Kilof XIV

Page 1


KILOF

3 5 7 9 11 13 15 21 23 27 31 39

XIV

newsy eventy strefa bôłt off tauron soundedit unsound ewa braun le guess who? medusa’s recki przeczytane / obejrzane

//gmail //facebook //mixcloud //soundcloud //last.fm //spotify //flickr


CALLS ACROSS ROOMS Nie zaznałem w tym roku depresji post-unsoundowej, ale zamykający koncert Grouper sprawił, że miałem niezmienny, muzyczny repertuar na kolejne miesięce. Nieprzerwanie słuchając wydawnictw Liz Harris, jesień staje się zdecydowanie bardziej znośna. O albumie „Ruins” jak i relacji z krakowskiego festiwalu przeczytacie w XIV numerze. Wracamy też na chwilę wspomieniami do wakacji, gdzie opisujemy dwa katowickie eventy. Dużo o polskich i zagranicznych festiwalach, a także dwa dłuższe teksty o kultowym klubie Medusa’s i niemniej znaczącym zespole Ewa Braun. Kilof to od teraz w połowie Kraków, a po części Łódź. Ciekawe do kogo należy kill, a do kogo off? naczelny, Szymon Zakrzewski

grafika // okładka Szymon Zakrzewski

logo // Michał Zakrzewski


kilofowe newsy 3

Mount Eerie na zimę

K dla Jasień

Phil Elverum po ponad dwóch latach zapowiedział kolejne wydawnictwo. Na początku 2015 roku ukaże się podwójny album „Sauna” w jego własnej oficynie. Pierwszy singiel z płyty zatytułowany jest „Dragon”.

Wypatrujemy w katalogu warszawskiej oficynie następcy „Lord said Go to the Devil”, autorstwa enigmatycznego, łódzkiego artysty znanego jako K. Nowy album ukaże się 4 grudnia pod tytułem „No longer trust these eyes of mine”.

Goodbye the Spaceape Stephen Samuel Gordon przegrał walkę z rakiem. Muzyka związanego z Hyperdub zapamiętamy dzięki utworom na płytach Kode9 czy Buriala.


0NLY 33 RSS B0YS VYNYLS

Where To Now? now!

R.I.P. Dirty Beaches

Wszystkie egzemplarze zostały ręcznie wykonane przez Sebastiana Buczka i wydane nakładem AltanovaPress. To niemała gratka dla fanów duetu z Mik Musik, jak i kolekcjonerów wydawnictw lubelskiego muzyka.

W katalogu brytyjskiej oficyny znalazły się cztery nowe wydawnictwa: Fischerle, Tom James Scott, Owen McLean, Turf Motive. Wytwórnia urochomiła także podlabel WHEREIIDANCE, gdzie zadebiutował NPLGNN.

Alex kończy po dziewięciu latach grać jako ‚brudne plaże’. Na otarcie łez pozostaje nam jego ostatni, w pełni instrumentalny album „Stateless”.

4


eventy jesień / zima the kurws 23 XI poznań 20 XI rzeszów 21 XI warszawa 24 XI wrocław 22 XI gdańsk

innercity ensemble 20 XI warszawa 21 XI łódź 22 XI wrocław 23 XI kraków

re: source

4-6 XII kraków

ramleh, theme, jfk, kleistwahr, zenial, gaap kvlt, kakofonikt, micromelancolié

joey badass 12 XII warszawa

5


souvenir de tanger 21 XI kraków 28 XI poznań 29 XI łódź 13 XII gdańsk

swans 1 XII poznań 2 XII gdańsk 3 XII warszawa

spacefest!

5-7 XII gdańsk

the kvb, silver apples, snowid the oscillation, pzed państwem rara, pure phase ensemble

energia dźwięku

13 XII wrocław

księżyc, tarwater, dva, stara rzeka, fuka lata, czarny latawiec

6


S

T

R

3 - 4

X

Zagraniczni dziennikarze zachodzą w głowę, dlaczego w “post-komunistycznym” kraju od kilku lat można obserwować efekty boomu na muzykę eksperymentalną. Co było iskrą, która wywołała pożar na polskiej scenie awangardowej? Sponsorzy? Oczywiście, że nie. Rosnące zapotrzebowanie na eksperymenty? Wątpię. A może to, że po odwilży stalinowskiej już w 1957 roku mieliśmy profesjonalne studio muzyki elektronicznej? Nie wiem. Prawdopodobnie nie wie tego też kurator labelu Bôłt Records Michał Mendyk, który nie przejmując się żadnym z powyższych 3 i 4 października zapowiadał koncerty w Zamku Ujazdowskim w ramach Strefy Bôłt. A było co zapowiadać. Trudniące się zbieraniem i wydawaniem artystów z Europy Wschodniej Bôłt (= kaszubskie słowo na Bałtyk) oprócz serii koncertów zapowiadało aż 12 premier płytowych. Ja jednak nie doliczyłem się więcej niż kilku nowych pozycji na stole rozstawionym przy wejściu. Nie doliczyłem się również zbyt wielu zainteresowanych samym wydarzeniem. W przerwach między koncertami, gdzie prawie każdy podawał rękę występującym artystom, czułem się niczym intruz w grupce starych znajomych. Mając w pamięci poprzednią edycję Strefy z udziałem zaprzyjaźnionego z Bôłtem labelu Monotype Rec, stwierdziłem, że jest trochę zbyt kameralnie. Nie zniszczyło mi to w żadnym razie odbioru muzyki. Zamek Ujazdowski przez te dwa dni był dla mnie jaśniejszym punktem na mapie Warszawy, niż odbywający się w tym samym czasie FreeForm Festival. A już na pewno było tak po pierwszym występie w Strefie Bôłt.

7

E

F

A

2 0 1 4

Za umieszczonym na środku sceny ascetycznie wyglądającym setem perkusji zasiadł równie skromnie wyglądający Hubert Zemler. Występ powitał moje uszy metalicznymi wibracjami, wywołanymi pocieraniem smyczka o talerze setu perkusyjnego. Przeciąganie całego smyczka po talerzach dawało iście dronowy efekt, zwłaszcza, że Zemler dbał o każdy dźwięk wydobywany na przemian z raida i crasha. Dalej wspomnienia z Franciszka (pierwszy utwór z Gostak & Doshes) zlewają się w tajemnicze plamy dźwięków. Kolejna część występu (i kolejny utwór z nowej płyty – Propolis) zaczęła się od diabelskiego uśmiechu artysty, który wstał i pochylił się z pałeczkami nad stojącym tuż obok stolikiem. Znad tegoż zaczęły wydobywać się dźwięki przypominające nocne rechotanie żab nad jeziorem. Odpowiedzialne za to „moktaki, albo w nomenklaturze zachodniej temple blocks są używane do robienia muzycznych cezur w buddyjskich ceremoniach religijnych” - powiedział mi po występie Hubert. Kolejne utwory, wraz ze swoistą codą w postaci tytułowego Gostak & Doshes, zadziwiały mnie tylko coraz bardziej swoim kunsztem i wykorzystaniem skomplikowanych polirytmii. Na dokładkę zagrany został utwór-zagadka. Nikt nie mógł wymyślić, jaki to kompozytor, aż w końcu „Steve Reich?” rzucił Arturas Bumšteinas - który, oprócz tego, że grał następnego dnia, to jeszcze występował w kilku projektach z Zemlerem. Zbieżność urodzin Reicha z wykonaniem


utworu była oczywiście przypadkowa. Zaraz po występie poszedłem uścisnąć rękę Hubertowi (shit, w końcu każdy go tam znał). „Dałbym Ci płytę, ale jeszcze nie ma jej w fizycznej wersji. Tłocznia dała dupy” - powiedział, a ja mogłem już tylko czekać na kolejny występ. No i się doczekałem – zagrał duet Małgorzata Walentynowicz/Katarzyna Głowicka (zapowiedziany występ Sławomira Kupczaka nie odbył się z powodu choroby). Nadal nie wiem, czy warto było czekać. Do muzyki z żywego instrumentu dołożone były dodatkowe partie fortepianu oraz muzyka elektroniczna. Duet to był taki, że na scenie w ogóle nie pojawiła się Głowicka – jej noise’owe kompozycje zostały po prostu „puszczone”. Stojący obok fortepianu głośnik do odsłuchu sprawiał grającej Walentynowicz małe problemy, które rosły z powodu atonalności muzyki. Nie pomogły wizualizacje, które od równie abstrakcyjnych motywów przeszły w dalszej części występu do powtarzających się obrazów grającej pianistki (autotematyzm?). Pierwszy dzień pozostawił lekki niesmak i zamknął instrumentalną część zaplanowanych koncertów. W sobotę pierwsi zagrali chłopaki z sultan hagavik. Chłopaki usiedli po turecku na podłodze i zagrali. Łańcuch lampek świątecznych, gumowa głowa rzeczywistych rozmiarów i porozrzucane wokół kasety budowały nastrój i wytyczały terytorium zabawy. Dresscode następujący: Mikołaj Laskowski: zielone spodnie, damska koszulka z sercem w cekiny i maska Batmana/kota. Jacek Sotomski: czerwone spodnie, błyszcząca skórzana kurtka, maska trupiej czaski i, błyszcząca jak dyskotekowa kula, czapka bejsbolówka. Tak przygotowani wyruszyli (a ja razem z nimi) w pozaziemską magnetofonową podróż. Kolejne atrakcje jawiły się następująco: field recordings (początek występu sprawił, że moje uszy pojawiły się w klatce razem z jakimś tysiącem ptaków), głosy z taśmy („Mikołaj Henryk Górecki, którego nie znacie...”), kosmiczne plumknięcia, przewijane z charakterystycznym kliknięciem walkmana głosy ptaków, menuet Boccheriniego, przyspieszane I zwalniane głosy z taśmy o loterii („Nagrodę w wysokości 180 tys. zł wygrało już pięć tysięcy pięćset pięćdziesiąt sześć osób...”).

Dumka na dwa magnetofony skończyła się kilka minut po tym, jak połowa duetu sultan hagavik postanowiła wygodniej się rozsiąść i przestać grać (ot, kaprys), pozostawiając mnie jeszcze przez moment poza orbitą. Uboższą wersję koncertu można było nabyć w postaci kasety TDNWH, która, tak jak wydana nakładem Bôłta seria Populista, jawiła się ślicznymi ilustracjami Aleksandry Waliszewskiej. Nieco podobnie, jak w dniu poprzednim, po mocnym pierwszym występie czekały mnie gorsze koncerty. Trzech kolejnych artystów, trzy kolejne komputery, trzy kolejne premiery płytowe. Trochę nudnawo i bardzo syntetycznie zagrał Paweł Rząca (jako jednoosobowy projekt froth on the daydream), z highlightem występu, kiedy do pętli dostał się motyw na ksylofonie rodem z amerykańskiego filmu. Następnie przyzwoicie zagrał łotysz Gintas K, który beznamiętnie przeplatał mocno połamane rytmy z ambientowymi tłami. Stawkę zamknął Arturas Bumšteinas, dając najsłodszy bis w historii – po skończonym utworze wstał I zapytał „Do you want me to play another one?”. Potem wstał znowu i zapytał o to samo - i czuję, że grałby jeszcze długo, gdyby nie interwencja ze strony prowadzącego wydarzenie. W ten sposób wybiła 23 i zakończyła się edycja Strefy z wytwórnią Bôłt. Kilku artystów, których nowy materiał został wydany w Bôłcie, wcześniej wydawało się np. w Lado ABC albo Monotype Rec. Być może zatem w naszym „post-komunistycznym” kraju zachowała się odrobina socjalistycznego dzielenia? Nawet jeśli nie, to polskie labele Do-It-Yourself serio wiedzą jak to się robi samemu. Wojtek Zakrzewski

8


9


OFF OFF Festiwal zawsze budził we mnie pozytywne skojarzenia. Przyjemnie było patrzeć na to, jak przez lata wydarzenie ewoluoki s wało do rangi jednego z najlepszych w rze k polskich festiwali. Atmosfera, miejsce a nZ i przede wszystkim muzyka. To sytuowało OFF-a o m jako obowiązkowy punkt każdych wakacji. Prozy .S t gram dziewiątej edycji prezentował się całkiem dofo brze. The Jesus And Mary Chain, Slowdive, Chelsea Wolfe, Dirty Beaches, Nisennenmondai, Fuck Buttons (którzy do Polski chyba mają duży sentyment, bo od kilku lat co roku można ich spotkać na koncertach w kraju), Perfect Pussy, a nawet Mister D. To tylko część z tegorocznego zestawienia, które w myśl organizatorów miało zapewnić uczestnikom cztery dni muzycznych wrażeń. Taki był plan. Niestety, jak to czasem bywa, rzeczywistość przynosi odmienne skutki od oczekiwanych. Motywem przewodnim tegorocznego OFF-a była nuda. To chyba jeden z najbardziej zaskakujących elementów wszystkich dni spędzonych w Katowicach. Mój początkowo wysoki entuzjazm, przechodził przez różne fazy, aż w ogólnym rozrachunku pozostał przy dolnej granicy. Poziom tegorocznych koncertów, pozwolił na swobodne zwiedzanie terenu festiwalu. „Merch” rozrósł się do granic możliwości. Oprócz stoisk z płytami i koszulkami, można było zakupić kolczyki z węgla, maskotki, pójść do fryzjera, a nawet zrobić sobie tatuaż. Pierwszy dzień upłynął w miarę przyjemnie. Zawsze traktuję go trochę ulgowo, bardziej jako rozgrzewkę i przygotowanie do tego, co ma się dziać na terenie Doliny Trzech Stawów. Jednak w porównaniu do reszty, muszę przyznać, że koncerty Dirty Beaches i Tuxedomoon wypadły naprawdę nieźle. Jedynym minusem był brak odpowiedniej wentylacji w Kinie Rialto. Mimo ogromnych chęci, nie dałam rady wytrzymać pod sceną na występie Alexa Hungtai’a i musiałam przenieść się bliżej jakiegokolwiek źródła powietrza. Co do Tuxedomoon to część słuchaczy była rozczarowana, że nie zagrali swojego najbardziej znanego utworu – In a manner of speaking, jednak jak dla mnie sam koncert i cała oprawa (w tym część niestandardowych wizualizacji, tworzonych na żywo za pomocą kamerki) była na piątkę.

