiu. W dodatku, Prodan krytykował wtedy też prawie wszystkich muzyków na argentyńskiej scenie rockowej, gdzie królował nudnawy i zachowawczy rock progresywny, wyzywając ich publicznie od maminsynków i nierobów. Prawda jest taka, że ten zespół, który szybko zyskał kultowy status, otworzył drogę zespołom bardziej niezależnym, pokazując, że można grać to, co się chce, jak się chce, jeżeli tylko ma się coś ciekawego do zaprezentowania na scenie i oczywiście sporą odwagę to robić.

54


55

Po drugie, samo miejsce, o którym mowa w tym utworze w Buenos Aires, tak precyzyjnie geograficznie, wręcz po mistrzowsku określa jak ono wyglądało w latach 80-tych, że każdy wręcz od razu będzie widział do niego gotowy teledysk. Ta magiczna lokalizacja, Abasto, istnieje do dziś, tuż przy słynnej stacji metra imienia Carlosa Gardela, nieopodal dzielnic Balvanera i Almagro. Legendarny Carlos Gardel, był najwybitniejszym śpiewakiem tanga w historii tego gatunku. Ponoć spędził całe swoje dzieciństwo mieszkając tuż nieopodal Abasto i tej stacji metra, dodając mitycznego aspektu temu miejscu. Natomiast już w latach 80-tych, oprócz samej stacji, pozostał tam już tylko wtedy stary targ handlowy, gdzie znajdowały się brudne warzywniaki, kilka ponurych barów i opustoszałe witryny zlikwidowanych sklepów. Prodan ponoć skomponował ten utwór, jadąc bardzo wczesnym porankiem metrem, na kacu, po całonocnym imprezowaniu. W wywiadach przyzna się, że jeździł tak wtedy z okolic Abasto zawsze z kwiatami do pewnej urodziwej przyjaciółki, która akurat przechodziła przez trudne momenty w życiu. „Mañana en el Abasto” jest, zatem piękną metaforą o magicznej dzielnicy, która już lata świetności miała za sobą i powoli umierała, jak i również o stanie ducha i nastawieniu młodego pokolenia Argentyńczyków właśnie dorastających, pełnych niepewności, pustki i melancholii.

tyński śpiewak tanga Roberto „El Polaco” Goyeneche swego czas tak spuentował ten utwór: „Musiał przyjechać ktoś z Włoch, aby móc zaśpiewać o mistycznym Abasto, najwyraźniej bowiem argentyńscy muzycy rockowi nigdy nie przywiązywali wagi do kultury tanga”.

Po trzecie, warto opisać samą muzykę. Utwór jest niesamowicie prosty, skomponowany na pojedynczy ton, z lekkim basem w tle. Tylko tyle, a może aż tyle. Kiedy wsłuchujemy się w kojący i jakby niepewny głos Prodana, odkrywamy bardzo piękna, choć smutnawą kołysankę, stanowiącą osobiste zwierzenie, że coś ewidentnie dobiega końca. W Argentynie do dziś mówią o nim, że jest to w zasadzie jedyny kawałek tango-rockowy w historii. Legendarny argen-

Prawda jest taka, że „Mañana en el Abasto” jest do dzisiaj najbardziej lubianym i poważanym, wręcz kultowym, utworem w całej historii rocka z Argentyny. W 2005 roku wygrywa w sondażu muzyków, dziennikarzy i samej publiczności. Ta przepięknie prosta i tajemnicza piosenka była i jest bez wątpienia kamieniem milowym, który otworzył drogę następnym pokoleniom i twórcom muzyki indie w Argentynie. Od razu przychodzą tu na myśl takie genialne zespoły

W końcu, a może przede wszystkim, ten utwór to jakby głęboka ukryta tajemnica, której nie da się do końca wytłumaczyć. Zresztą mistycznych przepowiedni w życiu Luca Prodana ponoć było więcej. Na przykład, Prodan zaczął śpiewać na koncertach słynny cover Davida Bowiego „Five Years”, dokładnie na pięć lat przed swoją nagłą śmiercią, na drugi dzień po koncercie, w grudniu 1987 roku, tym samym, w którym wychodzi też ich trzecia płyta z tym utworem. Podobnie jak choćby nasz śląski Rysiek Riedel, od dłuższego czasu miał problemy z narkotykami i alkoholem i w końcu jego organizm nie wytrzymał. Końcowe zwrotki w tym niezwykle lirycznym utworze, którym Prodan na zawsze zaskarbił sobie serca Argentyńczyków, to jakby prorocza zapowiedź jego nieuniknionej śmierci: „Linia metra B, i coraz bardziej oddalam się od powierzchni. Tak jak oddalam się od nieba”. Ten kawałek to bez wątpienia latynoamerykański odpowiednik słynnego „Atmosphere” Joy Division, gdzie Ian Curtis przecież przepowiedział swoje nagłe odejście.


„Słoneczny poranek, zjeżdżam windą w dół. Ulica wśród drzew, przestraszona dziewczyna przechodzi obok. Nie bój się, nie, pokłóciłem się przez pracę. Okulary są na słońce oraz na tych ludzi, którymi gardzę. Nie idź do szkoły, San Martin1 tam na ciebie czeka. Jesteś cały dzień sama, wpatrując się w moją kurtkę. Zgniłe pomidory na ulicach przy Abasto. Zgniłe przez słońce, które rozgrzewa ulice Abasto. Jakiś człowiek siedzi tam, wraz ze swoją butelką Resero. Puby już smutne i puste są, przez zamknięcie Abasto. Jose Luis i jego dziewczyna, całują się tam przy Abasto. Przechodzę obok, pozdrawiają mnie, w cieniu Abasto. Słoneczny poranek, zjeżdżam windą w dół. Ulica wśród drzew, przestraszona dziewczyna przechodzi obok. Przystanek Carlosa Gardela, na stacji Abasto. Sergio pracuje w barze właśnie tam, przy stacji Abasto. Ciągle o czymś myśli, pewnie to przez nudę. Linia metra B, i ja oddalam się od powierzchni. Tak jak oddalam się od nieba… Słyszę tam pociąg, słyszę tam pociąg. Jestem w podziemiach, jestem w podziemiach. Słoneczny poranek, zjeżdżam windą w dół. Ulica wśród drzew, przestraszona dziewczyna przechodzi obok...”

niezależne jak choćby nieodżałowany Suarez z lat 90-tych, z boską i wszechstronną Rosario Bléfari w składzie, choć to był bardziej projekt związany ze sztuką. Urocza frontmenka zespołu, przypominająca trochę z wyglądu połączenie aktorki Audrey Tautou i Kim Deal z Pixies, oprócz bycia muzykiem jest także do dzisiaj w Argentynie znakomitą pisarką, dziennikarką, prezenterką. Drugim takim przełomowym zespołem, ze studenckiego miasta La Plata, działającym prężnie do dzisiaj, jest El Mato a Un Policia Motorizado. Ich historia jest zdecydowanie kwintesencją ruchu DIY.

Sumo “Mañana en el Abasto” Suarez “Moririan” El Mato a un Policia Motorizado “Mas o Menos Bien” Jose de San Martin – generał argentyński i bohater narodowy Argentyny, Chile i Peru, który walczył o ich niepodległość od 1812 roku. 1

Jeszcze jedno. Na ironię losu, opuszczony targ Abasto został w latach 90-tych sprzedany chciwym developerom, którzy zrobili tam kolejne błyszczące centrum handlowe z fast-foodami i sklepami z modnymi ciuchami. Dzisiaj pewnie sam Luca Prodan przewraca się w grobie. Warto też dodać, że wymieniony w tym kawałku Jose Luis i jego dziewczyna ponoć istnieli naprawdę. Tak samo jak i ten starszy człowiek z butelką taniego stołowego wina Resero w ręku. Przynajmniej tak twierdził sam Prodan. A graffiti „Luca is not dead”, w odniesieniu do lidera Sumo, ponoć można do dzisiaj zobaczyć w różnych zakątkach świata, takich jak Tokio czy Rzym. Gabriel Kutz

56


T A R W A T E R

57


Bernd Jestram i Ronald Lippok od początku swojej twórczości chłonęli klimat berlińskiej sceny. Poznali się w punkowym zespole „Ornament & Verbrechen” jeszcze za czasów NRD. Z czasem ich muzyczne fascynacje wędrowały między industrialnym brzmieniem Throbbing Gristle, a minimal techno, którym przesiąknięte były niemieckie kluby w połowie lat ‘90. Przyglądając się ich inspiracjom, aż trudno uwierzyć w brzmienie utworów Tarwater, choć z drugiej strony klimat tych stylistycznych miraży przenika się gdzieś w wydawnictwach zespołu. W 1996 ukazuje się debiutancki krążek Tarwater - „11|6 12|10”. Album oparty jest na różnorodnych rytmach, które łączą się tu z ciepłymi, dubowymi tłami i sennym wokalem Lippoka. Z jednostajności wybijają jazzowe, krautrockowe motywy. Bliżej tej muzyce do downtempo niż przypisywanej im estetyki post-rockowej. Na kolejnym krążku zespołu - „Rabbit Moon – Revisited” – panuje gęsta, osobliwa atmosfera. Widać tu ogromny wpływ minimal techno

i muzyki eksperymentalnej. W 1998 klaruje się własny styl Tarwater nieśpieszny, a zarazem nieoczywisty. Mnóstwo tu dziwnych dźwięków, które korespondują z ambientowymi pejzażami. Sample topią się w psychodelicznych podkładach, a wokale przetarte zostają szorstkim teksturami. W tym samym roku powstaje najważniejszy album zespołu – „Silur”. Duet przemyca tu swoje pejzaże dźwiękowe zdobiąc je wokalem. Tworzy tym samym chwytliwy i poruszający krążek pełen niezwykłych piosenek. Są tu wciąż miejsca na eksperymenty jak w kompozycji „to moauf”, ale dominują już ambientowe utwory z wokalami Lippoka. Krążek idealnie wpisuje się w okresie końca lat ‘90 obok albumów: Boards Of Canada „Music Has The Right To Children” i Tortoise „TNT” Te najbardziej esencjonalne utwory usłyszmy niebawem podczas festiwalu Tauron Nowa Muzyka. Z okazji reedycji albumu Silur zespół zaprezentuje starszą część swojej twórczości. Szymon Zakrzewski

58


A

M


M

Y


Diagnoza DSM-V Oś I – diagnoza: Uzależnienie od alkoholu i narkotyków, depresja, bulimia Oś II – zaburzenia osobowości: Osobowość chwiejna emocjonalnie, typ bordeline Oś III – choroby somatyczne: Rozedma płuc, arytmia Oś IV – zaburzenia psychospołeczne: Uzależnienie od alkoholu i narkotyków uniemożliwia normalne funkcjonowanie, kobieta upijała się sama w domu i z niego nie wychodziła. Silna niechęć i lęk przed graniem koncertów i występami publicznymi, bardzo słaby kontakt z przyjaciółmi. Oś V – ogólna ocena funkcjonowania: Wynik 40 na skali funkcjonowania GAF (zaburzenia w komunikowaniu się z otoczeniem, znaczne pogorszenie na kilku polach) Tak mogłaby wyglądać pierwsza strona karty terapeutyczno-odwykowej Amy Winehouse, gdyby… No właśnie, gdyby co? Asif Kapadia w nagrodzonym Oscarem filmie „Amy” próbuje odpowiedzieć na to pytanie pokazując niemal całe życie wokalistki, od lat nastoletnich, wykorzystując domowe nagrania z urodzin i uroczystości, przez filmiki z pierwszych tras do oficjalnych transmisji z rozdania nagród Grammy. Widzimy przemianę piosenkarki, coraz większe koki, coraz grubsze kreski na powiekach, coraz więcej napadów bulimicznych, narkotyków i ciągów alkoholowych. Dramatyczne relacje z mężczyznami, z ojcem, który opuścił rodzinę i odnowił kontakt z Amy, gdy ta była już milionerką, wydając pół jej majątku czy

61

z Blake Civil-Fiederem, producentem teledysków, który tak naprawdę był tą osobą, która sprowadziła wokalistkę na samo dno. Jednak mimo silnej depresji i ciągłego upijania się do nieprzytomności, Winehouse zawsze miała tę jedną rzecz w życiu, która powodowała u niej lepsze samopoczucie i potrafiło to postawić ją na nogi a było to pisanie piosenek i komponowanie. W filmie wielokrotnie jest powtarzana informacja, że potrafiła tworzyć tylko na podstawie prawdziwych historii, silnych emocji, mocnych wspomnień, przeistaczać realne sytuacje w strofy i refreny. Czy na podstawie utworów Amy można było wnioskować, w jakim ciężkim była ona stanie? Na wydanym w 2003 roku albumie Frank jest całe mnóstwo odniesień do życia wokalistki. I Heard Love Is Blind jest wprost opisanym jej pierwszym spotkaniem z Blakiem w kontekście tego, że Amy miała wówczas innego chłopaka. Why are you so upset/ Baby, you weren’t there and I was thinking of you when I came czy But you can still trust me, this ain’t infideity/It’s not cheating, you were on my mind zdają się powtwierdzać słowa Civil-Fiedera o tym, jak się poznali oraz późniejsze wypowiedzi na temat rozwiązłości wokalistki. Takie zachowanie, przewijające się najczęściej w życiu i w tekstach jest efektem tego, że Winehouse została opuszczona przez ojca, co było najbardziej traumatycznym przeżyciem w jej dzieciństwie. Miała potrzebę całkowitego poświęcenia i podporządkowania się mężczyźnie w zamian za najmniejszą ilość uwagi i ciepła. Przewrotność całej relacji z Blakiem widać również w kompozycjach In my bed (want the same thing where we lay/otherwise mines a different way), a z drugiej strony No Greater Love (You’re the sweetest thing/I have ever known/And to think that you are mine alone).


