Nasz Dom 1919-2019. Pedagogiki społeczne, miasto i dzieciństwo w praktyce Naszego Domu

Page 1

1

Pedagogiki społeczne, miasto i dzieciństwo w praktyce Naszego Domu


2


Pedagogiki społeczne, miasto i dzieciństwo w praktyce Naszego Domu



Spis treści:

Esej wizualny, część I:

7

Architektura Naszego Domu na Bielanach (lata 20., 30.)

Marcin Gołąb, Marta Rakoczy, Zuzanna Sękowska

Nasz Tom. Pedagogiki 18 społeczne, miasto i dzieciństwo w praktyce Naszego Domu „Jak każdy inny dom rodzinny 36 prowadzony według dobrych zasad”.

Rozmowa z Magdaleną Pęzińską o pruszkowskich początkach Naszego Domu

Zuzanna Sękowska

Igor Piotrowski

Weronika Parfianowicz

Kolonizatorzy na poligonie. Międzywojenne dzieje zakładu 51 opiekuńczo-wychowawczego Nasz Dom i współpraca ze społeczeństwem w latach 1919–1939 70 Poszukiwanie przestrzeni. Wśród choin na piasku 81 Nasz Tani Dom Własny?


Piotr Kubkowski

Agnieszka Karpowicz

Kornelia Sobczak

Radosne latanie i rytmiczny 97 marsz. O rekreacjach Naszego Domu 110 Za miasto! Kolonie i półkolonie jako projekt społeczny „Coś tak zwartego, wyrazistego 125 i zachłannego – jak ideologia harcerska”. Kamiński, Falska i Nasz Dom „Zaufać dopiero wkraczającemu 144 w świat”.

Rozmowa z Martą Ciesielską o aktualności myśli Marii Falskiej i Janusza Korczaka

Marta Rakoczy

Agnieszka Witkowska-Krych

„Dwa sny chcę podać” – 160 Leonard dyktuje kalendarz Naszego Domu Nasz Dom Sierot, 184 czyli obecność i praca Janusza Korczaka wśród dzieci polskich i żydowskich


Marcin Gołąb

Esej wizualny, część II:

Jaśmina Wójcik, Jakub Wróblewski

Centrala (Małgorzata Kuciewicz, Simone De Iacobis)

„Znałem imię każdego psa, a było ich wtedy w Domu nie mniej niż nas”. Powojenne 197 losy Ośrodka Wychowawczego RTPD „Nasz Dom” im. M. Falskiej oraz Domu Młodzieży im. F. Dzierżyńskiego 210 Nasz Dom. Życie wewnętrzne. Pruszków, Bielany. (Lata 20., 30.) 227 Dokumentacja fotograficzna warsztatów Jaśminy Wójcik i pochodu ze sztandarami 237 Nasz Dom –

w zgodzie z przyrodą. Kolaż 241 Bibliografia 248 Biogramy autorów



Esej wizualny cz. I:

Architektura Naszego Domu na Bielanach (lata 20., 30.)


Zuzanna Sฤ kowska, Ilustracje na podstawie planรณw Naszego Domu z 1947 r., z Archiwum m.st. Warszawy, 2018


Budynek Naszego Domu na Bielanach, 1928/29. Fot. ze zbiorรณw Archiwum Naszego Domu

Bielany, lata 30. Fot. ze zbiorรณw Archiwum Paล stwowego


Lata 30. Fot. Archiwum Państwowe

Lata 30. Fot. Archiwum Naszego Domu


Lata 30. Fot. Archiwum Naszego Domu

Lata 30. Fot. Archiwum Naszego Domu


Korytarz i klatka schodowa. Fot. Archiwum Naszego Domu

Korytarz ciemny. Fot. Archiwum Naszego Domu


Sala przedszkolna. Fot. Archiwum Państwowe

Bursa dla młodzieży. Fot. Archiwum Państwowe


Korytarz jasny. Fot. Archiwum Naszego Domu

Jadalnia. Fot. Archiwum Naszego Domu


15

DuĹźa sala, 1938. Fot. Archiwum Naszego Domu

Klatka schodowa. Fot. Archiwum Naszego Domu


16

Sypialnia. Fot. Archiwum Naszego Domu

Sypialnia. Fot. Archiwum Naszego Domu


17

Biblioteka publiczna. Fot. Archiwum Naszego Domu

Pokรณj ciszy. Fot. Archiwum Naszego Domu


Marcin Gołąb, Marta Rakoczy, Zuzanna Sękowska 18

Nasz Tom. Pedagogiki społeczne, miasto i dzieciństwo w praktyce Naszego Domu

„Celem wychowania współczesnego jest przygotowanie dzieci do życia, gdy po latach staną się ludźmi, pragniemy przekonać ogół, że dzieci są już ludźmi, że traktować je należy jako żywe i już ludzkie istoty” – brzmiał jeden z międzywojennych postulatów Naszego Domu 1 . Dziś stwierdzenie to tylko pozornie jest anachroniczne. Człowieczeństwo dziecka jako podmiotu prawnego od czasu przyjęcia Deklaracji praw dziecka w 1959 roku, a potem Konwencji praw dziecka przez Zgromadzenie Ogólne ONZ w 1989 roku i ratyfikowania jej w Polsce w 1991 roku wydaje się prawnie zagwarantowane. Wydaje się, lecz nie jest. Przepisy mają bowiem charakter normatywny, nie faktyczny, życie instytucji i praktyk społecznych zaś dzieje się często obok nich. W kulturze nowoczesnej i w toku kształtowania się państw narodowych – z czego zdawał sobie sprawę Janusz Korczak 2 – dziecko zostało dyskursywnie skonceptualizowane, między innymi jako przyszły obywatel, ergo projekt 1  Nasz Dom na Bielanach 1928–2018. Historia miejsca, red. M. Ciesielska, Z. Sękowska, T. Skudniewska, Warszawa 2018, s. 50. 2  Janusz Korczak (Henryk Goldszmit) (1878 lub 1879–1942) – Żyd-Polak, warszawiak; lekarz, pisarz i publicysta, pedagog, działacz społeczny. Ceniony ekspert w sprawach dzieci, pionier ruchu na rzecz ich praw. Jego życiowy dorobek i spuścizna pisarska inspirują do dziś i łączą ludzi wielu środowisk i krajów. Zob. Nasz Dom na Bielanach 1928–2018…, dz. cyt., s. 85.


przyszłego człowieczeństwa, jako jutro, a nie dziś. Nad udaną realizacją tej koncepcji miały czuwać coraz liczniejsze rzesze dorosłych ekspertów, w tym pedagogów, lekarzy, psychologów3 . Projekt ten miała wspierać i kontrolować rodzina dbająca – przy coraz dobitniejszym udziale państwa – o właściwy, uniwersalistycznie rozumiany rozwój dziecka 4 . Miał on mieć nie tylko cel, lecz także efekt. Nie był nim rozwój dziecka traktowanego jako konkretna, sprawcza osoba działająca na podstawie niepowtarzalnego doświadczenia biograficznego. Efektem miała być jednostka wychowana, czyli dostosowana – przewidywalnie, posłusznie funkcjonująca w bieżących strukturach społecznych i politycznych. Niekoniecznie jednak etyczna, czyli żyjąca – jak rozumieli to Janusz Korczak i Maria Falska 5 – w sposób refleksyjny, krytyczny i skierowany na wspólnotę obywateli jako dobro społeczne wymagające poświęceń i zobowiązań. Ten sposób myślenia o dzieciństwie i edukacji – jako rozwoju raczej intelektualno-emocjonalnym niż etycznym – niezależnie od gruntownych przemian wzorców wychowawczych w ponowoczesnych, neoliberalnych społeczeństwach zasadniczo pokutuje do dziś. Liczba specjalizacji i dziedzin 3  Zob. T. Buliński, Człowiek do zrobienia. Jak kultura tworzy człowieka. Studium antropologiczne, Poznań 2002, s. 141–186. 4  Zob. J. Donzelot, La police des familles, Paris 1977. 5  Maria Rogowska-Falska (Maryna Falska) (1877–1944) – pedagog i działaczka społeczna i oświatowa, odznaczona m.in. Krzyżem Niepodległości (1931); autorka publikacji o praktyce wychowawczej; „Sprawiedliwa wśród Narodów Świata”. Silna indywidualność, szanowana za odwagę, prawość, wytrwałość i ofiarność w służbie społecznej i pracy wychowawczej. Zwana przez wychowanków panią Maryną, sama również stosowała tę formę, podpisując się tym imieniem w niektórych listach. Dom Dziecka nr 1 na warszawskich Bielanach nosi dziś imię Maryny Falskiej. Zob. Nasz Dom na Bielanach 1928–2018…, dz. cyt., s. 83.

19


20

zajmujących się monitorowaniem rozwoju dziecka rośnie, a samo dzieciństwo podlega coraz intensywniejszej kolonizacji6 . Jej podmiotu nie stanowią już tylko nowoczesne państwo i rodzina, lecz także globalny rynek komercjalizujący kolejne sektory życia społecznego i politycznego; domagający się od rodziców podejmowania dodatkowych terapii, zajęć kreatywnych, warsztatów rzekomo dobrze wpływających na „właściwy” rozwój dziecka, a jednocześnie dających mu kapitał kulturowy nieosiągalny dla tych, którzy nie mogą – jak brzmi formuła współczesnego żargonu wychowawczego – „zainwestować” emocji, uwagi i środków finansowych w dziecko 7 . „Właściwy”, czyli przekładający się na późniejszy sukces (zawodowy, rynkowy, konsumpcyjny) jednostki. Ów uniwersalistycznie rozumiany rozwój – kwantyfikowany przez etapy dziecięcego rozwoju intelektualnego, emocjonalnego i społecznego, będące także formą myślenia o „właściwej” edukacji publicznej i niepublicznej – każe o dziecku myśleć w kategoriach normy. Albo też jej braku; zaburzenia rozwojowego, deficytu, trudności będących czynnikami „ryzyka”, do którego podjęcia obligowani są w warunkach neoliberalnych przede wszystkim rodzice 8 . Ten sposób myślenia był twórcom Naszego Domu obcy. Dziecko nie stanowiło dla nich bytu skrzętnie przygotowywanego do życia społecznego. 6  Zob. E. Maciejewska-Mroczek, Mrówcza zabawa. Współczesne zabawki a społeczne konstruowanie dziecka, Kraków 2012, s. 63–68. 7  Zob. M. Nadesan, Governing Childhood Into 21st Century. Biopolitical Technologies of Childhood Management and Education, Basingstoke 2010; J. Bakan, Dzieciństwo w oblężeniu. Łatwy cel dla wielkiego biznesu, tłum. H. Jankowska, Warszawa 2013; Współczesny świat dziecka. Media i konsumpcja, red. M. Bogunia-Borowska, Kraków 2019; Antropologia psychiatrii dzieci i młodzieży. Wybór tekstów, red. A. Witeska-Młynarczyk, Warszawa 2018. 8  Zob. M. Jacyno, Kultura indywidualizmu, Warszawa 2007, s. 162–178.


Było członkiem społeczności, osobą budującą różnorodne relacje i mającą różne role w życiu społecznym, a także niepowtarzalne doświadczenie. Doświadczenie biograficzne dzieci trafiających do Naszego Domu było skrajnie trudne, choć – podkreślmy – w Polsce międzywojennej było to częste w środowiskach wiejskich i robotniczych. Dzieci doświadczały nie tylko skrajnej biedy, choroby i śmierci najbliższych, lecz także konieczności pracy zarobkowej w warunkach upokorzenia, niedożywienia i przemocy fizycznej. Warto zadać pytanie, czy w ramach nowoczesnych wzorców traktowania dzieciństwa jako enklawy beztroskiej niewinności – narzucanych głównie przez środowiska mieszczańskie, później zaś klasę średnią – dzieci Naszego Domu były w ogóle dziećmi. Zwłaszcza że często od najmłodszych lat brał y na swoje barki f unkcje współopiekunów i współży wicieli, według ówczesnych stereotypów mieszczańskich zasadniczo przeznaczone dla dorosłych. Ani Falska, ani Korczak nie traktowali doświadczenia swoich wychowanków jako czegoś, co jest jedynie piętnem. Korczak całe życie walczył we własnych tekstach ze stereotypami moralnej i intelektualnej gorszości czy wręcz patologii środowisk chłopskich i robotniczych: stereotypami klasowymi, z którymi – niezależnie od zmian polskiego pejzażu klasowego – borykamy się do dziś i które stanowią istotny komponent współczesnych wojen kulturowych. Przyczyną cierpień dzieci ze środowisk określanych dziś jako zaniedbane lub defaworyzowane – podkreślał Korczak – są przede wszystkim ich społeczne położenie i ekonomiczna kondycja, a nie właściwe tym środowiskom sposoby działania i myślenia, w tym praktyki wychowawcze. Nie oznacza to wcale, że zdaniem Korczaka wysoki status ekonomiczny pozwala wychowywać lepiej. W Jak kochać dziecko pisze ironicznie: „Nie wolno, by zamożnych rodziców

21


22

dziecko zostało rzemieślnikiem. Niech raczej będzie nieszczęśliwym i zdemoralizowanym człowiekiem. Nie miłość dziecka, a egoizm rodziców, nie dobro jednostki, a ambicja gromady, nie szukanie dróg, a pęta szablonu”9 . W czasach współczesnych, kiedy z jednej strony wiele dzieci, w Polsce i na świecie, żyje w skrajnej nędzy, z drugiej zaś otoczone troskliwą kontrolą dzieciństwo w dyskursach publicznych podlega kosztorysowaniu10 , w ramach którego wylicza się skrzętnie, ile należy zainwestować w – jak to formułował Michel Foucault – „kapitał ludzki dziecka, który stanie się źródłem dochodu”11 , słowa te są nadal aktualne. Wiedząc o nękających międzywojenne społeczeństwo stereotypach klasowych, Falska i Korczak dołożyli starań, by nie były one narzędziem stygmatyzacji i patologizacji dzieci trafiających do Naszego Domu. Podkreślano, że nie jest to miejsce dla „biednych sierot”, „schronisko” lub też „bursa”. I że praca wychowawców nie jest wobec dzieci „obowiązkiem społecznym”12 , sformułowanie takie bowiem może utrwalać relacje władzy i dominację tych, którzy podejmują etyczne zobowiązanie wobec osób będących już tylko jego przedmiotem. Oczywiście, musimy pamiętać, że eksperyment społeczny podjęty w Naszym Domu – o którym Falska chciała myśleć w sposób daleki od apodyktycznego i opresyjnego projektowania

9  J. Korczak, Jak kochać dziecko w: tegoż, Dzieła, t. 7, red. nauk. S. Wołoszyn, oprac. tekstów E. Cichy, przypisy S. Wołoszyn, Warszawa 1993, s. 44. 10  Zob. M. Halawa, Komercjalizacja dzieciństwa. Kosztorysowanie rodzicielstwa w: Dziecko w świecie mediów i konsumpcji, red. M. Bogunia-Borowska, Kraków 2006, s. 45–55. 11  M. Foucault, Narodziny biopolityki. Wykłady w College de France 1978– 1979, tłum. M. Herer, Warszawa 2011, s. 234. 12  Nasz Dom na Bielanach 1928–2018…, dz. cyt., s. 51.


„wylęgarni […] nowego człowieka”13 – nie udałby się, gdyby Nasz Dom nie był domem dzieci z różnych powodów pozbawionych wzmacniającej je opieki rodzinnej (choć niekoniecznie sierot). Dziś – po wielu kampaniach społecznych dopominających się o to, by domy dziecka zostały zastąpione instytucją rodzin zastępczych lub adopcyjnych; kampaniach, których znaczenia nie chcemy tu w żadnym stopniu podważać – dom rodzinny traktowany jest jako podstawowe i właściwe środowisko stwarzające pomyślne warunki życia dziecka. Musimy też pamiętać, że eksperyment Naszego Domu nie powiódłby się, gdyby nie asymetria relacji władzy między dziećmi i dorosłymi (obecna także w instytucji rodziny) oraz asymetria klasowa (między inteligenckim zapleczem tworzącego go kierownictwa a robotniczo-chłopskim środowiskiem większości wychowanków). Przede wszystkim jednak nie należy zapominać, że asymetria ta była w trakcie pracy Naszego Domu wielokrotnie przełamywana. Co więcej, zasada dialogu przekształcającego zastane układy i struktury społeczne stanowiła jego istotę, czego dobitnym świadectwem jest między innymi inicjatywa Falskiej, aby otworzyć Nasz Dom na okoliczne środowiska robotnicze i aby na ich rzecz działać. I to właśnie chcemy w tomie naszym pokazać. To, co dla nas pozostaje niezmiernie inspirujące, to także fakt, że Falska podziwiała przewijające się przez opowieści swoich wychowanków solidarność, lojalność i poświęcenie dzieci wobec własnego środowiska społecznego. Niepokoiła się także – jako osoba starająca się pielęgnować w sobie raczej czujność etyczną niż niezmienne zasady i przekonania pedagogiczne – czy model w ychowania 13  Nasz Dom 1919–1989. Kronika, listy, wspomnienia, fotografie, red. Z. Kowalska, Z. Bobrowski, Warszawa 1989, s. 18; M. Falska, Nasz Dom – „zrozumieć, porozumieć się, poznać”, t. 1, wyb. i oprac. M. Ciesielska, B. Puszkin, Warszawa 2007, s. 271–272.

23


24

obrany w Naszym Domu ostatecznie nie kształtuje myślenia o własnej podmiotowości w kategoriach „ja”, a nie „my”. Choroby „kultury indywidualizmu”14 i „upadek człowieka publicznego”15 diagnozowane przez współczesnych teoretyków i praktyków sfery publicznej były już wówczas istotną częścią dyskursów wychowawczych. Nasz Dom określano u jego początków mianem zakładu wychowawczego, w którym chciano „zorganizować społeczeństwo dziecięce na zasadach sprawiedliwości, braterstwa, równych praw i obowiązków”16 . Choć brzmieć to może utopijnie, a pytanie, czy cel ten można w ogóle zrealizować, jest pytaniem zasadniczo dla nas otwartym (jak pisał Korczak: […] pytanie jest ważniejsze od odpowiedzi; jest przewodnikiem myśli na drodze do celu”17), warto pamiętać o wadze towarzyszącego mu założenia. W jego myśl celem procesu wspólnego samowychowania się – zarówno dzieci, jak i dorosłych – miało być szczęśliwe nie tyle dziecko, ile dziecięce społeczeństwo. Społeczeństwo, dodajmy, definiowane jako kreujący się podmiot zbiorowy postępujący według określonych wartości, a nie sztucznie wytworzony, dysponujący gotowymi kompetencjami lub jakościami w rodzaju tych, które stanowią dziś obecny w środowiskach klasy średniej katalog cnót „właściwego dzieciństwa” (takich jak „wolność”, „kreatywność”, „autentyczność”, „spontaniczność” i tym podobne). W rozumieniu autorów tego tomu Nasz Dom ze wszystkimi jego wydobywanymi 14  Zob. M. Jacyno, Kultura indywidualizmu, dz. cyt. 15  Zob. R. Sennett, Upadek człowieka publicznego, tłum. H. Jankowska, Warszawa 2009. 16  Nasz Dom na Bielanach 1928–2018…, dz. cyt., s. 51. 17  J. Korczak, Pierwszy list, „Dawar Mibifnim”, 1934, listopad, tłum. E. Świderska i H. Kirchner w: tegoż, Dzieła, t. 14, wol. 1, red. nauk. H. Kirchner, oprac. tekstów i przyp. B. Wojnowska, Warszawa 2008, s. 45. Zwrócenie uwagi na ten cytat zawdzięczamy Pani Marcie Ciesielskiej.


z materii historycznej aspektami nie stanowił jedynie progresywnej utopii. Był projektem, który właśnie dziś przeanalizować należy na nowo, w odniesieniu do polityk edukacyjnych, wychowawczych i społecznych stanowiących odpowiedź na współczesne napięcia ekonomiczne i polityczne, także te koncentrujące się wokół zagadnień przestrzeni publicznej. A zwłaszcza przestrzeni miejskiej. Historia Naszego Domu, przeznaczonego przede wszystkim dla dzieci pochodzenia robotniczego i finansowanego (w pierwszych latach) z funduszy związków zawodowych, jest bowiem nierozłącznie związana z miastem. Placówka została uruchomiona w Pruszkowie, który od końca XIX wieku był dynamicznie rozwijającą się osadą przemysłową, a w 1916 roku otrzymał prawa miejskie. Na terenach zurbanizowanych społeczne skutki wojny i postępującej industrializacji były szczególnie odczuwalne, ale też podejmowano tam liczne inicjatywy mające zaradzić narastającym problemom. Istnienie sieci instytucji pomocowych, w mniejszym lub większym stopniu skoordynowanych ze sobą, zajmujących się opieką społeczną, jest charakterystyczne dla przestrzeni miejskiej. Instytucje te mogą być utrzymywane i zarządzane przez władze miejskie (lub państwowe), jak również przez instytucje religijne18 lub oddolne ruchy obywatelskie (nabierające znaczenia w XIX wieku19). Do tych tradycji nawiązuje współczesny sposób organizacji opieki społecznej, pozostawiający organizację pomocy i finansowanie poszczególnych placówek w gestii samorządu lokalnego 18  Zob. M. Surdacki, Opieka społeczna w Polsce do końca XVIII wieku, Lublin 2015; a także: E. Leś, Zarys historii dobroczynności i filantropii w Polsce, Warszawa 2001. 19  Zob. M. Korybut-Marciniak, Towarzystwa dobroczynne w I połowie XIX wieku w guberniach północno-zachodnich Imperium Rosyjskiego w: Dobroczynność i pomoc społeczna na ziemiach polskich w XIX, XX i na początku XXI wieku, red. M. Przeniosło, Kielce 2008, s. 11–37.

25


26

(również na obszarach wiejskich) 20 . Chociaż Nasz Dom należał do szeregu instytucji o podobnym profilu opiekuńczo-wychowawczym funkcjonujących wówczas w Pruszkowie, rys myśli pedagogicznej w nim praktykowanej był wyjątkowy. W 1928 roku odbyła się przeprowadzka placówki do nowej, funkcjonalnej siedziby. Położony dziś w sercu Bielan, dzielnicy Warszawy, gmach Naszego Domu powstawał na peryferiach stolicy, pośród piachu i sosen, w atmosferze bynajmniej nie wielkomiejskiej. Bliskość wsi uwidaczniała się na wiele sposobów, a kontakt z ludnością miejsko-wiejską nawiązano przy próbach świadczenia usług socjalnych dla dzieci z okolic Naszego Domu i ich rodzin. Przenosiny na obrzeża Warszawy częściowo odizolowały wychowanków od głównego nurtu życia miejskiego. Nasz Dom przez lata wrastał w miasto – rozbudowujące się tereny miejskie stopniowo go oplatały. Funkcjonowanie placówki w zróżnicowanych miejskich przestrzeniach i zmieniającym się otoczeniu społecznym skłania do pytania o to, jak otoczenie wpływa na procesy wychowania i socjalizacji. Z pomocą przychodzą współczesne teorie mówiące o tym, że dziecko rozwija się przez „zdobywanie, organizowanie i strukturowanie”21 swojego indywidualnego doświadczenia22 . Falska była przekonana o istotności dziecięcej biografii, a więc ważności doświadczenia biograficznego, na które składają się sekwencje doświadczeń ułożone na osi czasu. Znajduje to odzwierciedlenie w prowadzonych przez 20  P. Broda-Wysocki, Pomoc społeczna w Polsce – koncepcja i instrumenty, ekspertyza przygotowana w ramach projektu „EAPN Polska – profesjonalny dialog na rzecz Europy Socjalnej”, http://www.eapn.org.pl/expert/ files/Pomoc_spoleczna_w_Polsce_-_dr_P.B-W.pdf (17.10.2019). 21  B. Smolińska-Theiss, Rozwój dziecka przez doświadczenie w: tejże, Dzieciństwo w małym mieście, Warszawa 1993, s. 28. 22  Tamże.


Falską notatkach w tak zwanym kalendarzu, jak również w spisanych, a następnie wydanych drukiem Wspomnieniach z maleńkości23 . Zapiski te pozwalają wyodrębnić praktyki powiązane z przestrzenią miejską. Przegląd codziennych doświadczeń dzieci – takich jak eksploracja miejskiej zieleni, bieganie po okolicy, latanie z góry na dół i z dołu na górę, wspólne zabawy, obserwacja przyrody, kontakty z rówieśnikami, spacer nieznaną trasą 24 – może służyć między innymi do analizy sposobów przeżywania i odczuwania przestrzeni miejskiej przez dzieci, oceny przystosowania przestrzeni do potrzeb jej dziecięcych użytkowników oraz do diagnozowania kondycji dzieciństwa w określonej kulturze i w danym czasie. Rozpoznania badaczy dzieciństwa mówią o wywłaszczeniu najmłodszych ze wspólnych przestrzeni domu zawężonych do własnego kącika lub pokoju, a także z przestrzeni miejskiej, która ograniczona została do specjalnych sfer przeznaczonych dla dzieci, takich jak place zabaw, kąciki dziecięce, sale zabaw, oraz do sieci instytucji: edukacyjnych, sportowych, wychowawczych, rozrywkowych, organizujących codzienne życie dziecka. Niemiecka socjolożka Helga Zeiher nazwała wyspowym typ dzieciństwa z taką organizacją przestrzeni 25 . Weryfikując te rozpoznania, można pytać o wspomniane praktyki nie tylko eksplorowania przestrzeni, lecz także jej wytwarzania przez dzieci. Przywołane zagadnienia można oglądać też z perspektywy etnograficznej. Barbara Smolińska-Theiss 26 23  Wspomnienia z maleńkości dzieci Naszego Domu w Pruszkowie w: M. Falska, Nasz Dom – „zrozumieć, porozumieć się, poznać”, t. 1, dz. cyt., s. 95–128. 24  Leonard. Z Zakładu Wychowawczego „Nasz Dom” w Pruszkowie w: tamże, s. 197–227. 25  B. Smolińska-Theiss, Dzieciństwo w małym mieście, dz. cyt., s. 18. 26  Tamże.

27


28

analizowała materiały z badań przeprowadzonych w Węgrowie na przełomie lat 80. i 90. XX wieku. Autorka nie tylko opisywała miejsce dzieci w strukturze społecznej tytułowego małego miasta, lecz także analizowała sposób postrzegania przestrzeni badanej miejscowości przez dzieci oraz to, co organizuje ich życie codzienne. Prace badawcze psychologów rozwojowych poświęcone wyobrażonym mapom miasta 27 mogą dostarczać badaczom dzieciństwa i miejskim decydentom wartościowych informacji o emocjach i wyobrażeniach towarzyszących najmłodszym w przestrzeni zurbanizowanej, a także o tak praktycznych aspektach codziennego życia miejskich dzieci, jak wykorzystywane środki transportu i sposoby poruszania się. Na propagowany przez Korczaka program pedagogiczny wpłynęły jego rozpoznania dotyczące życia w mieście oraz dramatycznej sytuacji wsi, z której migrowano za chlebem do miasta. Powieść Dzieci ulicy28 , która ukazała się w 1901 roku, nie tak wyrafinowana być może w formie literackiej jak wydane kilka lat później Dziecko salonu, zwracała uwagę na wiele problemów dotykających dzieci z niższych warstw społecznych: nędzę, głód, brak perspektyw edukacyjnych, dorywczą pracę, brak oparcia w innych osobach. Z jej kart można wyczytać, że dzieci ulicy w odróżnieniu od tych z zamożnych rodzin miały dużą swobodę w eksplorowaniu miasta. Jednocześnie Korczak podniósł w Dzieciach ulicy problem trudności niesienia mądrej pomocy przez warstwy uprzywilejowane, a także 27  Por. M.H. Matthews, Environmental Cognition of Young Children. Images of Journey to School and Home Area, „Transactions of the Institute of British Geographers” 1984, nr 1, s. 89–105, a także E. Leks, Miasto w oczach dziecka, „Studia Socjologiczne” 1987, nr 2, s. 273–285. 28  J. Korczak, Dzieci ulicy; Dziecko salonu w: tegoż, Dzieła, t. 1, red. nauk. H. Kirchner, wstęp A. Lewin, oprac. tekstów E. Cichy, G. Syryczyńska, przyp. J. Zieliński, Warszawa 1992.


kwestię indywidualnego podejścia do wychowanków. W założonym ponad dekadę po publikacji Dzieci ulicy Domu Sierot panował wspólnotowy model współżycia, w którym uznawano jednak podmiotowość każdej jednostki. Podobnie było w Naszym Domu w pierwszych latach jego istnienia – mocno uspołecznione życie codzienne było nakierowane przede wszystkim do wewnątrz. To Falska dostrzegła niebezpieczeństwo wzrastania w zwartej grupie, zamkniętej na innych ludzi i zewnętrzne problemy, dającej poczucie niemal elitarnej przynależności. Postanowiła otworzyć Nasz Dom dla dzieci z okolicznych osiedli i wsi. Niemal od początku istnienia Naszego Domu wychowankowie uczęszczali również do szkół, uczestniczyli więc w życiu innej grupy rówieśniczej. Społeczność Naszego Domu była jednak przede wszystkim zorganizowana dzięki ramom instytucjonalnym, w które wpisane zostały mechanizmy pozwalające wychowywać, a jednocześnie nie naruszać podmiotowości dziecka, takie jak sąd koleżeński, rada samorządowa oraz plebiscyt (sumaryczna opinia społeczności o nowo przybyłym). Nie zagłębiając się w szczegółowy opis ich działania, należy podkreślić, że – jak pokazują doświadczenia Korczaka i Falskiej – chociaż sposób organizacji życia w Naszym Domu był tworem dorosłych, to zawierał w sobie mechanizmy chroniące dzieci przed dorosłymi oraz przed innymi dziećmi. Dodatkowo to właśnie na barkach dorosłych spoczywało poważne traktowanie udziału wychowanków w podejmowaniu decyzji. O ile bowiem dziecko miało różnorakie obowiązki, o tyle miało także prawo do respektowania przez innych własnych potrzeb i swojego głosu. Niemożliwa do wyobrażenia była sytuacja, w której nie szanuje się wypracowanych postanowień tylko dlatego, iż są one odmienne od wizji dorosłych. Sam Korczak przekonywał – wprowadzając do życia placówki sąd koleżeński – że początkową nieufność dzieci należy przełamać

29


30

poprzez pokazanie, że postanowienia sądu będą zawsze traktowane jako wiążące. Jeżeli za przywołaną teorią Zeiher uznamy, że życie dzieci zostało zdominowane przez wyspy złożone z przestrzeni dziecięcych i instytucji organizujących dziecięcy czas, inspiracją płynącą z projektu Korczaka i Falskiej mogą okazać się narzędzia pozwalające na pełnoprawne uczestnictwo dzieci w życiu tych instytucji oraz na przekształcanie przestrzeni. We współczesnym piśmiennictwie uczestnictwo dzieci w procesie decyzyjnym nazywa się partycypacją. Wspomniana już Konwencja praw dziecka, jak zauważa Maja Brzozowska-Brywczyńska 29 , daje narzędzia do oddawania decyzji w ręce dzieci:

Partycypacja odnosi się do swobodnego wyrażania

swoich poglądów we wszystkich sprawach, które dotyczą dziecka (artykuł 12), do informacji oraz artykulacji swojej wiedzy i idei z wykorzystaniem różnych środków przekazu (artykuł 13), do swobody myśli, sumienia i wyznania (artykuł 14), jak również prawa do swobodnego zrzeszania się oraz do wolności pokojowych zgromadzeń (artykuł 15)30.

Na co dzień jednak partycypacja wydaje się zagadnieniem trudnym i złożonym – nie tylko w przypadku dzieci – inicjatywy włączające określone grupy w proces decyzyjny bowiem bardzo często mają charakter pozorowany. Dlatego dziecięce uczestnictwo w procesie decyzyjnym przedstawia się jako wyzwanie, które powinno towarzyszyć decydentom przy projektowaniu miejskich przestrzeni, instytucji i działań, ale również może być wdrażane wstecznie, do tych już zastanych i funkcjonujących na innych zasadach. Przykłady miejskiej partycypacji z Florencji – gdzie dzieci projektowały urządzenia pozwalające rozwiązać problemy dostrzeżone 29  M. Brzozowska-Brywczyńska, Partycypacja publiczna dzieci, „Analizy i Opinie” 2013, nr specjalny 4, s. 1–28. 30  Tamże, s. 4.


w okolicy szkoły, na przykład dotyczące bezpieczeństwa pieszych, lub zaspokoić pewne braki, takie jak niedobór miejsc spotkań i rozmowy – pokazują, że podejście uwzględniające głos dzieci jest możliwe, ale wymaga czasu i cierpliwości 31 . Uczestnictwo dzieci w procesach planowania i projektowania wciąż jednak spotyka się rzadko. Narzędzie to cieszy się uznaniem głównie wśród badaczy dzieciństwa, którzy słusznie nawołują, żeby XXI wiek stał się wiekiem partycypacji dziecięcej32 . Dzieje Naszego Domu to także opowieść o przestrzeniach i instytucjach dzieciństwa, wychodząca daleko poza obręb architektury, poza pojedyncze ulice i place, poza ulicę Cedrową (dziś Obrońców Pokoju), poza plac Konfederacji i aleję Zjednoczenia. To historia codziennych wędrówek po ulicach Pruszkowa i Bielan; wplecenia biografii wychowanków w sieć społecznych powiązań i w historię miejsc; współtworzenia przez wychowanków konkretnego modelu zaangażowania w życie społeczne, który wydaje się mieć potencjał do twórczego ponownego wykorzystania. Zgodnie z przywoływaną wcześniej diagnozą badaczy dzieciństwa, mówiącą o jego wyspowości, kluczem do przywrócenia dzieciom przestrzeni – społecznej w postaci instytucji, jak również przestrzeni miejskiej – może się okazać dopuszczenie dzieci do głosu z pełnym uznaniem konsekwencji z tego gestu płynących. Książka Nasz Dom 1919–2019 powstawała jako próba udzielenia odpowiedzi na pytania o istotę dzieciństwa i rolę wychowania oraz placówek opiekuńczo-wychowawczych, które 31   A.L. Pecoriello, Miasto-dziecko, tłum. E. Ranocchi, „Autoportret” 2004, nr 4, s. 10–13. 32 Zob. B. Śliwerski, Wyzwania i postęp w dziecięcej partycypacji, http://sliwerski-pedagog.blogspot.com/2017/09/wyzwania-i-postep-w-dzieciecej. html (17.10.2019).

