Kilof XV

Page 1

K

K

K

I

II

K

IV

K K

III

V

VI

K K

K

XV

XIV

K

K

XII

K

XI

K K

XIII

K

X

IX

VIII

VII


hity kamienie

Prawdziwym hitem byłoby wydanie w Stanach numeru z podsumowaniem roku w marcu. Jesteśmy twardzi jak kamień i bierzemy to na klatę prezentując 6 felie tonów poświęconych muzyce AD 201 Powracamy jeszcze na moment do li padowej edycji Le Guess Who? i pię stej odsłony Festiwalu Filmu Niemego

logotyp: Michał Zakrzewski okładka i grafika: Szymon Zakrzewski

To tyle odnośnie spraw zale Nowy rok zapowiada sie równie sywnie co poprzedni, dlatego raliśmy się w przystępnej form stawić Wam co ciekawsze w i premiery płytowe. Recenzujem wych wydanictw oraz rozmaw nym z ich autorów - Grzegorze skim, wokalistą zespołu Trupa kamienia dołączamy trypty szych nowych słuchowisk przez: Johna Lake’a, RSS No bo przecież nie samy słuchacz żyje. naczelny, Szymon Zakrzewski


3

festiwale/premiery

5

ń e14. istoętnao.

egłych. e inteno postamie przedwydarzenia my parę nowiamy z jedem Kwiatkowa Trupa. Do XV yk osuwisk - naprzygotowanych S B0YS i Anonima. ym suchym tekstem

eventy 7

osuwisko 9

le guess who?

15

15. festiwal filmu niemego

19

MMXIV

27

polski niezal A-Ż

35

beats, rhymes and life

41

wielkie powroty mistrzów

45

ladies and gentelmen we are floating in space niezbyt oczywisty rok

49

burn your fire no witness

53

wywiad trupa trupa

57 61 67

recki przeczytane / obejrzane


Trans/wizje 6

10-11 IV

Księżyc, Kapital, Oren Ambarchi, Rashad Becker, Phurpa. Jozef Van Wissem, Cm von Hausswolff

festiwalowe ogłoszenia Donaufestival

24 IV-2 V

Grouper, Godspeed You! Black Emperor Arca, Autechre, Battles, Ben Frost, Holly Herndon, Gazelle Twin, Ketev, Alva Noto Powell, Ryoji Ikeda, Carter Tutti Void

Beaches Brew

1-5 VI

PLISSKËN

Mikal Cronin, Thee Oh Sees, Babes in Toyland, Shabazz Palaces, Iceage, Moon Duo, Strand of Oaks, Viet Cong, Ex Hex Ought, Kevin Morby, Wand, J.C. Satàn

Ariel Pink, Gonjasufi, Iceage, Metz Thee Oh Sees, Liturgy, Mudhoney, Savages, Waxahatchee, Fort Rom

ATP Iceland

2-4 VII

Iggy Pop, Godspeed You! Black Emperor, Iceage, The Field, The Bug, Run the Jewels, Chelsea Wolfe Ought, Mudhoney, Belle and Sebastian, Loop, Deafheaven, White Hills, Drive Like Jehu

3


marcowe premiery

2 III

Kapital „Chaos to Chaos” Instant Classic

15 III

Former Selves „Three Wells” Wounded Knife

16 III

Wilhelm Bras „Visionaries & Vagabonds” Mik Musik

24 III

Lightning Bolt „Fantasy Empire” Thrill Jockey

30 III

Sufjan Stevens „Carrie & Lowell” Asthmatic Kitty

30 III

Anna Caragnano and Donato Dozzy „Sintetrizzatrice” Spectrum Spools

31 III

Marching Church „This World Is Not Enough” Sacred Bones

31 III

Lower Dens “Escape From Evil” Ribbon Music

31 III

Godspeed You! Black Emperor „Asunder, Sweet And Other Distress” Constellation

5-6 VI

z, Andy Stott, , Mikal Cronin meau, Austra

OFF

7-9 VIII

Sun Kil Moon, Run The Jewels, Ride, Sunn O))), Kristen, Innercity Ensemble, The Julie Ruin, Future Brown, Patti Smith, Selvhenter, Nagrobki

End Of The Road

3-6 IX

Sufjan Stevens, Tame Impala, Sam Amidon, Fuzz, Torres, The War on Drugs, Thurston Moore, Ought, Wand, Pond, Saint Etienne, The King Khan & BBQ Show

4


LOTTO

TRUPA TRUPA POŻEGNANIE CAT|SUN

02 III Szczecin 03 III Poznań 04 III Kraków 05 III Warszawa 07 III Aalst 12 III Gdańsk

7 III

Rogelio Sosa Alberto Boccardi Micromelancolié Faint of Heart

Gdańsk, Żak

DEATH BY AMBIENT / RESURRECTION BY TECHNO

13 III

Palcolor, Fischerle, Mirt + Ter, Wolfram, Duy Gebord, oHUHo, Czarny Latawiec,Kucharczyk, Souvenir de Tanger

CSW Zamek Ujazdowski

ENABLERS

21 III Dwa Osiem

25 III Kraków 26 III Warszawa

5


INNERCITY ENSEMBLE FORMER SELVES SUMBU DUNIA FISCHERLE CUKIER

KAPITAL 14 III Radom 15 III Kraków 17 IV Sopot

15 III

12 III Poznań 18 III Toruń 19 III Łódź 20 III Kraków 21 III Bytom

Eufemia

THE UNDERACHIEVERS FLATBUSH ZOMBIES PRO8L3M

JACHNA / BUHL ARTUR MAĆKOWIAK

THE NECKS

31 III Proxima

25 III Wrocław 26 III Kraków

14 IV

Teatr Powszechny

6


osuwisko: tryptyk

I JOHN LAKE

RSS B0YS

I John Lake Unknown Priestess of An Unknown God

I PYYGMYY YYLL00SY0NS C

II S. Olbricht Revox

II PYYGMYY YYLL00SY0NYC

III Lautbild Wonky Mirror

III PYYGMYY YYLL00SY0N (H

IV LUGOZI/RSS B0YS N0WHR XTRM BY RSS B0YS

IV YYXXTTYYTTYYCC YMPTY

V IRON NOIR Penetrant

V PL00S SNYPPYTS *

VI Lugozi/Rosinski In Cages (ROSINSKI REWORK)

VI 2O14/2O15.

VII Kucharczyk EXEXTECHNO M VIII Lugozi *** IX Norwell Plains of Tabitha X RSS B0YS ZYNK XI John Lake Depth

7

II

* - PREVI000SLY 00NRYLYSY


III

ANONIM

CR00CKS *

I Erykah Badu The Healer

C N0RM FLGHT *

II The RH Factor Hardgroove

HDDN VYRSY0N),

III Eddie Roberts’ West Coast Sounds Break the Fast

Y*

IV Fisz Emade 666

YD RSS B0YS TRCKS

V Dafnis Prieto Proverb Trio The Magic Danzonete VI Open Source Lżejszy od powietrza VII Hackney Colliery Band No Diggity VIII Snarky Puppy Binky IX Indigo Jam Unit Charlie X Kan Sano Inspire XI Klan Automaty XII Gigaprema & Anonim Mamy w znajomych XIII Jameszoo Brudrim XIV Fever Ray Dry and Dusty XV Haronim Opcja (Łukasz Szulc rmx) XVI The Roots In the Music XVII UL/KR Po tak cienkim lodzie XVIII Micachu & the Shapes Curly Teeth

8


9


le guess who ? 2014 Ubiegłą edycję, pomimo kapryśnej pogody, wspominamy z ogromnym sentymentem. Tym razem nie mieliśmy okazji odwiedzić Utrechtu parę dni wcześniej. Przylecieliśmy do Holandii wraz z rozpoczęciem pierwszych koncertów. Początkowo łatwiej było się odnaleźć osobom, którzy odwiedziły Le Guess Who? po raz pierwszy, bo od zeszłego roku zaszło sporo zmian. Aktualnie większość koncertów skupiona została w jednym ogromnym budynku Tivoli. Wyobraźcie sobie 11 piętrowy sześcian, w którym na każdym z pięter znajduje się sala koncertowa. Rok temu mieliśmy spore obawy co do takich zmian, gdyż nocne rowerowe przejażdżki wzdłuż kanałów między klubami były nierozłączną częścią tego festiwalu. Na szczęście organizatorzy nie zrezygnowali z pozostałych miejsc i rozłożyli dość umiejętnie program. Rozpoczęliśmy festiwal wraz z pierwszymi dźwiękami utworu Einstürzende Neubauten. Ponad dwugodzinny występ niemieckiego zespołu zapadł mi tak mocno w pamięć, że pamiętam niemalże każdy gest i wyraz twarzy Blixy Bargelda. Były gitarzysta Bad Seeds stojący niczym majestatyczny posąg był perfekcyjny w każdym calu. Jego powaga wymieszana z ironicznym humorem, statyczność przeplatana geometrycznymi ruchami, nawet zapięty pod szyje garnitur zamienił na damskie futro. Kompozycje awangardowej formacji opierały się na ciągłym poszukiwaniu dźwięków. Co chwile na scenę wjeżdżały podłużne stalowe rynny, z których muzycy wydobywali najdziwniejsze dźwięki. Wtórował im Blixa mieszając w wiadrze z metalowymi odpadami. To nie były zwyczajne zabawy w poszukiwanie odpowiedniego brzmienia, a prawdziwe instrumentarium industrialnego zespołu. Pomimo tylu pojedynczych eksperymentów występ całościowo wybrzmiał jak potężna maszyna. Stworzona w idealnych proporcjach zgodnych z ideałami Bauhausu, ale bez zadęcia i mechanicznej odtwórczości. Zrezygnowaliśmy z podróży na koncert Bena Frosta, aby nadrobić to co na OFFie zobaczyć nam się nie udało - zespołu Loop. Przez liczne revivale miałem pewien ogląd czego można się spodziewać po shoegaze’owym koncercie. Przeważnie moje oczekiwania mijały się z tym co faktycznie oglądałem. Tym razem po raz pierwszy przenio-

słem się do lat ’80. Nikt nawet przez sekundę nie pomyślał, że od premiery ich pierwszego albumu minęło ponad 27 lat. Robert Hampson i spółka zaprezentowali swoje utwory w tak przekonujący i charyzmatyczny sposób, że niepotrzebne było straszenie o nadzwyczajnym natężeniu dźwięku. Każdy chłonął pod sceną zamglone, brudne utwory spoglądając na dziesiątki przesterów i gitarowych pedałów. Po pierwszym dniu mogłem powiedzieć, że więcej mi już do szczęścia nie potrzeba. Grzechem byłoby jednak nie skorzystać z tak bogatego programu czekającego na nas w następnych dniach. Wyspani, z małym ekwipunkiem i wypożyczonymi rowerami stawiliśmy się na koncert brodacza Bonnie ‘Prince’ Billy’ego. Songwriter zaprezentował utwory z pogranicza country i folku. Jednak o wiele przyjemniej oglądałoby się ten występ w bardziej kameralnym anturażu. Wybierając piosenki w stylistyce americany zrezygnowaliśmy tym samym z występu Kanadyjczyków z Viet Cong i autora albumu „Black Metal” – Deana Blunta. Wybory były momentami trudne, ale nie było też na co narzekać. Takie zdanie z pewnością mieliśmy po podróży do klubu Ekko. Koncert zaczynał kolejny gitarowy zespół z kraju klonowego liścia – Ought. Wdarliśmy się do środka tylko dzięki akredytacjom, bo kolejka przed wejściem sięgała kolejnego przesmyku kanału. Miejsce położone w zachodniej części Utrechtu jest niewielkich gabarytów przez co nie wszyscy pomieścili się wewnątrz. Ma to swoje niewątpliwe zalety. Kiedy uda się już przedrzeć przez główne wejście i grono „niedzielnych słuchaczy” z browarem w ręku znajdujesz się w idealnym miejscu. Pozbawionym tłumów, z dopływem powietrza, pełnym widokiem na scenę i co najważniejsze – w samym epicentrum sali otoczonej chmarą fanów, którzy tworzą wyjątkowy klimat małych miejskich klubów. Podczas tego koncertu miałem kolejny powrót do przeszłości. Patrząc na Tim Beelera Darcy’ego mieniącego się pasmami kolorowych świateł nie wiedziałem czy mam do czynienia z projekcją koncertu Spaceman 3 czy przez te ruchy widzę Iana Curtisa, a może to jednak Jarvis Cocker. Plątałem się w obrazach ciesząc się każdą piosenką jak dzieciak. Miałem nieodparte wrażenie, że oglądam nagle swój ulubiony zespół, którego plakat dumnie wisi na ścianie w pokoju. Moja euforia nie była wspiera-

10


11


le guess who ? 2014 na żadnymi używkami. Po ich koncercie może nie zawiesiłem ich wizerunku w mieszkaniu, ale przewertowałem stoiska płytowe w poszukiwaniu winylowego krążka Ought. Kolejne koncertowe rozterki rozwiązały się same. Mogliśmy pojechać z Ekko na całe Iceage albo przejechać całe miasto dla 5 minut występu Sir Richarda Bishopa. Czuję, że zgrzeszyłem i słuchając nieodżałowanego Sun City Girls w tym zdaniu się utwierdzam, ale nie chciałem zaznać tylko namiastki akustycznego setu muzyka. Może i szkoda, bo Duńczycy trochę zawiedli. Punk -rockowców z Kopenhagi śledzę od ich początku. Miałem okazję oglądać ich świeżo po wydaniu debiutanckiego krążka. To zabawne, ale zanim skończyli 18-stkę grali o wiele lepiej niż teraz. Muzycznie Elias z kolegami dojrzeli. czego dowodem jest ich ostatni post-punkowy album „Plowing Into the Field of Love”, ale koncertowo są zawieszeni gdzieś między punkowym rozpierdolem i upiciem się do momentu kiedy wokal staje się lekkim bełkotem. Wszystko podane w czerwonym sweterku, trochę zachowawczo, nie bratając się z publiką, wykonując lżejszy repertuar. Piątkowy wieczór skończył się marnie. Nie wyrobiliśmy na Trans Am, ani na Parkay Quarts. Brandt Brauer Frick pomimo licznych prób i problemów technicznych brzmieli bezbarwnie, jednak to i tak nic przy występie, a może lepiej powiedzieć „performensie” Prurienta. Set Fernowa nie wywarł na mnie żadnego wrażenia. Stałem niemalże pod samą sceną i oglądałem jak Amerykanin rzucał mikrofonem obijając go o ziemię, wzmacniacze, krzycząc sporadycznie do niego. Niestety efekt tych wszystkich zabiegów nie wzbudzał prawie w nikim żadnych emocji. Chyba jest mi dane słuchanie jego albumów wyłącznie w wersji studyjnej albo w ogóle. Sobota zapowiadała się intensywnie, dlatego sporządziliśmy szczegółowy plan naszego dnia. Nie chcieliśmy przegapić koncertów w Janskerk. Wstąpiliśmy zatem na występ Eli Stiles. Była to jedna z najlepszych decyzji tego dnia. Australijki wcześniej nie znałem, dlatego byłem ciekaw co usłyszymy w głównej nawie utrechckiego kościoła. Artystka stworzyła wokół siebie intrygującą aurę, którą mógłbym przyrównać do skrzyżowania smutnych utworów Slowdive z wyjątkowym koncertem Julii Holter podczas Unsoundu. Unosiły się shoegazo-

we chmury rozwiewane przez subtelne drony. Wokalistka na debiucie brzmi niczym Linda Perhacs czy Angel Olsen, ale na żywo przybiera oniryczne oblicze. Tajemnica unosiła się nad holenderskich miastem jeszcze przez jeden występ. Napięcie i wyczekiwanie związane ze spotkaniem Bo Ningen z Savages było wyczuwalne w powietrzu. Kiedy na dwóch skrzydłach sceny miejsca zajęli muzycy japońskiego kwartetu oraz Brytyjki zapadła grobowa cisza. Jehnny jak na płycie zaczęła recytować francuski tekst. Po paru minutach wybrzmiały gitary, a następnie pierwsze dźwięki talerzy i bębnów. Pomimo, że Panie w nazwie mają słowo „dzikusy”, to bezapelacyjnie to określenie przypisać można wyłącznie muzykom Bo Ningen. Byli nieobliczalni w swojej grze, gestach i minach. Krzyczeli, gięli się w rytm muzyki. Opanowali ciała słuchaczy, nakręcając tym samym do odpowiedzi zespół Savages. Dziewczyny weszły w interakcję z Azjatami co zaowocowało potężnym uderzeniem. Najmocniejsze momenty ”Words To The Blind” wzmocnione światłami stroboskopu doprowadziły do istnego obłędu tłumu. Takie wydarzenie z pewnością dużo zmieniło w autorkach „Silence Yourself”. Teraz śmiało mogą mówić o swojej drapieżności. Czego nie można powiedzieć o koncercie Son Lux. Najbardziej miałki i bezbarwny moment tego festiwalu. Na szczęście nie byliśmy skazani na banalne piosenki Amerykanina i udaliśmy się 3 piętra wyżej na występ Sharon Van Etten. Pomarańczowe okręgi świateł stworzyły ciepły, intymny nastrój do piosenek amerykańskiej wokalistki. Nie było do czego się przyczepić, ale też nie można powiedzieć, aby ten koncert zapadł mi szczególnie w pamięci. Po tak intensywnym spotkaniu z muzyką Savages i Bo Ningen potrzebowałem czegoś mocniejszego niż smutnych, akustycznych kawałków. Okazja nadarzyła się sama, bo kolejny koncert należał do post-punkowej legendy – Wire. Londyńczycy kojarzeni z różową flagą nie tylko okazali się zawodem, ale także przykładem tego o czym śpiewa Grzegorz Markowski w piosence „Niepokonani”. Nie doczekałem chwili kiedy Panowie już zeszli ze sceny, wolałem pójść na papierosa i przygotować się przed koncertem Maca DeMarco. Atmosfera panująca pod sceną była zajebista. Nastolatkowie z transparentami #tinypenis, DeMarco w ogrodniczkach wyglądający niczym hydraulik Luigi i upchana po brzegi sala świadczyła o tym, że