Jednak jednym z najbardziej wyrazistych tekstów zawartych na całej płycie jest ten ją kończący. Krótka piosenka o prostym tytule Amy, Amy, Amy, która jest zaskakująco odważnie zseksualizowana, jak na materiał wydawany przez mało komu znaną 20-latkę zawiera wiele, już wtedy, znaczących zdań. Where’s my moral parallel? Labilność emocjonalna, częste wahania nastrojów powodowały niską samoocenę, Amy zdarzało się powiedzieć o sobie publicznie, że „jest nienormalna i zasługuje na śmierć”. W tym tekście zawiera się również remedium na całe zło: It takes me half an hour to write a werse/he makes me imagine from bad to worse czyli z jednej strony tworzenie, pozwalające jakoś funkcjonować, a z drugiej strony intensywne, złe przeżycia – żeby było o czym pisać. Ciągła potrzeba nowych bodźców (Creative energy abused/All my lyrics go unused) wynikająca z lęku przed niemocą twórczą była również jednym z poważniejszych problemów, całkowity brak regularności i stabilności, który był niewątpliwie ciekawy i wysoko stymulujący, ale z drugiej strony trudny do zniesienia przez środowisko, a zwłaszcza przez wytwórnie, bowiem kontrakty nie są z gumy, tak samo jak deadline’y i kary finansowe.

czyna wówczas usiadła mu na kolanach,jak mała dziewczynka i opowiedziała I won’t go, won’t go, won’t go. Ojciec poszedł do domu, a Amy zaczęła pisać. Menadżer Winehouse do tej pory nie może uwierzyć w to, że największy przebój jego podopiecznej to po prostu dialog z rodzicem.

3 lata, 4 próby odwyku i minus 12 kg na wadze Amy - tyle dzieli debiut wokalistki od wydanego w 2006 roku Back to Black. Większość filmu opiera się na wydarzeniach, które były inspiracją przy pisaniu utworów na drugi krążek.

Dokument „Amy” jest porażająco smutnym filmem, pokazującym, jak lekko zagubiona nastolatka staje się bardzo zagubioną, chorą kobietą, która nie ma w nikim wsparcia, która jest przeciążona pracą i której nikt nawet nie próbuje zrozumieć. Czy Winehouse żyłaby dalej, gdyby spotkała lepszych ludzi w swoim życiu? Tego nie wiemy, ale na pewno jej życie byłoby dużo łatwiejsze.

Rehab, totalny hit 2006 roku. To był czas, kiedy problemy Amy były nieco ignorowane, a ona sama stała się idolką ze względu na rock’n’rollowy tryb życia. Nikt nigdy nie podejrzewał jej o taki brak rozsądku i nikt nie wiedział, jak bardzo uzależniona jest, poza jedną jedyną dobrowolną próbą wysłania jej na odwyk przez jej ojca. Dziew-

It’s okay in the day I’m staying busy Tied up in love so I don’t have to wonder where is he Got so sick of crying. Związek z niestabilnym Blakiem, który zrywał z Amy przez smsy, powodował gorszy nastrój, który był zapijany alkoholem. Całe życie wokalistki stało się jednym błędnym kołem. Jawna niechęć do leczenia któregokolwiek z zaburzeń - nie brała leków na depresję, na odwyku wytrzymała najdłużej dwa tygodnie, co jakiś czas próbowała odstawić narkotyki, co kończyło się samookaleczaniem. Na ekranie widzimy na zmianę sekwencje ze szczęśliwą Amy u boku Civil -Fiedera, Amy pijaną do nieprzytomności, Amy odbierającą rekordową ilość GRAMMY, Amy z okiem podbitym przez męża, Amy zrelaksowaną na Karaibach, Amy uciekającą z koncertu.

Margot Rudzińska

62


W

63

I

R

E


Na początku nie mieli o sobie wiele do powiedzenia. We wkładce wydanej w 1977 r. płyty Pink Flag, można znaleźć lakoniczne informacje na temat tego, że liderujący grupie Colin Newman ma czarne włosy, a grający na basie Graham Lewis waży sześćdziesiąt kilogramów. Jeśli wziąć pod uwagę datę wydania krążka, takie podane na odwal się wiadomości nie są niczym niezwykłym. Inna sprawa że wkładka zawierała też teksty utworów. A te, podobnie zresztą jak muzyka, były już czymś rzadko spotykanym. Nie tylko w punk rocku. Podczas drugiej edycji łódzkiego DOMOFFONu wystąpi Wire. Do Polski przyjadą po raz trzeci, a liczba koncertów w przypadku zespołu z Londynu ma pewne znaczenie. Tytuł trzeciego albumu – 154 – wziął się od ilości występów, które do czasu jego nagrania zaliczyła grupa. Razem ze środkowym krążkiem Chairs Missing, albumy tworzą trylogię i dokumentują najlepszy okres zespołu. Od gitarowych utworów z Pink Flag, które rzadko trwają dłużej niż dwie minuty, przez popowe piosenki (Outdoor Miner), aż po syntezatorowe eksperymenty, muzyka Wire zręcznie wymykała się wszelkim schematom. Całość uzupełniały ironiczne, inteligentne i świetnie napisane teksty.

Po trzecim albumie Wire stanęło w miejscu. Następny długogrający album wyszedł dopiero po ośmiu latach. W tym czasie członkowie grupy rozwijali kariery solowe i tworzyli udane projekty poboczne. Począwszy od krążka A-Z (zamieszony na nim materiał miał się wpierw znaleźć na czwartym albumie Wire), Colin Newman skierował się w stronę awangardowego popu, najbliższemu muzyce z Chairs Missing. Graham Lewis i Bruce Gilbert, gitarzysta grupy (6’3’’ wzrostu) poszli w stronę eksperymentów. Dome, ich wspólny projekt, zyskał popularność na miarę ich pierwszego zespołu. Po kolejnej długiej nieobecności Wire wróciło w 2008 r. albumem Object 47. Od tego czasu zdążyli wydać jeszcze cztery płyty, wszystkie prezentujący dość podobny do siebie klimatyczny pop. Najnowsza płyta, zatytułowana Nocturnal Koreans ukazała się już w tym roku. Nie jest to już ten sam zespół, który przecierał szlaki w latach 1977 – 1979. Nie jest to też zespół na miarę najlepszych projektów Newmana i Lewisa. Ale nadal jest to jednak dobry zespół, w sam raz na headlinera po zeszłorocznym The Fall. Michał Katolicki

64


M

65

U

N

L Y


Produkowany w latach dwudziestych i trzydziestych XX wieku w zakładach motoryzacyjnych Hudson z Detroit, samochód Essex wygląda jak trumna na kołach. Duża skrzynia, w której ktoś odpiłował wieko, a w ściany wstawił domowe okna. Nienajgorsze miejsce do spania, jeśli nie masz wyboru. A kiedy zaparkujesz przy ruchliwym placu, wskoczysz na wąską i wysoką maskę samochodu, to okaże się, że Essex to również nienajgorsze miejsce do głoszenia ulicznych ewangelii, z bluźnierstwami, poszukiwaniem nowego Chrystusa, i czym tylko chcesz. Najważniejsze to nie zanudzić słuchaczy. To bez znaczenia, czy kazanie jest odmierzane rytmem wrzucanych przed przechodniów do metalowej puszki drobniaków, czy przerywane chóralnymi okrzykami z amen corner, jak w kościołach południowych Stanów. Liczy się historia, a najlepiej sprzedają się te, które mówią o ludzkiej słabości. Takie historie, jednocześnie ciężkie i groteskowe, najlepiej opowiadają pisarze amerykańskiego południa. Pełne przemocy, seksu, który nie zawsze jest dobry, i z przewijającym się gdzieś w oddali Bogiem. Trzeba być też dobrym aktorem. Nikt nie pójdzie za gościem, który stoi bez ruchu i sztywno klepie formuły, jakiegokolwiek pięknego odkupienia by nie obiecywały. Reportaże Dennisa Covingtona1 o kościołach wężowników pełne są opisów szaleństw i spazmów, tańca i religijnych uniesień wzmacnianych jazgotliwą muzyką i apokaliptycznymi historiami, które trzęsą przerobionymi na kościoły opuszczonymi stacjami benzynowymi, i gdzie zbawienie wydaje się na wyciągnięcie ręki.

Jay Munly jest pisarzem i aktorem. I chyba najbardziej rozchwytywanym muzykiem z Denver. Koncerty z jego udziałem to szaleństwo napędzane gospelową muzyką i opowieściami, które mogliby napisać William Faulkner, albo Flannery O’Connor. Trudno się dziwić, kiedy czyta się opinie mówiące o tym, że Slim Cessna’s Auto Club - jeden z dwóch zespołów, z którymi Munly we wrześniu przyjedzie do Polski – to najlepszy zespół koncertowy w Ameryce. Mający dwóch charyzmatycznych liderów, a w swoim instrumentarium między innymi kontrabas, banjo i gitarę hawajską, razem z publicznością tworzy podczas występów niezwykły i żywiołowy spektakl. Warto dodać, że razem grają już niemal 25 lat, a scenę dzielili z Johnnym Cashem i 16 horsepower. DBUK (albo Denver Broncos UK) to projekt poboczny muzyków występujących w SCAC. Brak tu tego szaleństwa, które określa bardziej znany z zespołów. To już nie głośne uliczne kazanie, ale cicha i melancholijna apokalipsa. Oba koncerty odbędą się w ramach wrocławskiego Asymmetry Festival, który trwać będzie od 22 do 24 września. 1

Ludzie, którzy podczas nabożeństw biorą do rąk jadowite węże, by przekonać się, czy Duch Święty ma ich w swej opiece. Czasami nie ma.

Michał Katolicki

66


ANOHNI

W 1954 roku Jasper Johns zapoczątkował serię Flag. Pierwszy obraz z cyklu przedstawiał amerykańską flagę. Z daleka niczym nie różniła się od powszechnie znanego oryginału, jednak z bliska łatwo było dostrzec, że spod farby wyłania się druga tekstura. Amerykanin na podobraziu umieścił rozkładówki gazet, które przebijały się przez transparentną technikę enkaustyczną. Ten sam zabieg wykonuje ANOHNI malując na nowo plakat Sheparda Faireya z podobizną Baracka Obamy, tym razem dodając do hasła „Hope” kilka słów od siebie. „Hopelessness” to wielopłaszczyznowy koncept zarówno w warstwie tekstowej, jak i muzycznej. Anohni stworzyła dzieło podejmujące tak przejmujące i poważne tematy jak bombardowanie dronami Afganistanu czy szpiegowanie amerykańskich obywateli przez rząd. Finalnie okrywa swoje utwory słodko-gorzką ironią. Zrywa też z chamber -popową estetyką zapraszając do projektu dwóch producentów specjalizujących się w eksperymentalnych i tanecznych brzmieniach: Daniela Lopatina (Oneohtrix Point Never) oraz Rossa Bircharda (Hudson Mohawke). Tymi zabiegami Anohni ucieka od patosu i powszechnej obojętności, która to-

67

warzyszy dziś obrazom tragedii. Stawia słuchacza w niekomfortowej sytuacji, momentami gloryfikując i wybielając oprawców. Album otwiera „Drone Bomb Me”. Artystka wciela się tu w rolę 9-letniej Afganki, która straciła rodzinę przez bombardowanie dronami i teraz już tylko łaskawie prosi o śmierć. Utworowi towarzyszy teledysk z płaczącą Naomi Campbell. Zderzenie popowej estetyki przypominającej kampanię reklamową domu mody z poruszającą historią jest tym na czym dokładnie zależało Anohni. Ten radykalny kontrast zostawia u odbiorcy o wiele więcej przemyśleń niż reporterskie podejście fotografów ukazujące wszystko czarno na białym. Równie ironicznie i gorzko wybrzmiewają kolejne kawałki z płyty. „4 degrees” - utwór o globalnym ociepleniu, w którym to wokalistka „pragnie” śmierci zwierząt. Piosenkę „Watch Me” Anohni traktuje jako historię miłosną. Dziękuje w niej „tatusiowi” – „wielkiemu bratu”, za to że ją podsłuchuje i podgląda, bo to przecież oznaka ojczynej troski, miłości. Równie słodko i niewinnie wybrzmiewa utwór „Execution”, w którym to Anohni określa liczne egzekucje rządu Stanów Zjednocznych jako spełnienie amerykańskiego snu.


