ROCK AXXESS nr 2

Page 1

kwiecień 2012

jedyny magazyn rockstylowy na świecie

l. A. Guns iron maiden XIII. stoleti behemoth w kostiumach katarzyny konieczki rock w makijażu wszystkie odloty chayenne’a venice beach



kwiecień 2012

2

edytorial

3

news access

4

rock tribute:

JIM MARSHALL

6

rock access

DZIKOŚĆ, JAZZ I L. A. GUNS

16

dark access

W KRAINIE NOSFERATU - XIII. STOLETI

18

digging the rock

HITY ZNACIE... IRON MAIDEN

22

rock shop

23

news access

26

backstage access

KATARZYNA KONIECZKA UBRAŁA LUCYFERA

34

undressed

FACE IT

36

rock style

ODLOT Z CHAYENNE’EM

40

rock savvy

KRÓTKA HISTORIA NOŚNIKÓW AUDIO

42

map of rock

VENICE BEACH

44

rock shot

GIN & TONIC SKY


EDYTORIAL Z końcem marca trafiło do sklepów wyczekiwane wydawnictwo: En Vivo Iron Maiden. Fascynujące, jak wiele pozytywnych emocji wśród tak wielu pokoleń wywołuje brytyjski zespół. To jedna z tych grup, która uzależnia od siebie tłumy. Uzależnia w pozytywny sposób. Kiedyś, będąc na jakimś koncercie Iron Maiden, o tyle nietypowym, że odbywajacym się w amfiteatrze, siedzący (serio!) za mną człowiek wyśpiewywał wszystkie wersy utworów z set listy 1,5-godzinnego show. Wyśpiewywał jednym tchem, jedną melodią, tym samym tonem. Nie ważne! Muzycy Iron Maiden stworzyli kilkaset kompozycji, które wszyscy znamy, cenimy, słuchamy. Stworzyli zasady, którym kieruje się dzisiaj heavy metal. W dalszej części numeru Bizon przedstawia Wam swoje muzyczne hity z dyskografii Iron Maiden. Jako zadanie domowe zalecam obejrzenie teledysku Behemotha Lucifer. Zwróćcie uwagę na kostiumy artystów i modelek. A następnie przeczytajcie wywiad z Katarzyną Konieczką, która stworzyła te małe dzieła sztuki.

To i jeszcze wiele innych metalowych dobroci znajduje się na następnych stronach Rock Axxess. Do ataku! Karolina Karbownik, redaktor naczelna

ROCK AXXESS jedyny magazyn rockstylowy na świecie redaktor naczelna / dyrektor kreatywna Karolina Karbownik k.karbownik@allaccess.com.pl zastępca redakor naczelnej Jakub Bizon Michalski j.michalski@allaccess.com.pl współpracownicy Marcelina Gadecka Agnieszka Lenczewska Leszek Mokijewski Katarzyna Strzelec biuro reklamy Katarzyna Strzelec k.strzelec@allaccess.com.pl logo rock axxess zdjęcie na okładce Dominik Nowak Kobaru www.kobaru.pl wydawca: All Access Media kontakt biuro@allaccess.com.pl

Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść reklam i artykułów sponsorowanych. Redakcja nie zwraca materiałów niezamówionych i zastrzega sobie prawo do zmiany i skrótu tekstów publikowanych.


news access

red. Jakub “Bizon” Michalski, Karolina Karbownik

Pełen odlot Jedna z norweskich linii lotniczych wpakowała się w niezłe kłopoty. Z okazji swojego dziesięciolecia, linie lotnicze ogłosiły konkurs dla klientów. Polegał on na tym, że podobizna najwybitniejszego, według głosów obywateli, Norwega, ma zdobić jej samoloty. Do tej pory wszystko w tej historii przebiegało całkiem zwyczajnie. Problem pojawił się w momencie, gdy okazało się, że na prowadzeniu w głosowaniu Norwegów znajduje się... Oystein Aarseth, zamordowany w 1993 roku muzyk zespołu Mayhem, znany szerzej jako Euronymous. Pan ten, nim sam zginął z rąk niemniej znanego Varga, lidera Burzum, wsławił się swoją pasją fotograficzną i kolekcjonerską. Wykonał bowiem zdjęcia ciała swojego przyjaciela i wokalisty Mayhem, który popełnił samobójstwo, a następnie wykorzystał jedno z nich, jako okładkę swojej płyty. Plotki głoszą też, że użył niektórych fragmentów kości zmarłego kumpla, by zrobić sobie naszyjnik. Czyż to nie urocze? Szefostwo wspomnianych linii chyba nie doceniło siły fanów metalu w swoim kraju. Linie miały jednak szczęście. Z opresji wybawiła je rodzina Euronymousa, prosząc o wycofanie kandydatury ich zmarłego krewnego. A było tak blisko...

Doktor Cooper?

fot. www.alicecooper.com / materiały prasowe

W marcu Alice Cooper otrzymał swój drugi w życiu doktorat. Na szczęście nie oznacza to, że teraz będzie można do niego chodzić z problemami z wypróżnieniem albo z łuszczycą. Sławny muzyk otrzymał bowiem honorowy doktorat w Instytucie Muzyki w Los Angeles. Z tej okazji wygłosił przemówienie przed sześciuset absolwentami Instytutu. Zaczął w swoim stylu, informując zgromadzonych: fakt, że jestem tu i wygłaszam przemówienie bardzo kiepsko świadczy o waszym guście. Komentując liczbę podobnych otrzymanych wyróżnień, Alice oznajmił: jeszcze tylko jedno i będę mógł wypisywać recepty. Aż chce się trochę pochorować...

Dziesięciolecie musicalu We Will Rock You Musical We Will Rock You obchodzi swoje 10. urodziny. WWRY trafiło już na listę dziesięciu najdłużej granych przedstawień w londyńskim Dominion Theatre. Widziało je ponad 6 milionów widzów w samym Dominion Theatre oraz ponad 13 milionów na całym świecie. Wśród widzów, oprócz żyjących członków Queen, Briana Maya i Rogera Taylora, którzy okazjonalnie pojawiają się też na scenie, były takie sławy jak Britney Spears, Pink, Beyonce i wielu innych. Na urodzinowym spektaklu, ktory odbędzie się 14 kwietnia spodziewać się można wystepu muzyków Queen oraz jednego z producentów WWRY, Roberta de Niro, choć na razie nikt niczego oficjalnie nie potwierdza. Niestety polskiej wersji, jak na razie się nie doczekaliśmy, ale ci, którzy pamiętają szał, jaki towarzyszył musicalowi Metro we wczesnych latach 90-tych, będą pewnie w stanie zrozumieć o co ten hałas.


rock tribute

red.Marcelina Gadecka, Jakub “Bizon” Michalski, Karolina Karbownik

jim marshall W historii muzyki zapisał się, jako Ojciec Hałasu (the Father of Loud) oraz człowiek odpowiedzialny za dźwięk rocka. Pozwolił światu usłyszeć gitarę rockową tak, jak słyszymy ją dziś. Jego nazwisko wymieniane jest obok Leo Fendera, Setha Lovera i Les Paula.

W młodości prowadził w Londynie sklep z instrumentami, do którego zaglądali Ritchie Blackmore i Pete Townshend poszukujący dobrego sprzętu gitarowego. Marshall rozpoczął sprowadzać wzmacniacze Fender, które były bardzo drogie. Wtedy postanowił stworzyć własne modele wzmacniaczy. Od 50 lat, z tych właśnie korzystają najwięksi: Zakk Wylde, Slash, Jimi Hendrix, Kurt Cobain i wielu innych. Jim Marshall został zapamiętany również, jako osoba hojna, wspomagająca wiele organizacji charytatywnych. Zmarł 5 kwietnia 2012 roku. Miał 88 lat. Kondolencje można składać pod adresem: www.jimmarshall.co.uk Spoczywaj w pokoju Jim!

Świat składa kondolencje na facebooku i twitterze Slash

Wieści o odejściu Jima Marshalla bardzo mnie zasmuciły. Rock & Roll nigdy już nie będzie taki sam bez niego, ale jego wzmacniacze będą żyć WIECZNIE! \,,/.

Scott Ian, Anthrax

Właśnie dowiedziałem się o śmierci Jima Marshalla... Miałem to szczęście obcować z człowiekiem, który stworzył brzmienie Rocka. Prawdziwa LEGENDA.

Nikki Sixx, Mötley Crüe

R.I.P Jim Marshall. Byłeś odpowiedzialny za najlepsze dźwiękowe momenty w historii muzyki i za utratę 50% naszego słuchu...

Opeth

Dziedzictwo Jima jest wieczne i za każdym razem, gdy odwracam się na scenie, widzę jego imię na swoich wzmacniaczach. Podobnie jak tysiące muzyków na całym świecie. Chcielibyśmy podziękować Jimowi za jego geniusz, jego imię wybrzmi poprzez naszą muzykę jeszcze tego wieczora.

4


Dave Mustaine

Joe Satriani

Dave Ellefson, Megadeth

Joe Perry

To najsmutniejszy dzień w moim życiu. Mój drogi przyjaciel i wzór do naśladowania Jim Marshall OBE odszedł z tego świata. Brak mi słów... Nich Jim Marshall, założyciel Marshall Amplification spoczywa w pokoju. Miałem przyjemność spotkać go w 2001 roku w fabryce w Milton Keynes w Anglii. Był przyjazną duszą, która wyrzeźbiła najgłośniejszy dźwięk w Rock’N’Rolla.