Kolejny poranek, kolejne koncerty. Tutaj mogę wyróżnić dwóch artystów. Pierwszym z nich jest Clipping., który rozniósł scenę eksperymentalną (It’s Clipping. b*tch!). Bogatsza o doświadczenie z krakowskiego Unsoundu spodziewałam się, że może być dobrze i na szczęście nie zawiodłam się. Było nawet lepiej. Drugi – Jahiliyya Fields. Tutaj wystarczy napisać, że był to jeden z najlepszych występów na OFF-ie. Kto nie był choć na chwilę, ma czego żałować. Trzeci dzień to wielkie rozczarowanie The Jesus And Mary Chain. Koncert był mdły, Jim występował jakby dla samego siebie. Dźwięki utworów rozchodziły się po terenie Doliny Trzech Stawów, ale nawet Just like honey nie powodował przyjemnego dreszczu. Szkoda, bo był to koncert, na który z niecierpliwością czekałam. Jednak ten dzień miał swoje pozytywne strony w postaci Chelsea Wolfe (która sprawiła, że jej koncert był nieco mistycznym przeżyciem) oraz Bo Ningen. Jak dla mnie numer jeden całego festiwalu. To co działo się na Scenie Trójki można określić jednym, krótkim hasłem: ogień! Wyczyny Japończyków z pewnością wpisały się w historię festiwalu jako jeden z najbardziej energetycznych koncertów. Końcowy gest uniesienia gitary w oznace triumfu był przypieczętowaniem sukcesu, a zarazem podziękowaniem uczestnikom za wspólnie wytworzoną, niezwykłą atmosferę. Ostatnie popołudnie w Katowicach nie stanowiło jakiegoś specjalnego odstępstwa od normy. Godziny mijały dość szybko. Najlepiej wspominam spędzone przy Nisennenmondai (znów Japonia okazała się być najlepsza), Fuck Buttons, oraz Slowdive. Reaktywowany zespoł zagrał jeden z lepszych koncertów. Cała publiczność była uwiedziona głosem Rachel, która nie kryła zadowolenia z gry przed tak dużą widownią. W tym roku zabrakło pełnego napięcia biegania z jednej sceny na drugą w obawie o przegapienie jakiegoś koncertu. Na szczęście, jakość dzwięku była na dużo wyższym poziomie, niż w poprzednich latach. Organizatorzy w końcu wzięli sobie do serca komentarze uczestników. Mimo wszystko dziewiąta edycja OFF-a pozostawiła wiele do życzenia. Zasadniczo była nijaka, z drobnymi przebłyskami pojedynczych artystów. Oby przyszły, jubileuszowy rok przyniósł jakieś zmiany - jedynie na lepsze. Agnieszka Łysak

10


ski

ew

fo

Może nie tak bardzo nowa muzyka, ale z pewnością nowy start. Tauron wrócił po dwóch latach banicji na swoje pierwotne, odnowione miejsce – teren dawnej kopalni „Katowice”. Jeszcze przed rozpoczęciem festiwalu organizatorzy borykali się z paroma problemami w postaci odwołanych koncertów dość znaczących artystów z programu. Pomimo tych niefortunnych zmian nadal mieliśmy powody, dla których warto było jednak obrać kierunek Kato. Niestety po wyjątkowo długiej trasie na dość krótkim odcinku z Krakowa czekały nas jedynie rozczarowania i spore niedociągnięcia. Nie ma co ukrywać, że teren festiwalu z okna polskiego busa wywierał ogromne wrażenie, co momentalnie zapoczątkowało ochotę na porzucenie swojego namiotu i innych bagaży w kąt i pochłonięcie wszystkich podziemi, galerii i szybów Muzeum Śląskiego. Mój zachwyt i zapał został szybko spalony na panewce, kiedy po wielokrotnym odświeżaniu strony festiwalu dowiedzia-

11

n

mo

zy t. S

rz Zak

łem się, że pole namiotowe znajduje się w Dolinie Trzech Stawów. Zanim udało mi się dojechać, kupić dwie bułki w realu, wylać całą wodę przy ochronie i rozłożyć decathlonowe kółko, minęły prawie dwie godziny. Mogłem już zapomnieć o koncertach The Field i Lutto Lento, niestety to jeszcze nie był koniec batalii widz vs. organizacja eventu. Swoje pół godziny odstaliśmy też w kolejce do akredytacji. Jak się później okazało na marne, bo większość osób myślała, że otrzyma w namiocie normalne wejściówki, a wolontariuszka o flegmatycznym usposobieniu robiła wszystko by jednak nam nie wręczyć opasek. Na szczęście karma wróciła w postaci paru dobrych występów. Tak jak przewidywaliśmy najciekawszą sceną okazało się Carbon Atlantis pod kuratelą Wojtka Kucharczyka. Co prawda moje wyobrażenie o podziemiach muzeum była zgoła inne, mroczniejsze, bardziej obskurne i industrialne. Czwarte piętro pod powierzchnią festiwalu było aż ascetyczne w swojej bieli i trochę za jasne. Do koncertów przygotowano ciekawe wizualizacje oraz srebrne kule tesli, które ustawiono za artystami. Udało mi się zobaczyć tam około 6 koncertów i żaden mnie nie roz-


czarował. Najbardziej zapadł mi w pamięć taneczny set Wilhelma Brasa oraz delikatny, transowy koncert Piotra Kurka. Jedynym mankamentem tej sceny była rozpiska koncertów, która kończyła się już o północy. Wtedy trzeba było wyjść na zewnątrz i zmierzyć się z o wiele mniej interesującą rzeczywistością festiwalową. Zacznę od rzeczy pozytywnych, aby nie wyjść na malkontenta. Naczelnym plusem, który tworzy festiwal jest miejsce. Architektura festiwalu jest wybitna i daje ogromne możliwości zarówno organizatorom jak i widzom. Niestety nie można już tego powiedzieć o mapie koncertów, która nie jest intuicyjna. Odnośnie samych występów nasuwa się jedno nazwisko – Neneh Cherry. Może to określenie nie jest zbyt szczęśliwe, ale Szwedka to naprawdę istny wulkan energii. Różnorodność i tempo występu oraz brzmienie „Blank Project” w wersji koncertowej przyćmiło pozostałe występy tej edycji. Ładnie, ale trochę bezbarwnie wypadła Kelela. Miło się bujało do Goldffincha i nieźle zaprezentowali

się artyści z Hyperdub. Reszta koncertów albo wypadła blado albo nie udało nam się ich po prostu zobaczyć. Niestety poziom i ocena koncertu wzrastała jedynie w stosunku do wypitych małpek. Drugiego dnia nie popełniliśmy tego błędu, ale to i tak nie pomogło, aby przejść przez cały koncert Kelis. Podsumowując, za dużo pieniędzy poszło na kotlety, totalny brak targetu do jakiego ma trafić festiwal i parę interesujących dróg, którymi można byłoby pójść, ale wymagałby on sporego rachunku sumienia i żalu za tegoroczne grzechy. Aby w tak wyjątkowym anturażu powstał festiwal na miarę choćby starszych edycji to trzeba raz na zawsze zapomnieć o Bonobo, Jagga Jazzist i WhoMadeWho, bo non progredi est regredi. Szymon Zakrzewski

12


fot.

Mar

got

Rud

zińs

ka

Kraków może się pochwalić Unsoundem

i Sacrum Profanum, Katowice OFFem i Nową Muzyką, a Gdynia Open’erem. Kandydatem do miana najważniejszego łódzkiego festiwalu muzycznego jest natomiast wydarzenie o dużo skromniejszej formule. Choć rzeczywiście należy stwierdzić, że Soundedit słuchaczowi oferuje znacznie mniej niż wszystkie wymienione w pierwszym zdaniu imprezy, to absolutnie nie jest on eventem, który należy zbagatelizować. W tym wypadku nie można bowiem brać pod uwagę jedynie ceny karnetu i skromnego lineupu, na który złożyło się, jak co roku, kilku wykonawców. Żeby zrozumieć specyfikę tego festiwalu trzeba się na nim zjawić osobiście. Przede wszystkim, zacząć należy od ważnej informacji. Soundedit to, jak widać dobrze w nazwie, Międzynarodowy Festiwal Producentów Muzycznych. To właśnie ta grupa jest głównym targetem organizatorów. Jeśli jesteś dziewczynką w brokacie, która przyszła wyśpiewać pod sceną wszystkie teksty piosenek Patricka Wolfa, możesz raczej zapomnieć o „festiwalowej” formule, bo w zasadzie i tak ograniczy się dla Ciebie ona do pojedynczego koncertu. Istnienie Soundedita zacznie mieć jakikolwiek sens dopiero, gdy zainteresujesz się tym, co organizatorzy oferują poza koncertami. A w tym

13

roku zaoferowali sporo. Dzięki sesjom Q&A oraz panelom dyskusyjnym z takimi twórcami jak Howie B, Karl Bartos, Haydn Bendall czy Lech Janerka, każdy odwiedzający Soundedit dostał szansę przełamania granicy, która zwykle dzieli słuchacza i artystę podczas koncertu. Nagle, zadanie pytania o to jak pracowało się z Björk czy Bernardem Sumnerem, stanowi niewielki problem. Ktoś powie jednak, że przecież w festiwalach muzycznych chodzi przede wszystkim o koncerty! W tej kwestii uderza dysproporcja między artystami – zarówno stylistyczna jak i jakościowa. Soundeditowy lineup z jednej strony stworzyli w tym roku militarystyczny Laibach czy gotycka Jordan Reyne, zaś z drugiej byli członkowie legendarnych zespołów – John Cale i Karl Bartos. W tej mieszance znalazły się rzecz jasna koncerty lepsze i gorsze. Pochwalić należy byłego członka Kraftwerk oraz Lecha Janerkę i Patricka Wolfa, choć w występie tego

ostatniego momentami nużyły dłuższe przestoje między utworami przeznaczone na strojenie instrumentów. Za muzyczną tandetę, rzekomo inspirowaną Powstaniem Warszawskim, zganić należy natomiast słoweński Laibach, który otwierał pierwszy dzień koncertów. Słowem, misz-masz, w którym nie wszystko każdemu będzie się podobało. Po pewnym czasie, który minął już od tegorocznej edycji imprezy, nie mogę się jednak oprzeć wrażeniu, że w Klubie Wytwórnia wszystko ma właśnie tak wyglądać. Nie każdy wykonawca musi Ci się spodobać. Soundedit ma przede wszystkim, za pomocą skromnego line upu, pokazać możliwie różne muzyczne


perspektywy, do których zbliżyć się można jeszcze bardziej poprzez warsztaty i panele. Chociażby dlatego na ten łódzki festiwal warto spojrzeć nieco przychylniejszym okiem i rozważyć go pomimo tego, że jest on skierowany do dość wąskiej grupy słuchaczy. Mikołaj Grabski-Pawłowski

14




Kiedy Szymon poprosił mnie o napisanie relacji z Unsounda, powiedział, że “mało kto zobaczył z nas tyle co Ty w tym roku”. A że piszę ją dopiero w miesiąc po festiwalu, to wspomnienia trochę się zacierają. Nie napiszę, kto zaczął swój set od polskiego reggae, albo w jakiej kolejności leciały sample na secie DJ Taso, bo zwyczajnie nie pamiętam. Tak w ogóle muszę się przyznać, że przez 8 dni trwania festiwalu dość skrupulatnie trzymałem się swojej własnej formuły Unsounda i spałem, na czym tylko się dało. Dlatego relacja będzie trochę surrealistyczna, dosyć wybiórcza i mocno niepoukładana. Ale mam nadzieję, że tegoroczny motyw przewodni festiwalu – The Dream - trochę mnie usprawiedliwia.