12


„coś się dzieje”. Szatan nikogo nie opętał, ale Mac z pewnością. Z każdym utworem działy się coraz bardziej popieprzone rzeczy. Sam uległem temu klimatowi i z piwem i lustrzanką w ręku rzuciłem się w jakieś radosne pogo. Kanadyjczyk chłonie jak gąbka euforię publiki reagując na nią momentalnie. Dlatego w połowie koncertu wokalista gościł już nad naszymi głowami noszony przez tłum. Fala jest dla słabych? To co powiecie na wspięcie się na balkon, gdzieś 3 metry ponad ziemią. Sklejone piąteczki z ziomkami i skok na główkę z wysokości wprost do morza podekscytowanych fanów. Wspólnie wyśpiewane ody do szlugów, wesołe pląsy i łezka w oku na „Chamber Of Reflection”. I teraz trzeba się jakoś przestawić na repetycje Swans. Nie było to łatwe, ale się udało. Łabędzie zagrały dobry koncert prezentując głównie materiał z „To Be Kind”. Zapadły mi w pamięci migawki kołyszącego się po scenie Michaela Giry, któremu wtórował bujający się basista Christopher Pravdica. Trans podtrzymywał Thor Harris, który na scenie (głównie przez swój wygląd, ale także przez grę) przybiera rolę szamana. Zapętlone akordy i słowa doprowadziły do ewakuacji budynku. Za drzwiami auli opuszczona została płachta przeciwpożarowa i nikt nie mógł jej podnieść. Uwięzie-

13

ni przez Girę. Niestety nikt się nie przyznał, kto był niegrzeczny. Beka, beką, ale przez te całe akcje nie zobaczyłem Tima Heckera, który otwierał cykl 24h Dronefest. Po krótkiej przejażdżce do „Maka” (tym razem tego amerykańskiego) pocałowaliśmy klamkę na Autechre. Duet z Warp zastrzegł sobie, że spóźnialskich nie wpuszczamy i mogliśmy się tylko domyślać, co aktualnie dzieje się za zamkniętymi drzwiami. Wykorzystaliśmy to jako porę na dronowe kołysanki. Zasiadając już na balkonie przy całkowicie wygaszonym świetle zasnęliśmy do muzyki Emptyset. Mam wrażenie, że uzyskaliśmy mocniejszy trans niż osoby podczas Sleep Concert Roberta Richa. Wypoczęci po dronowej kuracji skończyliśmy 3. dzień festiwalu. Le Guess Who? zamykała mocna dawka kobiecej muzyki. Tak jak rok temu tak i w tym udaliśmy się do kaplicy Leeuwenbergh, gdzie wystąpiła katalońska artystka Lucrecia Dalt. Jej ambientowe kompozycje wkraczają w coraz bardziej rytmiczny świat. Słychać to na ostatniej 10’’ dla wytwórni Nicolasa Jaara. Na koncercie poszerzała sferę dronowów i szmerów. Przymglony głos rozmywał się na subtelnych tłach artystki. Równie nastrojowy był koncert Jozefa Van Wissema. W skromnej auli


le guess who ? 2014 zaprezentował akustyczne kompozycje na lutni. Wybrzmiały też utwory wzbogacone wokalem Holendra z albumu „It Is Time For You to Return”. Z posępnych nastrojów wybiła nas tune-yards. Koloryt tego koncertu nie da się zawrzeć w żadnym wzorniku barw. Merrill przepełniona jest twórczym ADHD, który znalazł swój wyraz w rytmie. Afryka dzika w wykonaniu tańczącej, skaczącej i pozytywnej do granic możliwości trupy Pani Garbus. To jest fantastyczne uczucie, że nagle po mrocznym świecie obrazów Jarmuscha można przeskoczyć na tętniącą życiem sawannę. Naładowani energią „nikki nack” chcieliśmy pokręcić ołówki i pomaszerować z St. Vincent. Annie jest bezbłędna, ale trochę wiało chłodem ze sceny. To nie klimatyzacja, a mechaniczna choreografia Pani Clark wywołała we mnie takie odczucia. Na szczęście całość nie opierała się wyłącznie na tuptaniu i obłędnym wzroku wokalistki. Rozbudowała swój koncert interesującą fabułą wplatając nowe utwory spoza płyty, tj. „Pieta” czy „Sparrow”. Podobno Annie jest równie tajemnicza i osobliwa poza sceną, ale nie zmienia to faktu, że chętnie zagrałbym z nią w piłkę i poćwiczył pod jej okiem „Rainbow Kick”. Czego z pewnością bałbym się zaproponować muzykowi Sunn O))). Stephen

O’ Malley zagrał dla nas ostatni koncert festiwalu. W otoczeniu ściany wzmacniaczy i abstrakcyjnych wizualizacji zrobił to co lubi najbardziej – drone. Tym razem nie zasypiałem, a podszedłem pod samą scenę łaknąć potęgi dźwięku wydobywaną z czarnych kolumn. Muzyk odwrócony do nas tyłem, w ukrycie intensyfikował falę, która płynęła między słuchaczami. Może to dziwne, ale naprawdę sprawiało mi to przyjemność. Le Guess Who? się rozrosło i przez to nie zmalało. To wielki wyczyn patrząc na inne festiwale. LGW miota słuchaczami pomiędzy najbardziej odległymi gatunkami prezentując mu najciekawsze propozycję w każdej z nisz. Chciałbym trochę ponarzekać i się czegoś czepić, ale za bardzo nie mam czego. Oczywiście były słabsze punkty programu, ale kto lubi sprawdzone rozwiązania? Kto nie ryzykuje, szampana nie pije. Tak mówi Popek Monster, a ja mu wierzę. W przypadku holenderskiego eventu ryzyka nie ma, więc czemu nie odpuścić sobie smażalni ryb z Gdyni czy innych polskich miast i pojechać na prawdziwą ucztę w listopadzie? tekst: Szymon Zakrzewski, Krzysztof Pilch foto: Szymon Zakrzewski

14


15 .

15


.

festiwal filmu niemego Mamy w Krakowie festiwal, który swoimi początkami sięga lat ‘90. Wydarzenie kulturalne z taką tradycją mogłoby obrać dwie drogi: konserwatywne myślenie i skierowanie się ku konkretnemu odbiorcy lub rozrastanie fromuły i pęd ku mainstreamowi. Na szczęście jest jeszcze trzecia ścieżka, którą podąża Festiwal Filmów Niemych. W Kinie Pod Baranami od parunastu lat jesteśmy ciągle zaskakiwani nowymi filmami z pierwszej połowy XX wieku. To nie tylko nadrabianie zaległości w temacie niemego kina, ale także trzymanie ręki na pulsie przy nowoodkrytych nagraniach. Takim „skarbem”, wcześniej nieznanym szerszej publice, był seans „Kalabaki” autorstwa Freda von Bohlen-Hegewalda. Niema ekranizacja odkryta po latach stanowi nie tylko świadectwo wyjątkowego reportażu i dokumentu z lat ‚30 ubiegłego wieku, ale także unaocznia nam bogactwo kulturowe Półwyspu Bałkańskiego, o którym z pewnością nie każdy przed seansem miał tak szerokie pojęcie. Jednak przez 90 minut nawet najciekawsze kadry nie przyciągnęłyby uwagi widza, gdyby nie muzyczne tło Huberta Zemlera. Perkusista przemycił do ścieżki dźwiękowej motywy z „Gostak & Doshes”, ale stanowiły one jedynie fragmenty, które idealnie wpisywały się w obraz orientalnej kultury. Rozmaitym instrumentami Zemler budował narrację filmu. Stał się scenarzystą obrazu pisząc dialogi muzyką. Intonował odpowiednio słowa i podkreślał konkretne ruchy i sceny. Zabrał nas w podróż po nieznanym dotąd lądzie, akcentując najciekawsze momenty wyprawy dźwiękiem bębnów i talerzy.

Po pierwszym seansie wyczekiwałem już kolejnego dnia, aby zobaczyć i usłyszeć „Nanuka z północy”, w wykonaniu Piotra Kalińskiego i Stefana Wesołowskiego. Niestety nie było mi to dane przez złą rozpiskę godzin na stronie eventu. Dotarłem w ¾ seansu co już niestety mijało się z celem. Zapomniałem o tym incydencie po ostatnim koncercie zespołu kiRk. Trio mierzyło się z radzieckim obrazem „Człowiek z kamerą filmową”. Siedząc w pierwszym rzędzie nie wiedziałem czy patrzeć na muzyków czy na seans. Klatki obrazu Dżigi Wiertowa stały się wideoklipem do soundtracku zespołu. Wbity w siedzenie chciałem się wyrwać przez beaty Pawła Bartnika. Całość intensyfikował dźwięk trąbki Olgierda Dokalskiego oraz motywy z nagrań puszczane na adapterze przez Filipa Kalinowskiego. Dawno nie przeżyłem tak intensywnej godziny w sali kinowej. Każdy kadr z tego seansu wybrzmiewa teraz gamą dźwięków warszawskiego trio. Festiwal Filmów Niemych ma nosa nie tylko do ekranizacji, ale także do muzyków. Przez parę dni w małych salach kinowych dzieje się więcej niż w ogromnych arenach. Mamy okazję przez kilka dni zobaczyć coś, czego w takim artystycznym wymiarze, po prostu nigdzie indziej nie ma. Dlatego podczas 16. edycji nie zasłaniajcie się pracą czy obowiązkami i postarajcie się wykorzystać ten event do maksimum. Każda odsłona jest rzeczą niepowtarzalną. Jednorazowym przeżyciem, do którego warto powracać. Szymon Zakrzewski

16


M M X I V XX ALBUMÓW A.D. MMXIV

17


ARIEL PINK pom pom

SHABAZZ PALACES Lese Majesty

HTRK Psychic 9-5 Club

ST. VINCENT St. Vincent

18


19

SPOON They Want My Soul

BEN FROST AURORA

SHARON VAN ETTEN Are We There

GROUPER Ruins

ANDY STOTT Faith In Strangers

OUGHT More Than Any Other Day

CLARK Clark

D’ANGELO and The Vanguard Black Messiah


THE WAR ON DRUGS Lost in the Dream SUN KIL MOON Benji

THE BUG Angels & Demons FKA TWIGS LP1

SWANS To Be Kind

ANGEL OLSEN Burn Your Fire for No Witness

MAC DEMARCO Salad Days

RUN THE JEWELS Run The Jewels 2

20


M M X I V PL XX POLSKICH ALBUMÓW A.D. MMXIV

21


WILGA Wilga

PALCOLOR Amuck

KRISTEN The Secret Map

INNERCITY ENSEMBLE II

22


23

WILD BOOKS Wild Books

RSS B0YS N00W

JACASZEK & KWARTLUDIUM Catalogue des Arbres

KUCHARCZYK Demon techno w okularach

LOTTO Ask the dust

JERZ IGOR Mała płyta

WOJCIECH BĄKOWSKI Telegaz

MICHAŁ BIELA Michał Biela


HUBERT ZEMLER Gostak & Doshes

THE KURWS Wszystko co stałe rozpływa się w powietrzu

WE WILL FAIL Verstörung

PAWEŁ BARTNIK Bez tytułu

SULTAN HAGAVIK TDNWH

JOHN LAKE Carcosa

EVVOLVES Hang

HARONIM Haronim

24


polski niezal

A-Ż

tekst: Szymon Zakrzewski

Daleko temu do antologii, bliżej do krótkiego słowniczka. Przewodnik po polskiej scenie, a raczej elementarz rzeczy istotnych, które wybrzmiały w ubiegłym roku. Niektóre zagadnienia zasługują na dłuższe rozwinięcie, ale zależało mi, aby każda z liter stała się wyłącznie sygnałem do sprawdzenia. Niech ten tekst posłuży jako pierwszy krok do zagłębienia się w temat, aby potem nie powtarzać jak mantrę stwierdzenia, że w polskiej muzyce nic się nie dzieje.

25


a

jak ambient

Nie widziałem cudu, nie widziałem ducha, ale uniosłem się o kilka milimetrów po przesłuchaniu tej płyty. Joanna Bronisławka rozczepiła i powycinała „Szumy, zlepy, ciągi” Białoszewskiego, aby stworzyć A także field-recording, muzyka konkretna z nich nowe kompozycje. Mając niezwykłe wyczucie przestai sonoryzmy. Najwięcej odcieni tych gatunwia dialogi i zdania, wyciąga z nich pojedyncze słowa zaków i nurtów odnajdziemy w katalogu liści pętlając je przez cały utwór. Piosenki Asi Miny to czysta Jacaszka & Kwartludium. „Catalogue des Arbres” esencja twórczości Mirona wzbogacona o rytm i minito obrazy nocy po deszczu, szum drzew i tajemnimalistyczne melodie. W ciągu 25 minut jesteśmy co cze kształty, które uwypukla światło miejskiej latarni. kilka sekund zaskakiwani słowem, nastrojem czy Enigmatyczne i mgliste wnętrza wypełniają pomruki klarpomysłem na utwór. Artystka korzysta z oryginalnetu i błyski wibrafonu. Wszystkie niuanse, cienie, szepty nych nagrań z Białoszewskim tworząc pewnei krzyki scalą się w jeden szum, aby zniknąć wraz z odpływem go rodzaju dialog czy kanon głosów. „Biało” jest wyrazem ogromnej wyobraźni Równie ciekawy jest cykl 3 EP-ek Mirta nagranych na syntezatoAsi Miny i niezwykłą narracją tekstów rze modularnym. Wydawnictwa ozdobione malarskimi okładkami warszawskiego poety. prezentują ambientowe pejzaże spod których przebijają się wielorakie warstwy. „Definitely Late” można potraktować jako punkt wyjścia do zrytmizowanych, hipnotycznych podróży ocierających się o drone na „Afrikanische Völker”. Domknięciem i otwarciem nie jest sam album „Modern Electronics”, a jego ostatni track, który odcina się od reszty i prezentuje najjaśniejsze, najbardziej taneczne oblicze na tle dotychczasowych kompozycji.

jak ceratitis capitata

b

jak biało

c

Muszka owocowa w przyrodzie szkodnikiem raczej nie bywa, ale podczas nagrań potrafi napsuć krwi. Dowiedział się o tym Paweł Szamburski nagrywając swój solowy album w kościele w podtarnowskich Błoniach. Owada udało się ujarzmić muzyką i tym sposobem możemy usłyszeć nieskazitelnie czyste kompozycje, w których wybrzmiewa wyłącznie dźwięk klarnetu. Muzyk SzaZa przedstawia interpretację pięciu odmiennych wyznań. Nastrój stworzony przez Szamburskiego opiera się na ciszy. Każdy dźwięk jak dunno wybrzmiewa intensywniej i staję się bardziej przemyślany. Nie zostajemy rozproszeni dodatkowymi efektami. Nie wiadomo co to takiego. Koncerty robią. Na „Ceratitis Capitata” pogłębiamy wyłącznie saAlbumy wydają. Heroiny pod dostatkiem. Rócrum, zapominając na chwilę o profanum. żowe samplery nagrywają. Wojciech Bąkowski zagubiony w hipermarkecie, Lutto Lento na parkiecie. Kupuję to w ciemno.

d

26


e

Choć nie do końca. Przemysław Jankowiak znany jest teraz jako 1988 oraz jeden z Synów. Może w ubiegłym roku nie ukazał się longplay z jego aliasem, ale mniejsze aktywności warte są odnotowania. Jankowiak obok dwóch kapitalnych singli Synów, wypuścił remix Haronima oraz podzielił się pierwszymi zapowiedziami solowego krążka „RIVIERA”. Na „Orient” warto było czekać, więc wypatrujemy światła Latarni skierowaeta nego na kolejny album w katalogu ms trójmiejskiej oficyny.

g

jak gi

Ogólnie rozumianą muzykę jak gitarową w ubiegłym roku dzielę na 3 części. Pierwki sza z nich związana jest z bydgoską sceną, o której poczytacie pod literką „m”. Druga to typowe garażowe granie, którego ostatnimi czasy jest jak fischerle u nas coraz więcej. Wystarczy zajrzeć do katalogu Instant Classic, aby zaczerpnąć Oddzielną literkę poświęcę Mateuszotrochę klimatu kalifornijskiej scewi Wysockiemu, bo w 2014 roku z jego ininy. Do Kaseciarza dołączył duet cjatywy ukazało się więcej projektów niż w nieWild Books, który zapewne w swoim jednej komercyjnej wytwórni. Jako Fischerle oprowadzi życiu pochłonął niejedną pozycję nas wraz z Jackiem Szczepankiem po warszawskim Muzeum beatników. Krótkie, brudne kawałki Narodowym zapominając na chwilę o obrazach, skupiając się z charyzmatycznym wokalem sprawwyłącznie na samej istocie spacerowania i czytaniu przypidzają się nie tylko w okresie letnim. Na sów pod eksponatami. Z Micromelancolié powróci do dziwpolskiej scenie zadebiutowało także inne nych przepisów babci, ale nie smakujemy tu w potrawach, bardzo ciekawe trio - Wilga. Choć może a w przetartych ambientach i dronach. Z Robertem Skrzyńnie grają tak garażowo jak Wild Books to skim współtworzy również album „Moulding”. Odlew duetu z amerykańskimi gitarami mają wiele wspóljest nieostrym, rozmytym obrazem. Utwory w zależności nego. Wilga czerpie z wydawnictw z lat ’90 od nakładanej warstwy gliny, ziarna, żywicy czy piasku zasłuchując się w takich zespołach jak: Paveprzybierają gładkie, mokre lub chropowate faktury. ment, Yo La Tengo czy Sebadoh. Momentami, dzięki dziewczynom z Enchanted Hunters, uciekają Na kasecie dla Where to now? dubowa mgła okrywa fabryczny bit połyskując wachlarzem subtelnych ozdobników. Warto spędzić przy niej piątkowy wieczór, ale co zrobić rano kiedy usłyszymy już trzepot gołębi? Zamiast włączać poranną jak Igor m telewizję proponuję sięgnąć po karaimskie i n podania i opowieści. To coś więcej niż oklearo h k pane legendy o grodzie Kraka. Dzieciaki ja Jak zaciekaw zasłuchane w dawnych historiach zapoNie jest to ła znają się równocześnie z twórczością tury i sztuki, Fundacja Kaisera Söze takich artystów jak: Robert Niziński, poznać cho po raz kolejny wydaje rzecz Filip Kalinowski, Jacek Mazurkiewicz małych po nietuzinkową. Haronim to projekt Harpa czy Łukasz Kacperczyk. Potem zautworów w i Anonima reaktywowany po tragicznej śmierci bawa w chowanego ze „Skrytzykami. Ni Konrada Chyla. Bartosz Sobala po 5 latach miekami”, a pod wieczór można kawałków rzy się z bitami Harpa i trafia tekstami w punkt. Jeżeli ponownie zagłębić się w eksi fletu, altó pamiętacie Poema Faktu, a nazwa Qulturap nie jest perymentalny świat - tym rapomnieć Wam obca to sięgacie w ciemno po to wydawniczem z wydawnictwami Pawautorstwa two. Sobala określa materiał jako abstraktrans, co lacza Perskiego. lub ambi całkiem trafnie definiuje brzmienie albumu. Mroczninie. To ne, dziwne bity łączą się z jego osobliwymi tekstamowane mi. Płytę uzupełniają 4 remixy autorstwa: 1988, a za 1 Kucharczyka, Tomasza Młynarskiego i Łukasza Caetan Szulca. Próba nie może się udać, próba już się

f

i

h

udała.

