KILOF X

Page 1


Dance with me the gallowdance Jak przetrwać jesień? Mamy na to parę sposobów. Pierwszy z nich to duża dawka francuskej elektroniki. Ogrom polecajek w tym temacie znajdziecie w artykule automne/hiver. Redaktor Zofia pokusiła się nawet o zdradzenie swojej prywatnej playlisty. Z jednej strony muzyka do tańczenia, z drugiej niekończąca się depresja pofestiwalowa. Co po Unsoundzie? czyli redaktor Tomasz radzi jakie albumy przesłuchać, aby wrócić do świata żywych. Ja natomiast uciekam przed jesienną chandrą aż do Holandii. Podobno wakacje lekarstwem na wszystko. Co tam studia, jak to rapował L.U.C: „sesja nie procesja, sesja poczeka”.


KILOF X 3 5 7 9 23 33 45 47

NEWSY EVENTY MIX: KILOF VOLUME iii UNSOUND FESTIVAL automne/hiver LE GUESS WHO? co po unsoundzie? recki

OKŁADKA + LOGO: MICHAŁ ZAKRZEWSKI GRAFIKA: SZYMON ZAKRZEWSKI


KILOFOWE NEWSY

Dziewczyny z LA zapowiedziały nowy krążek. Oprócz krótkich spotów dla Calvina Kleina poznaliśmy pierwszy singiel pod nazwą „Love Is To Die”. Album zatytułowany będzie po prostu Warpaint i ukaże się 21 stycznia w katalogu Rough Trade

Czasy „under 200 listeners” dla patten na last.fm dawno się skończyły. Jednak tym bardziej pójdą w niepamięć, gdyż artysta właśnie podpisał kontrakt z Warp Records

Wczoraj ukazała się pierwsza zapowiedź nowej kasety RSS B0YS. Do sieci trafił także utwór promujący wydawnictwo z Sangoplasmo records. PRMR 0F NW CSTT TP C0MNG S00N

3


Flaming Lips, Mercury Rev, Mark Lanegan, Califone i jeszcze parę innych zespołów nagrałokawałki na tribute album Marka Linkousa znanego wszystkim jako Sparklehorse. Dochód ze sprzedaży albumu przeznaczony zostaniena fundacje wspierającą osoby chore psychicznie

Własnym siłami trio kiRk wydało nowy album. Nakładem Circon Int. za symboliczne 10zł można już nabyć „Mszę świętą w Altonie”. Sami artyści piszą o dziele: „Msza [...] to wyprawa w nieznane. To improwizacja i ciągły, dźwiękowy dialog. To trans i medytacja. To rytuał.

Jeżeli mało Wam ostatnio Kuby Ziołka to mamy dobre wieści - kolejną porcję brutalizmu magicznego tym razem w duecie z Łukaszem Jędrzejczakiem pod szyldem T’ien Lai. Po czterech tegorocznych albumach to chyba już ostatnie tegoroczne wydawnictwo Ziołka.

4


KONCERTOWY

ROZ

WAGLEWSKI FISZ EMADE , NIECHEC ,

20.11

| Kraków,

JAZZPOS 28.11

| Kraków, Magazyn Kultury

ÓLAFUR ARNALDS MATCH & FUSE FESTIVAL

27.11-01.12

| Warsza Sopo

GÓWNO 5


JAZDY

ZKŁAD Rotunda

20.11 | Warszawa, Pardon, To Tu PIETNASTKA , SPOLITA 20.11 | Kraków, Magazyn Kultury

T’IEN LAI 28.11

28.11

| Kraków, Klub RE

. , | Gdansk, Klub Zak

PRIMAL SCREAM

29.11

, | Gdansk, B90

awa, Bydgoszcz ot, Kraków

12.12

| Kraków

JARBOE

14.12

| Wrocław, Centrum Kultury Agora

6


KILOF VOLUME III Przed Unsoundem przerzuciłem się na mixcloud. Teraz już oficjalnie wydajemy mixy, a nie jedynie playlisty. Może nie przescrobblujecie kawałków z Kilof Volume III, lecz z pewnością znajdziecie przez to dużo ciekawszą propozycję nowych utworów z tegorocznych wydawnictw. To tylko godzina, którą i tak spędzacie codziennie na fejsie. Czemu nie mielibyście posłuchać w tym czasie najciekawszych kawałków z ostatnich miesięcy?

7


ALAMEDA 3|BILL CALLAHAN|CLASSIXX DARKSIDE|DWUTYSIĘCZNY|FACTORY FLOOR GESAFFELSTEIN|JONWAYNE|JULIA HOLTER KWES.|KUCHARCZYK|LUTTO LENTO MAZZY STAR|MOONFACE MOŻDŻER DANIELSSON FRESCO|NIWEA RODRIGO AMARANTE|STEFAN WESOŁOWSKI TY SEGALL|VATICAN SHADOW WILLIAM ONYEABOR

play

8


UNSOUND 2013 :

OCTOBER


: INTERFERENCE

R 13 - 20


U N S O U N D Ciężko jest 8 dni streścić w paru zdaniach przy okazji niczego nie pomijając. Dlatego przedstawiamy Wam różne relacje tegorocznego festiwalu. Trochę się rozpisaliśmy, ale też dużo się przez ten czas wydarzyło. W trakcie lektury znajdziecie parę moich szkiców oraz już pod sam koniec link do unsoundowego mixu.

11


Moim pierwszym odczuciem po zeszłorocznym „The End” było zmęczenie. Ostatniego dnia czułem ulgę z powodu końca tego ponad tygodniowego maratonu. Tym razem wpadłem w unsoundowy trans. Oddałem się całkowicie interferencji i chciałem wykorzystać każde wydarzenia z tegorocznego programu. Pierwsze trzy dni w Muzeum Manggha były intensywne, transowe, choć momentami także dłużące się i senne. Jednak bez wątpienia idealnie wkomponowały się w początek ośmiodniowego eventu. Otwierające koncerty Anny Zaradny, Mika Vainio i Tropic Of Cancer nie wyróżniły się specjalnie na tle pozostałych wydarzeń tygodnia. Były to bardzo ostrożne, mało zróżnicowane występy. Niestety największym rozczarowaniem okazał się materiał z „Restless Idylls”. Camella w swojej czerwonej marynarce, otoczona kłębami dymu, rozpoczęła koncert niczym Dorothy w lynchowskim klasyku „Blue Velvet”. Ta unikalna aura z czasem diametralnie uległa zmianie. W sali wypełnionej po brzegi trudno było poczuć kameralność muzyki Tropic Of Cancer. Zza mgłą aranży zlewały się wokale Lobo i większość kawałków wybrzmiała niemal identycznie.

Jednak z każdym kolejnym dniem festiwalu występy stawały się mocniejsze i ciekawsze przez kontrastowe zestawienie artystów. Najbardziej zróżnicowanym dniem w Muzeum Kultury i Sztuki Japońskiej okazał się wtorek. Wieczór rozpoczęła Norweżka Jenny Hval. Jej unikalna barwa głosu wybrzmiała jeszcze lepiej niż na tegorocznym „Innocence is Kinky”. Poruszając w niebanalny sposób problem seksualności pokazała się jako niesamowicie wrażliwa i świadoma artystka. Następnie na scenie pojawiło się trio Innode. Choć albumem „Gridshifter” mnie nie kupili, tak na żywo ich mocny, nasycony set wzbudzał intensywne i wyraziste emocje. Dzień zamknęła szwedzka ekipa Fire! Początkowo jazzowego ognia było aż nadto, na szczęście trio Gustafssona z czasem uspokoiło swoje wariacje, pozwalając tym samym wpaść w trans ich muzyki.

12


Przełomowym momentem w tygodniu okazała się środa. Zamknęła pewną sekwencje koncertów i postawiła cezurę. Dla mnie oznaczała ona koncert Stefana Wesołowskiego ze świetnym przedpremierowym „Liebestod”. Sekcja dęta i smyczkowa oraz pianino + sample - tyle wystarczyło abym wreszcie poczuł koncert kompletny i dojrzały. Może i złym pomysłem jest psucie skrzyni biegów pod Świeciem, ale dzięki temu wieczór w Synagodze Tempel zakończył się wyjątkowo.

oddalał się ze swoją trąbką w tył głównej nawy, natomiast Charlemagne grał stały motyw nad ołtarzem na kościelnych organach. Interferencja dwóch źródeł dźwięku przy akustyce tego wyjątkowego miejsca wywarła na mnie ogromne wrażenie. Dzięki takim wydarzeniom przez niezrozumienie skłaniamy się do różnych refleksji, co tworzy całkowicie inne punkty widzenia i prowadzi często do ciekawych dyskusji.