THE DREAM

THE DREAM 12-19 X 2014 12-19 X 2014

Hołdowanie tradycji wybierania tematu trzymającego program w ryzach jest już znakiem rozpoznawczym festiwalu. Cały ten kram zaczął się z pompą zagranym „The Dream” Cage’a, wykonanym przez pianistę The Necks, Chrisa Abrahamsa. Potem do Chrisa dołączyła reszta tria oraz – uwaga – drugie trio, Radian. Jako, że jarałem się nową, ambientową płytą od Radiana, to byłem nieako zaniepokojony, czy nowoutworzony sekstet nie będzie przypadkiem zbytnio zamulał. Po występie byłem zaniepokojony, czy występ otwierający z taką ilością freejazzowego naporu dobrze rokuje na resztę festiwalu. I czy na innych koncertach też będę potrzbował po parze oczu na każdego muzyka, żeby móc wszystko zobaczyć. Na szczęście tak się nie stało. Pomiędzy 1/4 The Necks a całym The Necks wystąpili Hildur Gudnadóttir & Skúli Sverrison. Zagrali po islandzku, filmowo, orkiestrowo. Orkiestrowo do tego stopnia, że zamknięcie oczu i wyobrażenie sobie nie

17


dwójki, a czterdziestki muzyków wydało mi się bardziej kuszące od obserwacji magicznej wiolonczelistki. Islandzko do tego stopnia, że dało się czuć wiejący wiatr – podobnie, jak dwa dni później na występie Jenny Hval i Suzanny, prezentujących ich najnowszy album, Meshes of Voice. Występie moim zdaniem nieudanym; było zaledwie lepiej, niż na płycie. Raziło też użycie typowych, geometrycznych wizualizacji, które były zupełnie niepotrzebne, z uwagi na fakt, że koncert odbywał się w Sukiennicach, w towarzystwie wielkoformatowego malarstwa polskiego XIX wieku. Oprócz koncertów Unsound oferował zbyt dużą liczbę paneli dyskusyjnych. Moment, w którym stwierdziłem, że dawanie nudnym rozmowom „jeszcze pięciu minut” jest bez sensu, przyszedł za późno. Zdążyłem zaliczyć: prezentację ze śmiesznymi filmikami psów zrobioną w PowerPoincie, Norwega ubranego w tradycyjny strój krakowski i udającego łosia, wilka, niedźwiedzia i komara (sic!) oraz wycieczkę po Wikipedii (topic: industrial music) w wykonaniu bełkoczącego Szkota. Przez skądinąd ciekawą i zabawną rozmowę z Rusellem Haswellem niezbyt podobał mi się jego koncert (styl grania był bardzo I-don’t-give-a-fuck, bardziej, niż jego I-don’t-give-a-fuck życiowe podejście). O transgresji lepiej od spotkań z szanowanymi postaciami muzyki niezależnej opowiadały filmy i instalacje. Szalony spaghetti western, gdzie walka bumerangiem była skuteczniejsza niż użycie rewolweru, a główny bohater zmieniał się kilka razy („¡Matalo!”). Przypominający kolaż (albo film Agnes Vardy na kwasie) okrzyk feminizmu i czechosłowackiej nowej fali „Stokrotki”. Instalacja dźwiękowo-zapachowa Ephemera, która

dosłownie za mną chodziła przez cały czas – w postaci innych festiwalowiczów, którzy nosili perfumy Drone, Noise albo Bass. „Chcesz poczuć muzykę Bena Frosta jeszcze bardziej? W takim razie oprócz koncertu mamy dla Ciebie dedykowaną linię zapachową!” Oczywiście nie jestem zwolennikiem takiego jojczenia. Koncert Bena w Hotelu Forum pokazał mi, że jego najnowsza płyta, A U R O R A, jest zwierzęciem koncertowym, a sam Frost może jak dla mnie zamieszkać na Unsoundzie (patrząc na poprzednie edycje, niewiele mu do tego brakuje). Kawałki, które wlokły się podczas słuchania w domu były zdecydowanie za krótkie podczas występu. Potem na koncertach Sophie i Felicity wypociłem równowartość rezerwy wody pitnej w Sudanie, skacząc do przypominających k-pop wokali. W muzyce, tak jak w modzie: kilka lat temu był witch house, potem vaporwave, teraz czas na bubblegum bass, z wiodącą prym w tym gatunku(?) wytwórnią PC Music. Kolejne dni spędzone w hotelu nad Wisłą przyniosły niezłe, ale męczące sety: od footworkowego kolektywu Teklife, do występów Eviana Christa i Lee Gamble’a. Wiele z tych koncertów jednak nie oddawało esencji motywu przewodniego. The Dream był tłamszony za każdym razem, kiedy musiałem wybierać na co iść, kiedy wizualki były bardziej atrakcją niż sam występ, kiedy szwankowało nagłośnienie (początek setu The Bug, skądinąd zajebistego), albo było tak dużo ludzi, że tylko dźwięk tłuczonego szkła rozrzedzał napierający tłum. Oczywiście piję do coraz popularniejszej opinii, że formuła Forum się wyczerpuje. Najmniej czułem się jak we śnie, kiedy działo się najwięcej.

18


I powiem szczerze, że najbardziej do gustu przypadł mi klimat, jaki oferowała inna przestrzeń – również usytuowana nad Wisłą – Manggha. Jedna z najlepiej nagłośnionych festiwalowych sal wprawiała mnie raz po raz w przedziwne stany. Stian Westerhus swoim krzyczeniem na gitarę wskrzesił dla mnie pojęcie solówki na tym instrumencie (które zostało nieco naruszone po występie Glenna Branki na tegorocznym OFF Festivalu). Frenetyczny występ, jaki dali Container, Kenneth Kapstad i Tomas Jarmyr zaparł mi dech w piersiach i oszołomił hałasem. hałasem. Obserwowanie, jak dwóch ustawionych naprzeciw siebie perkusistów dosłownie walczy o tytuł największego napierdalacza (np. uderzając zdjętym ze statywu talerzem w pozostałe blachy) umieściło moją szczękę na podłodze. Ciekawostką był koncert/performens NMO, który był chyba pierwszym występem zgodnym z opisem z unsoundowej gazetki (określenia: „military space music and/or fluxus techno”). Chłopaki biegali od deski reżysera dźwięku do sceny, robili pompki uderzając głową w pedał perkusji, wsypywali suchy lód do plastikowych kubeczków, ułożonych w nazwę duetu przy jednoczesnym kodowaniu w napisanym przez nich samplerze-programie komputerowym. Aż żal mi się robiło ludzi, którzy potem mówili, że „NMO fajne, ale nie widziałem/am co robili”. Jeszcze bardziej żal mi było ludzi, którzy przegrali życie. Bo inaczej nie można nazwać każdego unsoundowicza, który nie pojawił się na (darmowym)

koncercie Jacka Mazurkiewicza w klubie Re. Koleś nie rokował dobrze, bo wyglądał jak typowy wujek-żartowniś na rodzinnym grillu: hawajska koszula, sztruksowe spodnie, zakola odsłonięte zaczesanymi do tyłu wyżelowanymi włosami. Oczywiste jednak było, że pozory mylą, a instrument w rękach Jacka ożywa. Nie pamiętam, kiedy ostatnio widziałem tak spoconego kontrabasistę, tak samo, jak nie pamiętam, kiedy ostatnio widziałem kamertony w innym użyciu, niż do strojenia. Nimi właśnie były malowane kosmiczne krajobrazy, wśród których poruszał się smyczek Mazurkiewicza. Parę jeszcze słów o headlinerze Unsounda. Łabędzie wystąpić miały w miejscu oddalonym od pozostałych obiektów festwialowych o jakieś pół godziny drogi. Jechało się autobusami linii „LADDER TO GOD”, szło się w wielkim tłumie (taka czarna masa musiała wyglądać dosyć przerażająco dla mieszkańców Nowej Huty) i czekało się na właściwy występ. „Czekało się”, bo poprzedzające występy typowo należały do tych z klasy supportów. Stine Janvin Motland nawet nie pojawiła się na scenie, wprawiając publiczność w zakłopotanie. Pojawił się typowy szmer tłumu, który dziwnie wydawał się nawarstwiać. Norweżka siedziała na backstage’u, samplowała nas, słuchaczy, i bawiła się w dodawanie odgłosów tła do odgłosów tła. Potem pojawiła się niepozorna Pharmakon, nałożyła czarne skórzane rękawiczki i zaczęła tłuc w metalowe płytki i ogółem robić nojzy. Przeciągający się hałas urozmaicała przechadzaniem się wśród publiczności, krzycząc im prosto w twarz. Wszystko to było jednak preludium do uderzenia w twarz innego rodzaju. Trochę się tych wstępów zaczęło mnożyć: zanim na scenie pojawił się cały skład Swans, ściany dźwięków od perkusji, klawiszy i gitar były systematycznie nagromadzane przez jakieś pół godziny. Potem było już tylko srożej, Michael Gira tańczył coraz dziwniej, a motywy z To Be Kind gubiły się coraz bardziej w koncertowym tumulcie. Pomiędzy walką z miażdzącym płuca dźwiękiem a doznawaniem zabrakło jednak

THE DREAM 12-19 X 2014

19


pierwiastka boskiego, tych kilku szczebli w „ladder to god”, tego „pyk”. Mimo wszystko mistrzowie bezlitosnej repetycji dali prawie trzygodzinny koncert, od którego bolały nie tylko uszy, ale też coś w środku. Nawiązując do repetycji, muszę wspomnieć też o zhejtowanym przez wszystkich koncercie Deathprod w kinie Kijów. Rozumiem czemu: zamglona sala na kilkaset miejsc monumentalna przestrzeń zapowiadała monumentalne widowisko, zamiast tego dając bardzo łatwo nudzący, ALE też bardzo łatwo wprowadzający w trans występ. Mnie przydarzyło się to drugie. W kółko powtarzany furkoczący bas, skrzypce często zagłuszane przez dymiarki oraz hiper miękkie fotele dostarczyły mi jednego z fajniejszych snów na koncercie. Do mojej listy koncertów „slept live” dopisuję również TCF i genialne Cyclobe oraz koncert Grouper. Liz Harris przyszła, usiadła z gitarą na podłodze i sprawiła, że zacząłem tęsknić. Wszystko było doprawione wizualizacjami Paula Clipsona. Obrazy, które przed zaśnięciem widziałem wydawały się być wyjęte z czarno-białych filmów Truffauta i Godarda, i wrzucone do jednego worka ze starym rodzinnym albumem. Ostre cięcia wymieniały się z przenikaniami, ujęcia kręcone z samochodu mieszały się ze źle skadrowanymi i nieostrymi zdjęciami, nie wiem skąd mi znanych, twarzy. Ale przede wszystkim wszystko łączyło się w bardzo silne uczucie nie dającej się określić nostalgii i błogiego rozmarzenia. Tylko trochę przeszkadzał głośno pracujący rzutnik – ale to już zrzucam na barki centrum konferencyjnego ICE (które według mojej znajomej wygląda jak wielka łazienka). I tak w sumie skończył się dla mnie cały The Dream. Odwiedziwszy jeszcze na chwilę Dom Technika, gdzie odbywała się impreza zamykająca, załapałem się na wejście grubasa o ksywie Transilvanian Galaxi. Głosem brzmiącym jak ze studni przywitał się, wypił zdrowie publiczności i, nie zdejmując opaski na oczy, zaczął wylewać na publiczność transylwańską galaktykę, która okazała się być prościutkim techno. W jednej z relacji przeczytałem, że chodzenie na Unsounda stało się modne. Nie wiem. Wiem za to, że ja i cały łódzki team na pewno wracamy tu za rok.