27


itary

w folkowe klimaty bliskie nagraniom Palace Music. Dawno nie wyszedł tak bezpretensjonalny i świeży album w kraju nad Wisłą. Choć malkontenci i tak stwierdzą, że to kolejne indie spod znaku Foals i Real Estate, ale co oni tam wiedzą. Temat gitar zamyka Michał Biela. Akustyczne kompozycje muzyka to z jednej strony songwriterski wyraz w stylu Billa Callahana, a z drugiej delikatne folkowe tła, które wypełniają utwory Sufjana Stevensa. Biela gra onirycznie i subtelnie, bez pośpiechu snując historie. Towarzyszą mu głosy Małgorzaty Pękali i Magdy Gajdzicy, które tworzą aurę tej płyty. Solowe wydawnictwo to niejedyny krążek z 2014 roku z udziałem Bieli. Wspólnie z braćmi Rychlickimi prezentuje nam sekretną mapę. Kristen zawsze chcieli pozostać poza szablonami. Tym razem nie uciekają tylko od sche-

i Jerzy

l

jak lejtmotyw

matów, ale także Osobiste lejtmotywy w rytmie techno. Solowy album Pawstają się nieprzewiła Bartnika to wydawnictwo mocne, momentami wręcz dywalni i beztroscy ciężkie. Nie przytłacza nas tu bit, a teksty muzyka zespow żonglowaniu nału kiRk. Wyrażone jako skrawki myśli połączonych ze sobą, strojami i stylistykami. historie-monologi oraz repetycje pojedynczego słowa. Odmienne oblicza trio Dalekie jest to od patosu czy depresyjnych piosenek. Słorysowane pięcioma różwa mają tu swoją wagę i warstwa muzyczna to podkrenymi nurtami zachowują śla. Od rytmicznych, tanecznych kawałków, po psyciągle tą samą technikę. chodeliczny trans wpadający w snujące się dubowe Z improwizacji w kierunku podkłady. Im lżejszy tekst tym intensywniejsze brzmiedzieł Rhysa Chathama. Ponie. Tym sposobem Bartnik pozostawia nas na końtem trochę funku, ballad i z pocu z lejtmotywem, który jeszcze długo będzie wrotem do transowego impro. do nas powracał. Album pozostał bez tytułu, Czemu kompozycje instrumentalale niesie ze sobą wiele temane nie mogą mieszać się z piosenkami? Mogą, ale nie na każdej mapie. Dlatego zajrzyjcie dokładnie do jak kwartalnik tej. Nawet nie uwierzycie ile rzeczy dzieję się pomiędzy punkTrochę musieliśmy poczekać na pismo z prawdzitami na tej krótkiej lecz intenwego zdarzenia, ale było warto. M/I nie jest nowym sywnej trasie. tworem, a reaktywowanym tytułem sprzed paru lat odświeżonym graficznie i o większym zasięgu odbiorców. Po dwóch publikacjach cieszy, zakładany od początku, niezależny i niekomercyjny charakter. Sporadyczne reklamy związane są wyłącznie z kwestiami muzycznymi i kulturalnymi. Dominika Węcławek zaprosiła do współpracy rzeszę ciekawych osób, które z pewnością kojarzycie z dotychczasowej działalności internetowej czy publikacji w rozmaitych pismach. Kwartalnik wypchany jest treścią. Przeczytacie tu o rzeczach, których na darmo szukać w sieci. W końcu nie jesteśmy wyłącznie skazani na zagraniczne tytuły i szukanie muzyki na własną rękę.

wić dzieciaka na trochę dłużej niż 10 minut? atwa sprawa. A jak tu przemycić trochę kulaby w przyjemnej formie najmłodsi chcieli ociaż jej fragment. Tak dużego zadania dla odjął się Jerz Igor. Duet nagrał dwanaście we współpracy z licznymi znajomymi-muie ma tu mowy o nudzie, choć większość w to kołysanki. Do snu tulą dźwięki klarnetu ówki, puzonu czy saksofonu. Nie wolno zao tekstach pełnych wyliczanek i metafor a wielu pisarzy. Słowa ubrane w bossanove ient. Piosenki folkowe kontra utwory na piao pierwszy krok malucha w stronę wysubliej muzyki. Teraz sięgnie po Jerz Igora, 15 lat odkryje Briana Eno czy no Veloso.

k

j

jak jasień

To najmłodszy z opisywanych labeli ze stolicy. Pomimo niespełna roku w metryce Jasień może poszczycić się aktualnie dziesięcioma wydawnictwami. Zaczęli od albumu „Hang” kwartetu Evvolves - pokłonu w stronę shoegaze’u i dream popu. Muzyka zespołu wypływa z wielu nurtów. Poza oczywistymi skojarzeniami ze Slowdive i Cocteau Twins, odnajdziemy też wiele wspólnych cech z utworami Naoki Asai czy Ścianką. Ta kaseta mogłaby spokojnie posłużyć jako B-side do ścieżki dźwiękowej „Lost in Translation”. Na drugim biegunie znajdują się dark ambientowe pejzaże K. Prowadzone niebieską linią wzory stają się sugestywne, chwilami zanikając. Powracają w nowej formie rozbudowane o dodatkowe narracje. Płynnie kreślone okręgi dźwięku, zapętlają się w mroczniejsze fałdy rozpływając w delikatną linię dronów. Na „No longer trust these eyes” panuje niepokój, który kryje się pod sporą warstwą mgły. Wyłaniające się rozmyte głosy przypominają obraz opuszczonej zony z powieści braci Strugackich. Poza tym warto pojechać na rowery z Totemami, wrócić do lat ’90 i poszperać w kasetach vhs z Jakubem Lemiszewskim, a po tym wszystkim wsiąść na motocykl i ruszyć autostradą w kierunku Detroit z Harry & The Callahans.

28


W Łodzi nie bywam często, czego żałuję, ale mam tam całkiem sporo znajomych, także tych z redakcji. Zapewne mieszkając tam przez dłuższy okres mógłbym ponarzekać na to i owo, ale przez moją nikłą wiedzę i pochłaniane co raz więcej pojedynczych zajawek krystalizuje sobie obraz tego miasta. Zacznę od zaprzyjaźnionego Radia Żak (to żaden nepotyzm), bo są przykładem tego, że studenckie radio to nie są niekończące się juwenalia. Przez ostatni rok zagrali u nich muzycy z BDTA i Wounded Knife, z czego dwa występy zarejestrowane i wydane zostały na fizycznych egzemplarzach. Audycje budowane są wg danego tematu (Alternator, MM) czy retrospektywy konkretnego artysty (Geriatris). Są oczywiście też luźniejsze programy ze śmieszkami w tle (Faworki). Nie ma obawy, że podczas tych audycji poleci nagle polskie reggae.

z Afryką w tle RSS B0YS, po totalne występy BNNT i niepowtarzalne sety Pawła Kulczyńskiego. Początek czerwca to data kiedy macie w ręku bilety pkp z kierunkiem ldz.

ł m

jak łódź (czyt. ldz)

To, że w Łodzi jest super to sprawa jak Milieu L’Acépha oczywista, ale czy może być jeszcze ciekawiej? Tak, może. Wystarczy sprawdzić nowy label -Super-, Czyli kolektyw skupiający głównie wspólne dziecko Mikołaja Tkacza projekty z Bydgoszczy wywodzące i Joanny Szumacher. Ich katalog się z nurtu brutalizmu magicznego. nastawiony jest na eksperymenty W ubiegłym roku ukazało się parę dźwiękowe tylko, że w wykonakrążków w tej stylistyce, ale to druniu artystów sztuk wizualnych. gie wydawnictwo Innercity Ensemble To nisza, która u nas jeszcze zdominowało 2014 rok. Ośmiu muzynie była eksplorowana. Ofików współtworzących grupę to artyści cyna jest naprawdę świeżą udzielający się w parunastu formacjach. rzeczą, więc jak na razie Członkowie zespołu to multiinstrumenmożecie znaleźć w katalotaliści poszukujący ciągle nowych dróg gu dwie kasety. Pierwsza i dźwięków. W solowych pracach nie jest to z nich to improwizowatak trudna sztuka, jak przy jednym wielkim, ny materiał „Marzenie” kolegialnym dziele. Ten album wzbudza we Łukasza Jastrubczaka. mnie podziw pod wieloma względami. ZaczyDrugie wydawnictwo nając od najbardziej prozaicznych kwestii jak to album Małgorzaty komunikacja i współpraca. Zastanawiam się, jak Goliszewskiej pogłęmożna stworzyć tak niezmierzone w niuansach, biający tematykę potężne w brzmieniu i koherentne w wyrazie komŁódź oprócz radia ma też swoje co- snu, a raczej unapozycje, opierając się na swobodnej improwizacji. roczne święto w postaci LDZ. Festiwal oczniający nam organizowany przez Krasowskiego, to co w naszej Oliszewskiego, Kalinowskiego i Kne- podświadomorę prezentuje to, co w polskim nie- ści siedzi, kiedy jak nowe idzie od morza zalu warte jest uwagi. Od szamań- z a m k n i e m y skich performance’ów/koncertów oczy. Idzie i to całkiem spory przypływ. Wszystko zaczęło się 1,5 Sebastiana Buczka, przez techno z inicjatywy dziennikarza PopUp Music - Jakuba Knery. Rozpoc ny poświęconej trójmiejskiej scenie towarzyszyła składanka z 18 znad morza. Po dziesiątkach recenzji, relacji z koncertów, cyklu z muzykami, dziennikarzami oraz wydawcami płyt przyszła por kompilacje, tym razem w wersji fizycznej i dwupłytowej. Znajdz Na przekór nazwie Mico najmniej kilku artystów, o których usłyszycie po raz pierwszy. R chał Turowski co roku wyi wysyp projektów jakie możemy znaleźć na stronie i albumie jest n daje najwięcej wydawnictw wisko zaobserwowane przez Knerę doczekało się odpowiednie w polskim niezalu. Tylko, że w tym tyzowania i nagłośnienia. Mam nadzieję, że z czasem w in przypadku ilość przekłada się na jamiastach znajdą się osoby, które postarają się skupić lo kość. Katalog BDTA może poszczycić sko i poświęcić mu tyle uwagi. się 28 wydawnictwami AD 2014. Idąc na

n

łatwiznę odesłałbym Was na bandcamp wytwórni, gdzie znajdziecie niezły przekrój tego co rok temu się działo. I tak zrobię, ale wcześniej polecę trzy wydawnictwa, od których warto zacząć.

Pierwsza pamiątka Wiktora Milczarka z Maroko to nie widokówki znad morza, a obraz konfliktów na bliskim wschodzie. W przeciwieństwie do BNNT nie przedstawiają one militarnego, futurystycznego oblicza wojny. Souvenir de Tanger stara się być apolityczny jednocześnie nazywając swoje utwory w sposób nieprzypadkowy. „Mohamed Bouazizi” czy „Aleppo” automatycznie przywołują skojarzenie z sytuacją w Tunezji i Syrii. Krótkie kompozycje wzbogacone nagraniami z ulicy, przemówieniami czy nawoływaniami z minaretów pokrywają warstwy fabrycznego rytmu, partie orientalnych instrumentów i niepokojącego dronu. To nie reportaż telewizyjny, a aktualny klimat tych miejsc.

29

Po sześciu latach powraca Ghost of Breslau. Nawracający sen o Wrocławiu usłyszymy na wydawnictwie „Drowned City”. Mroczne, ambientowe projekcje to raczej mgliste wizje autora o ukrytej strefie miasta niż obraz starówki. Intensywnie zaszumione, rozmyte w kształtach kontury stają się częścią fantastycznego, nierealnego świata. O wiele bardziej intrygującego i tajemniczego niż ten, który jesteśmy wstanie zobaczyć na co dzień.

o

jak oficyna bdta

Iron Noir skupił się na przeklętym miejscu z „Króla Żołci” zwanego Carcosą. Zapomnijcie o suspensie i flakach w horrorach klasy c. Wizja Chambersa przewiduje wyłącznie totalną, obezwładniającą grozę, którą tutaj otrzymacie. Nieznośny noise, drone, skowyt i jazgot poskromiony zostaje rytmem. Dziwna, opętana noc trwa bez końca. Ma wiele zakamarków, ale żaden Twórczość H.P. Lovecrafta była inspi- z nich nie jest tu bezpieczny. „Shall dry racją przy albumie GOB. Natomiast and die in Lost Carcosa” na amerykańskiego autora mitów Cthulhu ogromny wpływ wywarł „The P.S. Na śmierć zapomniałem, że oficyKing in Yellow”, tak jak i na Łukasza na 1 stycznia zapewniła Nagrobkom Dziedzica ukrywającego się pod tytuł pierwszej płyty roku. I po co te pseudonimem John Lake. Muzyk Wasze wszystkie rankingi?


Budować przez tyle minut nieprzerwanie tajemniczą i pociągającą narracje. Znaleźć umiar i nie przedobrzyć przy tylu odmiennych instrumentach. „II” to poezja improale wizacji, którą powinniście czytać systematycznie co wieczór. Swój drugi album nagrał też zespół Ed Wood. Wyobraźcie sobie, gdyby „Dobry, zły i brzydki” powstał 20 lat później, trwał nieco krócej i Ennio Morricone zamiast Fletni Pana wybrałby elektryczne gitary to może do muzyki duetu Clint Eastwood pokonywałby chciwych cwaniaków. Nie no, nie ma takiej opcji. „Post Mortem-Lovers” jest zbyt zmienny i nieograniczony jakimś prostym, dualistycznym światem. Mają ochotę posurfować? Robią to. Lecą w noise rock, żeby potem zagrać delikatny indie utwór. Kto im zabroni? Istotne jest to, że wszystko tu współgra. Sinusoida nastrojów lata z góry na dół, a kawałki przechodzą płynnie. Album Popowskiego i Ziołka ma

w sobie ogromną moc jak „Anal Animal”, ale tym razem utwory trzymają się w ramach. Kuba Ziołek wraz z Rafałem Iwańskim zadebiutowali rok temu jako Kapital. „No New Age” to spotkanie dronów z akustycznym folkowym światem Starej Rzeki. Tarkowski, tylko że w anturażu polskiego lasu. Choć materiał na kasecie jest intensywny wydaje się całkiem stonowany przy tym co duet prezentuje na żywo. Poza tym warto sprawdzić „Atropinę” Jachny i Buhla, albumy Maćkowiaka, o których już poprzednio sporo pisałem i pojedyncze single Starej Rzeki dla Wounded Knife i Infinite Greyscale.

p

r jak rozpływanie się w powietrzu Plac zabaw przeszedł solidny remont, a dziura w getcie została załatana. Wrocławski zespól poprzez systematyczną pracę w postaci dziesiątek prób i koncertów doszedł do czegoś więcej niż ogrania. The Kurws to jeden organizm, który wybrzmiewa z każdej strony innym dźwiękiem. Idealna maszyna, której naczelną zasadą jest brak zasad. Działająca antagonistycznie i wspólnie. Prowadzą nieprzerwaną narracje, aby wszystko w jednej chwili przerwać i obrać nowy kierunek. Kurwsi nie spoważnieli, bo nigdy niepoważni nie byli, ale dojrzeli w swoich improwizacjach, nie tracąc przy tym nieograniczonej wyobraźni.

s

jak polipropylen

Zniknęło ciężkie jasno nie do wstania. Wojtka nie ma w domu, Wojtek jest w hipermarkecie i opisuje co widzi. Zimny czarno-biały krajobraz zastąpiły ciepłe widoki z zapętlonym motywem instrumentów i nagrań. To dość spory kontrast po odhumanizowanym, brudnym i mrocznym „Kształcie”. Artysta związany z Grupą Stereo zagłębia się w pokolenie konsumpcyjne. Chodzi wytartym przez nich szlakiem. Z nieustająco wibrującym telefonem eksploruje centra handlowe i osiedla. Jeżdżąc ruchomymi schodami staje się lektorem rzeczywistości. Opisuje witryny i logotypy marek. Ten motyw powtórzy na osiedlu, w pokoju i na dachu bloku. Repetycje i fascynacja nagranym głosem w autobusie, telewizji i automatycznej sekretarce znajdzie swoje odbicie w kolejnych utworach. Ten skondensowany, minimalistyczny widok otoczenia mówi nam o wiele więcej o naszym życiu niż długie rozbudowane teksty.

roku temu częciu stro8 projektami u wywiadów ra na drugą ziecie na niej Różnorodność niezwykła. Zjaego usystemannych polskich okalne środowi-

t

jak taniec

Jak „do techno się kurde nie siedzi” to się chyba tańczy. Okazji na balety było sporo - od imprez dunno, przez brutaże, aż po unsound. Można też było wybrać opcje silent (alone) disco – ja i mój walkmen. I na niej się teraz skupie, bo w każdej chwili była okazja, aby zrobić sobie własną imprezę w tramwaju, na ulicy czy w domu przy pomocy kaset, sprzętu grającego i słuchawek. Zaczynam od „Primy Porty” Lutto Lento. To kierunek wskazany przez cesarza Augusta albo pierwsze drzwi na imprezę. Początkowo rozciągnięte, zlo-

ś

jak ścianka

jak sultan hagavik

Co ja pacze? Album nagrany na magnetofonie. Tylko, że magnetofon to instrument, a kasety to sample. Kombinacja przycisków w sprzęcie działa niczym MPC. Eksperymenty i pętle wymieszanie z lolcontentem. Beethoven obok Magdy Gessler. Hostessa z „Rozmów w Toku” staje się inspiracją albumu. Rozmyta psychodela wymieszana z kiczem wręczenia nagród Reader’s Digest. Niezły mindfuck, ale mnie śmieszy.