HOPELESSNESS

W połowie płyty Anohni zaczyna zwracać się do mniej lub bardziej konkretnych adresatów. W „I Don’t Love You Anymore” możemy się jedynie domyślać kogo miała na myśli artystka. Utwór jest na tyle metaforyczny, że piosenka może być o utracie miłości do kraju, świata lub Boga. Tuż po niej ukazuje się główny bohater płyty – Obama. Niegdyś uosobienie nadziei miliona Amerykanów, dziś postać łudząco podobna do głównego bohatera House Of Cards - Franka Underwooda. Anohni podkreśla, że to za kadencji Obamy wydana została zgoda na nielegalne podsłuchiwanie Amerykanów czy bombardowanie wiosek dronami. Ci którzy zechcieli wyjawić prawdę, tym samym stając się niewygodni dla rządu, skończyli w więzieniu jak Chelsea Manning albo musieli uciekać jak Edward Snowden.

Amerykanami”, gdyż każdy naród w mniejszym lub większym stopniu powiela ich zachowania i decyzje. Anohni swoim wydawnictwem nie chce uczyć, lecz wesprzeć ludzi. Jej jedynym celem jest szczerość. Artystka przyznaje w wywiadach, że wyłącznie stara się zrozumieć co tak naprawdę dzieje się aktualnie na świecie. Dzięki wyobraźni Lopatina i Bicharda udało się jej stworzyć nietuzinkowe dzieło pełne kontrastów brzmieniowych, a przy tym z jasnym przekazem. Jest to dzieło skłaniające nie tylko do myślenia, ale także do realnego działania. Szymon Zakrzewski

Druga część wydawnictwa jest powrotem do poruszanych już wcześniej tematów, ale również pytaniem: „Skąd przychodzimy? Kim jesteśmy? Dokąd zmierzamy?”. Anohni jest załamany kondycją ludzką. Podkreśla to zarówno w “Why did you separate me from the earth?”, jak i w tytułowym utworze. Album kończy się puentą: „Wszyscy jesteśmy

68


A AMNESIAN SCANNER AS

Najnowsza EPka berlińskiego duetu jest zdecydowanie warta poświęcenia jej nieco ponad dwudziestu minut. Sześć utworów zabiera nas w krótką podróż po świecie zdominowanym przez maszyny, w którym zanurzeni jesteśmy w kolażu dźwięków prowadzących do skrajnych emocji związanych z niepokojem, napięciem, czy też ekscytacją. Nie da się wyróżnić lepszej, czy też gorszej kompozycji. Każdemu kawałkowi towarzyszy osobliwa narracja zbudowana na futurystycznym gruncie, jednocześnie tworząc niezwykle spójną całość. Z sekundy na sekundę słuchacz wpada w coraz większy trans, który sprawia, że czas przestaje być istotny. Budząc się z niego wraz z ostatnim brzmieniem kojącego, nieco orientalnego AS Atlas ma się wrażenie, że w rzeczywistości oderwaliśmy się od ziemi na zdecydowanie więcej minut, niż wskazuje zegar. Wypromowani, dzięki labelowi Janus, muzycy są odpowiedzialni również za niezwykle przyjemny dla ucha, energetyczny mixtape AS LIVE [][] [][][], który był przełomowym momentem w ich karierze. Mają za sobą współpracę z takimi artystami jak Holly Herndon, Mykki Blanco, a nawet szefem wytwórni PAN - Billem Kouligasem. Poszukiwaczy audiowizualnych wrażeń na pewno ucieszy fakt, że także strona internetowa duetu należy do nieszablonowych i wartych odwiedzenia. Biorąc pod uwagę ich dotychczasowe dokonania, nie ma wątpliwości co do tego, że są jednym z najciekawszych zespołów ostatnich lat. Wskazuje na to także AS. Kompozycje znajdujące się na tej EPce zdecydowanie poruszają wyobraźnię i idealnie sprawdzą się w pełnych gęstego dymu podziemnych klubach. Agnieszka Łysak

69

CLARK

THE LAST PANTHERS Chris Clark, szerszej publiczności znany po prostu jako Clark odstawił na bok IDMy i dosyć niespodziewanie stworzył soundtrack do 6-odcinkowego serialu realizowanego dla Canal +. Włączając „The Last Panthers” po raz pierwszy spodziewałam się usłyszeć taneczne techno, podobne do wcześniejszych dokonań muzyka. „Clark” jest dla mnie niezawodnym albumem na rozkręcenie imprezy, trudno bowiem pozostać obojętnym na taki rytm. Jednocześnie jest to płyta idealna jako podkład pod długie, zimowe spacery po zaśnieżonym mieście, z wyraźnie zaznaczonymi chłodnymi akcentami (nieraz tak dosłownymi, jak tytuły piosenek, m.in. „Winter Linn” czy „Snowbird”). Podopieczny wytwórni Warp postawił przy nagrywaniu swojego najnowszego dzieła właśnie na dźwiękach natury. „The Last Panthers” to 19 niezwykle nastrojowych utworów, pełnych niepokoju i leśnych tekstur, jednocześnie z wyraźnymi zimno-skandynawskimi nutami. Nie ma tutaj tych wszystkich rzeczy, do których przyzwyczaił nas muzyk w swoich wcześniejszych dokonaniach: mocnego basu, wyraźnej stopy czy tanecznych fragmentów. Sam artysta mówił, że cały czas podświadomie czuł, że tutaj nie rytm jest najważniejszy i to wyraźnie słychać. Mnóstwo harmonijnej melancholii, introwertycznie ustrukturalizowanego smutku. Delikatne szumy, dźwięku wiatru, przeciągnięte wokalizy, cisza, przestrzeń i lęk.


C COURTNEY BARNETT

SOMETIMES I SIT AND THINK, AND SOMETIMES I JUST SIT Często w przypadku soundtracków nasuwa się pytanie: jak ścieżka dźwiękowa funkcjonuje bez obrazu? W przypadku tego albumu – doskonale. Clark używając swoich środków przekazu buduje leśne krajobrazy, ośnieżone szczyty, wyschnięty mech i przeszywająco zimne powietrze. Cała płyta jest bardzo wyrazista i nasuwa niemal namacalne obrazy, więc doskonale funkcjonuje jako najnowsze dokonanie muzyka, a nie jedynie ścieżka dźwiękowa do serialu. Podsumowując, nie polecam puszczania „The Last Panthers” na imprezie, ale jeśli mimo nadchodzącego lata macie ochotę czasem zaszyć się pod kocem z książką i herbatą bądź spacerować po wietrznym lesie to ten album będzie doskonałym towarzystwem. Margot Rudzińska

Ta sympatyczna dziewczyna pomieszkująca w Melbourne, nagrała osobisty, inteligentny i nieco żartobliwy album, który jest przesiąknięty sporą dozą prawdy. Zresztą jej muzykę trudno zaszufladkować. I bardzo dobrze. To trochę folk, pop, garagowy rock z punkowym podejściem, w jednym. Dobrze też, że Courtney nagrała ten materiał we własnej wytwórni Milk! Records. Z czasem, jak sama zaczęła błyszczeć na portalach i w mediach, ranga jej wytwórni też zyskała. Dochodzą jeszcze jej magnetyczne występy na żywo. Nic tylko czekać, aż pojawi się u nas z wizytą. Polecam słuchanie tej płyty wraz z ostatnią, Father John Misty, ponieważ świetnie się uzupełniają. Czy to płyta roku 2015? Nie sądzę. Czy wnosi coś nowego, czego nie wiedzieliśmy wcześniej? Też raczej nie. Mimo wszystko, ta płyta jest zdecydowanie dla osób oczytanych, którzy, od czasu do czasu, lubią również marzyć oraz posiadają spore poczucie humoru. Courtney zdążyła już w tym roku wydać kolejne nowe utwory. Czekamy na więcej. Gabriel Kutz

70


F FOREST SWORDS SHRINE: ORIGINAL DANCE SCORE Lubię to uczucie, kiedy nie wiem, że fajny artysta ma wydać płytę i pojawienie się wiadomości o jej publikacji zasypuje mój newsfeed. I nie mam tu na myśli nocnej niespodzianki od Beyoncé czy 9. albumu Radiohead, ale nagranie drugiego longplaya przez Matthew Barnesa, szerszej publiczności znanego jako Forest Swords. Jak to podczas scrollowania facebooka bywa, nie wczytywałam się w informacje jakoś bardzo dokładnie. Tu jakieś napomknięcie, że to płyta do tańczenia, tu Dance w tytule, tu znów ktoś napisał, że to występ z boiler roomu. Spodziewałam się więc… Powtórki z Engravings z podbitą stopą, żeby była pewność, że mamy do czynienia z albumem tanecznym. Posprzątałam zatem pokój, tworząc kącik na dancefloor i włączyłam Shrine. I tu okazuje się, że mogłam nieco bardziej zapoznać się z publikacjami, bowiem niemal cały album jest nagraniem odgłosów, jakie wydaje ludzkie ciało. 6 długich utworów wypełnionych oddechami. Nie mamy tu jednak do czynienia z klasycznym field recordingiem, który na ogół składa się w atonalne eksperymenty lub ambientowe akwarele. Shrine: Original Dance Score łączy w sobie obydwa te składniki, jest to album zaskakujący, kreujący w wyobraźni przeciągnięte, rozmyte widoki, jednak przede wszystkim to nadal album taneczny. Forest Swords buduje minimalistyczne pętle, które stopniowo narastają, repetycje się nie kończą,

71

rytm nie pozwala podpierać ścian. Płyta wraz z kolejnymi minutami staje się coraz bardziej rozbudowana, Hale jest bardzo skąpym w środkach utworem, East przywodzi na myśl krztuszącego się astmatyka, a Hold zaczyna się jak „typowe” techno, aby w trakcie nabrać szalenie etnicznego charakteru, z melodyjnym śpiewem w nieznanym, magicznym języku. Można by pomyśleć, że taki album będzie nieco obrzydliwy – w końcu jest niemalże czysto biologiczny, ale nie, nie jest. Jest za to ekstremalnie piękny, jest jednym z tych albumów, które gdy się skończą TRZEBA włączyć jeszcze raz. Barnes wykorzystał w nim wiele niesamowite rzeczy, jakie łączą się z ludzkim ciałem i zrobił to w sposób doskonały. Nie przejmujcie się ludźmi, którzy mówią, że to nagranie snu Dartha Vadera i dajcie się zabrać temu chudemu rudzielcowi w zupełnie inny wymiar muzyki. Margot Rudzińska


J IRON NOIR

JOHN LAKE

RENVERSÉ

STRANGE GODS

Po niemal dwóch latach przerwy o swoim istnieniu przypomniał duet Iron Noir, w skład którego wchodzą Wojciech Kucharczyk i Łukasz Dziedzic. Na ich nową EPkę, z wyraźnie zasygnalizowanym w tytule soundtrackiem, składają się cztery utwory. Wciąż jest industrialnie i rytmicznie, cały czas jest też żywiołowo, ale słychać też zmianę w stosunku do Les Chiffres. Jest chłodniej i bardziej przejrzyście.

To już kolejny po Carcosie album, którym John Lake próbuje wywalczyć sobie stypendium muzyka-rezydenta przy paryskiej rue d’Auseil. Tym razem jest tego wyjątkowo bliski.