THE DRE 12-19 X 2014

Wojtek Zakrzewski

20


ewa braun czyli jak przestałem sie martwić . i pokochałem zone, Hitlera

Nie wiem jak to jest z resztą ludzi, ale ja

zawsze chciałem mieć zespół, który byłby moim “ulubionym”. Mieć taką cholernie komfortową sytuację, w której gdy ktoś Cię pyta o preferencje, zamiast się błąkać, rzucać gatunkami, mówić, że “dużo tego” - wykrzykujesz nazwę wykonawcy i mówisz, że generalnie są wszystkim co najlepsze, i że każdego dnia przed snem robisz znak krzyża w stronę ich ołtarzyka, który wybudowałeś w swoim pokoju. Potem opowiadasz, że kupujesz każdą reedycję, DVD, widziałeś ich live przed rozpadem, spałeś z córką ich managera, albumy się nie nudzą i dalej masz ich najbardziej znany singiel ustawiony jako dzwonek w telefonie… Ni chuja. Niestety nie potrafię, wszystko mi się zawsze nudzi, singlami zaczynam rzygać bardzo szybko i muszę krążyć po amplitudzie muzycznej, żeby zachować świeże podejście jako słuchacz. Często się zbliżałem (głównie w muzyce zagranicznej) do zostania prawie-fanem przeróżnych kapel, które jednak z perspektywy czasu, wydają się już nieciekawe. Mimo, że moja chęć znalezienia kapeli idealnej to syzyfowa robota, są z tego konkretne korzyści. Wśród fanów rapsów jestem kolesiem, który wychował się na rapie, dzień później rówieśnicy moich rodziców przybijają ze mną piątki za bycie fanem klasycznego rocka, następnie mogę wrócić do domu, zamknąć się w komórce pod

21

schodami i spokojnie poscrobblować The Seer albo stać się na chwilę szugejzerem. To na pewno lepsza opcja niż na przykład bóldupić na forach na temat wyższości Megadeth nad Metallicą w przerwach między biciem po mordach fanów Hetfielda. To na stówę lepsza opcja. Już prawie nauczyłem się żyć z wiedzą, że wszystko mnie nudzi i nic nie przyciąga na dłużej, gdy nagle zdałem sobie sprawę, że jest zespół, który wszedł mi zbyt mocno w drogę. Mowa o Ewie Braun. Poznałem ich już dawno temu, cały czas słucham z niewielkimi przerwami i cholera, przysięgam, nie zauważyłem aż do niedawna, jak bardzo ich lubię. Może to kwestia tego, że inaczej patrzę na nasze, polskie podwórko muzyczne. Nie myślałem nigdy o tym, że mógłbym mieć ulubioną polską kapelę. Nie myślałem, a w międzyczasie, już dawno temu, Ewa Braun zakradła się do moich głośników, umościła sobie wygodne miejsce i chyba zostanie tam na dobre. Wiadomo, jest u nas w Polsce poukrywanej mnóstwo świetnej muzyki, mam wrażenie, że z każdym kolejnym rokiem pojawia się coraz więcej godnych uwagi rzeczy, ale kiedy przychodzi do “legend” alternatywy i undergroundu, czy faktycznie wymienicie tego wiele? Mam wrażenie, że z tym jest problem, dlatego też przez łatwość wyboru - łatwiej było mi się w Ewie zakochać. Zespół o statusie legendy (rekordów popu-


larności nie bili, wiadomo), cholernie kompletny i dobry. Muzycznie i tekstowo przechodzili przez noise, hc, post-hc, crust, math, w cholerę rzeczy, w dodatku potrafili je zręcznie połączyć i uciekać przed gatunkową szufladą. Powiedziałem kiedyś komuś, że mam duże trudności, jeśli chodzi o słuchanie polskich tekstów i że wyjątkiem jest Ewa Braun. Bo niezależnie od tego czy śpiewają rzeczy przypominające intymne kołysanki (patrz “Muzyka z Księżyca”) czy krzyczą na tematy polityczno-rewolucyjne (patrz “Stąd do wieczności”) jest w tym coś niezwykle (nad)naturalnego. Podróż przez ich dyskografię jest faktycznie podróżą. Może nie The Longest Journey, ale na pewno More Than Decent Long. Pojęcie muzyki jest dla tego zespołu kompletnie otwarte, improwizacja i noise łączy się z intensywną, młodą, gniewną energią, a każdy ich album to przebijanie się przez dźwięk, hałas i ciszę, uczucia i emocje. Zaskakuje mnie do tej pory fakt, że mieliśmy kapelę, która grała jak Sonic Youth, Shellac, Unwound. Jeszcze bardziej dziwi mnie to, że tak mało ludzi przebrnęło przez ich dyskografię, która, zresztą, do małych nie należy. Dobrze radzę, posłuchajcie wszystkiego od nich, włącznie z demówkami. Przede wszystkim “Sea Sea” (tak jak poprzednie rzeczy były już świetne, tak ten album stanowił kompletną rewolucję brzmieniową a kawałki wpędzają w trans) i “Love Peace Noise”.

Pojęcie muzyki jest dla tego zespołu kompletnie otwarte, improwizacja i noise łączy się z intensywną, młodą, gniewną energią, a każdy ich album to przebijanie się przez dźwięk, hałas i ciszę, uczucia i emocje. Dedykuję ten tekst wszystkim, którzy uważają, że nie było w Polsce dobrej muzyki eksperymentalno-okołopostpunkowej, lub wymieniają tylko Siekierę. Bijcie się w pierś i słuchajcie aż uszy zaczną krwawić. Ewa Braun, mój ulubiony (polski*) zespół. *Całe cholerne szczęście, że są zespołem polskim, dzięki czemu zagranico wciąż mogę poszukiwać tego jedynego, najlepszego. „Kiedyś cię znajdę.” Michał Stalmaski

22


23


le guess who ? Letnie festiwale nie rozpieszczały nas w tym

roku w Polsce. Sytuacja zagranicą wcale nie wyglądała lepiej. Programy większości europejskich eventów z pogranicza lipca i sierpnia zlewały się w jeden mdły sos, w którym pływały sławetne już odgrzewane kotlety i parę bezbarwnych dodatków. To czego zabrakło przez dwa najbardziej słoneczne miesiące w roku rekompensuje jesień. Festiwale z motywem przewodnim, nieprzypadkowym zestawem artystów, schowane po najrozmaitszych zakątkach miasta stają się niezależnym bytem w odniesieniu do kilkudniowych masowych imprez na otwartym powietrzu. Nie ulegają trendom, ani nie powielają schematów z poprzednich lat, bo każda edycja ma dać coś nowego. U nas z pewnością takim wydarzeniem jest Unsound, za granicą aktualnie jednym z najciekawszych festiwali staje się Le Guess Who. Holenderski event miał przez wiele lat sporego „konkurenta” w postaci jesiennych edycji ATP. Niestety w ubiegłym roku skończyła się era koncertów w Camber Sands. Od września do listopada pozostaje jeszcze jedno warte odnotowania wydarzenie, również w kraju tulipanów – Incubate. Dziesiąta edycja festiwalu w Tilburgu już za nami, skupmy się zatem na najbliższym tygodniu w niemniej urokliwym Utrechcie.

Le Guess Who? rozpościera przed nami jeszcze szersze spektrum artystów niż w latach ubiegłych. Niderlandzki event od początku starał się zachować proporcję pomiędzy elektroniką, sceną eksperymentalną, a gitarowym graniem - od garaży, post-rocków, przez indie, aż po folk. Trudno sobie wyobrazić, aby znaleźć przy tak eklektycznym doborze artystów jakiegoś malkontenta. Tym razem na plakacie wybijają się „headlinerzy”, choć trudno tu mówić wyłącznie o 6 głównych gwiazdach. Na otwarcie w Tivoli Vredenburg usłyszymy awangardowe kompozycje z najnowszego albumu Einstürzende Neubauten „Lament”. Drugiego dnia dużo piosenek: i tych folkowych od brodacza Bonnie „Prince” Billy’ego i bluesowych Dr. Johna. W sobotę po raz kolejny postaramy się podążyć za rytmem i teksturami brytyjskiego duetu Autechre. Na zamknięcie będzie bardzo kobieco. Wieczór upłynie wśród folkowych protest songów Seldy oraz euforycznych funkowo-artrockowych utworów St. Vincent. To wyłącznie dania główne. Pozostając przy nomenklaturze kulinarnej reszta artystów to żadne przystawki, a równie ciekawe propozycje. W menu mamy piosenki tune-yards wyśpiewane z nieposkromioną, wręcz dziecięcą radością zatopioną w afrykańskich rytmach.

24


Polecam także lekkie, sentymentalne indie kawałki Sharon Van Etten. Warto skusić się również na cięższe brzmienia, bo jest w czym wybierać. Z garażowego grania z chęcią spróbuję nowego projektu członków Women - Viet Cong, Ought oraz White Lung. Ochotę na indie-rockowe klimaty w estetyce lo-fi zaspokoi Cloud Nothings. Jeżeli potrzebujecie więcej brudu i hałasu to niezawodni są w tym Duńczycy z Iceage. Psychodeliczną ucztę zapewni Trans Am. Dla tych co lubią łączyć smaki obowiązkowy wydaje się wspólny występ Suuns & Jerusalem In My Heart. Zrażony w dzieciństwie czarnym żelkami haribo nie tykam już lukrecji, wyjątkiem są ambientowe utwory ulubienicy Julii Holter – Lucreci Dalt. Warto wszystko popić ampułką krwi z Tildą Swinton przy muzyce Jozefa Van Wissema. Moim osobistym spécialité de la maison pozostaje jangle pop największego freaka z Kanady – Maca DeMarco. A jeżeli już macie dość moich wszystkich kuchennych porównań to ogłaszam post. Post-wszystko od Deana Blunta. W line-upie nie można przeoczyć kurateli Michaela Giry. Założyciel Young God dobiera sobie doborowy skład. Obok Swansów wystąpią: Wire, Ben Frost, Silver Apples, Savages / Bo Ningen, Xiu Xiu, Prurient, Sir Richard Bishop czy Jenny Hval. Byliśmy na tyle grzeczni, że do-

stajemy jeszcze 3 tematyczne programy na Le Guess Who. O pierwszym z nich najlepiej mówi sama nazwa „24-Hour Dronefest”. Brzmi trochę potężnie, ale patrząc kto stoi za tym zestawem to nie mamy wątpliwości o wadze tej sceny. Pierwsze cztery nazwiska: William Basinski, Stephen O’Malley, Tim Hecker, Steve Hauschildt. Kuratela numer dwa należy do Austin Psych Fest. Pod ich skrzydłami wystąpi legenda shoegaze’u - Loop. Obok autorów „Heaven’s End” zagrają Tamikrest i The Growlers. Podczas tegorocznej edycji nie zabraknie też Fuzzland, a tam m.in. King Tuff czy Wreckless Eric. Zerkając na poprzednie edycje wyciągam dość oczywisty wniosek - festiwal się rozrasta. I pod względem programu jak i miejsc. W tym roku koncerty zobaczymy, aż w 11 odmiennych wnętrzach klubów, kawiarni i kościołów. Równocześnie przez dwa dni trwają w Utrechie 42. targi płytowe Mega Record & CD Fair, więc z pewnością nie wrócę do domu z gołymi rękami. Poza tą całą ilością wydarzeń muzycznych i tych okołofestiwalowych głównym aspektem, który sprawia że odwiedzam lgw? po raz kolejny jest sam Utrecht. Jednak nie będę starał się streścić w paru zdaniach uroku tego miejskiego festiwalu. Najlepiej przekonać się samemu, spędzając najprzyjemniejsze wakacje tej jesieni. Szymon Zakrzewski

play 25


26


medusa’s


chicago


Kto wychował się w tym mieście na przełomie

lat 80/90-tych, na pewno będzie wiedział, o co chodzi. W czasach kiedy muzyka alternatywna w zasadzie się rodziła, istniała pewna tajemnicza knajpa o nazwie Medusa’s. Klub został otwarty przez Davida Sheltona (aka Dave’a Medusa), zabawnego, czadowego człowieka i promotora imprez. Siedziba lokalu była w kilku miejscach, aby niebawem w drugiej połowie lat 80-tych przenieść się na stałe do kamienicy na ulicę North Sheffield. Co ciekawe, początek tej knajpy zbiegł się z początkiem słynnej i wpływowej wytwórni Wax Trax Records, mieszczącej się po sąsiedzku w północnej części miasta. Medusa’s szybko stała się szalenie popularnym miejscem do tańczenia w rytm alternatywnej muzyki, głównie dla osób poniżej 21 lat, jako że nie miała licencji na sprzedawanie alkoholu. Zresztą z tego powodu miejsce to miało przezwisko „knajpa z sokami”. Jak można się było spodziewać, i tak wszyscy znajdowali sposoby na to, aby się odurzyć. Ponieważ wszystkie puby i nocne kluby w Chicago zamykano po drugiej, kiedy przestawano sprzedawać alkohol w mieście, prawdziwa wariacka zabawa w Medusa’s zaczynała się na dobre dopiero grubo po trzeciej nad ranem. Wtedy to wszyscy ściągali właśnie tam z innych miejsc, by dalej poszaleć. Taka dekadencka zabawa trwała z reguły do ósmej rano, co miało i dobre strony - łatwiej i bezpieczniej było można wtedy wrócić do domu. Samo miejsce było niezwykle pomysłowo urządzone. Na parterze mieściła się główna sala z parkietem do tańczenia, sceną oraz antresolą. Na pierwszym piętrze były mniejsze sceny na muzykę na żywo, bary oraz kanapy służące do nieco bliższych spotkań. Na drugim z kolei znajdowało się kilka pomieszczeń z instalacjami dzieł sztuki oraz niesamowitym pokojem z ekranami/rzutnikami gdzie non-stop były grane mało znane i kultowe teledyski przełomowych wykonawców post-punka i nie tylko, takich jak Joy Division, The Cure czy Bauhaus. Pytanie tylko jak właściciele i DJ-ie mieli dostęp do takiej ilości niszowych teledysków w epoce wczesnego MTV, w której nie było ani przepły-