Kiedy inni spali, czy też trwali w półśnie, ja pochłaniałem kolejne łacińskie sentencje do kolokwium. Także uwieńczyłem to sleep koncertem, tyle że we własnym łóżku. Nie przynudzając, odbiegnę trochę od relacji dzień-po-dniu i skupie się na pewnych wiodących aspektach tegorocznej edycji Unsoundu.

Drugim ważnym spotkaniem był wspólny set artystów z Modern Love: Demdike Stare i Andy’ego Stotta pod szyldem Eutectic. Niektórzy po tym koncercie oczekiwali ciężkich niskich brzmień, pociętych tekstur i patosu na miarę wpisania sobie „koncertu życia” na fejsie. Na szczęście trio zaprezentowało taneczny popis swoich możliwości, bawiąc się przy tym i rozkręcając sobotnią imprezę na dobre. Nie pomyślałbym, że będę kiedykolwiek się tak bujał do „Numb” Stotta.

Spotkania/współpraca

Wixa / Baleciki

To jeden z ważniejszych czynników, który sprawia, że krakowski festiwal jest na swój sposób wyjątkowy. Unsound od wielu lat motywuje do tworzenia nowych projektów przez połączenie artystów lub zainicjowanie ich spotkania po latach. Nie inaczej było w tym roku. W czwartek w sakralnym anturażu Kościoła Św. Katarzyny mogliśmy zobaczyć i usłyszeć dwie legendy nowojorskiej sceny awangardowej: Rhysa Chathama i Charlemagne Palestin’a. Był to ich pierwszy wspólny koncert od ponad 30 lat! Ogromna swoboda, zabawa i pomysł sprawiły, że pamiętam do tej pory każdy niuans ich performance’u. Jako prekursorzy muzyki no-wave’owej opierali się na stałej i jednolitej kompozycji, która zmuszała słuchacza do ogromnego skupienia i otwarcia. Większość osób nie dotrwała do końca, co sprawiło, że występ nabrał trochę charakteru kameralnego spotkania z artystami. Podczas ich występu po raz pierwszy w pełni poczułem temat przewodni 11. edycji festiwalu. Rhys

To spécialité Unsoundu - zwłaszcza od zeszłego roku, kiedy organizatorzy wykorzystali (jeszcze wtedy opuszczony) Hotel Forum. Atmosfera tego miejsca jest niepowtarzalna, a trzy różne pokoje przenoszą w całkowicie inny klimat. W tym roku w programie znalazły się aż trzy dni zorganizowane w hotelu. Na pierwszy niestety nie dotarłem, uległem tzw. Interferencji czasu. Drugi natomiast przetańczyłem już do rana. Zdecydowanym sztosem okazał się showcase White Material Records. DJ Richard i spółka doskonale zdają sobie sprawę jak rozbujać publikę od zaraz. Drugi świetny set należał do Stellar Om Source. Christelle i jej „Joy One Mile” to najlepszy piątkowy bang, jaki mogliśmy sobie wymarzyć. Laurel Halo kocham, więc jestem mało obiektywny, a Underground Resistance trochę przegadany, choć pod koniec występu było już całkiem nieźle.

13

Sobotę otworzył równie świetnym występ Lutto Lento. Właściciel oficyny Sangoplasmo, znany ze swojej kolekcji kaset, wywijał tym razem na winylach. Bardzo dobry


taneczny set zebrał sporą grupę słuchaczy, jednak po 40 minutach trzeba było odwiedzić zamaskowany duet RSS B0YS. Po Tauronie słyszałem mieszane opinie odnośnie ich debiutanckiego koncertu, ale to co ta dwójka z labela Mik.Musik zaprezentowała w największym pokoju Hotelu Forum spokojnie zakwalifikowałbym do najciekawszych wydarzeń tego roku. Tajemnicza, duszna aura, a zarazem mocny stały rytm, pocięte fabryczne warstwy, momentami wykorzystane dziwne, egzotyczne sample oraz świetne arabskie wizualizacje od Pussykrew sprawiły, że po prostu nie dało się wyjść z tego transu. Co ciekawe moją weekendową imprezę zwieńczył występ Pantha Du Prince & The Bell Laboratory. Zabawa rytmem, tworzenie kanonów to byłoby jedynie powielanie dokonań i eksperymentów Reicha. „Elements of Light” w wersji live to niesamowicie taneczny materiał. Pląsy w Muzeum Inżynierii przerwała mi dopiero procesja kowali Panthy. Ogromne zaskoczenie i zasłużone owacje na koniec występu.

And the winner is... Wieńce laurowe należą się przede wszystkim polskim artystom. To ich występy najbardziej zapadły mi w pamięci i mam wrażenie, że to także ich festiwal. Trzy showcase’y, o których słyszałem w samych superlatywach, panele dyskusyjne, targi płytowe czy też rysunkowe historyjki Wojtka Kucharczyka to kolejne elementy, które przez te parę dni zbudowały całą atmosferę „życia unsoundem”. Fajna inicjatywa wyszła również od strony organizatorów. Dokumentowanie koncertów przez szybki szkic czy rysunek pozwoliły każdemu mieć swój własny, artystyczny wkład w festiwal. Ponadto pomysł z pozbyciem się tysiąca lustrzanek i komórek w trakcie występów wypalił. Wydarzenia pozbawione dodatkowym bodźców, bez fotorelacji i słabej jakości nagrań, stają się czymś wyjątkowym i niepowtarzalnym. Oczywiście mógłbym zrobić jeszcze rubrykę „loosers”, ale nie służyłaby ona niczemu. Pomimo paru rozczarowań, średnich koncertów i całemu zmęczeniu nieodłącznie towarzyszącemu tak długiemu eventowi - ostatniego dnia nadal miałem ochotę na więcej. W sumie nadal mam. Szymon Zakrzewski

14


U

N

S

O

U

Tegoroczny Unsound był moim drugim, jednak zupełnie innym od poprzedniego. Rok temu mieszkałem w Krakowie, lecz mimo to wpadłem tylko na jeden wieczór koncertów w Hotelu Forum. Tym razem, mimo że z królewskiego miasta na stałe się wyniosłem, program festiwalu kazał mi zostać aż pięć dni - od wtorku do soboty - podczas których odwiedziłem dwa razy Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej Manggha i trzy razy wspomniany wcześniej Hotel Forum. WTOREK Pierwszym występem, jaki dane mi było zobaczyć był ten zaprezentowany przez norweską artystkę Jenny Hval. Kilka godzin wcześniej miałem okazję zaznać przedsmaku tego, co mnie czeka, ponieważ to właśnie od panelu dyskusyjnego z Jenny rozpocząłem uczestnictwo w festiwalowych wydarzeniach. Norweżka prezentuje dość ciekawe podejście do komponowania swoich utworów, umieszczając w ich ramach skondensowane przemyślenia na temat społeczeństwa i seksualności w formie tekstów i sporą liczbę eksperymentów dźwiękowo-wokalnych. Mimo to często dodaje do tego interesujące melodie i wtłacza całość w formę popowej piosenki. Na scenie oprócz gwiazdy byli obecni również perkusista i gitarzysta, którzy wraz ze znakomicie czującą się za mikrofonem (urocza konferansjerka!) Jenny stworzyli dość dynamiczny i dobrze brzmiący zestaw. Myślę, że w niewielkiej blondynce jest spory potencjał; zagrany na koniec, niepublikowany jeszcze, nowy kawałek wyróżniał się na tle pozostałych i dał nadzieję na to, że w niedługim czasie setlisty Hval mogą być interesujące w stu, a nie tak jak w Krakowie 40 procentach.