John5

Smutne słyszeć o śmierci króla hałasu, Pana Jima Marshalla.

Bardzo zasmuciły mnie wieści o śmierci Jima Marshalla. R.I.P. Ojciec Hałasu, Jim Marshall. Czuję wielki żal po odejściu wspaniałego Jima Marshalla. Za każdym razem gdy podłączamy się do wzmacniaczy i wywołujemy uśmiech na twarzach ludzi, zawdzięczamy to właśnie jemu!

Zakk Wylde

NIECH BÓG BLOGOSŁAWI OJCA MARSHALLA!!!! TBLO SDMF JM

fot. Slash: Jakub “Bizon” Michalski”/ Jim Marshall & Ed Mundell: Karen M. Mundell / Zakk Wylde: Karolina Karbownik

Bruce Kulick

Utrata Jima Marshalla pogrąża mnie w wielkim smutku. Miłość do wzmacniaczy Marshalla i kultowej marki jaką stworzył zawsze będzie częścią mojego życia. Nigdy nie zapomnę trasy, którą z nim zrobiłem na początku lat 90tych promując serię wzmacniaczy JCM-900, których używam do tej pory. Jego iście angielski urok i wdzięk zrobiły na mnie niepowtarzalne wrażenie. Biorąc pod uwagę ile żyć odmienił swoimi produktami i z iloma artystami pracował przez te wszystkie lata, można śmiało powiedzieć, że był gigantem w muzycznym biznesie. Wiem, że Jim nigdy nie zostanie zapomniany i że jego wzmacniacze będą docenianie przez przyszłe pokolenia. R.I.P, Jim Marshall.

Oasis

Jim Marshall, R.I.P. Podkręćcie swoje wzmacniacze do 11 by uczcić jego pamięć!

Mick Box, Uriah Heep

To były druzgocące wieści, gdy Russ zadzwonił by powiedzieć mi o tym, że wspaniały Jim Marshall odszedł w wieku 88 lat. Jego wzmazniacze i głośniki odegrały znaczącą rolę w moim życiu, jestem ich zagorzałym użytkownikiem od lat 60tych.

Gdzie byłaby muzyka rockowa bez niego? Przez te wszystkie lata cały czas udoskonalał dźwięk wzmacniaczy i nie tylko zaspokajał potrzeby zmieniających się czasów, ale był zawsze o krok do przodu. Jego smierć jest wielką stratą dla świata muzycznego, który znamy w takiej formie. Będzie go brakować nie tylko najbliższej rodzinie, ale też muzykom na całym świecie.

Jim rządził, a jego combo gitarowe będzie żyć wiecznie. Mam nadzieję, że spotka Lesa Paula na zielonej trawce w niebie, bo była to idealnie dobrana para.

5


dzikość

rock talk

jazz

&

L.A.GUNS Łyk! I okrzyk zachwytu. Doni Gray chwali polski Krupnik. Ten z procentami. żeby nikt nie podejrzewał, że po koncercie L.A. Guns, za sceną przelewa się zupa z kaszą! 6


Karolina Karbownik foto: Karolina Karbownik / Katarzyna Strzelec


T

en smak jest zupełnie jak jazz! – Doni powtarza kilkakrotnie. Polskie smaki odpowiadają całemu zespołowi. Wcześniej mogli spróbować polskiej kiełbasy, czym lider, Tracii Guns, zdążył się pochwalić na Facebooku. Na stole stoją jeszcze, oprócz litra mleka, puszki Tyskiego i słoik z korniszonami. Marcowy pobyt L.A. Guns w Polsce (koncerty w Warszawie i Nowogardzie) to pierwsza wizyta legendarnej grupy w naszym kraju. Tracii, który tworzył z Axlem Rose Guns N’Roses nie uważa się jednak za legendę: nigdy nie mówiłem i nie myślałem tak o sobie. Uwielbiam muzykę, uwielbiam grać. I cieszę się, że dzięki muzyce mogę docierać w nieznane mi miejsca. W Polsce jestem po raz pierwszy. Nie wiem, czy miałbym szansę odwiedzić ten kraj, gdyby nie muzyka. Wszyscy jesteśmy podekscytowani dzisiejszym koncertem.

niecenzurowanego rocka. Wydaje się, że Tracii, Doni, Johnny i Scott zawsze znajdą sobie miejsce, by dać upust swojej energii. Mimo, że historia L.A. Guns przekracza wszelkie możliwe normy w kategorii zmian personalnych, a skład, który widzimy na scenie jest znów nowiutki, cała czwórka doskonale bawi się ze sobą. A poza zabawą, świetnie dogaduje się muzycznie. Młodziutki wokalista, Scott Foster Harris, który współpracę z zespołem zaledwie kilka tygodni wcześniej, idealnie pasuje do roli frontmana L. A. Guns. Tego wieczoru oczywiście słyszymy hity, które na przełomie lat 80-tych i 90-tych trzęsły czołówkami list przebojów. The Ballad of Jane, Electric Gypsy, Bitch is Back, Reap and Tear czy Sex Action głośno i żywiołowo wyśpiewuje niewielka publiczność. L.A. Guns porywają nas w dziką przeprawę przez lata ich świetności w szalejącym blasku Sunset Strip. To były czasy, kiedy na osławionym kawałku bulwaru w Hollywood działo się wiele. Trudno nie zapytać muzyków o ich

8

Rock Axxess: Tracii, opowiesz najdzikszą historię w swoim dorobku? Tracii: Ja??? Ale ja nigdy nic szalonego nie zrobiłem! Rock Axxess wtórowany przez resztę zespołu: nie wierzymy! Tracii: Hmm, pozwólcie mi trochę pomyśleć… Naprawdę nic nie przychodzi mi do głowy! Rock Axxess: Nie wierzymy! Ale dobra, zostawimy cię na koniec. A reszta? Na pierwszy ogień rzuca się Scott, wspomniany najmłodszy wiekiem członek L.A. Guns: Myślę, że najbardziej szalone w moim wykonaniu było bieganie nago po pokładzie statku. Resztę wypowiedzi Scott kontynuuje przy docinkach i śmiechu zespołu. Podsłuchujące wywiadu fanki, które od rana towarzyszą zespołowi są ciekawe finału opowieści. My też. >

>

Radość z grania, pełne zaangażowanie i pasję widać podczas koncertu. Mała klubowa scena nie ogranicza prawdziwego,

najbardziej nietypowe (czytaj dzikie) pomysły.

Ta kończy się na aresztowaniu Scotta w jednej z kabin statku. Nie trzeba dodawać, że wyczyn ten został zauważony przez wielu pasażerów. Doni dzieli się swoimi opowieściami o wykroczeniach w ruchu drogowym, podczas których wpadał w problemy z policją. Tracii śmieje się: Eee, przez to przecież każdy przechodzi!

Rock Axxess: No dobra Tracii, czekamy na twoją opowieść! Bez wykrętów, przecież Sunset Strip to był twój służbowy adres. A tam nie można było być spokojnym dzieciakiem. Musisz sobie coś przypomnieć! Tracii: No to może opowiem wam, jak kiedyś po koncercie wszedłem do naszego autobus. Siedziało tam wiele panienek oczekujących na niezłą zabawę z naszym zespołem. Tymczasem, jakby nigdy nic, wszedłem i rozebrałem się do naga. Panienki, które tam były uciekły! Co za strata! Doni: Wszystkie? >



10


Tracii: No jakieś 95%. Rock Axxess: No, ale przecież 5% zostało! Wszyscy wybuchają śmiechem żartując sobie z gitarzysty.

Rock Axxess: Kto dbał o wygląd L. A. Guns? Mieliście własnych fryzjerów? Tracii: Nie przywiązywaliśmy do wyglądu uwagi. Byliśmy brudnym zespołem. Nawet nie myliśmy włosów. Przed koncerRock Axxess: Czy byliście wtedy jednym z tych, zespołów, tem wystarczyło je potargać i rozczochrać. Ubrania po prostu które nie wpuszczały na backstage fanów płci męskiej? darliśmy, robiliśmy w nich dziury. Rock’n’roll ma być prawdziTracii: No cóż, zdarzało się i tak. wy i dziki. Nie stylizujemy się. To nie pasuje do rocka. Minęła już ponad godzina od koncertu. Za sceną Doni, przy kolejnym łyku jazzowego krupnika opowiada o swoim ranczu. Johnny Martin całą, pozostałą energię, wkłada w rozplątanie białych słuchawek. Zaraz ruszają dalej w trasę, warto byłoby posłuchać po drodze ulubionej muzyki. Za taką Tracii od zawsze podawał w wywiadach twórczość Jimmiego Page’a. Podczas koncertu nie mogło zabraknąć odbicia inspiracji Gunsa. Słyszymy cover Whole Lotta Love. Naprawdę świetnie zagrany, podobnie jak odśpiewany przez Doniego Hey Joe.