29

wu produktów ani internetu. Medusa’s od razu zyskała też bardzo prężną scenę na żywo. Koncertowały tu takie zespoły jak choćby Red Hot Chili Peppers (wtedy jeszcze nieznani), Revolting Cocks, Ministry czy Front 242 (nagrywający dla wytwórni Wax Trax Records nieopodal) czy Nitzer Ebb. Do stałych bywalców należeli sam Billy Corgan, jak również Trent Reznor. Zresztą Smashing Pumpkins zagrali tam jeden ze swoich pierwszych koncertów, podobno w dziwacznych kapturach (!) i zostali... fatalnie przyjęci. Natomiast Al Jourgensen z Ministry, nie dość że mieszkał z żoną kilka domów obok, to jeszcze sam tam często w weekendy DJ-ował. Słynny był też swego czasu koncert Violent Femmes, wywodzącego się z pobliskiego Milwaukee, który zaczął się dopiero o... szóstej nad ranem. Klubowicze wspominają, że parkiet podczas koncertu był zaśmiecony przemyconymi butelkami po wódce i dosłownie cała sala zamieniła się w ogromny mosh pit, do tego stopnia, że zaczęto się poważnie bać, czy aby podłoga nie zawali się pod dzikim tłumem. Z Medusa’s leciała też raz transmisja na żywo do kultowego w tamtych czasach programu telewizyjnego 120 Minutes, jedynego poświęconego muzyce alternatywnej, nadawanego w MTV zawsze w sobotę po północy. Natomiast jeżeli chodzi o muzykę klubową, to tam zaczęła się tak naprawdę moda na bardziej przystępną, taneczną wersję nowej fali i wszystkich jej odmian i zapożyczeń, jak choćby industrial. Oczywiście spopularyzowało to wydawanie utworów na winylu w wersji 12-calowej. Można z ręką na sercu powiedzieć, że tego typu kluby nigdzie wtedy w Stanach nie istniały, z wyjątkiem Nowego Jorku czy Kalifornii. Mało tego, tego typu kawałków nie można było wtedy posłuchać ani w amerykańskiej telewizji ani w radiu (wyjątek stanowiły uniwersyteckie rozgłośnie niekomercyjne). Miejsce i muzyka oczywiście ewoluowało, w miarę jak zmieniały się trendy i przybywali nowi ludzie. W Chicago pojawiła się właśnie wtedy odrębna i wkrótce słynna i wpływowa na świecie scena muzyki house. Definitywnie jej duch również był i tam widoczny. DJ-e i muzycy z Medusa’s grający industrialną i nowofalową odmianę czerpali garściami od tych puszczających i grających


kapsuła czasu:

MEDUSA’S 3257 North Sheffield Ave, Chicago. house, i vice versa. Wszystko gdzieś się łączyło, przenikało. Właśnie to było chyba największą siła i zaletą tego miejsca. Skupiało ono ludzi z każdego możliwego środowiska. Normalne było to, że obok siebie tańczyli nowofalowcy, skini, geje, Latynosi, goci, Afroamerykanie, punkowie, drag queens, nawet marynarze z pobliskiej bazy marynarki. Można też tam było spotkać członków gangów, prostytutki, ale co ciekawe, w późniejszym okresie również celebrytów pokroju Eddiego Veddera, Michaela Jordana, Denisa Rodmana czy samego Prince’a. Klub bardzo dbał też o bezpieczeństwo i zawsze był dla wszystkich terenem neutralnym. Każdy akceptował każdego, niezależnie co robił, skąd pochodził, jak wyglądał i co reprezentował. W dzisiejszych czasach trudno sobie to wyobrazić. Tak więc, do Medusa’s, głównie w czwartkowe, piątkowe i sobotnie wieczory waliła drzwiami i oknami młodzież z problemami pochodząca z trudnych rodzin z biedniejszych dzielnic centrum, ale też ta dobrze sytuowana z bogatych przedmieść Chicago, z równie poważnymi problemami. W pewnym sensie, ta knajpa była najlepszą szkołą życia dla wielu oraz zbawieniem, odtrutką na szarą codzienność i jednocześnie ucieczką, schronieniem od poważnych problemów dorastania. Każdy mógł się tam poczuć dobrze i częścią czegoś ważnego, czyli prawdziwej lokalnej społeczności. Była tam też jedna niepisana reguła, której zawsze się przestrzegało. Wszystko, co się działo podczas każdego wieczoru, zostawało zawsze w knajpie.

Normalne było to, że obok siebie tańczyli nowofalowcy, skini, geje, Latynosi, goths, Afro-Amerykanie, punki, drag queens, nawet marynarze z pobliskiej bazy marynarki. Oczywiście, tak jak na wszystko, i na to miejsce przyszedł czas. Stało się to 1992 roku. David Shelton dostał nakaz eksmisji od władz miasta i dziś w tej kamienicy mieszczą się zwykłe biura. Shelton

natomiast ponownie otworzył knajpę pod nazwą Medusa’s, ale już na przedmieściach Chicago, w Elgin. Natomiast dla wszystkich tych, którzy przetoczyli się przez progi słynnej kamienicy na North Sheffield w jakimś stopniu, piękne wspomnienia o niepowtarzalnym miejscu pozostały. Warto nadmienić, że na Facebooku istnieje grupa o klubie Medusa’s, która liczy prawie 4400 osób. A na YouTube można nawet znaleźć szereg playlist pokazujących, co dokładnie było wtedy grane na danym piętrze klubu. Niewątpliwie ten klub w Stanach w mniejszym lub większym stopniu wykreował całą masę ludzi związanej z muzyką alternatywną -genialnych muzyków, DJ-ów, dziennikarzy muzycznych, promotorów, artystów, ale też i działaczy społecznych. I był początkiem tego, co nastąpiło potem w muzyce niezależnej. Można zacytować samego Dave’a Medusa: „Oni już byli gwiazdami, ja tylko udostępniłem miejsce, gdzie mogli zaistnieć.” W pewnym sensie można wysnuć tezę, że dobra energia między ludźmi o bardzo odmiennych zainteresowaniach i wywodzących się z zupełnie innych środowisk kumulowała się, aby potem procentować. To jest niewątpliwie lekcja na przyszłość. Jakby ktoś wybierał się do Chicago, to polecam zaglądnięcie pod adres 3257 North Sheffield Ave osobiście. To obok klubów CBGB’s czy City Gardens, jakby nie było, spory kawał historii amerykańskiej sceny niezależnej. Załączona playlista Spotify wiernie odda obraz tego, czego można było tam posłuchać w typowe wieczory aż do białego rana. Gabriel Kutz

play

30


RE C K I

ICEAGE PLOWING INTO THE FIELD OF LOVE

THE RURAL ALBERTA ADVANTAGE MENDED WITH GOLD

Odkąd poznałem Iceage byłem ciekawy co może wyrosnąć z tych chłopaków. Na albumach podobało mi się ospałe, flegmatyczne podejście do Kto szuka kolejnego powodu, aby za punkowej estetyki, na koncercie - młodzieńcza, coś pokochać Kanadę, nie musi już agresywna energia i cholernie duża charyzma tego dalej robić. Warto sięgnąć po wokalisty, który wykonywał wszelkie czynności trzeci album zespołu z Toronto, któsceniczne, poczynając od skakania, biegania, ry, bez wątpienia, jest zwieńczeniem klękania, rzucania się na tłum po rozpaczliwe ich twórczości. Widać, że ten alt-folkrzyki i smutne zawodzenie. To było strasznie kowy power tercet ma się doprawdy fajne. Wiedziałem też już wtedy, że mają poświetnie. Brzmienie na płycie jest lepiej tencjał, żeby wyjść poza punkowe ramy i pójść dopracowane, dojrzalsze oraz, co ważw stronę “-post”. Tak też zrobili i właściwie poniejsze, coraz to bardziej ich własne. wtórzyli zabieg, który jest już nam dobrze znaCzłonkowie zespołu tak naprawdę pony - słuchając “Plowing Into The Field of Love” chodzą z zachodniej prowincji Alberta przypomina mi się “From Her To Eternity” i kilka (patrz nazwa zespołu) i przez dłuższy czas innych rzeczy Nicka Cave’a i jego zespołu. byli prawie zupełnie ignorowani na słynnej Za chwilę wrócę do kwestii czy podobieńscenie z Toronto. Jak się okazało – wszyststwo do Australijczyków jest tu wadą czy ko w swoim czasie. Najpierw dostali trochę zaletą. Ważny jest fakt, na czym właścirozgłosu na portalu emusic, potem był wywie zmiana polega. Kapela, która grała stęp na festiwalu SXSW, a samo koncertookołohardcore’ową muzykę właściwie niewanie wykreowało rzeszę wiernych fanów. wiele różniącą się od całej szufladki gatunNastępnie przyszła nominacja do prestiżowekowej, wyrosła na młody, piękny, gnijący go Polaris Music Prize. Kameralny kawałek „To kwiat post-punku. Elias, wcześniej chłopak Be Scared”, ponoć ulubiony Nilsa Edenloffa na wykrzykujący buntownicze, trochę gówpłycie, powstał, kiedy pojechał za namową niarskie teksty w rytm szybkich i krótkich kumpli do chatki na odległy półwysep Bruce. kawałków, aktualnie widnieje w klipie Widać, że kiedy człowiek czuję się zagrożony jako zblazowany młodzieniec, który siedzi na łonie natury, też może pisać niezłe teksty. Z sam przy stole z papierosem i alkoholem, kolei emocjonalna i dynamiczna intensywność a swoim niskim głosem z drżącą, autoutworów, takich jak choćby „45/33”, „All We’ve destrukcyjną nutą śpiewa ballady pełne Ever Known” czy singla „Runners in the Night” pobólu, mizantropii i biblijnych porównań. woduje, że jest to właśnie idealny album na polTransformacja instrumentarium również ską jesień, kiedy robi się coraz chłodniej, ciemniej może mocno zdziwić, bowiem z prostych i bardziej ponuro. Na depresyjną zimę tym bardziej. i surowych backgroundów do wokalu, Powiem więcej, na całej płycie, a zwłaszcza w kana nowym albumie na pierwszy plan wałku „Terrified” wokal Nilsa Edenloffa pełen tęsknowychodzą głośne, złożone kompozycje, ty i bólu wraz świetnymi harmoniami Amy Cole oraz chwilami brzmiące jak undergroundoenergicznymi popisami perkusisty Paula Banwatta, powy post-punk w stylu Wipers, czasem woduje, że po prostu chce się bardziej żyć. Z kolei w trącące folkiem i country brzmienie klimatycznym „Vulcan, AB” Edenloff śpiewa o związku w “The Lord’s Favorite” kiedy indziej w stanie zawieszenia, na rozdrożach, tak jak tytułowe utwór wybucha intensywnością instrumiasteczko Vulcan w Albercie. Aż chciałoby się wyjementów, przechodząc w melodyjne chać i gdzieś zagubić na rozległych pustkowiach Kadźwięki trąbki, świetnie wspógrająnady. Reasumując, jest to definitywnie album dla tych, ce z Eliasem w kawałku “Forever”. którzy o czymś marzą, chcą zapomnieć o niedawnym Kierunek więc został obrany i zespół rozstaniu lub ciągle są w drodze do czegoś, czego jeszewoluował, do destrukcji w ich muzycze nie potrafią określić, trochę przy tym wściekli na świat. ce został dodany przedrostek “auto”. Jest cholernie mrocznie, dołująco i dojrzale jak na wiek muzyków. Nie traktowałbym albumu w kategoGabriel Kutz riach “zrzynki” z Nicka Cave’a ale jako dowód na to, że Iceage po prostu… mają dobre autorytety. Michał Stalmaski