31


32

przez minione stulecie nie straciły na aktualności. Autorkom i autorom zależało przede wszystkim na stworzeniu tekstów ukazujących choćby częściowo historię bielańskiej placówki i służących zrozumieniu jej mitologii. Niezwykle ważnym zadaniem stojącym przed badaczkami i badaczami – oprócz dowartościowania roli kulturotwórczej miejsca – było dostrzeżenie znaczenia codziennej pracy pedagogów, sposobów wypracowywania pionierskich metod pedagogicznych oraz działań na rzecz społeczności lokalnej. Problematyka działalności Naszego Domu poruszana była do niedawna przede wszystkim w kontekście bogatej działalności Janusza Korczaka związanej z opieką nad dziećmi w Domu Sierot. Tymczasem Zakład Wychowawczy „Nasz Dom” był rówieśnikiem młodej państwowości, swoistym papierkiem lakmusowym przemian społecznych, które wówczas zachodziły. W książce tej nie mamy ambicji domykać i dookreślać historii Naszego Domu. Ma być ona raczej pretekstem i zarazem punktem wyjścia do zastanowienia się nad trwałością metod wychowawczych sprzed wieku oraz nad ich przydatnością i użytecznością dziś. Teksty poświęcone zostały tematom, które wyłoniły się – jako najbardziej nośne i najważniejsze – ze zbioru archiwaliów zdeponowanych na terenie historycznej siedziby Domu na warszawskich Bielanach. Rozpoznania zebrane w tomie związane są z charakterem dostępnych źródeł. Dla okresu międzywojennego były to między innymi zapiski utrwalające wypowiedzi dzieci, sprawozdania Towarzystwa „Nasz Dom”, wspomnienia, korespondencja, literatura pedagogiczna, archiwalna prasa codzienna i fachowa, a także liczne materiały ikonograficzne przechowywane do dziś w archiwum gmachu przy alei Zjednoczenia. Po wojnie nie zbierano już w Naszym Domu na podobną skalę źródeł wytworzonych przez dzieci. Główny trzon stanowią różnego rodzaju sprawozdania rozproszone w archiwach instytucji,


które w nowych warunkach politycznych i społecznych nadzorowały pracę placówki. Dlatego tylko jeden, przyczynkowy tekst dotyka losów placówki w czasach powojennych, pozostawiając pole do dalszych badań. Zagadnienia poruszone w tomie opisujemy na zasadzie studium przypadku, jednakże z dbałością o umieszczenie ich w szerszym kontekście epoki, miejsca i otoczenia społecznego. Tom otwiera rozmowa z Magdaleną Pęzińską z Korczakianum, pracowni Muzeum Warszawy, poświęcona początkom Naszego Domu i pruszkowskiemu okresowi działalności placówki. W tekście Zuzanny Sękowskiej (Kolonizatorzy na poligonie. Międzywojenne dzieje zakładu opiekuńczo-wychowawczego Nasz Dom i współpraca ze społeczeństwem w latach 1919–1939) poznajemy architekturę nowej, bielańskiej siedziby zakładu i jej społeczne wykorzystanie. Otoczenie i sąsiedztwo gmachu – według legendy pierwszych mieszkańców – w kształcie samolotu, który wyrósł na Polach Bielańskich, opisują Igor Piotrowski (Poszukiwanie przestrzeni. Wśród choin na piasku) oraz Weronika Parfianowicz (Nasz Tani Dom Własny?), sytuując go na planie ówczesnej Warszawy, wśród innych społeczno-architektonicznych inicjatyw. W dalszej części tomu analizie poddane zostają narzędzia i metody wychowawcze stosowane w Naszym Domu. Piotr Kubkowski (Radosne latanie i rytmiczny marsz. O rekreacjach Naszego Domu) charakteryzuje przeobrażenia aktywności fizycznej wychowanków placówki, Agnieszka Karpowicz (Za miasto! Kolonie i półkolonie jako projekt społeczny) przedstawia motywy stojące za organizacją letnich wyjazdów za miasto i pod miasto, a o niezaistniałej historii harcerstwa w pruszkowskim Naszym Domu opowiada Kornelia Sobczak („Coś tak zwartego, wyrazistego i zachłannego – jak ideologia harcerska”. Kamiński, Falska i Nasz Dom). Druga zamieszczona w tomie rozmowa – z Martą Ciesielską, kierowniczką Korczakianum – poświęcona jest

33


34

wybranym rozwiązaniom pedagogiki Janusza Korczaka i Marii Falskiej oraz rozważaniom nad ciągłą aktualnością tych zagadnień. Wagę różnic między metodami Korczaka i Falskiej dostrzega w swoim tekście Marta Rakoczy („Dwa sny chcę podać” – Leonard dyktuje kalendarz Naszego Domu), która analizuje fundamentalne dla wiedzy o życiu w Naszym Domu zapiski Falskiej utrwalające wypowiedzi dzieci. Badaczka porównuje ich funkcję ze znaczeniem piśmienności w projekcie pedagogicznym Korczaka. Ostatnie dwa teksty wykraczają chronologicznie poza dwudziestolecie międzywojenne. Związki Korczaka i Naszego Domu oraz jego relacje z Falską przedstawia w swoim tekście Agnieszka Witkowska-Krych (Nasz Dom Sierot, czyli obecność i praca Janusza Korczaka wśród dzieci polskich i żydowskich). Tekst Marcina Gołąba jest przyczynkiem do opowieści o historii Naszego Domu po wojnie, kiedy bez Marii Falskiej placówka znalazła się w zupełnie nowej sytuacji („Znałem imię każdego psa, a było ich wtedy w Domu nie mniej niż nas”. Powojenne losy Ośrodka Wychowawczego RTPD „Nasz Dom” im. M. Falskiej oraz Domu Młodzieży im. F. Dzierżyńskiego). Treści tekstowej towarzyszy bogata warstwa wizualna – esej wizualny. Po raz pierwszy w historii w formie drukowanej zaprezentowana została tak obszerna część niepublikowanych materiałów z archiwum Naszego Domu. Książkę zamykają: dokumentacja projektu Jaśminy Wójcik, materiały wizualne z warsztatów tworzenia sztandarów przeprowadzonych z dziećmi z Bielan oraz współczesna interpretacja graficzna materiałów z archiwum Naszego Domu wykonana przez Małgorzatę Kuciewicz i Simone De Iacobis. Dziękujemy ogromnie wszystkim osobom, które czynnie brały udział w pracach nad tą publikacją: konsultując ją z nami, recenzując i gorąco wspierając w różnorodnych podróżach archiwalnych, interpretacyjnych i wizualnych.


Szczególne podziękowania kierujemy do Pani Marty Ciesielskiej z Korczakianum za ogromnie cierpliwą i życzliwą współpracę przy tworzeniu tekstów, oraz do Pani Profesor Marii Kolankiewicz za wnikliwy i zarazem ciepły odbiór całego naszego przedsięwzięcia. Dziękujemy wyjątkowo gorąco Pani Teresie Skudniewskiej, wieloletniej dyrektor, Przyjaciółce dzieci i Naszego Domu – opiekunce jego historii: za okazane nam serce, życzliwość i bezcenne wsparcie merytoryczne i organizacyjne. Kierujemy nasze wyrazy uznania za Pani wieloletnią społeczną pracę na rzecz dzieci.

Wszystkim w ychowawcom i społecznikom idącym z pomocą t y m , k t ór y m p omó c t r z eba , dedykujemy tę książkę.

35


36

„Jak każdy inny dom rodzinny prowadzony według dobrych zasad”. Rozmowa z Magdaleną Pęzińską o pruszkowskich początkach Naszego Domu

Bogna Świątkowska: Nasz Dom zasługuje na to, by zacząć funkcjonować jako istotna część historii miasta i życia społecznego Warszawy. Jakie były jego początki? Magdalena Pęzińska: Patrząc na kontekst powstania Naszego Domu, nie sposób oddzielić go od ogólnej sytuacji historycznej. Musimy pamiętać, że właśnie kończy się pierwsza wojna światowa. Polska jest u progu niepodległości. W 1917 roku wybuchła rewolucja w Rosji, a strajki robotnicze obejmują również ziemie polskie. Trwa walka nie tylko o niepodległość, lecz także o lepszy byt. Po odzyskaniu niepodległości wielu działaczy niepodległościowych, w tym lewicowych, skupia się wokół problemów związanych z tworzeniem nowego, sprawiedliwego państwa. To jest ten moment, w którym wreszcie można działać, bez opresji ze strony zaborcy. B.Ś.: Jaką pozycję na liście spraw do załatwienia w odradzającym się państwie zajmowały kwestie związane z opieką nad najmłodszymi? W tamtych czasach sieroctwo dzieci i młodzieży było zjawiskiem na skalę masową – z różnych powodów, takich jak głód, złe warunki bytowe, bieda, choroby i wojna. M.P.: W publicystyce społecznej tamtego czasu był to jeden z głównych tematów, natomiast w polityce tworzącego się młodego państwa, w morzu spraw do załatwienia kwestia opieki nad dziećmi osieroconymi nie była niestety priorytetem. W jednym z powstałych wówczas tekstów Stefania Sempołowska ubolewała, że w budżecie młodego państwa uchwalonym przez Sejm Ustawodawczy przeznaczono 45 milionów marek na cele


związane z więziennictwem i wojskowością, natomiast na opiekę nad dwoma milionami opuszczonych i osieroconych dzieci jedynie 3 miliony marek. Niewątpliwie ludzie tacy jak wspomniana Sempołowska, Janusz Korczak, Jan Hempel czy lekarka Czesława Grosserowa mieli świadomość skali problemu. Obraz instytucji opiekuńczych, który wyłania się z ich tekstów, jest porażający. W Warszawie było wtedy kilkanaście miejskich zakładów opiekuńczych, w których wychowawcami byli między innymi wojskowi i policjanci. Kary cielesne były na porządku dziennym, dzieci nie miały odzieży na zmianę, nie miały się czym umyć – na cały sierociniec potrafił być jeden zlew i jedna miska do mycia. Jedną z kar stosowanych wobec dzieci było zamykanie ich w „trupiarni”. Trupiarnią nazywano pomieszczenie, w którym składano zwłoki zmarłych dzieci, bowiem śmiertelność była wysoka z powodu biedy i niedostatecznej opieki medycznej. Sempołowska przywołuje opowieść opiekunki, która w ramach migracji wojennych w 1918 roku przywiozła 40 małych dzieci z Wileńszczyzny do Warszawy. Stan opieki w miejskim ośrodku, w którym umieszczono te dzieci, był tak tragiczny, że wkrótce żadne z tych dzieci nie żyło. I jeszcze jeden obraz, przykład obłudy, nierzadko towarzyszącej działaniom filantropijnym. W sierpniu 1919 roku przybył z wizytą Herbert Hoover, który kierował pomocą żywnościową i materialną płynącą z Ameryki do zniszczonej wojną Europy. Na cześć Hoovera (pomoc amerykańska była naprawdę ogromna i aż 20% szło bezpośrednio do Polski, a duża jej część właśnie na potrzeby dzieci) urządzono święto dzieci, między innymi wielki pochód dzieci z sierocińców Warszawy. Na tę okazję pięknie je ubrano, ale po skończonych uroczystościach nowe stroje zostały dzieciom zabrane. Należy zdawać sobie sprawę, że pierwsza wojna naprawdę bardzo wyniszczyła kraj. My dziś pamiętamy bardziej o drugiej wojnie światowej, która była oczywiście nieporównywal-

37


38

ną z niczym wielką światową katastrofą, zapominając, że i ta pierwsza przyniosła spustoszenie: głód, nędzę, choroby, epidemie i bezrobocie. W tej sytuacji najbardziej cierpieli oczywiście najsłabsi, czyli dzieci z niższych klas społecznych. Często osierocone, a jeśli nawet miały opiekunów, to bieda i cierpienia dotykały je najbardziej. Toteż w postępowej publicystyce tamtych lat zaczęto się głośno upominać o prawa dziecka robotniczego. Sempołowska w jednym z tekstów zgryźliwie pisze, że ludzie z wyższych sfer znają dwa rodzaje dzieci. Pierwszy rodzaj to dzieci nasze, którym należy się wszystko – ubrania, jedzenie, edukacja – jak najwięcej, jak najlepszej jakości, na najwyższym poziomie. A drugi rodzaj to są dzieci robotnicze, które mogą zadowolić się byle czym, które wzięte z ulicy do przytułku powinny się cieszyć, że mają dach nad głową. Różnice klasowe były niewyobrażalne. Obecnie nie do końca zdajemy sobie sprawę, że między poszczególnymi grupami społecznymi była taka przepaść. Zresztą świetnie ujął to Korczak, który w jednym z tekstów napisał, że są „dzieci bóstwa” i „dzieci ubóstwa”. B.Ś.: Kilka razy w pani wypowiedzi pojawiła się kwestia opieki, którą te dzieci, sieroty, otrzymywały w funkcjonujących wtedy zakładach opiekuńczych. Kim byli ludzie, którzy się nimi zajmowali? Czy była jakaś specjalna odmiana zawodu nauczyciela? M.P.: Wydaje mi się, że u progu II Rzeczypospolitej nie było specjalnej formuły edukacyjnej dla osób pracujących z sierotami. Przechodziło się przez kursy, na przykład ochroniarskie, które przygotowywały do opiekowania się dziećmi w różnych zakładach opiekuńczych. Bardzo ciekawe jest prześledzenie życiorysów różnych działaczek socjalistycznych, członkiń PPS i innych organizacji lewicowych. Działaczki te zazwyczaj –


oprócz prowadzenia działalności politycznej – kończyły kursy wychowania przedszkolnego, aby być profesjonalnymi wychowawczyniami, wykształconymi już w tym nowoczesnym duchu pedagogiki freblowskiej oraz metody Montessori. Niektóre kształciły się za granicą, bo tam już były nowoczesne instytucje pedagogiczne, chociaż kilka takich zakładów opiekuńczych znajdowało się też w Polsce, między innymi zakład prowadzony przez działaczkę społeczną Marię Weryho-Radziwiłłowiczową we Włochach pod Warszawą. B.Ś.: Nasz Dom to nie była kolejna placówka, jakich wiele. To było zmaterializowanie w postaci praktyki pewnych założeń ideowych, według których należy z dziećmi pracować tak, aby mogły się jak najlepiej rozwijać. M.P.: Miejsc, w których wychowawcami były osoby dobrze przygotowane do pracy z dziećmi, z pewnością nie było wiele. Dom Sierot prowadzony od 1912 roku przez Janusza Korczaka i Stefanię Wilczyńską dla najbiedniejszych dzieci ze środowisk żydowskich był bez wątpienia domem modelowym; wiele osób czerpało wzorce z systemu wypracowanego na Krochmalnej 92. Maria Falska, późniejsza kierowniczka Naszego Domu, w czasie pierwszej wojny światowej prowadziła dom wychowawczy w Kijowie i przez przypadek spotkała Korczaka, który pełniąc służbę wojskową jako lekarz na froncie wschodnim, spędzał tam krótki urlop. Falska, wiedząc zapewne o jego osiągnięciach, zwróciła się do niego o radę i on pomógł jej szybko ustawić pracę z dziećmi zgodnie ze swoim wypracowanym modelem. B.Ś.: Pojawia się tutaj bardzo ważny moment: nawiązanie kontaktu między Falską a Korczakiem. Rodzi się idea Naszego Domu. Jak ona była wprowadzana w życie? M.P.: To jest bardzo ciekawa sprawa. Próbowałam dowiedzieć się więcej na ten temat, zwykle padają stwierdzenia typu:

39


40

„zorganizowała się grupa ludzi przy Centralnej Komisji Związków Zawodowych, był Korczak, Falska, były sieroty, no i wzięli, przewieźli je do tego Pruszkowa i już”. Dlatego bardzo zależało mi, żeby wyjaśnić wszystkie okoliczności tej decyzji. Jaki był krąg towarzyski ludzi, którzy się spotkali w Wydziale Opieki nad Dzieckiem przy Centralnej Komisji Związków Zawodowych, i dlaczego akurat były to związki zawodowe? Dlaczego w gronie ludzi, którzy zainicjowali pomysł stworzenia dobrych miejsc dla sierot, byli działacze PPS-u, ale głównie działacze PPS-Lewicy, czyli bardziej radykalni i związani pracą z ubogimi ludźmi? Jeśli prześledzi się biografie lekarek – bo było wiele lekarek w tym wydziale – to znajdzie się wśród nich naprawdę różne znamienite osoby, takie jak Estera Golde-Stróżecka, wybitna działaczka socjalistyczna i niepodległościowa, lekarka, wielokrotnie aresztowana i więziona, pierwsza ateistka II Rzeczypospolitej, jak by można było o niej powiedzieć, czy wspomniana już Czesława Grosserowa, lekarka, której przemowa na procesie politycznym w 1923 roku posłużyła Żeromskiemu do napisania przemowy towarzyszki „Karyli” w Przedwiośniu. We wspomnianym wydziale opieki nad dzieckiem robotniczym przy związkach zawodowych było wiele ciekawych osób, które miały za sobą praktykę pracy z najuboższymi, ponieważ właśnie związki zawodowe skupiały ludzi bardziej radykalnych w swoich lewicowych poglądach, którzy życzyliby sobie odradzającej się Polski jako jakiejś formy republiki socjalistycznej wspomagającej najuboższych. Byli wśród nich również tacy ludzie, którzy chcieli stworzyć po prostu miejsca opieki dla dzieci. Ale ta grupa myślała nie tylko o miejscu, gdzie dziecko spędzi czas, zostanie nakarmione, będzie mu się czytać książki, ale o czymś więcej. Korczak mówił, że nie jest sztuką dać dziecku zupę. Należy sprawić, aby dziecko stało się świadomym uczestnikiem życia obywatelskiego. I o to właśnie


im chodziło. Stworzyć miejsce, opierając się na wzorcach Domu Sierot. Często zastanawiałam się, jak to jest, że w tej grupie, głównie jednak polskiej, był Korczak. Musimy pamiętać, że to były czasy, kiedy środowiska polskie i żydowskie praktycznie się nie przenikały. Jedyną grupą, gdzie dochodziło do takiego przenikania, byli naprawdę bardzo postępowi działacze rewolucyjni, część z nich nawet sympatyzowała z komunizmem, wśród których do życiorysu i backgroundu narodowego nie przywiązywano wagi. Natomiast nawet w bardzo postępowych socjalistycznych środowiskach zdarzało się, że Żydzi nie byli akceptowani. Uderzającym tego przykładem jest historia działaczki socjalistycznej ze Lwowa, Fryderyki Lazarusówny, która działała na rzecz praw kobiet, jednocześnie była pisarką i poetką, miała na koncie bardzo wiele popularnych książek dla dzieci, które w okresie międzywojennym stały się nawet lekturami szkolnymi. Ona to w czasach pierwszej wojny światowej, w 1916, jako córka bardzo zamożnego bankiera, Marcelego Lazarusa, stworzyła we Lwowie ochronkę, a właściwie przedszkole dla dzieci legionistów. Placówka była wspaniała i zapewniała opiekę na wysokim poziomie. Lazarusówna nie tylko miała możliwości finansowe, lecz także ukończyła szkołę freblowską w Berlinie i była wykładowczynią w szkole dla przedszkolanek u Marii Weryho-Radziwiłłowiczowej. Okazało się jednak, że nie może tam pracować, ponieważ jako Żydówka nie może zajmować się polskimi dziećmi. Zrobiła się wielka afera, panie z Koła Ligi Kobiet Polskich poszły do biskupa lwowskiego i doniosły, że ona uczy tam religii na podstawie opowieści Andrzeja Niemojewskiego, czyli nie według kanonu katechetycznego, co oczywiście okazało się plotką i nieprawdą, bo ona żadnej religii tam nie uczyła. Znalazły się osoby, które jej broniły, ale Lazarusówna dla dobra sprawy zrezygnowała z pracy w ochronce, którą, notabene, sama ufundowała.

41


42

A dlaczego o niej mówię? Była bowiem jedną z pierwszych wychowawczyń w Naszym Domu w Pruszkowie. W postępowym środowisku naszodomowym się odnalazła, podobnie jak Korczak, podobnie jak Golde-Stróżecka, która również była żydowskiego pochodzenia. Jak na owe czasy, było to naprawdę niezwykłe. B.Ś.: Bardzo silne osobowości i bardzo silnie przekonane o tym, co powinno być zrobione. I z rysem, który jest ważny, czyli osoby lubiące rzeczy robić, a nie tylko je rozważać. Chcą i potrafią działać. Doprowadzają do powstania w Pruszkowie pierwszej placówki, jeszcze bardzo skromnej i trudnej zarówno pod względem braku przestrzeni i zieleni, jak i pod każdym innym względem. Dlaczego właśnie w Pruszkowie? M.P.: Próba odpowiedzi na to pytanie kryje się za ogłoszeniami w „Robotniku”, za pomocą których przez wiele miesięcy szukano miejsca na dom sierot w Warszawie. Czytamy w nich, że poszukiwano miejsca dla dzieci robotniczych, jednak w Warszawie nie udało się go znaleźć. Przypuszczalnie dom w Pruszkowie mógł być tańszy, bo oczywiście wynajęto go od prywatnego właściciela. Następna rzecz, która mogła być kluczowa, to logistyka. Nasz Dom był blisko stacji kolejowej w Pruszkowie. Pociągami przywożone były dary, na przykład węgiel. Dzięki temu stosunkowo łatwo można je było przetransportować. Być może jeszcze jednym czynnikiem – choć nie mam na to dowodu, który kiedyś może się znajdzie – było zaplecze środowiskowe o charakterze ideowym, ale i towarzyskim. Na ulicy Cedrowej, gdzie była pierwsza siedziba Naszego Domu, mieściła się Rada Delegatów Robotniczych. Poza tym na Cedrowej, co wynika z prasy pruszkowskiej, mieściła się duża kolonia zamieszkała przez robotników o poglądach mocno lewicowych. Kiedy Dom sprowadził się do Pruszkowa, Rada Delegatów Robotniczych była już rozbita, bo rząd prowadził


celowe działania, aby Rady zlikwidować. Praktycznie do drugiej połowy 1919 roku wszystkie one na ziemiach polskich zniknęły. Związki zawodowe w Pruszkowie były dosyć silne i w centrali związków zawodowych byli również przedstawiciele wywodzący się z Rady Delegatów Robotniczych. Inna rzecz, że większość sierocińców dla dzieci, które wracały ze Wschodu do Polski, została umieszczona w Pruszkowie dekretem Naczelnika Państwa. Jakby uznano, że to jest najwłaściwsze miejsce. Dlaczego ten Pruszków, który naprawdę był po pierwszej wojnie światowej dramatycznie zniszczony? Tym bardziej że nie udało się władzom miejskim uzyskać żadnych dotacji od państwa na odbudowę Pruszkowa. I na dodatek ponad tysiąc sierot zostało rozmieszczonych w innych istniejących w Pruszkowie bursach, instytucjach, szkołach i w prywatnych domach, które zostały zarekwirowane, tak po prostu, bez żadnych opłat. Właściciele czuli się poszkodowani, słali interwencyjne pisma i być może z czasem zaczęli otrzymywać jakieś środki, bo te domy istniały do końca lat 20. Prawdopodobnie te domy zostały tam stworzone ze względu na kolej i łatwość dostaw darów, od których zależało ich funkcjonowanie. Pruszkowska Rada Miejscowa Opiekuńcza przekazywała dary do wszystkich placówek dla sierot z wyjątkiem Naszego Domu, który był na garnuszku związków zawodowych. Pieniądze, z których żył Nasz Dom, to były składki robotników. Udawało się jeszcze zdobywać dary amerykańskie i innego rodzaju fundusze, bo bez nich wychowankowie Naszego Domu by w ogóle nie przeżyli. Początek istnienia placówki był niesamowicie trudny. B.Ś.: Ile dzieci było na początku? M.P.: Około pięćdziesięcioro. B.Ś.: A w momencie kiedy się wyprowadzali na Bielany? M.P.: Myślę, że tyle samo, bo ten dom w Pruszkowie był bardzo

43


44

mały. Wewnątrz było bardzo ciasno i warunki były ciężkie. A w Naszym Domu na Bielanach? Sto trzydzieścioro dzieci i młodzieży, a później – kiedy w połowie lat 30. dom stał się placówką środowiskową – pod opieką w sumie i kilkaset osób w ciągu dnia, bo to jest wielki budynek, ze sporym terenem wokół, więc tam było to możliwe. B.Ś.: Jak długo działał dom w Pruszkowie? M.P.: Do końca lata 1928. B.Ś.: Czyli możemy założyć, że byli jacyś wychowankowie tego domu: dzieci, które tam trafiły, a następnie opuściły go, bo wyrosły, skończyły szkołę powszechną? Czy zachowały się jakieś wspomnienia, świadectwa tych, którzy dorastali w Pruszkowie? M.P.: Nie jest ich dużo, ale trochę jest. Przede wszystkim są spisane przez Falską, a opublikowane ze wstępem Korczaka Wspomnienia z maleńkości1. Są to wspomnienia dzieci z Naszego Domu, ale z czasów sprzed akcji, to znaczy opisujące, co się z nimi działo, zanim trafiły do Naszego Domu. To jest bardzo ciekawe świadectwo, bo pokazuje, w jakim niedostatku te dzieci żyły wcześniej. Tam się pojawiają historie z ich domów i z innych miejsc pobytu. Jest wśród nich wspomnienie chłopca, który opowiada, jak przeszedł przez schronisko na Smolnej, skąd wysyłano warszawskie dzieci robotnicze latem na wieś, tak żeby były na powietrzu wśród łąk i pól. To wszystko jednak się bardzo szybko zdegenerowało i dzieci poprzez ten miejski dom opieki trafiały do gospodarstw wiejskich, gdzie były wykorzystywane do ciężkiej pracy. Osoby, które znały ten proceder, nad tym bolały. Miało to miejsce w czasie pierwszej wojny światowej, być może wcześniej i później rów1  Zob. Wspomnienia z maleńkości dzieci Naszego Domu w Pruszkowie w: M. Falska, Nasz Dom – „zrozumieć, porozumieć się, poznać”, t. 1, wyb. i oprac. M. Ciesielska, B. Puszkin, Warszawa 2007, s. 95–128.


nież, ale się wreszcie skończyło. Jest sporo relacji dzieci z samych początków Domu, w tym niesamowicie przejmujące wspomnienie dwóch dziewczynek, które chodziły po tym wymarzonym Naszym Domu i szukały okruszków chleba, bo były tak głodne (zapiski w tak zwanym kalendarzu z 1922 roku). Początek był bardzo ciężki. Brakowało funduszy. Rady robotnicze zostały rozbite przez państwo. Działacze związkowi byli masowo aresztowani. Aresztowano wszystkich podejrzanych o komunizm i sprzyjanie Rosji bolszewickiej, bo jak wiadomo, w 1919 roku rozpoczęła się wojna z Rosją radziecką, a akurat w kręgu tych, którzy tworzyli Nasz Dom, było wiele takich osób. Połowa osób ze wspomnianego wydziału opieki nad dzieckiem robotniczym trafiła w tym czasie do więzienia albo do obozu internowania dla podejrzanych politycznie, oskarżonych o działania przeciw państwu polskiemu. Są listy Marii Falskiej z wiosny 1920 roku do jej przyjaciółki, która też była wychowawczynią w Naszym Domu, ale musiała wyjechać ze względu na kłopoty ze zdrowiem. Falska błaga ją, żeby mimo tych kłopotów przyjechała pomóc, bo ona została sama jedna, nie ma opału i nie ma jedzenia. Tam są fragmenty, które wskazywałyby na to, że Falska jest w ciężkiej depresji. Ale potem, patrząc na inne świadectwa, okazuje się, że oni po prostu nie mieli pieniędzy na utrzymanie. Korczaka wtedy nie było, bo został zmobilizowany do armii (już w 1919). Co zresztą zostało oprotestowane w „Robotniku”, który krytykował politykę państwa zabierającego do wojska najlepszych opiekunów, lekarzy i umieszczanie ich w szpitalach zakaźnych, gdzie się zarażą i umrą, a przecież mają inne zadania. I rzeczywiście, Korczak zaraził się tyfusem, ledwo uchodząc z życiem. Ale to oznacza, że nie było osoby, która niewątpliwie miała już swoją markę, była znana i mogła pomóc w organizowaniu funduszy. Jest taka opowieść, jak to przy-

45


46

szedł węgiel do Naszego Domu w Pruszkowie. Falska nie miała pieniędzy na opłacenie furmana z furmanką, mimo że do dworca nie było daleko, jakieś 500–800 metrów, nie więcej. W związku z tym wszyscy, łącznie z tymi najmniejszymi dziećmi, wzięli kubełki, jaki kto mógł, najmłodsze z dzieci nocniczek i poszli na ten dworzec po ten węgiel. W końcu ludzie związani z Naszym Domem stwierdzili, że trzeba założyć stowarzyszenie, które będzie zdobywać fundusze na utrzymanie placówki, ponieważ komisja przy związkach zawodowych okazała się niewystarczająca. Robotnicy mieli swoje kłopoty: bezrobocie, niskie pensje, nie mieli z czego dawać składek na utrzymanie takiego dużego przedsięwzięcia. I dlatego w listopadzie 1921 roku powstało Towarzystwo „Nasz Dom”. W jego zarządzie znalazł się Korczak, a także na przykład Jan Durko, wybitny działacz społeczny, oraz Wanda Krahelska-Filipowiczowa, działaczka PPS i była działaczka organizacji bojowej, która, notabene, rzucała bombami w rosyjskich gubernatorów. B.Ś.: Znakomita obsada dla placówki edukacyjnej… [Śmiech]. M.P.: Tak, zdecydowanie! Zresztą Pruszków był bardzo trudnym miejscem, żeby prowadzić dom dziecka. W prasie pruszkowskiej z tamtego czasu czytamy: „Niech zarząd miasta zrobi coś, żeby było lepsze powietrze w Pruszkowie”, a także: „Nie da się oddychać, bo jest czarno od dymu i smrodu!”. Tam były zakłady kolejowe, zakłady metalowe, fabryka farb, pilników, fajansu, znana na całą Europę fabryka ołówków – to wszystko przerażająco smrodziło. Do tego dochodziła słaba infrastruktura. Miasto nie było skanalizowane. Na podwórku Naszego Domu była studnia, z której pobierało się wodę. Na tym samym podwórku był wielki dół gnilny, do którego trafiały wszystkie nieczystości, o czym w listach do Marii Znamierowskiej pisze Falska, ubolewając, że dzieci nie mają gdzie się bawić, a stan podwórka jest bardzo zły. Dom był zorganizowany po korcza-


kowsku. Dzieci dzieliły się pracą, każde miało swoje obowiązki, do których należało między innymi znoszenie codziennie rano ciężkich kubłów z nieczystościami i wlewanie ich do wspomnianego dołu. Jednocześnie konieczne było wyciąganie wody ze studni, co było równie ciężką pracą. Myto się w miskach, ale to nie był wyjątek – tak wyglądał każdy dom w Pruszkowie. Ulice nie były wybrukowane, elektryczność instalowano powoli i nie wszędzie. To nie były dobre warunki dla dzieci, ale na szczęście był w pobliżu Komorów, gdzie do lasku i nad rzekę Utratę dzieci chodziły z wycieczkami. Maria Falska miała fantazję, która bardzo mnie ujęła. Na przykład w czasie nocy świętojańskiej pozwoliła dzieciom iść w nocy do lasu i na łąki, oglądać księżyc oraz rozgwieżdżone niebo. To przejaw traktowania dzieci jak dorosłych, uznawania ich różnorakich potrzeb i pragnień. B.Ś.: Powiedziała pani, że dom był urządzony po korczakowsku, że dzieci miały swoje obowiązki. Więc jak był urządzony, jak wyglądało życie w tym domu, co one musiały robić? Wyglądało na to, że musiały przede wszystkim podtrzymywać Falską, żeby jakoś funkcjonowała. M.P.: Trudne momenty Falskiej to druga połowa 1920 roku. Z czasem, gdy przyszła większa pomoc, pojawiły się nowe wychowawczynie – między innymi wspomniana Lazarusówna i Józefa (Józinka) Dzięciołówna – Dom zaczął funkcjonować jak każdy inny dom rodzinny prowadzony według dobrych zasad. Dzieci rano chodziły do szkoły, do dwóch szkół pruszkowskich, a po południu miały swoje zabawy i obowiązki. Nasz Dom posiadał samorząd oraz sąd, który był doskonałym sposobem na radzenie sobie przez dzieci z wzajemnymi konfliktami. Była tam również gazetka, do której pisywali i Korczak, i Falska, a także dzieci (spontaniczne wypowiedzi i przeżycia dyktowały do wspomnianego już kalendarza). Korczak odwiedzał dom