15

N

D

/

2

Tego wieczora w Mandze rządziły składy trzyosobowe. Mieliśmy okazję zobaczyć jeszcze Innode - niecodzienny projekt składający się z obsługującego syntezatory Stefana Nemetha i dwóch towarzyszących mu perkusistów oraz Fire! - eklektyczny twór dowodzony przez szalonego saksofonistę Matsa Gustafssona, który zyskał już w Polsce, i nie tylko, sporą popularność. Ci pierwsi zaprezentowali niezwykle porywający, rytmiczny set oparty na potężnych uderzeniach bębnów zanurzonych w fali elektronicznego hałasu. Osobiście od jakiegoś czasu interesuję się artystami operującymi gdzieś na granicy noise’u i transu, próbującymi okiełznać burzę dźwięków jednostajnym beatem i jeśli chodzi o Unsound, to występ Austriaków, obok Pete’a Swansona, o którym później, był dla mnie chyba najbardziej satysfakcjonującym pod tym względem. Wieńczący ten wieczór Szwedzi z Fire! nie zawiedli moich oczekiwań, jakie żywiłem wobec nich po występie na OFF Festivalu, którego zdołałem obejrzeć jedynie drugą połowę. Wykorzystując saksofon, gitarę basową i perkusję pokazali niezwykle energetyczną i wciągającą mieszankę jazzu, krautrocka i jeszcze kilku innych gatunków. Nieważne jednak etykietki, ważny był stan, w jaki udało im się mnie wprowadzić. Pomimo kilku zgrzytów w postaci problemów basisty i może nieco niepotrzebnych eksperymentów elektronicznych Matsa, bujało mi się znakomicie. W spory niepokój wprawiają mnie głosy dziennikarzy i recenzentów, jakoby Fire! nie było tak znakomitą petardą koncertową, jak inny projekt Gustafssona, którego jeszcze nie widziałem The Thing. Nie mogę się doczekać, aż nadarzy się kolejna okazja, żeby zweryfikować ten pogląd (z tym zespołem również gościł w naszym kraju ostatnio kilkukrotnie).


ŚRODA Środa pod względem koncertowym miała należeć tylko i wyłącznie do Roberta Richa (niestety nie udało mi się dotrzeć na showcase Monotype Records, podobnie jak w kolejnych dniach na pozostałe pokazy polskich wytwórni w klubie RE). Kilka minut przed północą dotarłem do Hotelu Forum, wszedłem do ciemnej sali i rozłożyłem karimatę. Potem była już tylko muzyka. Otulająca do snu, ale jednocześnie nie pozwalająca zapaść w jego głęboką fazę. Rich przez osiem godzin raczył około trzystu zgromadzonych słuchaczy ambientowymi i new age’owymi dźwiękami, które znakomicie rozchodziły się po przestrzeni starego hotelu. Cały koncert, a może bardziej całe doświadczenie było dla mnie czymś niesamowitym i prawdopodobnie niepowtarzalnym. Trudno ubrać to w słowa, nie popadając w przesadę i pretensjonalność. Zainteresowanych ogólnym odbio-

rem i wrażeniami innych uczestników odsyłam do fanpage’a festiwalu na Facebooku, na którym dzień po koncercie wielu postanowiło spróbować opisać to, co przeżyli.

CZWARTEK

Trzeci dzień mojego pobytu w Krakowie był najbardziej rozczarowujący. Wieczorem w Hotelu Forum uczestniczyłem w koncertach Forest Swords i Clipping. oraz częściowo Mykkiego Blanco i King Midas Sound. Występ tego pierwszego był jednym z bardziej przeze mnie oczekiwanych. Zarówno EP-ka “Dagger Paths”, jak i debiutancki album “Engravings” zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Talent Matthew Barnesa został jednak znacząco przyćmiony przez strasznie słabe nagłośnienie. Nie wiem, czemu musiało paść akurat na niego, ale

16


spośród wszystkich artystów, którzy pojawili się w nieczynnym od lat hotelu, został chyba najbardziej skrzywdzony. Pod sceną nie słyszałem prawie nic, a po oddaleniu się znacznie od niej większość motywów i melodii musiałem przywoływać z pamięci, żeby wyobrazić sobie, jak powinny brzmieć i czerpać jakąkolwiek przyjemność z ich wysłuchania. Radykalny amerykański skład Clipping. poruszył publikę dość mocno, emitując ze sceny ciężkostrawne dźwięki z pogranicza noise’u i glitchu, pomiędzy które wciśnięte były rapowane zwrotki i refreny. Zwykle niemrawi widzowie starali się pomóc grupie, machając rękami i skandując na polecenie Daveeda Diggsa. Death Grips nie zwykli oglądać się za siebie, jednak zdaje się, że niedługo mogą poczuć na karku obcy oddech. Koncerty Mykkiego Blanco i King Midas Sound nie wciągnęły mnie szczególnie. W czasie drugiego, który był chyba najgłośniejszym podczas całego festiwalu, poddałem się zmęczeniu i uciekłem do łóżka. PIĄTEK/SOBOTA W ciągu tych dwóch dni na Unsoundzie oczywiście działo się wiele rzeczy, jednak ja byłem obecny prawie tylko nocami w Hotelu Forum. Królowała tam muzyka taneczna, jednak nietrudno było znaleźć artystów, którzy podchodzili do tematu niebanalnie i prezentowali eksperymentalne podejście do jej tworzenia. Największe wrażenie pod tym względem zrobili na mnie Karenn, Samuel Kerridge, weteran techno Regis oraz Polacy - Wilhelm Bras i RSS Boys. Jak szalony bujałem się ponadto na setach Stellar OM Source, Eviana Christa (#swagjakskurwysyn) oraz podczas wspólnego występu Andy’ego Stotta i panów z Demdike Stare, który był dla mnie najwięk-

17

szym zaskoczeniem festiwalu. Spodziewałem się bardziej stonowanych dźwięków i gęstej atmosfery, dostałem natomiast świetny, niezwalniający ani na chwilę techno rajd, zakończony wariacją na temat hitowego “Numb” z “Luxury Problems”. Zanim jednak w sobotę dotarłem na miejsce największej imprezy, odwiedziłem jeszcze po raz kolejny Mangghę, gdzie najlepsze 20 minut Unsoundu zgotował przybyłym Pete Swanson. Były członek noise’owego duo Yellow Swans rozpętał prawdziwą burzę za pomocą swoich analogowych syntezatorów, idealnie wyważając proporcje między rytmem a hałasem. Po chwili od kiedy wszedł na scenę, wpadło też na nią kilkunastu/kilkudziesięciu widzów i razem z artystą dali się porwać szaleństwu. Koncert skończył się stosunkowo szybko, pozostawiając tak samo dużo niedosytu, jak i znakomitych wrażeń. NO I CO? Ogółem Unsound 2013 był świetnym festiwalem. Zarówno pod względem doboru artystów, jak i organizacji. Na ogromne plusy zasługują jeszcze z pewnością panele dyskusyjne z wieloma ciekawymi osobistościami, bardzo przystępne ceny w strefie gastronomicznej (niebo a ziemia w porównaniu z np. OFF-em), mnogość wydarzeń okołomuzycznych (projekcje filmowe, instalacje audiowizualne, spektakl teatralny) i ogólna atmosfera. Większych minusów nie stwierdziłem, ale jeśli takowe się pojawiły, to wierzę, że organizatorzy poradzą sobie z nimi znakomicie w czasie przyszłych edycji. Tomasz Kubicki


U

N

S

O

Tegoroczna edycja festiwalu Unsound była dla mnie czwartą, w której przyszło mi uczestniczyć. Dotychczasowe motywy przewodnie zaczerpnięte z koncepcji futurologicznych, jak w przypadku tofflerowskiego „Future Shock”, czy też apokaliptycznych - wyrażone w postaci hasła „The End”, nosiły znamię konsekwentnego doboru artystów, stanowiącego gwarant muzycznych doznań. Po dziesiątej edycji, zapowiadziany nowy początek okazał się być osadzony w sferze zakłóceń, szumów i nakładania się fal. Głównym obszarem tematycznym festiwalu stało się zjawisko interferencji, rozważane na płaszczyźnie wyselekcjonowanych dźwięków, których reprezentantami było przeszło dziewięćdziesięciu artystów. Organizatorzy

U

N

D

/

3

zadbali o to, by interpretacja motywu przewodniego obejmowała różnorodne gatunki. Stąd obecność techno, noise’u, footworku, a nawet queer rapu. Koncert, który szczególnie zapadł mi w pamięci to zdecydowanie Robert Henke. Nie udało mi się zająć wygodnego miejsca w fotelu, jednak w przypadku tego występu, nie było ono potrzebne. Cieszyłam się z możliwości swobodniejszego poruszania się w rytm muzyki. Spoglądając na pozostałych uczestników dostrzegłam, że i oni chętnie pozostawiliby swoje krzesła za kawałek parkietu. Występowi towarzyszyła świetnie przygotowana oprawa wizualna w postaci pulsujących laserów, chociaż stała ona nieco w opozycji do głoszonej idei oddzielenia obrazu od muzyki.