Scott wykręca przemoczoną koszulę, z której leje się strumyk potu. Zmęczenia po nim nie widać, kondycji możemy pozazdrościć. Podobnie jak wyjątkowych, ręcznie malowanych kowbojskich butów. Do nich Scott zakłada spodnie dzwony i beżowy, zamszowy płaszcz. Wygląda bardziej na hippisa, niż rockmana. Jego styl wydaje się być starannie przemyślany. Dla hard rockowych zespołów przełomu lat 80-tych i 90-tych odpowiedni image także był obowiązkowy. Jedni z niego szydzili nazywając wystylizowane grupy gay metalowymi, inni tłumnie naśladowali. Obecni na koncercie fani L.A. Guns naśladują go do dziś. Mamy cały przegląd kowbojskich butów, wystylizowanych fryzur, seksownych dżinsowych spodenek.

Rock Axxess: Czyli nie korzystasz z usług swojego kolegi, Nikki’ego Sixxa, który ma swoją własną markę odzieżową? Tracii: Aaa, wiesz, Nikki może się w to bawić. To inna bajka [śmiech]. Teraz już jestem za stary na zastanawianie się nad wizerunkiem. Mam 46 lat. Rock Axxess: Eee tam, stary. Jon Bon Jovi dzisiaj kończy 50 lat. Doni: Ooo, ten to jest stary! Johnny: Tracii, to ty jesteś młodziutki przy Bon Jovi. Tracii: O tak, mam zaledwie 46 lat! Bon Jovi jest stary.

Rock Axxess: Gdy założyłes L. A. Guns miałeś 17 lat. Przyznaj się, kto kupował ci alkohol? Tracii: Ja wtedy nie piłem alkoholu. Reszta zespołu podnosi krzyk niedowierzania. Gitarzysta zapewnia, że był bardzo grzecznym chłopcem. Po chwili Tracii się przełamuje i rozwija swoją odpowiedź. Rzeczywiście nie pił, ale zdarzyło się, że starszy kolega zostawił na próbie niedopite piwo w zasięgu jego wzroku. Tracii dopił. Kiedy indziej ktoś zostawił po próbie, czy koncercie mocniejszy trunek. Też dopił. To starczało, nie musiał kupować alkoholu. Aż w końcu ktoś postawił flaszkę tequili przed koncertem: wszedłem na scenę. Kręciło mi się w głowie, >

11


było mi niedobrze. Źle mi się grało. Chyba wtedy byłem po raz pierwszy pijany. Źle się czułem – wspomina Tracii. Podobnie jak reszta zespołu, ma dystans do narkotyków. Widział w życiu wiele. Opowieści Tracii przenoszą nas w legendarne już lata świetności zespołu i hard rockowy czas Sunset Strip. Podobnie czujemy się na koncercie – mocne gitarowe uderzenie gitary Tracii jest jak wehikuł czasu.

Z tego snu wyrywa głos menedżera ogłaszającego, że za 20 minut czas odjazdu. Johnny nadal nie rozplątał kabla swoich słuchawek. Mozolna pracę kontynuuje wychodząc z klubu. Tam, mimo późnej pory stoi jeszcze kilku fanów oczekujących na autografy i zdjęcia z zespołem. Wszak niewiadomo, kiedy do nas znowu zawitają i z jakim repertuarem. Mimo, że ostatnia płyta Acoustic Gypsy Live jest akustyczną, zespół nie planuje więcej koncertów unplugged: Tracii: Nie, to nie ma nic z rock’n’rolla. Doni: Nie chcemy trasy akustycznej. Ale doskonale bawiliśmy się nagrywając ten materiał… Tracii: Ja byłem strasznie zdenerwowany! Doni: Serio? Tracii: Tak, na początku. Potem mi się bardzo dobrze grało. Drugi koncert było mi łatwiej zagrać. Ale to zupełnie obce dla nas przeżycie grać bardziej w kawiarni niż w klubie. Było bardzo intymnie. Rock Axxess: Publiczność siedząca? Tracii: Tak, ludzie siedzieli przy stolikach. Bardzo kameralnie.

Rock Axxess: A nowy projekt, Tracii Guns League of Gentelmen? Co to za twór? Tracii: To nasz nowy zespół, w składzie, jaki tu widzicie (Tracii Guns, Doni Gray, Scott Foster Harris, Johnny Martin). Powiedzmy, że będzie to zespół dla dorosłych, bardzo dorosły. Rock Axxess: Bardziej niż Sex Action? [śmiech] Tracii: Bardziej! Rock Axxess: Można bardziej! wszycy: Można! To świetnie. Czekamy!

12



XIII. StoletĂ­ w krainie dark access

Nosferatu tekst: Leszek Mokijewski foto: XIII. Stoleti


15


Słychać wilcze wycie. Obce nam słowa: Slyšte… Slyšte, jak nám děti noci hrají…, zwiastują nadejście nocy. Muzyka XIII. Stoleti ożywia transylwańskie wilkołaki.

X

III.Stoleti przenosi nas w świat mrocznych zamczysk, zawiłych korytarzy i komnat żyjących swoim życiem. W tych komnatach wiszą obrazy malowane słowami Petra Stepana, lidera czeskiego zespołu. Ktoś może rzec, iż to kolejny klon Sisters Of Mercy. Jednak osobowość czeskiego zespołu pozwala nam przeżyć niewyobrażalną przygodę w tajemniczym świecie legend i mitów ożywioną przez zafascynowanego wampiryzmem Stepana.

Obrazy najpierw są ponure i skromne. Przemierzając korytarze XIII-wiecznego zamczyska jednostajna początkowo perkusja nabiera większego tempa. Gitarowe riffy poruszają wrażliwe struny wyobraźni. Z komnat dochodzą uderzające dźwięki organów. Petr wraz z zespołem pokazuje nam Transylwanię. Ponad szczytami gór rozlega się tęskne wycie wilkołaka. Prastary głód wampira domaga się krwi.

...Všechny hvězdy vyjdou

a noc začíná tajemná je země Transilvania jé ó Transilvanie... Przez czarne okno dobiega dźwięk stukotu końskich kopyt. Odgłosy deszczu zatrzymują nas przy posępnym portrecie Nosferatu.

16

Nosferatu to jedna z najlepszych płyt XIII. Stulecia. Głos władcy ciemności doskonale odbija atmosferę, którą otula nas czeska kapela. Petr Stepan staje się idolem podążających za nim armii ubranych na czarno gotów. Hipnotyzuje. Mgła zaznacza cienką linię Karpat. Deszcz odbija echo najpiękniejszych gotyckich brzmień, które prowadzą nas przez dalsze korytarze. W nich spotykamy Elżbietę Bathory. Dramatyczne, pełne ekspresji brzmienie organów, dopełnione poetyką słów Stepana maluje obraz krwawej hrabiny.

Elizabeth - tvá krvavá cesta Bohu hříchem se zdá...

Jej duch unosi się ponad publicznością na każdym misterium. Petr Stepen jest wyjątkowym przewodnikiem po meandrach ciemności. Założyciel XIII. Století jest również aktorem i literatem. W 1998 roku wydał książkę Kniha Nosferatu (Vampírská Bible), w która dodaje kolejnego wymiaru nieodgadnionej głębi mroku. Tworzy także muzykę do spektakli teatralnych. Ogrom jego artystycznych wizji i pasja dają nam gwarancję odkrywania coraz to nowych zakamarków jego zamczyska. Kto raz przekroczy próg XIII-wiecznej budowli nie chce jej opuścić. Dołącza do rozmowy z wampirem. A może odkrywa jego cząstkę w sobie?


HITY ZNACIE... tekst: Jakub “Bizon” Michalski

digging the rock

foto: Karolina Karbownik / materiały prasowe


Iron Maiden to jeden z tych zespołów, których nazwa znana jest wszystkim. Nastoletnim fanom metalu, rockowym weteranom,... miłośnikom alkoholu przesiadującym pod sklepami nocnymi, ożywiającym się na widok charakterystycznego logo. Nawet jeśli nigdy w życiu nie słyszeli żadnego utworu londyńczyków. Iron Maiden to jeden z klasycznych przykładów zespołu, którego najbardziej znane utwory często nie dorównują kompozycjom, czasem, zapomnianym. Analizę dyskografii grupy postanowiłem podzielić na lata wspinania się na szczyt oraz na okres dojrzały.

DROGA NA SZCZYT Iron Maiden (1980) 9/10 Dla wielu fanów sukces Iron Maiden nierozerwalnie łączy się z obecnością wokalisty Bruce’a Dickinsona. Jednak to dwie pierwsze płyty, nagrane gdy Bruce śpiewał jeszcze u konkurencji pozwoliły wybić się młodemu wtedy zespołowi. Debiut jest dziś klasykiem heavy metalu. Obdarzony mniejszą niż Bruce skalą głosu, ale za to niezwykłą punk rockową zadziornością Paul Di’Anno sprawdza się tu znakomicie. Running Free i utwór tytułowy bardzo szybko stały się Maidenowymi klasykami. Najlepsze wrażenie robi jednak na tej płycie Phantom Of The Opera. Warto zauważyć dwie kompozycje ukazujące subtelniejszą twarz Maiden – Remember Tomorrow oraz Strange World.

Killers (1981) 9/10

Drugi album powszechnie uważany jest za płytę słabszą od debiutu. Jest to jednak mocno krzywdzący osąd, bo w końcu to tu mamy takie klasyki, jak Killers czy Wrathchild. Płyta powala nie tylko dynamiką, ale też różnorodnością. Porywający

18

kawałek instrumentalny Genghis Khan oraz niezwykle dynamiczny Purgatory to bardzo mocne punkty tego krążka. Dla przeciwwagi, niemal progrockowy, częściowo akustyczny Prodigal Son to utwór daleki od typowych heavy metalowych galopad, których umiejętność pisania wyróżniała Iron Maiden spośród ówczesnych młodych zespołów sceny NWOBHM.