Od 8 lat mówimy: „listopadzie przyjdź, no przyjdź już w końcu”, ale November doesn’t come

opwane motywy w klimacie filmów noir. Potem pora na Fletnie Pana i zapętlony dźwięk analogowej płyty zintensyfikowane bitem. Z „Vengo” przerzucamy się na „N00W” RSS B0YS. Absolutnego techno zanurzonego w afrykańskie obrzędy i tańce. Z transu wybije nas dopiero „Proletkult” Lautbild. Nowe wcielenie Pawła Kulczyńskiego to ucieczka na klubowe parkiety. Przy Brasie też nóżka tupała, ale zamiana własnych modułów na analogowy automat perkusyjny ułatwiła słuchaczom zabawę w poszukiwanie rytmu. To nie znaczy, że dzieje się tu mniej. To nie pastisz muzyki disco, a rozwinięcie jej formuły do takich brzmień, że niejednemu nafetowowanemu Sebastianowi włos

by się zjeżył na głowie. Gdyby tylko proletariat wyłączył radio i poszperał trochę w skarbach Mik Musik. Albo pooglądał jakieś fotki tropików, egzotycznych zwierząt i natknąłby się na okładkę Kucharczyka. Przecież „Demon techno w okularach” to bita godzina dzikiej zabawy i pląsów. 120 bitów na minutę w dżungli pełnej skaczących małpek kiki z Afryki. A gdybyście odkopali discmana to w sumie już zabawa do białego rana.

30


v

x

jak verstörung

Aleksandra Grünholz błądząc znajduje nowe formy. Układa, wycina i nakleja nowe warstwy na asamblaż stworzony z nagrań terenowych, szumów i bitu. Elementy kompozycji wychodzą poza ramy obrazu. Przestrzeń, w której obraca się We Will Fail to zadymione, wąskie pokoju pełne niepokojących dźwięków. Podgląda nocne życie mikroskopijnych istot lgnących do światła. Z grubo kładzionych faktur wybijają się pluski i szmery. Pomimo dwóch interpretacji Verstörung to jeden twór, w którym ciągłość zaburzają nowe mechanizmy i rytmy.

u

jak unsound

Czy to horror, interferencja lub sen, zawsze jest tu sporo miejsca na twórczość polskich artystów. Bez niepoważnych godzin występów i traktowania muzyków jako mniej istotnych w stosunku do zagranicznych. Na Unsoundzie mamy okazję o 3 nad ranem potańczyć do utworów Lautbild albo premierowo posłuchać w filharmonii kompozycji Jacaszka i Kwartludium. To także jednorazowe sytuacje jak koncert Sza/Za/Ze do filmów małżeństwa Themerson czy set Piotra Kurka do ekranizacji „Rondo”. Poza muzycznymi kwestiami krakowski festiwal staje się tygodniem spotkań i dyskusji podczas targów, paneli czy po prostu pomiędzy koncertami.

31

jak X

„It was a by to Fra w obcho wytwórni. „abc” swo nictw. Kaw dać w ciąg Zabaw. Rea jeden wspól Lado to nie powroty do d go etapu świe już pisałem po burskiego, Jerz się równie ciek minut projekt, D

w jak wounded knife

Stolica kumuluje ostatnimi laty coraz to c wytwórnie. Jedną z nich jest oficyna Ja la i Pauliny Oknińskiej – Wounded Knife. dwóch lat wydają kasety z szerokich oko eksperymentalnej. Choć na tle innych wyt słychać więcej instrumentów. To nie jest je dą kiedy popatrzymy na pierwsze wydawni roku – Duy Gebord. Zakłócenia, noise i drone z analogowymi nagraniami gitary i wokalu. Ma te improwizowane albumy znane z umiłowan zmu magicznego – Mazzoł Jebuk i „Split” Starej ty Trio i ARRM. A jak impro to nieodzowny jest free wypełniają Kamil Szuszkiewicz, Retarders Trio ora Kwapisiński. W katalogu znajdziemy też odbicia a pejzaży w połączeniu z noisem u sumpf oraz z d dronu u Fischerle i Micromelancolié. Każdemu albu szy wyjątkowa oprawa graficzna spójna z konkretn Niestety nie postawicie już sobie na półce żadnej z czego? Bo najzwyczajniej w świecie się wyprzedały. być czujnym przy limitowanych rzutach wydawnictw


lat Lado ABC

y

very good year” tak skwitowałank Sinatra, gdyby wziął udział odach dziesięciolecia stołecznej Lado przygotowało w 2014 roku oich dawnych i nowych wydawwał historii oficyny mogliście oglągu wakacji na warszawskim Placu aktywowano też dawne projekty na lny koncert dla TVP Kultura. Dyszka tylko retrospektywy i sentymentalne dawnych płyt. To zamknięcie pewneetnymi wydawnictwami. O paru z nich od innych literami. Obok Pawła Szamza Igora i Ed Wood w katalogu znalazły kawe wydawnictwa zespołu Baaba, 60 Der Father czy Lotto.

ciekawsze anka UfnaOd ponad olic muzyki twórni w WK ednak zasaictwo z 2014 e współgrają amy też stricnia do brutaliRzeki, Innercie-jazz. Tą niszę az duet Olter/ ambientowych dodatkową linię umowi towarzynym nagraniem. tych kaset. Dla. Dlatego trzeba WK.

jak you are not so wrong Może jesteś trochę w błędzie, ale Mik Musik Cię z niego skutecznie wyprowadza. Nie tylko przez wydawnictwa Asi Miny, Lautbild, RSS B0YS czy Kucharczyka, ale także przez artystyczne działanie. Powiedzonka szefa Mików wpadają do głowy momentalnie, tak jak akcje które wychodzą z jego inicjatywy. W tym roku było tego trochę. Kucharczyk pełnił rolę kuratora podczas cyklu GRA/GRA/nica w Świetlicy Krytyki Politycznej oraz na Carbon Atlantis w podziemiach Muzeum Śląskiego podczas Nowej Muzyki. Wykładał również na Akademii Fundacji Kaisera Söze w Lublinie. Brał udział w licznych panelach dyskusyjnych podczas festiwalach i pojedynczych spoktań. Takich akcji było wiele, ale trudno nadążyć za postacią Wojtka Kucharczyka. Nie ma mowy o przerwie. Przygotujcie się na kolejną falę artystycznych działań Mików. Demon Techno się o to postara.

z

jak Zemler

Słuchając „Gostak & Doshes” widzę wyłącznie kadry przedwojennych państw na półwyspie bałkańskim. Takie schematy patrzenia nasuwają mi się nieprzerwanie od koncertu perkusisty na 15. Festiwalu Filmów Niemych. Podczas improwizowanego występu do seansu „Kalabaki” przemycił on spory kawałek materiału z Bołt Records. Tylko, że tam tempo narzucały sceny, a na ostatnim krążku scenarzystą jest sam Zemler. Utwory pisane przez muzyka są subtelne i spokojne. Tak jak na albumie znajomego z Sza/Za/Ze Pawła Szamburskiego, kompozycje skupiają się na ciszy i oddechu. Charakteryzuje je też bardzo interesująca ornamentyka. Zemler wykorzystuje całą paletę instrumentarium perkusyjnego uzyskując najrozmaitsze efekty: od delikatnego kapania po zapętlające się afrykańskie rytmy. Na albumie wybijają się dwa jasne punkty. Są to wariacje na temat utworów Suaves Figures. Dźwięk wibrafonu Miłosza Pękali w towarzystwie perkusji w sposób lekki i wnikliwy oddaje charakter kompozycji Piotra Kurka. „Gostak & Doshes” to łagodny i wysublimowany album, który dopiero na żywo ukazuje swoje pełne bogactwo.

32


beats, rhymes & life

tekst: Wojtek Zakrzewski

What is hip hop? Im więcej upływa wody w Hudson River, tym ciężej jest odpowiedzieć na to pytanie - czasem doprowadza to do takich śmiesznych sytuacji, jak ta z wywiadu z KRS-One. Ja w sumie nie jestem lepszy. Poniżej widnieje moja skromna próba podsumowania tego, co mi się podobało w 2014 w muzyce i czemu (czasem na siłę) można przykleić łatkę “hip-hop”. Nawet nie próbuję udawać, że słowo “zagraniczne” pasuje do poniższego tekstu - jeśli chodzi o rap, wybiórczo zająłem się nagraniami anglojęzycznymi. Podczas pisania wyszło więcej, niż na początku planowałem, więc idąc za przykładem danym przez klasyczną już płytę A Tribe Called Quest, podzieliłem wszystko na trzy sekcje:

33


beats Anno domini 2014 jest dowodem na to, że hip hop zaczyna przeżywać swój renesans. Było na tyle różnorodnie, że ciężko określić kierunek, w którym zmierzają podkłady i ogółem muzyka hiphopowa . Może poza banalnym stwierdzeniem, że mniejszy nacisk kładzie się teraz na to, co jest uważane za “tradycyjne” (sample, scratche i inne turnablistyczne łakocie). W gąszczu muzyki trap, cloud czy drill przeważają syntezatory i elektornika, trzaski płyty winylowej zastępują efekty z programów do robienia bitów. Od strony awangardy napierają analogowe zniekształcenia i przestery; czy następny krok to nagrania terenowe zamiast sampli? Im dłużej tak sobie gdybam i pływam w tej bańce zatytułowanej “hip-hop”, tym bardziej zaczynam myśleć że ów bańka może za niedługo pęknąć. Co bardziej zorientowani w tym roku żywo dyskutowali o tym, że inna bańka, zatytułowana “pop”, okazała się być balonem z gumy balonowej, który to rozdął się i w końcu pękł, rodząc nie/chciane, nie/udane (nie/potrzebne skreślić) dziecko: bubblegum bass/post-ringtone music. Netlabele PC Music, Manicure Records i im podobne, określiłbym na muzycznym podwórku jako takie słodkie pieski goniące własny ogon. Teraz: pamiętacie, jak mniej więcej w 2006 hip-hop umarł? Pomyślcie. Soulja Boy, Gucci Mane, Weezy i im podobni to nic innego, jak spaczony grunt, na którym wyrasta nowe pokolenie artystów. W szczególności, jeśli chodzi o stronę produkcyjną pojawiającej się muzyki. No ale o stronie produkcyjnej się nie mówi, bo w końcu liczy się tylko RAP. Przykład: Kiedy Kanye West przebijał się do mainstreamu, znani raperzy chcieli jego beaty, ale nikt nie chciał słuchać, jak rapuje. Jego kariera wystrzeliła jednak (rzekomo dzięki dobrym radom Taliba Kweli) wraz

z płytą The College Dropout. Kanye zaczął budować własne grono fanów dopiero wtedy, gdy na koncertach mogli usłyszeć jego głos. Kolejny przykład: kariera Clams Casino nie istniałaby (przynajmniej, jeśli chodzi o zauważenie jego twórczości przez A$AP Rocky’ego), gdyby nie Lil B. I tak dalej. Próba odpowiedzi na pytanie, skąd bierze się takie podejście do funkcji producenta na rynku przesyconym raperami bez bitu, równałaby się objętości pracy magisterskiej. Ja na szczęście nie jestem poważnym dziennikarzem muzycznym i zamiast tego pokażę Wam, że w 2014 rozkład sił pomiędzy MC i DJ nie zawsze rozkładał się na niekorzyść tego drugiego, przy okazji podsuwając parę kozackich płyt. Sd Laika - That’s Harakiri Grudzień. Pociąg: relacja Warszawa Łódź. Za oknem deszcz i wysypiska śmieci znakujące zbiżanie się do stacji końcowej. Na pożyczonej empetrójce (dzięki Karolina) dziwnym trafem znalazły się razem: album roku - “Telegaz” Wojciecha Bąkowskiego, “Muzyka Klasyczna” z Pezetem i Noonem oraz Sd Laika. Shuffle zmienia utwór i mam w uszach takie złomowisko, że nawet już nie muszę patrzeć za szybę. Przestrzenie między dźwiękami na “Great Good Pan” wypełnia coś, co nazwałbym ukrytym w tym mieście krzykiem (dzięki Pezet). Jeśli to nie jest hip hop, to ja już nie wiem, co jest. Nok From The Future - A+ “My internet life is better than my real life” - każdy, kto chociaż trochę identyfikuje się z tym cytatem, powinien przesłuchać

34


i dodać do ulubionych tę EPkę. Trap wymieszany z vaporwave? Cloud rap? Gdybym miał nakreślić stylistyczne ramy tej muzyki, to zacytowałbym Borixona “kurwa, jak ja lubię na sportowo” i zrobił jakiś net-art z potokami wody mineralnej Fiji. The Bug - Angels & Devils Nie mogłem się powstrzymać, żeby to tutaj wcisnąć. Nie ważne - pisane z błędem czy też nie - Kevin Martin to bóg. Beatom kolorytu dodają znakomite zwrotki Flowdana i innych osobistości ze sceny grime. No i ten kawałek z Liz Harris. Mmmmm. Clipping. - CLPPNG Pierwszy pełnoprawny album noise-rapowego tercetu, gdzie dwóch typów zajmuje się robieniem muzyki, a jeden robieniem rapu (gdzieś to już słyszeliśmy #deathgrips). Na koncercie na OFFie cięzko mi było stwierdzić, czy Daveed był dobrym hypemanem, bo DJe robili głośno, a zajawka idąca od publiczności miażdzyła żebra (uczynnie dokładałem do tego swoją cegiełkę). Za to słuchając płyty w domowym zaciszu można przynajmniej ogarnąć, że zamiast hi-hatów w “Body and Blood” wykorzystany jest biały szum. Mnie takie testowanie na sucho w domu, a potem praktyka i spocenie się na żywo wyszło na dobre. Dakim & Fumitake Tamura - Mudai To powinno było słychać w uszach zamiast odgłosów ruchu miejskiego. Ambientowa alternatywa dla Flying Lotusa.

35

Evian Christ - Waterfall Nikt tutaj nie rapuje, ale w kontekście podjętego przeze mnie tematu jest to ważna EPka. Kariera muzyczna nauczyciela w podstawówce stała się faktem dzięki beatowi do płyty “Yeezus” Kanyego Westa. Krytycy o jego muzyce piszą: “dekonstrukcja hip-hopu”. Ja piszę: jeśli typek gra jako support takiego rapowego mainstreamu, jakim jest Travis $cott, i dopierdala słuchaczom łamiącym strukturę bitu basem, to należy mu się szacunek. Szkoda, że swój następny album Kanye wyprodukuje w większej części sam, bo mógłby wynajdywać więcej takich ziomeczków. Lee Bannon - Alternate/Endings Producencka płyta z końca 2013/początku 2014. Lee Bannon miał przez większość 2013 roku związane ręce z powodu trasy koncertowej i robienia płyty dla Joey Badassa (która wyszła na początku 2015 - bez wcześniejszych przecieków do internetu, pozdrawiam Björk). Jak skończył, nagrał dobre, inspirowane muzyką jungle i pełne dźwięków charakterystycznego dla trapu szybkiego hi-hatu, solo. #yolo Yung Gud - Beautiful, Wonderful ep Produkcyjny pokaz umiejetności członka Sad Boys, który w spowolnionym, trapowym metrum próbuje zmieścić rave’owe melodie. Działa jak jakaś narkotykowa faza - na zewnątrz chill, a w głowie mętlik.


$

$

$

$

$

rhymes DaVinci & Sweet Valley - Ghetto Cuisine Jak wrzucasz do jednego garnka typów, jak DaVinci z Black Mafii i Nathan Williams z Wavves to już wiesz, że razem nieźle namieszają. Czuję, że gangsterska nawijka, jebiący po dupsku bas i sample z Aphex Twina czy Birdy Nam Nam to tylko przedsmak tego, co mogą jeszcze razem zrobić. Nawiązując do tytułu krążka - w takim getcie mógłbym się stołować. Le1f - Hey EP Bycie podrywanym przez geja na koncercie na OFFie nie należało do przyjemnych, więc szybko się ulotniłem. Natomiast w domu można posłuchać, bo przekazu po angielsku i tak nikt nie rozumie, a biciki są super. 18+ - Trust R&B, trap, fetysze, seks = miłość w czasach post-internetowych. Bardzo pojemny gatunkowo materiał, który nie mieści się w żadnej z szuflad - nie martwcie się łatką “r&b” - nie musicie wychodzić z szafy, żeby zrobić tej płycie miejsce ( ͡° ͜ʖ ͡°)

Powiew świeżości nie nadszedł tym razem od strony młodych i zbuntowanych; klasę pokazali starzy wyjadacze. Chodzi o Shabazz Palaces (Ishmael Butler – 45 lat) i Run The Jewels (El-P i Killer Mike – obaj liczący po 39 wiosen). Dojrzalsi raperzy, dojrzalsze tematy - i zamiast złotych zębów i imprez (wydaje się, że wraz z drużyną A$AP’a ucichł również swag) pojawia się bardziej abstrakcyjny, czasem moralizatorski ton. Mimo tego powszechna tendencja poszukiwania bangerków, a nie przekazu, odciskuje swoje piętno na całym przemyśle muzycznym. Gdzie zatem jest ten przekaz? Skoro w mainstreamie dobrych rymów nie ma, należy wziąć Kilof i zejść pod ziemię. A pod ziemią: Run The Jewels - Run The Jewels 2 Producer gave me a beat, said it’s the beat of the year/I said „El-P didn’t do it so get the fuck outta here!” - jeśli na pierwszej płycie El Producto i Killer Mike byli dopełniającymi się elementami układanki, to na drugiej są stopem metalicznych beatów i dzikiej nawijki. Young Fathers - Dead Nie bez beki powtarzam, że rap to poezja naszych czasów. Beki w każdym razie niezbyt głębokiej (“beka” z definicji jest płytka, spryciarzu) - bo jak się okazuje, można nie być Szekspirem, rymować “Amazon” z “marathon” i nadal być poetyckim. Tacy są też Young Fathers - trio z Edynburga, które mieszając wszystkie możliwe gatunki, doskonale spełnia motto wytwórni anticon. - “music for the advancement of hip hop”.

36


Shabazz Palaces - Lese Majesty Cloud rap dalej już nie zajdzie. Niektóre rzeczy są tu zrobione z kości słoniowej, niektóre z platyny. Beat w “Forerunner Foray”, powoduje, że wokół rozpyla się mgiełka diamentowego pyłu. Rapowym złotem jest na przykład pierwsza zwrotka “They Come In Gold” ze skandowanymi “Vanity (...) Sanity (...) Strategy (...) Reverie” na początku każdego wersu. Chyba zasnąłem zbyt dużo razy słuchając tej płyty (chyba zbyt dużo razy przesłuchałem ten krążek, żeby móc go jakoś sensownie ocenić), ale końcówka albumu z “Motion Sickness” też jest przesuper. Cities Aviv - Come To Life “Takie chillowe Death Grips hehe” - a tak na serio, to wokal Gavina Maysa, który wydaje się dochodzić do nas zza grubej na metr wełnianej ściany, jest czasem bardziej vaporwave’owy niż same podkłady. Pojawienie się słowa “vaporwave” nie oznacza jednak, że nie ma uderzenia. Ono jest, i jest równomiernie rozłożone na całą płytę. W efekcie wpierdol jest lokalnie dystrybuowany w umiarkowanym stopniu, ale w kontekście całej płyty boli bardziej niż samo życie. Vince Staples - Hell Can Wait EP Słyszysz: trap i od razu myślisz: narkotyki i pistolety. W przypadku Vince’a narkotyki i pistolety też są, ale służą storytellingowi, a nie gromadzeniu hajsu. W porównaniu do Shyne Coldchain vol. 2 z tego samego roku (dobry to był dla niego rok) jest mniej trapu, a sama EPka wydaje się bardziej napakowana street bagerami. Bang!