47


48

przynajmniej dwa razy w tygodniu i dzieci bardzo się z tych odwiedzin cieszyły. On nie tylko doglądał ich jako lekarz, lecz także doradzał i pomagał rozwiązywać problemy. We wspomnieniach wychowanków przewijają się: Komorów, Utrata, łąki, las, zwierzęta i park pruszkowski, tak zwany Bersoniak, dokąd organizowano wycieczki. Dzieci funkcjonowały w przestrzeni miejskiej i podmiejskiej podobnie jak inne dzieci Pruszkowa. Są świetne wspomnienia niejakiego Henryka Krzyczkowskiego, który urodził się przed pierwszą wojną światową i w 1919 wrócił do Pruszkowa2. Opisał on z wieloma detalami swoje dzieciństwo w Pruszkowie. W jego wspomnieniach jest wiele obserwacji i doświadczeń zbieżnych ze wspomnieniami naszodomowych wychowanków. Można przypuszczać, że dzieci w Naszym Domu miały w Pruszkowie całkiem zwyczajne dzieciństwo – w dobrym tego słowa znaczeniu. Maria Falska bawiła się z dziećmi. Jest takie cudowne wspomnienie o krawcowej Leokadii Ambrzykowskiej, która obszywała dzieci i one lubiły do niej chodzić, bo ona też dawała im różnego rodzaju rady – u niej w pracowni krawieckiej było takie miejsce pocieszenia. I ta krawcowa wspomina, że Falską z Pruszkowa pamięta wesołą, a Falską z Naszego Domu na Bielanach pamięta poważną. I to jest właśnie ten paradoks skromnego, z dużym wysiłkiem tworzonego domu, a potem tego domu na Bielanach, którego szanowaną patronką stała się Aleksandra Piłsudska. To jest interesujący zwrot akcji, który następuje w połowie lat 20. W Filharmonii został urządzony koncert dzieci dla dzieci z okazji imienin marszałka Piłsudskiego. Po tym przedstawieniu Piłsudski zaczął się przechadzać między rzędami i zauważył Marię Falską. „Maryno, jak dobrze was tu widzieć” – powiedział może, gdy podszedł (tak zapamiętała to pracownica Domu). Trzeba wiedzieć, że była ona wdową po Leonie Falskim, 2  Zob. H. Krzyczkowski, Dzielnica milionerów, Pruszków 2009.


który był towarzyszem partyjnej walki Józefa Piłsudskiego. Falska miała piękną kartę aktywistki i członkini PPS, ale jej aktywna działalność polityczna zakończyła się wraz z rozłamem w partii (1906). Później przeżyła mocno przedwczesną śmierć męża w 1912 roku, a wkrótce również śmierć ukochanej córeczki. To jest zresztą tajemnica życiorysu Falskiej, która od tamtego czasu poświęciła się całkowicie działalności społecznej na rzecz dzieci. Z dawnych czasów pamiętał ją Ziuk. I po tym niespodziewanym spotkaniu w Filharmonii ona dostała Złoty Krzyż Zasługi (1926), a do Pruszkowa, do tego biednego domu na Cedrowej zjechały się eleganckie auta, które przywiozły Aleksandrę Piłsudską, wicewojewodę i innych oficjeli. Dzieci nie mogły uwierzyć swym oczom, że takie eleganckie i szacowne towarzystwo przyjechało do ich skromnego domu. Piłsudska była zachwycona, że jest tak czysto. Wkrótce weszła do zarządu Towarzystwa i zaczęła pomagać w zdobywaniu funduszy. Pojawiła się idea zbudowania domu na Bielanach, która dzięki Piłsudskiej mogła zostać zrealizowana. I to jest analogiczna historia do historii Domu Sierot Korczaka, którego początki też były straszne – potwornie skromna ochronka na ulicy Franciszkańskiej na Starym Mieście i pomysł, żeby urządzić dzieciom dom poza miastem. Kiedy budowano Dom Sierot, teren wokół to były obrzeża Warszawy. Bielany podobnie były poza miastem. Pierwszy adres: Pola Bielańskie pod Warszawą. B.Ś.: Czy wtedy Nasz Dom i to, co się w nim działo, z pedagogicznego punktu widzenia, było postrzegane jako eksperyment? I czy to wsparcie, które otrzymał, było jakimś gestem wobec działania na rzecz najuboższych dzieci? Czy też można je odczytać jako świadome zaangażowanie się w alternatywną ścieżkę edukacji młodych ludzi? M.P.: To jest bardzo dobre pytanie, na które jednak nie da się odpowiedzieć jednoznacznie.

49


50

B.Ś.: Pytam nie bez powodu, z tego względu, że w tej samej okolicy działy się rzeczy, które przestrzennie, architektonicznie, ale i koncepcyjnie były bardzo progresywne jak na tamte czasy, ale i jak na nasze czasy. W różnych częściach Bielan powstały: Centralny Instytut Wychowania Fizycznego (dziś AWF), Spółdzielnia mieszkaniowa „Zdobycz Robotnicza”, wystawa „Tani Dom Własny” i placówka wychowawczo-edukacyjna, która miała bardzo oryginalny i specyficzny program. Okazuje się, że Bielany tworzyły takie zaplecze eksperymentalne Warszawy, w którym ćwiczono nową obywatelskość i odpowiedzialność za przyszłość. M.P.: Myśląc o działaniu samej Piłsudskiej, szczególnie gdy się czyta jej wspomnienia po latach, wydaje się, że była to po prostu działalność społecznikowska. Z drugiej strony, kiedy spojrzy się na Towarzystwo „Nasz Dom”, to skupiało ono między innymi demokratycznych działaczy spółdzielczych, na przykład Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej czy Spółdzielni „Książka”, samorządowych, nawet administracji państwowej, których celem był nowy model edukacyjny dzieci i młodzieży.

Uroczystość przyrzeczenia harcerskiego. Nasz Dom, Bielany, lata 30. Maryna Falska (pośrodku). Fot. Archiwum Naszego Domu


Zuzanna Sękowska 51

Kolonizatorzy na poligonie. Międzywojenne dzieje zakładu opiekuńczo-wychowawczego Nasz Dom i współpraca ze społeczeństwem w latach 1919–1939 1

Są dwie strony działalności każdej instytucji

czy organizacji społecznej: jedna zewnętrzna, łatwo uchwytna, dająca się ująć w cyfry, zestawienia, wykresy itp., i druga stanowiąca istotę jej życia, niejako rację jej istnienia2.

Rodowód robotniczy Rok 1919 to czas krzepnięcia zszytej z ziem pozaborowych nowej Polski, a jednocześnie okres borykania się II Rzeczypospolitej z trudną spuścizną przełomu wieków i lat ostatnich. W miastach były to: nędza, przeludnienie, brud, głód, niedobory lokalowe, demoralizacja najmłodszych, zatrważający stopień analfabetyzmu i nierówności ekonomicznych, 1  Artykuł napisałam na podstawie materiałów do doktoratu poświęconego Naszemu Domowi na Bielanach, powstającego w Instytucie Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego. Materiały źródłowe i wyniki kwerend stanowią również część przygotowywanego pod moim kierunkiem scenariusza projektu „Nasz Dom na Bielanach 1919–2019” koordynowanego przez Fundację Nowej Kultury „Bęc Zmiana” w porozumieniu z Pracownią Studiów Miejskich IKP UW. Bardzo dziękuję za cenne uwagi i ogromne wsparcie merytoryczne Pani Teresie Skudniewskiej i Pani Marcie Ciesielskiej. 2  Sprawozdanie roczne Towarzystwa „Nasz Dom” za rok 1936/37, s. 1.


52

problem sieroctwa i sieroctwa społecznego. W samej Warszawie znaczny wpływ na krytyczne warunki bytowe miały jeszcze w XIX wieku obostrzenia władz imperium rosyjskiego dotyczące zakazu zabudowy w pasie fortecznym Twierdzy Warszawa3. Kształt twierdzy okalającej miasto dwoma pierścieniami przyniósł radykalne ograniczenie rozwoju terytorialnego Warszawy, a jego skutkiem były wzrastające zagęszczenie architektury w ścisłym obszarze miejskim (przede wszystkim przez budynki przemysłowe) i chaos planistyczny na peryferiach – bezładnie wytyczone arterie, niekontrolowany rozwój kolonii mieszkalnych i tym podobne4. Ponadto kryzys finansowy nasilający się od końca pierwszej wojny światowej skutkował utrudnieniem ruchu budowlanego i odwrotem zainteresowania inwestorów prywatnych od budowy domów mieszkalnych. Popyt mieszkaniowy jednak rósł (zawierano więcej małżeństw, zwiększyła się dzietność). Według danych spisu jednodniowego z 1921 roku przeludnienie dotyczyło 71,3% mieszkań jednoizbowych i 51,4% dwuizbowych5. Ponad 40000 mieszkań było zajmowanych przez kilka gospodarstw rodzinnych. Był to tym samym najwyższy odsetek spośród miast polskich. Przeludnienie, wzrost cen mieszkań i braki lokalowe nawet średnio zamożnym obywatelom stwarzały zagrożenie osunięcia się w bezdomność6. W raporcie z 1921 roku, dotyczącym problemu bezdomności, 3  M. Czeredys, M. Kuciewicz, J. Porębska-Srebrna, Wyznanie z przeszłości. Przedmowa do nowego wydania w: S. Syrkus, J. Chmielewski, Warszawa funkcjonalna, Warszawa 2013, s. 13–14. 4  Starano się temu zaradzić. W latach 1914–1916 architekt Tadeusz Tołwiński wraz z zespołem Koła Architektów opracował pierwszy kompleksowy plan zagospodarowania Warszawy; od 1917 r. nad planistyką czuwało Biuro do Spraw Regulacji i Koordynowania Miast. 5  S. Syrkus, J. Chmielewski, Warszawa funkcjonalna, dz. cyt., s. 6. 6  Tamże.


żebractwa i włóczęgostwa, bezdomnymi określano osoby, które „mając środki na opłacenie wygórowanego czynszu, nie mogą dostać mieszkania” lub „osoby znajdujące się w nędzy, które nie mogą opłacać noclegu nawet w prywatnym mieszkaniu”7. Nie inaczej było w Pruszkowie. Borykał się on z dużymi problemami.

[…] zamieszkany przeważnie przez ludność robot-

niczą jest jednym z miasteczek polskich, najbardziej zniszczonym przez wojnę. Wiele domów leży w gruzach. Warunki zdrowotne niezbyt świetne, wskutek niskiego położenia i wskutek nieuregulowania przepływającej rzeczki Utraty, wymagają rozległych zarządzeń higienicznych. Toteż, jak się dowiadujemy z korespondencji […], w mieście tym utworzył się oddział Polskiego Towarzystwa Czerwonego Krzyża […], oddział ten postanowił zająć się propagowaniem wśród ogółu, zwłaszcza wśród warstwy robotniczej utworzenia tu łaźni ambulatorium dla niezamożnych, ochron dla niemowląt, mających matki pracujące, schroniska dla inwalidów itp.8.

Zakładano mimo wszelkich trudności, iż miasto położone niecały kwadrans drogi od stolicy państwa musi się rozwijać. Tak, by chociaż fabryki znajdujące się w ścisłym śródmieściu Warszawy przenieść na tereny pruszkowskie (wykorzystując przy tym między innymi potencjał lokalnej elektrowni), zagęszczając robotniczą zabudowę mieszkalną, oraz by zachęcić ludność do osiedlania się poza granicami stolicy9. W listopadzie 1919 roku założony został na terenie Pruszkowa przez Sekcję Domów Wychowawczych Wydziału Opieki nad Dzieckiem przy Centralnej Komisji Związków Zawodowych (CKZZ), pierwszy dom wychowawczy dla dzieci 7  Tamże, s. 7. 8  „Rzeczpospolita” 1920, nr 7 (21 czerwca), s. 5. 9  „Głos Pruszkowa” 1919, nr 16 (30 listopada), s. 3.

53


54

członków związków zawodowych – Nasz Dom10. Zadanie jego organizacji powierzono Marii Falskiej i Januszowi Korczakowi. Maryna Falska wówczas miała już wypracowany autorytet aktywistki społecznej i zasłużonej bojowniczki Polskiej Partii Socjalistycznej, kombatantki walk o wolność i konspiratorki. Od śmierci11 męża (lekarza zarażonego tyfusem w czasie niesienia pomocy chorym) i córki poświęciła się w zupełności opiece nad dziećmi i praktyce pedagogicznej. Współpraca Korczaka i Falskiej trwała od 1915 roku, kiedy do prowadzonego przez Marynę Falską (w Kijowie) internatu dla chłopców przybył Janusz Korczak (wówczas służący wówczas w armii rosyjskiej) – uznany już wtedy lekarz i społecznik. Od tej pory zaszczepiali metody wypróbowane przez Janusza Korczaka w prowadzonym przez niego domu dla sierot żydowskich i wypracowywali wspólny program pedagogiczny. Gdy latem 1918 sytuacja geopolityczna uległa gwałtownej zmianie, a internat kijowski został przeniesiony, Falska i Korczak trafili (jeszcze osobno) do Warszawy, a stamtąd do Pruszkowa12. Powołanie domu wychowawczego w Pruszkowie stanowiło szansę na praktykowanie wspólnej metody i wykorzystanie doświadczenia pedagogicznego obojga. Główną troską działaczy społecznych i związkowych było stworzenie domu dla dzieci robotników poległych w walkach o niepodległość i na froncie walk z bolszewikami. Nie była 10  Nazwę własną zakładu przyjęło się zwyczajowo pisać bez cudzysłowu. Wyłącznie w nazwie Towarzystwa „Nasz Dom” słowa są ujęte w cudzysłów. Tej zasady będę trzymać się w tekście, aczkolwiek względem poprawności językowej przyjęta zasada stanowi kontrowersję. 11  W 1912–1914 r. 12  W Pruszkowie w kamienicy przy ul. Cedrowej 12 mieściła się pierwsza siedziba Naszego Domu – domu wychowawczego dla sierot i półsierot, dzieci członków związków zawodowych – założonego przez Sekcję Domów Wychowawczych przy CKZZ w listopadzie 1919 r.


to jedyna w Pruszkowie placówka typu opiekuńczego, jednakże warunki lokalowe i otoczenie, w których przyszło tworzyć miejsce dla grupy dzieci, były od samego początku szczególnie trudne. Brak przestrzeni w niewielkiej czynszowej kamienicy przy ulicy Cedrowej 12 stanowił niewygodę i przeszkodę w praktykowaniu zamierzonego programu pedagogicznego. Falska notowała, że zakład borykał się również z problemem niedofinansowania i głodu:

Ciasnota terenu, brak najelementarniejszych środ-

ków pomocniczych – paraliżuje – beznadziejnie nieraz – swobodę ruchu i realizację planu – wychowawcy. W budżecie wydatków Naszego Domu przez lata całe nie odnajdzie się grosza wydanego na rozrywkę dzieci, na materiał do robót ręcznych dzieci […].

Twarda konieczność. Zjawisko naturalne i zro-

zumiałe tam, gdzie przez miesiące długie chleb jeden raz na tydzień bywał tylko13.

[…] brakowało u nas ławek, stołów, nie było elek-

tryczności; drzewa do pieców było mało, mało było żywności i chleba. Nie było szatni – nie było palt gdzie powiesić, rzeczy nie było gdzie schować14.

Sytuacja stała się na tyle beznadziejna (wskutek ubożenia środowisk robotniczych Dom stopniowo tracił wpływy ze składek związkowych), że zakład wymagał natychmiastowego wsparcia. By ratować Nasz Dom, w 1921 roku podjęto decyzję o powołaniu towarzystwa, które miało gromadzić niezbędne środki na zaspokojenie doraźnych potrzeb zakładu. Z udziałem Janusza Korczaka, Marii Falskiej, Jana Durki i Wandy Krahelskiej-Filipowicz utworzono Towarzystwo „Nasz Dom”. W dalszej perspektywie realne okazało się nabycie 13  M. Rogowska-Falska, Zakład Wychowawczy „Nasz Dom”. Szkic informacyjny, Warszawa 1928, s. 26. 14  M. Falska, Już wiemy, „W Słońcu” 1920 nr 7 z 1 kwietnia w: tejże Nasz Dom – „zrozumieć, porozumieć się, poznać”, t. 1, wyb. i oprac. M. Ciesielska B. Puszkin, Warszawa 2007, s. 140.

55


56

z otrzymanych przez Towarzystwo środków terenu na Bielanach pod Warszawą i budowa tam nowej siedziby. Kolonizatorzy wkraczają na poligon Pomimo skomplikowanej sytuacji urbanistycznej Warszawy zaczęła wyłaniać się tendencja do przeprowadzania licznych eksperymentów społecznych i architektonicznych. Na początku lat 20. rozwijały się kolonie mieszkalne i tworzyły zalążki założeń osiedlowych, powstawały olbrzymie kompleksy użyteczności publicznej. Jednym z miejsc poddanych dynamicznym przemianom w pierwszej połowie lat 20. były tereny położone na północnym krańcu stolicy, poza granicami miasta – tak zwane Pola Bielańskie. W czasie, gdy Nasz Dom już funkcjonował w Pruszkowie, na terenach dóbr Marymontu, tuż poza granicami Żoliborza powstawało osiedle Zdobycz Robotnicza. Robotnicy zaczynali zasiedlać tereny dawnych carskich poligonów (tak zwanych pól wojennych bielańskich15). Były to najrozleglejsze obszary państwowe przeznaczone pod zabudowę. Ich wysokie położenie i sąsiedztwo od strony wschodniej Lasku Bielańskiego oraz od strony zachodniej wiosek, a także doskonałe warunki klimatyczne stwarzały znakomite okoliczności do urządzenia potężnej dzielnicy mieszkaniowej. Jedyną wadę stanowił brak skomunikowania terenów i oddzielenie linią kolei obwodowej od miasta. Ale była to kwestia możliwa do rozwiązania poprzez przerzucenie wiaduktów nad torami, a w późniejszych etapach – realizację trasy Północ–Południe. Pisano, iż:

[...] dotychczas sposób zabudowania miasta przy-

stosowany był do potrzeb nielicznej garstki ludności. Przy szerokich ulicach panował głęboki blok budowlany. Obecnie plany zabudowy dzielnic mieszkaniowych biorą pod uwagę możność stworzenia sposobu zabudowania najkorzystniej15  „Polski Przemysł Budowlany” 1927, nr 1–2 (styczeń – luty), s. 31.


szego pod względem światła i dopływu powietrza. Bloki budowlane projektowane są niegłębokie (50–60 m.) tak, ażeby uniemożliwić budowanie oficyn z mieszkaniami podwórzowemi. Podwórza łączą się z sobą i tworzą dobrze oświetlone i przewietrzone pasy, na których powstać mogą zieleńce16. Spółdzielnia Mieszkaniowa „Zdobycz Robotnicza” w Warszawie oddała do użytku ok. 300 mieszkań, wybudowanych 2 w ostatnich 2-ch latach, posiada terenów 143.000 m , przybliżony jej majątek obliczony jest na sumę ok. 8.000.000 złotych17.

„Na powyższych działkach zaprojektowano: 46 domów, z czego 11 koszarowych, 12 szeregowych, 23 bliźniaczych”18 – kilkuizbowych budynków „z mansardem”19 wykonanych z niedrogich materiałów oraz w nieskomplikowanej technologii. Znacząca była w tym wypadku niechęć do zasiedlania zabudowy tak zwanej koszarowej (szeregowej). Odległość od Warszawy – zdaniem przyszłych lokatorów – powinna zostać zrekompensowana pełną dowolnością kształtowania własnej przestrzeni na terenie domu-zagrody. Ukształtowanie terenu (część działek leżała na płaskim podłożu, część na wzniesieniu) i odległość od sieci kanalizacyjnej istotnie wpłynęły na zmianę planów zagospodarowania obszarów osiedla. Przyłączenie do sieci kanalizacyjnej wyczerpało wszelkie fundusze przeznaczone na roboty niwelacyjne części działek, wskutek czego budynki różnych typów musiały zostać zgromadzone na jednej działce. W przeważającej części były to domy szeregowe i bliźniaki. Budynki w zabudowie szeregowej miały podział na niewielką sień i obszerną kuchnio-jadalnię służącą do pracy codziennej, jako miejsce przygotowywania i spożywania posiłków i jako salon gościnny. Do jadalni przylegały 16  Tamże. 17 „Dom, Osiedle, Mieszkanie” 1930, nr 4 (kwiecień), s. 26. 18  „Polski Przemysł Budowlany” 1927, s. 32. 19  Tamże.

57


58

zmywalnia i wygódka. Z jadalni wiodły schodki do położonej na poddaszu sypialni doświetlonej oknem wychodzącym na południowo-wschodnią stronę. Wysokość pomieszczeń nie przekraczała w części parterowej 3 metrów, a w części sypialnej 2,8 metra. Do każdego z domów przynależał niewielki ogródek. Inżynier architekt Janusz Dzierżawski tak pisał o założeniach projektowych Zdobyczy: „Do każdego mieszkania przydzielony jest pas gruntu o powierzchni 200 m2. Pas gruntu, jakkolwiek: niewielki, służy za przynętę dla robotnika – daje mu możność na wiosnę i latem zapełnić czas po 8-miogodzinnym dniu pracy, daje możność dodatkowego zarobku i tworzy miejsce zabaw dla dzieci, a dla starszych miejsce wytchnienia po ciężkiej pracy”20. Podwaliny pod funkcjonalny projekt nowej siedziby Naszego Domu na Bielanach zbiegały się w czasie z ogólnopaństwowymi warunkami kryzysowymi. Sytuacja była już jednak zdecydowanie inna od tej na początku działalności zakładu, w Pruszkowie, między innymi dzięki zaangażowaniu i opiece Aleksandry Piłsudskiej. Jako zasłużona działaczka o niepodległość i żona marszałka mogła wykorzystać swoją pozycję i kontakty do niesienia pomocy dzieciom i ludności potrzebującej wsparcia21. Ostatnie trzy lata przed wielkim kryzysem były okresem dynamicznej działalności Towarzystwa „Nasz Dom”. Między innymi współorganizowane z Towarzystwem przez Aleksandrę Piłsudską akcje charytatywne i spotkania towarzyskie, bale, rauty, Bal-Bridge, a także loteria fantowa przyniosły dochód pozwalający na wybudowanie nowej siedziby dla Naszego Domu i zaspokojenie podstawowych potrzeb dzieci. Dom stał się ponadto propagandowo ważnym obiektem. Programowo założenia Towarzystwa „Nasz Dom” wpisywały się 20  Tamże. 21  Sieć organizacji pomocowych zainicjowana przez Panią Marszałkową miała docelowo ogólnopolski charakter.


w działalność Aleksandry Piłsudskiej. W 1926 roku dzięki pożyczce w Banku Gospodarstwa Krajowego i wsparciu władz Warszawy Towarzystwo otrzymało działkę o powierzchni 17 800 m2 pod budowę nowej siedziby na terenach Pól Bielańskich22. Samolot ląduje na Bielanach W 1927 roku Towarzystwo „Nasz Dom” rozpisało konkurs na projekt własnej siedziby. Podstawowym postulatem była rezygnacja przez architektów z tworzenia w planowanym budynku warunków „skoszarowania [...] cennego materiału ludzkiego”23.

Towarzystwo „Nasz Dom” pozostające pod pro-

tektoratem Pani Marszałkowej Piłsudskiej ogłasza za pośrednictwem Koła Architektów w Warszawie konkurs na projekt architektoniczny sierocińca dla dzieci i młodzieży na udzielonych przez miasto terenach pod Bielanami, wcielonych w plan regulacyjny Wielkiej Warszawy.

W warunkach konkursu podkreśla się postulat

budowy domu z jak najszerszym uwzględnieniem potrzeb dziecka. Towarzystwo oczekuje od pp. architektów odstąpienia od dotychczasowych form i zasad skoszarowania tak cennego materiału ludzkiego, jakim jest dziecko, i stworzenia pokrzywdzonym przez los sierotom „domu”, który by wrażeniem wnętrza wywoływał miłe wzruszenie i dawał ciepło własnego domu rodzinnego. […] Sąd konkursowy stanowią: Z ramienia T-wa „Nasz Dom” pp. dr Janusz Korczak, Bronisław Krakowski, Roman Kutyłowski, Zygmunt Słonimski. Z ramienia Koła Architektów pp. architekci: Karol Jankowski, Zdzisław Mączeński, Aleksander Raniecki24. 22  Zob. Z. Sękowska Nasz Dom – maszyna pedagogiczna w: Szklane domy. Wizje i praktyki modernizacji społecznych po roku 1918, red. J. Kordjak, Warszawa 2018, s. 50. 23  „Nasz Przegląd. Organ Niezależny” 1927, nr 69 (10 marca), s. 6. 24   Tamże.

59


60

W d. 14 kwietnia r.b. został rozstrzygnięty konkurs,

zgłoszony przez Towarzystwo „Nasz Dom”, na projekt Sierocińca dla Dzieci i Młodzieży, mającego powstać na terenach pod Bielanami, objętych planem Wielkiej Warszawy. Z pośród nadesłanych 8-u prac przyznano za względnie najlepsze projekty 3 równorzędne nagrody. […] autorami tych projektów są pp. arch.: Jerzy Müller, Franciszek Eychhorn i Aleksander Ruśkiewicz oraz Zygmunt Tarasin. […] opracowanie projektu Zarząd Towarzystwa „Nasz Dom” powierzył inż.-arch. p. Zygmuntowi Tarasinowi25.

Z trzech równorzędnie nagrodzonych projektów to właśnie projekt Zygmunta Tarasina26 (wł. Tarasińskiego) został przyjęty jako najlepiej spełniający warunki postawione przez komisję konkursową. Zlecenie otrzymał architekt młody, dotychczas praktykujący przy budowie gmachów użyteczności publicznej. Najwcześniejsze lata pracy odbył pod kuratelą Tadeusza Tołwińskiego, współtworząc pod jego okiem projekty i rysunki wykonawcze, jak również zastępując go niejednokrotnie podczas wznoszenia budowli27. W latach 1922–1923 wykonywał nadzór nad pracami Banku Budowlanego w zakresie akcji budowlano-mieszkaniowej i budownictwa szkolnego28. W latach 1924–1926 był kierownikiem prac przy Ministerstwie Robót Publicznych na terenie byłego zaboru rosyjskiego. W okresie przystępowania do prac nad projektem Naszego Domu Tarasin był już au25   „Architektura i Budownictwo” 1927, nr 4 (kwiecień), s. 124. 26   Zygmunt Antoni Tarasin (1894–1943) – architekt miejski miasta Otwocka (od 1929 do 1931 r.), absolwent Politechniki w Rydze i Politechniki w Warszawie. 27   Odpis zaświadczenia wystawionego przez Tadeusza Tołwińskiego, Archiwum Państwowe w Warszawie Oddział w Otwocku, sygn. AP 78-1-4675-8. 28   Odpis zaświadczenia z Banku Budowlanego, w Warszawie Oddział w Otwocku, sygn. AP 78-1-4675-9..


torem istotnych realizacji budynków użyteczności wojskowej na Kresach. Dziś jest to postać nieco zapomniana, jednakże w latach międzywojnia Tarasin był wymieniany jednym tchem z innymi architektami takimi jak: „Weinfeld, Bursze, Lisiecki, Beil, Jankowski”29. Pojawiające się niejednokrotnie w tekstach dotyczących Naszego Domu wzmianki o współautorstwie Janusza Korczaka przy opracowywaniu projektu domu nie mają pokrycia w materiałach źródłowych, lecz przyjęło się przekazywać taką informację (pamiętajmy jednak, iż Korczak zasiadał wówczas w sądzie konkursowym). Trzykondygnacyjny gmach o niezbyt okazałej kubaturze otwierały od strony zachodniej regularnie rozplanowane skrzydła. Linię skrzydeł rozdzielała od strony wschodniej kubiczna (powtarzająca proporcje skrzydeł) część centralna. Silny wertykalizm kompozycji podkreślono przez licowanie płytami ciągnące się na poziomie okien wysokiego parteru. Bryła w części centralnej mieściła w sobie zespół wysokich sal i licznych izb oraz długie korytarze i halle zakończone po obu stronach klatkami schodowymi. W podziemiach zaprojektowano pomieszczenia gospodarcze i administracyjne oraz obszerną jadalnię. Budynek Naszego Domu nie odbiegał szczególnie od typowych przykładów funkcjonalizmu, jednak daleki był od technokratycznej maniery. W dwóch skrzydłach bocznych na poziomie wysokiego parteru zaplanowano pomieszczenia stanowiące przestrzeń wspólną – salę zabaw i salę widowiskową – a na wyższych kondygnacjach przestronne sypialnie dla chłopców i dziewcząt. Duża liczba wysokich okien zapewniała dobre doświetlenie i ułatwiała wietrzenie pomieszczeń (w szczególności sypialń). Wspólne przestrzenie cechowała surowość wyrazu i niemalże ascetyczny wystrój. Na szczycie części centralnej znajdował się rozległy taras, na którym wychowankowie mogli zażywać 29   „Tygodnik Ilustrowany” 1929, nr 49 (grudzień), s. 17.

61


62

kąpieli słonecznych pod nadzorem wychowawcy. Rytmika bryły była w znaczący sposób przełamana tylko w dwóch miejscach: poprzez taras stanowiący uskok najwyższego piętra oraz od frontu, od strony ulicy Fontany, artykulacją pionową – szerokim elementem o trójkątnym przekroju, przecinającym linię fasady wzdłuż osi pionowej (w tym miejscu znajdowała się główna klatka schodowa i jednocześnie główne wejście do domu). Od strony północnej (w części centralnej) architekt umieścił ozdobny, masywny, geometryczny portal, a w zakończeniu części parterowej prawego skrzydła budynku – wejście zwieńczone półokrągłym łukiem. Taki układ i ukształtowanie poszczególnych elementów wielu obserwatorom przywodziły na myśl samolot. W wyobraźni dziecięcej skrzydła budynku zapisały się jako skrzydła samolotu, a część centralna zaakcentowana tarasem przypominała kadłub i ogon aeroplanu. Budynek został oddany do użytku w 1928 roku. Uważany był za modelowy przykład placówki opiekuńczo-wychowawczej, w której w szczególnie dobrych warunkach może być realizowany wartościowy program pedagogiczny. Pisano o „unikalnym”30 eksperymencie pedagogicznym „odbywającym się «tuż pod bokiem» […] dwadzieścia minut od Placu Wilsona”. W 1929 roku w niedalekiej okolicy wzniesiono kompleks użyteczności sportowo-rekreacyjnej – Centralnego Instytutu Wychowania Fizycznego projektu Edgara Norwertha. Wówczas na Bielanach pojawiły się wycieczki, które zaczęły odwiedzać po kolei CIWF i Nasz Dom – jako dwie najważniejsze bielańskie instytucje i przykłady nowoczesnych założeń architektonicznych. W 1932 roku odbyła się na Bielanach wystawa konkursowa „Tani Dom Własny”, 30  „Tygodnik Ilustrowany” 1933, nr 4 (22 października), s. 15.


która szeroko reklamowana w prasie zwracała uwagę obywateli na wspaniałe i niezasiedlone jeszcze tereny. W planach urbanistów jawiły się one jako przyszła dzielnica o charakterze uzdrowiskowym. Podkreślana była bliskość terenów, zielonych, zdrowych, suchych piasków. Wykuło się hasło „Bielan-Zdobyczy Robotniczej. Najzdrowszej dzielnicy Warszawy”. W 1927 roku realia wielkiego kryzysu i krach finansowy instytucji państwowych doprowadziły na skraj ruiny również osiedle robotnicze pozbawione nadzoru i uwagi władz.