The Number of the Beast (1982) 6/10

Bruce Dickinson dołącza do zespołu i na dzień dobry nagrywa jedną z najbardziej znanych płyt w świecie muzyki metalowej. Z perspektywy czasu, jest to jednak album nieco przereklamowany. Utwór tytułowy oraz Run to the Hills to megaklasyki heavy metalu, ale ich jakość nie dorównuje statusowi. To raczej dość sztampowe granie, dużo mniej ciekawe aranżacyjnie od dwóch poprzednich płyt. Z drugiej strony, zamykający album Hallowed Be Thy Name na swoją wysoką pozycję w świecie mocnej muzyki w pełni zasługuje. Nie można przeoczyć znakomitego, przywodzącego na myśl płyty Black Sabbath z Dio, Children of the Damned oraz pojawiającego się tylko na niektórych wydaniach Total Eclipse.


Piece of Mind (1983) 7/10 Na czwartej płycie zespołu po raz pierwszy pojawiła się w komplecie piątka muzyków, którzy, z małymi przerwami, grają w Iron Maiden do dziś. Wraz z dopracowaniem składu osobowego, zespół na dłuższy czas wszedł na wysokie obroty. Charakter muzyki zawartej na Piece of Mind nie różni się specjalnie od tego z bardziej znanej poprzedniczki, nie ma tu jednak wpadek, takich jak Gangland czy dość toporne Run to the Hills. Mamy za to rewelacyjne popisy wokalne w Where Eagles Dare i Flight of Icarus, klasyk (tym razem w pełni zasłużony) w postaci The Trooper oraz oparty na powieści Dune, rozbudowany kawałek To Tame a Land, będący doskonałym zwieńczeniem tego albumu.

Powerslave (1984) 8/10

Dwie poprzednie płyty oparte były na doskonałej pracy sekcji rytmicznej, Powerslave to w pewnym sensie zwrot w stronę gitary. Możemy się o tym przekonać od samego początku, dzięki niemal wzorcowemu kawałkowi heavy metalowemu – Aces High. Kultowy status osiągnął wśród fanów zespołu także genialny, niezwykle złożony i budujący napięcie The Rime of the Ancient Mariner oraz oparty na pasujących geograficznie do okładki albumu motywach utwór tytułowy. Niewątpliwie siłą tej płyty są też dwie następujące po sobie kompozycje poruszające wątek szermierczy. Warta uwagi jest zwłaszcza pierwsza z nich, ozdobiona jazgoczącymi gitarami Flash of the Blade. Powerslave to ukryty klasyk heavy metalu, niesłusznie pozostający w cieniu dwóch sławniejszych, ale nie aż tak ciekawych poprzedniczek.

Somewhere in Time (1986) 8/10

Pierwsze dwie płyty Iron Maiden stanowiły pewną całość, podobnie jak kolejne trzy albumy. Somewhere in Time to pierwszy z kolejnych bliźniaczych krążków. Po raz pierwszy słyszymy, oprócz czystych gitar, także gitarowe syntezatory. Metalowe galopady znane z poprzednich wydawnictw ustąpiły miejsca przestrzeni i przebojowości. Dickinson korzystnie zrezygnował z większości najwyższych zaśpiewów, które choć imponujące, w dużych dawkach bywały męczące. Cała płyta właściwie brzmi znakomicie, jednak na uwagę, oprócz hitu Wasted Years (chyba najlepszy z tych znanych maidenowych kawałków), zasługuje też dynamiczne Deja Vu oraz rozbudowany, wieńczący płytę Alexander the Great.

Seventh Son of a Seventh Son (1988) 8/10

Rozwijając styl znany z Somewhere in Time, zespół zdecydował się na dodanie klawiszy. Również dzięki temu, 7th Son to chyba najbardziej chwytliwa płyta w dorobku Iron Maiden. Każdy niemal utwór miał spory potencjał singlowy (pamiętajmy, że mowa o latach 80-tych, kiedy rockowe i metalowe single odnosiły dużo większe sukcesy, niż obecnie), a połowa płyty tymi singlami się stała. Najciekawszą kompozycją na albumie jest utwór tytułowy, zdradzający progresywne ciągoty zespołu, które w pełni objawią się ponad dekadę później. Nie przeoczcie jednak porywającego singla The Evil That Men Do, a także zamykających płytę The Clairvoyant i Only the Good Die Young.wrę

19


No Prayer for the Dying (1990) 5/10 Początek lat 90-tych przyniósł zmiany w zespole. Po raz pierwszy od dłuższego czasu zmienił się skład grupy. Adrian Smith odszedł, na jego miejsce przyjęto Janicka Gersa, gitarzystę polskiego pochodzenia. Zmieniło się też brzmienie zespołu. W pewnym sensie grupa cofnęła się do swoich początków. Dickinson śpiewał dużo niżej i bardziej zadziornie, niż na płytach z lat 80-tych, klawisze i syntezatory poszły w odstawkę, a tematyka tekstów zeszła na obszary społeczne. Wygląda świetnie. Niestety tylko w teorii. W praktyce płycie brakuje tego czegoś, co odróżniało wcześniej Iron Maiden od innych zespołów heavy metalowych. Brakuje też dobrych melodii. Całość ratuje genialny utwór tytułowy oraz najbardziej znany kawałek z płyty, Bring You Daughter... Nieźle prezentuje się The Assassin z dynamicznym refrenem. Reszta niestety do zapomnienia.

Fear of the Dark (1992) 5/10

Fear of the Dark pod każdym względem kontynuuje płytę poprzednią. Ten sam skład (po raz ostatni), podobne brzmienie, zbliżona tematyka tekstów. Niestety również poziom taki sam. Większość tego albumu jest boleśnie nijaka. Niby da się tego słuchać, ale po co, skoro zespół nagrał wiele lepszych rzeczy? Najciekawsze momenty na płycie to te, kiedy panowie odważniej nawiązują do twórczości lat 80-tych. Należą do nich wielbiony przez fanów tytułowy, Afraid To Shoot Strangers oraz przebojowy Judas Be My Guide. Świat nie straciłby wiele, gdyby reszta kompozycji nigdy nie powstała.

okres dojrzały:

The X Factor (1995) 6/10 Wszystko się zmienia, zmienił się i wokalista w Iron Maiden. Miejsce Dickinsona skupiającego się na karierze solowej zajął Blaze Bayley. Zmienił się również, po raz pierwszy, autor okładki. A muzyka? Brzmienie pozostało z grubsza

20

w klimatach ostatnich dwóch albumów, stało się jednak cięższe, mroczniejsze, w czym niewątpliwy udział miał obdarzony dość niskim głosem wokalista. Niestety album nie porywa. Jego główną wadą jest długość: tu po prostu nie ma materiału na 71 minut! Dwa nie zawarte na płycie utwory, Judgement Day i Justice of the Peace, wyraźnie przewyższają potencjałem większość kompozycji z The X Factor. Trudno jednak nie zachwycić się monumentalnym The Sign of the Cross, porywającymi Lord of the Flies i Man on the Edge oraz rytmicznym Look for the Truth. Warto jednak zauważyć, że te utwory znajdują się na początku płyty. Dalej, niestety, często wieje nudą.

Virtual XI (1998) 5/10

Podobnie jak poprzedni album, Virtual XI cierpi na brak dynamiki i zapamiętywalnych motywów. Zespół brzmi jakby był zmęczony graniem, a powtarzane do znudzenia refreny po jakimś czasie zaczynają dość mocno irytować. Trzeba jednak przyznać, że zapowiadało się całkiem nieźle, bo otwierający płytę Futureal, to jeden z bardziej energicznych utworów Maiden. Z kolei The Clansman to już maidenowy klasyk, nawiązujący brzmieniowo i tematycznie, do płyt z lat 80-tych. Nie przegapcie imponującego zakończenia płyty, w postaci podniosłego Como Estais Amigos – to największy, choć niezbyt znany, klejnot na tej płycie.

Brave New World (2000) 9/10

Ten album to początek najnowszej ery zespołu. Bruce Dickinson i Adrian Smith wracają, a zespół staje się sekstetem, gdyż następca tego drugiego, Janick Gers, pozostaje w grupie. Trzy gitary? Czemu nie! Jak najprościej opisać tę płytę? To po prostu album, który jest naturalną kontynuacją Seventh Son... Mamy tu sporo podkładów klawiszowych, porywające solówki, znakomicie śpiewającego Bruce’a, który zrezygnował z chropowatej maniery z początku lat 90-tych, a jednocześnie jego wysokie zaśpiewy są dużo milsze dla ucha niż w latach 80-tych. Zupełnie jakby poprzednie cztery płyty nigdy


nie powstały. Jedyną pozostałością po ostatnich dokonaniach są ciągoty w kierunku bardziej rozbudowanych form. Brave New World to pierwsza płyta Iron Maiden tak bardzo zahaczająca o rejony progresywne. Te najbardziej złożone kompozycje stanowią o jej sile – rozpędzony utwór tytułowy, zupełnie szalony momentami Dream of Mirrors, The Nomad z arabskimi naleciałościami dźwiękowymi oraz fantastycznie bujający Blood Brothers to niewątpliwie najlepsze momenty płyty. Warto też wspomnieć dwa ostatnie utwory – Out of the Silent Planet, The Thin Line Between Love and Hate oraz fantastyczną solówkę Smitha w singlowym The Wicker Man.