31


FKA TWIGS

GROUPER

LP 1

RUINS

Wydawać by się mogło, że w czasach gdy moda na nowe, alternatywne R&B podbiła muzyczny rynek przy pomocy twórczości takich wokalistek jak Jessy Lanza, Aluna Francis czy Kelela, kolejnym głodnym wielkiej kariery dziewczynom będzie coraz trudniej pokazać coś oryginalnego i zadomowić się na stałe w tym miejscu muzycznego rynku. Swoim debiutanckim krążkiem „LP1”, FKA twigs, czyli Brytyjka Tahliah Barnett zadaje temu stwierdzeniu absolutny kłam. Na swoim pierwszym studyjnym albumie, wydanym nakładem uznanej wytwórni Young Turks, twigs kontynuuje kurs obrany na dwóch epkach oznaczonych równie lakonicznymi tytułami. Znów sięga bowiem po elementy trip-hopu i art-popu oraz eksperymentalną elektronikę, które dodatkowo ubiera w tajemniczą otoczkę. Otoczka ta nie jest jednak związana wyłącznie z samymi treściami zawartymi na „LP1”. Jest widoczna praktycznie w każdym elemencie twórczości Brytyjki od 2012 roku, czyli początków kariery artystki. Już samą okładką debiutanckiego longplaya czy poprzez tajemnicze teledyski, twigs kreuje się na zagadkową boginię, która wokół swojej muzyki wytwarza mistyczną, eteryczną atmosferę. Artystkę należy również pochwalić za to, że stworzyła krążek świeży i spójny. Uniknęła ona przypadłości, którą obserwuję ostatnio dość często. Zrezygnowała mianowicie z umieszczania na debiutanckim krążku utworów, które od dłuższego czasu są już dostępne (tak m.in. postąpili w zeszłym roku AlunaGeorge i Disclosure, a w tym chociażby Banks). Choć wcześniejsze kompozycje twigs, jak np. „Papi Pacify” czy „Water Me”, postawiły poprzeczkę wyjątkowo wysoko, to na „LP1” także znajdziemy dość ciekawą mieszankę. Nie ma w niej być może utworu, który jednoznacznie rzucałby słuchacza na kolana, jednak nie da się jej też odmówić jakości. Na pierwszy plan wybijają się chwytliwe „Two Weeks” oraz „Video Girl”, choć warto również zwrócić uwagę na nieco mniej przystępne, ale wciąż interesujące „Hours” czy „Give Up”. We wszystkich niemal utworach słychać ponadto mnóstwo egzotycznych akcentów, które w przypadku Barnett absolutnie nie powinny zaskakiwać ze względu na jamajskie oraz hiszpańskie korzenie 26-latki. Kombinacja intrygującej osobowości, ciekawego pochodzenia oraz dość odważnego i świeżego debiutanckiego longplaya, może zatem sprawić, że FKA twigs nie stanie się wcale kolejną, muzyczną efemerydą. Mikołaj Grabski-Pawłowski

Ruins to płyta niezwykle nachalna w swojej nienachalności. O ile początkowo przemyka gdzieś bez nadmiernego poklasku,później trafia w sam środek i już ciężko się od niej uwolnić. Sprawia,że ogarnia nas obezwładniające uczucie I’d rather be listening to ‚Ruins’-parafrazując tytuł mojego ulubionego utworu pochodzącego z jednej z wcześniejszych płyt Grouper. O ile wszystkie albumy Liz Harris mają szczególną dla Jej twórczości aurę,tak zwykle mają również jakiś charakterystyczny motyw przewodni. Tym razem jest to minimalizm i powrót do klasycznej formy piosenki. Chociaż powrót nie jest tu dobrym słowem, bowiem kompozycje, które trafiły na album ‚Ruins’ powstały blisko 3 lat temu. Od tego czasu zapewne wiele zmieniło się w życiu Liz Harris, nie zmieniło się natomiast najważniejsze-jest niezwykle utalentowaną i autentyczną postacią. Gdyby nie nagrywała tego materiału tak dawno przy okazji jego recenzji krążyłyby zapewne teorie spiskowe o tym jak bardzo Harris otwiera się i obnaża przed słuchaczem, jak jeszcze bardziej,niż zazwyczaj odsłania swoje emocje i już nie skrywa swoich kompozycji za ścianą szumów pozwalając słowom wybrzmieć z pełnią sił. Wobec zaistniałej sytuacji jedyne co Grouper nam pozostawia to docenienie faktu,że utwory powstałe już jakiś czas temu są teraz niezwykle świeże i poruszające. Pozwala to wróżyć im, że pozostaną aktualne i uniwersalne jeszcze przez wiele lat. Poza zaskoczeniami są na ‚Ruins’ jednak i elementy typowe dla Grouper, utwory których każdy zaznajomiony z Jej twórczością spodziewał się usłyszeć, chociażby ‚Made of Air’ zamykające album. To właśnie stanowi o sile nowego krążka-otrzymujemy zarówno to, czego zwyczajnie oczekiwaliśmy po nowym albumie, jak i coś zaskakującego, co zabrania nam się nudzić twórczością Harris. Wybuchową mieszankę zrodzoną z niesamowitej wrażliwości, dzieciństwa spędzonego wśród natury w przynależności do sekty, a także obsesji na punkcie snu. Eksplodującą jednak nadzwyczaj cicho w pokojach nadwrażliwych dziewczyn wychowanych na Cocteau Twins. Natalia Martuzalska

32


RE C K I

B L A C K I E

SPOON

IMAGINE YOUR SELF IN A FREE AND NATURAL WORLD

THEY WANT MY SOUL

Kiedy już przejem się nagraniami te nowymi, ambientami, muzyką konkret i innymi ambitnymi i smutnymi rzecza klasycznie wracam do gitar. Nie będ ukrywał, że mam spory sentyment do ind piosenek i co roku on na chwile rozkwit Tym razem stało się to wraz z pierwszym dźwiękami nowego albumu chłopaków Austin. Warto zacząć ten teks od krótkiej wzmianki o innym zespole Daniela – Divine Fits. Album z czerwoną kandyzowaną wisienką nie tylko zmienił moje ostatnie dwa lata, ale także dał trochę „kopniaka” piosenkom Spoon. Na wokalistę z Texasu z pewnością duży wpływ wywarł Dan Boeckner. Muzyczne spotkanie tak charyzmatycznych postaci sprawiło, że otrzymujemy niezwykle przebojowe kawałki przesiąknięte do cna temperamentem Daniela. Fakt, że Spoon nie brzmiało tak dobrze od wydanego 7 lat temu albumu „Ga Ga Ga Ga Ga” to jedno, ale na krążek składają się też całkiem niezłe teksty. Nie znajdziecie już politycznych aluzji, za to pojawią się inne ciekawe wątki. Dominuje tematyka damsko-męska ubrana w bardzo zgrabne metafory. Znajdziemy teksty o uzależnieniu („Knock Knock Knock”) i o tym jak cienka jest granica mainstreamu i niezalu („Outlier”). Podsumowaniem albumu jest tytułowy kawałek. „They Want My Soul” opowiada historię o wyuczonych folkowych grajkach (patrz: mumfod&sons) i skrajnych katolach, którzy jako oprawcy, chcieliby zabrać jego duszę. Jeżeli co dwa lata będę dostawać tak dobre indie rockowe granie to idę na taki układ. Teraz kolej na trio Brown/Boeckner/Daniel. Nie obrażę się, gdyby skrócili okres oczekiwania do kilku miesięcy.

Jak można stać się lokalną legendą? Na przykład zbierając głośniki o łącznej mocy przekraczającej 5000W. A jak można stać się tym, czym Death Grips chciałoby być? Na przykład zacząć z takim setem grać koncerty mieszające sztukę performatywną z noisem, rapem, jazzem, folkiem, HC-punkiem... I tak właśnie robi Michael LaCour, kryjący się pod nieco pretensjonalnym pseudonimem B L A C K I E (All Caps With Spaces). Nie bez znaczenia jest fakt, że południe Stanów nabrzmiewa od rapowych “freaków”: zaczynali obleśni 2Life Crew, zaczynał pionier stylu chopped and screwed DJ Screw, zaczynali OutKast. Nagle jesteśmy w 2014, gdzie obok jęczącego w autotune Young Thuga czy pajaca Riff Raffa możemy spotkać kota, który właśnie nagrał coś, co wymyka się klasyfikacji. Noise rap? Pochodzący z Houston B L A C K I E tworzył w tej stylistyce na długo przed ukuciem tego określenia (nie mówię oczywiście o przecieraniu szlaków Public Enemy czy bardziej industrialowym projektom jak Techno Animal i Kill The Vultures). W każdym razie jego najnowsze LP jest zaskoczeniem, nawet dla tych, którzy znają jego wcześniejszą twórczość. Podczas powstawania IMAGINE YOUR SELF IN A FREE AND NATURAL WORLD klawisz CapsLock jest bez przerwy w użyciu: znad free-jazzowych podkładów przebija się do nas oszczędny w lirycyzm, za to napakowany emocjami wrzask. I chociaż B L A C K I E wrzeszczy tutaj o tym samym, o czym wrzeszczał w GEN czy TRUE SPIRIT AND NOT GIVING A FUCK, to miłość, narkotyki, defetyzm i samobójstwo dostały tym razem bardziej wysublimowaną oprawę. Poza prostotą okładki (luźne skojarzenie: Nóż w wodzie?) płyta oferuje słuchaczowi srogi wpierdol w postaci prawie 40-minutowej sieczki na saksofon, bas i perkusję. Wings Blocking Out The Sun oraz Forest Of Ex-Lovers, liczące po 16 minut każdy, sprawiają wrażenie nagrań koncertowych (zwłaszcza, że w przeciwieństwie do ostatniego tracka przeznaczają tylko jedną ścieżkę dla wokalu). Po czymś takim ostatni track wydaje się być bardzo przyjemny. Aha, no i jeszcze B L A C K I E jest w tym lepszy od DG, że na koncertach rzuca się w publiczność i ogólnie się wczuwa. No i jak DG się nie rozpadnie (#mnieśmieszy). Now it’s time to cry, pig. Wojtek Zakrzewski

33

Szymon Zakrzewski


eretną ami, dę die ta. mi z

st m

OPERATORS

THE WYTCHES

EP1

ANNABEL DREAM READER

Dla tych ciągle tęskniących za Wolf Parade mam jedną dobrą i jedną złą wiadomość. Dobra to ta, że jeden z mózgów tego zespołu z Montrealu, Dan Boeckner, w kolejnym swoim projekcie/wcieleniu jest ciągle w wyśmienitej formie i wręcz hipnotyzuje. Zła to niestety ta, że oczywiście nie jest to do końca Wolf Parade, ale w końcu nie można mieć wszystkiego. Tercet Operators wydał pierwszą EP-kę w sposób dość standardowy. Promując nowe utwory nie poprzez znane portale pokroju Pitchfork/Stereogum czy inne media typu YouTube, ale zwykłe granie na żywo przed publicznością... i robiąc to ponoć bardzo głośno. Kawałek „Cruel”, od razu wpadający w ucho, brzmi jak połączenie właśnie Wolf Parade i Handsome Furs, innego byłego projektu Dana. Zresztą Boeckner może spokojnie koncentrować się na wokalu, w idealny rytm perkusji Sama Browna, który gra również w innym znanym zespole Boecknera, Divine Fits. A świetny kawałek „True” otwierający EP-kę to ewidentne nawiązanie właśnie do tego projektu. Ponoć Operators był trochę pod wpływem wczesnych płyt Ultravoxu oraz muzyki Depeche Mode podczas nagrywania tej EP-ki. Coś jest na rzeczy. To taneczna odmiana synth-popu w najlepszym wydaniu, która czerpie garściami z okresu, kiedy punk powoli zamieniał się w nową falę, choć oczywiście brzmieniowo płyta ciągle wydaje się bardzo nowoczesna. Przykładami tego są utwory „Ancient” czy „Start Again”. Oby nadarzyła się niebawem okazja zobaczyć tercet Boecknera gdzieś w Polsce. Warto też zaznaczyć, że nazwa tej EP-ki nasuwa myśl, że będą kolejne. To chyba fantastyczna wiadomość.