Działalność społeczna

W sprawozdaniu z działalności Towarzystwa „Nasz Dom” za rok 1936/1937 autorzy pisali, że podczas projektowania i wznoszenia nowej siedziby Towarzystwa „Nasz Dom” brano pod uwagę dotychczasowy charakter działalności placówki, a więc opiekę zamkniętą. Konstrukcja domu została dostosowana przede wszystkim do potrzeb życia internatowego. W porównaniu z pruszkowskim internatem podwojono liczbę miejsc dla dzieci – w nowym domu zakwaterowanie znalazło 100 wychowanków, w tym grupa dzieci w wieku przedszkolnym – ponadto utworzono bursę dla młodzieży kształcącej się na uczelniach pedagogicznych. Nowy przestronny gmach powinien zapewnić warunki swobodnego prowadzenia praktyk pedagogicznych i realizowania założeń teoretycznych w praktyce, jednak bilans lat otwarcia nowej siedziby nie przebiegł po myśli założycieli31. 31  W zaproponowanym przez Janusza Korczaka modelu pedagogicznym dzieci dokonywały samodzielnych ocen, w ramach sądu koleżeńskiego, karciły lub nagradzały kolegów. Przyjęty system miał na celu wypracowanie od najmłodszych lat świadomości współpracy w grupie i konieczności nieczynienia krzywdy innym, szkodliwość społeczna bowiem postrzegana była przez Korczaka jako szczególna uciążliwość i wada wymagająca

63


64

Jak się okazało, przebywanie w zamkniętej enklawie niekorzystnie wpływało na formowanie dziecięcych charakterów i postaw obywatelskich. Wśród wychowanków zaobserwowano przejawy zachowań wyższościowych, arystokratycznych. „Żyło się bowiem życiem odosobnionym, zamkniętym, dla siebie tylko”32. W istocie Nasz Dom od początku miał status samorządnej „republiki dzieci”, jednak nigdy nie licowało to z poczuciem przynależności do elitarnej grupy faworyzowanych. W reakcji na postępujące rozbicie dyscypliny wewnętrznej autorzy programu pedagogicznego zdecydowali się na otwarcie Domu na dzieci z osiedla Zdobycz Robotnicza i ludność z okolicznych osad zarówno z przyczyn natury wychowawczej, jak i z racji wzrastającej nędzy w dzielnicy. Obcy ludziom gmach Naszego Domu stał się wkrótce ważnym ośrodkiem integracji środowiska lokalnego, świadczącym wsparcie w zakresie opieki przedszkolnej, szkolnej i półkolonii wakacyjnych. Pierwszą zmianą, ingerującą w strukturę zarówno programu wychowawczego, jak i samego projektu budynku, była likwidacja internatu dla dzieci w wieku przedszkolnym i przeznaczenie części skrzydła gmachu na rzecz dzieci ludności dorywczo pracującej i bezrobotnej z osiedla Zdobycz. W salach dawnego przedszkola działało w godzinach porannych i wczesnopopołudniowych tak zwane przedszkole przychodnie33 (dla grupy 80 dzieci), w późniejszych godzinach zaś – świetlica dla młodzieży szkolnej i pozaszkolnej (100 działań ze strony pedagogów, tj. wspierania korekty zachowań poprzez oddziaływanie wewnętrznych instytucji – jak sąd, system wzajemnej opieki – czy stymulowanie samowychowania, np. tzw. zakłady. Takie formowanie charakteru wynikało z założenia, iż dziecko od najmłodszych swych lat ma zdolność samostanowienia o sobie i jest jednostką wolną. 32  Towarzystwo „Nasz Dom”. Sprawozdanie roczne za rok 1936/37, s. 5. 33  Tamże.


miejsc).W miesiącach wakacyjnych w pomieszczeniach dawnego przedszkola organizowano półkolonie dla 150 dzieci. W latach 1934–1935 zlikwidowano bursę34. Dzięki pozyskaniu kolejnej cennej przestrzeni grupa przedszkolna (przedszkole przychodnie) mogła zostać powiększona do 160 dzieci, a grupa półkolonijna wakacyjna obejmowała 250 dzieci. Przedszkole zapewniało wychowanie i wyżywienie. Projekt architektoniczny gmachu pozwolił na prowadzenie działalności przychodniej bez kolizji z życiem części internatu sprawującej opiekę zamkniętą. Skrzydło przeznaczone dla dzieci przedszkolnych miało oddzielne wejście. Wiosną 1936 roku podjęto decyzję o nawiązaniu współpracy z Zarządem Miejskiej Biblioteki Publicznej. Dzięki – dzięki obustronnemu porozumieniu na terenie Naszego Domu mógł powstać oddział biblioteki. Początkowo była to jedynie wypożyczalnia, ale jesienią 1936 roku udało się przeznaczyć jedną z sal internatu na czytelnię dla dzieci i młodzieży, oferującą starannie wybrany zbiór literatury dziecięcej. W pracy na rzecz dzieci przychodnich przywiązywano ogromną wagę do relacji między instytucją i jej pracownikami a rodzinami dzieci. Dążono do podnoszenia stosunku kultury rodziców do dzieci. Wskazywano, by kontakt z rodzinami był jak najbliższy i pełen zaufania. Poczucie wzajemnej bliskości i ufność stanowiły istotny czynnik wychowawczy, a co za tym idzie polepszały warunki bytowe dzieci przybywających niejednokrotnie z „wysp nędzy społecznej” i rejonów wykolejenia społecznego.

Do smutnej i bezpowrotnej przeszłości należą

czasy, gdy robotnik uwagę i czas poświęcał dziecku wtedy tylko, gdy trzeba było zamówić trumienkę dlań i karawan. Dziecko rodziło się po to, by była okazja do poczęstunku na 34  Bursa – ośrodek kształcenia młodej kadry pedagogicznej. Słuchacze praktykowali w Naszym Domu.

65


chrzcinach, plątało się po podwórku do czasu, gdy trochę 66

starsze mogło ojcu przynieść ze sklepiku paczkę papierosów, rosło, by swego następcę kołysać, donaszało tatusiną czapkę i postrzępione portki, pas ojcowski i matczyna ścierka wdrażały w poczucie ładu i zasad karności, a z szacunkiem odprowadzano je tylko na cmentarz i pamięć czczono libacją. Nieliczni w wysiłku myślowym, nielojalni w stosunku do państwa i poniekąd kościoła – o innym przeznaczeniu, innej doli dla dziecka swego śnili. Dziś żądamy szkół – i lepszych niż istniejące – w budżecie naszego czasu i naszych wydatków umieściliśmy dziecko jako równorzędną wartość. Z wywalczonych godzin spoczynku chcemy część znaczną oddać dziecku – rodzinie, chcemy siebie wychować na wychowawców35.

Praca ze świadomością społeczną, jaka została już wykonana w Pruszkowie, musiała być od podwalin praktykowana teraz na terenach Bielan. Z biegiem czasu zaczynały (po raz kolejny w historii placówki) doskwierać braki lokalowe i niedostatek przestrzeni. Dom pomyślany dla internatu sprawującego opiekę zamkniętą umożliwiał rozszerzenie pola działań, jednakże nie na tyle, by w pełni zaspokoić rosnące potrzeby. Personel Naszego Domu coraz częściej musiał odrzucać podania o przyjęcie dziecka do przedszkola. Czytelnia była zbyt mała, by pomieścić wszystkie dzieci. Brakowało szatni dla najmłodszych gości i poczekalni dla rodziców, a także wspólnej sali zabaw, która mogłaby służyć jako sala widowiskowa. Autorzy sprawozdania36 snuli plany rozpoczęcia działalności poradni dla matki i dziecka oraz zainicjowania opieki nad niemowlętami. Ponadto rozważano zapewnienie dzielnicy rozrywek kulturalnych poprzez wygospodarowanie przestrzeni 35  „Robotnik. Centralny organ P.P.S.” 1922, nr 76 (17 marca), s. 1. 36   Można domniemywać, że najważniejszy głos należał do Maryny Falskiej. Korczak wówczas oddalił się od Domu (na rzecz opieki nad Domem Sierot) i przybywał raz na jakiś czas na tereny Bielan.


na przedstawienia i teatrzyki szkolne. Planowano zapraszanie zewnętrznych zespołów, prezentujących własne przedstawienia. Dla dzielnicy miałoby to ogromny potencjał podnoszenia poziomu kultury mieszkańców. Na placu przylegającym do budynku wybrano już nawet miejsce, w którym mógłby stanąć dom oświatowy dla dzielnicy zapewniający obsługę wszystkich wydarzeń gościnnych. Koszty prowadzenia takiego domu byłyby względnie niewysokie, zaplecze gospodarcze bowiem stanowiłyby kuchnia i kąpielisko znajdujące się w budynku głównym Naszego Domu. Jak widać, niedługo przed rozpoczęciem wojny, Nasz Dom miał przed sobą perspektywy rozwoju. Architektonicznie formuła gmachu głównego nadawała się do poszerzenia lub dobudowania sąsiadujących budowli. Patrząc na zadania wykonywane przez Nasz Dom po przekształceniu w zakład opieki o charakterze półotwartym, można przyjąć, że placówka spełniała najważniejsze funkcje wychowawcze i pedagogiczne na terenie dzielnicy, ponadto zapewniała wyżywienie i pomoc medyczną okolicznej społeczności. Działalność poradnicza i udzielana rodzinom pomoc w wychodzeniu z kryzysu bezrobocia zabezpieczały front opieki społecznej, której zadania zazwyczaj należały do państwa polskiego. Również działalność i edukacja kulturalna były elementami troski organizatorów zakładu opiekuńczo-wychowawczego. Należy podkreślić, iż w opisywanym okresie Nasz Dom utrzymywał się nie tylko ze składek społecznych i finansowania Ministerstwa Pracy i Opieki Społecznej oraz Miasta Warszawy (aczkolwiek dochody z przedsiębiorstw koncesjonowanych stanowiły istotny wkład37. W latach 1936–1937 Towarzystwo 37   W ramach działań wychowawczych, jak również zabezpieczenia środków własnych dzieci i bursiści pracowali na zagonkach, uprawiali warzywa, hodowali króliki i gołębie na terenie przylegającym do Naszego Domu.

67


68

„Nasz Dom” prowadziło hurtownię tytoniową z filią i sklepem detalicznym, hurtownię spirytusową, dziewięć hurtowni solnych, skup szkła zwrotnego, sprzedaż cukru38). Zakres usług świadczonych przez placówkę i zabezpieczonych dziedzin działalności społecznej mógłby wskazywać, że jest to model samodzielnego osiedla lub kolonii domów. Na przykład w znajdującej się nieopodal Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej wyżej omówione usługi świadczyły poszczególne sekcje, korzystające z zabudowań przydzielonych do poszczególnych kolonii. W przypadku Naszego Domu wszystkie dziedziny spotykały się na terenie jednego obiektu [podkreślenie ZS], a zamierzone działania udawało się przeprowadzić. W dzielnicy wielu społecznych kontrastów (objętej co prawda wsparciem przez Towarzystwo „Opieka” i Stowarzyszenie „Osiedle”) wiele problemów było diagnozowanych przez pedagogów Naszego Domu. Trzypiętrowy gmach stanowił tętniące serce Bielan i miejsce przywracania godności społecznej licznym rodzinom zwracającym się po pomoc. Robotniczy rodowód Naszego Domu stanowi jego cechę dystynktywną. Bliskość środowiska PPS, przeznaczenie domu dla dzieci z rodzin robotniczych i realizacja śmiałych planów eksperymentalnej pedagogiki wyróżniają jednostkę spośród innych działających w tym czasie. Ewolucja idei pedagogicznej i zapał społecznikowski organizatorów pozwoliły na wykrystalizowanie się własnego, wyjątkowego charakteru Domu. Myśl pedagogów inicjujących działalność placówki i reagujących na zmiany społeczne ma swoją kontynuację do dziś. Zakład ze stuletnią historią działa nadal w bielańskiej siedzibie i służy dzieciom. 38  Zob. Towarzystwo „Nasz Dom”. Sprawozdanie roczne za rok 1936/37, s. 7.


Jego historia jest warta przypominania. W roku stulecia istnienia Nasz Dom powinien odzyskać w świadomości publicznej tożsamość placówki autonomicznej i wyprzedzającej myśl modernistycznej utopii na rzecz pracy u podstaw.

Wychowankowie Naszego Domu. Bielany, lata 30. (detal). Fot. Archiwum Naszego Domu

69


Igor Piotrowski 70

Poszukiwanie przestrzeni. Wśród choin na piasku

Obraz warszawskich przedmieść w dwudziestoleciu międzywojennym przedstawia się zwykle raczej w szarych, jeśli nawet nie w czarnych, barwach. Wystarczy skonfrontować się z różnorodnymi źródłami z epoki czy opracowaniami. Przywołam swego rodzaju dziennikarski, subiektywny bilans zamknięcia tego okresu, który sporządziła (oczywiście nieświadoma, że to czyni) Stanisława Kuszelewska w długim felietonie zamieszczonym w ostatnim, bożonarodzeniowym numerze „Wiadomości Literackich” w 1938 roku1. Z jednej strony zauważyła ona strony dodatnie funkcjonowania warszawskich peryferii – przede wszystkim zmiany pozytywne odnośnie do stanu sprzed pierwszej wojny światowej, jak również poszczególne udane inwestycje: lotnisko na Okęciu i dojazd do niego przez Ochotę aleją Żwirki i Wigury, większość szos wjazdowych i kilka realizacji architektonicznych, których nie musieliśmy się wstydzić, na przykład osiedla Towarzystwa Osiedli Robotniczych na Kole. Z drugiej jednak strony wyraźny ton rezygnacji i przygnębienia przebija się z jej tekstu. Mało zieleni i terenów wypoczynkowych oraz bardzo trudny do nich dojazd, spekulacja gruntami, zapuszczone ugory, nieumiejętność konserwacji i korzystania z dróg dojazdowych to być może najważniejsze problemy stołecznych przedmieść 1  S. Kuszelewska, Drogi, podmieścia, przedmieścia, „Wiadomości Literackie” 1938, nr 52–53, s. 8–9, http://mbc.malopolska.pl/dlibra/applet?mimetype=image/x.djvu&sec=false&handler=djvu_html5&content_url=/Content/57940/ index.djvu (20.07.2019).


i podmieść, do których należały również baraki biedoty na Annopolu czy, jak pisze autorka, przyprawiająca o myśli samobójcze brzydota osiedla Marki. Niedziwne więc, że artykuł Kuszelewskiej został przedrukowany w antologii Jana Dąbrowskiego i Józefa Koskowskiego z 1964 roku Niepiękne dzielnice i to na pierwszym miejscu. Wprowadza on dobrze do tomu reportaży i innych publikacji prasowych, stanowiących polemikę wobec nostalgicznego wspomnienia o przedwojennej Warszawie. Nie wdając się w szczegóły, trzeba powiedzieć, że o Bielanach Kuszelewska nie pisze wiele, ogranicza się do „sławnego Lasku Bielańskiego” wraz ze znajdującym się tam grobem Staszica oraz do położonej na obrzeżach tego kompleksu leśno-rozrywkowego akademii wychowania fizycznego (jako przykładu wartej zwiedzenia atrakcji turystycznej, do której wstęp jednak jest wzbroniony). Niczego więcej godnego uwagi nie znalazła tamże działaczka harcerska, pierwsza żona ministra skarbu i czołowego sanacyjnego publicysty, Ignacego Matuszewskiego. Rzut oka na zdjęcia lotnicze przedwojennej Warszawy czy na mapy, których twórcy z upodobaniem umieszczali planowaną sieć ulic, dobrze pokazuje, że plan urbanistyczny Bielan stanowił awangardę przemyślanego projektowania, nie tylko na poziomie koncepcji, lecz także pod względem zaawansowania realizacji tego planu. Świadczą o tym choćby liczne przedstawienia kartograficzne, które w przypadku północno-zachodnich peryferii miasta ukazują poprowadzony przerywaną kreską wachlarz ulic rozchodzących się z ćwierćkolistego placu nazywanego gdzieniegdzie placem Jedności (mniej więcej w okolicach obecnej stacji metra Słodowiec)2. Forma wachlarza w dużej mierze jest widoczna na Bielanach do dziś – mimo że nie obejmuje zakładanych 90 stopni – także dlatego właśnie, że była już wtedy w swoich zarysach, choć połowicznie, gotowa. 2  Plan m.st. Warszawy, Lwów 1936, 1:25000, http://www.trasbus.com/ plan1936.htm (21.07.2019).

71


72

Bielany stanowiły więc właściwie jedyną przedmiejsko-podmiejską3 dzielnicę wytyczoną, która przybrała już przed wojną widoczne w założeniach kształty, oczywiście nie licząc wcześniejszych, bliższych granicom carskiej Warszawy, Ochoty i Żoliborza. Można też powiedzieć, że Bielany kontynuowały tradycję tych nieco wcześniejszych realizacji z uwagi na przemyślany urbanistyczny kształt. Tak jak Ochota czy zwłaszcza Żoliborz, nie musiały się bowiem specjalnie liczyć z zastaną siecią zabudowy, ulic czy własności, ponieważ niczego w tym miejscu nie było poza polem nieużytków i młodym leśnym zagajnikiem, a tereny należały do państwa4. „Bielany” wcześniej, przed dwudziestoleciem, oznaczają jedynie teren Lasu Bielańskiego, czyli kompleksu klasztornoleśnego, znanego i popularnego z uwagi na miejsce odpustów (szczególnie w dniu Zielonych Świątek), majówek, świątecznego wypoczynku, miejsce coraz bardziej się od XVIII do XX wieku demokratyzujące czy może wręcz pauperyzujące5. Teren po zachodniej stronie szosy zakroczymskiej (obecnie ulica Marymoncka) należał przed pierwszą wojną do pola wojennego ciągnącego się od Powązek aż do Młocin. Bielany stały się swoistym przedłużeniem Żoliborza jako założonej i w części zrealizowanej utopii urbanistyczno-architektonicznej. Każdy blok, ulica i plac miały być 3   Bielany (Las Bielański wraz z większością pól bielańskich) zostały włączone administracyjnie do Warszawy w 1930 r. Południowe obrzeża projektowanej dzielnicy były częścią miasta od 1916 r. J. Zieliński, Bielany. Przewodnik historyczny, Warszawa 2015, s. 56. 4  J. Jankowski, Projekt rozbudowy Bielan pod Warszawą, „Architektura i Budownictwo” 1925, nr 2, s. 28; tamże (s. 26–27) zamieszczono plany projektowanej dzielnicy bielańskiej w formie pierwotnej. 5  Nie ma dobrej nowej monografii Lasu Bielańskiego jako miejsca rozrywki. Z konieczności podstawową publikacją zostaje praca W.L. Karwackiego, Zabawy na Bielanach, Warszawa 1978.


zabudowane jednolicie i harmonijnie, przy czym aleja Zjednoczenia, jak pisał Józef Jankowski w komentarzu do planu regulacyjnego jego autorstwa6, dzieliłaby Bielany na część zabudowaną w sposób zwarty i grupowy, ale bez oficyn, z placami zabaw w podwórkach (w obszarze wewnętrznym wachlarza, bliżej kąta rozchodzenia się ulic) i na część zabudowaną willowo (na terenie położonym w oddali od środka wachlarza)7. Domy miały nie przekraczać trzech kondygnacji. Oczywiście wyjątkami byłyby ulice główne, gdzie dopuszczono zabudowę zwartą (nawet w kwartałach położonych poza aleją Zjednoczenia) oraz budynki użyteczności publicznej, choć i ich wysokość miała nie przekraczać szerokości ulic8, toteż będąca forpocztą mieszkaniową na Bielanach zabudowa zwarta osiedla Zdobycz Robotnicza wzdłuż ulicy Schroegera realizowała ten model doskonale. Nawet program nazewniczy nowej dzielnicy składający się z nazwisk najważniejszych warszawskich architektów doby klasycyzmu: Chrystiana Piotra Aignera, Antoniego Fontany, Jakuba Kubickiego, Henryka Marconiego, Bolesława Podczaszyńskiego, Efraima Schroegera czy Szymona Bogumiła Zuga podkreślał projektowanie uporządkowane, odsyłające do idealnej krainy antycznego ładu i geometrii. Poza architektami patronami ulic stały się miasteczka odrodzonej Rzeczypospolitej. Była to praktyka onomastyczna widoczna wówczas w całej Warszawie, gdzie już w roku 1919 zaczęły pojawiać się liczne ulice upamiętniające regiony i miasta formującego się państwa z jego pretensjami terytorialnymi, z najbardziej może znanym i spektakularnym przykładem Górnośląskiej (przemianowanej z Górnej)9, jednak 6  J. Zieliński, Bielany. Przewodnik historyczny, dz. cyt., s. 55. 7  J. Jankowski, Projekt rozbudowy Bielan pod Warszawą, dz. cyt., s. 28. 8  Tamże. 9  J. Kasprzycki, Korzenie miasta. Warszawskie pożegnania, t. 1, Śródmieście południowe, Warszawa 2004, s. 22–23; por. K. Handke, Słownik nazewnictwa Warszawy, Warszawa 1998, s. 266–267.

73


74

właśnie na Bielanach znajdowało się największe skupisko tych ulic, a nazwy odnosiły się konsekwentnie do miejscowości średniej i małej wielkości: Chełmży, Kleczewa, Krotoszyna czy Szepietowa; tutaj także spinała je aleja Zjednoczenia, skrócona z pierwotnej nazwy Zjednoczenia Ziem Polskich10. W sferze symbolicznej owe miana projektowały zatem coś w rodzaju idealnego miasteczka. Trzecią wreszcie warstwą nazewniczą – rozpoznawalną w tradycji obu dzielnic północnej lewobrzeżnej Warszawy już wcześniej, a do dziś będącą wyróżnikiem Bielan i Żoliborza – stanowili literaci. Jedna z dwóch głównych zrealizowanych arterii założenia bielańskiego, ta prowadząca do wsi Wawrzyszew, została nazwana imieniem Stefana Żeromskiego. Miała być ona co prawda jednym z głównych promieni całego półkola, ale stała się właściwie południową granicą wybudowanego wachlarza (choć kilka ulic z pierwotnego układu przekroczyło ją i zachowało się po jej południowej stronie), być może jednak to umiejscowienie na krańcu piaszczystego stepu jeszcze lepiej uosabiało jej symboliczność. Podkreślało również związki z projektem żoliborskim, centralny plac tamtego założenia bowiem (nazwany ostatecznie placem Wilsona) aktywiści WSM chcieli nazwać imieniem autora Przedwiośnia (jedynie otwarty przy placu park dostał się w końcu Żeromskiemu)11. Dwie cechy wznoszonych na północnych rubieżach międzywojennej Warszawy Bielan – małomiasteczkowa architektura budowana w zdrowym otoczeniu oraz bardzo trudnych warunkach systemowo-finansowych przedwojennego kapitalizmu – określiły tożsamość tego fragmentu stołecznych przedmieść i zdecydowały o jego odrębnym profilu. Traktowane były również Bielany jak podmiejskie letnisko, czemu sprzyjały 10  J. Zieliński, Bielany. Przewodnik historyczny, dz. cyt., s. 57. 11  T. Pawłowski, J. Zieliński, Żoliborz. Przewodnik historyczny, Warszawa 2008, s. 426.


warunki fizjograficzno-klimatyczne, duża suchość wpływająca na słabą glebę o częściowo piaszczystym charakterze i sosnowy zagajnik, który na niej rósł, otaczając z trzech stron wznoszone domy. Piasek i sosna to dwa elementy scenografii wielokrotnie wymieniane we wspomnieniach12, widoczne na fotografiach13, obecne w idiolekcie miejscowych (na przykład mieszkaniec ulicy Przybyszewskiego Andrzej Strejlau wspomina, że boisko, na którym grał jako młody chłopak w latach 40., nazywane było Saharą14), ale też funkcjonujące w nazwach miejscowych (Piaski). Sosny w dużej mierze wycięto w czasie okupacji, pozostawiając po zachodniej stronie Marymonckiej to, co dziś nazywa się Laskiem Lindego. Wolne działki w większości zostały uzupełnione powstającymi seriami powojennego osiedla Bielany, niemniej trzeba powiedzieć, że długo, nawet dobre ćwierć wieku po wojnie, dzielnica istniała w sporej izolacji od reszty miasta, czemu sprzyjały niedostatki komunikacji miejskiej Warszawy oraz otaczające od południa ugory i łąki (nowe Piaski zbudowano tam na przełomie lat 60. i 70.). Rzeczywiście więc Bielany były od początku osobnym miasteczkiem. Jerzy Kasprzycki widział w nim Kazimierz Dolny nad Wisłą15 (ale z drugiej strony także Lwów!16). W 1970 roku plac Konfederacji udawał nawet 12   Np. J. Głosik, Wspomnienia starego bielańczyka, Warszawa 2011, s. 33; J. Kasprzycki, Korzenie miasta. Warszawskie pożegnania, t. 5, Żoliborz i Wola, Warszawa 2004, s. 16, 65–66. 13  Widać je także doskonale na ortofotomapie z 1935 r., http:// mapa.um.warszawa.pl/mapaApp1/mapa?service=mapa_historyczna &L=PL&X=7497310.292675385&Y=5794035.655380405&S=7&O=d_fotoplan_1935&T=70400c2faff0061cx54 (24.07.2019). 14  A. Strejlau, J. Chromik, On, Strejlau, Kraków 2018, s. 34. 15  J. Kasprzycki, Korzenie miasta. Warszawskie pożegnania, t. 5, dz. cyt., s. 65. 16  Tamże, s. 77–78.

75


76

w spektaklu Teatru Sensacji „Kobra” Melissa Francisa Durbridge’a (w reżyserii Jana Bratkowskiego) fikcyjne angielskie miasteczko Elvingdale w hrabstwie Kent, które przemierza w celu spotkania się z niejakim Peterem Antrobusem wodzony za nos główny bohater widowiska Guy Foster (w którego rolę wcielił się Edmund Fetting). Urocza prowincjonalność tego fragmentu Starych Bielan jest do dziś zresztą chyba odczuwana. W samym środku układu urbanistycznego, na osi ulicy Schroegera przewidziano miejsce właśnie dla placu Konfederacji, który miał stanowić coś w rodzaju rynku miasteczka i w pierwotnym założeniu projektowany był jako prawie trzy razy dłuższy. U jego planowanego południowo-wschodniego narożnika stanął Nasz Dom przeniesiony tutaj z ulicy Cedrowej w Pruszkowie. Trzeba znalezienie się tej instytucji w tym miejscu zobaczyć w możliwie szerokim kontekście, co zresztą już czyniono17 – chciałbym tylko jeszcze mocniej wpisać jej budynek w topografię miasta i dzielnicy. Istotna jest w różny sposób uzasadniana tendencja do wyprowadzania podobnych instytucji poza zwartą zabudowę śródmieścia, w przestrzeń obrzeży czy podmieścia. Praktyka ta w wydaniu nowoczesnym trwa w Europie od czasów oświecenia i dotyczy szpitali, różnego typu zakładów opieki i przymusu i tym podobnych, jest z kolei uzasadniana najczęściej przesłankami finansowymi, zdrowotno-higienicznymi oraz sprawowaniem lepszej kontroli nad pensjonariuszami. Łatwiej znaleźć większą niezabudowaną, a co za tym idzie: tańszą działkę na obrzeżach miasta niż w jego centrum. Tak wygląda historia warszawskich szpitali w XIX i na początku XX wieku. Poszukiwanie lepszego, własnego lokum dotknęło również sierociniec prowadzony przez Janusza Korczaka i Stefanię Wilczyńską, przeniesiony 17  Z. Sękowska, Nasz Dom – maszyna pedagogiczna w: Szklane domy. Wizje i praktyki modernizacji społecznych po roku 1918, red. J. Kordjak, Warszawa 2018, s. 50–61.


z Franciszkańskiej – do nowej, własnej siedziby – na położony już za Towarową, ekstensywnie zabudowany odcinek Krochmalnej18, choć w tym przypadku z uwagi na przemysłowo-lumpenproletariacki charakter sąsiedztwa Domu Sierot trudno uznać, by było to sprowadzenie się z piekła do raju19. W przypadku przedwojennych Bielan znajdziemy z kolei jeszcze jeden obiekt, który na początku lat 30. znalazł przystań dosłownie na końcu ówczesnego warszawskiego świata, to jest przy ulicy Przybyszewskiego, gdzie usytuowany został dom zarobkowy Towarzystwa „Ratujmy Niemowlęta” (w 1938 roku wzniesiono nowy gmach w bardzo nowoczesnym stylu modernistycznym)20. Pomiędzy starą siedzibą Naszego Domu w Pruszkowie a nową na Bielanach istniały zasadnicze różnice. O ile ta pierwsza była położoną przy wąskiej ulicy niewielką, dwupiętrową kamienicą z bardzo małym podwóreczkiem graniczącym wysokim parkanem ze słynną fabryką ołówków (dom stoi zresztą do dzisiaj, choć obecnie ulica nazywa się Obrońców Pokoju), o tyle ta druga jest duża i przestronna (ale zaprojektowana tak, by nie przytłaczała swoimi rozmiarami), nazywana była nawet pałacem. Ciasnotę domu pruszkowskiego widać szczególnie dobrze na zdjęciach podwórka odciętego od reszty świata wielkim płotem oraz ubogiego w zieleń (rachityczne drzewa 18  I. Newerly, Żywe wiązanie, Warszawa 2001, s. 186–189. 19  Te świadectwa trudnego sąsiedztwa zbiera Jacek Leociak: J. Leociak, Co się stało z piłką? w: Piłeczka. Studium o ruchu i melancholii, red. W. Bojda, A. Nawarecki, Katowice 2016, s. 60–62; z drugiej strony por. słowa prezesa Tow. „PdS”: „Plac nabyto u wylotu Krochmalnej na Karolkową, mając na uwadze lepsze zdrowotne warunki, bo w mało zabudowanej dzielnicy”. M. Mayzel, Zarys historyczny Tow. „Pomoc dla Sierot” za lata 1908–1933 w: XXV lat działalności Towarzystwa „Pomoc dla Sierot”. 1908–1933, Warszawa 1933, s. 21. 20  Fundacja Warszawa 1939, http://www.warszawa1939.pl/obiekt/przybyszewskiego-47 (25.07.2019).

77


78

w oddali za parkanem), nędzę domu i podwórka podkreślano także w oficjalnych tekstach21. Za to na przedwojennych fotografiach domu bielańskiego widać jeszcze otwarty, nieogrodzony teren wokół budynku, po którego zajęciu zrezygnowano zresztą w ogóle z letnich wyjazdów22. Jednocześnie jednak z ceny coraz większego luksusu zdawali sobie sprawę wychowawcy – Maria Falska opisuje w liście do Jana Pięcińskiego z 1931 roku historię roweru, „starego gruchota”, którego nie zrujnowano przez pięć lat użytkowania na podwórku w Pruszkowie, mimo że było ono „mniejsze od tarasu na Bielanach” (może właśnie dlatego?), a w nowym Naszym Domu w ciągu roku jednego „zniszczono barbarzyńsko” nowy rower23. Z kolei Igor Newerly wspomina w Rozmowie w sadzie piątego sierpnia rozrzewnienie, którego doznawali starzy wychowankowie w bielańskim „pałacu” stęsknieni za czasami heroicznymi spędzonymi w ciasnocie i szałasach24. Zmiana podstawowa w przypadku tej przeprowadzki dotyczyła zatem stosunków przestrzennych. We Wspomnieniach z maleńkości, zbiorze wstrząsających mikrohistorii dających wgląd w kondycję ówczesnych wychowanków placówki, doświadczenie ulicy (rozumianej także literalnie) jest podstawowe. Jeden z młodych autorów-bohaterów, Józio, opowiada, jak jego matka specjalnie postarała się u znajomej na Okopowej o „mieszkanie koło jakiego pola lub placu, żebyśmy nie latali [wraz z bratem – przyp. IP] po ulicy”, co zresztą się udało 21  Zakład wychowawczy „Nasz Dom”. Szkic informacyjny w: M. Falska, Nasz Dom – „zrozumieć, porozumieć się, poznać”, t. 1, wyb. i oprac. M. Ciesielska, B. Puszkin, Warszawa 2007, s. 44, 47. 22  Tamże, s. 313, przyp. 66. 23  M. Falska, list do Jana Pięcińskiego z 2. poł. maja 1931 r. w: tamże, s. 269. 24  I. Newerly, Rozmowa w sadzie piątego sierpnia. O chłopcu z bardzo starej fotografii, Warszawa 2003, s. 102–103.


i w ten sposób zaczęli obaj „latać po tym placu” i dowiedzieli się, że ten „plac nazywa się «Nędza»”25 . Tymczasem swobodne i względnie bezpieczne bawienie się dzieci na powietrzu poza kontekstem ubóstwa czy różnorodnych zagrożeń mogło stać się na Bielanach codziennością. Ta idylla pojawia się we wspomnieniach byłych wychowanków, często podkreślających ową wolność ruchu widoczną już w pierwszym zetknięciu z Naszym Domem 26 . Przestronność i poczucie izolacji od miasta, o których wspominają dawni mieszkańcy Bielan, miały swoje dobre strony, ale także swój znamienny rewers. Małomiasteczkowość oznacza familiarność i bliskość, wszyscy się ze wszystkimi znają, a listy adresować można na „Pola Bielańskie”. Nie zawsze musi być to sytuacja jednoznaczna i pożądana, zwłaszcza gdy obcemu może grozić śmiertelne niebezpieczeństwo lub gdy obcy to niebezpieczeństwo oznacza. Większa ciemność w czasie okupacji nie jest więc odczuwana jako komfortowa, a odizolowane osiedle łatwiej spacyfikować czy wysiedlić. Konieczność otwarcia się na lokalne relacje miała także ponoć poróżnić Falską i Korczaka, chociaż to historia znacznie wykraczająca poza podjęty przeze mnie temat, jak również domagająca się osobnego i wnikliwego opracowania.

