Maciej Chorąży: Leniwa rzeźba, dzięki uprzejmości artysty
Jak sądzisz, jaki procent twoich odkryć pozostaje w sferze samego tylko spojrzenia, a jaki materializuje się pod postacią obiektu? I czy wartościujesz jakoś te dwie kategorie: dzieło zerowe i obiekty sformalizowane, gotowe do przejęcia całych instytucji (jak przejmują nas losy zwierząt, całych królestw zwierząt)? W drugiej kategorii widzę twoje Kamienie.
Nie wiem, czy potrafię procentowo to sobie narysować. Może tak, że wszystko to 100%, z tego sto to, co wezmę, odejmuję od całości, klikam „lubię to” i zabieram, jakoś określam, nazywam. Mijałem na ulicy zepsute, czarne krzesło obrotowe, koślawo opierające się o ścianę kamienicy, i wiedziałem, że to klęczący ksiądz. Zrobiłem tylko zdjęcie telefonem. W jakiś sposób wziąłem sobie ten obiekt i jest już mój. Odejmuję to od 100. Kamienie to praca, którą zrobiłem z kilkunastu par zwiniętych skarpetek, które wyglądają jak małe skały albo czarno-szare serca. Ułożone w kopiec leżą na tafli lustra, to fragment romantycznego pejzażu. Po każdym wysuszonym, złożonym praniu, po kanapie i podłodze turlają się kamienie. W jakich słowach mógłbyś scharakteryzować swój sposób funkcjonowania w obiegu sztuki polskiej i międzynarodowej? Sprzedałeś jakąś pracę czy chciałbyś sprzedać? Jaki jest twój stosunek do rynku?
Póki co funkcjonuję jakoś po cichu, w sumie tak jak moje prace. One też są mocno dyskretne. Często zauważam, robię zdjęcie komórką albo oczami, coś mi się kojarzy. Zarabianie na sztuce jest na pewno miłe. Niczego jeszcze nie sprzedałem. Kiedyś na studiach dałem okropną rzeźbę na licytację — taki post-punk akt, z jednym cyckiem, jednym okiem, jakiś cyber wyfryzowany mutant! Wyceniłem go tak, że od początku było wiadomo, że się nie sprzeda. To była najdroższa praca tej aukcji. Nie chciałem się jej pozbywać. W ogóle mam wielki problem No81 / czytelnia
160—161