18




W tym roku, organizatorzy, oprócz całkowitego zminimalizowania liczyby wizualizacji podczas koncertów, podjęli również decyzję o całkowitym zakazie fotografowania i filmowania wydarzeń. Dotyczyła ona zarówno uczestników jak i przedstawicieli mediów. O ile ten pomysł wydaje mi się być ciekawym eksperymentem, o tyle uważam, że odpowiednio dobrane wizualizacje nie zakłócają odbioru muzyki i wspólnie z nią mogą tworzyć kompatybilną całość. Można było się o tym przekonać chociażby podczas występu Roberta Henke. Jest wiele koncertów zasługujących na wyróżnienie i ciężko byłoby mi utworzyć listę „top” z przypisaniem każdemu określonego miejsca. Wiem jednak, że na niej zdecydowanie powinny się znaleźć występy m.in. Innode, Miki Vainio, Regisa, Underground Resistance, RSS BOYS, nie wspominając o Karenn. Co do słabszych punktów, najbardziej wybija się Tropic Of Cancer. Na samym początku ich koncertu miałam wrażenie, że za chwilę stanę się częścią swoistego rodzaju rytuału, gdzie w oparach gęstej mgły, ledwie widoczne czarownice uwiodą mnie swoim głosem i nie wypuszczą z jego objęć, aż do całkowitego zawładnięcia moją duszą. Jednak szybko przekonałam się, że

21


to tylko złudne nadzieje i po kilku utworach całość okazała się być, po prostu nijaka. Jak na płytach wokale prezentują się dobrze - bo przynajmniej je w miarę słychać, tak na koncercie słowa nie mogły przebić się przez inne dźwięki, zlewając się w niewyraźny bełkot. Poddawanie się jedynie muzycznej ekstazie jest w zasadzie opcją przyjemną i w pełni angażującą, jednak oprócz solidnego, czysto muzycznego filaru, Unsound ma jeszcze wiele innych atrakcji do zaoferowania. Należą do nich panele dyskusyjne, projekcje filmowe, czy też instalacje artystyczne. Niestety, napięty harmonogram nie zawsze pozwala na to, by zobaczyć wszystko. Być może takie nagromadzenie wydarzeń jest dobrym rozwiązaniem, wymagającym krytycznego podejścia do oferty i wyboru spośród niej tego, co naprawdę nas interesuje. Niemniej jednak ciężko oprzeć się festiwalowemu bogactwu. Mocną stroną festiwalu są miejsca w jakich się on odbywa. Obecnie stałymi, koncertowymi punktami jest muzeum Inżynierii Miejskiej, Kościół Św Katarzyny, Kijów.Centrum, Manggha, czy słynne wnętrza hotelu Forum. Lokalizacje te po-

tęgują odbiór wydarzeń, dostarczając ich uczestnikom wręcz mistycznych przeżyć. Jednak z tegorocznej i zeszłorocznej edycji wykluczono Teatr Łaźnia Nowa, co uważam za pewną stratę. Przestrzeń, a przede wszystkim surowość obiektu świetnie wpasowywała się w klimat festiwalu. Idealnym rozwiązaniem byłoby wprowadzenie do tygodniowego planu, przynajmniej jednego dnia, w którym wydarzenia odbywałyby się w nowohuckim budynku. Według mnie samo przebywanie w unikalnych miejscach krakowskiej mapy, staje się istotnym przeżyciem potęgującym koncertowe wrażenia. Unsound Festival od dłuższego czasu utrzymuje określony, wysoki poziom, z roku na rok podnosząc poprzeczkę. Stał się swoistym przewodnikiem po świecie muzyki niezależnej. Tak było i tym razem, dlatego z niecierpliwością oczekuję edycji 2014. Agnieszka Łysak

play

22


AU T O HIV MN ER E




automne hiver

Brzydko, mokro, zimno – siema jesień! Czy was też dopadł ten stan wielkiego nicniechcenia? Tak bardzo koc? Tak bardzo herbata? Tak bardzo spać? Obawiam się, że ten stan utrzymuje się u mnie nie tylko w okresie przedzimowym, jednak nigdy nie jest tak upierdliwy jak teraz. Nie mogę się za nic zabrać, najchętniej zapadłabym w sen zimowy i obudziła się na wiosnę (po sesji!). Odbija się to na wielu rzeczach. Nagle wyrasta przede mną sterta nieprzeczytanych książek, nieumytych naczyń i… nieprzesłuchanych płyt. Przestaję śledzić muzyczny światek i ograniczam się do kilku sprawdzonych albumów, których potem nie mogę słuchać przez długi, długi czas. Rok temu padło na Air i całą zimę spędziłam z „Moon Safari” i „Talkie-Walkie”. Potem przyszła wiosna i zmartwychwstanie indie. Niby Air zostało zapomniane, jednak od zeszłej zimy pojawiła się u mnie zajawka na francuską alternatywę, która utrzymuje się aż do teraz i chyba nie ma zamiaru zniknąć. Ponieważ nie mam żadnych nowych płyt do zrecenzowania, a podobno piszę dla magazynu muzycznego, proponuję, że podzielę się z wami moimi francuskimi umilaczami tych szarych, paskudnych dni. Może być?

26


Choć mo Zacznijmy od tego, że pisząc o francuskiej muzyce nie Francją zac mam na myśli zespołów śpiewających po francusku łabym to tylko tylko zespoły francuskiego pochodzenia. dopiero wraz z L Większość z nich liczy na wielką karierę w świemiłość. To dzięki ni cie, przez co odrzucają swój rodzimy język, kać podobnych zesp nad czym bardzo ubolewam, przecież VIII), ale i tak pewnie nie angielski to mainstream. Na szczęście nie przeczytacie więc co są wyjątki do których należy chociażby mój ukochany Lescop. Mathieu Peudupin, bo tak brzm wydał swoją debiutancką płytę „ jako Lescop jest kompletnym świeża lat. Grał w słabych i jeszcze słabszych właściwą drogę i zostać okrzykniętym no cuskiej sceny muzycznej. Muzykę Lescopa trudno przypisać do jednego wy w wymyślanie coraz to nowszych określeń two tutaj pasuje, ale jest to pop dziwny, pop niepokojąc cześnie do… tańczenia.

27

Za odnalezienie Lescopa odpowiedzialny jest Johnny Hosti tworzy zgrany duet. Warto im się przyglądnąć bliżej. Do tej po mają również swoją wytwórnię – POP NOIRE.


oja fascynacja muzyczną częła się od Air to nazwao małym zauroczeniem, Lescopem pojawiła się wielka iemu zaczęłam grzebać, szupołów. Pisałam już o nim (Kilof e czytaliście i tego też pewnie mi tam.

Chociaż przeprowadzili się do Londynu to oboje pochodzą z Francji. Jako John&Jehn występują od 2006 roku i mają na koncie dwie płyty: „John & Jehn” (2008) oraz „Time for the Devil” (2010). Ich muzyka jest bardzo zbliżona do muzyki tworzonej przez Peudupina. Niby mroczna, ale nóżka chodzi. Śpiewają po angielsku, ale śpiewają dobrze więc się nie czepiam. mi jego prawdziwe imię i nazwisko, POP NOIRE to sprawa na tyle świe„Lescop” w zeszłym roku. Chociaż ża, że „Lescop” był pierwszym akiem to w muzyce siedzi już od wielu albumem, który wydali. Od tamzespołach aby w końcu odnaleźć tej pory, prócz ich własnych owym Ianem Curtisem, nadzieją franprojektów, nie pojawiło się nic nowego. Bez względu na to o gatunku, poza tym nie znoszę zabatrzymam za nich kciuki i cały orzących zamęt. Pop chyba najbardziej czas śledzę ich poczynania, cy, pop zmuszający do myślenia, a jednobo dobrze się zapowiadają.

ille, który razem z Jehnny Beth (Savages) ory grali razem jako John&Jehn, od dwóch lat

28


Innym ciekawym francuskim wydawnictwem jest PSCHENT MUSIC, jednak oni w przeciwieństwie do POP NOIRE mają już dosyć długi staż, bo prawie 20 lat. Stawiają głównie na elektronikę. Lista ich artystów jest dosyć długa dlatego skupię się tylko na dwójce, która wydaje mi się najciekawsza. Na pierwszy ogień pójdzie Yan Wagner. To moje drugie największe odkrycie, zaraz po Lescopie. Podobnie do niego, swój debiutancki album „Forty Eight Hours” wydał w zeszłym roku i wywołał nim niezłe zamieszanie. Dużo tutaj syntezatorów i mniej mroków niż u Lescopa. Prócz jednej piosenki cały krążek jest oczywiście po angielsku. Drugim ciekawym zespołem od PSCHENT MUSIC jest Discodeine. Ten duet to specjaliści od klubowej muzyki. Na razie mają na koncie tylko jeden longplay „Discodeine” wydany w 2011 roku, ale cały czas wyrzucają nowe

29

EPki. Moje serce zdobyli piosenką „Synchronize” do której zaangażowali Jarvisa Cockera. Jak się robi coś z kimś takim jak Jarvis to trzeba być fajnym.