25  Wspomnienia z maleńkości dzieci Naszego Domu w Pruszkowie w: M. Falska, Nasz Dom – „zrozumieć, porozumieć się, poznać”, t. 1, dz. cyt., s. 119. 26  Np. wspomnienia T. Rymkiewicza w: Nasz Dom 1919–1989. Kronika, listy, wspomnienia, fotografie, red. Z. Kowalska, Z. Bobrowski, Warszawa 1989, s. 56.

79


80

Ogrodzony teren Naszego Domu. W głębi zabudowania osiedla Zdobycz Robotnicza i wystawy „Tani Dom Własny”. Lata 30. Fot. Archiwum Naszego Domu


Weronika Parfianowicz 81

Nasz Tani Dom Własny?

Na zdjęciu wykonanym w latach 30. udało się uchwycić trzy ważne przedsięwzięcia dwudziestolecia międzywojennego, które miały na celu poprawę warunków bytowych różnych grup społecznych. Na pierwszym planie widać kawałek ogrodzonego terenu należącego do Naszego Domu, którego nowa siedziba, „szumnie nazywana przez prasę «pałacem dziecięcym»”1, wzniesiona na Polach Bielańskich w roku 1928 zapewnić miała nie tylko schronienie, lecz take godne warunki życia i rozwoju dla dzieci i młodzieży osieroconych lub pozbawionych opieki rodzicielskiej. Za nim rozpościerają się dwie realizacje, które stanowić miały odpowiedź na głód mieszkaniowy nękający mieszkańców Warszawy, przede wszystkim przedstawicieli warstw robotniczych: osiedle Zdobycz Robotnicza oraz teren wystawy „Tani Dom Własny”. Oba te projekty skupiają w sobie szereg napięć i paradoksów charakterystycznych dla polityki mieszkaniowej międzywojennej Polski, jej konflikty społeczne i ekonomiczne, a także różne wizje tego, jak można by zaradzić katastrofalnej wręcz nędzy mieszkaniowej, która dręczyła mieszkańców II Rzeczypospolitej. Nędzy, dodajmy, której aż do wybuchu drugiej wojny światowej nie udało się załagodzić. Losy obydwu przedsięwzięć – osiedla i wystawy – mogą nam powiedzieć coś o przyczynach tej porażki. Trzy instytucje usytuowane na planie bielańskiego trójkąta (serka) miały swoje odbicie w innym urbanistycznym 1  I. Newerly, Żywe wiązanie, Warszawa 1966, cyt. za: Nasz Dom 1919–1989. Kronika, listy, wspomnienia, fotografie, red. Z. Kowalska, Z. Bobrowski, Warszawa 1989, s. 55.


82

trójkącie – położonym niedaleko Żoliborza, z czołową dla niego instytucją w postaci Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej (WSM). Założona w 1921 roku WSM odgrywała w funkcjonowaniu bielańskich instytucji różne role – służyła za materialne i merytoryczne oparcie, zwierciadło, inspirację, ciekawskiego sąsiada oraz ideowego przeciwnika – i z tego względu odnosić się będę często do wzajemnych żoliborskobielańskich kontaktów i napięć. Piaszczyste Pola Bielańskie – teren po dawnym poligonie rosyjskim – otoczone lasami stanowiły dla inwestorów i reformatorów myślących o rozwoju Warszawy teren tyleż atrakcyjny, co trudny. Doceniano walory klimatyczne, krajobrazowe i przyrodnicze obszaru, planując w przyszłości utworzenie na nim miasta-lasu. Dzielnica miała uzyskać charakter uzdrowiskowo-rekreacyjny. Tutaj też wzniesiono w roku 1929, a więc niedługo po wybudowaniu Naszego Domu, Centralny Instytut Wychowania Fizycznego. Niezagospodarowane tereny, dotychczas wykorzystywane do celów wojskowych, umożliwiały też realizację większych przedsięwzięć o charakterze mieszkaniowym. Ich budowa odsłaniała zarazem wszystkie niedostatki tej lokalizacji, które odcisnęły się szczególnie na losach pierwszego z osiedli: Zdobyczy Robotniczej. Jak wspominał jeden z jego założycieli, Aleksander Laczysław, spółdzielnia zaczynała działalność:

[…] w niezwykle trudnych warunkach terenowych

i finansowych […] na tzw. Polach Bielańskich (na wyrwach piaszczystych, w 6 km od miasta i w 2 z górą km od ostatniego przystanku tramwajowego, w głuchym polu, bez żadnych dróg dojazdowych, bez kanałów i wodociągów, bez kabli elektrycznych i telefonicznych2.

2  A. Laczysław, Zdobycz Robotnicza. Z zagadnień polityki budowlanej, Kraków 1929, s. 13.


Historię spółdzielni – od budzących entuzjazm wśród robotników początków po upadek zaledwie kilka lat po rozpoczęciu budowy pierwszych domów – przypomniał ostatnio Filip Springer w reportażowych 13 piętrach. Warto przyjrzeć się jej bliżej, bo odsłania ona wiele istotnych dla polskiej polityki mieszkaniowej paradoksów. O tym, że działania władz II Rzeczypospolitej w zakresie poprawy sytuacji mieszkaniowej obywateli są dalece niewystarczające, przekonani byli przedstawiciele różnych środowisk politycznych. Każde z nich inaczej jednak definiowało kwestie kluczowe dla zaspokojenia głodu mieszkaniowego. Działacze socjalistyczni i komunistyczni popierali ruch spółdzielczy w mieszkalnictwie, walcząc przede wszystkim o systemowe wsparcie dla budownictwa mieszkań społecznie najpotrzebniejszych. Postulowano pomoc między innymi w postaci nisko oprocentowanych kredytów Banku Gospodarstwa Krajowego, ulg dla budownictwa przeznaczonego dla najmniej zamożnych grup, preferencyjnego sposobu przyznawania działek pod zabudowę. Sztandarowym przykładem prawidłowego zorganizowania budownictwa mieszkaniowego stała się dla wspomnianych działaczy właśnie WSM, która pod koniec lat 20. wzniosła pierwsze kolonie na Żoliborzu. Związani ze środowiskami chadeckimi twórcy Zdobyczy Robotniczej kładli nacisk raczej na indywidualne wysiłki. Krytykowali państwo za rozporządzenie do ustawy o rozbudowie miast z roku 1927, w myśl której tanie kredyty państwowe na zakup mieszkania przysługiwały osobom dysponującym wkładem własnym stanowiącym 10 lub 20% ceny mieszkania. Jak zauważał Laczysław: „Jako akt prawodawstwa państwowego ustawa ta kolidowała z najzwyklejszym poczuciem sprawiedliwości społecznej, popierała bowiem sfery posiadające kosztem nieposiadających, gdy ciężar podatków wszystkich

83


84

jednako przygniata”3. Program Zdobyczy Robotniczej, choć także działającej jako spółdzielnia, różnił się więc od propozycji WSM zarówno pod względem ideowym, jak i sposobem organizacji budowy i form własności. Zdobycz Robotnicza wychodziła z założenia, że brak środków na pokrycie wkładu własnego zastąpić mogą robotnicy działaniem w systemie, w którym przez osiem godzin pracy przy budowie osiedla będą otrzymywać normalne wynagrodzenie, a zarobki za dwie godziny wyrobione ponad normę będą odkładane na poczet wkładu własnego. Wedle rachunków założycieli spółdzielni w ten sposób robotnik po czterech latach dysponowałby kwotą potrzebną na wkład własny. Wyliczenia te brały pod uwagę specyfikę różnych wynagrodzeń w zależności od typu wykonywanej przez robotników pracy i zakładały, że osoby zarabiające mniej odłożyłyby w tym czasie środki na mniejsze mieszkanie. Formuła ta wzbudziła pewne opory, szczególnie wśród przedstawicieli związków zawodowych, dla których ośmiogodzinny dzień pracy stanowił istotne osiągnięcie ruchów robotniczych i którzy martwili się, że jej usankcjonowanie może prowadzić w przyszłości do zmiany przepisów. Ich obawy o to, że nowa – nomen omen – zdobycz może być nietrwała, miały zresztą uzasadnienie, bo w okresie kryzysu, pod naciskiem przedsiębiorców, wydłużono czas pracy. Zasadniczo jednak sytuacja mieszkaniowa warstwy robotniczej była na tyle dramatyczna, że robotnicy budowlani chętnie pracowali ponad normę, aby uzyskać szansę na nowe mieszkanie dla siebie i rodziny. Zachętą były też: stabilne zatrudnienie w okresie budowy, godziwe wynagrodzenie oraz perspektywa, że spółdzielnia zapewni zatrudnienie również w przyszłości. Wedle założeń jej twórców idea tego typu budownictwa miała się rozpowszechniać w innych miastach Polski, a budynki mieszkalne dla przedstawicieli innych 3  Tamże, s. 11.


grup zawodowych niż budowlańcy mieliby stawiać właśnie mieszkańcy bielańskiej Zdobyczy. Tym, co odróżniało Zdobycz od osiedli WSM-owskich, a co miało się okazać w niedalekiej przyszłości źródłem jej niepowodzenia, były także sposób zabudowy oraz forma własności: członkowie spółdzielni (wśród których około jednej czwartej zamiast wkładu w postaci pracy mogło zainwestować środki finansowe) wykupywali mieszkania „w domkach tak rozplanowanych, aby każde mieszkanie stanowiło samo w sobie całość wyodrębnioną, bez wspólnych korytarzy, klatek schodowych lub innych ubikacji”4 na własność. Nacisk kładziony na indywidualną, odseparowaną od sąsiadów przestrzeń mieszkania będącego własnością prywatną nie tylko wynikał z troski o potrzeby życiowe robotników, ale miał też wyrażać dystans wobec koncepcji WSM-owskich, w których istotne miejsce zajmowały urządzenia kolektywne, zachęcające mieszkańców do wspólnego spędzania czasu, integrujące społeczność i sprzyjające uświadomieniu politycznemu. Ten dystans podkreślała też forma architektoniczna. Domy szeregowe i wolnostojące nawiązujące do stylistyki dworkowej stanowiły wyraźny kontrast dla modernistycznej zabudowy WSM. „Przekraczając progi Zdobyczy, doznamy wrażenia, że znajdujemy się u wejścia w dziedzinę jakiejś nowej kultury, jakiegoś nowego Soplicowa, w centrum wieczystej, znów odradzającej się polszczyzny” – pisali autorzy broszury Z dziejów i doświadczeń I-szej Robotniczej Spółdzielni Mieszkaniowej „Zdobycz Robotnicza”5. Trudno o bardziej wyraziste przeciwstawienie niż metafory literackie, którymi posługiwały się oba osiedla: WSM-owskie „szklane domy” odsyłają do innego imaginarium i innej wizji życia społecznego 4  Tamże, s. 12. 5  Z dziejów i doświadczeń I-szej Robotniczej Spółdzielni Mieszkaniowej „Zdobycz Robotnicza”, red. J. Bełcikowski, Warszawa 1927, s. 39.

85


86

niż „nowe Soplicowo”, retrospektywna utopia życia pozbawionego konfliktu klasowego. Twórcy Zdobyczy na wiele sposobów podkreślali odmienność ideową od sąsiadów z „czerwonego Żoliborza”. W pierwszą rocznicę powstania osiedla pisali z dumą, iż jego historia to:

[...] dzieje doświadczenia pewnego systemu spo-

łeczno-gospodarczego jedynego w całokształcie swoich rezultatów materialnych, społecznych i moralnych, na całym świecie a opartego w znacznej mierze na przezwyciężeniu partyjno-doktrynerskich uprzedzeń i przesądów socjalnych […] dzieje pewnej jedynej w swoim rodzaju spółdzielni, wbrew „antypaństwowym” tendencjom ruchu spółdzielczego, państwowej spółdzielni pracy, opartej o kapitał państwowy i o pracę udziałowców-robotników i inteligencji pracującej6.

Z pewną złośliwością można by zauważyć, że retoryka sukcesu była zaskakująco mocna jak na broszurę sławiącą jubileusz zaledwie pierwszych 12 miesięcy funkcjonowania spółdzielni. W dodatku, jak na ironię, to właśnie opiewane przez twórców spółdzielni państwo miało wkrótce wykorzystać swoje instytucje do działań, które zakończyły jej istnienie. Zanim przejdziemy do opisu tych wydarzeń, warto jednak przyjrzeć się życiu codziennemu na osiedlu, które – pomimo wspomnianych różnic – pod wieloma względami przypominało rzeczywistość WSM. Przede wszystkim również na terenie Zdobyczy ważną rolę odgrywały inne organizacje spółdzielcze, a mieszkańcy osiedla byli nieustannie zachęcani na łamach czasopisma „Echo Zdobyczy Robotniczej” do aktywniejszego zaangażowania się w spółdzielcze instytucje, na przykład zapisania się do spółdzielni spożywczej. Szczególnie ważne okazało się aktywizowanie kobiet, bliskie działaniom podejmowanym w WSM przez Ligę Kooperatystek7. 6  Tamże, strona nienumerowana. 7  Por. np. Kobieta a spółdzielczość spożywców, „Echo Zdobyczy Robotniczej”


Mieszkańcy Zdobyczy dzielili też z żoliborskimi sąsiadami pasje sportowe. Na osiedlu działał Klub Sportowy „Zdobycz Robotnicza”, w którym szczególną aktywność wykazywali kolarze. Ich reprezentant, Stefan Czwarnóg, wystąpił nawet w II Biegu Kolarskim dookoła Polski, choć – jak w sierpniu 1929 roku donosił sprawozdawca „Echa Zdobyczy Robotniczej” – zajmował „w kwalifikacji ogólnej jedno z ostatnich miejsc, dzięki całemu szeregowi nieszczęśliwych wypadków, które miały miejsce w czasie przebywania poszczególnych etapów”8. Rowery nie tylko umożliwiały start w organizowanych regularnie przez Klub wyścigach, na przykład na dystansach 10 i 50 kilometrów, lecz także stanowiły ważny środek transportu. Odległość do pętli tramwajowej utrudniała mieszkańcom osiedla dojazd do pracy, dlatego zarząd Spółdzielni zdecydował się na zakup kilkunastu rowerów. Rola rowerów w życiu osiedla została uwieczniona w jubileuszowej broszurze w postaci swego rodzaju tableau ze zdjęciami przedstawiającymi między innymi trasę jednego z wyścigów i mieszkańców osiedla z ich bicyklami9. Zarząd spółdzielni dostarczał też innych rozrywek, między innymi organizując cykliczne zabawy, o których przebiegu przeczytać możemy na łamach „Echa Zdobyczy Robotniczej”. Planowano ponadto budowę domu ludowego. W realizacji ambitnych planów rozwoju spółdzielni przeszkodził jednak ciąg niefortunnych okoliczności. Jak donosił Laczysław: „Stała się rzecz zupełnie nieprawdopodobna. W środku sezonu budowlanego, w momencie największego rozmachu robót – źródło finansowania spółdzielni nagle wyschło”10. O porażce, którą 1929, nr 6, s. 3–4. 8  II-gi Bieg Kolarski dookoła Polski, „Echo Zdobyczy Robotniczej” 1929, nr 7, s. 4. 9  Z dziejów i doświadczeń I-szej Robotniczej Spółdzielni Mieszkaniowej Zdobycz Robotnicza, dz. cyt., s. 38. 10  A. Laczysław, Zdobycz Robotnicza. Z zagadnień polityki budowlanej,

87


88

zakończyła się działalność Zdobyczy Robotniczej, pisze szerzej Springer. Jej powodów było kilka. Trudności przysporzyło położenie osiedla na peryferyjnym, nieuzbrojonym terenie, który wymagał dodatkowych nakładów na doprowadzenie koniecznej infrastruktury oraz budowę torów do transportu materiałów budowlanych, co znacząco podniosło koszty. Również status gruntów, które spółdzielnia otrzymała od magistratu, pozostawał niejasny, co komplikowało konwersję części długów zaciągniętych w BGK, a także stanowiło problem w przypadku wykupu mieszkań na własność. Pomysł, by zaspokoić głód mieszkań wśród warstwy robotniczej przez budowę „nowego Soplicowa”, okazał się z kolei nieefektywny: przy wysokich kosztach powstało stosunkowo niewiele mieszkań, te zaś okazywały się często za drogie dla rodzin robotniczych. Wszystko to wzbudziło niepokój kredytującego przedsięwzięcie BGK. Przeprowadzony audyt wykazał „nieprawidłowości i rozrzutność przy zakupie materiałów budowlanych i gospodarowaniu nimi”11. W wyniku kontroli bank wystąpił do sądu o zajęcie części majątku spółdzielni na zabezpieczenie udzielonej pożyczki, a jesienią 1931 roku ogłoszono likwidację spółdzielni12. Rozdział poświęcony jej historii w książce Springera kończy się dramatycznym obrazem eksmisji ostatnich robotniczych lokatorów pod nadzorem oddziałów wojskowych. Brutalny przebieg tego wysiedlenia wiele mówi o atmosferze panującej wokół budownictwa społecznego. Bez wątpienia wiele z zarzutów pod adresem spółdzielni było słusznych. Jest prawdopodobne, że nierealistyczne – szczególnie w polskich warunkach ekonomicznych i gospodarczych, które jeszcze pogorszyć miały lata wielkiego kryzysu – założenia stojące u jej podstaw przyczyniłyby się prędzej czy później dz. cyt., s. 24. 11  F. Springer, 13 pięter, Wołowiec 2015, s. 73. 12  Tamże.


bądź do jej upadku, bądź do gruntownego przeformułowania całego programu. Trzeba jednak zauważyć, że BGK i inne państwowe instytucje wobec wszystkich przedsięwzięć budownictwa społecznego były nastawione nieufnie, jeżeli nie wrogo. Również dzieje WSM to historia nieustających zabiegów o obniżenie stóp procentowych kredytów, w której też nie brak porażek: na mieszkania na żoliborskim osiedlu mogli sobie pozwolić tylko najlepiej sytuowani, wykwalifikowani robotnicy, a i oni stanowili mniejszość wśród jego mieszkańców. Działalność założonego w 1929 roku przy udziale działaczy WSM Polskiego Towarzystwa Reformy Mieszkaniowej (PTRM) to też nieustanne próby wywarcia nacisków na władze państwa w celu wdrożenia systemowych rozwiązań wspierających budowę mieszkań społecznie najpotrzebniejszych. To dziesiątki memoriałów zanoszonych do przedstawicieli różnych ministerstw, urzędów i głowy państwa, których efekty również pozostawały do wybuchu wojny skromne. Prasowy organ PTRM, „Dom, Osiedle, Mieszkanie”, pomimo atrakcyjnej szaty graficznej, bogactwa tekstów i materiałów wizualnych z całego świata to przede wszystkim kronika pogłębiającej się katastrofy mieszkaniowej. Otworzona jesienią 1932 roku w bliskim sąsiedztwie domów Zdobyczy Robotniczej wystawa „Tani Dom Własny” była kolejnym działaniem podjętym przez PTRM w celu załagodzenia głodu mieszkaniowego. W okresie międzywojennym wystawy mieszkaniowe przeżywały swój rozkwit jako medium edukacji o tym, jak mieszkać zdrowo, higienicznie i ekonomicznie. Stanowiły sposób promowania pewnych rozwiązań architektonicznych, wnętrzarskich, organizacyjnych i technologicznych, dawały możliwość promowania lokalnych wytwórców i producentów, zarówno mebli, jak i na przykład materiałów budowlanych, a także stanowiły narzędzie wywierania nacisków politycznych i kształtowania polityki mieszkaniowej na poziomie

89


90

państwowym i samorządowym. Szczególną popularnością cieszyły się w Niemczech, Austrii, państwach skandynawskich czy Czechosłowacji, o czym zresztą pisano wiele w polskiej prasie specjalistycznej. W Polsce, która w porównaniu z tymi krajami znajdowała się w najtrudniejszej sytuacji, jeżeli chodzi o warunki mieszkaniowe, wystawy takie jak „Mieszkanie najmniejsze” czy „Tani Dom Własny” dawały możliwość prezentacji różnych sposobów rozwiązywania problemów mieszkaniowych, ale też nagłaśniania ich i przyciągania uwagi decydentów. Organizatorom wystawy „Tani Dom Własny” od samego początku towarzyszyła świadomość, że budownictwo indywidualne, nawet wykorzystujące tanie materiały i technologie, nie jest rozwiązaniem optymalnym:

[...]

Niezmiernie

ciężka

sytuacja

związana

z polityką deflacyjną prowadzoną przez świat cały spowodowała u nas nieomal całkowite zatrzymanie ruchu budowlanego. […] W takiej chwili nie wolno stanąć z opuszczonymi rękami; jeżeli nie można kroczyć naprzód szerokim gościńcem, trzeba szukać choćby okrężnych, bocznych ścieżek, które by prowadziły do celu. Jedną z takich pomniejszych dróg zwalczania bezrobocia i zadośćuczynienia potrzebom mieszkaniowym jest drobne budownictwo podmiejskie13.

Z tą świadomością angażowali się w przygotowania do wystawy przedstawiciele WSM, z zasady będący zwolennikami społecznego budownictwa wielorodzinnego. Jak zauważał na łamach „Życia WSM” Henryk Jasiński:

[...] wielopiętrowe domy zbiorowe lepiej wyzyskują

teren budowlany i wskutek tego mogą być budowane na terenach droższych, bliżej centrum miasta, podczas gdy domki jednorodzinne, choćby nawet ustawione w zwarte szeregi, teren wyzyskują słabo i jeśli mają „wytrzymać kalkulację”, muszą być budowane na terenach tańszych, 13  „Tani Dom Własny”, „Dom, Osiedle, Mieszkanie” 1932, nr 5, s. 3.


a więc przeważnie dalszych, co stawia ich mieszkańców wobec kłopotliwego nieraz zagadnienia komunikacji…14.

Mimo tych zastrzeżeń WSM zaprezentowała na wystawie dom drewniany zaprojektowany przez Romualda Gutta i Józefa Jankowskiego, który okazał się jednym z najtańszych wystawionych projektów. Oprócz tego zwiedzający mogli podziwiać wnętrza projektowane między innymi przez związane z WSM Ninę Jankowską i Barbarę Brukalską. Wystawa „Tani Dom Własny”, otwarta 17 września 1932 roku, trwała miesiąc. Wystawiono na niej 21 projektów. Obok domów całorocznych oglądać można było również letniaki, wśród których uwagę przyciągał weekendhouse Polskiego Monopolu Spirytusowego, promujący przy okazji wszechstronne zastosowanie denaturatu jako taniego paliwa: zachwalano spirytusowe grzejniki, lampy, żelazka i kuchenki niewydzielające „kopciu ani swędu, czyste, praktyczne i bezpieczne w użyciu”15. Wystawę zwiedziło około 30 000 osób, w tym różne osobistości życia politycznego z prezydentem Mościckim i premierem Prystorem na czele, a także liczne wycieczki i zorganizowane grupy z Polski i zagranicy16. O tym, że wydarzenie cieszyło się dużym zainteresowaniem, świadczyć mogła też liczba sprzedanych katalogów z projektami domów, sięgająca 2500 egzemplarzy17. Domy wybudowane na wystawę miały zostać wystawione na sprzedaż, co zresztą było praktyką charakterystyczną dla tego rodzaju przedsięwzięć. 14  H. Jasiński, Mieszkanie w domu zbiorowym czy osobny domek szeregowy, „Życie WSM. Biuletyn informacyjny Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej, Stowarzyszenia «Szklane Domy», Oddziału Robotniczego Towarzystwa Przyjaciół Dzieci na Żoliborzu” 1932, październik–listopad, s. 2–3. 15  Wnętrze Domu Campingowego Państwowego Monopolu Spirytusowego, „Dom, Osiedle, Mieszkanie” 1932, nr 9–10, s. 1. 16  Wystawa Tani Dom Własny, „Dom, Osiedle, Mieszkanie” 1932, nr 9–10, s. 39. 17  Tamże.

91


92

Właściwie od momentu otwarcia, obok reklam wystawiających się producentów, a potem również wystawionych „tanich domów”, wystawie towarzyszyła krytyczna refleksja ze strony zarówno organizatorów, jak i gości. Już w katalogu do wystawy wydanym z numerem 7–8 „Domu, Osiedla, Mieszkania” z roku 1932 organizatorzy uznali za stosowne umieścić wytłumaczenie:

Jeśli więc Polskie Towarzystwo Reformy Mieszka-

niowej, które w 1930 r. pokazało Warszawie i Polsce „Mieszkanie Najmniejsze” w wielkich blokach domów spółdzielczych, obecnie organizuje wystawę p. n. Tani Dom Własny, to nie ma w tym żadnej sprzeczności, żadnej „zmiany frontu”, ani nawet chwilowego odchylenia. Obydwie formy mieszkania są konieczne. Wystawa 1930 dała poważne rezultaty, widoczne w całym szeregu po niej powstałych budowli mieszkalnych. Życzyć by należało, by wystawa w r. 1932 co najmniej również była owocną, a przede wszystkim, by możliwie szybko zaistniały takie warunki, które pozwolą na zdobycie dobrego mieszkania czy to w spółdzielni, czy w domu własnym nie tylko tym, którzy mają oszczędności, ale wszystkim, którym to jest potrzebne i na tym zależy18.

A zaraz po zamknięciu wystawy przedstawiciele PTRM pisali: „Przekonaliśmy się, że jesteśmy niedostatecznie przygotowani do rozwoju tego rodzaju budownictwa w sposób odpowiadający wymaganiom kulturalnym z jednej strony, a sytuacji ekonomicznej z drugiej”19. Krytyczny głos pod adresem samej idei towarzyszącej wystawie wyraził jeden z czytelników czasopisma, którego list podpisany inicjałami S.S. opublikowano w tym samym numerze:

Dlatego nie sądzę, ażeby budowlane kooperaty-

wy własnościowe autor uważał za konieczne. Żadnego argumentu za nimi nie widzę, oprócz jednego politycznego: własność utrwala stary porządek rzeczy na świecie. A po18  [Artykuł wstępny], „Dom, Osiedle, Mieszkanie” 1932, nr 7–8, s. 1. 19  [Artykuł wstępny], „Dom, Osiedle, Mieszkanie” 1932, nr 9–10, s. 4.


nieważ właśnie zerwanie z instynktami własnościowymi jest konieczne do przeprowadzenia zasadniczych zmian w obecnym ustroju społecznym, a wszelka prawdziwa „reforma mieszkaniowa” będzie możliwa tylko w ustroju społecznym nie opartym na zysku i prywatnej własności, przeto uważam, iż byłoby lepiej, konsekwentniej i bardziej zasadniczo, gdyby wystawa organizowana przez Towarzystwo Reformy Mieszkaniowej ograniczała się na ściśle „tani (i zdrowy) domek mały”, a odrzuciła balast w postaci „własny”20.

Przywołuję dłuższy fragment listu, bo dobrze oddaje on jeden z problemów, z którymi polska polityka mieszkaniowa zmaga się właściwie do dziś. Przywiązanie do własności prywatnej jako dominującej i pożądanej formy mieszkalnictwa stało się jednym ze źródeł kłopotów Zdobyczy Robotniczej. W przypadku postępowego PTRM promowanie indywidualnego budownictwa postrzegane było jako nie tylko błędna kalkulacja ekonomiczna (nawet budowa najtańszych domków drewnianych pozostawała wciąż poza zasięgiem najbardziej potrzebujących grup społecznych), lecz także ustępstwo ideowe, które jedynie wzmacniało istniejący, oparty na nierównej dystrybucji kapitału, system. Sądząc z treści licznych sprawozdań będących próbą krytycznej ewaluacji wystawy, członkowie PTRM musieli sobie zdawać sprawę z tego problemu. Rok po zakończeniu wystawy na łamach „Domu, Osiedla, Mieszkania” poruszony został jeszcze jeden negatywny aspekt budownictwa domów indywidualnych na podmiejskich, peryferyjnych terenach, a mianowicie spowodowana dziką parcelacją dewastacja przyrody. Cały numer 10–11 z 1933 roku przygotowany był pod hasłem „Chrońmy lasy”:

Stan zalesienia najbliższych okolic stolicy jest

katastrofalny: w promieniu 10 km od środka miasta mamy tylko 1% powierzchni zalesionej, a w promieniu 50 km – 20  S.S., Dom tani czy własny, „Dom, Osiedle, Mieszkanie” 1932, nr 9–10, s. 42.

93


zaledwie 8%; jest to 0,1 tej minimalnej ilości lasu, jaką przeciętnie rozporządzają większe miasta cywilizowanej

94

Europy. Posiadamy więc mało, a grozi nam, że posiadać będziemy jeszcze mniej, jeżeli z całą energią i przy pomocy radykalnego ustawodawstwa nie obronimy lasów przed „parcelacją budowlaną”, która na obszarze regionu Warszawy pochłonęła od 1921 do 1931 r. około 5000 ha lasów21,

pisał w alarmistycznym tonie Stefan Lier w artykule Miasto-las. W tym kontekście znów pojawiły się Bielany, dla których przewidziano przyszłość miasta-lasu właśnie. O koncepcji tej pisał architekt tonem krytycznym:

Należy więc sobie uświadomić, że „miasto-las” –

to naiwnie zamaskowane wylesienie, to zmarnowanie lasu, jego okaleczenie i zeszpecenie, i nieuchronna, powolna śmierć lasu. Tworzyć osiedla w sąsiedztwie lasów, gdzie warunki zdrowotne są równie dobre – należy; ale nie wolno budować „miast-lasów” na terenach leśnych22.

Dzielnica, położona na terenach nowych zalesień prowadzonych przez magistrat od roku 1920, miała zdaniem autora potencjał, żeby stać się przykładem takiego rozwiązania urbanistycznego, które wykorzystując walory pobliskich kompleksów leśnych, nie przyczynia się do ich niszczenia, a lasy, którymi obsadzono 200 hektarów „piasków i słabych ziem”, mogły w przyszłości „stworzyć ciągłą sieć spacerową od krańca Żoliborza po przez Lasek Bielański i Młociny do Puszczy Kampinoskiej”23. Sieć spacerowa łącząca Żoliborz z Bielanami istniała zresztą, w sensie zarówno fizycznym, jak i metaforycznym. Na zakończenie warto się więc jeszcze przyjrzeć sieciom i kontaktom łączącym te dwie dzielnice, ale też różne położone w nich

21  S. Lier, Miasto-las, „Dom, Osiedle, Mieszkanie” 1933, nr 10–11, s. 13–14. 22  Tamże, s. 16. 23  Tamże.


instytucje. Bliskie sąsiedztwo Naszego Domu, Zdobyczy Robotniczej, a potem osiedla wzniesionego na wystawę „Tani Dom Własny” prowadziło do zabawnych kontaminacji: reporterka „Tygodnika Ilustrowanego” opowiadała o kłopotach z trafieniem do Naszego Domu:

„Nasz Dom” Korczaka? Gdzie to mogło być?…

Toteż, ufając już tylko swemu zmysłowi turystycznemu, zapuszczam się odważnie między piaski i laski, ciągnące się wzdłuż szosy Marymonckiej. Jakoż, nie dochodząc do Zdobyczy Robotniczej i wystawy „Tani Dom” (którą mi, notabene, konduktor uparcie polecał zamiast „Naszego Domu”), spostrzegam duży różowy budynek24.

Nasz Dom otwarty był na najbliższe otoczenie. Jak wspominała Aleksandra Piłsudska, stał się on wkrótce:

[...] oazą zamożności i kultury na Bielanach.

Postanowiliśmy wówczas rozszerzyć naszą działalność i zaopiekować się także ubogimi dziećmi sąsiednich ulic, które mają własne rodziny i nie wymagają stałej opieki. Przeznaczyliśmy dla nich w Naszym Domu jeden z większych pokojów na świetlicę, gdzie mogły swobodnie odrabiać zadane lekcje i ponadto korzystały z boiska25.

To otwarcie (dzieci z dzielnicy miały też możliwość między innymi korzystania z biblioteki) mogło być, wedle wspomnień mieszkańców i współpracowników Naszego Domu, jedną z przyczyn rozejścia się dróg Marii Falskiej z Januszem Korczakiem:

P. Maryna chciała otworzyć dom na oścież, zrobić

„przechodnie podwórko”. Korczak chciał, by Nasz Dom był jak rodzinny dom26. 24  Z eksperymentów pedagogicznych, „Tygodnik Ilustrowany” 1933, nr 4, cyt. za: Nasz Dom na Bielanach 1928–2018. Historia miejsca, red. M. Ciesielska, Z. Sękowska, T. Skudniewska, Warszawa 2018, s. 54. 25  A. Piłsudska, Wspomnienia, Londyn 1960, s. 383, cyt. za: Nasz Dom 1919–1989…, dz. cyt., s. 57. 26  L. Trepiłowska w: tamże, s. 57.