37

Chester Watson - Tin Wooki Jeśli brakowało Ci głosu Earla Sweatshirta w 2014, to to jest rekomendowany zamiennik. Obczaj. Totalnie. PRhyme - PRhyme Siłą tego krążka jest jego spójność. DJ Premier sampluje wyłącznie muzykę jednego artysty (Adrian Younge), a Nickel Nine do znudzenia rzuca świetnymi wersami. Metrum zmienia się jak szalone, co przypadku Royce’a to akurat pomaga, bo zawsze wydaje mi się, jakby nie mógł się zmieścić na normalnym bicie. Niby dziewięć utworów, a objętość spora, bo członek Slaughterhouse nawija o wyjściu z nałogu niczym Gosia Halber w swojej nowej książce. Ratking - So It Goes “Rat king” (szczurzy król) był w średniowieczu zwiastunem plagi. Kiedy Wiki i Hak nawijają razem, w powietrzu czuć ten zły omen, a Nowy Jork nagle wydaje się być dużo bardziej niebezpieczny. Bishop Nehru & MF DOOM - NehruvianDOOM Wzór dla zapoczątkowanego przez Erica B i Rakima modelu raper+producent. Prawiczek czy też nie, Bishop Nehru jak na swoje 18 lat jest tak obiecujący, że aż boję się, żeby się zbyt szybko nie wypalił. No i wiadomo - produkcje MF DOOMa. Legenda. Wiley - Snakes & Ladders Słowami autora, powrót do grime’u w najczystszej postaci. Tytuł to nazwa starej gry planszowej - sam w nią grałem kiedyś - wchodzisz na drabinę, przeskakujesz kilka pól do przodu. Trafiasz na węża - cofasz się. I tak samo jest na tej samej płycie. Czasem jest bardzo naprzód, czasem trochę w tył. Ale cel jest cały czas ten sam: wygrać tę grę.


life A w życiu, jak to w życiu - wszystko bezlitośnie się weryfikuje. Czy którakolwiek z powyżej wymienionych przeze mnie propozycji osiągnie status płyty legendarnej albo kultowej? Czy to zestawienie za trzy albo dziesięć lat będzie w jakiś sposób stanowiło o stanie muzyki hiphopowej z 2014 roku? Prawdopodobnie nie. Żyjemy w post-Yeezus świecie, gdzie nie ma już barier muzycznej ekspresji, które możnaby jeszcze przełamać. Nie pisałem tutaj o przeważających nurtach w muzyce, a byłem jedynie piewcą tego, co jest nowe, świeże; tego, co może niedługo nadejść. Gdybym miał pisać o najgorętszych tematach, jakie przeżywała “kultura” hiphopowa (trafniejszym określeniem byłaby “czarna Ameryka”), napisałbym o zabójstwie w Ferguson, o Donaldzie Sterlingu - o tym, że Ameryka znowu przypomniała sobie, że rasizm nadal istnieje i jest problemem. Miło, że panowie Killer Mike i Common, a nawet chłopaki z Clipping próbują być głosami w tej oby nie słabnącej - dyskusji. A tak na marginesie, pisanie o płytach jest passé, w końcu T-Pain już dawno powiedział, że mógłby przez resztę życia wydawać tylko single (xD). Dlatego moją i Waszą przeprawę kończę bangerkową playlistą, z którą spokojnie możecie przejść jeszcze przez spory kawałek 2o15 roku.

play

38


zasłużone powroty mistrzów tekst: Gabriel Kutz

39


Rok 2014 z pewnością będziemy pamiętać z jednej strony dzięki genialnym debiutom - patrz Kanada - z drugiej za sprawą wielkich powrotów do formy starych, albo już trochę doświadczonych, wyjadaczy. Pozwolę sobie skoncentrować się na tych drugich. Na wstępie powiem, że świetne płyty wydali Trampled By Turtles, The Rural Alberta Advantage, Damien Jurado czy Mac DeMarco. Dużo dobrego się działo w nurcie alt-country/Americana. Shovels&Rope wypuściło znakomitą płytę „Swimmin’ Time”. Ten małżeński duet z Południowej Karoliny już od pewnego czasu ma etykietkę „najlepszy zespół na żywo”. I czy można sobie wymyślić lepszą nazwę dla kapeli niż „Łopaty i lina”? Ta płyta jest dobrą wiadomością, zwłaszcza dla tych, którzy mają już po uszy współczynnika Mumford&Sons w tym nurcie i szukają czegoś zupełnie nowego. Ten skromny, ale niesamowicie energiczny duet pokazuje, w którym kierunku powinien zmierzać gatunek alt-country. Jest też znakomitym wprowadzeniem dla tych, którzy nic o nim nie wiedzą. Ich brzmienie to surowe i chropowate połączenie staromodnego country z przemyślanym folk-rockiem, ale łączy też jakąś jedyną w swoim rodzaju agresję i energiczność rodem ze sceny DIY. Na płycie jest więc coś dla fanów The Kills, ale też dla tych, którzy polubili bardziej folkowe brzmienie Jacka White’a. Mamy też powrót do formy sprzed lat charyzmatycznych Afghan Whigs z albumem „Do to the Beast”.

Pewnie niewiele osób wie, ale temu alternatywnemu zespołowi z Ohio w latach 90. wróżono, bardzo szybkie wejście do mainstreamu. Tak się nie stało, i po wydaniu kilku znakomitych płyt Afghan Whigs po prostu przepadł. To była chyba jedyna kapela, która wtedy mieszała brzmienie alternatywne z R&B i funkiem. I robiła to genialnie -- wystarczy posłuchać niedawnej reedycji arcydzieła z 1993 pt. „Gentlemen”. To dużo mroczniejszy od większości wydawanych przez kapele grunge’owe albumów z tamtego okresu. Do tego dochodzą snute przez wokalistę Grega Dulliego pełne autodestrukcji i nienawiści do samego siebie, cierpiętnicze i przepojone niepokojem opowieści o rozstaniach. Nowa płyta z pewnością stanowi powrót do dawnej świetnościm czego dowodem były dwa absolutnie genialne koncerty w Warszawie i Krakowie. Do łask wrócił też w tym roku jeden z bardziej płodnych muzyków w dziejach, niestety mało u nas znany, weteran i ciągle niegrzeczny chłopiec, Ryan Adams. Przez lata był producentem płyt i współpracował z takimi muzykami jak Willie Nelson, Cowboy Junkies, Beth Orton czy Weezer. Grywał też na festiwalu Lollapalooza. Po kilku słabych ostatnich płytach, nowy album definitywnie emanuje bardziej rockowym brzmieniem - do tego stopnia, że amerykańska prasa rozpisywała się o „powrocie marnotrawnego syna do domu”. Dla mnie brzmienie tej płyty przypomina nieco alternatywną wersję

40


Toma Petty’ego i podąża w tym samym kierunku, co ostatnia znakomita płyta The War On Drugs. Adamsa w dwóch utworach na gitarze wspomaga jego dobry kumpel, Johnny Depp. Mimo iż artysta od wielu lat tworzy rzeczy, które sytuują się w przeróżnych gatunkach od alt-country, przystępnego popu, aż po folk i chropowaty garage’owy rock - łączy je to, że zawsze są przesiąknięte płynącym z głebi serca niepokojem, bólem i cierpieniem. Warto wspomnieć, że obok muzyki Johnny’ego Casha czy George’a Jonesa, wychowywał się na punk rocku i garażowych kapelach lat 90-tych, takich jak The Replacements czy Husker Dü, oraz na powieściach Edgara Allana Poe, Henry Millera i Jacka Kerouaca - to wszystko słychać w jego muzyce. Tych, którym nowy album „Ryan Adams” wyda się za bardzo przystępny i mainstreamowy, ucieszy fakt, że Adams znalazł jeszcze czas na wydanie genialnej EP-ki, zatytułowanej „1984”, w której wraca do swoich korzeni. Ta płyta jest właśnie hołdem złożonym głośnym, szybkim i mocno punkowo-popowo-alternatywnym zespołom lat 80’ i 90’, między innymi z wyznającej filozofię DIY wytwórni Dischord Records, współtworzącej słynną scenę Washington DC (patrz zespół Fugazi). Kobiety grające w nurcie folku też nie próżnowały w minionym roku. Angel Olsen nagrała płytę życia. Wyśmienity album Haley Bonar z Minnesoty już re-

41

Mamy też powrót do formy sprzed lat charyzmatycznych Afghan Whigs z albumem „Do to the Beast”. Pewnie niewiele osób wie, ale temu alternatywnemu zespołowi z Ohio w latach 90. wróżono, bardzo szybkie wejście do mainstreamu. Tak się nie stało, i po wydaniu kilku znakomitych płyt Afghan Whigs po prostu przepadł.


cenzowaliśmy - dodam tylko, że Haley poszła odważnie w zupełnie innym kierunku, na przekór wszystkim. W nowych kawałkach widać pracowitość i systematyczność oraz pomoc samego Justina Vernona z pobliskiego Wisconsin. Zresztą płyta ta w mediach z Minnesoty zaistniała jako jedna z najlepszych płyt roku całego regionu. Nie bez powodu w USA Minnesota jest nazywana „krainą tysiąca kapel”, w której pod kątem muzyki gitarowej dzieje się tak wiele. Coś w tym jest. Ale na miano najlepszej płyty roku zapracowała sobie Sharon Van Etten z „Are We There” wydanej w wytwórni Jagjagwuar. To jeszcze bardziej osobista spowiedź gitarzystki/songwriterki z Brooklynu, która jakby chciała nam powiedzieć „dość tego dobrego”. Widać w nim wielkią determinację aby robić to, co się zawsze chciało. Co ciekawe, to jej pierwszy krążek, który sama wyprodukowała. Ewidentnie odeszła od pokornych dźwięków Americany na rzecz trudnych ballad, przywodzących na myśl repertuar Jeffa Buckleya. Miejmy nadzieję, że nie jest to jej ostatnie słowo. A cudowny zamykający album kawałek „Every Time the Sun Comes Up” to kolejny kandydat na singla roku. Na koniec warto też wspomnieć o bodajże najbardziej enigmatycznej płycie roku, która tak naprawdę została nagrana... ponad 30 lat temu i przepadła. Dopiero po latach została przypadkiem odkryta ponownie na pchlim

targu w Edmonton i wydana w tym roku w niezależnej wytwórni Light in the Attic. Skąd my to wszystko znamy? Chodzi tu o debiutacką płytę „L’Amour” tajemniczego Kanadyjczyka, nagraną jako Lewis. Wielu po jej przesłuchaniu zapewne dojdzie do wniosku, że to po prostu nie mogło się zdarzyć. Że to kolejne oszustwo, mystyfikacja, jakich w sieci ostatnio wiele. A to dlatego, że ta płyta brzmi bardzo, ale to bardzo w duchu lo-fi - dokładnie tak, jakby 30 lat temu ten człowiek przewidział, jakie będą królować trendy w muzyce niezależnej. O samym twórcy wiemy tylko tyle, że dorobił się pieniędzy grając na giełdzie, i że nagrał tą płytę w Kalifornii, gdzie ponoć widziano go jadącego kabrioletem z urodziwą modelką przy boku. Kiedy jego czek za sesję nagraniową okazał się bez pokrycia, został surferem, przeniósł się na Hawaje i... ślad po nim zaginął. Krążą słuchy, że ciągle żyje, choć nikt tak naprawdę nie wie, jak i gdzie. W sumie to wszystko znaczy, że świat nie jest do końca sensowny, nigdy nie był i nie będzie. Może też i dobrze, że nie wiemy nic więcej o tym Kanadyjczyku. Niech to pozostanie tajemnicą, tak jak i ten doprawdy niesamowity album. To się nazywa prawdziwy comeback.

42


Ladies and gentlemen We are floating in space tekst: Agnieszka Ĺ ysak

43


Kosmos chyba nigdy nie przestanie być inspiracją dla artystów różnych dziedzin sztuki. Jego złożoność oraz fakt, że do dnia dzisiejszego nie został tak naprawdę dogłębnie zbadany, umożliwia snucie kuriozalnych wizji, których odzwierciedleniem są najcześciej obrazy filmowe. Klasyki takie jak 2001: Odyseja Kosmiczna, czy też Gwiezdne Wojny na stałe wyryły w świadomości widzów pewien schemat tego, jak wszechświat może wyglądać. Model ten nie powstał zupełnie bezpodstawnie. Konsekwencją pierwszych kosmicznych podbojów stało się (oprócz rozwoju techniki i chęci dalszej eksploracji) upowszechnienie zdjęć i nagrań pokazujących, jak w rzeczywistości prezentuje się kosmos. Każdy na własne oczy mógł zobaczyć fragment świata, który dotychczas pozostawał jedynie imaginacją. Ciekawość dotycząca wizualnej strony kosmosu w pewnym stopniu została zaspokojona. Oczywiście, nie oznaczało to końca hipotetycznych sądów związanych z naturą wszechświata. Dźwięk jako jeden z jego elementów zawsze należał do moich ulubionych kategorii. Ponoć w kosmosie panuje niemal absolutna cisza. Fakt ten budzi we mnie wewnętrzny sprzeciw. Istnieją co prawda przekonwertowane fale z zapisem słyszalnych dla człowieka brzmień (na przykład robiącej furrorę w minionym roku - Śpiewającej komety), ja jednak postanowiłam odtworzyć dźwięk kosmicznych zjawisk na swój sposób.

Jeżeli teoria Wielkiego Wybuchu posiadałaby swoją unikalną ścieżkę dźwiękową, najlepiej pasowałby do niej Ben Frost i jego album Aurora. Nie bez powodu łączę go właśnie z początkiem powstania wszechświata. Przede wszystkim jest to mój numer jeden zestawienia roku 2014. Przez parę miesięcy to właśnie ta płyta zapisała się jako stała pozycja mojego Spotify. Dawno nie przesłuchałam tak dobrej, przepełnionej intensywnością brzmień materii. Większość nagranych kawałków cechuje agresywność. Płynnie rozpoczynający wydarzenia „Flex”, wprowadza słuchacza w sam środek fazy narodzin wszechświata gwałtownie wbrzmiewającej w utworze „Nolan”. Przez kompozycje Frosta przebija pewien artystyczny amok. Moc z jaką uderza w słuchacza dźwięk, jak dla mnie musi się równać z kosmiczną energią obecną podczas przeobrażeń kosmosu. Myślę, że potęga wybuchowości zawartej na płycie oddaje wpełni to, co działo się miliardy lat temu. Idąc tropem galaktycznych wycieczek natrafić można na naprawdę wyjątkowe zjawiska. Jednym z nich jest czarna dziura, która w muzycznym kontekście przybrała dla mnie formę albumu Andy’ego Stotta - Faith In Strangers. Czarna dziura jest najbardziej zagadkowym elementem czasoprzestrzeni. Kiedy raz obiekt znajdzie w jej obrębie, wchłania gow całości do środka bez możliwości powrotu. Tak też jest w przy-

44


padku najnowszej płyty Stotta. Odkąd pierwszy raz włączyłam album i hipnotyczny Time Away zabrzmiał w moich słuchawkach, nie zdjęłam ich nawet po ostatnich tonach Missing. Zamiast tego bez zastanowienia włączyłam replay. Czwarty produkt brytyjskiego producenta balansuje pomiędzy delikatnością i wyrazistością. Zastosowanie wokalu sprzyja wrażeniu oniryczności. Jakby w ten właśnie sposób przemawiała z wnętrza czarnej dziury jej osobliwość potęgując siłę całego albumu. Artysta proponuje nam podróż do najciemniejszych miejsc we wszechświecie. Wbrew pozorom wcale nie chce się z nich wracać.

Jeżeli teoria Wielkiego Wybuchu posiadałaby swoją unikalną ścieżkę dźwiękową, najlepiej pasowałby do niej Ben Frost i jego album Aurora. Kiedyś zastanawiałam się jakby wyglądał wszechświat po ekspansji Ziemian na inne planety. Kolonizacja kosmosu dla jednych to nierealna fanaberia, dla innych przyszłość ludzkości. Ja stoję po stronie drugiej opcji. Szczerze powiedziawszy, wolałabym jednak, żeby była to możliwość, a nie konieczność. Shabazz Palaces w ostatnim

45

roku również zaprzątali sobie głowy ideą przyszłego opuszczenia globu. Ich wizjonerstwo doprowadziło do powstania świetnego albumu, jakim jest Lese Majesty. Pierwszy kawałek Dawn in Luxor przywodzi mi na myśl dziecko przyklejonego nosem do szyby statku kosmicznego oddalającego się od Ziemi, która w 50 sekundzie utworu znika wskutek przyspieszenia maszyny. Ishmael i Tendai zadbali o komfort podróży. Kolejne utwory łączy koncepcyjna spójność i zdecydowanie są doskonałym podkładem do dalszej opowieści o przygodach człowieka we wszechświecie. Jeżeli ktoś chciałby odbyć międzygwiezdną podróż bez ruszania się z pokoju to jest zdecydowanie płyta dla niego. W kosmosie można natrafić na ciekawe obiekty jak i poddać się nietypowym zjawiskom. Stan nieważkości jest jedną ze wspaniałych rzeczy jakiej doświadczają na orbicie astronauci. Możliwość swobodnego unoszenia się i obserwowania świata z perspektywy kosmicznej według mnie należy do kategorii przeżyć mistycznych. Jeżeli muzyka może wprawić człowieka w taki stan (a jestem o tym przekonana) to tylko dzięki płytom pokroju Psychic 9 – 5 Club zespołu HTRK. Osiem utworów duetu przenosi ciało i umysł wprost do fazy samotnego dryfowania w przestrzeni. Miękkość dźwięków wywołuje poczucie czystego, niczym nie zmąconego piękna - chociażby w przypad-


ku Give It Up. Równomiernie plusujący rytm oraz tło zbudowane z syntezatorów są zdecydowaną zaletą albumu. Klimat całości dopełnia subtelny głos Jonnie Standish. Nieuniknionym skutkiem zetknięcia z tymi minimalistycznymi brzmieniami jest wrażenie unoszenia się ponad ziemską atmosferę. Tym sposobem nie trzeba koniecznie wydawać milionów $ na lot w kosmos. Wystarczy włączyć 9 – 5 Club i można zaznać czym tak właściwie jest nieważkość. Zakańczając tę projekcję dźwięków wszechświata muszę stwierdzić, że chciałabym, aby wybrane przeze mnie albumy 2014 roku rzeczywiście odzwierciedlały to, co dzieje, działo lub będzie się dziać w przestrzeni kosmicznej. Pewnie nie raz naukowe torie dotyczące dźwięków w przestrzeni pozaziemskiej ulegną zmianie. Zostaną stworzone dokładniejsze urządzenia rejestrujące i odtwarzające fale lub modyfikacji ulegnie ludzki narząd słuchu. Może człowiek w końcu zamieszka na którymś z księżyców Saturna i sam zacznie tworzyć muzykę niesioną przez uniwersum. Do tego czasu niech powstają płyty o fascynujących brzmieniach, które nadal będą przenikać się z galaktycznymi zjawiskami. Kosmos jest zbyt niesamowity by pozostawać w permamentnej ciszy i zdecydowanie zasługuje na to by rozświetlała go tak dobra muzyka.