Dance of Death (2003) 8/10

Ta płyta to rozwinięcie stylu z Brave New World. Znowu nacisk kładziony jest głównie na rozbudowane, pełne rozmachu kompozycje, wspomagane dodatkowo orkiestracjami. Łatwo przesadzić z patosem, ale zespół na szczęście jest ostrożny z ozdobnikami. Krótkich form nie brakuje – New Frontier przywodzi na myśl czasy The Number of the Beast, a Rainmaker wyróżnia się chwytliwą partią gitary. Jednak prawdziwą treścią tej płyty są właśnie wspomniane na początku długie utwory. Kawałek tytułowy to jedno z największych dzieł w historii tego zespołu, podobnie jak monumentalny Paschendale. No More Lies brzmi niemal jak zaginiony kawałek z czasów, gdy w zespole śpiewał Blaze, natomiast zamykający płytę Journeyman to pierwszy utwór zespołu zagrany w całości na akustycznych gitarach, z refrenem, który aż prosi się o wspólne śpiewanie z fanami podczas koncertów. Płyta nie jest jednak idealna. Obok okropnej okładki (choć sam pomysł był świetny) mamy tu też 2-3 wypełniacze, bez których to wydawnictwo mogłoby się obejść, a i jego czas trwania byłby wtedy bardziej zbliżony do najbardziej klasycznych albumów.

A Matter of Life and Death (2006) 9/10

Kontynuacja pomysłów z Dance of Death, pomieszanych z dość posępnym i momentami przytłaczającym klimatem The

X Factor. Zespół niemal całkowicie zrezygnował z prostszych i krótszych form. Poza drugim singlem, Different World, żaden utwór nie schodzi poniżej 5 minut. Zawiedzie się ten, kto oczekuje od zespołu zwięzłych, kilkuminutowych heavy metalowych galopad z tekstami o magii, czy siłach nadprzyrodzonych. Na AMOLAD dominuje tematyka religijno-wojenna, a większość utworów określić można przymiotnikami: monumentalny, potężny, czy popularnym ostatnio: epicki. Taki jest Brighter Than a Thousand Suns, jeden z najlepszych i najambitniejszych kawałków w dyskografii zespołu. Nie inaczej w przypadku innych rozbudowanych kompozycji – The Longest Day, Lord of Light, The Legacy. Nie da się jednak ukryć, że zespół chwilami zaczął wpadać w pewien schemat w pisaniu tych dłuższych utworów. Spokojny start, stopniowe rozpędzanie się i powrót do początkowego motywu na sam koniec – taka formuła po jakimś czasie przestaje zaskakiwać. To główny, być może nawet jedyny, minus tej znakomitej płyty.

The Final Frontier (2010) 7/10

Ostatni, jak dotąd, studyjny album Iron Maiden bazuje na klimacie i brzmieniu wcześniejszych płyt, nagranych w tym składzie. Albumu słucha się całkiem nieźle, a najlepsze jego momenty: powalający Starblind i bujający Coming Home to jedne z najciekawszych utworów w najnowszej historii zespołu. Jednak całość zbyt często powtarza motywy już nam znane. Iron Maiden nigdy nie nagrywał więcej niż 3-4 płyt z rzędu w podobnych klimatach. Teraz jednak wydaje się, że panowie trochę utknęli w lekko progresywno-heavy metalowym schemacie i nie za bardzo mają pomysł jak go rozwinąć. Cała nadzieja w tym, że następny album będzie kolejnym zwrotem w innym kierunku. Żeby jednak być uczciwym, zauważyć trzeba, że takiego utworu, jak Satellite 15, który pełni rolę albumowego intra, zespół jeszcze nigdy nie nagrał. Czy mi się to podoba? Nie jestem pewien. Czy jest to jak na Iron Maiden nowatorskie brzmienie? Z pewnością. Daje to nadzieję, że zespół nie da się na stałe złapać w pułapkę tak samo brzmiących płyt.

21



tekst: Karolina Karbownik / materiały prasowe foto: John McMurtrie © 2011 Iron Maiden Holdings Ltd.

Nowa, koncertowa płyta Iron Maiden En Vivo ukazała się 26 marca 2012 roku. Format zapisu do wyboru, do koloru: Blu-Ray, 2 DVD, 2 CD i 2 LP.

EDDIE w kontenerze Z

arejestrowany 10 kwietnia 2011 roku w Estadio Nacional w Santiago (Chile) występ przed 50-tysięczną publicznością to dwugodzinne show ze wszystkim tym, co Iron Maiden ma w swojej ofercie: spektakularną scenografią, Eddim, siłą i dynamizmem niezawodnych na żywo muzyków. Koncert odbył się w ramach trasy The Final Frontier World Tour 2010-11. Fakt, że kręciliśmy w Ameryce Południowej był dla mnie niezwykle ważny. - przyznaje basista, Steve Harris. Zawsze, gdy gramy dla tej części świata jesteśmy zahipnotyzowani reakcją fanów i chcieliśmy uchwycić to na naszym filmie. Po długim namyśle wybraliśmy koncert w Santiago, jako jeden z najlepszych występów podczas całej trasy. Przełomowym wydarzeniem była również możliwość zagrania na legendarnym Estadio Nacional. Fani znają przyczyny, dla których tak późno zdecydowaliśmy się zagrać nasz pierwszy koncert w Chile. Jednak, kiedy w końcu się udało - reakcja z ich strony była tak niesamowita, że zdecydowaliśmy się wrócić i zagrać kolejny raz. Koncert ukazuje również nowego, gigantycznego Eddiego. Niestety nie mógł być z nami obecny podczas europejskiej części trasy koncertowej, ale udało nam się przetransportować go w specjalnym, olbrzymim kontenerze, zaraz przed końcem naszych występów w Ameryce Południowej, dzięki czemu mieliśmy tę wspaniałą możliwość, aby uwiecznić go na DVD, tak aby wszyscy mogli uwierzyć, że naprawdę był tam z nami obecny! Koncert został sfilmowany przy użyciu kamery 222HD oraz octo-kamery (latającej kamery, która jest w stanie uchwycić zbiorowe sceny tłumu z

lotu ptaka). Całość została nagrana w stereo jak i w 5.1 audio oraz zmiksowana przez producenta Kevina Caveman Shirley’a od lat współpracującego z Iron Maiden. Dzięki częstemu użyciu podzielonych ekranów, fani mogą na bieżąco śledzić poczynania swoich gwiazd na scenie, a set lista przesuwa się płynnie pomiędzy utworami z albumu Iron Maiden The Final Frontier przez klasyki uwielbiane przez fanów z bogatej dyskografii.

Bonusem jest druga płyta dvd, która zawiera 88minutowy film dokumentalny Behind The Beast. Jest to domowy materiał opracowany przez silnie związanego z Iron Maiden – Andy’ego Matthewsa. Andy ukazuje życie za kulisami, zadania całego zespołu technicznego oraz innych osób biorących udział w tworzeniu show. Dodatkiem jest również materiał filmowy prezentujący, jak zawiłym procesem jest przygotowanie stadionowego koncertu zza sterów Boeinga 757. Bonusowe DVD zawiera rozszerzoną wersję clipu promocyjnego Satellite 15…The Final Frontier, kulisy rejestrowania teledysku oraz scenę otwierającą clip. Oprócz wersji na Blu-Ray, koncert ten będzie dostępny również w wersji limitowanej na podwójnym DVD, jako wydanie kolekcjonerskie oraz na winylu. Tradycyjny dwupłytowy album (2 CD) En Vivo będzie można dostać w wersji Digital, jako Digital Download CD soundtrack album lub Digital Download Video.

Podczas Final Frontier World Tour 2010-11 Iron Maiden już po raz trzeci okrążyli świat swoim Boeingiem 757, Ed Force One, za którego sterami zasiadł Bruce Dickinson. Trasa objęła 98 koncertów w 36 krajach przed 2 milionami fanów.

23


rock shop red. Karolina Karbownik

Pokaż mi swoje skarpetki, powiem ci jakiej słuchasz muzyki Dziś, w comiesięcznym przeglądzie tego, co można kupić tu i ówdzie (tu: w oficjalnych merchshopach zespołów, ówdzie: wszelkie metal shopy, e-baye i in.) skarpetki. Uwaga! Logo ma wystawać z butów!

24


news access red. Marcelina Gadecka

Slayer topi stal

fot. www.robzombie.com / www.slayer.com / www.metal-shop.com / www.lucky13.com

W 1983 roku, muzycy początkującego wówczas Slayera, udzielili wywiadu dla magazynu Whiplash. Do publikacji nie doszło. Po 29 latach zapomnienia zapis wywiadu pojawił się w sieci. Co mówili Kerry i Jeff? Przeczytajcie!


backstage access

KATARZYNA KONIECZKA

ubrała lucyfera


EMOCJE, BRUD I DROGA. PYŁ PUSTYNI NA KTÓREJ ŻYCIE UMARŁO. MIŁOŚĆ, ŚMIERĆ I TORTURY. KOLEKCJA NEKROMANTIK TRZĘSIE. PODOBNIE JAK KOSTIUMY, KTÓRE KATARZYNA KONIECZKA ZAPROJEKTOWAŁA DLA BEHEMOTH.