Nie wiem, jak utwory z Renverse sprawdziłyby się jako podkład do animacji Ladislawa Starewicza, jak to było w wypadku Penetrant z ich poprzedniej płyty. Tak czy inaczej nadal jest to nieprzewidywalna i dająca sporo satysfakcji jazda. Mam nadzieję, że EPka i koncerty stanowią zapowiedź większego wydawnictwa, które może będę miał szczęście usłyszeć jeszcze w 2016 roku. Michał Katolicki

Na Strange Gods dostajemy zestaw mrocznej, wciągającej elektroniki. Czytałem gdzieś, że lepiej nie puszczać tego ludziom nadto wrażliwym, ale wydaje mi się, że to jednak trochę zbyt daleko posunięta uprzejmość w recenzji. Niemniej jest naprawdę nastrojowo, brak tu męczących przeskoków, a całość jest bardzo spójna i daje się połknąć na jeden raz. Przy nocie o albumie Alamedy 5 pisałem, że warto go słuchać jako podkład pod książki Williama Burroughsa. Strange Gods ogrywałem przy czytaniu Prosto z piekła Moore’a i Campbella do tego stopnia, że poszczególne kadry zlewają mi się w pamięci z muzyką nie powodując przy tym żadnych przykrych dysonansów. A to może trochę pokręcony, ale duży komplement. Słuchajmy zatem, póki jeszcze możemy. Bo naprawdę warto. Michał Katolicki

72


JULIA HOLTER Był pewien lipcowy dzień. Wracałam z pracy do domu zmęczona niemiłosiernym upałem, kiedy nagle przez moją facebookową tablicę przetoczyła się fala zapowiadająca nowy album Julii Holter. Odpaliłam link z teledyskiem i…JEEEZUUU JULKA, ZNOWU TO ZROBIŁAŚ. Już po kilku minutach nie miałam żadnych wątpliwości z czym właśnie mam do czynienia. Jedna z piosenek roku? Oczywiście. Jeden z psów życia? Jak najbardziej. Co prawda zebraliśmy się tutaj, aby mówić o płycie, ale przecież nie mogę nie wspomnieć o jednej z najpiękniejszych rzeczy, jakie zobaczyłam w ubiegłym roku - nie tylko w internecie, ale chyba w całym swoim życiu. Pies Francis grający główną rolę w teledysku do pierwszego singla ‘’Feel You’’ – nie wiadomo co ładniejsze, wiadomo tylko, że gdybym nie wspomniała o tym w tekście, to nie mogłabym go ze spokojnym sumieniem podpisać własnym imieniem i nazwiskiem. W końcu jednak ochłonęłam, przestałam oglądać wspomniany teledysk dwucyfrową liczbę razy dziennie i wtedy nadszedł dzień premiery albumu. Moje pierwsze wrażenie po jego przesłuchaniu było takie, że Julia jest zdecydowanie weselsza i odważniejsza. Zresztą chyba dokładnie to chciała zasugerować tytułem tego wydawnictwa. To trochę tak, jakby na wcześniejszych płytach przedstawiała nam szkice i pomysły na to, co zrobi, kiedy nadejdzie TEN MOMENT, a on właśnie teraz miał swoje miejsce. Oczywiście nie do końca wiadomo, co nią kierowało. Czy idą za tym jakieś głębsze idee, które zrodziły się w jej głowie albo pokonane

73

przez nią bariery, które sprawiły, że stała się bardziej skora do dzielenia się ze słuchaczami swoim życiem? Czy to może jednak tylko dość prozaiczne powody, takie jak uznanie publiczności, krytyków, pewnie i większe nakłady finansowe i fakt, że jej nazwisko otwiera teraz znacznie więcej drzwi, niż wtedy, gdy debiutowała albumem ‘’Tragedy’’? Co sprowadza się w sumie do prostego pytania – czy to lepsze utwory, czy zwyczajnie lepsze ich wykonanie i produkcja? Ale to już z kolei przynosi dość oczywisty wniosek: może i mamy tutaj do czynienia z niezwykle staranną produkcją, z gronem muzyków, którzy doskonale wiedzą, co robią, no i na dokładkę ze szczyptą szaleństwa potrzebną, by całość tak idealnie zagrała. No ale przecież to wszystko bez pięknych kompozycji i rzetelnej pracy, włożonej w przygotowanie tego materiału, przyniosłoby jedynie wirtuozerskie wydmuszki, a nie dziesięć małych dzieł sztuki, z którymi – w moim mniemaniu, obcujemy na tym albumie. Muzycznie na ‘’Have You In My Wilderness’’ mamy to, do czego Julia Holter zdążyła nas przyzwyczaić. Awangardowy, nieoczywisty pop, pełen jazzowych wpływów, eksperymentów i sennych wizji. Jednak tym razem proporcje są nieco odwrócone- tych ostatnich jest najmniej, a zaskakująco często spotykamy tutaj pop w pełnym tego słowa znaczeniu. Mam taką obserwację, że Julia Holter wraz z każdą kolejną płytą coraz bardziej wchodzi do mainstreamu i w sumie, uważam, że na wysokości piątego krążka już


HAVE YOU IN MY WILDERNESS

spokojnie mogłaby się w nim umościć. Co więcej - robi to wszystko zachowując niesamowitą klasę. Otwiera sobie nowe drzwi, jednocześnie nie tylko nie zawodząc, ale wręcz w pełni satysfakcjonując oddanych słuchaczy, którzy są z nią od tych pierwszych, jeszcze nieokrzesanych wydawnictw. Kolejną cechą tego albumu, która niemal od razu zwróciła moją uwagę jest to jak zróżnicowany jest zawarty na nim materiał, pomimo tego, że finalnie tworzy przecież niesamowicie zgrabną i spójną całość. Mamy tu bowiem do czynienia zarówno z utworami urzekającymi swoją lekkością (‘’Feel You’’), jak i tymi bardziej mrocznymi (‘’How Long?’’). Mamy kompozycje niezwykle oniryczne i baśniowe (‘’Night Song’’, ‘’Betsy On The Roof’’), dziwnie beztroskie i energetyczne (‘’Sea Calls Me Home’’, ‘’Everytime Boots’’), jak i takie, które zwyczajnie łamią serce (‘’Have You In My Wilderness’’). Krążek ten nie jest zatem płytą po którą sięgamy w określonym stanie, w konkretnej porze roku, czy też w nawiązaniu do pewnych wydarzeń. ‘’Have You In My Wilderness’’ nie jedną z tych klasycznych płyt na dany moment w życiu. To raczej album na całe życie. Tak, jak i w nim, są na niej weselsze i smutniejsze momenty. Jest rozpaczliwe nawoływanie z końcówki ostatniego, tytułowego utworu (‘’… Tell me, why do I feel you running away?), ale jest i szalone saksofonowe solo z ‘’Sea Calls Me Home’’. To płyta będąca zapisem przeżyć osoby myślącej, pełnej rozterek i uczuć, która z miejsca trafi do właśnie takich słuchaczy. ‘’Have You In My Wil-

derness’’ na luzie mogłabym nazwać swoim pamiętnikiem. A jestem wręcz pewna, że jest właśnie pamiętnikiem samej Julii Holter –nie tylko, jeśli chodzi o zawarte na niej teksty, ale również w zakresie muzycznym. Bowiem tak, jak teksty poszczególnych utworów odzwierciedlają zapewne jej życie, tak muzyka i same kompozycje są odbiciem tego, jakie płyty najczęściej wkładała do swojego odtwarzacza. Te dziesięć kompozycji, które znajdziemy na ‘’Have You In My Wilderness’’ to misternie utkany splot jej inspiracji i emocji, będący naturalnym następstwem tego, jakiej Julia Holter słucha muzyki. Bez ograniczania się do konkretnych gatunków i nastrojów, bez narzucania sobie czegokolwiek. Jestem pewna, że wszystko co zrobiła ta dziewczyna płynęło prosto z jej serca i jest efektem długich godzin spędzonych z jej ukochanymi utworami, wywołującymi rozmaite przemyślenia o życiu. Chciałabym żyć w świecie, w którym małe dziewczynki zapytane w szkole o to, kim chcą być w przyszłości odpowiadają bez zastanowienia: Julią Holter. Mało jest bowiem w przemyśle muzycznym tak zdolnych, skromnych i uroczych dziewczyn. I równie mało było w zeszłym roku tak udanych i pięknych albumów jak ‘’Have You In My Wilderness’’. Natalia Martuzalska

74


Je JESSY LANZA OH NO Swoją relację z nową płytą Jessy Lanzy mogłabym porównać do uczuć, które towarzyszyły mi kiedy to pierwszy raz przesłuchiwałam utwór „Going Somewhere” znajdujący się dokładnie w połowie tego wydawnictwa. Na początku piosenki numer pięć Jessy zaśpiewała „i just wanna impress you” a ja pomyślałam sobie, że no spoko - fajnie, że próbujesz Jessy, ale w sumie to raczej na dłuższą metę nic z tego nie będzie, bo jakoś tak to wszystko się tutaj rozmywa... Jednak już chwilę później zrobiło się tak ładnie, że w sekundę zapomniałam o początkowym malkontenctwie i zatraciłam się w gorączkowym poszukiwaniu kolejnych smaczków. A tych okazało się być tutaj ostatecznie tak wiele, że czuję, że dotarcie do wszystkich zapewni mi rozrywkę jeszcze na najbliższe miesiące. Mogę nawet pokusić się o stwierdzenie, że uda im się wymazać początkowe poczucie rozczarowania, które to towarzyszyło mi odkąd już zorientowałam się, że ostatecznie „Oh No” to jednak bardziej powtórka z rozrywki i „Pull My Hair Back 2”, niż TEN NOWATORSKI MATERIAŁ, którego spodziewałam się po wysłuchaniu dwóch pierwszych singli. No bo nie oszukujmy się - utworami „It Means I Love You” i „VV Violence” Jessy Lanza chciała nas trochę zwieść na manowce. To przecież o wiele bardziej intensywne i zwarte kompozycje, niż te za sprawą których do tej pory mieliśmy okazję poznać artystkę. Tak dużo się w nich dzieje – mamy i transowy, momentami wręcz plemienny charakter i nawiązania do całego mnóstwa gatunków muzycznych z footworkiem na czele, a głos wokalistki po raz pierwszy wybrzmiewa tak głośno i odważnie. Koniec końców okazuje się jednak, że to dwie perełki, na tle których całość wypada już nieco mniej imponująco, co wcale nie oznacza, że nieciekawie. To po prostu nadal ten

75

dobrze już znany nam wszystkim subtelny kolaż popu i r&b, który można zamknąć w słowach – Jeremy Greenspan i dużo syntezatorów. Choć zdecydowanie na plus wybijają się tym razem nawiązania do japońskiej muzyki elektronicznej, na które tak ochoczo powołuje się przecież Jessy Lanza przy okazji promocji tego krążka. Faktycznie, pełno tu momentów, w których brzmi ona chociażby jak Miharu Koshi, której krążek umieściła w zestawieniu swoich sześciu ulubionych płyt z tego gatunku. No i jeszcze jedno – ta cudowna beztroska charakteryzująca zarówno sposób śpiewania Jessy Lanzy, jak i warstwę tekstową. Tym razem nie boi się ona ani zawadiacko krzyknąć, ani zaśpiewać falsetem, czy wręcz zapiszczeć. Zdecydowanie słychać, że towarzyszy jej większa pewność siebie, niż przy poprzedniej płycie. A co do samych tekstów – czy to nie absolutnie super, że można bez cienia żenady pośpiewać sobie zwrotki, które po przetłumaczeniu na polski przyprawiają o ciarki wstydu? Polecam z całego serca i powracam jeszcze na chwilę do utworu „Going Somewhere”, spinając tym samym ten tekst mało wyszukaną klamrą. Po słowach „i just wanna impress you”, na które powoływałam się na początku, Jessy śpiewa „just say you love me”. Oddając w nasze ręce płytę „Oh No” zapewnia nam już całkiem rozsądny powód, by to zrobić i przyznać, że trochę zaczynamy kochać tą bezpretensjonalną dziewczynę. Muszę tutaj uczciwie przyznać – może i to wydawnictwo nie zmieni oblicza światowej muzyki w 2016 roku. Na pewno zmieni jednak losy moich list najczęściej odtwarzanych utworów powstałych w ciągu ostatnich dwunastu miesięcy wnosząc tym samym do mojego życia wiele beztroskiej i zwyczajnie dobrej zabawy. Natalia Martuzalska