Jeszcze jednym wydawnictwem o którym chcę wspomnieć jest PAN EUROPEAN RECORDING (nie mylić z berlińskim PANem)! Zostało ono założone w 2007 roku i podobnie jak u PSCHE MUSIC, lista artystów pod ich skrzydłam jest długa, dlatego tutaj również ogran się do dwójki. Na początek Koudlam. Znowu electroznowu inny niż zwykle. Dziko tutaj. Po w na jego stronę wyświetla nam się napis „KOUDLAM – The French Symphonic Co – tak siebie opisuje. Do tej pory wydał je bum i wyobraźcie sobie, że wcale nie n „Koudlam” tylko „Goodbye”. Może sła researcher, ale mało o nim w interneta żeli jesteście zainteresowani to musicie przede wszystkim muzyką.


czenie fałszywego szczęścia Sama strona PAN EUROPEAN RECORDING to z ekstremalnie mrocznymi jeden wielki bandcamp, mało informacji. Dotekstami i dźwiękami – brzmi brze, że drugi zespół to Poni Hoax, w końcu interesująco, prawda? coś bardziej znanego i rockowego. Ich Zapomniałabym zaskoczyć debiutancki album „Poni Hoax” ukawas wiadomością, że zarówzał się w 2006 roku, od tamtej pory no Koudlam jak i Poni Hoax wydali jeszcze dwa: „Images of śpiewają po angielsku. Sigrid” (2008) i „A State of War” (2013). Wśród swoich inspiraW ostatnich latach pojawiło się cji wymieniają gwiazdy ENT we Francji tak wiele ciekawych z każdego gatunku więc mi labeli, że umarlibyście z nudów trudno się dziwić skąd niczę (jeśli jeszcze nie umarliście?) w ich muzyce takie gdybym postanowiła o każdym różne przeskoki. -pop, napisać kilka słów. Chyba poSwoją ostatnią wejściu winnam powiedzieć coś o KITpłytę opisują s SUNÉ, ale to za duży mainstream jako połąomposer” więc powiem tylko, że lubię sobie eden alpotańczyć z chłopakami z Juveninazywa się les. aby ze mnie ach więc jenacieszyć się Matko, ile tego tekstu! Jeszcze tylko trzy zespoły i daję wam spokój.

30


Moje następne odkrycie zawdzięWszystkie zespoły, które opisałam, łączy jedno. Wszystkie c czam mojemu bratu. nowego. W jednym z wywiadów Lescop powiedział, ż Jest nim Marie Mamencie francuska muzyka stała się strasznie ujedn deleine. Nie wiem na ile w niej oryginalności, muzycy kopiowali się wza poważnie ten paryski duet swój projekt postanowił z tym walczyć i jak traktuje swoją muzykę, ale wpadł na taki pomysł. Wymienione prz brzmią dosyć niepoważnie i chyledwo garść tego, co Francja moż ba w tym cały urok. Wokalista ma Obserwuję, że nie tylko ja odkry głos pedofila z koszmarów co całkiem Powiedziałabym nawet, że ciekawie zgrywa się z tworzonym przez robi się modna (bleh!). nich electro. Oczywiście angielski pedofil. o imprezach na któ Jak na razie wydali same EPki. Punk, ale o różn darzeniach Następne jest Granville, polecajka od samego temu zj Francuza. Brzmią trochę podobnie do The Drums, ale wrz śpiewają po francusku (w końcu!). Miła to muzyka, może nawet zbyt słoneczna na ten okres. Mają na koncie jedną płytę „Les voiles”, którą wydali w tym roku. Na sam koniec został najlepszy towar – La Femme. W tym roku w końcu udało im się wydać debiutancki krążek „Psycho Tropical Berlin”. Mamy francuski, mamy coś złego w powietrzu, mamy ludzi ubranych na czarno z tlenionymi włosami – to musi być dobre.

31


chcą pokazać coś że w pewnym monolicona, zabrakło ajemnie. Tworząc k widać nie tylko on zez mnie zespoły to że nam zaoferować. yłam ten potencjał. e francuska muzyka . Nie mówię tutaj órych króluje Daft nych ciekawych wyh, które towarzyszą jawisku. Pod koniec ześnia pojechałam

do Berlina na French Waves Festival. Głównym powodem mojego wyjazdu był oczywiście występ Lescopa. Oszczędzę was i podaruje sobie zachwyty nad tym jaki Lescop jest piękny i jak fantastycznie tańczy. Pochwalę się tylko tym, że udało mi się wtargnąć na scenę po setlistę, która teraz dumnie wisi na szafie. Taki festiwal jest chyba najlepszym dowodem na to, że we Francji dużo się dzieje i nie tylko Francuzi to widzą. Zachęcam was do sprawdzenia tego na własną rękę (i ucho), dlatego też przygotowałam dla was małą playlistę składającą się z piosenek zespołów, które wcześniej opisałam. Może pomoże wam przetrwać te parszywe dni tak jak pomaga mi. Tymczasem wracam pod koc, bonne nuit! Zofia Łękawska-Orzechowska

1. LESCOP – LA FORET 2. JOHN&JEHN - 20L07 3. YAN WAGNER - CHANGED 4. DISCODEINE FEAT JARVIS COCKER – SYNCHRONIZE 5. KOUDLAM - SEE YOU ALL 6. PONI HOAX - DOWN ON SERPENT STREET 7. JUVENILES - FANTASY 8. MARIE MADELEINE - SWIMMING POOL 9. GRANVILLE - JERSEY 10. LA FEMME - SUR LA PLANCHE

play

32


33


LE GUESS WHO

?

To już 7. edycja holenderskiego festiwalu. Wydarzenia skupiającego od lat niezależnych muzyków z całego świata. Nie znajdziecie tu pojedynczych headlinerów, tak jak na pozostałych zachodnich festiwalach (patrz Gdynia). Le Guess Who? cechuje przede wszystkim niesamowita różnorodność łączenia artystów. Organizatorzy stawiają na aspekt czysto muzyczny pozbawiony komercyjnych wydmuszek. Tym sposobem w programie od paru lat pojawiają się takie alternatywne zespoły jak: Beach House, Swans, Caribou, Deerhunter czy Mount Eerie. Poza tym trzeba zaznaczyć, że LGW? to festiwal miejski, dzięki czemu wiele artystów usłyszymy w całkowicie różnych przestrzeniach zabytkowego miasta. Od dłuższego czasu przyglądam się holenderskiej imprezie i w tym roku już nie przegapię tych czterech listopadowych dni przepełnionych najrozmaitszymi gatunkami. Jesteście ciekawi, kto znalazł się w tegorocznym line-upie Le Guess Who? Spokojnie, nie musicie zgadywać!

34


UTRECHT Ale zanim o samym festiwalu, kilka słów o miejscu, w którym event się odbywa. Utrecht to miasto uwielbiane przez studentów z całej Europy, jak można wywnioskować po samym portalu couchsurfingowym. Przed złotym okresem w historii Holandii, Utrecht był głównym ośrodkiem kulturalnym. Nic więc dziwnego, że oferta turystyczna jest tu naprawdę bogata: czekają na nas zabytkowe kościoły, średniowieczna starówka oraz kanały przepływające przez całe miasto. To także tutaj znajduje się słynny Dom Schröderów zaprojektowany przez jednego z najważniejszych członków grupy artystycznej De Stijl - Gerrita Rietvelda. Oczywiście będąc w Utrechcie warto wpaść do samego Amsterdamu, który znajduje się zaledwie 33 km stąd. Kamienice, gondole, coffeshopy - to tylko niektóre atrakcje, jakie czekają w stolicy kraju tulipanów. Dla mnie to przede wszystkim idealna okazja, aby zobaczyć Breughela, Rembrandta czy Van Gogha w oryginale, ale to już takie tam moje zboczenie z historią sztuki. Poza obrazkami pojeździmy na rowerach, pochodzimy po klubach i obowiązkowo znajdziemy jakiś wiatrak. To tyle tytułem wstępu.