46


niezbyt oczywisty rok tekst: Mikołaj Grabski-Pawłowski

„Żeby ten rok był lepszy niż poprzedni” – takie słowa zwykle padają z ust każdego z nas w ostatnich dniach kończącego się roku. Jeśli te życzenia przekładalibyśmy nieco ponad rok temu na kontekst muzyczny, to w moim osobistym odczuciu, trzeba byłoby je nieco zmodyfikować i życzyć, żeby ten rok był „co najmniej tak dobry jak poprzedni”. 2013 postawił bowiem poprzeczkę niezwykle wysoko. Nie tylko za sprawą wielkich powrotów (vide Daft Punk, My Bloody Valen-

47

tine czy David Bowie), ale też i przede wszystkim - dzięki całej fali młodszych artystów, niekiedy także debiutantów, którzy wkraczali na rynek muzyczny te kilka lub kilkanaście miesięcy wcześniej. Nie ukrywam, że moje oczekiwania względem 2014 roku były przez to wyjątkowo wysokie i być może dlatego na początku stycznia, analizując jak miniony rok wyglądał, czułem się odrobinę rozczarowany. Czy słusznie? I tak, i nie.


Po pierwsze, trzeba sobie powiedzieć szczerze, że nie był to czas specjalnie urodzajny. Wytypowanie 10-15 płyt, których nieustannego słuchania absolutnie nie miałem dosyć, przychodzi mi ze zdecydowanie większym trudem niż przed rokiem. Wtedy oczywistością było dla mnie, że w czołówce znajdą się m.in. wydawnictwa Darkside, Jona Hopkinsa, Holdena, Baths, Autre Ne Veut, Jessy Lanzy czy Jensen Sportag, uzupełnione przez wcześniej wspomniane wielkie powroty oraz bezokładkowy album od Kanyego Westa. Po tych kilku pseudonimach i nazwiskach, które w zdecydowanej większości pochodzą ze świata rozpiętego gdzieś pomiędzy chilloutem czy downtempo, a nieco bardziej eksperymentalną elektroniką, dość łatwo jest się chyba domyślić, że to w tym obszarze poszukiwałem dla siebie brzmień, o których będę mógł powiedzieć, że to z nimi kojarzy mi się właśnie rok 2014. Jedną z pierwszych postaci, na które bardzo liczyłem, był Caribou. Dan Snaith narobił mi niesłychanie dużego apetytu singlem „Can’t Do Without You”, który zapowiadał jego krążek „Our Love”. To była jedna z tych propozycji, które w minionym roku w moich słuchawkach gościły niesłychanie często, jednak z bólem przyznaję, że cała płyta okazała się być dla mnie dość rozczarowująca. Wydaje się niestety, że Caribou najlepsze lata swojej kariery - czyli czasy, z których pochodzą zdecydowanie bardziej melodyjne nagrania jak „Odessa” czy „Me-

lody Day” - postanowił zostawić za sobą i postawić na brzmienia idące nieco bardziej w stronę jego drugiego projektu, Daphni. Nie chcę jednak od razu skreślać tego materiału, bo mam szczerą nadzieję, że obroni się on na żywo w najbliższe wakacje, gdy będzie go można usłyszeć chociażby na Colours of Ostrava. Wśród swoich ulubieńców A.D. 2013 wymieniłem sporą grupę artystów, którzy choć w znacznej mierze inspirują się R&B, to z uporem maniaka mieszają swą twórczość z różnymi rodzajami muzyki elektronicznej, zgodnie zresztą z obowiązującym powszechnie trendem. Jeśli o kimkolwiek można powiedzieć, że zagarnął ostatnio dla siebie niemal całą uwagę związaną z tym właśnie rejonem muzyki, to pierwszym pseudonimem, który przychodzi do głowy jest rzecz jasna FKA twigs. Artystki nie odważyła się pominąć chyba żadna z większych światowych redakcji muzycznych. Trzeba przyznać, że ta Brytyjka o jamajsko-hiszpańskich korzeniach postanowiła wziąć rok 2014 szturmem. Na temat krążka „LP1” rozpisywałem się już w poprzednim numerze i swoje zdanie jeszcze raz podkreślę: to niezwykle solidna płyta, na której twigs udało się zbudować nieprawdopodobny, tajemniczy klimat, lecz trudno szukać na niej utworów, które zagościłyby w głowie słuchacza na dłuższy czas. Zdecydowanie lepiej na tym polu spisał się również tajemniczy, ale tym razem pod względem tożsamości,

48


projekt 18+. Propozycje takie jak „All the Time” czy „Crow” nuciłem niesłychanie często, a dźwięki wron stanowiące tło dla drugiego z nich rozpoznałbym już chyba nawet obudzony w środku nocy. Ostatecznie nazwiska, a także twarze, które para umieściła na okładce swojego albumu „Truth” są już znane – mało tego, duet, jak i sam krążek, również staje się coraz bardziej popularny. Trudno się temu dziwić, ponieważ obecność dwóch wokali jest w świecie na nowo modnego (nowomodnego?) R&B, zdominowanego raczej przez głosy kobiece, rzadkością. Jeżeli mowa o R&B, to rzecz jasna nie sposób nie wspomnieć o tym, jaki piękny numer wyciął całemu muzycznemu światu D’Angelo wraz ze wspierającą go grupą The Vanguard. To właśnie ta postać pozostaje dla mnie absolutnym numerem 1, jeśli chodzi o rok 2014. „Black Messiah” – nie sposób tu uniknąć dość oczywistego porównania do „Yeezusa”– okazał się być dla mnie bardziej Clarkiem Kentem, który w ostatnich scenach rozdarł garnitur, wzbił się w powietrze i uratował miasto przed zagładą. Nie tylko sprawił, że na miniony rok niejedna osoba spojrzała przychylniejszym okiem. Doskonałą wręcz jakością pokazał, że nieco bardziej staromodne, łączące się z soulem czy funkiem R&B wciąż radzi sobie wyśmienicie, stając w opozycji do wariantu wspieranego (czy też nawet zdominowanego) przez eksperymenty z elektroniką. Przy okazji stary wyga utarł też nosa wszystkim redakcjom, którym wydawało się, że w grudniu rynek muzyczny świeci już pustkami.

49

Drugim w roku 2014 specjalistą od robienia dużej ilości szumu wokół swojego powrotu był rzecz jasna Aphex Twin. Krążący nad Londynem sterowiec z logo producenta zwiastujący wydanie „Syro” był zgrabnym zabiegiem marketingowym. Ważne jednak, że podobnie jak w przypadku D’Angelo, promocja dotyczyła albumu o wysokim poziomie, który, moim zdaniem, zawdzięczamy dużej różnorodności. Cieszy też, że w niecałe pół roku po długo oczekiwanym albumie Richarda D. Jamesa, możemy się już wsłuchiwać w wydaną w styczniu kolejną EP-kę, która ma niejako stanowić otwarcie nowego rozdziału w karierze muzyka. Zostając w kręgach wytwórni Warp Records, która w minionym roku dość hucznie świętowała swoje 25-lecie, muszę wyróżnić jednego ze swoich tegorocznych faworytów, którym bez cienia wątpliwości jest Chris Clark. Znakiem rozpoznawczym siódmego albumu Brytyjczyka jest przede wszystkim świat stworzony z chłodnej mieszanki techno i muzyki IDM, przetykanej ambientowymi, klawiszowymi akcentami. Najbardziej zimowy (nie tylko z racji tytułu) utwór „Winter Linn” od dawna regularnie gości w moich słuchawkach i nie zanosi się, aby ten stan miał się szybko zmienić. Jeśli mowa już o niskich temperaturach, to nie może również zabraknąć nazwiska artysty, który ciepły, australijski klimat zamienił na mroźną Islandię. „A U R O R A” Bena Frosta, to krążek, do którego wydania producent przymie-


rzał się ponoć dość długo, bowiem na jego ostateczny kształt niemały wpływ miały podróże artysty. Inspiracji Australijczyk poszukiwał przede wszystkim w Afryce, gdzie miał okazję obserwować konflikty na terenie Demokratycznej Republiki Konga, gdy pracował tam nad instalacją wizualno-dźwiękową z Richardem Mosse. Zadziwia mnie wciąż, w jak nieprawdopodobny sposób „rośnie” większość kompozycji, zgromadzonych na „A U R O R Z E” – prym zdecydowanie wiodą tu „Nolan” i „Venter”. Szczególnie w tym ostatnim, Frost od samego początku buduje gęstniejącą z sekundy na sekundę, niepokojącą, apokaliptyczną wręcz atmosferę, która gaśnie niemal w ułamku chwili. Jako wisienkę na torcie zostawiam sobie jednego z moich ulubieńców, czyli Olafura Arnaldsa. W zasadzie jeszcze nie do końca wyparował mi z głowy obraz tego skromnego, przesympatycznego Islandczyka loopującego odgłos widowni na iPadzie, aby potem móc go wykorzystać w trakcie jednego z najbardziej wzruszających koncertów, jakie do tej pory widziałem. Tymczasem dość szybko Arnalds, do spółki z Janusem Rasmussenem, oszołomił mnie po raz drugi, tym razem wyśmienitym krążkiem „Kiasmos”, który w niezwykle zgrabny sposób łączny spokój modern classical z minimalistycznym techno. Połączenie to może być o tyle zaskakujące, że Rasmussen znany był dotąd głównie z dokonań projektu Bloodgroup, w którym tworzy kompozycje oscylujące raczej w okolicach

electropopu. Nie mniej jednak, takie zestawienie funkcjonuje na jedynym jak dotąd krążku duetu wyjątkowo dobrze, bo fortepianowo-ambientowym dźwiękom tworzonym przez Arnaldsa dodaje trochę więcej energii, a niekiedy nawet - jak w zamykającym album utworze „Burnt” - klubowego charakteru, uderzająco przypominającego twórczość grupy Moderat. W tym miejscu, wrócić należy do pytania postawionego na początku: czy rzeczywiście ten rok był wyraźnie gorszy od poprzedniego? Czy jest powód do rozczarowań? I znów ponawiam także niezbyt oczywistą odpowiedź: i tak, i nie. Może i 2014 nie był tak urodzajny, jak jego poprzednik, ale z pewnością nie ma co nadmiernie narzekać, że był to rok zupełnie nudny i bezbarwny. Nie za bardzo potrafię sobie wyobrazić, co musiałoby się wydarzyć, żebym tak długi czas musiał uznać za stracony lub nie warty uwagi, bo prędzej czy później zawsze wszyscy znajdą swoje osobiste perełki (jak w moim przypadku wspomniany na końcu Kiasmos) lub uratuje ich pojawiający się w ostatniej chwili weteran.

50


Burn Your Fire for No Witness tekst: Natalia Martuzalska

51


Gdybym chciała rozpocząć ten tekst od suchara to napisałabym, że w tym roku wśród kobiet w muzyce ZRUJNOWAŁA mnie jedynie Grouper. W zasadzie właśnie tym samym to zrobiłam. Nie wiem, czy to kwestia mojego ogólnego problemu z muzyką w 2014, która zdaje się być bardzo marna w porównaniu z rokiem ubiegłym, czy dokładniej tego, że 2013 uraczył mnie po prostu trzema strzałami w serce („Nepenthe” Julianny Barwick, „Loud City Songs” Julii Holter i „The man who died in his boat” Liz Harris znanej właśnie jako Grouper) po których nic już nie będzie takie samo. Po takim wstępie można zatem zacząć się zastanawiać, czemu podjęłam się pisania na ten temat? Dlatego, że na dobre przekonałam się do współczesnej, dziewczyńskiej muzyki dopiero na przestrzeni ostatnich 3 lat. Ciągle nie wiem, czy to po prostu lawina sprzyjających zbiegów okoliczności (jak wokalistki wspomniane przeze mnie wcześniej), czy coś w co warto zainwestować czas i uczucia. Może jednak 2014 nie był taki zły i będę miała się czym z Wami podzielić w dalszej części tekstu? W sferze kobiecej muzyki postrzegam miniony rok przede wszystkim jako starcie dwóch postaci pozornie pełnych sprzeczności. FKA Twigs ze swoim LP1 wypełnionym nowatorskim materiałem skrojonym na potrzeby dzisiejszych czasów, który w ciągu kilku se-

kund wpadnie w ucho przeciętnemu gimnazjaliście, masą producentów i dopracowanym do granic możliwości imagem. Z drugiej strony ‚Ruins’ Grouper - skromnej, cichej, niedbale nie tylko uczesanej, ale i ogólnie prezentującej się dziwaczki z sąsiedztwa z twórczością udokumentowaną już kilka dobrych lat temu. Ta pierwsza w końcu nagrała pełnoprawną płytę, co do której krytycy nie mieli żadnych zastrzeżeń, fani natomiast zauważyli, że przecież to, co miała najlepszego do zaoferowania, dała nam już jakiś czas temu na dwóch EPkach, które powstały jeszcze w czasach kiedy wszechogarniający hajp na jej postać zdawał się być jakiś mniejszy.... Druga natomiast zwyczajnie podarowała nam kolejny kawałek siebie -minimalistyczne piosenki nagrane kilka lat temu i dużo, dużo uczuć. Podczas gdy Tahliah Debrett Barnett staje się robić wszystko, by zyskać uwagę i podziw publiczności, Grouper ma z takim podejściem tyle wspólnego, co festiwale piosenki studenckiej z Unsoundem. Po krakowskim występie na wspomnianym właśnie festiwalu szala zwycięstwa przechyliła się na stronę Liz Harris, ALE po pierwsze nie jestem obiektywna i od początku rodzaj wrażliwości, który serwuje ma dla mnie o wiele większy ciężar, niż sezonowe hity twigs. Po drugie - zwyczajnie nie byłam na warszawskim koncercie Barnett, stąd też zaznaczam, że w tym momencie brakuje mi obiektywnego poglądu na sytuację. Koniec końców trzeba jednak

52


przyznać, że sprzeczności pomiędzy nimi okazały się być jedynie pozorne, a i starcia jakoś ostatecznie zabrakło, bowiem nikt nie miał dziewczynom za złe tej koegzystencji na rynku muzycznym w tym roku - w końcu im więcej dobrej muzyki, tym lepiej. Ostatecznie zatem na luzie zamienialiśmy LP1 z Ruins po prostu dobrze się bawiąc. Z kolejnym krążkiem wróciła Sharon Van Etten - płytą zupełnie niepozorną, skrywającą jednak bardzo dobre, rzetelne kompozycje powracające w najmniej spodziewanych momentach, co chyba najlepiej świadczy o ich warsztacie. „Are We There” z początku służyła mi jako niezobowiazujące tło do codziennych czynności, by w pewnym momencie gwałtownie przyciągnąć uwagę mocą zawartych na niej zarówno melodii, jak i słów. To płyta w gorzki sposób mierząca się z tematem rozstania, co swego czasu zwróciło uwagę krytyków wysnuwających teorię, że 2014 minął nam jako rok smutnych, rozgoryczonych dziewcząt opłakujących nieudane miłości. Ja jednak odsuwam w niepamięć inne wspominane przez nich krążki i obstaję za wersją roku 2014 będącego odwiecznym konfliktem, co nas bardziej ujmuje - świeżość FKA Twigs, czy emocje Grouper. Wracając jeszcze jednak na chwilę do Sharon Van Etten - serio dopiero w tym roku ktoś wpadł na tak oczywiste i ujmujące swą prostotą słowa, jak „Break my legs so I won’t walk to you, cut my tongue so I can’t talk to you, burn my skin so I can’t feel you”? To już chyba

53

ostatecznie przekona wszystkich w jak dużym byłam błędzie myśląc, że Are We There do końca posłuży mi tylko jako podkład do brania prysznica. Koncertowo słodziakiem roku mianuję Julię Holter, która w delikatnie to ujmując niesprzyjających warunkach, które stworzył jej Plac Defilad w pewien lipcowy wieczór kolejny raz dała z siebie wszystko. Udowodniła, że jest nie tylko niesamowicie utalentowaną, ale i uroczą postacią. Oby wracała do nas częściej - tego życzę nam, a Jej życzę, żeby już nigdy przy tej okazji nie musiała rozmawiać z okolicznymi koneserami trunków, jak miało to miejsce wspomnianego wieczora. Rozczarowanie (może nie całego roku, ale jednak) to Chelsea Wolfe, której kompozycje bardzo sobie cenię - na scenie OFF Festivalu nie przekonała mnie jednak, pozostawiając z poczuciem, że róże owinięte wokół mikrofonu to znacznie za mało, by dobrze się bawić. Widzę kilka potencjalnych wyjaśnień: może jestem za stara, albo Chelsea powinna była po prostu dotrzeć do Katowic rok wcześniej (co w zasadzie pokrywa się z poprzednim argumentem - w końcu byłam wtedy rok młodsza) i ostatnie - obiektywnie trzeba przyznać, że oddanym fanom bardzo się podobało. Może zatem bardziej niż mroczną aurę cenię skupienie na tym, co ważne na scenie? Nie byłabym sobą, gdybym na koniec nie wspomniała jeszcze o wielkim powrocie grupy Slowdive - wielkim dosłownie i w przenośni. Nadmuchany przeze mnie do granic przyzwoitości balon oczekiwań nie tylko nie rozbił się


na żadnym z okolicznych, katowickich drzew, ale na dodatek zabrał mnie bardzo daleko. Nie byłam odosobniona ani w swoich oczekiwaniach, ani w swoich wrażeniach - myślę zatem, że można ze spokojem przyznać Rachel Gosswell tytuł jednej z kobiet tego roku (ciągle mam nadzieję, że w którymś z kolejnych lat przyznam go za nowy krążek...). Nie sposób nie wspomnieć jeszcze o dwóch bardzo dobrych płytach - Burn Your Fire for No Witness to 11 doskonałych utworów, którymi Angel Olsen z pewnością choć trochę naprawia świat. Można jej nawet wybaczyć sposób, w jaki anonsuje to tytułem utworu otwierającego owy krążek. Meshes of Voices to natomiast istny miód na serce wszystkich wielbicieli eksperymentów, którym Susanna i Jenny Hval ostatecznie wygrywają walkę z malkontentami uważającymi, że z muzyką dla bardziej wymagających słuchaczy nadal lepiej radzą sobie mężczyźni. Jeżeli oczywiście w 2014 roku nadal takowi istnieją. Dla jednych miniony rok zapisze się w kartach historii kobiecej muzyki jako czas kontrowersji wokół Natalii Zamilskiej i nieustannych konfliktów dotyczących PC Music (choć tu, jak wiemy, wyrażenie „kobiecej” jest pewnym nadużyciem). Dla mnie natomiast był rokiem cichych bohaterek, które niezmiennie robią swoje. Co wiecej, jestem niemal pewna, że będę mogła podpisać się pod podobnym zdaniem także w następnych latach. W dodatku mając na myśli te same osoby.