Ju JULIANNA BARWICK WILL Muzyczne CV Julianny Barwick – to napisałabym o albumie „Will” gdybym miała zamknąć się w jednym zdaniu. No bo tak w sumie to mamy tutaj przekrój przez wszystkie jej płyty. Począwszy od utworu ‘’Same’’, który momentami aż prosi się o uznanie go za zaginiony singiel z wydanego w 2009 „Florine”, skończywszy na „Big Hollow” i „Someway”, które z pewnością doskonale odnalazłyby się na „Nepenthe”. Podobnie jest na tej płycie z nastrojami. To oczywiście nadal twórczość wysoce kontemplacyjna, melancholijna i subtelna. Jednak tym razem ma zaskakująco dużo odcieni - od transowych i współczesnych kompozycji „Nebula”’ i „See, Know”, poprzez kościelne „St. Apolonia” i „Big Hollow”, aż do skrajnie smutnego utworu „Beached”, który równie dobrze mogłaby nagrać Grouper. Mam wrażenie, że tak jak Julianna Barwick ma zwyczaju przechadzać się po różnych lokacjach sprawdzając jak jej głos wybrzmiewa w poszczególnych miejscach, tak na „Will” robi sobie przejażdżkę po najróżniejszych muzycznych zakamarkach sprawdzając gdzie ostatecznie najlepiej się odnajdzie. Ale czy to właśnie różnorodność jest pozytywną cechą tej płyty? Nie powiedziałabym. To co w takim razie nią jest? Może fakt, że Julianna Barwick znacznie poszerza instrumentarium zapraszając do współpracy rozmaitych muzyków. Mamy więc tutaj już nie tylko jej głos, który tradycyjnie stanowi najważniejszy z instrumentów, ale także wiele innych, które są idealnie wplecione w całość

i ostatecznie tworzą z wokalem Barwick piękne harmonie. Za najlepszy przykład niech posłuży gościnny występ perkusisty formacji Chairlift w kompozycji, która zamyka ten album. To zresztą utwór, którego GŁĘBIĘ odkryłam dopiero za którymś przesłuchaniem z rzędu, co mam nadzieję powtórzy się także w przypadku pozostałych indeksów składających się na ‘’Will’’. Póki co jednak nie jest to moja ulubiona płyta Julianny Barwick i nie zanosi się, aby nią została. Mogę chyba też nawet powiedzieć, że gdybym poznała ją poprzez to wydawnictwo to nasza historia nie potoczyłaby się tak samo, a główna bohaterka tego tekstu nie zajęłaby tak ważnego miejsca w moim muzycznym światku. Tymczasem mamy 2016 rok, połowa mnie czeka już na kolejny krążek mając nadzieję, że do jego czasu Julianna odnajdzie się we właściwej uliczce i stworzy kolejne dzieło urzekające nie tylko swoim pięknem, ale i spójnością. Druga połowa natomiast nadal odświeża kolejne utwory z „Will” licząc, że płyta ta skrywa dużo więcej, niż zdołałam odkryć do tej pory. Natalia Martuzalska

76


Kas KASECIARZ

KAYTRANADA

GAY ACID

99.9%

Po roszadach w składzie, Maciej Nowacki zdążył wydać swoją nową płytę dopiero z końcem zeszłego roku. Miałem okazję stawić się obowiązkowo na pierwszym rewelacyjnym i energicznym koncercie w Krakowie, sygnalizującym wypuszczenie jej w świat. Naprawdę warto było czekać. Nowa płyta jest z tego rodzaju, które nie tylko od razu wpadają w ucho, ale z czasem zaczynają brzmieć coraz lepiej. Brudne gitarowe riffy, które gdzieś już na pewno słyszeliśmy, jakieś eklektyczne bluesowe zapożyczenia w czysto psychodelicznym surf-rockowym, a może, jak powiedziałby sam Kaseciarz, dziadostwo-rockowym stylu, to przede wszystkim, spora doza cudownego hałasu i przednia zabawa. Najważniejszym wyznacznikiem czy płyta jest godna uwagi, to zawsze to, czy jej brzmienie, skłania do słuchania jej na żywo. Dokładnie tak jest z tym materiałem. Po jej przesłuchaniu, mam ochotę bezzwłocznie skoczyć do krakowskiego pubu i namówić Maćka, aby zagrał tam z zespołem. Legendarni J.Mascis, Grant Hart, Bob Mould jak i Paul Westerberg też byliby zdecydowanie zadowoleni.

Kaytranada to producent z pokolenia internetowego, od dobrych paru lat jest aktywny na Soundcloudzie, gdzie zaczynał publikując remixy, które przyniosły mu rozgłos, a później stopniowo wrzucał swoje autorskie produkcje. Mając na koncie m.in. fantastyczny występ w Boiler Roomie, przez te kilka lat urósł do tego poziomu, że fani zaczęli domagać się longplaya. I bardzo słusznie, bo utalentowany producent, jak mało kto jest w stanie zaserwować smaczną potrawę ze skrajnie odmiennych gatunków, nie szczędząc przy tym swojego specjalnego składnika X, który przedstawia całość w bardzo charakterystycznym dla kucharza stylu i smaku. Jednak po pierwszym singlu z Mensą, który wylądował w sieci rok temu, długo nie dostawaliśmy żadnych informacji na temat krążka. Pojawiły się wątpliwości, czy ten w ogóle powstanie. Dopiero w kwietniu tego roku Kay udostępnił utwór z Andersonem .Paak pt. „Glowed Up”, a później w przeciągu miesiąca dostaliśmy całą informację na temat premiery, trasy koncertowej i całej otoczki im towarzyszącym. W końcu dostaliśmy wyczekany longplay, ale czy warto było czekać na „99,9%”?

Gabriel Kutz

77

Fundament produkcji Kaytranady tworzy linia perkusyjna, rzecz, która przez wielu producentów jest uznawana jako tło, do którego nie trzeba zbytnio przykładać uwagi, skupiając się dużo mocniej na linii melodycznej. Z kolei tutaj mamy perkusję, która wynosi się na pierwszy plan i stanowi element na tyle charakterystyczny, że


Kay po pierwszych uderzeniach bębnów wiemy już, z kim mamy do czynienia. Czasem mam wrażenie, że ten gość przed rozpoczęciem aranżacji siedzi przed komputerem i operuje nie dźwiękami, lecz suchymi liczbami, przelicza wszystko co do sekundy. Podkłady wyglądają na dokładnie przekalkulowane i przemyślane od początku do końca. W przeciwieństwie do wielu producentów około hip-hopowych, ciężko jest odgadnąć, co za moment przyniesie nam ten album, nie jest tak oczywisty, jak można by się było spodziewać, co czyni ten krążek wyjątkowym i ciężkim do znudzenia. Poza tym bez zmian - Kaytranada raczy nas tym, czym potrafi najbardziej, czyli masą przepełnionych słońcem i chłodnymi powiewami wiatru utworami, które idealnie wpasowują się w klimat panujący za oknem. Noga sama rwie się do tańca, zupełnie, jak na klipie do „Lite Spots”, a kto nie wybijał rytmu na niewidzialnej perkusji do kawałka z BADBADNOTGOOD, niech rzuci kamieniem. Kay prowadzi nas przez melodyczne ścieżki funku, soulu, elektroniki, hip-hopu i r&b, tworząc album różnorodny, a przy tym bardzo spójny. Z tym materiałem na uszach można zupełnie odciąć się od świata i poczuć prawdziwą beztroskę. Gdyby dało się opalić od głośników, to właśnie z tym krążkiem w odtwarzaczu, a ja chyba wyglądałbym już, jak Jay Z po urlopie na Karaibach.

sze skrzypce. Nie da się odmówić świetnego wyboru kompanów na tym longplayu, są to artyści równie utalentowani, co sam Kaytranada i pełnią tutaj nie funkcję promocyjną, czy zapychającą. Powiedziałbym, że pełnią oni funkcję kolejnego instrumentu w aranżacji, których miejsce jest ściśle określone i mądrze zaplanowane. Świetny Anderson .Paak, który pół na pół śpiewa i rapuje w „Glowed Up”, czy fantastyczny duet na „Together” z AlunaGeorge na refrenie i melodyjnymi wersami od GoldLinka (przy okazji szczerze polecam się z jego krążkami bliżej zapoznać, „kto dobry gracz, ten wie...”)

Goście tworzą nieodłączną część albumu, na 14 utworów, tylko 4 są w pełni solowe. Nie są to jednak featuringi, które kradną autorowi pierw-

Mariusz Jewuła

Debiut Kaytranady z jednej strony jest dokładnie tym, czego się spodziewaliśmy, bez specjalnych zaskoczeń, nutki zakrzywień i brudu na ścieżkach, jednak z drugiej strony jest bardzo udaną egzekucją pomysłów autora. Album jest świeży i przede wszystkim różnorodny brzmieniowo, a przy tym wykalkulowany i równy do maksimum, nie zdziwię się, jeśli obok bitmaszyny stał równie wyeksploatowany kalkulator. Tytuł sugeruje nam, że to tylko 99,9% możliwości producenta. Jeśli przy następnym spotkaniu da nam z siebie 100%, to tym bardziej nie mogę się doczekać. Póki co krążek nie znika z mojej codziennej, wiosenno-letniej rotacji i raczej prędko się to nie zmieni.

78


K KSIĘŻYC

LOW

RABBIT ECLIPSE

ONES AND SIXES

Parę słów, historyjka mała, 19 lat na kontynuację czekała. Od 1996 roku, aż po ostatnie całkowite zaćmienie, a w międzyczasie jeden piękny koncert o brzasku.

Zespół Low pochodzi z miasta Duluth w Minnesocie, gdzie zresztą urodził się sam Bob Dylan, a ten krążek to już ich jedenasty studyjny album. Dla tych, którzy Low nie znają, definitywnie sporo można o tym zespole powiedzieć. Zaczął działalność już w latach 90-tych, kiedy w alternatywie królował grunge. Mimi Parker i Alan Sparhawk, to też mormońskie małżeństwo. Od samego początku tworzyli jakby na przekór trendom, komponując minimalistycznie gitarowe kawałki z pięknymi powolnymi harmoniami i wokalami, zaliczając się do gatunku slowcore.

„Rabbit Eclipse” wybrzmiało dla mnie po raz pierwszy w miejscu jego narodzin – Królikarni. Na styku nocy i dnia, na trawie lekko okrytej poranną rosą momentalnie zasnąłem i straciłem poczucie czasu. Z błogiego stanu wybiły mnie ciepłe promienie słońca, które odbijały się od zwierciadeł. Wędrowały z nimi między słuchaczami Katarzyna Smoluk i Agata Harz. Tą oniryczną podróż uchwycił Księżyc również na wydawnictwie. Swoją wyjątkowo tajemniczą opowieść rozpoczynają wraz z pierwszymi kroplami utworu „Kapkowa”. Jest to delikatny wstęp przed kołysanką „Mglista”, po której trudno już nie utonąć w sennej, hipnotycznej atmosferze króliczego zaćmienia. Narracja jest tu bardzo wolna i subtelna. Zapętlone motywy we „Flażoletowej” tworzą magiczną aurę dobrze znaną nam z poprzednich dokonań zespołu. Różnica polega na tym, że tym razem stan transu muzycy uzyskują minimalistycznymi środkami. Drobne pluski, smugi klarnetu kołyszą nas na jawie. Ponowne pętle pogłębiają nas w tym śnie i sprawiają, że jesteśmy coraz bardziej wyczuleni na drobne niuanse, zmiany czy szmery. Niepostrzeżenie zacierają się granicę między kompozycjami. Przez „Walczyk III” płyniemy spokojnie, natomiast „Syreny” są już pełne niepokoju. Jest to moment przesilenia, a także powolnego przebudzenia słuchacza. Warto powracać do tej baśni wielokrotnie, bo za każdym razem odkrywa się w niej nowy piękny obraz zaćmienia. Widzieliśmy już księżyc w nowiu i w pierwszej kwadrze, teraz pora na pełnię. Szymon Zakrzewski

79

Warto też wspomnieć, że Low nagrywa od ostatnich dziesięciu lat pod szyldem słynnej wytwórni Sub Pop z Seattle. Byli swego czasu też supportem dla Radiohead na ich trasie, a ich cover nagrał nawet sam Robert Plant. Niewątpliwie każda z wydanych płyt Low jest sporym wydarzeniem. Ich płyty można zresztą sobie łączyć w dowolnej kolejności, w różnych kombinacjach, trochę jak klocki domina. Są bardzo różnorodne, choć też świetnie komponują się, jako całość. Ich muzyka jest trochę jak dobre wino, które definitywnie zyskuje z czasem. Nowy album stanowi dobrym tego przykład – jest jednym z bardziej wyrazistych w ich dorobku i świetnym wstępem do ich twórczości. Ciekawostką jest fakt, że na poprzednim albumie Low pracował sam Jeff Tweedy z Wilco. Tym razem Sparhawk, Parker i basista Steve Garrington, do pracy nad nową płytą przy jej nagraniu i masteringu zatrudnili BJ Burtona. Warto sobie to nazwisko zapamiętać. Ma już w okolicach Wisconsin i Minnesoty sporą renomę i w dorobku pracę przy ostatnich krążkach choćby Trampled By Turtles, Volcano Choir, Polica, The Tallest Man on Earth, Sylvan Esso