35


spotify playlist play

36


37


psychadelic garage rock Podzieliłem artystów na cztery grupy, aby łatwiej ogarnąć ogrom całego programu. Pierwsze zestawienie otwierają artyści związani ze sceną garage’ową, a jak dobre garażowe granie to przede wszystkim Ty Segall. Pomimo, że Kalifornijczyk to istny wulkan energii i pomysłów, w tym roku usłyszymy go w trochę spokojniejszej stylistyce. Ty powrócił z albumem „Sleeper” - tytuł jak najbardziej adekwatny, bo cholera, kiedy on ma czas na sen, kiedy ciągle jest w trasie i równocześnie nagrywa trzy wydawnictwa w ciągu roku? Wracając do sedna – jest spora zmiana! Tak jak na ostatnim wydawnictwie Mikala Cronina brzmienie utworów jest czystsze. Nie otrzymujemy dużej dawki brudnego naparzania, ale spokojne, smutne kawałki w klimatach z lat 70. Oprócz własnego koncertu Segall jest kuratorem sceny. Na jego zaproszenie wpadną między innymi: White Fence, Mike Donovan z Sic Alps czy Jacuzzi Boys. W czwartek sceną zawładnie King Khan & The Shrines. Jego koncert to iście diabelska zabawa w rockowym kotle odpałów i pomysłów Kanadyjczyka. Choć na nowym „Idle No More” trochę pochlipuje, tak materiał z „what is?!” powinien wypełnić tę lukę. Stylistyczny ład między tymi dwoma muzykami zapewni Night Beats. Panowie z Seattle czerpią garściami z klasycznego rocka i psychodeli, tworząc kolejne przebojowe kawałki. Jeszcze dodajmy brudne rockabilly Dirty Beaches, space-rockowe Wooden Shjips czy głośne, grungowe METZ. Słowem, jest się przy czym wyszaleć.

38


singer songwriter Zestaw numer dwa to singer-songwriterzy. Jedną z ważniejszych postaci w programie jest Spencer Krug - artysta związany z wieloma projektami, m.in. Wolf Parade, Sunset Rubdown czy Swan Lake. Na Le Guess Who? pojawi się solo pod pseudonimem Moonface. Kanadyjczyk odkłada gitary i siada za fortepianem w „Julia with Blue Jeans On”. Może nie poskaczemy jak na Green Zoo do „I’m Not Phoenix Yet”, ale nowa odsłona zdecydowanie jest warta uwagi. Także rockowe klimaty, ale bardziej grungowe, znajdziemy na albumach Scoutt Nibllett. Artystka związana z Drag Records wydała już sześć studyjnych wydawnictw, za którymi stoją takie postacie jak Steve Albini, Jason Molina czy Will Oldham. Warto sprawdzić tegoroczne dzieło „It’s Up To Emma”. W 2013 roku nowy krążek nagrał także Matt Elliott, folkowy muzyk z Bristolu, który śpiewa swoje smutne piosenki od 10 lat. Jednak wcześniej bliżej mu było do elektronicznych brzmień tego miasta, kiedy tworzył pod pseudonimem Third Eye Foundation. Poza tym premierowo usłyszymy nowe hiszpańskie piosenki Dan Bejara aka Destroyer. Muzyk indie-popowego The New Pornographers z pewnością zagra też chillowe kawałki z „Kaputt”. Natomiast w kościele Janskerk wystąpią dwie legendy: odkryta po latach Linda Perhacs z przepięknym albumem „Parallelograms” oraz wokalista Mark Lanegan (Screaming Trees, QOTSA) najprawdopodobniej w repertuarze coverów z „Imitations”, choć może coś przemyci z Blues Funeral.

39


40


41


elektronika noise Numer 3 to elektronika i wszystko co jest z nią związane. Zacznę od Stellar OM Source, bo jej set podczas Unsoundu zapadł mi najbardziej w pamięci. Christelle radzi sobie na żywo doskonale i rozkręcanie imprez ma w małym paluszku. Poza tym kawałki z „Joy One Mile” to na parkiecie pewniaki. Za laptopem zobaczymy również właściciela Software Records – Daniela Lopatina aka Oneohtrix Point Never. Oprócz odkrywania takich perełek jak Slava, Huerco S. czy Autre Ne Veut, Daniel nagrywa regularnie albumy. Ostatnie dzieło Lopatina „R Plus Seven” ukazało się w katalogu Warp Records. Jestem niezmiernie ciekawy jak wybrzmi w wersji live. Za to doskonale wiem jak zaprezentuje się Laurel Halo. Byłem na jej koncercie dwukrotnie w tym roku i z pewnością pójdę i trzeci, tym bardziej, że Laurel jest świeżo po wydaniu krążka „Chance Of Rain”. Do ważnych premier należy zaliczyć także „Engravings” Forest Swords. Brytyjczyk nagrał jeden z najciekawszych albumów tego roku potwierdzając, że zachwyty nad „Dagger Paths” nie były przypadkowe. Zapowiada się występ pełen dubowych brzmień, ciekawych warstw i psychodelii. Wieczorami z chęcią przejdziemy się na dark ambienty i drony Roly’ego Portera oraz zmierzymy się z noise’ami Pharmakon.

42


experimental indie Ostatnia grupa to taki trochę misz-masz. Zespoły trudne do sklasyfikowania albo po prostu jedyne w swoim rodzaju. Pierwszym ważnym, a może nawet najważniejszym zespołem w tym zestawieniu jest Yo La Tengo - klasyk niezależnej sceny, nagrywający ciągle dobre indie albumy. Ich kariera zawsze przypominała mi „cichą drogę” Low. W tym roku w Utrechcie usłyszymy także jazzowych wymiataczy The Thing. Oblicze szwedzkiego saksofonisty Matsa Gustafssona jest dobrze wszystkim znane m.in. z Fire!, ale to właśnie trio z Ingebrigt i Paulem zalicza się do najbardziej nieprzewidywalnych jazzowych zespołów. Tak de facto mało kto może pozwolić sobie równocześnie na covery Ornette’a Colemana, obok noise’owych kawałków Lightning Bolt. Mistyczne brzmienia zapewni nam duet OM. Zespół nierozłącznie kojarzony z prawosławnymi ikonami znany jest ze swoich eksperymentów ze stoner rockiem, doom metalem czy dronami. Kontrastowo we wnętrzu kościoła delikatne klasyczne kompozycje zaprezentuje Ólafur Arnalds. Podczas występu Islandczyk spróbuje przedstawić nam swoją wizję klasyki pełną inspiracji ambientem i post-rockiem. To eklektyczne grono zamknie Cameron Mesirow znana pod pseudonimem Glasser. Przy albumie „Ring” bardziej przypisywałem jej indie-popową estetykę, jednak tegoroczne „Interiors” kieruje mnie w stronę elektroniki. Cztery zestawy – cztery dni festiwalu. Każdy znajdzie coś dla siebie, a karnety wciąż dostępne. Cena zamyka się w 80 euro, a kto nie chciałby zrobić sobie wakacji pod koniec jesieni?

43

Szymon Zakrzewski


44


“To już minęło, ten klimat, ten luz”, czyli co po Unsoundzie?

Powrót z Unsoundu w zasadzie nie różni się od powrotu z jakiegokolwiek innego festiwalu. Towarzyszą mu podobne uczucia: melancholia, smutek, depresja i nienasycenie. W odróżnieniu jednak od wydarzeń wakacyjnych, sam festiwal obywa się bez pola namiotowego, opalania w południe i siedzenia z piwkiem na trawie, a w domu zastaje nas nie letnia atmosfera, a przygnębiająca i włażąca we wszystkie szpary świadomości zaawansowana jesień. Nie posiadam niestety żadnego cudownego remedium na te bolączki, jednak zdecydowałem podzielić się swoimi domowymi sposobami w postaci trzech, niedawno wydanych płyt, które pomagają mi w tych ciężkich chwilach nie-bycia na Unsoundzie. Pierwszą z nich jest kolejne tegoroczne dzieło, które w większości powstało w głowie Kuby Ziołka, mianowicie Alameda 3 - “Późne królestwo”. Projekt ten jest pewnego rodzaju przedłużeniem solowej płyty artysty, którą wydał jako Stara Rzeka (pod tym aliasem pojawił się na tegorocznym Unsoundzie). Tym razem jednak nie walczył z materiałem w pojedynkę; pomogli mu Tomek Popowski (perkusja) i Kuba Zieliński (gitara basowa). Pomoc ta, moim zdaniem, uskrzydliła nieco Ziołka i umożliwiła mu rozwinięcie potencjału kompozycyjnego, który w przypadku Starej Rzeki momentami wydawał mi się nie w pełni wykorzystany. Przesadą byłoby stałe porównywanie tych dwóch wydawnictw, dlatego poprzestanę na stwierdzeniu, iż płyta Alamedy zwyczajnie bardziej przypadła mi do gustu. Znajdziemy na niej przede wszystkim potężne, kilkunastominutowe kawałki, które czerpią tak z drone’u i noise’u, jak i psychodelii i krautrocka. Kolosy te są poprzekładane fragmentami bardziej ambientowymi czy też folkowymi, które znakomicie rozładowują napięcie. Same jednak urywając się po dwóch czy trzech minutach powodują inny jego rodzaj, związany z niedosytem intrygujących melodii i muzycznych pejzaży. Taką płytę być może nagraliby szaleńcy z Boredoms, gdyby mieszkali w Polsce, mógłby ją pewnie nagrać Dan Barrett (Have a Nice Life, Giles Corey), gdyby trafił na inspiracje podobne do tych, które wymienia Kuba Ziołek. “Późne królestwo” stworzyło jednak Alameda Trio, co mnie ogromnie cieszy i każe stawiać tylko jedno pytanie - czy biorąc pod uwagę ogromną liczbę projektów i wydawnictw Ziołka (płyta T’ien Lai ukazała się kilkanaście dni temu) znajdzie on czas na zaprezentowanie tego materiału na żywo, w pełni się w niego angażując?