Zespół zadomowił się ostatnio w Brighton na samym południu Anglii. To miasto, które od pewnego czasu jest kolebką dobrych zespołów, tworzących trochę na peryferiach, ale ciągle na czasie, takich jak choćby znanych u nas dość dobrze, niepowtarzalnych British Sea Power. Można też od razu zauważyć, że ta kapela wpisuje się w ostatnio modny trend reaktywowania idei post-punka lat 90. Ale The Wytches to dużo więcej niż tylko to. Jest tam spora doza surf rocka a przede wszystkim nieco psychodelii i mrocznego brzmienia goth, wyciągniętego jakby z kapelusza The Birthday Party Nicka Cave’a. Ale odniesień definitywnie na tej płycie można znaleźć o wiele więcej: poczynając od Jacka White’a aż po Black Sabbath. Na pierwszy rzut oka utwór „Gravedweller” zaczyna się tak jakby bardziej należał do repertuaru naszego Kaseciarza, aby nagle przejść do zajadle wściekłych surf-punkowych i zniekształconych gitarowych riffów. Z kolei na kilku innych kawałkach, jak choćby intensywnym „Digsaw” otwierającym album czy „Beehive Queen”, kapela niespokojnego Kristiana Bella brzmi jak jakiś męski odpowiednik Savages. Czyli śmiało, hałaśliwie i mrocznie zarazem. A „Robe for Juda” rozbrzmiewa tak, jakby nagrały go ukradkiem raczej zapomniane dzieci Nirvany i Pixies. Płytę zamyka nastrojowy folkowy utwór „Track 13”, który dość ładnie puentuje płytę jako całość. Trzeba przyznać, album nie do końca jest spójny, ale to przecież debiut zespołu. Nie można wymagać za wiele. Niewątpliwie jego zaletą jest to, że eklektyczne brzmienie zostaje z nami na długo, robiąc z niego jedno z ważniejszych odkryć tego roku. A Bell w niedawnym wywiadzie przyznał, że ten album jest „po prostu dźwiękiem ich wejścia do muzycznego świata.” Coś w tym jest. Gabriel Kutz

Gabriel Kutz

34


RE C K I

IZA LACH

TRAMPLED BY TU

PAINKILLER

WILD ANIMALS

Iza Lach to zdecydowanie jeden z najjaśniejszych punktów pośród polskich wokalistek w ogóle, co do tego nie ma się co sprzeczać. Jest też artystką niebywale równą w tym co robi, nigdy nie słyszałam w jej wykonaniu czegoś, o czym mogłabym powiedzieć że jest słabe, ale zdażyło się w jej karierze kilka momentów, kiedy fani odczuwali niedosyt i nie bardzo mogli pogodzić się z nowymi ścieżkami obranymi przez Łodziankę. Tak było skrzydłami i było to iła nas

po wydaniu płyty Off The Wire, kiedy to Iza pod Snoop Dogga pierwszy raz zaśpiewała po angielsku, coś totalnie różnego od tego do czego przyzwyczaza sprawą dwóch swoich pierwszych wydawnictw.

Zarówno na Off The Wire jak i na najnowszym Painkiller nie usłyszymy już prawie romantycznych ballad, których miło zawsze posłuchać w jesienny wieczór. Iza szuka coraz to nowych ścieżek i warto zadać sobie pytanie, czy wychodzi jej to tak dobrze jak dawne poczynania. Najnowszy krążek Izy rozpoczyna się delikatnymi mrocznymi wokalizami, co całkiem dobrze wprowadza nas w nastrój płyty. Później jednak dostajemy Black Paint, które jest rytmiczne, energiczne, jednak nie zaskakuje, jest to utwór trochę w stylistyce poprzedniego wydawnictwa piosenkarki. Jeśli ktoś spodziewał się zaskoczenia, to niestety, może poczuć się rozczarowany. Jednak z drugiej strony, Black Paint, obok tytułowego Painkiller są moim zdaniem najmocniejszymi momentami na płycie. To właśnie te utwory mają w sobie coś, czym Iza potrafiła zawsze czarować, czyli chwytliwą melodię, która zapada w pamięć. Kolejne Oh Boy to coś, czego w wykonaniu panny Lach często nie słyszymy, czyli naprawdę energiczny wokal połączony z ciekawym, lekko rozedrganym podkładem. Jak najbardziej na plus. Rozczarowuje niestety 360, które kojarzy mi się z soundtrackiem do komedii romantycznej.. pada deszcze, bohaterka idzie ulicą i myśli o miłości, która właśnie przepadła. Deszcz sobie pada, ona idzie, staje się coraz bardziej pewna siebie i stwierdza że ma gdzieś facetów na następny miesiąc. Wyczuwam lekki kicz. Później jest już na szczęście tylko lepiej, intrygujące , świeże To Love You Fake, świetny Painkiller, który hipnotyzuje podkładem i nareszcie hołd dla początków działalności muzycznej Izy, czyli delikatne Slice. Dwa ostatnie utwory, w tym singlowe Undecided wzbudzają we mnie raczej ambiwalentne uczucia. To nie w takiej stylistyce chcę słyszeć Izkę, a featuringi zaburzają mi cały obraz krążka, oszczędziłabym tego. Płyta sama w sobie jest dobra, ale jednak chyba spodziewałam się większego wow. Jest zdecydowanie bardzo dobrze wyprodukowana, z dużą dbałością o detale, ale jednak nie do końca do mnie przemawia. Poprzednie krążki Izy znam na pamięć i przesłuchałam je dobre kilkadziesiąt razy, ale w przypadku najnowszego wydawnictwa wątpię, że będę tak często wciskać repeat. Ala Pacanowska

35

Pochodzą z Duluth w Minnesocie. Pe ale to właśnie to miasto położone n obok sławnego Ellis Island w Nowy nym przejściem granicznym dla e cych z Europy i nie tylko. To tu uro Bez wątpienia, Trampled by Turtles nali w kapelach rockowo post-pun się na bluegrass/folk na skrzypce i pewne najbardziej znani z genialn pel pokroju Pixies czy Arcade Fire ta to spore wydarzenie. Bez wą kapela się rozwija. Tak jest i tym rowują swoją prostolijnością, ot maty pełne sennej tęsknoty i b szczery folk/bluegrass grany i śp ry jest przykładem jak dużo do Pierwszy tytułowy utwór albu ny i pełny tęsknoty, pośred strojowym „Hollow” Dave wiedzieliśmy, że świat pow śpiewają. Singiel „Are You noć na początku grany n rockowej wersji, aby na stwę. Z kolei w przepięk śpiewa, aby go nie zos Warto dodać, że nad pieczę sam Alan Sparha nie). Został on nagrany Pachyderm w Minneso PJ Harvey. A w nieda Werner Herzog zapyta właśnie środkową cz w której to ciągle mo żeństwo, jak i ciepły Trudno sie z tym n pled by Turtles jes


, ARTUR MACKOWIAK/ , GRZEGORZ PLESZYNSKI

URTLES

ewnie mało osób wie, nad jeziorem Superior, ym Jorku, było główemigrantow pochodzaodził się też Bob Dylan. s to już instytucja. Zaczynkowych, aby przerzucić i banjo. Wprawdzie są zanych coverów słynnych kae, ale każda ich nowa płyątpienia z każdym albumem m razem. Nowe utwory oczatwartością, budują kolejne klibólu. To ciągle alt-country, taki piewany z duchem punka, któobrego się dzieje w tym nurcie. umu to spokojny, choć mroczdni hołd w stronę natury. W naSimonett śpiewa o tym, że nie woli umiera i ptaki dla nas już nie Behind the Shining Star?” był pona koncertach w jeszcze bardziej płycie dodać bluegrassową warknej balladzie „Silver Lining” Dave stawiać samego w nocy, rozbitego. tym subtelnym albumem sprawował awk z zespołu Low (też z Duluth właśw słynnym leśnym studiu nagraniowym ocie, gdzie pracowała też Nirvana czy awno wydanej książce, wywiadzie-rzece, any o Amerykę odpowiedział, że uwielbia ześć tego wielkiego kraju, jej mentalność, ożna odnaleźć sporą samodzielność, koleych, otwartych i niepretensjonalnych ludzi. nie zgodzić. Nowy urzekający krążek Tramst bez wątpienia tego dobrym przykładem. Gabriel Kutz

A SOUND OF THE WOODEN FISH Oficyna Wet Music Records co roku wydaje dwa nowe wydawnictwa związane z bydgoską sceną muzyczną. I tym razem bez większych zmian, otrzymujemy album duetu Maćkowiak / Pleszyński z gościnnym udziałem Jerzego Mazzolla. Materiał na płytę powstał podczas jednej improwizowanej sesji w lipcu. Nie znajdziemy tu jednak szkiców, a trzy spójne części. Rytualny charakter nagrania nie jest tu stwierdzeniem na wyrost. Patrząc wstecz na wspólne prace obu artystów „A Sound Of The Wooden Fish” jest ich najbardziej integralnym dziełem. Wielowarstwowe kompozycje pełne zdobień zatapiają słuchacza w mglistej, abstrakcyjnej przestrzeni. Najbardziej intrygujący obraz rozpościera część pierwsza. Nierealny świat składający się z niskich, jednostajnych dźwięków klarnetu wpada w głębie brzmień i szmerów syntezatora, pobłyskując bogatą, elektroniczną ornamentyką. Druga kompozycja osadzona w jasnych barwach akordów gitary została lekko rozmyta. Jednak wciąż unosi się tu ten sam przydymiony pejzaż w którym przedziera się trąbka Pleszyńskiego. Zamykający utwór pełny jest drgań i fal, dlatego nasuwa się skojarzenie z tytułową rybą. Pulsujące dźwięki często zostają zmącone lekko nas odurzając, a zarazem przybliżając do transowych buddyjskich rytuałów. Kiedy impuls i przypadek decyduje o każdym kolejnym fragmencie nagrania, trudno mówić o planowaniu, ale ostatecznie wydawnictwo duetu odbieramy jako całkowicie przemyślane i nieprzypadkowe. Sprawia też wrażenie ciągłości z pobocznymi projektami muzyków jak Innercity Ensemble czy Mazzoł Jebuk. Wracając do tytułu to analogii możemy znaleźć wiele. Drewniana ryba w chińskiej symbolice oznacza uwagę i ostrożności przed zagrożeniem, a zarazem bogactwo i obfitość. Oba te znaczenia idealnie definiują klimat, jaki i brzmienie albumu. Szymon Zakrzewski

36


RECKI

Jak to się stało, że El-P - w końcu wyszli na p sic i Cancer 4 Cure, mimo, kim cudem, po tylu latach Nazywany przez niektóry Swim i przyjaciel obu raperów wiedzialny za popularność El zji mogło by mu zaszkodzić”. wałka „Cheezy Rat Blues”, w Podczas odsłuchu ich na W końcu przecież „Oh My D szłoroczny „36’ Chain” (kop współpracy El’a i Mike’a, R ty. Motyw przycinającego (w „Get It”). Finiszer „An ni krążek „A Christmas Fu Otóż po to, żeby było przemyślanym zabi że nie boją się konkuren The Throne Jaya-Z i Kan binu, to jeszcze przem ce” jest przedłużeniem ALE GRUBO” przecho Geniusz tym więks towarowy aliteracje („Close Your Eyes”) s gdzie podkoloryzow komentarzem społe dzi rapera, rozsądn A beaty są takim wane na dźwięk zauważą, że w p uderzeniami stop nowszym nagra nawijkę brookliń skać komprom Prawie za wać Snoop D cześnie odrad nym udziałem materiału, k wersję fizycz zaklasyfikow nym wyda