95


96

Jako postępowa placówka pedagogiczna Nasz Dom wzbudzał duże zainteresowanie aktywistek z Żoliborza. Jesienią 1932 Liga Kooperatystek planowała wizytę w „instytucji wychowawczej p.n. Nasz Dom, znajdującej się pod pedagogicznym kierownictwem ob. Falskiej i dr. Korczaka”, która miała być częścią „wycieczki pouczającej”. W jej programie znalazły się również Centralny Instytut Wychowania Fizycznego i „Instytut Badań nad ściekami kanalizacyjnymi”27 . Jakkolwiek zestawienie brzmieć może nieco zaskakująco, mówi ono wiele o specyfice północnych dzielnic Warszawy, które na przełomie lat 20. i 30. stały się miejscem realizacji licznych, często nowatorskich i eksperymentalnych przedsięwzięć z obszaru pedagogiki, mieszkalnictwa, sportu, higieny czy nawet ochrony środowiska. Dzieje projektów mieszkaniowych zrealizowanych w sąsiedztwie Naszego Domu – Zdobyczy Robotniczej i wystawy „Tani Dom Własny” – stanowią obecnie przykład na to, jak trwałe i wciąż negatywnie odbijające się na rzeczywistości społecznej okazały się niektóre wzorce mentalne i ekonomiczne dające pierwszeństwo własności prywatnej nad innymi formami organizacji mieszkalnictwa. Wezwanie anonimowego czytelnika pisma „Dom, Osiedle, Mieszkanie”, aby odrzucić balast słówka „własny”, pozostaje wciąż aktualne.

27  Projekty wycieczek, „Życie WSM. Biuletyn informacyjny Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej, Stowarzyszenia «Szklane Domy», Oddziału Robotniczego Towarzystwa Przyjaciół Dzieci na Żoliborzu” 1932, sierpień, s. 8. Pod określeniem „Instytut Badań nad ściekami kanalizacyjnymi” kryła się zapewne Miejska Stacja Doświadczalna Oczyszczania Ścieków funkcjonująca pod adresem Marymoncka 16, położona w rejonie ulicy Kolektorskiej [uwaga red.].


Piotr Kubkowski 97

Radosne latanie i rytmiczny marsz. O rekreacjach Naszego Domu

Inne Inne „Zebrany materiał spokojnie oczekuje kontroli i badań. Zbiór pragniemy zwiększać zupełnie niezależnie od tego, kiedy wejrzy – zbrojne w metody poszukiwań naukowych – oko badacza. Jest to materiał psychologiczny, socjologiczny, etnograficzny i lingwistyczny”1 – pisał Janusz Korczak w manifeście-wprowadzeniu do publikacji o Naszym Domu. Jak wiemy, reformatorscy założyciele instytucji, w tym sam Doktor i Maria Falska, dbali o przygotowanie swego rodzaju materiału dowodowego w procesie o słuszność metod edukacyjnych i wychowawczych; własne periodyki i skrupulatnie opracowywane studia przypadków konkretnych wychowanków miały służyć nie tylko wewnętrznej ewaluacji i udoskonalaniu nowatorskiej placówki, lecz także przekonaniu adwersarzy i osób postronnych o słuszności wypracowanych metod działania. Dziś patrzę na ten materiał nie z perspektywy uczestnika pedagogicznej batalii ani siłą rzeczy z pozycji socjologa czy etnografa badającego współczesny sobie fenomen – oddala mnie jeszcze niemal stuletni dystans historyczny i właśnie jako badacz przeszłości próbuję zrozumieć źródłowe notacje. Jeśli przyjąć, że mamy tu do czynienia ze spreparowanym zestawem wypowiedzi-wywiadów etnograficznych (sam fakt, że taka myśl 1  J. Korczak, Wstęp w: Zakład Wychowawczy „Nasz Dom”. Szkic informacyjny w: M. Falska, Nasz Dom – „zrozumieć, porozumieć się, poznać”, t. 1, wyb. i oprac. M. Ciesielska, B. Puszkin, Warszawa 2007, s. 31.


98

przyszła do głowy współtwórcy Naszego Domu, wart jest odnotowania), a zadaniem antropologa jest dokonanie kulturowej translacji, to tu przekład musi się dokonać dwukrotnie: z innej społeczności i z innych czasów2. Nie ma dziś nic nadzwyczajnego w tym, że historyk przywdziewa szaty etnografa, a antropolog udaje się w przeszłość. Dodatkowym kłopotem poznawczym jest jednak coś, z czym mocują się badacze dzieciństwa, a co najkrócej ująłbym w formule, że dziecko to Inny z odmiennego (niż na przykład autochtoni Trobriandów) porządku. Ten, by tak rzec, jeszcze inny Inny – a w polszczyźnie zasadniczo nijakie Inne – umyka narzędziom analitycznym z instrumentarium etnologii czy socjologii, zwłaszcza z perspektywy dekad. Ba, umyka im nawet tak zorganizowana społeczność dzieci (jakże trafne to określenie w przypadku na poły samorządnego Gesellschaft podopiecznych pani Maryny i Pana Doktora!). Oczywiście można badać reguły społecznej gry, jej instytucje i mechanizmy3 – nawet jeśli mało opresyjne, to przecież wykoncypowane i narzucone przez dorosłych – ale nasze kategorie poznawcze kapitulują wobec wypowiedzi samych dziecięcych podmiotów badania, istot dalece bardziej dynamicznych i plastycznych niż dorośli. Te podmioty – jak proponują współcześni reprezentanci childhood studies – to raczej human becomings niż beings4. A przecież ważną część materiałów – zapowiadanych przez Korczaka, a zachowanych w zbiorach Naszego Domu – stanowią właśnie dziecięce „trzy po trzy”, czyli wierne zapisy 2  E. Domańska, Mikrohistorie. Spotkania w międzyświatach, Poznań 2005, s. 56–57. 3  Takie jest ujęcie etnografii edukacji, por. T. Buliński, Człowiek do zrobienia. Jak kultura tworzy człowieka. Studium antropologiczne, Poznań 2002, s. 53–54. 4  Por. E. Maciejewska-Mroczek, Mrówcza zabawa. Współczesne zabawki a społeczne konstruowanie dziecka, Kraków 2012, s. 38.


dobrowolnych opowieści wychowanków i wychowanic z 1922 roku. Dają one wgląd w intensywny wiosenny czas przeżywany przez dzieci jeszcze w Pruszkowie, przed przeprowadzką na warszawskie Bielany. Jeśli dodamy do tego rozproszone zapisy obejmujące całe dwudziestolecie, takie jak wspomnienia bursistów, raporty z wyjazdów wakacyjnych czy dokumentację fotograficzną, możemy podjąć próbę wyobrażenia sobie stylu (nie)organizacji czasu wolnego dzieci. Bo to właśnie dziecięcych zabaw i zręcznościowych współzawodnictw, samodzielnych terenowych eksploracji i zorganizowanych wycieczek dotyczą one w znakomitej większości. I to te znacząco-nieznaczące zajęcia proponuję tu poddać refleksji. Sposób pozyskania i opracowania źródeł zachęca nas, by przyjąć założenia mikrohistorii – jednej z córek burzliwego związku, a może i mezaliansu, antropologii i historiografii. Zwarty zestaw świadectw małej, na poły zamkniętej społeczności, obejmujący problemowo względnie krótki okres i mocno ograniczone terytorium, skrupulatnie spisany przez niewielki zespół specjalistów według tych samych reguł przypomina zespoły zapisów, z którymi obcowali mikrohistorycy. Od akt sądowych, z którymi pracować lubili ci ostatni, świadectwa wychowanków odróżniałaby jedynie dobrowolność wypowiedzi – tak w zakresie decyzji o podyktowaniu opowieści, jak i jej zawartości i stylu. A w intencji Korczaka i te rejestracje miały przecież stanowić swoisty dowód w sprawie o uznanie nowej pedagogiki (jak pisał w przytaczanym wyżej Wstępie). Ale już sama istota tych zapisów – ich temat i sposób opowiedzenia – sprawiają, że żaden sąd nie uznałby ich za materiały procesowe. „Co dzisiaj było ciekawego?”5

Jak wiemy od samej założycielki Naszego Domu,

5  Zakład Wychowawczy „Nasz Dom”. Szkic informacyjny, dz. cyt., s. 75.

99


100

codziennie wieczorem zadawano pytanie: „co dzisiaj było ciekawego?”, a wychowankowie (między 7. a 15. rokiem życia) dobrowolnie podnosili rękę i zgłaszali temat. Spisywanie – o ile dziecko potwierdziło chęć – następowało kolejnego dnia po obiedzie, wiernie, słowo w słowo, bez poprawiania błędów i klarowania nieścisłości, w miarę możliwości bez dialogu i reakcji (na podstawie komentarza do Wspomnień z maleńkości6 wnioskować można, jak oszczędne miały być odruchy dorosłych sekretarzy). Wiele z tych opowieści to opisy wysokokontekstowe („puścił kij – ten bacik, co on ma”), wielowątkowe, mówione z zaangażowaniem emocjonalnym i na bieżąco dodatkowo wyjaśniane – „i zbójca (takieśmy się bawili)”; „zasnąłem (ale później troszeczkę)” – co wskazuje, że osoba spisująca rozumiała je lepiej, niż rozumiemy my dziś, ale też nie zawsze i nie wszystko7. „Wrażenia, opisy zabaw, wycieczek, sny, wydarzenia dnia” – tak podsumowała treść Kalendarza-Kroniki Falska, podobnie streszczał zawartość Korczak (Nasz Dom gromadził notacje przez lata, ale przeważająca część zeszytów zaginęła, między innymi przeznaczona prawdopodobnie przez żołnierzy na opał w 1945 roku8). Zgodnie z tą zapowiedzią w spisywanych przez kierowniczkę, a niekiedy przez jej zastępców, opowieściach odnajdziemy nieraz marzenia senne. W większości zapisy dotyczą jednak tego, co nazywamy k u l t u r ą c z a s u w o l n e g o – ciekawe, czyli ważne dla dzieci było to, co powszechnie uznawane jest za nieistotne. 6  Wspomnienia z maleńkości dzieci Naszego Domu w Pruszkowie w: M. Falska, Nasz Dom – „zrozumieć, porozumieć się, poznać”, t. 1, dz. cyt., s. 126-128. 7  Wszystkie przytoczone w tym zdaniu przykłady pochodzą z opowieści Leonarda Góry – las w: Nasz Dom – „zrozumieć, porozumieć się, poznać”, t. 2, wyb. i oprac. M. Ciesielska, B. Puszkin, Warszawa 2009, s. 39–40. 8  Taką informację podają edytorki wydawnictwa: M. Falska, Nasz Dom – „zrozumieć, porozumieć się, poznać”, t. 1, dz. cyt., s. 320, przyp. 89.


Natrafimy na nieraz fragmentaryczne, a przez to trudne do pojęcia impresje ze spektakli, manifestacji i defilad, religijnych procesji i celebracji, półświeckich świąt (na przykład lany poniedziałek) i innych wydarzeń publicznych, w których dzieci miały okazję uczestniczyć – głównie w Pruszkowie, rzadziej w Warszawie i innych miejscach. Ale przeważnie są to gry i zabawy. Znajdziemy te – jak mówiły dzieci – „naumyślne” i „nienaumyślne”, te traktowane przez uczestników poważnie lub lżej, „na niby”, prowadzone pod kontrolą i w szale, mające swój cel i bezrefleksyjne, przemyślane i improwizowane. Znajdziemy tam pełen katalog typów zabaw wyróżnionych przez Rogera Caillois: formy parateatralne9, przebieranki i udawanie, gry bazujące na zawrocie głowy i oszołomieniu, igranie z losem i przypadkiem, a także liczne formy współzawodnictwa10. Chłopcy gustują w pierwszych i ostatnich: lubią bitwy na kije, „leworwerowe” potyczki, regularne starcia z „pulomiotami”11 przy użyciu pocisków z zaschłej lub rozmiękłej ziemi oraz zgniłych jabłek – to wszystko w dynamicznych konstelacjach tymczasowych sojuszy, efemerycznych trójprzymierzy i wielotygodniowych entent, w rytmie błyskawicznych ataków i długotrwałych kampanii. Bawiono się w wojnę, ale ostrożnie (lub tak chciano to opowiadać Falskiej – szczególną rolę grają tu, bodaj najliczniejsze, relacje Leonarda, jednego z najbardziej wszędobylskich i gadatliwych hultajów Naszego Domu w Pruszkowie): „Tak się bili szablami, bagnetami, ale nic nie pokaleczyli się i nie płakali. Jak który dotknął tylko szablą, to już był zabity ten żołnierz”12. Liczne są poświadczenia sportów i gier, zarówno dziś już niepamiętanych (kukso, kółko, klipy), 9  Rozrywki. Praca ręczna w: tamże, s. 47. 10  R. Caillois, Gry i ludzie, tłum. A. Tatarkiewicz, M. Żurowska, Warszawa 1997. 11  Wojsko w: Nasz Dom – „zrozumieć, porozumieć się, poznać”, t. 2, dz. cyt., s. 60. 12  Tamże.

101


102

popularnych tylko lokalnie (palant), jak i sportów, których popularność dopiero rosła, a które dziś stanowią rozrywki najczęstsze (futbol, jazda na rowerze). Oprócz walk i konkurencji w chłopięcych zabawach rzuca się w oczy fascynacja światem zwierząt: tak udomowionych (gołębie, króliki, kury, krowy, psy), jak i dzikich, w tym leśnych (lisy, wiewiórki, wrony, sójki, bociany, żaby i kijanki, chrabąszcze, ćmy, muchy i komary). Wielkie marzenia o hodowli żab, jaszczurek, królików, gołębi i koni albo się spełniają (i często przykro kończą wraz z rytuałem dziecięcego pogrzebu pupili i żałoby, która również potrafi płynnie przeradzać się w radosną zabawę), albo „odgrywane są” w zastępstwie: stadniną bywa sklecona zagroda, w której przebywają koledzy i koleżanki, a gołębnikiem jeden z pokoi Naszego Domu – lub tekturowe pudełko, do którego chwyta się muchy i nocne motyle. Jest tam zbliżenie do fascynującego i przerażającego sacrum początku życia: dotykanie nowo narodzonych wiewiórek, dopiero co wyklutych wron, zjadanie zalęgniętych jaj gołębich. Manifestuje się w tych zabawach okrucieństwo niczym z Władcy much Williama Goldinga, ale też zdolność współodczuwania, objawiają się aspiracje do pańskich gestów, a nieraz i niezgoda na klasowe przyporządkowanie – orwellowsko-reymontowska zwierzęca rewolta wobec suwerenaoprawcy (na przykład w zabawach w bunt koni). Ryzykowne wydaje mi się przesądzanie – zwłaszcza z perspektywy stulecia – jakie emocje czy mechanizmy psychologiczne uwidaczniały się w tych zabawach oraz w tych opowieściach o zabawach. Czy miała znaczenie atmosfera emocjonalna (lub polityczna) środowisk, z których dzieci się wywodziły (być może wywodziły się z różnych) lub która panowała w otoczeniu Falskiej i Korczaka (na ile dało się to wyczuć)? Czy dzieci replikowały doświadczone sceny przemocy, czy kanalizowały je, czy może w ogóle szczęśliwie ich unikały, a realizowały jedynie jakieś


wrodzone skrypty dominacji – na te pytania nie znajdziemy odpowiedzi i chyba w ogóle nie warto ich stawiać. Można natomiast wskazać na szczególny moment w historii kultury popularnej, który poświadczają omawiane zapisy. Niektóre z zabaw i gier wychowanków Naszego Domu odnajdziemy w opracowaniach z epoki katalogujących rozrywki chłopstwa i proletariatu. Inne zaczynają przypominać petryfikujące się od przełomu XIX i XX wieku aktywności sportowe13. Ważnym aktem jest tu zawiązanie w 1927 roku drużyny sportowej Stanisława Żemisa, która korzystała ze skanonizowanego, już oswojonego i powszechnie uznanego podziału na sporty. Choć liczni historycy doszukują się długich teleologicznych (czyli logicznych i „celowych”) genealogii rozrywek nowoczesnych, myślę, że właściwsze jest posługiwanie się kategorią pierwszych i drugich narodzin kultury czasu wolnego (będącą rozwinięciem teorii zaproponowanej przez rewizjonistyczną Nową Historię Kina)14. O ile pierwsze nastąpiły jeszcze w drugiej połowie XIX wieku i wyłoniły plątaninę gatunków zmieszanych, konstelację rozrywek performatywnych, wizualnych, cielesnych i tym podobnych, o tyle drugie – po wielkiej wojnie – polegały na ekstrakcji zjawisk osobnych: kinematografii, zracjonalizowanych dyscyplin sportowych zarządzanych przez federacje i tym podobnych. Ujawnia się to w Naszym Domu – w notatkach z początku lat 20. nikt za bardzo nie wie, jak zapisać słowo „futbol” (obojętne – po angielsku czy w spolszczeniu), ale już w 1927 roku maluje się przepisowe granice boiska, ustawia bramki i korzysta z obowiązujących uniwersalnie regulaminów. 13  W. Lipoński, Historia sportu na tle rozwoju kultury fizycznej, Warszawa 2012, s. 459. 14  Szczegółowo omawiam i funkcjonalizuję tę koncepcję w książce Sprężyści. Kulturowa historia warszawskich cyklistów na przełomie XIX i XX wieku, Warszawa 2018.

103


104

Jeszcze w 1922 roku wspomniany Leonard relacjonuje swoją wizytę w pruszkowskim parku tak beztrosko:

[…] ja latałem po górze. Po górze latałem. Później

z góry na dół. Ja później leciałem na górę. I mało nie wpadłem na dół. Ale strzymałem się za drzewo. I prędko się wdrapałem na górę. I później tam posiedziałem troszkę, posiedziałem, posiedziałem i zleciałem na dół. Latałem koło tej wody, co tam jest. Cały Bersoniak zlatałem. Tak długo tam latałem. Później przeleciałem na górę. To później siedziałem tam. I później już nie latałem […]15.

Ten niemal żywcem wyjęty z Mirona Białoszewskiego fragment z 1922 roku to bardziej opowieść niż sprawozdanie, bardziej radosna twórczość niż relacja. Być może stoją za nim jakieś reguły – czas wydzielony na zabawę, przewodnictwo pracownika Domu, ale mało o tym wiemy, dzieci nieczęsto donosiły o tych ograniczeniach, więcej jest bezrefleksyjnej radości z czystego ruchu, podobnej do zachwytów nad dziełami wczesnego kinematografu16. W Komunikatach Żemisa znajdziemy ciągi zakazów i nakazów, plany dnia wciśnięte w tabelki17. Zabawa miała się stać czymś użytecznym, a sport – narzędziem wykuwania dobrze zorganizowanego obywatela18. Opowieści dzieci i zapisy wychowawców z jednego tylko pięciolecia to kronika przeistoczenia jeszcze XIX-wiecznej kultury rozrywek zmieszanych, wynikających z chęci zaspokojenia ciekawości

15  W Bersonie w: Nasz Dom – „zrozumieć, porozumieć się, poznać”, t. 2, dz. cyt., s. 50. 16  K. Irzykowski, Dziesiąta Muza. Zagadnienia estetyczne kina, Kraków 1924, s. 12 i n. (przedruk tekstu z 1913 r.). 17  Nasz Dom – „zrozumieć, porozumieć się, poznać”, t. 2, dz. cyt., s. 223–262. 18  P. Strożek, Modernizm – sport – polityka. Praktyki artystyczne wokół Igrzysk IX Olimpiady w Amsterdamie i Spartakiad 1928 roku, Warszawa 2019, s. 73–91.


lub oszołomienia, w zracjonalizowaną i – nawet na terytorium dzieciństwa – zdyscyplinowaną cywilizację zajęć pożytecznych i służących samorozwojowi. Od Filantropinum do Miedzeszyna Falska pisała o zabawach ulokowanych w jednym tylko z punktów budynku: „Czym on już nie był w barwnej i żywej wyobraźni dzieci, zna bitwy morskie, szczyty gór śnieżnych, pamięta łąkę kwiecistą, bywał borem tajemniczym, zakładem wychowawczym, zwierzyńcem pełnym zwierząt dzikich, klasą szkolną”19. To rozrywki małego świata gęstych relacji i ograniczonych możliwości, w których wyobraźnia staje się wehikułem dla intensywnych przygód. Kiedy tylko było to możliwe, ten mały świat otwierał się na zewnątrz. Zabawy inspirowane są spotkaniami ze światem pozanaszodomowym: przywożone ze spotkań z rodzinami, naśladujące niecodzienne sytuacje (spotkanie z Romami przybyłymi do Pruszkowa inicjuje zabawę w cygański tabor, rozstawianie obozowiska i rozbijanie namiotów). Gołębie stanowią ikoniczne hobby robotników zamieszkujących przemysłowy Pruszków, do tego świata należą też króle trzymane w klatkach. Pruszków zaś to dalekie przedmieście Warszawy (Nasz Dom po przeprowadzce pozostanie na peryferiach stolicy, wciąż proletariackich, lecz już zmodernizowanych), po części jeszcze rolnicze, bo i wyprowadzona ze wsi polska klasa robotnicza (dla uproszczenia pomijam tu inne komponenty etniczne, w tym najważniejszy, żydowski) jeszcze w pierwszych dekadach XX wieku utrzymuje swój chłopski habitus. Krowy, kozy czy drób nie są w pejzażu przedmieść niczym obcym, co potwierdzają prace Anny Żarnowskiej20. 19  M. Falska, Nasz Dom – „zrozumieć, porozumieć się, poznać”, t. 1, dz. cyt., s. 47. 20  Por. A. Żarnowska, Między kulturą ludową a drobnomieszczańską. Narodziny kultury robotniczej na przełomie XIX i XX wieku, „Kwartalnik Historyczny”

105


106

Tak jak zewnętrzny świat w Pruszkowie, a potem na Bielanach dość swobodnie przenika na teren instytucji (w pierwszym przypadku jest to ciasny dom pełen pomieszczeń o wymiarach osiem na sześć kroków lub sześć na cztery kroki21), tak też dzieci chętnie penetrują bliższe i dalsze okolice. Eksplorują pobocza, zarośla, nieużytki, rynsztoki i inne miejsca powszechnie budzące wstręt. Podczas tych eskapad wychowankowie co rusz napotykają wariatów, nietrzeźwych robotników, agresywnych chłopów, a najczęściej chyba odnotowują konfrontacje z surowymi gajowymi ganiącymi ich za próby strącania gniazd i zaglądania do zwierzęcych dziupli. W zachowanych opowieściach z późnej wiosny i lata niemało jest też epickich relacji z wypraw „na dołek” – na kąpiele do glinianek – które stanowiły typową letnią rozrywkę robotniczą22, jeszcze dwie, trzy dekady wcześniej piętnowaną wielokrotnie przez Bolesława Prusa w Kronikach za niehigieniczność. Dzieci Naszego Domu mają dość dużą swobodę w swoich wędrownych przedsięwzięciach, młodsze są często zabierane przez starsze „na odpowiedzialność”, nieraz eskapadę prowadzi dalej i dłużej ktoś z bursistów lub pracowników domu. To te wyprawy budzą chyba najwięcej emocji. Ich przebieg (na przykład „na łąkę”, „do Bersona”, czyli popularnego pruszkowskiego parku, czy pieszo w stronę Milanówka – to bodaj najdalsza z opowiedzianych wycieczek23) poznajemy z ust kilkorga dzieci, relacje różnią się i niuansami, i czasem gruntownie, tym bardziej dając świadectwo intensywności 1985, nr 3, s. 577-602. 21  M. Falska, Nasz Dom – „zrozumieć, porozumieć się, poznać”, t. 1, dz. cyt., s. 47. 22  A. Żarnowska, Robotnicy Warszawy na przełomie XIX i XX wieku, Warszawa 1985. 23  Nasz Dom – „zrozumieć, porozumieć się, poznać”, t. 2, dz. cyt., s. 81, 83, 85, 88, 118–123.


zindywidualizowanych przeżyć. Podczas wędrówek nie dzieje się pozornie nic wielkiego (zabawy gałęziami, zbieranie jagód), niemniej dzieci oszołomione są samą nowością, nieznajomością przestrzeni i widoków, nawet jeżeli chodziło o panoramę Pruszkowa widzianą z okien powrotnego pociągu. Wrażenia są jeszcze mocniejsze podczas wypraw zamiejskich, wakacyjnych, które organizowano w okresie pruszkowskim (w erze bielańskiej już nie, dogodny mikroklimat tego przedmieścia zniósł taką potrzebę) do – jak mówiono – Gocławka, Klimontowa koło Sandomierza i Solca nad Wisłą. Ostatni wymieniony pobyt, z 1927 roku, został najlepiej udokumentowany od strony funkcjonowania instytucji na wyjeździe24. Elementy turystyczne wpisują się w agendę rozwijającego się od początku XX wieku ruchu krajoznawczego. Słowa jednego z wychowanków: „[j]a nic nie wiedziałem, że Polska taka ogromna i taka prześliczna”25 mogą świadczyć o tym, że program ideologiczny krajoznawców okazał się skuteczny nie tylko wobec dorosłych Polaków i Polek. Ale kronika tego wyjazdu spisana przez Falską i współpracowników (często w odwołaniu do słów dzieci) dokumentuje coś więcej niż zachwyty nad narodowymi (polskimi) starożytnościami czy krajową przyrodą, będącą depozytariuszką pamięci o heroicznych dziejach lokalnych społeczności. Niecodzienne warunki funkcjonowania Naszego Domu podczas wakacji w Solcu z jednej strony dyktowały powstawanie nowych praktyk czy inicjatyw organizacyjnych (jak omawiana drużyna sportowo-gimnastyczna Żemisa), z drugiej nakazywały opisywać mechanizmy zaplecza, które podobnie funkcjonowały także w Pruszkowie (takie jak organizacja aprowizacji czy podział obowiązków przy sprzątaniu), a w nowych okolicznościach 24  Tamże, s. 162 i n. 25  M. Falska, Nasz Dom – „zrozumieć, porozumieć się, poznać”, t. 1, dz. cyt., s. 47–48.

107


108

należało je poddać refleksji jeszcze raz, co dziś oczom historyków odsłania kulisy działania opisywanej instytucji. Nasz Dom – zwłaszcza po letnich przenosinach do Solca (ale i w warunkach codziennych, pruszkowsko-bielańskich) – przypomina inne reformatorskie projekty wychowawcze (i wpisuje się w szerszą ich ofensywę26). Mamy tu źródła pisane, naszodomowa codzienność zilustrowana jest też fotografiami, lecz brak jej uwiecznienia na taśmie filmowej. Materiału porównawczego doszukiwać się można w filmie Aleksandra Forda Mir kumen on z 1936 roku oraz w publikacjach dokumentujących na bieżąco działalność Sanatorium im. Medema w Miedzeszynie (także położonym niedaleko Wisły, wówczas pod Warszawą)27. Założyli je w 1926 roku żydowscy socjaliści, wcielano tam w życie podobne do korczakowskich metody pedagogiczne, w mniejszym stopniu otwarte na dziecięcą samorządność, lecz także uznające podmiotowość human becomings. Podobnie jak w Naszym Domu odwoływano się tu do XVIII-wiecznych – wywodzonych od Jana Jakuba Rousseau, a instytucjonalnie od Filantropinum Johanna Basedowa – idei i praktyk wychowywania w bliskim kontakcie z przyrodą oraz poprzez pracę fizyczną28. W żadnej z dwóch międzywojennych 26  Por. film dokumentalny Révolution école (1918–1939), reż. J. Grudzińska, Francja 2016. 27  Jego funkcjonowanie oraz film Forda omówiła niedawno w obszernym artykule Anna Szczepańska, por. tejże, W słońcu i radości – podróż do bundowskiego raju, tłum. P. Kubkowski, „Pleograf. Kwartalnik Akademii Polskiego Filmu” 2019, nr 1, http://akademiapolskiegofilmu.pl/pl/historia-polskiego-filmu/pleograf/kino-przedwojenne/16/w-sloncu-i-radosci-podroz-do-bundowskiego-raju/664 (1.10.2019). 28  Początek XX w. naznaczony jest odrodzeniem koncepcji oświeceniowych: Antonina i Stanisław Brzozowscy wydają książeczki o braciach Śniadeckich (por. A. Kolberg-Brzozowska, Fizyczne wychowanie dzieci podług Jędrzeja Śniadeckiego i innych, Warszawa 1902; S. Brzozowski, Jędrzej Śnia-


placówek nie formułowano kryteriów religijnych czy politycznych; za jednym i drugim projektem stały wyraźne lewicowe, egalitarne koncepcje tworzenia nowego, sprawiedliwszego porządku społecznego. Tak jak Nasz Dom konfrontował się z podobnymi instytucjami opiekuńczymi o charakterze katolickim, tak bundowska placówka w Miedzeszynie konkurowała z ortodoksyjnym systemem szkoły żydowskiej czy – z drugiej strony – z nowoczesnym syjonizmem. Jak wskazuje Anna Szczepańska, miedzeszyńskie sanatorium nosiło znamiona syjonistycznego kibucu: samorządność, samodzielność, dążenie do autarkii, praca fizyczna, w tym w ogrodzie i polu. Te same postulaty, również wyzbyte zabarwienia nacjonalistycznego, odnajdziemy w instytucji Korczaka i Falskiej. W tej krótkiej próbie można jedynie postawić hipotezę, że przesunięcie od beztroskiego biegania i swobodnej zabawy ku marszom, gimnastyce, konwencji, porządkowi i dyscyplinie, jakie dokonało się w domenie czasu wolnego w pierwszej dekadzie istnienia Naszego Domu, było refleksem jakiejś ogólniejszej metamorfozy stosowanej tam pedagogiki. Można też pytać: czy początkowe pozwolenie na to, by dzieci cieszyły się swoim niedookreślonym, plastycznym statusem human becoming, nie zostało zupełnie wyparte na rzecz realizacji ściśle określonej wizji human being – Nowego Człowieka zdolnego sprostać wymogom nowoczesnej organizacji świata? Czy śmiały projekt harmonijnej, samorządnej społeczności złożonej z dziecięcych rozbitków nie uległ takiej samej instrumentalizacji, jakiej poddawały się inne utopijne idee i instytucje międzywojenne już od późnych lat 20.? I nawet jeśli ten Nowy Człowiek kroczyć miał w marszu pod sztandarem społecznej sprawiedliwości, czy nie szkoda trochę marzeń o dziecięcej anarchii? decki, jego życie i dzieła, Warszawa 1903), a pomysły dawnych reformatorów wciela w życie nie tylko Korczak (który napisał zresztą Słowo wstępne do wznowienia O fizycznem wychowaniu dzieci Jędrzeja Śniadeckiego, Warszawa 1920, s. III–VII), ale też wielu innych, w tym Maria Montessori.

109


Agnieszka Karpowicz 110

Za miasto! Kolonie i półkolonie jako projekt społeczny

„Szeroki wiew życia żywego” Według Marii Falskiej pierwsze wyjazdy wychowanków Naszego Domu na kolonie – w 1925 roku do Klimontowa koło Sandomierza i rok później do Solca nad Wisłą – niosły „szeroki wiew życia żywego”, pozwalały obcować z „piękną przyrodą” i zabytkami, a poznawanie kraju poszerzało „zakres zainteresowań umysłowych” dzieci. Samoistną wartość miało według niej „zbliżanie dzieci do piękna przyrody”, wyrwanie z codziennego środowiska pozwalało zaś na sprawdzenie „na nowym terenie, wśród nowych ludzi, w nowych warunkach – wytrzymałości przyzwyczajeń dzieci, nabytych u nas, organizacyjnej sprawności”1 . W książce z 1928 roku podsumowującej dotychczasowe działania Naszego Domu i projektującej kolejne cele, w tym budowę nowego ośrodka na Bielanach, Falska pisała o potrzebie „konstruowania” czasu wolnego dzieciom 2 , tak aby służył on ich indywidualnemu rozwojowi i ekspresji twórczej, ale przede wszystkim wskazywała na konieczność traktowania wypoczynku i rekreacji, przyjemności i rozrywki jako niezbywalnych elementów procesu wychowywania: „Wolno się dorasta do tego, by zabawę, rozrywkę dziecka – 1  J. Korczak, Wstęp w: M. Rogowska-Falska, Zakład Wychowawczy „Nasz Dom”. Szkic informacyjny, Warszawa 1928, s. 31–32. Jeśli nie zaznaczono inaczej, w przypadku wszystkich materiałów archiwalnych korzystam z zasobów Cyfrowej Biblioteki Narodowej Polona. 2   Tamże, s. 25.


na jednym z pracą postawić poziomie i równouprawnić w pojęciu ważności”3 . Poważnemu traktowaniu wypoczynkowych wyjazdów dzieci i młodzieży towarzyszyła świadomość, że wciąż brakuje środków na zaspokojenie podstawowych potrzeb wychowanków, a rozrywki nie mogą – choć zdecydowanie powinny – być traktowane priorytetowo:

W budżecie wydatków Naszego Domu przez

lata całe nie odnajdzie się grosza wydanego na rozrywkę dzieci […]. Nie – przeoczenie ważności i potrzeby. Twarda konieczność. Zjawisko naturalne i zrozumiałe tam, gdzie przez miesiące długie chleb jeden raz na tydzień bywał tylko.