45


Drugie wydawnictwo, którego często ostatnio słucham, to “CHEST EP” Wojciecha Kucharczyka, który również był obecny w Krakowie i to w więcej niż jednej roli. Przede wszystkim jako szef wytwórni Mik Musik, która po świetnym showcase’ie w czasie festiwalu Tauron Nowa Muzyka dostała swoje własne popołudnie też na Unsoundzie. Kucharczyk zagrał tam niedługi set, przy okazji promując swoje najnowsze dzieło. W wersji fizycznej znaleźć można je było na Mikowym stoisku w Teatrze Starym, gdzie przez kilka dni odbywały się targi polskich niezależnych labeli. Co do płyty samej w sobie, to oferuje nam ona niezwykle ciekawą, przekrojową podróż przez różne rejony muzyki elektronicznej - od techno przez IDM po syntezatory lat osiemdziesiątych. Mamy na niej i fragmenty stricte taneczne i momenty chaosu i ekstrawagancji. Mimo tej gatunkowej rozpiętości Kucharczykowi udaje się sprzedać wszystko jako spójną całość i ani na chwilę nie popaść w banał ani nie stracić zainteresowania słuchacza. “CHEST EP” to kolejna pozycja z katalogu Mik Musik, spotkania z którą nie będziecie żałować!

Ostatnią z płyt, jakie chciałem polecić, jest najnowszy album mieszkającego od lat w San Francisco Kelley Stoltza - “Double Exposure”. Prawdopodobnie z Unsoundem wspólnego ma niewiele, jednak ja z powodzeniem używam go jako odtrutki na zimne techno i kaleczący głowę noise. Myślę, że zamiast szczegółowej analizy płyty i zbędnych faktów dotyczących artysty, napiszę po prostu, że jest to album bardzo słoneczny. Pełen pogodnego, gitarowego grania, z nutą psychodelicznych odjazdów, wszystko jednak w ramach zgrabnych popowych piosenek. Stoltz z pewnością posiada w swojej kolekcji mnóstwo płyt z lat sześćdziesiątych, do których w swojej twórczości odwołując się raz po raz. Teksty są nieskomplikowane, tak samo jak nieskomplikowane i niewymagające wysiłku jest pokochanie tej płyty i czerpanie przyjemności z chwytliwych refrenów i świetnych melodii. Jest na “Double Exposure” trochę nostalgii i wspomnień, ale raczej z rodzaju tych o leżeniu z ukochaną na słonecznej plaży, o których mówimy zawsze z uśmiechem na twarzy, mimo że luba dawno już nas opuściła. To tyle rad wujka Tomka co do po-Unsoundowej kuracji, mam nadzieję, że ktoś z nich skorzysta. Jeśli jest już na to trochę za późno, to nic straconego - wymienione płyty są lekarstwami wielorazowego użytku, można je stosować przy każdej innej okazji, zwłaszcza teraz, kiedy dzień kończy się o 17, a zacząć nie chce potem strasznie długo. Tomasz Kubicki

46


RECKI RECKI

DRAKE

NOTHING WAS THE SAME

Listopad to chyba najlepszy miesiąc, aby zagłębić się w dokonania Grahama. Najlepszy z narzekaczy, najfajniejszy ze smutasów, to określenia, które z pewnością pasują do Drake’a. Ale do sedna. Znając dwa pierwsze wydawnictwa Kanadyjczyka, mogliśmy podejrzewać, że Nothing was the same będzie utrzymane w podobnej konwencij, chociaż nie ukrywam, że gdzieś podświadomie liczyłam na chociaż małe zaskoczenie. Zaskoczona nie zostałam, znowu dostaliśmy rozkminy o życiu, trudach kariery, czyli Drake w najbardziej znanym wydaniu. Jednak teraz cieszę się, że raper na siłę nie szukał w sobie wesołka, bo jednak jako taki melancholijny typ sprawdza się najlepiej. Mówiąc o najnowszym wydawnictwie Kanadyjczyka trudno uniknąć porównań do dwóch poprzednich krążków. W zestawieniu z Thank Me Later i Take Care płyta jest na pewno lepiej dopracowana, zarówno jeśli chodzi o podkłady jak i o flow Drake’a. W porównaniu z poprzedniczką jest trochę jakby mniej mroczna i nostalgiczna, ale serio tylko trochę. Tym razem Graham nie zaprosił wielu gości, mocniej daje się odczuć jedynie obecność Jaya Z, od którego dostajemy dwie świetne zwrotki w Pound Cake/ Paris Morton Music 2. Mamy tu też piękne refreny Samphy i Jhane Aiko. Tak naprawde wszystko co fajne w muzyce Drake’a opiera się na jego zdolności balansowania pomiędzy rapem i r’n’b. Na Nothing was the same możemy usłyszeć klasyczne raperskie nawijki, takie jak w Tuscan Leather czy Started from the bottom, ale i przyjemne, rytmiczne i bardzo wpadające w ucho, w całości

47


zaśpiewane Hold on, We’re Going Home. Tutaj widzimy, że Drake potrafi tak samo dobrze śpiewać, jak rapować. Jedyny kawałek, który moim zdaniem odstaje od reszty, to przekombinowane 305 in My City, gdzie artysta balansuje gdzieś między śpiewem a rapem, osiągając dosyć mierny i irytujący efekt. Proszę, Drake, nie rób tego więcej. Duże znaczenie dla całości brzmienia mają genialne , wyważone i dające duże pole do popisu raperowi podkłady. Za bity odpowiedzialni są między innymi Noah 40, Boi-1da czy Detail. W tekstach Drake jak zwykle otwiera się przed słuchaczami, opowiada o ciężarze sławy, problemach rodzinnych, złych kobietach… Czyli Aubrey jakiego znamy już z dwóch poprzednich krążków. Może troszkę ściemnia, bo serio Drake, started from the bottom? Chyba lekka przesada. Jednak takie wynurzenia zdecydowanie mnie przekonują, bo jak to kiedyś ktoś mądry powiedział, słuchacze mają głód autobiografii. Reasumując, Drake popełnił w tym roku naprawdę dobry krążek, lecz na pewno wzbudził nim wiele kontrowersji. Jak zwykle Graham jawi się nam jako smutny megaloman, który ma 27 lat, a osiągnął w życiu wszystko lecz dalej jest niezadowolony i pokrzywdzony. No ale słyszymy przecież: „Story stay the same through the money and the fame‘ . Ponoć dziewczyny lubią smutnych i głębokich facetów, cóż, chyba prawda. Alicja Pacanowska

48


RECKI RECKI

FURIA FUTRZAKÓW KALEJDOSKOP

Epka Kingi Miśkiewicz i Andrzeja Pieszaka ukazała się we wrześniu i jest już troszkę godzinę po czasie żeby o niej pisać. Ale cóż, czasem po prostu trzeba. Dlaczego? Bo mam wrażenie, że te cztery świetne piosenki gdzieś przepadły i nie spotkały się z zasłużonym zainteresowaniem. Duży błąd. Wiem, że w erze zajawki techno, może nie do końca potrafimy docenić piękny wokal i przebojowość synthpopowych piosenek. Szkoda, że Furia Futrzaków nie wydała tej epki jakieś 10 lat wcześniej, wtedy Kinga mogłaby spokojnie przybić piątkę np. z Reni Jusis. Serio, sięgnijcie po to wydawnictwo, bo dużą niesprawiedliwością jest, żeby tak dobre rzeczy były niedoceniane. Alicja Pacanowska