Karolina Karbownik foto: Mia Look / Kobaru www.kobaru.pl / Behemoth "Lucifer"

fot. Behemoth Lucifer

Co kostium sceniczny ma przekazywać? Artysta musi się identyfikować z treścią, jaką niejako przemyca kostium. Na scenie jest bohaterem własnego filmu, opowieści, tworzy kreację. W przypadku zespołu Behemoth to byli bohaterowie, którzy, jak to powiedział jeden z członków zespołu żartem lubią odgłos palonego ołtarza, bo fajnie skwierczy. Taki bohater nie śpiewa w dżinsowej kurtce w kolorze blue. Nosi coś, co ma na sobie żebrowane konstrukcje, bo nawiązują do szkieletu. Zniszczony materiał i pył z pustyni lub światów, w których był gdzie była sucha, jałowa ziemia i wszystko tam umarło. Jest w tym emocja, jest brud i jest droga. Kiedy projektowałam kostiumy dla Dody myślałam, że tak szalenie seksowna kobieta powinna być współczesną Barbarellą. Trudno ubrać wokalistkę, która jest sexy. Trzeba znaleźć dla niej konwencje, która będzie pasowała do jej własnych wyobrażeń.

A wyobrażenia Nergala? Jakie były? O co poprosił Cię w swoim zapytaniu o współpracę nad klipem Lucifer? Kolekcja Nekromantik była dla zespołu uroczo pojechana i odpowiednio barbarzyńska, dlatego modelki zostały odziane i zakute w metalowe ozdobniki. To pokrywało się z wyobrażeniem Nergala i reżysera Darka Szermanowicza z Grupy 13, który realizował teledysk. Kostium dla Nergala zrobiłam wcześniej. >

27



Podobała mu się kurtka z mojej kolekcji Very Twisted Kingdom i chciał żeby jego była zrobiona podobna techniką tylko żeby była bardziej brudna, obszarpana, jakby obłocona. Od czego zaczęłaś projektowanie kostiumów dla Behemotha? Na początku były rozmowy o wzajemnych wyobrażeniach. Fakty są też takie, że na początku zaczęłam się pieścić ze szczegółem zapominając o tym jak bardzo członkowie zespołu szaleją na scenie. To było dla mnie ważne doświadczenie i zarazem trudne. Każdy chciał strój trochę inny, a zarazem żeby była w tym jakaś spójność. Nie jest to z pewnością proste zadanie.

Jeśli kostium mógłby mówić, jak brzmiałaby wypowiedz kolekcji Nekromantik? Nekromantik bardzo mi pasował do Justyny Steczkowskiej. Pamiętam jej wcielenia z czasów Grawitacji, Dziewczyny Szamana, które były dość masochistyczne. Justyna według moich własnych odczuć reprezentuje taki typ seksualności: delikatnej, kobiecej i krzywdzonej. O tym też jest tak naprawę Nekromantik: o krzywdzeniu, które jest w gruncie rzeczy bardzo opiekuńcze. Tkaniny mają przywodzić drastyczne obrazy, ale sposób, w jaki są szyte - godzinami, ręcznie - nawiązuje do sfery, która jest w kobietach i na którą się godzą, bo tego pragną. O tym też mówią te maszynki instalacje, które pokazują klimaty narzędzi tortur i sprzętów wyglądających na medyczne. Jest to tak naprawdę o miłości, o relacjach między kobietami i mężczyznami. Miłość najbardziej magiczna jest niespełniona. Jak to napisałam kiedyś w przypisach pod zdjęciami do kolekcji: ...Kiedyś w wierszach i sonetach pisano o miłości platonicznej, tej wyidealizowanej, niespełnionej. Taka miłość jest najbardziej dramatyczna. Jak gdyby pokocha kogoś, kto jest martwy. Powoli ostyga z każdą minutą, zaczyna być zimny, coraz bardziej niedostępny. Zaczyna się kotłowanina myśli… “Przecież nie możemy być razem...”. Skóra zaczyna być śliska, zaczyna śmierdzieć. Obiekt fizycznie wymyka się i jest to wielki sprawdzian dla siły uczuć. Trudności zaczynają się nawarstwiać, bo w grę wchodzi fizyczna odraza. Z drugiej strony taka pielęgnacja, mrówcza praca nad tym związkiem mnie wzrusza...

fot. Mia Look

Przez to rozumiem, że członkowie zespołu ingerowali w trakcie prac nad kostiumami w Twoją pracę. Były spory, burze mózgów? Największym problemem były dla mnie kwestie techniczne. Robię rzeczy, które są przede wszystkim przeznaczone do zdjęć. Powiedzmy sobie szczerze: to rzeźby. A tutaj musiałam skoncentrować się na tym, żeby kostiumy były wytrzymałe i jednocześnie, żeby wyglądały. To członkowie zespołu byli tutaj klientami. Musiałam schować swoją art manierę i swoje wiem lepiej i zrozumieć, że to oni mieli racje. Bo mieli racje i to było dla mnie świetne doświadczenie.

To, co mówisz jest piękne, a zarazem odrażające. Jak zareagował świat na Twoją kolekcję? Przede wszystkim niekoniecznie ktokolwiek zrozu- >

29


miał kwestie techniczne. Ludziom się wydawało, że to są jakieś stare aparaty ortodontyczne lub inna maszyneria używana kiedyś w medycynie, a ja dokonałam jedynie zestawienia, stylizacji. Otóż nie. To są misternie skręcane i montowane przeze mnie instalacje, które oczywiście wywarły konsternacje w widzach. Musiałam długo czekać na docenienie tego tematu. Jedni, projektanci chwalili za w końcu konsekwentną kolekcję, a tak zwani normalsi byli oczywiście przerażeni i zaciekawieni moim, zapewne chorym, umysłem. Nie obyło się także bez skandalu ;)

Masz na myśli kopiowanie Twoich instalacji przez Lady Gagę? To nie było kopiowanie, ale zjawisko dość znane i równie mało sprecyzowane, co powszechne: Inspiracja. Styliści Gagi dostali może rzeczy do ręki, oglądali je za równo na zdjęciach jak i na żywo i po prostu zlecili jakiejś firmie, z którą już współpracowali, żeby zrobiła coś podobnego. To widać na zdjęciach z sesji Gagi do Vogue i w samym klipie. Nie tylko ja to zauważyłam. Parę osób wiedziało, że wysyłałam piosenkarce rzeczy, a jak wyszedł teledysk dzwonili i gratulowali mi. Ja musiałam dwukrotnie obejrzeć uważnie klip, żeby się zorientować, że to nie moje. Poza tym twórca to czuje, te szczegóły, elementy, specjalnie niedociągnięte, zawiasy i szyny w trochę innym miejscu… Polski świat mody podzielił się tu chyba równo: na Twoich obrońców i tych, którzy zarzucali kopiowanie strojów Gagi przez Ciebie. To musiało boleć. Największym numerem tej sytuacji było to, że nikt nie przypuszczał, że tacy ludzie, jak styliści Lady Gagi do mnie piszą. Przecież ani nie skończyłam żadnej zagranicznej uczelni, ani nawet nigdy nie byłam za granicą, a oni znają moje prace. To mi przysporzyło wrogów, no bo jak to? Ja wiem, że czyjś sukces boli, sama nie cierpiałam naszych niektórych projektantów. Najpierw ich doceniałam, a potem potrafiłam ich nie cierpieć, bo zaglądali z każdej gazety. Uznałam, że są przereklamowani, a za tym nie szło żadne wizjonerstwo ich produktów. Nawet parę osób się obraziło. Tutaj, w tym środowisku panuje ogromna zazdrość o sukcesy. Ubodło ich to, że nie mam sztabu piarowców, asystentki, ba nawet menedżera, a grzebią mi w portfolio gwiazdy takiego formatu. Żeby coś takiego osiągnąć trzeba przysłowiowo truć dupę stylistom i menedżerom, wysyłać ciuchy w ciemno lub szukać jakiś innych dróg dojścia. Najbardziej jednak mi dopiekli fani i pseudo fani amerykańskiej wokalistki. Na mojej stronie na facebooku odbyła się istna rzeź.

Kiedy mówisz o torturach, śmierci, ciele, skórze… Przypominają się sceny z Milczenia Owiec. Hannibal Lecter może być inspiracją? Temat Milczenia Owiec jest mi bliski, tylko że inspirującą dla mnie jest bardziej postać tego finalnego złoczyńcy, ta sama która posłużyła za pierwowzór dla autora książki. Ten człowiek, którego nazwiska nawet nie pamiętam, bo przeczytałam o nim jedynie jeden artykuł, szył różne bibeloty i części galanterii z ludzkiej skóry. Cały jego życiorys wywarł na mnie >


fot. Mia Look


fot. Mia Look


wrażenie, a ja mam taką zasadę że nie wgłębiam się w rzeczy które mnie zainteresowały. Liczy się to pierwsze zapamiętanie, to co się wryło i zapisało w pamięć. Te drastyczne inspiracje wynikają z mojej osobowości. Od zawsze interesowały mnie tylko silne bodźce i podobno tylko na takie reaguję.