54



ROZMAWIAMY Z GRZEGORZEM KWIATKOWSKIM WOKALISTĄ ZESPOŁU TRUPA TRUPA

Powracacie z nowym albumem - żegnacie meksykańską orkiestrę i nie macie ochoty już na żadną zabawę. Bliżej Wam teraz do trupa, niż trupy. Taki był zamysł, czy to aktualne odzwierciedlenie Waszych nastrojów? To nie jest tak, że już nie mamy na coś ochoty, albo że mamy założenie pod tytułem: kończymy z meksykańską orkiestrą pogrzebowo-rozrywkową. Najszczerzej będzie jeśli odpowiem, że po prostu tak wyszło, chociaż na nowej płycie zdarzają się takie komiczne gagowe momenty, jak na przykład początek piosenki Picture Yourself, ale chwilę później ta pozytywkowa i dziecinna gitara znika i przychodzi coś skrajnie innego. I dobrze. Wasz album ukazuję się nakładem zagranicznej oficyny Blue Tapes and X-Ray Records. Jak udało Wam się dotrzeć do brytyjskiego wydawcy? David McNamee, czyli właściciel Blue Tapes, prowadzi także stronę 20 Jazz Funk Greats i jakiś czas temu recenzował tam nasz album ++ i właśnie po przesłuchaniu ++ zaproponował nam wydanie nowego materiału. On na ogół wydaje takich artystów jak Tashi Dorji, Katie Gately, czy Father Murphy ale jest również fanem psychodelii, zespołu Can i myślę, że to jest jakiś punkt zaczepienia. Swoją drogą recenzję ++ na łamach 20 Jazz Funk Greats David zatytułował: „Too Strange For Humans To Like”. Także wydaje mi się, że on lubi dziwactwa i uważa nas za jedno z nich. I dobrze.

Za produkcję wydawnictwa odpowiedzialny jest Michał Kupicz. Powszechnie wiadomo, że spod jego ręki nie wychodzą słabe rzeczy. Jaki miał wpływ na brzmienie Waszego albumu? Przyznam, że nie spodziewaliśmy się aż takiego skoku jakościowego, który naszym zdaniem w kwestii brzmienia nastąpił. Ale warto też wspomnieć o Adamie Witkowskim, który ten nowy materiał zarejestrował. Moim zdaniem doszło tutaj do pewnej synergii. Stopniowo intensyfikujecie utwory na płycie. Album osiąga swój punkt kulminacyjny w tytułowej kompozycji, po której tempo lekko opada. Zmęczyły Was te ciągłe zmiany nastrojów z „++”? Czy może to budowanie napięcia wraz z narastającym bólem głowy? Mieliśmy kilka pomysłów na to jak ułożyć piosenki na płycie. Czy przeplatać je pod kątem nastrojów, tak jak na ++, czy też pozwolić im powoli narastać aż do kulminacji, która moim zdaniem odbywa się dwukrotnie, bo i w Headache, i w Picture Yourself. No i wybraliśmy opcję narastającą. I jesteśmy zadowoleni. To wszystko zmierza w stronę jakiegoś wybuchu a zaczyna się całkiem leniwie i niepozornie. Tytuł poprzedniego wydawnictwa pozostawiał dosyć spore pole do interpretacji. Przy albumie „Headache” kręgi się zacieśniają. Czy tytuł ma dla Ciebie konkretne znaczenie, czy wolisz pozostawić to jako temat otwarty dla słuchaczy?

56


Dla mnie ten tytuł to przede wszystkim wskazanie na najlepszą piosenkę na płycie. Tak to widzę i nie dorabiałbym do tego innej ideologii. Ale każdy może to interpretować rzecz jasna jak chce. Wiem, że kiedy czytasz swoje krótkie przemyślenia spisane na starej Nokii natrafiasz na słowa, które pobudzają Twoją wyobraźnię. Ciekawi mnie, jakie wyrazy i obrazy były początkiem danych tekstów? Czy może tworzyłeś je na nowo? Tak jak brzmiący niczym hebrajski zwrot „halleyesonme” mający zapewne swoje źródło w #alleyesonme Za teksty w trupie odpowiadam i ja i Wojtek Juchniewicz. On napisał „Halleyesonme” i jak rozumiem, jest to rzecz o narcyzmie i egocentryzmie i rzeczywiście chodzi o zwrot „alleyesonme”. Jeśli chodzi o mnie to jednak te teksty powstawały na żywo podczas grania, czyli słowa nie brały się z obrazów, tak jak to się dzieje w mojej poezji, ale słowa brały się z muzyki. Jakiś czas temu czytałem Twój wiersz w towarzystwie ilustracji Macieja Salamona. Kolaż nadał Twojemu tekstowi konkretne znaczenie poruszając aktualny problem w naszym kraju. Czy uważasz, że o takich kwestiach warto mówić poza osłoną ironii i metafory? Maciek rzeczywiście wyrwał ten wiersz z jego wcześniejszego znaczenia i nadał mu przez ilustrację zupełnie inny antyrasistowski sens. Moim zdaniem wcześniej ten wiersz był o teorii tworzenia i problemie realizmu. A nagle stał się publicy-

57

styczny. I dobrze. Chociaż równie dobrze, że istnieją jego dwie wersje. Myślę, że jak ktoś chce mówić o takich rzeczach, no to niech rzecz jasna mówi, ale to nie zawsze musi być koniecznie jakaś świetna sztuka. Zresztą dla kogoś to może być świetna sztuka, a dla kogoś innego nie i tyle. W każdym razie mi się praca Maćka bardzo podoba i jestem za. Wiele miast może pozazdrościć twórczej atmosfery, jaka panuje w Trójmieście. Powstaje u Was rzesza ciekawych projektów, o których co chwilę można poczytać na stronie Jakuba Knery – nowe idzie od morza. Systematycznie widzę posty o spotkaniach, czy to w Teatrze Leśnym, czy w innych trójmiejskich miejscówkach. Czy to ilość jodu nad Bałtykiem ma wpływ na kreatywność i otwartość artystów znad morza? Czy Kraków musi wymyślić sobie inną wymówkę? Najważniejsze dla myślenia jest świeże powietrze zatem polecam plenery nawet w zimę. To one wpływają tak na kreatywność (śmiech). Wspomniany przez Ciebie Teatr Leśny to rzeczywiście świetne miejsce. Moim zdaniem - najlepsze w Trójmieście. Nie znam dobrze Krakowa i innych miast, także nie wiem, czy Kraków jest kreatywny czy nie. Zresztą Kraków wydał Ewę Demarczyk i Zygmunta Koniecznego, którzy moim zdaniem nagrali najlepszą polską płytę w ogóle, więc jak dla mnie wszystko się w Krakowie zgadza i jest to wystarczająca wymówka. [rozmawiał: Szymon Zakrzewski]


58

[fotografie: Michał Szlaga]


recki

Arszyn/Duda Automata

Pawlacz Perski

No i cóż, że ze Szwecji? Album nagrany w Sztokholmie jest równie trudny do zdefiniowania i skategoryzowania co przeczytanie tytułowej frazy dla obcokrajowca. To nie pierwsze spotkanie Krzysztofa Topolskiego i Tomasza Dudy, dlatego mogliśmy mieć pewne projekcje co do następcy „ŚĘ”. Tylko, że u Arszyna i Dudy dużo się pozmieniało przez te 5 lat. Pierwszy album duetu wydany w 2010 roku nakładem wytwórni Lado ABC był bezkompromisowym spotkaniem perkusji z saksofonem. Trzy kompozycje wychodziły daleko poza ramy free-jazzu wkraczając jedną nogą na granicę sceny eksperymentalnej czy awangardowej. Paleta szeptów, jazgotów czy krótkich pociągnięć wydobywanych z instrumentu Tomasza Dudy nałożona została na starannie przygotowanie podobrazie rytmów, szmerów i stuknięć Krzysztofa Topolskiego. Wydawnictwo wolne od jakichkolwiek schematów przykuwało uwagę słuchacza przez okrągłe 66 minut.

Obaj artyści mówią, że „Automata” jest dowodem na aktualność muzyki elektroakustycznej. Nie można się z tym nie zgodzić. Na drugim albumie inicjatywę przejął Arszyn zakłócając utwory szmerami, pluskami i zgrzytaniem. Partii saksofonu czy tuby nieustannie towarzyszą dziwne dźwięki cięcia i chrobotania. Co ciekawe rytm bębnów i talerzy nie nadaje tempa, a tworzy tajemniczą drugą warstwę albumu. Instrumenty dęte pojawią się fragmentarycznie, ale ich użycie jest przemyślane i wpływa na kształt oraz barwę kompozycji. Arszyn i Duda zbudowali potężną maszynę, której ilość połączeń, kabli i pstryczków zachwyca i zastanawia. Jak tego użyć? Taki skomplikowany twór o niezrozumiałym wnętrzu - warto otworzyć i podpatrzeć od środka. Nie trzeba rozumieć automatu Moore’a, aby oddać się czystej, ludzkiej ciekawości. Tylko rzeczy nieoczywiste warte są dogłębnego studiowania. Szymon Zakrzewski

59


Trupa Trupa

Headache

Odsłaniamy satynową narzutę z okładki „++”, pod którą kryje się pulsujący ból głowy. Wyczuwalny momentami na poprzednim wydawnictwie, dopiero teraz dotyka nas swoim szerokim spektrum. Pierwszy utwór zamyka i otwiera nowy rozdział w twórczości trupy. Spadamy z wieży niczym Kim Novak w finalnej scenie „Vertigo” Alfreda Hitchocka i powoli zaczynamy rozumieć całą intrygę i zamysł. Od skojarzeń z obrazem mistrza suspensu nie uciekniemy - zarówno przez okładkę, jak i tematykę piosenek. Przewlekłe zmiany nastrojów, ból istnienia, przemijanie - a na końcu śmierć. Nie tańczymy już z mariachi w meksykańskich maskach z czaszką. Kończą się też rock’n’rollowe podróże. Rozwija się natomiast wątek zaczęty w kompozycji „Influence” z albumu „++”. Analogie odnajdziemy w lekko przydymionym i emanującym melancholią utworze „Giv’em all”. Ucieczka od cyklofrenii, w stronę depresji. Swoisty hołd dla Marka Linkousa.

Blue Tapes

Ból najsilniej doskwiera w tytułowym utworze. Pulsujące okręgi migreny zastępują repetycje i nawracające słowo „Headache”. Trans niczym z kompozycji Swans kończy się wraz z przedostatnią piosenką. Krótką ulgę od tych wyczerpujących miraży znajdziemy w „Unbelievable”. Ukojenie w wierze albo niewierze. Choć, kiedy wybrzmi zamykająca kompozycja, ma to już marginalne znaczenie. Z początku optymistyczne dźwięki gitary i perkusji mogłyby pokierować nas ku jakieś nadziei na zmianę - ale nic z tych rzeczy. To tylko rozmyte brzmienie Bo Ningen i finalne zdanie „picture yourself and you’re gone”. Trupa pragnie trupa i wyraża to w krótkich, przemyślanych słowach. To kolejne, w pełni przemyślane wydawnictwo trójmiejskiego zespołu. Przy tak dobrych kompozycjach daleki jest ich kres. Szymon Zakrzewski

60


recki

Viet Cong Viet Cong

Ten kanadyjski zespół niedawno przeniósł się na stałe z sennego Calgary do położonego na wyspie malowniczego miasteczka Nanaimo - po drugiej stronie cieśniny, nad którą leży Vancouver. I chyba bardzo dobrze zrobił. Nowy album już sieje spore spustoszenie na playlistach amerykańskich uniwersyteckich niezależnych rozgłośni radiowych. Wyprzedane w oka mgnieniu koncerty w Montrealu, Toronto czy Halifaksie potwierdzają kultowy status i (chyba) nadprzyrodzoną moc na scenie. Historia zespołu przypomina nieco losy Joy Division, którzy w trudnych chwilach przeistoczyli się w New Order. Dwóch z muzyków z Viet Cong występowało wcześniej w bardzo dobrze przyjętym Women - zespół ten jednak po burdzie na scenie podczas jednego z koncertów przestał grać, a potem, po nagłej śmierci gitarzysty, rozpadł się już na dobre. Bez wątpienia mamy ostatnio do czynienia z wysypem zespołów, które wskrzeszają ruch gotycki/post-punkowy. Bez wątpienia, za wieloma z nich nic godnego uwagi się nie kryje. Viet Cong z pewnością nie można do tej listy zaliczyć. Zespól wydał już w 2013 niezłą EP-kę, w której było coś z ducha nowofalowych The Psychadelic Furs czy XTC. Mimo iż album zawiera raptem siedem utworów, to jak na swoje 37 minut jest potężny - napisany zapewne w stanie odurzenia/okresie żałoby, z dodatkiem niespokojnych synthpopowych rytmów

Jagjaguwar i dziwnych gitarowych riffów rodem z wielkich brytyjskich kapel lat 80-tych, jak choćby The Cure, Bauhaus czy wspomnianego Joy Division. Pierwsze trzy utwory są z gatunku tych budujących niesamowite napięcie. Następne trzy kawałki to już kandydaci na single roku. Utwór „Continental Shelf” to tzw. „future classic”: zadebiutował w 2014 i zapewne będzie dobrze brzmiał przez długie lata. „Silhouettes” to z kolei esencja stylu tej kapeli, potwierdzająca, że muzycznie zespołowi jest dużo bliżej do kapel brytyjskich (zresztą członkowie Viet Cong przyznawali w wywiadach, że wzorowali się na zespołach z Wielkiej Brytanii i bardzo im pochlebia wszelkie z nimi porównywanie). A „Bunker Buster” to już definitywnie mistrzostwo, zwłaszcza jego chropowata melodia, która zapada w ucho na długo. Pesymistyczny „Death” to idealne zakończenie, w którym Viet Cong jeszcze bardziej zanurza się w otchłań -zupełnie, jakby było nam jej mało. Album gniewny, szczery, zajadliwy, ale zjadliwy (chociaż trudny do przetrawienia). Ale przede wszystkim - idealny na nasze, jakże niespokojne i trudne, czasy. A może tylko nasze niespokojne wieczory? Wytwórnia Jagjaguwar kolejny raz pokazuje, jak się to powinno robić. Jeżeli tak mają wyglądać nowe krążki wybijających się zespołów w 2015, to jestem o ten rok spokojny. Z tym spokojem w sercu liczę też cichutko na ich występ na OFFie. Gabriel Kutz

61


The Decemberists

What a Terrible World, What a Beautiful World Wszystko o tej płycie powie nam graffiti widoczne w czołówce serialu „Portlandia” (wyśmiewającym wszelakich portlandzkich odmieńców i hipsterów): „Podtrzymuj dziwność Portland”. W samym show, które dużo mówi o tamtejszej muzyce, występuje Carrie Brownstein ze Sleater-Kinney oraz były komik SNL, Fred Armisen. Scena artystyczna tego miasta wydaje mi się równie interesująca, jak ta z Seattle o ile nie bardziej. To właśnie w ponurym i deszczowym Portland, Courtney Love poznała Kurta Cobaina. Muzyków z tego miasta można by długo wymieniać, jak choćby ikonę ruchu Riot Girrrl, Kathleen Hannę (którą zobaczymy niebawem na Offie) czy pośrednio Sleater-Kinney (choć tak naprawdę są z Olimpii)... w mieście tym nagrywają też M.Ward, The Dandy Warhols; przenieśli się tu na stałe The Shins, Spoon, Peter Buck czy nawet ostatnio sam Stephen Malkmus (prosto z Berlina). To tutaj stworzył wiele swoich ponadczasowych dzieł nieodżałowany Elliott Smith. Ale kwintesencją sceny muzycznej tego miasta jest dzisiaj niewątpliwie zespół The Decemberists – to już trochę takie dobro kulturalne tego miasta. Jakby na potwierdzenie tego faktu burmistrz Portland ustanowił niedawno oficjalny dzień The Decemberists, przypadający na 20 stycznia. W roku 2015 dziwnym trafem obchody święta zbiegną się z premierą ich nowej płyty. Dla frontmana zespołu Colina Meloy może

Capitol

to wydawać się zabawne - na pewni dobrze jeszcze pamięta czasy, kiedy dosłownie nikt nie słuchał ich muzyki – zaczynali grać w ponurych piwnicach pustych zazwyczaj pubów. Siódmy krążek tego zespołu zadziwia dojrzałością i niejaką frywolnością, jeżeli chodzi o grę słów. Ponoć został wymyślony i nagrany etapami, dłużej niż zwykle, po kilka utworów za jednym podejściem - pewnie dlatego, że wielu członków zespołu ma inne projekty na boku. Przez taki muzyczny freelancing, album nie ma żadnego motyw przewodniego. Sam tytuł nawiązuje do słynnego wystąpienia Obamy tuż po masakrze w szkole w Connecticut. Jest po trochu o wszystkim - są na nim sugestywne piosenki o zawiedzonych miłościach, letnich wspomnieniach, niepokoju o przyszłość. Tekstu w „The Wrong Year” nie powstydziłby się sam Morrissey; kameralny „Lake Song” przywraca nastrojem coś z wczesnych płyt R.E.M. Najlepszym kawałkiem płyty zdecydowanie jest ten ostatni, powoli rozkręcający się, „A Beginning Song”, bardzo pięknie opowiadający o wyczekiwaniu jutra. Płyta zadowoli wszystkich fanów tego zespołu - wszystkim innym polecam wprowadzenie w atmosferę Portland i obejrzenie kilku odcinków „Portlandii”. Gabriel Kutz