49


SHY GIRLS TIMESHARE

Jeśli lubicie różnorodność i nie chcecie zapętlać tego samego w kółko przez całą jesień, to może lepiej nie czytajcie dalej. Bo epka Dana Vidmara po prostu nie chce się od słuchacza odczepić. Oplata swoją delikatnością, intymnością i prostotą ze wszystkich stron. Nieprawdopodobnie spójne, niepokojąco zmysłowe i do cna zajebiste dzieło Shy Girls przypadnie do gustu na pewno fanom tegorocznego wydawnictwa braci Aged, ponieważ stylistycznie możemy doszukiwać się między innymi inspiracji tymi bossami. Nic tylko słuchać, delektować się i czekać na longplaya. Alicja Pacanowska

50


RECKI RECKI

DWUTYSIECZNY JEDWABNIK

Zeszłoroczny debiut UL/KR był na polskim rynku czymś wyjątkowym. Szybki sukces sprawił, że duet z Gorzowa pojawił się prawie na wszystkich letnich festiwalach 2012/13. No i mamy problem - czy to jeszcze alternatywa czy już mainstream? Na szczęście Błażej Król odpowiada na to pytanie dość szybko, bo niecały rok po premierze albumu „Ament”. Pod tajemniczą nazwą Dwutysięczny kryją się 4 postacie: R D \ B K \ W K \ J M. Szyfr rozwijamy następująco: Radek Dziubek - wokalista nieodżałowanego Blimp, a obecnie muzyk w Innercity Ensemble, Błażej Król – inicjator całego projektu, Wojtek Kucharczyk – szef oficyny Mik.Musik oraz autor dziesiątek płyt pod niejedną nazwą zespołu oraz Jerzy Mazzol – legenda sceny yassowej, współpracujący z takim postaciami jak Peter Brötzmann czy Tomasz Stańko. Na Jedwabniku dostajemy wachlarz zainteresowań i inspiracji Błażeja. Poznajemy go w roli kompozytora, prezentującego jedynie swoje muzyczne oblicze. Układa pojedyncze sample trójki powyższych artystów w muzyczne pejzaże. Wychodzi mu to świetnie, całość jest spójna i nieprzegadana. Ambientowo-dronowe kompozycje wzbogacone zostały delikatnymi ozdobnikami. Nienachalny charakter

51


przypomina mi tegoroczny album tria Keiji Haino, Jim O’Rourke, Oren Ambarchi. Poszczególne utwory są stylistycznie odrębne, choć zbudowane na podobnym trzonie. Psychodeliczne brzmienia przenikają się z fabrycznymi i industrialnymi teksturami , a jazzowe motywy zostają przydymione gęstym basem. Król zadbał także o jednolity charakter wydawnictwa. Zaprosił do współpracy przy masteringu Michała Kupicza, człowieka odpowiedzialnego za wydawnictwa takich zespołów jak BNNT, Mikrokolektyw, Ed Wood czy Indigo Tree.Album natomiast ukazał się limitowanym nakładem w Sangoplasmo (na kasetach) oraz w Bocian Records (na krążku). Błażej o samym krążku mówi niewiele. Zostawia więcej miejsca dla słuchacza i nie narzuca odbioru wydawnictwa. Niedopowiedzenia czynią projekt ciekawszym w miarę jak wędrujesz podnóżem góry, tajemnica się pogłębia... Szymon Zakrzewski

52


RECKI RECKI

MOLLY NILSSON THE TRAVELS Molly Nilsson jest artystką, która uwodzi głosem i atmosferą jaką wy-

twarza. Szwedka nie posługuje się wyszukanymi scenicznymi ozdobnikami. Jej koncerty zazwyczaj polegają na odtworzeniu muzyki z laptopa i przy delikatnym kołysaniu się w takt – wyśpiewaniu tekstu. Prostota i szczerość, opatrzone aurą wycofania, należą do głównych atutów artystki. Jednak nie można w jej przypadku mówić o zwykłej prezentacji tekstu. Każdy utwór to wprowadzenie do świata widzianego oczami Molly. Obnaża jego pozytywne i negatywne strony. Jest w tym działaniu delikatnie wyczuwalny smutek. Artystka epatuje werbalną nagością samej siebie. Eksploruje temat tęsknoty, złamanego serca. Śpiewa o rzeczach osobistych i dla niej istotnych. Skupia zainteresowanie jedynie na emocjach. Utwory w całości komponuje sama, tyczy to się również tekstów. „The Travels” jest płytą, która została wydana przez osobistą wytwórnię mieszkającej w Berlinie artystki – Dark Skies Association, tym razem we współpracy z Night School Records. Molly stara się eksplorować dźwięk, czego wyrazem jest

53


zróżnicowanie utworów. Część kompozycji bazuje na dynamiczności – pojawia się nawet jeden, czysto instrumentalny, prężny utwór („Atlantic Tales”). Inne z kolei osadzone są w charakterystycznych, spokojnych brzmieniach, znanych z poprzednich albumów (między innymi „Philadelphia”,”The Power Ballad”, czy też „Ten New Lives”) . Mimo eksperymentów artystki, płyta tworzy estetyczną całość. Wszystko stara się w niej współgrać, tworząc zapis spostrzeżeń być może z wypraw w trasy koncertowe. Z albumu bije pewien melancholijny optymizm, który urzeka i sprawia, że po jego przesłuchaniu fragmenty piosenek same odtwarzają się w głowie. Tym, którzy nie znają twórczości Molly polecam dogłębne zapoznanie się z nią. Agnieszka Łysak

54


RECKI RECKI

STEFAN WESOŁOWSKI LIEBESTOD Z jednej strony autor klasycznych kompozycji ukazujących sacrum, z drugiej zaś artysta ciągle poszukujący nowych dróg przedstawienia swojej twórczości. Od ambientowych, nostalgicznych „Trenów” Jacaszka minęło już pięć lat, co wyraźnie odczuwamy na nowym albumie Wesołowskiego. Małą zapowiedź nowego kierunku mogliśmy usłyszeć na genialnej składance oficyny Few Quiet People „Scary Playgrounds”. Wśród artystów reprezentujących najciekawsze oblicze polskiej sceny eksperymentalnej znalazł się utwór Stefana - „Hoarfrost”. W połowie utworu partie skrzypiec zostają zakłócone przez dźwięk śmigieł helikoptera. Chaotyczny szmer zakłóca odbiór delikatnego, klasycznego motywu. Apokaliptyczna zmiana nasuwa skorzajenie z początkiem „F#A# ∞” Godspeed You! Black Emporer. Tak było jeszcze pod koniec 2012 roku. Trailer nowego wydawnictwa zapowiadał szorstki, analogowy charakter. Natomiast sam album, jak się okazało, obraca się w trochę innej stylistyce. Liebestod usłyszałem po raz pierwszy podczas premierowego koncertu na Unsoundzie. Materiał pozbawiony jest dobrze znanej z „Komplety” średniowiecznej mistycznej aury. Opiera się na melancholijnych partiach skrzypiec i wiolonczeli. Wzbogacany został sekcją dętą i fortepianem. Budowa, natężenie i intensywność utworów naprawdę robią wrażenie, jednak kluczem,

55


który otwiera nową drogę są sample i elektroniczny beat. Te elementy sprawiają, że każdy z siedmiu utworów ma swój unikalny klimat. Otwierające „Ostinato” przybiera złowrogą atmosferę niczym na „Złej Krwi” KiRku. „What the Thunder Said” przypomina intensywne oblicze smutnej kompozycji „Alina” Arvo Pärta. W „Route” Wesołowski otrzymuje niesamowity efekt rytmu przez wykorzystanie beatu. Nie da się tu uciec od skojarzenia z „Music For 18 Musicians”. Tytułowy utwór przywodzi na myśl jakiś zapomniany element ścieżki dźwiękowej Preisnera do obrazu Kieślowskiego. „Tacet” zostaje zabrudzony trzeszczącą teksturą, kontrastowo do ostatniego „Hand Im Haar” - kompozycji pozbawionej elektroniki, całkowicie czystej i klasycznej. Miłość i śmierć w wykonaniu Stefana to nie dominanta powagi i wzniosłej atmosfery, dzięki czemu „Liebestod” odbieramy, jako coś prawdziwego. Nostalgia, ponury nastrój, brud i spokój stanowią największe wartości tego dzieła. Jestem tylko ciekaw jaką drogę Stefan Wesołowski obierze następnym razem, znajdując się teraz w jednym katalogu z Josefem van Wissem czy Merzbowem. Szymon Zakrzewski

56


: E Z R E UM E N M C Ł Y U N P IG E P T S W A K W N 13 RO 20


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.