(Pamięć zatrzymała fakt taki: roku pewnego Ame-

rykanka z „Tow. Przyjaciół” przysłała 10 dolarów w okresie przedświątecznym – na rozrywki świąteczne dla dzieci. Za te 10 dolarów kupiono mleka, mięsa i chleba białego na święta)4 .

Mimo ograniczonych środków, jakimi dysponowano, organizacja kolonii letnich dla wychowanków – a później, w ramach działania na rzecz mieszkańców najbliższej okolicy Naszego Domu, również półkolonii5 – była traktowana jako niezbywalny element procesu wychowawczego. Tym samym prawo do wyjazdów letnich, wakacyjnego odpoczynku i rekreacji – niezależnie od statusu majątkowego i kondycji społecznej dziecka – na dobre wpisane zostało w nowoczesny projekt pedagogiczny realizowany w warszawskiej placówce. Kontakt z naturą, ruch, odpoczynek i przestrzeń uznano nie tylko za wartości dobroczynnie wpływające na proces 3   Tamże. 4   Tamże, s. 26. 5   Kalendarium 1919–1939 w: Nasz Dom na Bielanach 1928–2018. Historia miejsca, red. M. Ciesielska, Z. Sękowska, T. Skudniewska, Warszawa 2018, s. 16.

111


112

wychowawczy, lecz także za coś, co powinno być powszechnie dostępne. Gry i zabawy ruchowe na boisku, piesze wycieczki po okolicy, kąpiele w Wiśle i wyprawy do zoo były stałym punktem programu również podczas sześciotygodniowych wakacyjnych półkolonii6 organizowanych od 1932 roku dla dzieci w wieku szkolnym z pobliskich osiedli. Z półkolonii uczestnicy mogli korzystać po zgłoszeniu przez szkołę, rodzinę lub zakładowego lekarza od 8.00 rano do 15.00 (w 1936 roku opłata za pobyt z pełnym wyżywieniem wynosiła 1 złoty 50 groszy i 2 złote w przypadku dwójki dzieci z jednej rodziny) 7 . Letnie kolonie odpowiadały według Falskiej na dziecięcą potrzebę ruchu i przestrzeni. W książce przedstawiała ona też plan obozu „ruchomego” na 1928 rok – miesięcznej wędrówki po kraju dla grupy chłopców starszych i średnich wiekiem: „Koń, wóz, namioty, kuchnia ruchoma”8 . W krótkich opisach pierwszych pobytów kolonijnych namnożone zostały określenia: „szeroki”, „przeogromny”, „ogromny”, mowa na przykład o „obszernym lokalu” czy „rozległym widoku” jako głównych atrakcjach wakacyjnych. Letnie wyjazdy i wyjścia w teren Falska przeciwstawia „ciasnocie domu”, „przytłaczająco ciasnym ścianom lokalu” 9 , ograniczeniom „małej umywalki” czy „korytarzyka”10 domu przy ulicy Cedrowej w Pruszkowie. Problem ciasnoty, deficytów przestrzennych i tłoczenia się na niewielkich powierzchniach był jedną z podstawowych trudności placówek wychowawczych, o czym świadczy 6  Archiwum Naszego Domu, „Półkolonie w Naszym Domu”, t. 1, nr 9A, notatka bursisty Z. Miluka z września 1976 r. 7   Informacje za: Sprawozdanie za okres 1 kwietnia 1936 r. do 31 marca 1937 r., cz. II. Realizacja potrzeb w: Myśl pedagogiczna Janusza Korczaka. Nowe źródła, red. A. Lewin, Warszawa 1983, s. 328–330. 8   M. Rogowska-Falska, Zakład Wychowawczy „Nasz Dom”…, dz. cyt., s. 32. 9   Tamże, s. 29. 10   Tamże, s. 30.


również publikacja Ministerstwa Opieki Społecznej z 1938 roku, w której Stanisław Łopatto zalecał, by na koloniach przysługiwały dzieciom minimum „3 metry powierzchni” na osobę – „przy skromniejszych budowach norma powyższa może być zmniejszona do 2.50 m (winno być wykluczone ustawianie piętrowe łóżek)”11 . Marzenia o rozległych przestrzeniach, które wydają się lejtmotywem pedagogicznego piśmiennictwa epoki, miał też spełnić nowy bielański budynek stawiany na „obszernym placu”12 , chwalony w jednej z notatek prasowych z epoki między innymi właśnie za przestronność pomieszczeń: „Widać, że w tych widnych, przestronnych salach, w atmosferze ciepłej i przyjaznej wychowa się z sierot dzielnych i pożytecznych ludzi”13 . Zakładanie ośrodków kolonijnych i – w miarę możliwości – półkolonijnych w „okolicy o dużych wolnych przestrzeniach” umożliwiającej plażowanie i uprawianie sportu, pozyskiwanie na potrzeby dziecięcego wypoczynku „dużych, wolnych przestrzeni” zalecali i wspierali również inżynierowie zajmujący się projektowaniem budynków dla najuboższych małych mieszkańców Warszawy, podkreślając, że cele współczesnej im architektury są całkowicie zbieżne z celami nowoczesnych projektów społecznych i pedagogicznych14 .

11   S. Łopatto, Kolonie i półkolonie jako problem zdrowotny i kulturalno-wychowawczy w: Kolonie i półkolonie dla dzieci i młodzieży, pr. zb., Warszawa 1938, s. 57, http://bc.gbpizs.gov.pl/Content/1495/1482%20KOLONIE%20I%20 P%C3%93%C5%81KOLONIE%20DLA%20DZIECI%20I%20M%C5%81ODZIE%C5%BBY%20(dwustronnie).pdf (27.07.2019). 12   Tamże, s. 98. 13  „Polska Zbrojna” 1929, nr 39. Cyt. za przedrukiem w: Nasz Dom na Bielanach 1928–2018…, dz. cyt., s. 46–47. 14  N. Szwedziński, Architektura i budownictwo na koloniach i półkoloniach w: Kolonie i półkolonie dla dzieci i młodzieży, dz. cyt., s. 90.

113


„W klatkach miejskich mieszkań” 114

Na podobne, dobroczynne oddziaływanie nieograniczonych przestrzeni jako wspomagających dobre wychowywanie zwracał uwagę Janusz Korczak, opisując swoje pierwsze doświadczenia z wyjazdów kolonijnych dla biednych mieszkańców Warszawy, gdzie pracował jako wychowawca w latach 1904–1908:

Byłoby zbyt ryzykownym twierdzić, że dzieci ubo-

gie są moralniejsze od zamożnych. Istnieją alarmujące obserwacje odnośnie do jednych i drugich. Jedno zdaje mi się być pewnym: obserwacje czynione są w klatkach miejskich mieszkań, gdzie brak przestrzeni, zakaz głośnych okrzyków i biegania, nuda i rozleniwienie zmuszają dzieci do silnych, a niemącących spokoju otoczenia wrażeń i wzruszeń. Na zasadzie obserwacji dzieci na kolonii letniej twierdzę stanowczo, że normalne dziecko zawsze woli grę w piłkę, wyścigi, kąpiel, wspinanie się po drzewach, niż tajemnicze usuwanie się w kąt dla niewiadomych marzeń15 .

Wakacje, podczas których Korczak zdobywał wspomniane doświadczenia, odbywały się w dwóch ośrodkach, odrębnych dla dzieci polskich i żydowskich, założonych przez Towarzystwo Kolonii Letnich dla Ubogiej i Słabowitej Dziatwy Warszawy zalegalizowane przez władze carskie w 1886 roku, a działające już wcześniej na terenie Królestwa Polskiego dzięki staraniom Stanisława Markiewicza16 . Na ziemiach polskich funkcjonowało już wtedy kilka podobnych towarzystw, inspirowanych ideą warszawskiego lekarza: Towarzystwo Pe15  J. Korczak, Jak kochać dziecko. Internat. Kolonie letnie. Dom Sierot, oprac. E. Cichy, Warszawa 2013, s. 133, http://brpd.gov.pl/sites/default/files/jak_kochac_dziecko_internat.pdf (25.07.2019). 16  Zob. np. E. Kula, Wprowadzenie do badań nad dziejami kolonii dziecięcych na Kielecczyźnie w latach 1918–1939, „Kieleckie Studia Pedagogiczne” 1994, t. 9, s. 89–96.


dagogiczne we Lwowie, krakowskie Towarzystwo Kolonii Wakacyjnych oraz poznańskie Towarzystwo Kolonii Wakacyjnych i Stacji Sanitarnych „Stella”17 . Kolonie i półkolonie od początku powstawały przede wszystkim jako antidotum na szkodliwe warunki życia w mieście, gdzie nie tylko brak przestrzeni, lecz także „przyszli obywatele” „więdną […] bez słońca, bez powietrza, bez zieloności”18 , nie widując piękna natury w przeciwieństwie do dzieci wiejskich: „Ci mali mieszkańcy miast najczęściej są to istoty blade, wątłe, chorowite, przedwcześnie zestarzałe i wcale nieprzygotowane do ciężkiej pracy, jaka je czeka w przyszłości. Chorują i umierają, jak muchy, bo każda choroba ich się czepia”19 . Według ówczesnego stanu wiedzy wysoka śmiertelność dzieci w miastach i ich podatność na choroby to wynik przede wszystkim zanieczyszczeń powietrza i wody. „Hasło: powietrze, woda i słońce dla dziecka miejskiego – musi towarzyszyć stale każdemu działaniu, podejmowanemu w imię dobra dzieci i młodzieży” – pisano20 . Miasto to tylko „wyziewy i dymy”21 , których szkodliwość zniwelować mogą jedynie popularne na początku XX wieku wszelkiego rodzaju akcje: zadrzewiania i zazieleniania, organizowania parków i ogródków jordanowskich, uprawiania ogrodnictwa miejskiego na zaniedbanych terenach, a także akcje letnie, czyli organizowanie wyjazdów wakacyjnych – wszystko, co zapewnić mogło dostęp do powietrza i słońca tym, którzy nie mieszkają na wsi lub nie mogą sobie pozwolić na prywatne wczasy. Konieczność organizowania kolonijnych wyjazdów 17  Tamże, s. 90–91. 18  A. Puławski, O koloniach letnich dla ubogich dzieci i o ich twórcy u nas ś.p. doktorze Stanisławie Markiewiczu, Warszawa 1912, s. 5. 19  Tamże, s. 10. 20  S. Łopatto, Kolonie i półkolonie jako problem…, dz. cyt., s. 14. 21  Tamże, s. 6.

115


116

do końca międzywojnia postrzegana była jako zjawisko rdzennie miejskie, związane z obowiązkiem eliminowania złych skutków uprzemysłowienia i jej efektu – pauperyzacji warstw niższych i odcięcia człowieka od wsi. Częstokroć powoływano się na idee Jana Jakuba Rousseau, wskazując na zwyrodnienie ludzkości żyjącej w miastach i zgubne skutki przeludnienia, braku miejsca, niezdrowego powietrza 22 . Kilkutygodniowy wyjazd poza miasto lub, jak w przypadku tańszych i mniej wymagających organizacyjnie półkolonii, parogodzinny pobyt przynajmniej na jego obrzeżach miał stanowić remedium na tę sytuację: „Wysyłanie dzieci na kolonie i półkolonie ma na celu dostarczenie organizmowi dziecka wszystkiego tego, czego nie dostaje on w czasie pobytu w mieście. Musi więc ten pobyt wynagrodzić wszystkie szkody na ciele i na duchu. A szkód tych jest co niemiara, szczególnie wśród warstw uboższych”23 . W 1938 roku w publikacji pod patronatem Ministerstwa Opieki Społecznej zalecano lokalizowanie kolonii w odległości co najmniej 50, a najlepiej 80 kilometrów od ośrodków miejskich, próbując unormować również kwestię półkolonii, które musiały być jednocześnie od miasta oddalone i dobrze skomunikowane z miejscem zamieszkania uczestników: „A więc dla półkolonii nie podwórko fabryczne, plac zabrukowany, lecz – w miarę możności: las podmiejski, park obszerny… Spacery za miasto nad rzekę, do lasu, na łąki…”24 ; „Nie wydaje się jednak słusznym, aby nawet przy trudnościach (i zwiększonych kosztach) komunikacyjnych godzić się na tereny wewnętrzne w mieście, choćby to miały być skwery, ogrody czy parki” uznawane za „pozbawione świeżości i uroku, właściwego terenom zamiejskim, położonym wśród pól, łąk i lasów”25 . 22  Tamże, s. 8. 23  A. Sałamanczuk, Powietrze, słońce, woda w: tamże, s. 96. 24  J.C. Babicki, Wskazania wychowawcze dla kolonii i półkolonii w: tamże, s. 144. 25  S. Tazbir, Podstawy organizacyjne urządzeń kolonijnych i półkolonijnych


„Na kocach, wyniesionych na łąkę” Kolonie dziecięce i młodzieżowe, choć wpisywane zazwyczaj w szeroko rozumiany program pedagogiczny, traktowane były w międzywojniu przede wszystkim jako ośrodki lecznicze i higieniczne, ratunek przed „cherlactwem i gruźlicą”26 . Z jednej strony pobyt na letnich turnusach faktycznie dla wielu warszawskich dzieci był jedną z niewielu lub jedyną możliwością kontaktu z lekarzem. Z drugiej strony, jak pisze Stanisław Tazbir, zapewnienie opieki medycznej nie zawsze było łatwe: „Z praktyki wiadomo, że na małych punktach kolonijnych i półkolonijnych utrzymanie na miejscu lekarza jest niemożliwe”27 . Warunki w ośrodkach pozostawiały wiele do życzenia. Sanitarno-higieniczne podejście do dziecięcego wypoczynku wymuszał stan zdrowia ubogich dzieci, które z kolonijnej pomocy korzystały. Jak przestrzega opiekunów Korczak:

Wychowawca dzieci ubogich musi prócz tego

przyzwyczaić się do fizycznego brudu. Pediculosa jest endemiczną chorobą dziatwy ubogiej całego świata, wychowawca musi od czasu do czasu znaleźć wesz na swej odzieży. O chorobie tej nie wolno mówić mu ani z oburzeniem, ani z obrzydzeniem, bo rodzice i rodzeństwo dzieci odnoszą się do tego zjawiska spokojnie i obiektywnie, toteż spokojnie i obiektywnie należy dbać o czystość dzieci. Wychowawca, którego o mdłości przyprawiają brudne nogi dzieci, który nie może znieść niemiłej woni, który na cały dzień traci spokój ducha, gdy, o zgrozo, wesz znalazł na palcie, niech czym prędzej idzie do sklepu, biura, gdzie chce, ale niech porzuci szkołę ludową, internat, bo nie ma bardziej poniżającej roli, jak ze wstrętem pracować na chleb28 . w: tamże, s. 54. 26  S. Łopatto, Kolonie i półkolonie jako problem…, dz. cyt., s. 14. 27  S. Tazbir, Podstawy organizacyjne…, dz. cyt., s. 46. 28  J. Korczak, Jak kochać dziecko…, dz. cyt., s. 142.

117


118

„Kryzysowe” warunki, jak pisze Łopatto, dotyczyły szczególnie tańszego, „zastępczego” wariantu wypoczynku – półkolonii – a w konsekwencji „nadały im piętno paliatywu”29 . Niezależnie jednak od infrastruktury i opieki medycznej nawet krótkim pobytom za miastem przypisywano działanie lecznicze, już przez sam kontakt z czystymi powietrzem i wodą do kąpieli i picia (którą radzono chlorować wzorem sposobów stosowanych w wojsku, jeśli w ośrodku kolonijnym jej stan nie jest pewny30) oraz słońcem łagodzącym fatalny wpływ wilgotnych suteren i piwnic, w jakich mieszkały najbiedniejsze miejskie rodziny. Brak czy niedobór tych czynników w mieście uznawano za główną przyczynę chorowitości dzieci, środowisko życia w mieście uważano zaś za do tego stopnia złe, że lekarze radzili bardzo stopniowo przyzwyczajać dzieci kolonijne do oddychania niezanieczyszczonym powietrzem i korzystania ze słońca. O zdrowotnych właściwościach „wolnego powietrza”, które „może powetować szkody, wywołane niepomyślnymi warunkami pobytu w mieście” i „jest skutecznym i silnym bodźcem leczniczym”31 , a także o dobrym wpływie wietrzenia pomieszczeń, spania przy otwartym oknie i poobiednich drzemek „na powietrzu np. na kocach, wyniesionych na łąkę (trawiastą, suchą), czy do ogrodu, oczywiście, w pogodny dzień”32 , pisali bodaj wszyscy lekarze zajmujący się poprawą kondycji miejskich dzieci, a zwłaszcza przeciwdziałaniem powszechnej wśród nich gruźlicy. „Głodnego dziecka wychować nie można” Dostępne na koloniach i półkoloniach „czynniki naturalne”, czyli „słońce, ruch, woda, racjonalne żywienie, 29  S. Łopatto, Kolonie i półkolonie jako problem…, dz. cyt., s. 63. 30  K. Mitkiewicz, Zagadnienia higieniczno-lekarskie na koloniach i półkoloniach w: tamże, s. 104. 31  A. Sałamanczuk, Powietrze, słońce, woda, dz. cyt., s. 98. 32  K. Mitkiewicz, Zagadnienia higieniczno-lekarskie…, dz. cyt., s. 106.


wypoczynek nerwowy i umysłowy”33 , służyły więc przede wszystkim zdrowiu fizycznemu, choć teoretycznie odróżniano wyjazdy wypoczynkowe od leczniczych. Misją kolonijnych wyjazdów i półkolonijnych pobytów, choć dziś kojarzą się one raczej z rozrywką i wypoczynkiem, miłym wypełnieniem czasu wolnego podczas wakacji, było w II Rzeczypospolitej przede wszystkim dostarczenie dzieciom „jak największej ilości białka”, a ich organizmom „materiału budulcowego”34 , dokarmienie ich i wyrwanie z miejskiej nędzy, ciemnych piwnic i wilgotnych suteren (stąd przekonanie o dobroczynnym wpływie suchego klimatu), z wieloosobowych sal przytułków i schronisk dla ludzi bezrobotnych i bezdomnych, ratowanie przed szalejącymi gruźlicą i jaglicą czy innymi szybko rozprzestrzeniającymi się chorobami zakaźnymi35 . W 1932 roku warszawska Liga Szkolna Przeciwgruźlicza zwracała się w obwieszczeniu do obywateli z prośbą o datki na organizację półkolonii, subsydiowanych częściowo przez władze Warszawy i Wydział Opieki Społecznej Komisariatu Rządu, uzasadniając akcję tym, że zakończenie roku szkolnego jest równoznaczne z przerwą w dożywianiu dzieci: „Obowiązkiem społeczeństwa jest zająć się ratunkiem dzieci i przez okres wakacji podtrzymać wątlejące siły młodzieży, dać jej pożywienie, słońce i świeże powietrze”. Na tle państwowej polityki społecznej troska, z jaką Falska i Korczak, a także inni pedagodzy, jak Józef Czesław 33  Tamże, s. 102. 34  M. Łącki, Zagadnienie odżywiania na koloniach i półkoloniach w: Kolonie i półkolonie dla dzieci i młodzieży, dz. cyt., s. 121. 35  Ł. Kabzińska, K. Kabziński, Wybrane aspekty zagrożonego dzieciństwa w dwudziestoleciu międzywojennym, „Warmińsko-Mazurski Kwartalnik Naukowy. Nauki Społeczne” 2012, nr 4, http://yadda.icm.edu.pl/yadda/element/bwmeta1.element.desklight-2cab89af-4f7e-46f3-a5e0-cb0c31e5d470 (15.08.2019).

119


120

Babicki36 , wypowiadali się o emocjonalnym, poznawczym, intelektualnym, edukacyjnym i duchowym wymiarze dziecięcego wypoczynku wspomagającym indywidualny rozwój młodzieży, wydaje się głosem znacznie wyprzedzającym swoją epokę, choć niewątpliwie odpowiadającym również na palące problemy tamtej współczesności. Opiekę społeczną, w której mieściła się właśnie idea letniego wypoczynku zbiorowego, rozumiano wtedy raczej:

[...] jako działalność państwa na rzecz usuwa-

nia patologii w podziale dochodu społecznego, mającą na względzie przede wszystkim dobro warstwy najemnej, ale obejmującą również sferę szeroko rozumianej opieki społecznej oraz ochrony zdrowia. Nie należały natomiast do niej wysiłki państwa na polu edukacji, co z innej niż dzisiaj perspektywy każe patrzeć na zakres realizowania polityki społecznej wobec dzieciństwa i młodości37.

Kwestia jedzenia – tuż obok powietrza, słońca i wody – zajmuje szczególne miejsce w piśmiennictwie tamtego okresu poświęconym organizacji wypoczynku dla dzieci i młodzieży. I choć idee wychowawczo-społeczne czy pedagogiczne wydają się najważniejsze w projekcie Naszego Domu, to Korczak już w pierwszej dekadzie XX wieku, na pierwszych wyjazdach letnich z dziećmi, nauczył się, że:

Nie ma boleśniejszego widoku, jak owo rwanie

się do dokładki lub dolewki głodnej dziatwy, spory o nieco większy kawałek chleba, nie ma bardziej demoralizującego czynnika niż handel jedzeniem. […] Bo wychowawca rychło zrozumie, że głodnego dziecka wychowywać nie można, bo głód jest złym doradcą. Rodzice mogą powie36  Józef Czesław Babicki (1880–1952) – działacz oświatowy i pedagog, współorganizator Pierwszego Ogólnopolskiego Kongresu Dziecka w 1938 r. 37  P. Grata, Polityka społeczna Drugiej Rzeczypospolitej wobec cyklu życia, „Problemy Polityki Społecznej” 2015, nr 1, s. 46, http://problemypolitykispolecznej.pl/images/czasopisma/28/PPS-28-45-62.pdf (15.08.2019).


dzieć: „Nie ma chleba”, nie stracą ani miłości, ani szacunku dzieci, wychowawca ma prawo powiedzieć to wyjątkowo, ale tylko wyjątkowo, i tylko wówczas, gdy sam jest głodny38 .

Jak pisze Aleksandra Piłsudska, zaangażowana w pomoc dla Naszego Domu i wspierająca liczne akcje społeczne na rzecz najuboższych dzieci, wychowankowie kolonijni zwykli doceniać w wakacyjnym wypoczynku sprawy równie podstawowe: „– Było mi dobrze – mówi jedno – bo mi nikt żebrać nie kazał”; „– Było mi dobrze – wzdycha drugie – bo spałem w czystym łóżku, sam, i mogłem najeść się do syta…”; „– Nikt mnie nie bił, nikt na mnie nie krzyczał…”; kolejne dziecko mówi, że byłoby lepsze i lepiej się uczyło, gdyby miało na co dzień takie same warunki jak na wakacjach39 . „Zmięte dusze” W pismach ówczesnych pedagogów, inżynierów, działaczy i lekarzy zajmujących się na różne sposoby problemami dzieci i młodzieży widać przekonanie, że stworzenie godnych warunków bytowych jest podstawową metodą wychowawczą. Dzięki nim „kolonia zaczyna wyraźnie promieniować” aż do domów wychowanków40 , którzy mają przenosić nowe nawyki w codzienne życie. Samo „obcowanie kilkutygodniowe z przyrodą oddziała kształcąco na sferę emocjonalną, pobudzi do szczerości i wyzwoli altruizm – a wszystkie te objawy pozwolą czujnemu, inteligentnemu wychowawcy, umiejącemu obserwować, na poznanie indywidualności dziecięcych, ujawnienie ich uzdolnień, zamiłowań itp.”41 Kilka tygodni w dobrych 38  J. Korczak, Jak kochać dziecko…, dz. cyt., s. 113. 39  Osiedle 1928–1938. Komitet Opieki nad Najbiedniejszymi Mieszkańcami Miasta Warszawy i Podmiejskich Okolic, [Tekst wstępny]: A. Piłsudska, Warszawa 1938, s. 14. 40  Tamże. 41  S. Łopatto, Kolonie i półkolonie jako problem…, dz. cyt., s. 15.

121


122

warunkach, w estetycznym, schludnym otoczeniu „i w czystej, pogodnej atmosferze moralnej” ma wystarczyć, by dzieci starały się przestrzegać podobnych zasad i je egzekwować w codziennym życiu 42 . „Szybko i czarownie, pod wpływem wsi i pogodnych wpływów wychowawczych, zmięte dusze, zrazu ze zdziwieniem i lękiem, potem coraz ufniej i radośniej, zwracają się ku temu, co piękne i harmonijne”43 – pisał Korczak o dobroczynnym wpływie kolonii, mając jednak pełną świadomość, że wiele zależy też od indywidualnych uwarunkowań wychowanka; że nie da się traktować jak niewinnego dziecka chłopaka z kolonii letnich, który „w mieście sprzedaje kuriery na ulicy, gra w karty, pije wódkę, zna cyrkuł”44 . Projekt wychowawczy, w jaki wpisywały się kolonie i półkolonie organizowane dla najbiedniejszych dzieci i prowadzone metodą korczakowską, zakładał, że są one wstępem do przyszłego lepszego życia indywidualnego, duchowego, etycznego, emocjonalnego i intelektualnego, lecz także zbiorowego, ponieważ uczyć miały organizacji życia społecznego: współpracy i wzajemnej pomocy. Uzdrawianie dzieci w sensie fizycznym, wspomagane przyjazną atmosferą i nowoczesnymi programami wychowawczymi, miało skutkować zdrowiem psychofizycznym, a ostatecznie – budową zdrowszego organizmu społecznego. Na czym polegała zasadnicza różnica w tym względzie między pedagogami Naszego Domu a polityką społeczną państwa, najlepiej wyjaśnia wspomnienie wychowawczyni, Wandy Wacińskiej, opisującej 42  Osiedle 1928–1938…, dz. cyt., s. 12. Dziecko „skazane na powrót do poprzedniego środowiska – domaga się poprawy tego środowiska pod względem ustosunkowania się do dziecka i moralnym” – podtrzymywał Józef Czesław Babicki (J.C. Babicki, Wskazania wychowawcze…, dz. cyt., s. 143). Zob. także S. Tazbir, Podstawy organizacyjne…, dz. cyt., s. 27. 43  J. Korczak, Jak kochać dziecko…, dz. cyt., s. 125. 44  Tamże, s. 127.


rzeczywistość, z jaką zderzali się wychowawcy, gdy w latach 1933–1935 zwracano się do kierownictwa Naszego Domu z prośbą o oddelegowanie pracowników uczących uprawiania pedagogiki korczakowskiej podczas masowych kolonii w Dęblinie (na każdym turnusie wypoczywało tam 1200 osób). Choć dostrzega ona pewne sukcesy, co znamienne, zwłaszcza w zakresie rozpowszechnienia korczakowskich metod higienicznych (odwszawianie bez golenia głów, współpraca starszych i młodszych dzieci przy zabiegach higienicznych), lecz także wychowawczych, które przejmowali niektórzy opiekunowie kolonijni (prowadzenie kroniki, spisywanie i wspólne omawianie dziecięcych przewinień zamiast stosowania drastycznych kar czy zapisywanie podziękowań), jej słowa brzmią gorzko:

Nasze najlepsze chęci nie udało się jednak w peł-

ni zrealizować. Były to lata wzrastającej fali sanacyjnej, a w tym czasie doszła już do głosu pedagogika państwowa, metoda silnej ręki, a więc zaprzeczenie tych wszystkich ideałów, które realizował Nasz Dom. Ponieważ system organizacyjny kolonii był oparty na hufcach junackich 45 i reżimie wojskowym, największym osiągnięciem wychowawczy[m] stało się sprawne maszerowanie w takt bębenka, a także zgodne skandowanie okolicznościowych pozdrowień wizytujących gości.

Szczególnie dotkliwe dla naszej grupy wycho-

wawców było zrywanie dzieci przed śniadaniem i maszerowanie, które uprawiano jako przygotowanie do przyszłej uroczystej defilady. Nasze dzieci, głodne, sła[b]e i niedożywione, musiały ćwiczyć na boisku nieraz parę godzin. Walkę z tymi i innymi drakońskimi przepisami wygraliśmy, ale ucierpiała nasza opinia jako wzorowych wychowawców. Pomo[g]ła nam i poparła lekarka kolonijna 46 . 45  Junackie hufce pracy – organizacja o charakterze paramilitarnym, powołana w 1936 r. i działająca w Polsce do roku 1939. 46  Archiwum Naszego Domu, W. Wacińska, Wpływ Naszego Domu na śro-

123


124

W ten sposób kolonie i półkolonie zaczęły wracać do pierwotnych założeń ich XIX-wiecznych twórców, według których zdrowie fizyczne „młodzieży męskiej”, zgodnie z inspiracją eugeniki, ma przede wszystkim „cele militarne” i „wychowawczo-narodowe”47 . Potwierdza to również obwieszczenie Poleskiego Komitetu Wojewódzkiego Kolonii Letnich z lat 30. XX wieku, w którym tak zachęca się obywateli do wpłacania datków: „Pamiętajmy, że od tego, jakiem będzie rosnące młode pokolenie, zależy przyszłość Polski, pamiętajmy, że ono podjąć musi wielki trud dalszego budowania państwowości naszej. Polska czeka na ludzi mocnych duchem i ciałem, silnych i zdrowych”.

Kąpiel w Wiśle. Fot. Archiwum Państwowe dowisko wychowawcze i nauczycielskie, notatka z 25.08.1976 r., s. 2. 47  S. Łopatto, Kolonie i półkolonie jako problem…, dz. cyt., s. 8.


Kornelia Sobczak 125

„Coś tak zwartego, wyrazistego i zachłannego – jak ideologia harcerska”. Kamiński, Falska i Nasz Dom „Harcerstwo na gruncie Naszego Domu? – W żadnym razie – tak od razu, teraz – nie” – pisała stanowczo Maria Falska do Aleksandra Kamińskiego w 1926 roku. On miał wówczas zaledwie 23 lata, ale bogate doświadczenie kontaktów i z młodzieżą, i z rozmaitymi instytucjami opiekuńczo-wychowawczymi. Pani Maryna była o pokolenie starsza, cieszyła się szacunkiem i autorytetem, a może raczej – cieszyłaby się, gdyby przywiązywała wagę do zewnętrznych oznak splendoru. On był zafascynowany Korczakiem, szukał kontaktu z dziećmi, chciał w Naszym Domu założyć drużynę harcerską. Ona błyskotliwie rozpoznała i oceniła jego wychowawcze predylekcje, była otwarta na jego obecność na Cedrowej, ale harcerstwu w Naszym Domu powiedziała „nie”. Ten moment sprzeciwu, chwila, w której nie dochodzi do zawiązania się bliskiej współpracy między Falską, Kamińskim i Korczakiem, wydaje się bardzo ciekawym momentem w historii polskiej pedagogiki i polskich koncepcji wychowawczych. Być może historia, której nie było, jest ciekawsza od tej, która być mogła. Pruszkowskie spotkania Znamienne, że do spotkania Falskiej i Kamińskiego doszło właśnie w Pruszkowie. Był jakiś genius loci w tym podwarszawskim mieście. Lata pierwszej wojny światowej wymusiły intensywną pracę w różnych obszarach „ratownictwa społecznego”, czyli niesienia pomocy zarówno mieszkańcom


126

Pruszkowa, jak i znajdującym się na terenie uchodźcom wojennym. Oprócz placówek rozmaitej opieki nad dziećmi otwierano i prowadzono kuchnie zbiorowe, punkty dożywiania ludności, punkty z gorącą wodą i herbatą, ambulatoria, szkoły, schroniska dla osób starszych. Prace koordynowała Rada Miejscowa Opiekuńcza, zawiązywały się także komitety obywatelskie, koła filantropijne przy parafiach, organizacje pomocowe1 . Ten trening w samoorganizacji i pomocy wzajemnej procentował w latach późniejszych. Na przełomie 1917 i 1918 roku zaczęto w Pruszkowie tworzyć bursy opiekuńcze dla sierot i półsierot wojennych, przenoszono także na teren Pruszkowa placówki warszawskie – Pruszków dysponował sporą liczbą opustoszałych budynków, nadających się na lokale dla instytucji opiekuńczych. W 1917 roku otwarto Bursę im. Konstytucji 3 Maja 2 , która później miała stać się najprężniejszym i najtłoczniejszym pruszkowskim zakładem wychowawczym. To tam trafił Aleksander Kamiński po przyjeździe do Polski w 1921 roku. W opuszczonym, obszernym budynku kolejarskim zorganizowano bibliotekę dla młodzieży, a chłopcy z bursy utworzyli klub piłkarski „Be-Ka-Es”, który rozgrywał mecze z lokalnymi, nieformalnymi drużynami piłkarskimi. Wkrótce urządzono też boisko futbolowe3 . Na początku lat 20. działało w Pruszkowie dziewięć zakładów prowadzonych przez Radę Miejscową Opiekuńczą: cztery dla chłopców, cztery dla dziewcząt i jeden koedukacyjny. Przebywały w tych instytucjach nie tylko sieroty i rozbitkowie wojenni, lecz także dzieci, których 1  M. Wawrzyński, Życie publiczne i społeczne Pruszkowa do roku 1921. Dynamika rozwoju peryferyjnego, Pruszków 2017, s. 151–160. 2  Bursa im. 3 Maja była bursą męską, największym zakładem dla dziewcząt była Bursa im. Królowej Jadwigi. 3  M. Wawrzyński, Życie publiczne i społeczne Pruszkowa do roku 1921, dz. cyt., s. 177.


rodziny nie mogły pozwolić sobie na ich utrzymanie. „Bursy i schroniska były miejscem zapewniającym osieroconym dzieciom i młodzieży ocalałym z pożogi wojennej schronienie, opiekę, naukę i możliwość zdobycia zawodu. Stosowano w tych zakładach nowoczesne, na owe czasy, metody wychowawcze” – pisał Tadeusz Jaros4 . Młodzi ludzie często przechodzili płynnie z roli wychowanków do roli wychowawców – praca w schroniskach i bursach stanowiła dla nich możliwość znalezienia jakiej takiej stabilizacji materialno-bytowej i szansę dorobienia do czesnego na studia lub była etapem przejściowym do dalszej pracy zawodowej5 . No i oczywiście Nasz Dom przy ulicy Cedrowej 12 – założony w 1919 roku jako samodzielny zakład wychowawczy zorganizowany przez działaczy robotniczych i środowisko związane z PPS, przeznaczony dla „sierot i półsierot po walczących o wyzwolenie narodowe i społeczne działaczach ruchu robotniczego”6 . Kiedy Kamiński przybył do Pruszkowa, działało już Towarzystwo „Nasz Dom”. Niemal od początku istnienia burs pruszkowskich funkcjonowały w nich drużyny harcerskie – organizował je między innymi Oskar Żawrocki, pierwszy drużynowy Kamińskiego jeszcze z czasów ich wspólnego mieszkania w Humaniu, organizował je także, nie bez kłopotów, Kamiński.