A horrory dają Ci takie bodźce? Moja zaprzyjaźniona stylistka, gdy zobaczyła Twoje prace w wideoklipie Lucifer, miała skojarzenia z filmem Piła i kilkoma podobnymi? To bardzo częste skojarzenia. Tam są bardzo zmyślne urządzenia, nastawione na czas, po którym mają zabić. Oglądałam kilka scen z tego filmu i pamiętam dziewczynę, która miała coś w rodzaju wnyków na twarzy. Wydaje mi się, że same maszynki są jakby pociągnięciem tematu z filmu Cela gdzie kobiety były zakutymi w obroże niewolnicami i gdzieniegdzie pojawia się knebel albo jakaś błyszcząca szyna. Także scena z filmu Charlie i fabryka czekolady gdzie mały Willie Wonka ma stary aparat ortodontyczny przymocowany do czoła i ramion była dla mnie dużą inspiracją. Twoje kostiumy nosza muzycy pop [Doda, Steczkowska] teraz pojawili się w nich członkowie Behemoth. Która muzyka jest Ci bliższa? Justyny Steczkowskiej słuchałam kiedyś godzinami. To, co mi się podoba dzisiaj to zbiór muzyki dość różnej i dość komercyjnie niepopularnej. Lubię Rammstein i Mansona, który wizualnie też jest mi bliski.

Czy taka muzyka: Manson i Rammstein, może dać Ci silne bodźce, na które zareagujesz? Manson ma bardzo dobrze zorganizowany wizerunek, który idealnie zespala się z jego ideologią. Zarówno klipy, jak i jego teksty, zawierają prześmiewcze dla szołbiznesu akcenty. Jest w tym dużo groteski, którą uwielbiam. To wszystko jest perfekcyjne. Manson niesamowicie podchwytuje nowe trendy: ostatni klip zawiera sceny inspirowane filmem Holly Mountain, na który jest istny, niekończący się szał od jakiś 3 lat. Jeśli chodzi o Rammstein to przede wszystkim lubię koncerty, które są wielkim widowiskiem. Moi znajomi wprowadzili mnie w ten świat pokazując klipy koncertowe. Jestem im za to bardzo wdzięczna.

Jak wspominasz pracę na planie teledysku Lucifer? Było coś, co szczególnie zapadło Ci w pamięć? Jak mam być zupełnie szczera to były jaja jak berety, dużo zabawy, nawet coś w rodzaju demolki. Wokół było mnóstwo twórczych ludzi, a wszystkiemu towarzyszyły ostre teksty Maćka Maleńczuka. To jedna z osób z szołbiznesu, która nie jest absolutnie przereklamowana. fot. Kobaru www.kobaru.pl

Gdzie w najbliższym czasie będziemy mogli zobaczyć Twoje kostiumy? Najbliższa wydaje mi się wystawa w Paryżu, właśnie dogadujemy szczegóły, będzie można zobaczyć zdjęcia i same kostiumy w formie ekspozycji. Prawdopodobnie w maju. �


undressed

FACE IT

Rozbawiła mnie ostatnio reklama: Ostra muzyka, hasający blackmetalowi “szataniści”, tekst mało antychrześcijański (zachwalający zalety bezprzewodowego Internetu). Nie brakło blackmetalowego anturażu (stroje, makijaż, groźne pozy). przyjrzyjmy się bliżej historii (i potrzebie) makijażu w muzyce rockowej i metalowej. Agnieszka Lenczewska foto: Karolina Karbownik / materiały prasowe

O

zdabianie ciała, tatuaże, skaryfikacja, czy w końcu makijaż przedstawiciele gatunku homo sapiens stosowali na swoich ciałach od początku istnienia. Świadczyć o tym mogą artefakty znalezione w jaskiniach we Francji, czy Hiszpanii. Wygląd naszego ciała, naszej skóry decydował o pierwszym wrażeniu oraz ma zasadniczy wpływ na postrzeganie naszej atrakcyjności. Rysunki na ciele miały ogromne znaczenie dla Indian, dla ludów pierwotnych, starożytnych Rzymian, czy Maorysów. Poddanie się skaryfikacji było chwilą ważną w życiu człowieka, stawało się niemalże elementem jego inicjacji. W wielu kulturach, poddanie się procesowi skaryfikacji świadczy o sile, męstwie i odwadze. W rezultacie, blizny budzą podziw społeczeństwa. Tatuaż do dnia dzisiejszego ma również znaczenie symboliczne. Podobnie rzecz ma się z makijażem. Jednocześnie tak zakorzeniona w naszym kręgu kulturowym atencja do bladej skóry spowodowała, iż do dnia dzisiejszego bladość cery stanowiła wyznacznik piękna. Przez wieki blada skóra uważana była za symbol wyższego statusu społecznego. Już starożytne Rzymianki i Greczynki, ceniły jasną karnację. Opalenizna była oznaką prostactwa, kojarzona z najniższa klasą społeczną. Może to dziwić, ale niechęć do opalenizny zawdzięczamy Hollywood i jego pojęciu o bladym pięknie. Świat oszalał na punkcie bladych twarzy bohaterów Zmierzchu czy Prawdziwej Krwi. Bladość stała się pożądana. Nowoczesne trendy w makijażu wykorzystują te pięć minut wampirzego piękna.


pokaż swoją twarz, a powiem ci kim jesteś Wielu anropologów kultury uważa, że podczas koncertu rockowego (traktowanego, jako swego rodzaju misterium) widz/ słuchacz/uczestnik ma do czynienia z rytuałem przejścia. Dźwięki, oprawa wizualna i sceniczna prezencja artysty ma w tym przejściu pomóc. Malowanie twarzy, ubrania, symbolika gestu i czynu wzmacnia przekaz muzyki. Od początków rockowej muzyki artyści malowali twarze (Chuck Berry). Makijaż wykorzystywał Artur Brown. Apogeum scenicznego makijażu przyszło w latach 70-tych XX wieku wraz z KISS. Gene Simmons miał łeb nie od parady, skoro przeszły mu przez usta następujące słowa: numer z pomalowaniem sobie ryjów wart był tych kilkudziesięciu milionów dolców... Glamrockowcy (Mark Bolan, Gary Glitter, David Bowie) również nie gardzili malowidłom. Do szufladki męski makijaż w muzyce rockowej wciśnięto nie bez przyczyny Alice Coopera. Zamiast lukrowatego i błyszczącego glamowego make-upu, muzyk ten zaserwował publiczności makabryczny wizerunek skorelowany z całym anturażem alicjowego horror-show. Makijaż nie oszczędził również muzyki progresywnej (Peter Gabriel, Genesis i Fish, Marillion). Parateatralne show z magiczną atmosferą plus niesamowicie wytapetowana twarz frontmana wprowadzały sporo ożywienia. Do tego jakże obszernego worka z męskim makijżaem można byłoby wrzucić jeszcze gromadę gotów, miłośników The Cure, Boya George’a, lub stado utapirowanych metalowych pudli (moje kochane Mötley Crüe). Piorunujące wrażenie musiał wywrzeć Alice Cooper na niejakim Kimie Benedixie Petersenie, znanym jako King Diamond. Ten zmienił swe duńskie lico na rzecz demonicznej, satanistycznej ekspresji właśnie po koncercie Alice’a Coopera w 1975 roku. Świat muzyki, w tym też heavy metalu, stał się inny.

Skąd makijaż odnalazł się w blackmetalu? Czym jest corpsepaint? Powołując się na Wikipedię to czarno-biały makijaż, który ma potęgować przesłanie, jak i wrażenie tajemniczości danego wykonawcy. W latach 80 zjawisko rozpowszechniło się za sprawą takich grup jak Hellhammer czy Mercyful Fate oraz w latach 90. wraz z rozwojem norweskiej sceny muzycznej (grupy Mayhem, Gorgoroth, Satyricon, Limbonic Art, Darkthrone). Byłoby jednak truizmem rzec, że tylko z chęci upiększenia swych, nie zawsze uroczych facjat, blackmetalowcy wykorzystywali corpse-paint na scenie. Nie, nie tylko znana im była symbolika kolorów (czerń, biel, czerwień). Malowanie twarzy kiedyś uznawane, jako barwy wojenne i symbol walki, dziś znajduje zastosowanie w muzyce reprezentując bojową postawę, brak bierności na otoczenie. Muzycy Gorgoroth walczący z chrześcijaństwem ozdabiają swe twarze jak pogańscy wojownicy z mitologii. Noszą czarne, skórzane ubrania różnego typu, często też karwasze i obroże z ćwiekami lub gwoździami, do tego dodatki w postaci łańcuchów, pasów zrobionych z nabojów, czy odwróconych krzyży zawieszonych na szyjach. Co więcej, według jednego z muzyków Mayhem (Pera Deada Ohlina) takaż blada facjata przypominała mu świeżo wykopane ludzkie zwłoki w stanie rozkładu (ach ten zapach śmierci!). To nekrofilskie podejście charakteryzowało nie tylko Mayhem, ale i całą szkołę norweskiego blackmetalu.

fot. materiały prasowe

droga do black metalu


rock style

36


CHAYENNE’EM

Weszłam do Sali kinowej obejrzeć film o odlotach Chayenne’a. Wyszłam z filmu “This Must Be The Place” (tyt. Oryginalny) o człowieku, który wyrusza w podróż w poszukiwaniu kogoś, a odnajduje siebie.