62


recki

Joey Bada$$ B4.DA.$$

W ostatnich latach coraz głośniej mówiło się o powrocie do złotych lat hip hopu. Widać nową falę dokumentów, które obserwują, jak old skool przez lata ewoluował i rodził nowe style. “Nowej starej szkole” pomagają coraz jaśniej świecące postacie, takie jak Action Bronson, Mick Jenkins czy właśnie Joey Bada$$. Mamy powrót legendarnego Wu-Tangu. DJ Premier przypomniał sobie o tym, że ma “DJ” przed swoim pseudonimem. Wrócili Souls of Mischief, Hieroglyphics, i tak dalej, i tak dalej. To wszystko umieszcza muzykę Badassa w kontekście, który dwadzieścia lat temu dynamicznie się kształtował. Kontekst, który dla totalnego laika może zostać pominięty (dzięki bangerkowym bitom), początkujących fanów zapędzi na rapgeniusa, a wieloletnim wyjadaczom przypomni złote lata. Nazwa płyty “B4.DA.$$”, oprócz kolejnej wariacji na temat pseudonimu rapera, rozwija się w słowa “before the money”. Kojarząc to z szumem medialnym wokół zdjęcia Malii Obamy w koszulce Pro Ery, można powiedzieć, że tytuł okazał się proroczy. Joey prawdopodobnie nie osiągnąłby tak wysokiego wyniku sprzedaży na iTunes, gdyby wydał płytę zgodnie z planem. Często pojawiający się na krążku wątek third eye vision odsunę jednak na bok. Z liczeniem iluminackich trójkątów i pisaniem w komentarzach na Youtubie mojego top 5 raperów też dam sobie spokój. Joey spokojnie zawarł każdego, kto powinien znaleźć się na takiej liście. Słucham i łapię się za głowę. Kiedy w “Big Dusty” słyszę, jak Jo Vaughn nawija o tym, że inni raperzy kradną jego styl (“see these foes biting the flows”), przypominam sobie, że jest to dopiero piąty kawałek, a jak na razie słyszałem go czerpiącego z jakiś kilkunastu(!) innych raperów. Joey przechodzi od Guru do Jaya Z, cytuje Nasa, zaśpiewu-

63

Cinematic

je jak Mos Def, a potem zaciera ślady posypując wszystko świeżością. A śladów jest dużo, bo prowadzi całe Beast Coast na smyczy. Co z tego, że Joey nie skończył nawet liceum - pracę domową z rapu odrobił na szóstkę. Mimo tego, że są tutaj oczywiste bangerki (“Christ Conscious”, “No. 99”), na płycie przeważa - nie bez zasługi producentów Pro Ery - chillowy nastrój. To w sumie odróżnia tę płytę od klasyków lat 90’ - mimo, że “jebać policję” i tak dalej, to pistoletów, dragów i morderstw jest znacznie mniej. Jak Joey uderza, to głównie w serce (“if it don’t hit my spirit, I don’t get near it” co z tego, że z błędem). W utrzymaniu nastroju pomagają mu pojawiający z rzadka goście - jest płacz z BJ The Chicago Kidem (“Like Me”), jest dramenbejsowa zajawka z Andre 3000, tfu… Raurym (“Escape 120”), jest taniec i Kiesza. Nikt mu nie kradnie show, tylko je poprawia. Joey Badass dorósł. Po fajnym, młodzieńczym “1999” i gorszym “Summer Knights” w końcu pokazał, że potrafi wypuścić w pełni przemyślane i kompletne dzieło. Być może, bez Steelo i Juniora B freestyling w kółeczku na ulicy nie jest już tą samą zabawą. Prawdopodobnie w ogóle nie jest już zabawą, zważając na to, że prawie połowa zwrotek na płycie to wykorzystany gdzieś kiedyś written freestyle. Wydaje się, że przez ostatni rok Joey, zamiast pisać, częściej pojawiał się w stacjach radiowych i udzielał wywiadów. Ludziom, którzy nie śledzą dokładnie życia Badassa nie powinno to szczególnie przeszkadzać. Ludziom, którzy je śledzą dokładnie nie powinno to w ogóle przeszkadzać - w końcu, są takimi samymi psychofanami jego nowego materiału jak ja. Wojtek Zakrzewski


Syny

Orient

Najnowszy krążek duetu 1988 (Etamski) i Piernikowski bez wątpienia jest materiałem trudnym: Marna podróbka Bąkowskiego i Niwei. Rozumiem, że pastisz, że beka z ulicznego rapu, ale to nawet nie jest śmieszne. Patrząc na takie i inne opinie stwierdzam, że jest to materiał trudny zwłaszcza dla próbujących go jakoś sensownie ocenić recenzentów. Dla mnie z komentowaniem rapu zawsze jakoś wychodzi tak, że dyskusja kończy się na wyliczaniu osiedlowych akcji, kto żył w bardziej niebezpiecznej dzielincy, kto zna ile kawałków Peji na pamięć (“997” z oczywstych względów się nie liczy) i tak dalej. Powtarzane za Sobotą - zajebiście ważne zresztą - pytanie “więc jesteś ziomem czy jesteś dziwką?” zostawia nas jednak w tym samym miejscu, z którego wyruszyliśmy. I bardzo dobrze, bo chyba (skurwy) Synom o to chodziło. Skoro nie ruszamy się z miejsca, to może czas się tu trochę zadomowić? Pierwsze, co zwraca uwagę to bit. Etamski umie produkować chyba w każdym stylu i zawsze robi to ze stylem. Muzyka jest tak brudna i tak nieokrzesana, że do niej nie pasuje mi nawijka inna, niż właśnie ta prześmiewcza i głupkowata. Robert Piernikowski zastanawia się, przez kogo jest “robiony w chuja”, łapie wkurw na polską bitową cepelię i braguje w najlepsze (“Wkurw”). Ja się zastanawiam, czy przypadkiem to Piernik mnie nie robi w chuja, łapię zajawkę i kiwam głową w najlepsze. I myślę, że taki retarded rap tutaj, na uboczu polskiego podwórka, wychodzi fajniej, niż w spowolnionej kodeiną (“cała kasa na leki - kumasz?”) Ameryce. Bo to, że to prawilny osiedlowy rap nie jest, łatwo domyślić się po samych tekstach. Niby co chwilę jest jakiś błąd językowy, charakterystyczny dla stylu jakiegoś kwadrata, ale Syny prędzej nagrywały to na kwadracie u mamy, niż w więzieniu. Tymi nieokrzesanymi rymami-kamieniami witryn sklepowych

Latarnia

się nie wybije. W “Babci” Piernikowski boi się otworzyć drzwi, bo słyszy kroki, wkręca sobie przeróżne fazy i ogółem możnaby go potraktować jak takie lekko niedorozwinięte, dorosłe dziecko. Miasto, w którym żyje, jest jeszcze bardziej niedorozwinięte niż on - zupełnie odwrotnie, niż w twórczości Kota i Niwei, gdzie metropolia przerasta i przeraża swojego mieszkańca. Jak już wziąłem się za porównywanie z Bąkowskim: infantylizmy w wykonaniu Piernikowskiego to nie zdawkowe oberwacje świata, tylko naturalny sposób wyrażania się głównego bohatera. Podsumowując, kamienie o smaku zębów i “szkło, stal, polipropylen/ Cropp, Ha Em, Leroy Meriln” Bąkowskiego mają do Synowskiej “muki” i podstawówkowego zawołania “radio zepsteee” tak samo daleko, jak Hemp Gru ze swoimi “sankami” i “pajdą”. Ta sama mapa, różne miejscowości. Przynajmniej, jeśli chodzi o rap. Bo bity nie leżą na żadnej mapie i wystrzeliwują z butów prosto w kosmos. A w kosmosie wycie syren policyjnych zamienia się na ostrzegawczy jęk kontrolek; zaraz zabraknie nam tlenu. Trzaski winylowej płyty zamieniają się na biały szum w słuchawce słyszalny podczas łączenia się z naziemnym centrum dowodzenia. Pogłos na wokalu - w końcu - milknie w próżni i zastaje nas tam, gdzie byliśmy: w pociągu, autobusie, siedzących bezczynnie na fotelu. ORIENTujemy się, że minęliśmy już stację, na której mieliśmy wysiąść, albo że jesteśmy spóźnieni i nie opłaca się już wychodzić z domu. Fuck, nie wiedziałem, że ta płyta jest taka długa. Jeśli “Orient” pokazuje stan tak zwanego polskiego “alt-hopu”, to ów gatunkowi nie wiedzie się najgorzej. O płycie dowiedziałem się w końcu ze sponsorowanego posta na Facebooku (!). Teledyski też są klasa. Szkoda tylko, że nie są spójne klimatem z muzyką osobiście, bardziej pasowałby mi tutaj np. animacja Mariusza Wilczyńskiego w stylu znanym ze starych spotów TVP Kultura. No, ale kiedy już “SYNYYY” wołają “WŁANCZAJ” - to włanczam. Wojtek Zakrzewski

64


przeczytane / obejrzane

„Who cares what the future brings?”. Cave jednak trochę dba o swoją przyszłość, skoro postanowił uwiecznić dzień, w którym dwukrotnie przekroczył magiczną liczbę 27. Nie są to jego urodziny, ani prawdziwa opowieść o życiu muzyka wzbogacona wspomnieniami przyjaciół. Australijczyk zaprasza nas do świata ballad, w którym Bóg jest tylko jeden, a na imię mu Nick Cave. Największym problem z tym obrazem będą miały osoby, które o wokaliście The Birthday Party wiedzą nieco więcej niż przeciętny Kowalski. Głód niuansów z jego życia i pewne projekcje, które są nieuniknione przed seansem prowadzą tutaj jedynie do rozczarowań. Nie razi autokreacja Cave’a i owianie tajemnicą pewnych spraw. Przecież wszystkie te mity i niedopowiedzenia uwielbiamy w twórczości Australijczyka. Problem stanowi sposób zaprezentowania tych paru (odegranych) chwil z życia przeplatanych sentencjami muzyka. W paradokumencie Pollard i Forsyth, reżyserem i scenarzystą de facto jest sam główny bohater. Trudno odnieść inne wrażenie, kiedy dostajemy tak hermetyczny i okrojony wgląd w jego życie. Cave mówi to, co chce powiedzieć. Retrospektywy z dzieciństwa i trudnych kontaktów z ojcem wydają się nieautentyczne. Muzyk nami manipuluje, zatrzymując widza na granicy mitów i ballad, w których pisaniu jest mistrzem. Obraz jest wygładzony, dokładny i bezbłędny. Boli nienaturalnością i przemyśleniem każdego ujęcia. Powiew świeżości zaznamy zaledwie w paru momentach. Jedną z takich scen jest cykl krótkich spotkań w samochodzie. Rozmowy za kółkiem z Blixą Bargeldem czy Kylie Minogue cechuje lekkość i szczerość. To typowe sentymentalne powroty do starych czasów przepełnione trochę nostalgicznymi wspomnieniami i miłym obrazem dawnych lat. Drugą ostoją są pogawędki z Warrenem Ellisem. Bez zadęcia, przy jedzeniu czy w studiu toczą niezobowiązujące dyskusje.

65


20,000

dni na ziemi

Przez większość filmu wyłaniają nam się sceny z koncertów zespołu. Cave opowiada czym dla niego są występy na żywo i nie jest to tylko czcze gadanie. Kto miał okazję zobaczyć Australijczyka w Gdyni ten wie, że swoją charyzmą mógłby obdarzyć połowę wykonawców Opene’era. To czuć w tym filmie. Powoli rozwijające się koncertowe kadry i ujęcia, przygotowania i przemyślenia na temat kontaktu ze słuchaczem, a w finale totalny występ autorów ‘Push The Sky Away”. To są momenty, w których faktycznie można na chwilę rozpłynąć się w tym obrazie. Po seansie „20 000 dni na ziemi” została we mnie pustka. Zobaczyłem wycinki, pojedyncze fotografie z życia muzyka i nic z nich nie wyniosłem . Zabrakło mi brudu i spójności. Mamy skrupulatnie przesortowany miszmasz z życia Cave’a i hiperrealistyczny obraz Australijczyka. Brakuje tu plamy, która okazałaby się prawdziwą skazą, a nie przemyślanym działaniem. Zamiast paradokumentu polecam sięgnąć do filmu Wima Wendersa „Niebo nad Berlinem”. Przez 5 minut utworu „From Her to Eternity” dzieje się w wyobraźni widza więcej niż przez 90 minut filmu Pollard i Forsyth. Szymon Zakrzewski

66


Martin Ashton

facing the other way THE STORY OF 4AD

Słynnej

kultowej wytwórni 4AD z Wielkiej Brytanii nie trzeba nikomu przedstawiać jako, że w Polsce ciągle ma spore rzesze wiernych fanów. Wydana niedawno z okazji okrągłej rocznicy powstania 4AD książka dziennikarza Martina Ashtona to w pewnym sensie wskrzeszenie legendy, jaką cieszyła się ta wytwórnia. W tym celu autor postanowił przeprowadzić wywiady z muzykami, nawet tymi bardzo mało znanymi. Część z nich już wprawdzie w muzycznym świecie nie działa, inni odpowiedzieli tylko drogą mailową, a niektórzy, jak choćby Elizabeth Fraser z Cocteau Twins, w ogóle nie chcieli rozmawiać. W „Guardianie” napisano niedawno, że w słynnym coverze „Song to the Siren” Tima Buckleya, opublikowanym w projekcie This Mortail Coil wymyślonym przez mózg 4AD, Ivo Watts-Russela, zawarte jest cała filozofia tej wytwórni: piękno, tajemniczość, oniryczność i emocjonalna kruchość. Warto dodać, że kultowe wytwórnie, w których tworzyła się niepowtarzalna muzyka odległa od tej mainstreamowej można było wtedy policzyć na palcach jednej ręki. W Factory Records z Manchesteru nagrywały takie zespoły jak Joy Division, New Order czy OMD, w Mute byli to oczywiście Depeche Mode, Yazoo oraz Birthday Party. W Rough Trade Records nagrywali z kolei swoje płyty Buzzcocks i legendarni The Smiths. Ale to chyba właśnie 4AD była miejscem najbardziej enigmatycznym, w którym tworzyli Dead Can Dance, Cocteau Twins, czy amerykańskie kapele Pixies i Throwing Muses.

67

Książka jest podzielona chronologicznie według lat działalności wytwórni. Każdy rozdział przedstawia co zostało wydane oraz co działo się za kulisami w danym roku. Trzeba przyznać, że Ashton dotarł do niezwykłych szczegółów, które dodają pikanterii temu, co już znamy. Prawda jest taka, że każdy z nas miał jakieś swoje ulubione zespoły ze stajni 4AD. Na przykład, w książce genialny jest opis pierwszego wspólnego tournee Dead Can Dance z Cocteau Twins oraz jak krucha i wrażliwa była wokalistka tego drugiego zespołu, Elizabeth Fraser. Zresztą podobieństw między Dead Can Dance i Cocteau Twins nasuwa się kilka. Trzonem obu dwóch zespołów, przydającym im dynamizmu, były oczywiście damsko-męskie duety, czyli Elizabeth Frazer – Robin Guthrie, Lisa Gerrard - Brandon Perry. I tu, i tu muzycy tworzyli też na co dzień burzliwe związki. Świetne jest też przedstawienie muzyków Pixies z Frankiem Blackiem na czele, którzy nie lubili medialnych występów takich jak kręcenie teledysków. Jeż też opisany ewidentny konflikt między Blackiem a Kim Deal od samego początku. O charyzmatycznej frontmence Throwing Muses, Kristin Hersh, nawet nie wspomnę. Nie dość, że zaszła w ciążę na początku kariery i wychowywała dziecko podczas tras z zespołem, to jeszcze cierpiała na zaburzenia afektywne dwubiegunowe. Pięknie opisana została barwna historia angielskiego zespołu Modern English, który jako pierwszy, zawojował rynek USA na scenie niezależnej. Ale ta książka to przede wszystkim historia o samym niezwykłym tajemniczym


przeczytane / obejrzane

Ivo Watts-Russellu, który stworzył 4AD. Watts-Russell pochodził z dobrze usytuowanej rodziny i co ciekawe nie miał emocjonalnego związku z rodzicami, czuł się wyrzutkiem oraz cierpiał na niezdiagnozowaną depresję. Był w zasadzie słaby i mało komunikatywny, zresztą tak jak większość muzyków, z którymi podpisywał kontrakt. W pewnym sensie jego życie miało wiele podobieństw do życia Tomasza Beksińskiego, który jak wiemy, muzykę z 4AD uwielbiał i bardzo u nas promował. Zresztą Watts-Russell nie wytrzymał rygorów prowadzenia wytwórni w coraz bardziej skomercjalizowanym muzycznym świecie i z powodu rozstania z dziewczyną, silnej depresji i wyczerpania psychicznego z czasem wycofał się zupełnie z czynnego życia. Dziś ponoć mieszka ze swoimi psami w willi na odludziu w stanie Nowy Meksyk i tylko od czasu do czasu handluje przez internet muzycznymi rarytasami.

nym. Zresztą o płytach z 4AD mówiło się, że działały najpierw na wzrok, a dopiero później na słuch.Ale esencją 4AD był przede wszystkim sam nastrój. Autor tej książki powiedzał o 4AD, że jest: „pięknem chowającym sekrety, z utajonymi uczuciami, trwaniem w niespokojnych snach i tłumionym strachu, w beznadziei i złości. Teksty – pisane przez rzeszę wspaniałych dziwaków, którzy nie chcieli być odnalezieni -- nie wyjaśniają do końca emocji i kreują aurę niedopowiedzenia”. Martin Ashton ogłosił zresztą, że niebawem ukaże się polski przekład tej książki. I bardzo dobrze. Gabriel Kutz

Niewątpliwie książka zadowoli każdego. Stanowi znakomite wprowadzenie w melancholijny i tajemniczy świat 4AD, również dla tych, którzy oprócz muzyki o legendarnej wytwórni wiedzą niewiele lub zgoła nic. Dla tych zaś, którzy ten piękny mroczny świat znają doskonale, będzie to idealne uzupełnienie. Prawda jest taka, że w latach 80-tych i 90-tych, w epoce przed nastaniem internetu, płyty wydane w 4AD kupowało lub zdobywało się w ciemno. Wystarczyła niesamowicie enigmatyczna okładka, przeważnie projektu Vaughana Olivera i nigdy się nie było rozczarowa-

68


K X

I

L V

O

F I


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.