L czy Megafaun. Zresztą płyta, „One and Sixes” została nagrana właśnie na wsi, w malowniczej miejscowości Eau Claire w Wisconsin, w słynnym studiu nagraniowym Justina Vernona, April Base. Choć sam Justin nie maczał przy tej płycie palców, to ponoć podczas ich sesji, sam akurat nagrywał w drugim studiu tuż obok. A perkusista z Wilco, Glenn Kotche, który też wtedy był w April Base, też przy niej nieco pomagał. Efekt ich pracy naprawdę jest godny uwagi. Na płycie muzycy dodali sporo elektroniki, z jednej strony ona ciągle pasuje do poprzednich w ich dorobku, a z drugiej, idzie w zupełnie nowym kierunku. Album wydaje się nieco bardziej eksperymentalny. Prasa amerykańska rozpisała się o nim, że jest dla nich czymś takim, czym dla Radiohead był przełomowy album „Kid A”. Singiel „What Part of Me” słyszeliśmy już wprawdzie od dawna, ale to kawałki takie jak „The Innocents” czy „Kid in the Corner” pokazują, w czym tkwi siła zespołu. Widać, że Parker i Sparhawk potrafią wyczarowywać niesamowicie przystępne i piękne proste melodie i jednocześnie ciągle brzmieć niezwykle alternatywnie. Zresztą od dawna mówi się, że Mimi Parker ma jeden z piękniejszych i najbardziej wyrazistych głosów na całej scenie muzyki indie, wystarczy przesłuchać hipnotyzujący „Congregation” czy „Into You”. Na tym albumie Sparhawk i Parker, kolejny raz, bardzo umiejętnie, to znaczy delikatnie, a zarazem surowo i hipnotycznie, i tym razem z lekką domieszką elektroniki, przedstawiają duchowy i emocjonalny niepokój oraz komplikacje (i dziwactwa) relacji międzyludzkich.

Ten zespół jest też przykładem, że w USA można tworzyć ważną muzykę z dala od dużych miast i ośrodków muzyki typu Los Angeles, Austin, Chicago czy Nowy Jork, i robić to nie tylko znakomicie, ale na własnych zasadach. To ważna lekcja w dzisiejszym korporacyjnym i egocentrycznym świecie. Dla mnie „One and Sixes” jest bez wątpienia jedną z lepszych płyt roku. Warto ten album sobie wrzucić na dobry początek imprezy albo, nawet lepiej, bardzo późną porą, słuchając go bardzo głośno w zupełnej samotności. Gabriel Kutz

80


ONEOHTRIX POINT NEVER “Artyści, rozdmuchani lub nie doceniani, zachowując błogosławioną postawę niedostosowania do świata, do życia, najczęściej są tumanieni i wleczeni na holu przez wielkie reakcyjne oszustwo całej krytyki artystycznej, która w sposób absolutnie subiektywny i nie podlegający kontroli wtłacza w obraz wszystko, co jej się żywnie podoba.” - George Grosz Pamiętam dreszcze zachwytu, gdy w wieku 16 lat pierwszy raz czytałem recenzje płyt serii Desintegration Loops Wiliama Basinskiego w serwisie rateyourmusic.com. Polegały one na przeniesieniu idei rozpadającego, dezintegrującego się nagrania na formę tekstową : liczne przesunięcia w szyku , c raz b o l e c ab o ny j pg m d t kstu , t k, że ne , c ć (you get the idea). Te młodzieńcze dreszcze zachwytu z pewnością zostałyby zamienione obecnie w ciarki wstydu za udział w wyścigu o bycie największym niezalem, gdyby nie jedna rzecz: nostalgia. Być może to samo uczucie, ale na nieco innej płaszczyźnie, powodowało Danielem Lopatinem, kiedy zamknięty w piwnicy knuł i komponował swoje najnowsze dzieło: Garden Of Delete (w skrócie: GOD). Być

81

może wspomnienia dorastania w Wayland, jego rodzinnych stronach, są katalizatorem, przez który należy przepuścić interpretacyjny strumień świadomości, jaki uruchamiają słuchaczowi pierwsze dźwięki GOD. Wskazywałyby na to liczne wywiady, w których potwierdza inspirację okresem dojrzewania: bycie zbuntowanym nastolatkiem (utwór Child of Rage) z małego miasteczka bez perspektyw, pierwsze fascynacje seksualne (utwór Sticky Drama), pierwsze rozczarowania (No Good). Wiele poszlak pozostawianych przez Lopatina prowadzi w ślepe uliczki lub na rozdroża: w jednym z wywiadów powiedział, że do zaśpiewania linii melodycznych na Garden Of Delete zaprosił gwiazdy pop, m.in. Taylor Swift i Justina Biebera. Ci oczywiście odmówili, „zmuszając” muzyka do samodzielnej pracy. Być może wtedy Oneohtrix Point Never, w końcu pozbawiony iluzji, postanowił przemienić proste progresje akordów (utwory Ezra, Mutant Standard, I Bite Through It) na szybkie arpeggia, kojarzące się w efekcie z dziwnym połączeniem solówki gitarowej z muzyką rave. Być może linie melodyczne utworów, zapisane i wrzucone do sieci w formacie MIDI kilka tygodni przed premierą płyty, były pierwotną muzyczną koncepcją z czasów młodości. Być może album był kiedyś nieskażonym warstwami szumów i efektów materiałem, zakopanym głęboko gdzieś we wspomnieniach nastoletnich zespołów gitarowych.


GARDEN OF DELETE

Być może nastolatek Ezra, bohater utworu o tym samym tytule, który rzekomo zainspirował Lopatina, został powołany do życia, by wpędzić nas w maliny gotowym rozwiązaniem, podawanym nam w formie chaotycznego, bloga (www.kaossed.blogspot. com). Być może zespół Kaoss Edge oraz gatunek hypergrunge również zostały wymyślone przez Lopatina, by być parserem, przez który przepuszczał różne wspomnienia i bodźce z otaczającej go rzeczywistości. Ostatecznie, album rzeczywiście brzmi, jak muzyczna wizja postmodernistycznego kolażu. Ulotne motywy momentami przypominają wcześniejsze poszukiwania (cytując wywiad dla FACT Magazine: “tak, jak R Plus Seven rozciąga granice dobrego smaku w ‘przecukrzony’ sposób, tak Garden Of Delete rozciąga je w sposób wulgarny”). Podejście DIY nie jest zarezerwowane wyłącznie dla ery punka (i chociaż wywołuje jednoznaczne skojarzenia); nadaje ono dziełu Lopatina nowej optyki, z której, być może, nie zdalibyśmy sobie sprawy, gdyby nie teledysk do utworu Sticky Drama. Być może Oneohtrix Point Never przeczytał kiedyś, jak swój modus operandi opisywał Kevin Shields z My Bloody Valentine: “wypruwamy flaki z rocka i zostawiamy resztki, sam kontur”. Wydaje mi się jednak, że z każdym kolejnym “być może” konstrukcja na Garden Of Delete staje się coraz bardziej skomplikowana, a jednocześnie coraz bar-

dziej ażurowa. Kolejne zmienne wprowadzane do równania powodują w takim samym stopniu chaos, co uczucie pustki. Nie jest to jednak chaos znany z szumów komunikacyjnych na Skype, czy z płyty Platform, na której Holly Herndon - niczym Alvin Lucier - bierze na warsztat nieregularności swojego głosu. Nie jest to również pustka, jaką znamy z Death of Rave, w której to serii Leyland Kirby pod szyldem swojej wytwórni V/VM prezentuje straconą historię kultury rave. Nie - całe zamieszanie i całą przestrzeń na Garden Of Delete można wypełnić po swojemu. Niezależnie od znajomości okoliczności tworzenia GOD, niezależnie od narzędzi, jakich używał Oneohtrix Point Never, niezależnie od tego, z jakiego punktu wychodziłem, próbując zanalizować ten album - odsłuch zawsze pozostawiał mnie w stanie bliżej nieokreślonej tęsknoty. Jest to uczucie na tyle osobiste, że nie mogę ręczyć za jakość Waszego doświadczenia z tą płytą. Mimo to bardzo mocno zachęcam do odsłuchania. Jest legendarnie. Wojtek Zakrzewski

82


Ł ŁONA NAWIASEM MÓWIĄC Polski hip-hop jest dla mnie zjawiskiem dość specyficznym i trudnym do opisania, z jednej strony podchodzę do niego bardzo osobiście, bo w dużej mierze towarzyszył mi w okresie dorastania, wciąż mam wiele płyt i nie mam zamiaru się ich pozbywać. Jednak jego obecna sytuacja wygląda dość marnie, bo choć gatunek w naszym narodowym wydaniu przechodzi ponowny rozkwit i złote lata, to w moim odczuciu nic ciekawego się w nim nie dzieje. Raperów jak na pęczki, jednak żaden nie potrafi przyciągnąć mnie choćby na chwilę. I w tym wszystkim pojawia się nieobecny od prawie pięciu lat duet - Łona i Webber. Starzy wyjadacze, którzy wracają, by znowu pokazać, kto tu rządzi. I że to nudne rapowanie w języku polskim da się jeszcze uratować. I ciężko nazwać to inaczej, niż ratunkiem, bo Łona to taki Profesor Miodek polskich rapsów, ciężko mi wymienić kogoś z rodzimej sceny, kto tak dba o język, jak on. Masa metafor i zabiegów stylistycznych czynią ten album niezwykle barwnym, nawet jeśli tematycznie utwór nie jest już taki kolorowy. Teksty na „Nawiasem Mówiąc” klasycznie już odnoszą się do codziennych, często względnie błahych sytuacji, jednak wyobraźnia naszego tekściarza wynosi je na zupełnie inny poziom. Kto by przypuszczał, że Gombrowicz romansuje z Azealią Banks, a ich miłość wisi na włosku przez słabe mocowania plakatów, na których się znajdują? Adam dostrzega historię, dokleja plakat i nagrywa o tym utwór. Takich historii na „Nawiasem Mówiąc” jest w sumie czternaście, równie ciekawych i nawiązujących do wszelkich bogactw kulturowych, od „Kawy i Papierosów” Jarmuscha, po „Chłopów” Reymonta. Tematycznie Łona dotyka codziennych sytuacji, używając przy tym rozbudowanych opisów, przez co odbiorca jest

83

w stanie się z tym tekstem w pełni utożsamić i go sobie zobrazować. Oczywiście nie zabrakło humoru, za który cenimy Łonę. Na nowym albumie jesteśmy regularnie karmieni satyrą wydarzeń i ludzkich zachowań. Na pewno znacie ludzi, którzy jeszcze parę lat wstecz jeździli tymi rozklekotanymi pociągami bez nutki wzruszenia na twarzy, a dziś oburzają się na hałas w Pendolino, wypytując obsługę „co to tak wyje?”. Cały krążek jest zbudowany z takich absurdów, choć sam Łona stawia się pośród nich. Wcześniej wyśmiewając pokolenie fit, które nie rusza się z siłowni i zdrowo odżywia, sam przyznaje się w osobnym utworze do wygranej z nałogiem palenia, przez co z Jarmuscha zostało już tylko połowa. Cały czas podtrzymuje jednak, że papierosy zafundowały mu masę doświadczeń, które miały wpływ na jego życie i twórczość. Tak, jak palenie dla Łony nie było przypadkiem, tak też album zaplanowany jest od początku do końca, jest bardzo równy i spójny. Produkcje Webbera tworzą na albumie tło dla wydarzeń opowiadanych przez Łonę. Tło, które na pierwszy rzut oka jest dość skromne i czasem aż prosi się o choćby delikatną rozbudowę. Jednak nie da się ukryć, że podkłady są z głową zaaranżowane i bardzo spójne z rapem Adama. Po przesłuchaniu całości nie można powiedzieć, że Webber w którymś momencie popełnił błąd, bo całość utworów zdecydowanie trzyma się kupy, a raper w żadnym momencie nie wychodzi na pierwszy plan. Obaj panowie odwalili swoją część pracy po mistrzowsku. Trzeba przyznać, że dogadują się między sobą, jak mało kto i nie wyobrażam sobie, żeby bity Webbera na tym krążku miały zastąpić podkłady kogoś innego. Warto jeszcze dodać, że w stosunku do poprzednich albumów Łona zdecydowanie więk-