tekst: Karolina Karbownik foto: materiały prasowe ITI Cinema

ODLOT Z

37


C

hayenne o twarzy Seana Penna i wizerunku Roberta Smitha spogląda na nas z filmowych plakatów od połowy marca. Charakteryzacja perfekcyjna. Nie tylko makijaż, ale również strój: czarne buty Dr. Martens, bojówki, bluza, bransoletki z krzyżem maltańskim, kolczyk, łańcuszek. Ruchy, mimika i sposób mówienia Chayenne bardziej przypominają mi Ozzy’ego Osbourne’a. Na początku nawet myślę, że czeka mnie blisko 120 minut [głupawej] komedii. Przystaję na to, bowiem już od początku Penn a’la lider The Cure wzbudza moją sympatię, a przede wszystkim zainteresowanie. Już wiem, że mogę patrzyć na niego godzinami. Komedia? Nic z tego. Owszem, wiele jest momentów zabawnych wywołujących uśmiech, a nawet śmiech. Chayenne rozbraja każdym krokiem, gestem i spojrzeniem. Ale ma także inne oblicze, w którym kryje się dramat, chęć odnalezienia siebie, tęsknota, żal… Chayenne jest dziecinny, ale nie kapryśny. – opisuje głównego bohatera reżyser, Paolo Sorrentino. Podobnie, jak wielu dorosłych, którzy nie pożegnali się z okresem dzieciństwa, nauczył się eksponować tylko czyste, rozbrajające i tolerowane cechy dziecka. Przedwczesne zejście ze sceny muzycznej, spowodowane traumą, zmusiło go do życia, w którym nie potrafi znaleźć sensu. Toczy się ono oscylując pomiędzy nudą, a lekką depresją.

Chayenne jest rozpoznawalny i w brytyjskim centrum handlowym i na amerykańskiej prowincji. Wiele lat temu, jego zespół Chayenne and the Fellows (reżyserska wariacja na te-

34

mat Siouxie and the Banshees) był na topie, grywał nawet ze Stonesami. Nudę codziennego życia byłej gwiazdy stara się przełamać jego żona, Jane, w której rolę wcieliła się fenomenalna Frances McDormand, fanom kina znana z wielu filmów braci Cohen. Uprawia z mężem różne sporty; najchętniej jednak grają w pelotę w basenie z wypuszczoną wodą. Jak mówi główny bohater: gra w basenie, bo pelota jest fajniejsza niż pływanie. Jane w kuchni wywiesza francuski napis kuchnia, by mąż, mimo iż wie, że to kuchnia, miał urozmaicony krajobraz. Pozostałe godziny każdego dnia Chayenne upływają na robieniu zakupów, graniu na giełdzie i spotykaniu się ze znajomymi. Sam uważa, że jego najważniejszym zadaniem w tej chwili jest zeswatanie pary młodych ludzi. Tak naprawdę monotonię przerywa dopiero wiadomość o ciężkiej chorobie ojca, z którym nie widział się od 30 lat. Nie, nie tutaj Chayenne dostanie życiowego kopa. Do Nowego Jorku, gdzie mieszka ojciec , płynie statkiem, bowiem boi się latać samolotami. Tu będzie miała miejsce zabawna scenka, w której Chayenne podpowiada grupie kobiet, co zrobić, aby szminka się trzymała cały dzień. Tak, ze szminką mu do twarzy! Widząc Roberta Smitha z bliska, za kulisami, zrozumiałem, że w człowieku można znaleźć wiele pięknych i wzruszających sprzeczności. – opowiada Sorrentino. Stałem przed pięćdziesięciolatkiem, wciąż całkowicie utożsamiającym się z wizerunkiem, który z definicji należy do wieku dorastania. Jednak nie było w tym nic żałosnego. To było cos wyjątkowego, co – zarówno w filmach, jak w życiu – budzi zachwyt: niesamowity, wyjątkowy i ekscytujący wyjątek od reguły. To niezwykłe doświadczenie powtórzyło się kilka miesięcy później w Nowym


Jorku, kiedy w upalny, lipcowy dzień odbyła się pierwsza próba charakteryzacji i kostiumów z Seanem Pennem. Przed moimi oczami rozegrał się mały cud, gdy Sean Penn, przechodząc stopniową metamorfozę, najpierw przy pomocy szminki, potem mascary i stroju, a wreszcie sposobu chodzenia – naturalnego, a jednak innego niż na co dzień stał się całkowicie nową osobą: Chayenne’em. Ważną rolę w filmie spełnia muzyka, za którą odpowiedzialnym stał się David Byrne, wokalista Talking Head, którego również możemy zobaczyć w małej, ale ważnej roli. Gra tam

samego siebie. Kilkakrotnie słyszymy muzykę na żywo: w wykonaniu Talking Heads, młodego zespołu The Pieces of Shit i gry na gitarze Chayenne’a, do której śpiewa hit wspomnianego Talking Heads kilkuletni chłopaczek. Nie brakuje hitów, jak chociażezby The Passenger Iggy’ego Popa. Mamy podróż przez Stany Zjednoczone, przez dobrze dobraną muzykę i ciekawą osobowość uwielbiającego lemoniadę ze słomką Chayenne’a. Godne polecenia wszystkim dorosłym uwielbiającym glany, grającym na giełdzie, malującym paznokcie na czarno. I krawaciarzom, którzy musieli obciąć włosy, też ;-) �

35


rock savy Marcelina Gadecka foto: materiały prasowe

40

Krótka historia nośników audio


41


map of rock Miejsce, w którym zaczęła się historia The Doors. Miejsce, które było domem dla beatników i hippisów. Miejsce, do którego się wraca. tekst & foto: Karolina Karbownik

42

VEN


ICE BEACH V

enice Beach: rozległa plaża, długa promenada, wzdłuż której ciągną się liczne sklepy z pamiątkami, kawiarnie, studia tatuażu czy piercingu. Można kupić biżuterię idealnie pasującą do wybranego image. Pomiędzy promenadą, a plażą znajduje się trawnik: lekko górzysty o nieregularnym brzegu. Są wysokie palmy, place zabaw, prysznice, plażowa siłownia, miejsca dla skateboardzistów. Choć od jakiegoś czasu stała się miejscem amatorów deskorolki właśnie, wcześniej Venice Beach uchodziła głównie za mekkę beatników, którzy dołączyli do przesiadujących, bądź pomieszkujących tu od lat artystów. Pamiętają o tych artystycznych latach sklepikarze oferując spacerowiczom plakaty i zdjęcia vintage oraz koszulki z podobiznami zespołów i symbolami pop kultury. Z ogromnego malowidła ściennego na jednym z budynków spogląda na nas Jim Morrison wymalowany w roku 1991 przez Ripa Cronka (róg Speedway i 18th Pl.). Gdzie indziej

stoi mur z wyrytymi cytatami wierszy tworzących w erze beatników poetów. Tak, Jim Morrison też się załapał. Był mieszkańcem Venice Beach w latach 60-tych, zajmował dach budynku mieszczącego się u zbiegu Speedway i Westminster. Dla fanów The Doors jest tu o wiele więcej miejsc, które znają m. in. ze zdjęć z okładek albumów. Ale o tym w sierpniowym numerze.

Podobno mieszkają w Venice Beach Julia Roberts, Nicholas Cage, Anjelica Huston, Kate Beckinsale i wielu innych. Nie dziwne. Sama bym chciała. Jest tu malowniczo, uroczo, ciepło. Jedynie zdziwiła mnie cisza, jaka zapada nocą. Wypuściłam się niegdyś na wieczorny spacer wzdłuż oceanu aż za Santa Monica. Wracając około 23 wieczorem minęło mnie dwóch zdezorientowanych Włochów, którzy w przewodniku pokazywali mi informacje o tętniącym tu życiem nocnym i jakiś zagubiony rowerzysta. Venice śpi. Ciemne echo historii nuci cicho Moonlight Drive. A może to tylko szept oceanu?

39


rock shot

GIN&TONIC sky

tekst: Katarzyna Strzelec foto: Jakub “Bizon” MIchalski / 123rf

B

eautyful Mess to nie tylko tytuł jednej z solowych płyt Jeffa Scott Soto. Jest to również gra słów, która podsumowuje splot wydarzeń, z życia muzyka, następujących po sobie na przestrzeni kilku lat. Rozwód, odejście z Journey, ciągłe koncerty i nagrywanie kolejnych albumów. W końcu trzeba było się zatrzymać, zastanowić nad tym co przeminęło, zwrócić uwagę na otaczający świat. Takie cierpkie doświadczenia można porównać jedynie do smaku ginu z tonikiem. Czyżby właśnie ten drink był świetnym towarzyszem przy kontemplacji nad własnym życiem i trudnościami z jakimi przychodzi się nam zmagać? Odpowiedzi szukajcie w piosence Gin & Tonic Sky oczywiście sącząc napój tak prosty do przygotowania.

Składniki na 1 porcję: 50 ml ginu 200 ml tonicu trochę lodu można dodać pół lub cały plasterek cytryny Naczynie: wysoka szklanka. mieszadełko

Czas przygotowania: 5 min. Czas spożywania: o połowę krótszy.

Przygotowanie:

Do wysokiej szklanki z lodem wlewamy gin. Uzupełniamy tonikiem . Dodajemy plasterek cytryny. Podajemy z mieszadełkiem.




Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.