37


RUN THE JEWELS RUN THE JEWELS 2

wieloletni mieszkańcy rapowego undergroundu – Killer Mike i powierzchnię? Dlaczego ich ostatnie solowe albumy, R.A.P Muże zyskały uznanie krytyków, nie zyskały uwagi słuchaczy? I japrzebywania pod ziemią, blask na powierzchni ich nie oślepił? ych „ojcem komercyjnego sukcesu Run The Jewels”, vice-szef Adult w, Jason DeMarco skromnie wypowiada się, że „nie myśli, że jest odpol-P, ale nie uważa też, że puszczanie jego muzyki codziennie w telewiJakoś zabawnie mi to koreluje z faktem, że nazwa duetu pochodzi z kaw którym LL Cool J nawijał, jak to w Ameryce bez pieniędzy jest się nikim. ajnowszego albumu cały czas miałem wrażenie, że gdzieś to już słyszałem. Darling Don’t Cry” ma takie samo „Yeah!” wstawiane między wersy, jak zepiąc głębiej, ma takie samo „Yeah!” jak „Butane” z wcześniejszego owocu R.A.P. Music). „All My Life” ma podobny beat jak „Sea Legs” z pierwszej płysię nagrania w „Lie, Cheat, Steal” pojawił się też na wersji 1.0 Run The Jewels ngel Dust”, oprócz szybszego tempa, ma brzmienie zamykającego poprzeducking Miracle”. Podobieństwa możnaby wymieniać jeszcze długo – ale po co? uświadomić Wam, że trzymanie się tej samej formuły na ich sophomore album iegiem. Pierwszym krążkiem zaznaczyli swoją obecność, jasno i wyraźnie mówiąc, ncji (nadal mam w głowie genialną zwrotkę, w której Killer Mike jeździ po Watch nyego Westa). Teraz nie dość, że RTJ strzelają słowami nimi niczym seriami z karamycają słuchaczom znacznie dojrzalszy przekaz. Bo choć wiele utworów na „dwójm idei z „jedynki”, to jednak całość zaczyna błyszczeć dopiero, gdy nastrój z „OMG odzi w ciemniejsze rejony. I wtedy też ujawnia się prawdziwy geniusz Killer Mike’a. szy, że nie ograniczający się do samego flow. Stanowiące chyba już zastrzeżony znak (przypominająca rymowankę dla dzieci zwrotka z “Blockbuster Night Pt. 1”) i echolalia służą jego stylowi(™) przede wszystkim za katalizator emocji. Bo mamy na RTJ 2 momenty, wana historia nagle staje się spowiedzią z przeszłości dealera („Crown”), albo przenikliwym ecznym („Early”). I chociaż przewrotne „Lie, Cheat, Steal”, tak jak tweetowane wypowienie pozbawia złudzeń, to jednak wolę słuchać Mike’a na beatach El-P niż na kanale CNN. mi samymi kosami, jak na albumie z pierwszym indeksem. Futurystyczne piekło zbudokach syntezatora Roland TR-808 to już znak rozpoznawczy El Producto. Długoletni fani porównaniu do atmosferycznego The Cold Vein na Run The Jewels 2 między kolejnymi py czuć mniej przestrzeni. Kładąc natomiast dwa krążki RTJ na wagę okaże się, że na najaniu jest więcej melodii (albo, jak wolicie: więcej „nawarstwiania dźwięku”). Jeśli chodzi o ńczyka, zdaje się on korzystać z obecności swojego kolegi z Atlanty, z kolei który, aby uzymis odpowiadający artystycznej wizji płyty, stracił nieco ze swojego południowego pazura. apomniałem dodać, że Zach de la Rocha pocisnął zwrotę życia, Killer Mike umie świetnie udaDogga (dodawanie -izzle w „Jeopardy”) a kawałek z Gangsta Boo to nieporozumienie. Jednodzam tym, którzy za bardzo wciągną się w płytę (i chcieliby więcej) słuchania utworów z gościnm RTJ – ja się mocno zawiodłem. Mimo to mój binge-listening trwa niezmiennie od wypuszczenia który – uwaga – jest dostępny do darmowego pobrania z sieci. Można oczywiście również zakupić zną – tak, jak miało to miejsce w wypadku debiutu RTJ. Z tego powodu krytycy głowią się: czy wać nowy materiał jako mixtape czy jako pełnoprawny album? Sprytnie. El-P oraz Killer Mike jedawnictwem zdobyli sobie i przychylność słuchaczy, i tytuły: rapowy album roku oraz mixtape roku. Wojtek Zakrzewski

38


PRZECZYTANE

O B E J R ZANE

V I V ALBERT

CLOTHES,CLOTHES,CLOTHE MUSIC, MUSIC, BOYS, BOY 2014

Pamiętniki Viv Albertine to bez wątpienia b wydarzenie ostatnich miesięcy, którego wyda się szerokim echem w zachodniej prasie muzyc ko. Osobom, które nie kojarzą, kim właściwie jest się kilka słów wyjaśnienia. Viv Albertine to cudow cona kobieta, niepokorna gitarzystka i założycielka punkowego The Slits. Viv właśnie była jedną z pie o ile nie najważniejszych, kobiet w ruchu punkowym lat 70. W zasadzie torowała drogę późniejszym ważny staciom, takim jak Kim Gordon z Sonic Youth oraz na kład słynnemu ruchowi Riot Girrrl z Kathleen Hanną na c Wszyscy dobrze znamy Patti Smith na amerykańskiej sce a po drugiej stronie Atlantyku była przede wszystkim właś ona. Dużym plusem tych wspomnień jest na pewno to, podobnie jak w przypadku ostatnio u nas wydanych pamię ników Patti Smith czy Neila Younga, zostały napisane zupeł nie bez pomocy ghostwritera. Dzięki temu sama książka jest niezwykle szczera, wręcz do bólu. Jest w niej zawarta cała unikatowa szalona atmosfera tamtych lat, jak również niezwykle przenikliwy obraz bardzo dobrze znanych nam postaci, takich jak choćby Mick Jones z The Clash, którego Albertine była dziewczyną i z którym do dzisiaj się przyjaźni, Johnny Thunders, ex-New York Dolls czy nawet Sid Vicious z Sex Pistols, z którym była wcześniej w zespole The Flowers of Romance i nie tylko. Te dzienniki bardzo wiernie opowiadają też o samym zespole The Slits, czyli o tym, jak to dokładnie wyglądało. Wszystkie możliwe perypetie podczas tras koncertowych, braku zrozumienia u publiczności, dla której ruch punkowy kojarzył się głównie z męskim ruchem, jest tu bardzo umiejętnie opisany. Mamy w pewnym sensie dobry zarys tego, czym był tak naprawdę ruch punkowy. Nakreślone obrazy dziwaków, wariatów, psycholi, nawiedzonych, i tak dalej, którzy uważali, że wszystko im wolno i są niezniszczalni, zostają nam głęboko w pamięci. Książka jest podzielona na dwie części, czyli tą z czasów punkowych, kiedy Albertine grała w kapeli oraz już po, kiedy rzuciła muzykę na dobre, skończyła szkołę filmową oraz została wzorową żoną. Niezwykłe jest to, że druga część książki jest równie przenikliwa, wypełniona przemyśleniami oraz zdumiewającym opisem jej niedawnego powrotu na niezależną scenę DIY. Genialny jest też opis spotkań i w zasadzie podchodów amerykańskiego aktora Vincenta Gallo i wszystkich perypetii z tym związanych. Na zakończenie warto dodać, że Viv Albertine cztery lata temu wydała swoją pierwszą EP-kę, w zasadzie pierwszą od 1982, kiedy odeszła z zespołu The Slits, robiąc to... w wytwórni samego Thurstona Moore’a, Ecstatic Peace! A w tym roku udało jej się nagrać i wydać znakomitą płytę „The Vermillion Border”, której słucha się z ogromną przyjemnością, zwłaszcza czytając w/w pamiętniki. Warto po ten album sięgnąć, choćby po to, aby się przekonać, jak bardzo było nam muzycznie brak Viv Albertine. Gabriel Kutz

39


TINE

ES, MUSIC, YS, BOYS /

bardzo ważne anie już obiło cznej i nie tylt Viv, należy wnie zakręa zespołu erwszych, m końca ym poa przyczele. enie, śnie że ętł-


P RZECZ

D O G S I N SPAC

REZ. RICHARD LOWENSTEI

W Australii, skąd pochodzi, ma definityw

tą właśnie tam niedawno pojawiła się je wersja na Blu-ray, po którą warto sięgną kazywany w amerykańskich kinach po trafił do wypożyczalni pod koniec lat 80 gdzie leciał tylko późną porą. Ciągle Film wygląda na zupełnie fikcyjną hi końca nią jest. Żeby za dużo nie zdra na autentycznych zdarzeniach, defi na bardzo długo. Jest to obowiązk fana muzyki niezależnej. Opowiad post-punkowej z Melbourne końca Band Scene, z którą powiązana b nio też Nick Cave z zespołem B sadzono tu samego Michaela H jego rola filmowa) oraz mało w potem w zasadzie zniknęła. O ny, wcale nie ubierali się tak f łapać się do filmu jako staty wyglądać na schorowaneg mocno zakłopotanym. Pon ruchy ciała i maniery podc amatorzy tacy jak Hutche towych. Jest kilka powo pierwsze sama muzyka, ka jest absolutnie jedyn właśnie bardzo wiernie natywnej z antypodów wali specjalnie na po utwór „Shivers” Boys charyzmatycznej M przypominającej tr tam trochę klasyc Four. Mnie osobisc stu utwór Hutche film. Co ciekaw roku wyszła w wytwórnia spla pozostaje nied tas, za który p jest też niezw mogło wyg o niej doku komunie w nie i odurz wszystko conego Ponoć z najle ła. Re kich, pod gro w „U w


YTAN E

OBEJRZANE

CE

IN

/ 1986

wnie status kultowego. Zreszego zremasterowana cyfrowo ąć. Sam film nie był nawet popremierze i w zasadzie od razu 0-tych oraz do płatnej stacji HBO, nie ma tam jego edycji na DVD. istorię, ale, jak się okazuje, nie do adzić, powiem tylko, że jest oparty finitywnie z tych, które zostają z nami kowy film dla każdego prawdziwego da o słynnej eksperymentalnej scenie a lat 70. i początku 80., tak zwanej Little była nawet sama Lisa Gerrard i pośredBoys Next Door. W rolach głównych obHutchence’a, frontmana z INXS (pierwsza wtedy znaną zjawiskową Saskię Post, która Oczywiście ludzie, którzy byli częścią tej scefajnie, jak widać w „Dogs In Space”. Aby zaysta, ponoć trzeba było mieć jasną karnację, go oraz być niezgrabnym i ogólnie mówiąc, noć skrytykowano Hutchence’a za przesadne czas kręcenia, ale reżyser był zdania, że aktorzy ence lepiej się spisywali na planie od tych etaodów, dla których warto po ten film sięgnąć. Po która wręcz hipnotycznie przykuwa uwagę. Ścieżna w swoim rodzaju i jej największą zaletą jest to, że e oddaje klimat tej przełomowej sceny muzyki alterw. Ponoć niektórzy muzycy z tego środowiska nagryotrzeby tego obrazu. Mamy tu na przykład genialny Next Door oraz jego równie dobry cover w wykonaniu Marie Hoy, notabene należącej do sceny z Melbourne, rochę jakąś zapomnianą siostrę Siouxie Sioux. Jest też cznego Iggy’ego Popa i nawet Briana Eno czy Gang of cie obok kawałka wykonanego przez Hoy przypadł do guence’a pt. „Rooms for Memory”, pięknie zresztą puentujący we, ścieżka do filmu wydana przez Chase Records w 1987 dwóch edycjach, w tym jednej niecenzurowanej. Niestety ajtowała i do dzisiaj nie ma możliwości żadnych wznowień, dostępna. Oryginalny album na winylu oraz kasetach to raryponoć bardzo dużo trzeba zapłacić. Na pewno siłą tego filmu wykle wierne odzwierciedlenie, jak Little Band Scene naprawdę glądać. Zresztą ekipa w pewnym sensie myślała, że po prostu kręci ument. Widzimy więc różne wzloty i upadki muzyków, klimat życia w widzianej oczami młodych oraz oczywiście beztroskie imprezowazanie się, we wszystkich jego odmianach (ponoć także na planie). A na tle wątku miłosnego. Rola Michaela Hutchence’a, mocno zakręo muzyka, ćpuna a zarazem zakochanego po uszy, jest fantastyczna. scenariusz do filmu był pisany właśnie z myślą o nim. Dla mnie to jedna epszych rzeczy, która po charyzmatycznym Hutchence’ie nam pozostaeasumując, do tego filmu definitywnie można wracać i chyba jest z taktóry muzycznie nas nieco zmienia. Bez wątpienia jego punkowe i świeże dejście jest ciągle dzisiaj aktualne. Świetnie się go ogląda późną porą, w onie dobrych przyjaciół, a najlepiej lub chyba przede wszystkim, właśnie gronie nieźle zakręconych muzyków DIY. Ładnie ujął to sam Hutchence: Uważam, że jest to rodzaj filmu, który w Australii powinien częściej powstawać. Jest inaczej skonstruowany. A przy tym jest również owocem miłości”. Gabriel Kutz

42


kilof

xv


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.