M MARK PRITCHARD UNDER THE SUN szy nacisk kładzie na intonację i melodykę swojego rapu, dodając całości jeszcze więcej kolorów. Choć „Nawiasem Mówiąc” jest albumem, który zbudowany jest na tym samym schemacie, co poprzedni, to jest to schemat na pewno mocno podrasowany, ulepszony w miejscach, w których tylko dało się go ulepszyć. Dostaliśmy krążek, który w tej samej oprawie serwuje nam historie równie ciekawe, pełne metafor i satyry, ale zaktualizowane na polskie realia roku 2016. Podobnie sytuacja wygląda u Webbera, którego bity ewoluowały i zostały unowocześnione. Jednak mimo wszystko brakuje tutaj powiewu świeżości. Z jednej strony dostaliśmy dokładnie to, za co kochamy ten duet, treści aktualne i trafne, jednak cała forma albumu pozostała niezmienna. Osobiście liczyłem na materiał, który będzie mniej przewidywalny, niż „Nawiasem Mówiąc”, materiał który zdecydowanie bardziej mnie zaskoczy. Z drugiej strony jak najbardziej jest to krążek warty uwagi, spójny i pełnowartościowy, a w porównaniu do poprzednich, chyba najlepiej wykonany, jednak wykonany na wytartym schemacie. Chętnie będę do niego wracał, tak jak wracam do poprzednich wydawnictw, by odkryć nowe smaczki i nawiązania, czy pobujać się do niezwykle wpadającego w ucho „Błędu”. Mariusz Jewuła

Mark Pritchard powoli zmierza ku słońcu. Swoją trasę wyznacza przy pomocy ambientowych map Briana Eno. Kompozycje na „Under The Sun” złożone są z drobnych motywów. Symultanicznie nakładane i zapętlane tekstury wciągają w intensywny obraz ciał niebieskich. Początkowo hipnoza Brytyjczyka jest delikatna i senna. Klimat bliski jest pustynnym terenom „Tomorrow’s Harvest” Boards Of Canada. Atmosfera nie jest tu aż tak duszna, ale równie tajemnicza. Przywodzi na myśl krautrockowe wyprawy Neu! czy Ash Ra Tempel. Bezkresne tereny eksplorowane przez Pritcharda uwodzą nie tylko instrumentalnymi pejzażami, ale także historiami głównych bohaterów podróży. Zza światów wyłaniają się głosy Bibio, Thoma Yorke’a, Lindy Perhacs i Beans. Kiedy od ciepłych barw gubimy linię horyzontu muzyk wprowadza nas w polifoniczny trans. Pritchard kontrastuje swoją opowieść elektronicznymi dźwiękami, repetycjami czy metalicznym błyskiem świateł. Z każdym kolejnym utworem autor różnicuje gamę plusków i mrugnięć kolorowych diod. Mami nas zwodniczo ciepłymi promieniami słońca, które niepostrzeżenie stają się coraz ostrzejsze. Kiedy wydaje się już nam, że zgubiliśmy drogę i zmierzamy donikąd, przed nami pojawia się obezwładniająca jasność. Dziesiątki pętel w tytułowej kompozycji ciągną się bez końca, mieniąc feerią kolorów. Tą chromestezję unaocznił Jonathan Zawada, który odpowiedzialny jest za oprawę graficzną wydawnictwa. Jego wizualizacje prezentują to co w muzyce Pritcharda jest realne i nierealne. A można się w tym pogubić, bo ponad godzinna podróż pochłania słuchacza bez reszty. Szymon Zakrzewski

84


M MATEUSZ FRANCZAK

PHIL COOK

Muzyk Daktari na solowym wydawnictwie rezygnuje z saksofonu na rzecz gitary. Jest to decyzja niewątpliwie słuszna, gdyż utwory Franczaka płyną same. Ich bezpretensjonalność ujmuje tak samo jak ulotny klimat, który udało się uchwycić muzykowi na wydawnictwie. Zmienia się on wraz z porami roku, niezmienne natomiast pozostaje nieśpieszne tempo utworów. Odnosi się wrażenie, że kompozycje były pisane wieczorami na werandzie kilka minut po zmierzchu. Spokojne, osobiste piosenki uwodzą autentycznością. Nic nie jest tu przegadane, ani banalne. Franczak subtelnie prowadzi narracje eksperymentując z brzmieniem gitary. Przeplata się tu melancholia znana z wydawnictw Matta Elliotta z efemeryczną aurą ambientowych wydawnictw z Kranky Records. „Long story short” stanowi zbiór krótkich impresji z jesiennych wieczorów i kliszę z kadrami ostatnich dni lata.

No i stało się. Phil Cook w końcu nagrał solowy album, na miarę swoich możliwości. W wydawnictwie tym artysta niewątpliwie składa hołd southern rockowi w dobrym tego słowa znaczeniu. Co ciekawe, płyta brzmi zupełnie klasycznie, tak jakbyśmy te kawałki już dobrze znali i znaleźli gdzieś w kolekcji zakurzonych płyt rodziców naszych kolegów z USA. Jest tam wszystkiego po trochu, poczynając od Americany, country-rocka aż po gospel i blues. Płyta jest progresywna i nowoczesna w tym jak Cook podchodzi do muzyki, ale czuć w niej ewidentnie klasykę. Nie ma w niej też typowego studyjnego podrasowania, widać, że została po prostu nagrana „na żywo”. Ale przede wszystkim, ta płyta emanuje dobra energią. Ponoć Cook właśnie jest taki na co dzień – ciepły, pozytywny, magnetyczny, pełen pomysłów i dowcipów, dobry kompan i przyjaciel.

LONG STORY SHORT

Szymon Zakrzewski

85

SOUTHLAND MISSION

Dla tych, którzy nie wiedzą, kim jest Phil Cook, należy się kilka słów wyjaśnienia. Wychował się w małym miasteczku w północno-środkowej części Wisconsin w rodzinie hippisowskiej, słuchając głównie płyt wielkich bluesmanów lat 60-tych i 70-tych. Grał w zespole razem z kolegą ze studiów w Eau Claire, Justinem Vernonem, w folkowo-rockowym DeYarmond Edison (przed jego projektem Bon Iver). Co cie-


P kawe, gra z nim do dzisiaj, w bardziej bluesowym The Shouting Matches. W Polsce pojawił się na Off Festiwalu kilka lat temu z zespołem grającym freak-folka, Megafaun, z Durnham, w Północnej Karolinie, gdzie do dzisiaj zresztą mieszka sam artysta. Ten zespół był po prostu składem DeYarmond Edison, ale bez Vernona. Niestety już zawiesił działalność.

„Belong” nawiązuję do głębokich tradycji amerykańskiego folku. Następne utwory, jak choćby „Lowly Road” to już ukłon w stronę soulu i bluesa. A „Time to Wake” brzmi jak bluesowa kołysanka, którą Cook, być może, napisał dla swojego młodego syna. W „Anybody Else” widać wpływy Justina Vernona. Płytę zamyka inspirujący kawałek alt-country, „Gone”.

Jak sam twierdzi, ten przełomowy dla niego moment nastąpił podczas pracy nad nową płytą The Blind Boys of Alabama w 2013 roku, częściowo, jako lider zespołu. Tak naprawdę wtedy poczuł, że ma przyzwolenie na tworzenie dźwięków, które siedzą mu głęboko w głowie. Nagle zaczął tryskać pomysłami, choć potrzebował czasu, by dał pełny wyraz swoim emocjom. Okazuje się, Cook poświęcił aż dwa lata pracując przy „Southland Mission”. Przy pierwszym kawałku „Ain’t It Sweet”, gdzieś z pogranicza southern rocka i country, pomagał mu właśnie dobry kumpel Justin Vernon. Jedyny cover na tej płycie to drugi kawałek zatytułowany „1922”, który nagrał jego folkowy mentor, Charlie Parr, nawiązujący w nim do doświadczeń swoich rodziców podczas wielkiego kryzysu w USA lat 20-tych. „Great Tide” to już mistrzostwo, zwłaszcza w sposobie, w jaki utwór rozbudowuje się. Natomiast akustyczny

Chris Cornell powiedział niedawno, że: „szczerość w muzyce jest teraz tym, czym dawniej był punk”. Coś w tym jest. Płyta „Southland Misson” Cooka jest dobrym tego przykładem. Szczera do bólu, nagrana na własnych zasadach i w stanie prawdziwego natchnienia. Niewątpliwie była duchową podróżą wykonawcy. To jedna z tych płyt, które wymagają trochę czasu, aby się z nią zapoznać na dobre. To rzadkość w dzisiejszych czasach. Na YouTube można obejrzeć niedługi, świetny dokument o tej płycie. Phil Cook twierdzi tam, że od przyjaciela nauczył się, że ważne jest otaczać się ludźmi, muzykami, którzy cię inspirują i którzy mają wielkie umiejętności. Należy robić to, kiedy i jak tylko możesz, a dobra muzyka przyjdzie sama. Amen. Gabriel Kutz

86


SKEPTA Moje pierwsze próby spisania recenzji najnowszego materiału głowy kolektywu Boy Better Know zaowocowały dwoma pozornie sprzecznymi akapitami: 1. Skepta PODSUMOWAŁ i WYJAŚNIŁ - “Konnichiwa” to podręcznik grime’owca. 33-letni Londyńczyk (jak słusznie zauważył korespondent Porcysa, mój dobry ziomek Witold - wiek chrystusowy nie jest tutaj bez znaczenia) zamiast rozszerzać granice swojej domeny woli raczej operować na obszarach rodzimych dla gatunku. Klipy muzyczne, jakie znajdziemy na Youtube (Man, That’s Not Me, It Ain’t Safe) dosłownie zioną atmosferą początków londyńskiej sceny grime. 2. Na okładce albumu widzimy znaczek pocztowy sugerujący, że “przesyłka” jest pierwszej klasy. “Konnichiwa” już na wstępie przedstawia się jako “produkt eksportowy”, skrojony “na miarę” dla “amerykańskiego” słuchacza. “Odbiorca” nie zaznajomiony z brytyjską sceną być może kojarzy Skeptę dzięki rozwijanemu przez ocean czerwonemu dywanowi (rolkę materiału pomagali turlać m. in. Drake, Kanye West, A$AP Mob czy Danny Brown). Jeśli nie kojarzy, to nic straconego - stempel na przesyłce sugeruje, że będzie trochę egzotycznie(*).

87

Spokojnie da się jednak pogodzić oba podejścia tak, by “robiły sens”. Skepta odciska na albumie swoje wieloletnie doświadczenie, chciałoby się rzec – grime’owe savvy - jak również wpuszcza na krążek dużo świeżego powietrza. Podkłady jego autorstwa nawiązują do tradycji sceny; przywołują muzykę 8-bit (charakterystyczny dźwięk dzwonka telefonu w Lyrics), czy wytwory typowo brytyjskie - wonky (tytułowy utwór, Crime Riddim), sygnowane przez Wileya eskimo sound (That’s Not Me) oraz kojarzony ze stylem D Double E i Jammera drum’n’bass; kolejną falę produkcji grajmowych (które kojarzymy m.in. z bitami, pod które nawija Novelist czy Kano) reprezentuje Ragz Orginale (Text Me Back). Tę garść wyliczeń i, zdawałoby się, niepotrzebnych łatek, zamyka lekko podszyty UK garage Shutdown oraz… Pharrell. (**) Tak się składa, że utwór, w którym maczał palce amerykański superproducent z Ameryki (Numbers), jest zaraz obok Ladies Hit Squad (w którym, nomen omen, wokale dogrywa amerykański raper A$AP Nast), najbardziej “nieswoim” elementem całej układanki. Wajbik nijak nie kojarzący się z groźnym flow i tekstami, a bardziej z hookami Chance The Rappera, jest dla Josepha Juniora Adenugi obcym terytorium. Skepta, tak jak na całej reszcie albumu, imituje występ na żywo: szczeka do mikrofonu i ani o jotę nie łagodzi flow. Taka konsekwencja ujemnie odbija się na odbiorze utworu, który w zamierzeniu - chyba - miał być balladą. (***)


KONNICHIWA

Mimo pojedynczych wpadek, lub jak kto woli - wolt stylistycznych, wspomniane w wielokrotnych cudzysłowach zinternacjonalizowanie materiału na płycie o dziwo wypada bardzo dobrze. Niektóre linijki nawiązujące do amerykańskiego hip hopu, przez długie lata wykluczającego istnienie brytyjskiej sceny, brzmią raczej śmiesznie (“Think you’re a killer but your name ain’t Cam”; “And if you don’t like it then fuck me/ Not literally, but fuck me (...) And I turned into MC Hammer, they can’t touch me”). Pozostałe teksty natomiast swoją prostotą i humorem dosłownie wygrywają cały kawałek (vide hasztag z Charlie Sheenem na początku Numbers). W tej brytyjsko-amerykańskiej mieszance największą rolę odgrywa jednak sam grime. Fakt, że na płycie pojawiły się refreny, jest dobrą zapowiedzią radiowego (tym razem już nie w pirackiej stacji) potencjału. Wreszcie słychać (“Lyrics for lyrics, calm”), że od kilkunastoletniej historii sceny można się wybić jak na odskoczni. Takie głosy dochodzą również spoza grime’owej kliki, np. ze strony komentującego brytyjski rap projektu Deana Blunta Babyfather. Być może chude lata dla grime’u wreszcie się skończyły. Dla Skepty bez wątpliwości tak.

(*)Gdyby Edward Said jeszcze żył i pisał nie o orientalizmie, a o wzajemnej stereotypizującej tendencji na linii US-UK, myślę, że ten album zacytowałby jako obraz muzyki grime w umyśle standardowego słuchacza rapu w Stanach Zjednoczonych. (**) Po resztę “core-owych”, właściwych scenie grime odniesień zapraszam do mojego tekstu z poprzedniego numeru Kilofa. (***) Pełnia energii Skepty uwidacznia się właśnie podczas występów na żywo (np. surprise gig w Shoreditch lub stream z release party w Japonii). Wszystkie użyte ad-liby, dźwięki syren policyjnych i wystrzałów, krzyki i tłuczone butelki wydają się nagle być oczywistym zamierzeniem. Wojtek Zakrzewski

88


S SLEATER-KINNEY

TAMARYN

NO CITIES TO LOVE

CRANEKISS

Po prawie dziesięcioletniej przerwie, zawsze tryskający energią, zespół Corin Tucker, Carrie Brownstein i Janet Weiss, powrócił z jedną lepszych płyt roku. Sleater-Kinney zawsze raczej przemawiał do znawców i tych, którzy wpływają na kulturę, ponieważ był ciut za straszny dla mainstreamu, ich utwory po prostu za dziwne. Eddie Vedder poznając Corin i Carrie, ponoć stwierdził, że czuje się jakby był w obecności Jaggera/Richardsa. Fred Armisen, zafascynowany był zespołem do tego stopnia, że wraz z Brownstein, wymyślił serial „Portlandia”. Ciekaw jestem ile osób, nieznających tej wywrotowej kapeli z Oregon, po przesłuchaniu „No Cities to Love” też od razu się wkręci. Myślę, że sporo. Sleater-Kinney to nie kapela feministyczna, indie czy ruchu post riot grrrl/queer, ale zwykły zespół rockowy, który po prostu wymiata. Album zdecydowanie królował w rankingu najbardziej puszczanych płyt roku rozgłośni uniwersyteckich w USA. Jak kiedyś będę powracał do 2015 roku, ta płyta będzie jedną z pierwszych, która przyjdzie mi do głowy.

To, że Tamaryn jest wszechstronną artystką było wiadomo już od dawna. Wystarczy przypomnieć sobie jej genialny, gotycki singiel „Love Fade” z debiutanckiej płyty. Okazuje się, że pochodząca z Nowej Zelandii artystka w wolnym czasie robi też różne projekty w dziedzinie sztuki multimedialnej. Przez pewien czas mieszkała na stałe w Kalifornii, gdzie nie tak dawno, sporo pomagała przy nowej płycie Dum Dum Girls „Too True”. Dodatkowo skomponowała ścieżkę do kilku filmów niezależnych. Album „Cranekiss” jest jej trzecim w dorobku i był ponoć nagrany w innym stylu niż zwykle, już po przeprowadzce z powrotem do Nowego Jorku. Widać, że artystka porzuciła standardowe gitarowe brzmienie na rzecz elektroniki, samplingu i brzmienia z gatunku synthpop. Zatrudniła też przy produkcji płyty, Jorge Elbrechta, znanego z współpracy z Ariel Pink czy na przykład Violens. Z dobrym efektem.

Gabriel Kutz

89

Otwierający kawałek „Cranekiss” zdecydowanie przypomina bardziej mroczny Beach House. O następnym, „Hands All Over Me”, sama Tamaryn przyzna, że to dla niej prawie jak piosenka wyciągnięta z początku kariery Madonny, ale która dodatkowo została zmiksowana przez członków My Bloody Valentine. Ponoć ulubionym utworem artystki na płycie jest „Last”, który nawiązuje trochę stylistyką do wczesnego


T okresu Simple Minds. Następny, „Collection”, definitywnie przypomina jakieś zapomniane brzmienia z repertuaru Elizabeth Fraser i Robina Guthrie z Cocteau Twins. W drugiej części płyty jest już naprawdę bardzo dobrze. Najmroczniejszy utwór na płycie „Softcore” idzie bardziej w stronę gotyckiego z okresu wytwórni 4AD. Ponoć artystka spędziła sporo czasu na pornograficznych portalach szukając jakiegoś samplingu kobiecego orgazmu. Ponoć dołączyła też do niego jeden z pewnej słynnej sceny filmu Wim Wendersa, „Paris, Texas”. Nie mogę się też oprzeć wrażeniu, że ta mieszkająca w Nowym Jorku nowozelandzka artystka wychowała się dokładnie na tym, co istotne: The Cure, Slowdive, Depeche Mode, Cocteau Twins, Clan of Xymox, można by wymieniać jeszcze długo, wsłuchując się w ten album. Ciekawostką, jest fakt, że Tamaryn swego czasu przeprowadziła świetny wywiad z samym Martinem Gore z Depeche Mode, którego zalicza do jednego z najwybitniejszych songwriterów w historii, a jednocześnie do artystów, którzy wywarli na nią największy wpływ. Warto sobie ten wywiad odszukać w sieci, ponieważ Tamaryn między innymi pyta Martina o bardzo ważne rzeczy, na przykład o jego duchowość. Rzuca tam też tezę, że tylko w okresie lat 80-tych, mogły zaistnieć

takie niezwykle twórcze zespoły jak wyżej wymieniony Depeche Mode czy The Cure, z jednej strony, tworząc zupełnie nowy i własny styl muzyki, a z drugiej, osiągając zasłużone uznanie i sławę. Biorąc pod uwagę dzisiejszą sytuację na niezależnym rynku muzycznym, dla zespołów zaczynających swoją drogę teraz, powtórzenie tego wydaje się raczej nieosiągalne. Reasumując, nowa płyta Tamaryn jest ewidentnym ukłonem artystki w stronę różnych niezwykłych brzmień z lat 80-tych, do których należy wracać, przynajmniej, co jakiś czas. „Softcore” jak i prawie cały album, to przede wszystkim, świetnie aranżacje i wielowątkowe zapożyczenia z synthpopu z tamtych lat, choć pojawia się też gitarowy pogłos i zniekształcony wokal w stylu shoegaze’u. Gabriel Kutz

90


T TIM HECKER LOVE STREAMS

Tim Hecker to dla mnie jeden z tych artystów, obok np. Daniela Lopatina czy Bena Frosta, którzy dzięki latom doświadczeń posiedli pewien „znak jakości” – poziom poniżej którego nowymi kompozycjami nie mogą już spaść. I to poziom na tyle wysoki, że czasem myślę, że to właśnie o takich artystach za 50, 70 czy 100 lat będzie można mówić, że są najlepszymi kompozytorami naszych czasów.

nią wokale i wokalizy, za których ostateczni kształt odpowiadał Jóhann Jóhannson. Szczególnie mocny wydźwięk mają one w wysuwającym się na pierwszy plan płyty „Castrati Stack” oraz moim osobistym faworycie, czyli pierwszej części „Violet Monumental”. Tim Hecker przyznał w jednym z wywiadów, że inspirację do ich pojawienia się stanowią XV-wieczne kompozycje Josquina Des Presa.

I tym razem Timowi Heckerowi znów udało się przeskoczyć tę ustawioną już chyba niemal na stałę poprzeczkę. Dowód to oczywiście „Love Streams” – album, po którym podróż, jako zeszłoroczny bywalec unsoundowych koncertów, muszę zacząć muszę od okładki. Różowo-fioletowa, rozmyta grafika to potwierdzenie, że na nowym krążku Kanadyjczyka znajdziemy klimaty tożsame z tym co Hecker zaprezentował podczas „Ephemera Live”. Znów w twórczości Heckera znajdujemy zatem dwie rzeczy. W zasadzie: jedną, ale w dwóch wymiarach – gęstość. Po pierwsze jako gęstą, niepewną atmosferę charakterystyczną dla Heckera oraz po drugie gęstość środków ułożonych w warstwy, które tworzą poszczególne utwory.

Warto zaznaczyć, że na „Love Streams” stosunkowo niewiele jest dynamicznych momentów. Na tym polu wyróżnia się przede wszystkim końcówka albumu – ostatnie momenty „Collapse Sonata” oraz finalne, i bzyczące dronami „Black Phase”. W kontekście drugiego z tych utworów rozszerzyć można jeszcze listę znanych muzyków, z których pomocy skorzystał Hecker, bowiem dronowe gitary dołożył znany ze ścisłej współpracy z Kanadyjczykiem Ben Frost.

Tym którzy słuchając nowej propozycji od artysty, tradycyjnie szukają porównań z poprzednimi dokonaniami, spieszę także wyjaśnić, że wielkich zmian względem „Virgins” na „Love Streams” raczej nie uświadczymy. Charakter obu tych płyt jest bardzo podobny, jednak tym, co najnowsze dzieło Kanadyjczyka wyróżnia na tle płyty z 2013 roku, są przede wszystkim przewijające się przez

91

„Love Streams” to może nie tak wielkie dzieło jak „Ravedeath, 1972”, któremu niezwykły charakter nadała scenaria islandzkiego kościoła Frikirkjan. To raczej niewielki zwrot w stosunku do poprzedniego „Virgins”, który jednak wielu osobom zaznajomionym z twórczością Heckera, oraz przede wszystkim świadomym tego czym jest Ephemera, może bardzo skutecznie podziałać na wyobraźnię i pomóc odtworzyć mglistą, gęstą atmosferę występu w Starej Fabryce Tytoniu. Mikołaj Grabski-Pawłowski


W WSIE WSIE

Wsie to wspólny projekt Bartosza Zaskórskiego i Konrada Materka. Dziesięć zebranych na kasecie słuchowisk razem z jednym pozbawionym narracji utworem muzycznym stanowią całość, której słuchanie można porównać z zaczytywaniem zaatakowanego przez pleśń i grzyby egzemplarza Gdzie indziej Henriego Michaux. Te wszystkie szumy, trzaski i różnego rodzaju nagrania terenowe, które składają się na ścieżkę dźwiękową Wsi, najprościej zilustrować za pomocą jednej z grafik Zaskórskiego. Jest na niej ubrany na czarno facet, który siedzi na krześle, a prawą rękę trzyma na prostym syntezatorze. Pewnie mówi też coś do mikrofonu. Gwarancji nie ma, bo umieszczony na statywie mikrofon zamiast na usta skierowany jest na coś w rodzaju grzybni, która razem z mchem i jakimiś leśnymi pasożytami porasta na metr w górę łysą głowę faceta. A to co słychać, to może dziwnie przefiltrowane Ruchome obrazy ze swoją „stalą, szkłem i polipropylenem”.

do opuszczenia enklaw, charakteryzowanych przez obsesje ich mieszkańców. Klimat tych opowieści, w których ludzie chowają w mchu obrazki świętych albo zbierają stare elektroniczne sprzęty, w dużej mierze tworzy głos Kuby Materka. Mówi wolno, beznamiętnie, z wyczuwalną rezygnacją. Kilka razy miałem wrażenie, że zaraz da sobie spokój i zamilknie. Wsie jako słuchowisko naprawdę dają radę, ale jeszcze lepsze są z filmami. Te można póki co obejrzeć w Internecie, ale idealnym nośnikiem dla tego projektu byłaby jednak kaseta VHS. Michał Katolicki

Przedstawione we Wsiach opowieści też nie odbiegają od tego, czym Bartosz Zaskórski zajmował się w sztuce już wcześniej. Choćby w wydanym razem z Kubą Kapralem zbiorze Trumin i inne artefakty, w którym dali krótki popis archeologii równoległej. Wsie to trochę taka geografia równoległa, z opisami małych i niemożliwych

92


XVIII


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.