4  T. Jaros, Harcerstwo pruszkowskie w latach międzywojennych 1921–1939, „Przegląd Pruszkowski” 1985, z. 1, s. 3. 5  T. Jaros, Początki harcerstwa w Pruszkowie (1915–1921) i jego pierwsi organizatorzy, „Przegląd Pruszkowski” 1984, z. 3, s. 53–70; tegoż, Harcerstwo pruszkowskie w latach międzywojennych 1921–1939, dz. cyt, s. 1–36. Por. także M. Wawrzyński, Bronisław Chajęcki – nieznany bohater Warszawy i Pruszkowa, Pruszków 2009. 6  Nasz Dom 1919–1989. Kronika, listy, wspomnienia, fotografie, red. Z. Kowalska, Z. Bobrowski, Warszawa 1989, s. 5.

127


128

W Pruszkowie, mateczniku Naszego Domu, znaleźli się w podobnym czasie ludzie, którzy zapisali się w historii polskiej pedagogiki: Józef Czesław Babicki, Falska, Korczak, Kamiński. Czytali podobne książki, inspirowali się nawzajem, choć dla dużo młodszego Kamińskiego Korczak i Falska stanowili autorytety. Wspólnymi doświadczeniami Kamińskiego, Korczaka i Falskiej były wojna, dramatycznie doświadczana na froncie wschodnim, poniewierka, troski materialne, strata bliskich, intensywne zaangażowanie w działalność społeczną, pasja wychowawcza, troska o najbardziej narażonych na społeczne wykluczenie, czyli o dzieci i młodzież. Co robią skauci? W filmie Kalosze szczęścia z 1958 roku dwie dobre wróżki wędrują po Krakowie w poszukiwaniu nieszczęśliwej osoby, którą mogłyby obdarować magicznymi kaloszami mającymi moc przenoszenia tymczasowego właściciela w dowolne miejsce w czasie i przestrzeni. Kiedy napotykają młodego, nędznie i dziwacznie ubranego chłopaka odsprzedającego pod kinem bilety na seans (proceder, którego sens wróżki chyba nie do końca rozumieją), są pewne, że znalazły swojego nieszczęśnika. Dopytują, czy jest sierotą. „Tak, nie mam matki i ojca” – mówi raczej opryskliwie kandydat do uszczęśliwienia i grubiańsko domaga się zostawienia go w spokoju. Nieco wzburzone Troska i Radość konstatują: „Powinni nim zająć się skauci”. Wróżki są nieco niedzisiejsze, nie bardzo orientujące się w realiach końca lat 50., staroświecko też brzmi użyte przez nie słowo „skaut”, które dość szybko, już w drugiej dekadzie XX wieku, zostało spolszczone na „harcerz”. Jednak samo przekonanie, że skauci powinni zająć się młodym ulicznikiem, ukazuje nam, mimo komediowości filmu, coś bardzo istotnego – długie trwanie przekonania, że skauci są właśnie od tego, żeby się „zajmować”. Skauting nie był oczywiście organizacją charytatywną, nie


tworzył też instytucji opiekuńczych, ale jako ruch młodzieżowy dostarczał ram i okazji do wzajemnej troski i wzajemnego wychowywania się. Skauting polski rodzi się we Lwowie, w zaborze austriackim, pomiędzy 1909 a 1911 rokiem. Rodzi się nie w próżni, ale na urodzajnym podglebiu organizacyjnym – w Galicji już od kilkudziesięciu lat działają prężnie gniazda sokole. Towarzystwo Gimnastyczne „Sokół” propaguje ruch na świeżym powietrzu, rozwój fizyczny, gimnastykę, stowarzyszanie się. Jako jawna i legalna organizacja działająca w zaborze austriackim „Sokół” jest swego rodzaju szkołą obywatelskiej aktywności, przestrzenią, w której praktykuje się działalność społeczną i „towarzyskość” – związki międzyludzkie nastawione na aktywność zewnętrzną i na praktykowanie publicznej wspólnotowości. Jest też przestrzenią, w której można przemycać, performować i wymyślać polskość: tradycje, symbolikę, obyczaj, czyli rozwijać świadomość narodową – na razie, w sposób lojalny wobec monarchii austro-węgierskiej7 . W 1909 roku „Sokół” jest organizacją dobrze znaną, o ugruntowanym prestiżu i tradycji, a także bardzo popularną. Bardziej elitarny, bo i bardziej wymagający charakter mają dwa młodsze stowarzyszenia – Organizacja Młodzieży Niepodległościowej „Zarzewie”, postulująca aktywną walkę o niepodległość Polski i skupione na rozwoju religijno-duchowym „Eleusis” propagujące poczwórną abstynencję: od alkoholu, hazardu, rozpusty i tytoniu. Członkiem tych trzech organizacji był student Politechniki Lwowskiej, Andrzej Małkowski, uważany za twórcę polskiego harcerstwa. Członkiem, dodajmy, nieusatysfakcjonowanym, wciąż poszukującym właściwej formy dla działalności 7  „Sokół” był jednak organizacją działającą w trzech zaborach. W zaborze rosyjskim tajnie. Przed wybuchem I wojny światowej liczył kilkadziesiąt tysięcy członków.

129


130

wychowawczej, publicznej i patriotycznej. Ta forma przychodzi w postaci małej książeczki – książeczki, do czytania której początkowo nikt za bardzo się nie palił 8 . Małkowski otrzymał polecenie przetłumaczenia Scouting for Boys Roberta BadenPowella (1908) jako karę za organizacyjne przewinienie. I wtedy się zaczęło: uwiedzenie, natchnienie, idea 9 . 8  Sam Baden-Powell przysłał ją z Anglii Edmundowi Naganowskiemu, który wcześniej anonsował jej ukazanie się w „Słowie Polskim”. Naganowski przekazał przesyłkę Baden-Powella w ręce sekretarza zarządu „Sokoła” – Stanisława Biegi, który wydał mu się bardziej kompetentnym czytelnikiem. Biega uznał, że właściwiej będzie, gdy książkę odda Mieczysławowi Neugebauerowi, komendantowi uczniowskich Oddziałów Ćwiczebnych w „Zarzewiu” i inspiratorowi Drużyn Młodzieży Sokolskiej. Neugebauer zaś „wmulił” ją Małkowskiemu, który z zadaniem ociągał się dwa miesiące! „Przerzuciwszy dość pobieżnie strony – nie zorientował się, co przekartkowuje. Książka poczeka! Kipiące życie elsów, sokołów, Zarzewia, sal wykładowych, różnorakich penetracji społecznych i ćwiczeń pochłaniało dnie i tygodnie” – pisał o preludium polskiego harcerstwa Aleksander Kamiński w fabularyzowanej biografii Małkowskiego. Aleksander Kamiński, Andrzej Małkowski, Warszawa 1983, s. 39-42. 9  Tak opisał to Kamiński: „Późnym wieczorem, leżąc na kanapie w swoim «domowym areszcie», zaczyna Andrzej uważnie czytać książkę. Po godzinie jest nią pochłonięty. Trzeba ratować zagrożoną cywilizację, którą podminowało oddalenie się od przyrody oraz nałogi i słabości ludzkie. Należy ukształtować nowych ludzi o silnych charakterach i sprawnych organizmach. Pionierów i odkrywców. Ludzi o wysokiej moralności, lecz zarazem zdrowych, wysportowanych. Przez romantyzm obyczajów Indian, przez życie na traperski sposób, przez wskrzeszenie kodeksu rycerzy średniowiecznych, przez szkołę uśmiechu i wzajemnej życzliwości, przez ciągłą służbę społeczeństwu i ideałom, przez ciągły hart walki – odrodzić trzeba współczesnych bojowników o lepszy świat. Można i trzeba żyć pełnią życia umysłowego, fizycznego, duchowego. Oczy Andrzeja patrzą coraz uporczywiej na druk książki. Na chwilę wstrzymuje oddech. Synteza! Walka


Zaplecze organizacyjne, z którego wykiełkował polski ruch harcerski, było bardzo wymowne: stowarzyszenie (a więc bycie towarzyszami), rozwój fizyczny i ruch na świeżym powietrzu w myśl maksymy mens sana in corpore sano, pielęgnowanie świadomości narodowej i działalność patriotyczna, wezwanie do moralnej czystości realizowanej przez wstrzemięźliwość od trzech spustoszeń degenerujących społeczeństwo: alkoholu, „rozpusty” i hazardu10 . Ruch skautowy, a później harcerski miał połączyć działalność patriotyczną, obywatelską i wychowawczą. Ta ostatnia realizowana była poprzez zwrot ku przyrodzie, szerzenie świadomości higienicznej, aktywność i zabawy na świeżym powietrzu, naukę samodzielności i zaradności, wstrzemięźliwość od zgubnych nałogów osłabiających nie tylko pojedyncze ludzkie ciało, lecz także i całe społeczeństwo. Wszystko to w duchu odnawiającego się chrystianizmu. Oczywiście nie miejsce tu na rekonstruowanie skomplikowanej historii polskich organizacji harcerskich. Ważniejsze jest coś innego – trzeba skonstatować rzecz oczywistą i banalną: krajobraz dzieciństwa i młodości jest na początku XX wieku, a zwłaszcza w latach pierwszej wojny światowej i tuż po niej, krajobrazem sieroctwa, opuszczenia, poniewierki, materialnej deprywacji i politycznego chaosu. To czas dzieci pozbawionych opieki, czas „bezprizornych” i „dzieci ulicy”. Opuszczenie miało różne wymiary, stopnie i przyczyny: rodzice mogli zginąć wskutek działań wojennych albo umrzeć z powodu chorób czy wycieńczenia, mogło być ich nie stać o Niepodległość Polski plus skauting – to synteza! Zaczyna gorączkowo przerzucać stronice, chłonąć każde zdanie. Jakieś siły zdają się promieniować z tych angielskich kart. Zniknął gdzieś otaczający świat. Do serca napłynęła fala radości”. Tamże, s. 43. 10  Pod nieco anachronicznie brzmiącą „rozpustą” kryje się plaga chorób wenerycznych, prostytucji, przemocy seksualnej, materialnego i społecznego upośledzenia spowodowanego przez nieplanowane macierzyństwo.

131


132

na utrzymanie dzieci, więc oddawali je pod opiekę dalszych krewnych lub instytucji. Powszechne było doświadczenie rozdzielenia. Porzucone, zagubione albo pozostawione same sobie dzieci trafiały pod opiekę dalszej rodziny, „dobrych ludzi”, sierocińców, ochronek, burs. A jeśli miały już po kilkanaście lat, często po prostu trzymały się razem i opiekowały sobą nawzajem, tworzyły własne, alternatywne rodziny zastępcze. Jedną z takich wojennych sierot sytuacyjnych był właśnie Aleksander Kamiński – działacz i instruktor harcerski, twórca metody zuchowej, pedagog, autor legendarnych Kamieni na szaniec. Urodzony w 1903 roku, od 1905 roku mieszkał z rodzicami w Kijowie – mieście, w którym później spotkali się Maria Falska i Janusz Korczak. Kamiński stracił ojca już w wieku ośmiu lat. Sytuacja finansowa rodziny pogorszyła się na tyle, że matka musiała oddać jedynaka do „ochrony”11 . To pierwsze, ale bynajmniej nie ostatnie zetknięcie się Kamińskiego z formułą zinstytucjonalizowanej opieki nad dziećmi i wychowania zespołowego. „Ja jestem tworem związków młodzieży – mówił o sobie Kamiński na krótko przed śmiercią. – Moja osobowość jest ukształtowana nie przez rodzinę, nie przez jakieś wielkie systemy polityczne, a przez związki młodzieży”12 . Zdania te brzmią przekonująco z ust harcerza z 60-letnim stażem, jednak w równej mierze, co tworem związków młodzieży, był Kamiński weteranem instytucji wychowawczych, zarówno jako 11  „Po śmierci ojca oddany zostałem do ochrony” – napisał Kamiński w życiorysie złożonym na Uniwersytecie Warszawskim w 1922 r. Życiorys znajduje się w Archiwum Aleksandra Kamińskiego w Muzeum Harcerstwa; cyt. za: A. Janowski, Narodziny dzielności – młode lata w: tegoż, Być dzielnym i umieć się różnić. Szkice o Aleksandrze Kamińskim, Warszawa 2013, s. 25. 12  Zawsze fascynowały mnie początki, wywiad Marii Starzyńskiej z Aleksandrem Kamińskim, „Wrocławski Tygodnik Katolików”, 1977, nr 24, cyt. za: Aleksander Kamiński. Myśli o Polsce i wychowaniu, wyb. i red. A. Janowski, Warszawa 2003, s. 10.


podopieczny, jak i jako wychowawca. Ten rodzaj wychowania i wychowywania się, połączenie instytucji i wzajemności, wrzucenie w zbiorowość – dzieci lub młodych mężczyzn – stanowił częste doświadczenie pokolenia urodzonego na początku XX wieku. W wieku lat 12 Kamiński przerywa naukę, by pomóc matce w utrzymaniu. Pracuje w banku, jest chłopcem na posyłki, szkoli się do prac biurowych. Jego dzieciństwo i wczesna młodość to nieustanne przeprowadzki, motywowane zapewne poszukiwaniem stabilizacji materialnej i życiowej – od 1914 roku trwa przecież wojna. W 1916 roku 13-letni Kamiński w tajemniczych i tragicznych okolicznościach – prawdopodobnie rozdzielili się w chaosie na stacji kolejowej – rozstaje się z matką i trafia do Humania pod opiekę wuja, który wkrótce zostaje zamordowany w napadzie rabunkowym lub pogromie13 . Warunki życia w Humaniu są bardzo ciężkie – niezależnie od wszelkiej innej działalności młody Kamiński zmuszony jest cały czas szukać źródeł utrzymania: pracuje w polu, rąbie drwa, kopie groby, sprzedaje cukierki, których produkcji nauczyły go koleżanki z harcerstwa. Od 1917 roku w mieście nie było elektryczności, brakowało zaopatrzenia, w 1919 roku wybuchła epidemia tyfusu, dotarła tu też prawdopodobnie grypa hiszpanka. Okoliczne tereny były obszarem działań militarnych, co najczęściej oznaczało po prostu rabunki, gwałty i pogromy, ewentualnie – triumfalne przemarsze i defilady. Ścierały się siły polskie, ukraińskie, bolszewickie 13  W liście do matki z 1921 r., opisującym, co się z nim działo przez poprzednie kilka lat, pisał Kamiński: „Gospodyni, Motia, zachorowała na tyfus i umarła, a w kilka dni potem wujek został zabity. Kto zabił wujka – nie wiem. Zdaje się, że w czasie jednego z pogromów wdarło się kilku żołnierzy do mieszkania i zabiło wujka. Ja wtedy nie nocowałem w domu, gdyż z powodu tyfusu mieszkałem u kolegi”. A. Janowski, Narodziny dzielności…, dz. cyt., s. 27.

133


134

i białogwardyjskie. Oskar Żawrocki, z którym w czasach humańskich połączyła Kamińskiego przyjaźń na całe życie, utrzymywał, że naliczył osiemnaście zmian władzy politycznej w Humaniu do roku 1920. Po śmierci wuja Kamiński trafia znowu do ochrony, ale szybko opuszcza ją, by zamieszkać właśnie z Żawrockim – swoim drużynowym z harcerstwa. 16-letni Kamiński mieszka więc i prowadzi gospodarstwo domowe razem z 18-letnim Żawrockim, a ich mieszkanie, właściwie domek przy ulicy Małofontannej, składający się z dwóch pokoików i kuchenki, jest zarazem domem otwartym, „centrum pracy harcerskiej w mieście”14 . Jeden pokój przekształcono w świetlicę dla młodzieży, małą kuchnię – w magazyn hufca. Przez cały czas dwaj nastolatkowie sami zarabiają na swoje utrzymanie. Okruch opisu tego wspólnego życia znajdujemy w wydrukowanym już w latach 20. w „Iskrach” wspomnieniu:

Osiemnastoletni komendant hufca harcerskiego

wyszedł właśnie po zakupy świąteczne, a szesnastoletni jego przyjaciel, Marek, kończył szorowanie podłogi. – Byczo będzie – mruczał zaczerwieniony, wycierając ścierką wodę. – Deski bielutkie jak anioły. A mówili, że na kawalerce nie damy rady. Zobaczymy, zobaczymy. Oh, jak jutro przyczłapie się to bractwo harcerskie z życzeniami, naniesie błota, że aż oj! Takie to i święta z błotem!15 .

Harcerki i harcerze starają się, wypełniając zapis harcerskiego prawa, „być pożytecznymi”. Zastępy zajmują się takimi rzeczami jak: wyplatanie pantofli sznurkowych, wyrabianie proszku do zębów, pasty do butów, słomianek, musztardy, atramentu, guzików – czyli artykułów codziennego

14  Bambaju (ps. A. Kamińskiego), W dzień Chrystusowych narodzin. Ze wspomnień, „Iskry” 1928/1929, nr 1 (22 grudnia), s. 6. 15  Tamże. „Marek” i „Olaf” to pseudonimy Kamińskiego i Żawrockiego.


użytku dla siebie i dla lokalnej społeczności16 . Latem 1919 roku Żawrocki i Kamiński organizują obóz roboczy przy Stacji Doświadczalnej pod Humaniem. Obóz ten można by nazwać próbą samowystarczalnej harcerskiej kolonii, czymś w rodzaju wakacyjnego kibucu, szkołą zaradności, a zarazem sposobem na przetrwanie trudnego lata. Żawrocki wspominał:

Spaliśmy pokotem na strychu na słomie przykry-

tej kocami […]. Wszyscy pracowali w polu, o ile pamiętam, 6 godzin, natomiast starsi, w tym drużynowy i hufcowy, oprócz pracy w polu musieli z rana i wieczorem ręcznie pompować wodę do zbiornika; tylko w ten sposób można było dostarczyć wodę mieszkańcom stacji i nam obozowiczom. Ciężka to była praca. […] To był najcięższy wysiłek fizyczny, jaki na nas przypadł, trudniejszy niż piłowanie drzewa i kopanie rowów. Lecz mieliśmy z czego żyć. Ambicją naszą było nie korzystać z żadnych zapomóg. Zresztą, wszyscy wówczas tak biedowali, iż trzeba było innym jeszcze pomagać, a nie prosić o zapomogę17.

U źródeł koncepcji wychowania skautowego, a potem, na gruncie polskim, harcerskiego, leżała idea zaradności, inicjatywy, samodzielności łączona z ideą odzyskania kontaktu z przyrodą. Harcerze i harcerki mieli nabywać umiejętności praktycznych w terenie: obozowania w lesie, budowania szałasów, organizowania noclegów, zdobywania pożywienia, lecz także sprawności miejskich przydatnych w życiu społecznym i publicznym 18 . 16  Raport Przewodniczącego Rady Gniazda Oskara Żawrockiego (z dnia 17. 05. 1920), AAN/ZHP/1921/119, cyt. za: A. Janowski, Narodziny dzielności…, dz. cyt., s. 43. 17  O. Żawrocki, Aleksander Kamiński – refleksje osobiste, maszynopis w AAK, cyt. za: A. Janowski, Narodziny dzielności…, dz. cyt. 18  Wgląd w to, jakie umiejętności były uznawane za przydatne i pożyteczne dla skauta-harcerza, dają książeczki sprawności skautowych. Sprawności to określone kompetencje, do których zdobycia należy się wy-

135


136

Teraz nałóżmy ideę na warunki życia w rujnowanym różnorakimi działaniami wojennymi Humaniu: krajobraz sieroctwa i opuszczenia, powszechne ubóstwo, brak podstawowych artykułów codziennego użytku, żywności, opału, szalejące choroby (epidemia tyfusu i hiszpanki), destabilizacja polityczna. W tych warunkach samodzielność i zaradność była nie tylko kwestią zadośćuczynienia ambicji harcerskiej, ale też po prostu wymogiem okoliczności. Ruch harcerski stawał się jedną z form samoorganizacji młodzieży, jak również formą szeroko zakrojonej pomocy wzajemnej, instytucją społeczną i opiekuńczą, dającą młodym ludziom jakąś namiastkę opieki i stabilizacji przy jednoczesnym stwarzaniu możliwości aktywnego w tej opiece uczestnictwa19 . Tak rozumiał harcerstwo Kamiński przez całe późniejsze życie – nie jako organizację młodzieżową, nie jako organizację dla młodzieży, ale właśnie jako związek. Związek młodzieży. Pruszkowskie spotkania – ciąg dalszy Po przyjeździe do Polski w 1921 roku Kamiński ląduje właśnie w Pruszkowie, w bursie (znowu zorganizowana kazać konkretnie opisanymi umiejętnościami lub doświadczeniami. Młody Kamiński korzystał zapewne z opracowanej przez Stanisława Sedlaczka książeczki Sprawności skautowe wydanej w 1918 r. w Kijowie nakładem Naczelnictwa Harcerskiego. 19  Wspominała Janina Jasieńska: „Byliśmy tak zżyci, że kiedy w tym czasie wybuchła epidemia chorób […], chodziło się kolejno na dyżury przy chorych, nie tylko harcerkach i harcerzach, ale i członkach ich rodzin. A gdy komu kto umarł, druhny zajmowały się ubraniem katafalku, uporządkowaniem domu, druhowie kopali grób, wyszukiwali konia i wózek, nieśli krzyż i chorągwie w czasie pochodu”. Relacja Janiny Jasieńskiej z 1938 r. opublikowana w tomie Pierwsze ćwierćwiecze harcerstwa żeńskiego. Materiały do historii, cz. III, Służba wojenna, red. E. Grodzicka, Warszawa 1939, s. 45.


instytucja wychowawcza). Łączy się ponownie z Żawrockim i od razu zabiera za wychowywanie siebie i innych. Trafia w środek dobrze zorganizowanego życia młodzieżowego i opiekuńczego. Na pruszkowskim Żbikowie ma okazję obserwować zabawy małych dzieci w terenie zurbanizowanym. Obserwacje te wykorzysta później przy opracowywaniu metody zuchowej. Być może właśnie poszukiwanie sposobności do kontaktu z młodszymi dziećmi przyciągało Kamińskiego na Cedrową, do Naszego Domu. Kamiński chciał się uczyć, obserwować innych pedagogów, ale zarazem był bardzo pewny siebie i ukochanej metody harcerskiej. Dyrektorem, ale i wychowawczym kierownikiem burs pruszkowskich był Józef Czesław Babicki – „wychowawca wychowawców”. Babicki był wybitnym pedagogiem, zarówno teoretykiem, jak i praktykiem, współtwórcą polskiego systemu opieki nad dzieckiem i autorem koncepcji „rodzinkowej” opieki nad dziećmi opuszczonymi. W drugiej połowie lat 20. pracował w Ministerstwie Pracy i Opieki Społecznej, po wojnie trafił do Łodzi, gdzie ponownie przecięły się drogi jego i Kamińskiego, wtedy już doświadczonego pedagoga 20 . Koncepcje wychowawcze Babickiego, postulujące uznanie podmiotowości dziecka, poszanowanie jego autonomii i prywatności, wprowadzające program dziecięcej samorządności i demokracji, przypominają w wielu punktach program wychowawczy Korczaka i Falskiej, którzy zresztą, podobnie jak Helena Radlińska, byli niemal rówieśnikami Babickiego21 . Młody Kamiński czytał 20  S. Michalski, Działalność pedagogiczna Aleksandra Kamińskiego, Poznań 1997, s. 14; A. Klem, Józef Czesław Babicki w: Słownik biograficzny pracowników społecznych, t. 1. Opieka i pomoc społeczna, red. M. Gładkowska i in., biogramy Józef Chełmiński i in., Warszawa 1993, s. 16–20. 21  Janusz Korczak urodził się w 1878 lub 1879 r., Helena Radlińska w 1879 r., Czesław Babicki w 1880 r. Interesujące byłoby studium porównawcze losów, działalności, idei, praktyk i przepływów poglądów pomiędzy

137


138

w owym czasie pisma Korczaka, w późniejszym wieku zaprzyjaźnił się z Radlińską, w latach 30. rozmawiał z Korczakiem już jako doświadczony, choć wciąż młody, wychowawca. „Jestem szczęśliwa, że udało mi się być ogniwem tego łańcucha spraw i ludzi” – mówiła Irena Lepalczyk, przyjaciółka i współpracowniczka Kamińskiego, nawiązując do słów Radlińskiej: „Dzieje ludzi splatają się z dziejami instytucji, i losy ludzi zależą częstokroć od istnienia instytucji, na odwrót – przez badanie tych losów można stwierdzić wartość i zasięg oddziaływania instytucji”22 . Ten łańcuch spraw i ludzi, wędrujących koncepcji i ścierających się poglądów to właśnie historia wychowania na ziemiach polskich. Wróćmy do kontaktów z Babickim. W późniejszych latach Kamiński podkreślał jego zasługi dla swojej formacji ideowo-programowej: nowatorskość metod i wychowawczą fantazję; opracował też tom jego pism wybranych 23 . Tym ciekawsze są więc pełne młodzieńczego zacietrzewienia i buńczucznej arogancji zapisy z dziennika prowadzonego przez Kamińskiego w pierwszym roku pobytu w Pruszkowie. „Stosunki z dyrektorem szkoły (był nim wychowawca bursy) podłe – pisze Kamiński w kwietniu 1921, w ferworze organizacyjnej pracy, ale i w stanie poirytowania zastanymi warunkami. – Niby popiera harcerstwo, ale wszystkie metody harcerstwa pobuchał trójką tych wpływowych pedagogów i wychowawców, którzy nie tylko znali się, ale i współpracowali ze sobą. Szkic porównujący sylwetki Radlińskiej i Korczaka pt. Janusz Korczak i Helena Radlińska – życiorysy równoległe znajduje się w książce B. Smolińskiej-Theiss, Korczakowskie narracje pedagogiczne, Kraków 2013, s. 81–92. 22  Cyt. za: I. Lepalczyk, Wśród ludzi i książek, Łódź 2003, s. 5. Tytuł autobiografii Ireny Lepalczyk jest oczywistym nawiązaniem do tytułu książki jej nauczycielki i mentorki Heleny Radlińskiej Książka wśród ludzi. 23  Pedagogika opiekuńcza Józefa Czesława Babickiego. Pisma wybrane, red. A. Kamiński, F. Kulpiński, Z. Skalska, Warszawa 1980.


i używa jako metod swej szkoły i swej bursy. Stąd skauting w bursie zszedł do roli podrzędnej”24 . W innym zaś miejscu, w nie do końca jasnym kontekście: „Podobno Babicki mądrala. Aha! Złapałem się! Wciąż piszę o stosunkach domowych! Taki to ze mnie społecznik i ideowiec!”25 . Dziennik Kamińskiego świadczy o tym, że do Pruszkowa przyjechał młody człowiek z ugruntowaną wizją działalności organizacyjnej i wychowawczej. Może nas razić, bawić lub rozczulać dziecinna niemal pycha czy arogancja wobec o przeszło 20 lat starszego, doświadczonego wychowawcy, ale można też spojrzeć na nią jak na starcie dwóch silnych charakterów albo dwóch młodych, świeżych i w wielu punktach zbieżnych koncepcji wychowawczych. Bursy wydawały się Kamińskiemu idealną przestrzenią do prowadzenia pracy harcerskiej – chłopców w bursach łatwo było zorganizować (sypialnie – zastępy), pracę zawodową łączyć z pracą społeczną. Ciągłe przebywanie ze sobą wychowanków mogło stanowić coś w rodzaju wychowawczej pokusy – stworzenia nowego człowieka, wdrożenia ideałów harcerskich w służbę „całym życiem”. Ale pojawiały się przeszkody – Kamiński pisał o „niekarności wewnętrznej”, „braku miłości do organizacji”, o wulgarnym języku i grubiańskich zachowaniach, skarżył się, że nie może zaszczepić w swoich wychowankach, mimo rozmaitych zachęt i pomysłów, nawyku systematycznego czytania. Wielu chłopców kradło, wagarowało, buntowało się. Kamiński nieustannie szukał nowych metod, podejść, źródeł wsparcia. Tak trafił na odczyty Korczaka w siedzibie Warszawskiego Towarzystwa Higienicznego na Karowej, a stamtąd do Naszego Domu.

24  AAK, Dziennik A. Kamińskiego, zapis z 3 kwietnia 1921 r. 25  Tamże, zapis z 28 maja 1921 r.

139


Każde swoją drogą 140

Nie jest do końca jasne, jakie miejsce widział dla siebie Kamiński w tej placówce. Czy chciał się tam zatrudnić jako wychowawca, do czego z jakichś względów nie doszło? Prawdopodobnie. Na pewno chciał do Naszego Domu wprowadzić harcerstwo – na to jednak nie zgodziła się Falska. „Nie zgodziła się” brzmi dość obcesowo – tymczasem decyzja Falskiej była przemyślana i dalekowzroczna. W cytowanym już liście z 6 września 1926 roku Falska pisała:

Harcerstwo na gruncie Naszego Domu?

W żadnym razie – tak od razu, teraz – nie.

W tych dniach nowa pracownica obejmie u nas – pracę. […] Nie można oddając jej – dział ten – zanim człowiek nie zorientuje się i własnej linii nie wytknie sobie – uprzedzać – wprowadzać coś z zewnątrz, coś tak zwartego, wyrazistego i zachłannego – jak ideologia harcerska. […]

Będę mówić otwarcie:

Pan czyni wrażenie ogromnie silnej organizacji

psychicznej i umysłowej. Władza Pana nad umysłem i duszą dziecięcą być musi mocna i duża.

Ja bym się nie ulękła zderzenia z siłą Pana – jako

wychowawcy – na gruncie stałej pracy, o jakiej mówiliśmy, jaką się projektowało.

Przy ustawicznej łączności w pracy – dałoby

się (pewno) uzgodnić – różne punkty wyjścia i podejścia do zagadnień i dążeń, i form konkretnych działania.

Powtarzam: przy luźnym, dorywczym zetknięciu

się, po prostu przez brak czasu dla porozumienia i zrozumienia się, wytworzyć by się mogły sprzeczności, których dla roboty naszej, może obarczonej wielu błędami – ale planowej – nie chcę. Ryzyka tego – nie chcę.

W ogóle zaś mocno, gorąco żałuję (a raczej ża-

łowałabym, gdym sobie pozwoliła na bezsilne, bezpłodne żale), że współpraca z Panem – i to właśnie taka, jaką Pan zamierzał, nas czas dłuższy, okres dwóch lat,


nie doszła do skutku.

Ano, trudno, idźmy dalej – każdy swoją drogą 26.

Nie znaczy to, że harcerstwo było w Naszym Domu nieobecne. Obecny bywał także w dalszym ciągu sam Kamiński – opowiadał dzieciom bajki budzące zachwyt małych słuchaczy27; obecne były elementy harcerskiej obrzędowości i rytuałów: ogniska, gawędy, śpiewy, harcerskie praktyki: kolonie i obozy. Obozy w Solcu współorganizował Stanisław Żemis. Żemis powołał też drużynę sportowo-gimnastyczną, która odtwarzała harcerski podział na zastępy, skupiona była jednak przede wszystkim na krzewieniu aktywności fizycznej wśród wychowanków. Notatki i komunikaty z kolonii i obozów28 pokazują źródła konfliktów. Żemis nieustannie utyskiwał na zachowanie swoich podopiecznych, skarżył się na ich bałaganiarstwo, niekarność, wulgarny język, zainteresowanie tematyką seksualną 29 , podkradanie obozowych smakołyków, brak 26  M. Falska, list do Aleksandra Kamińskiego z 6.09.1926 r. w: tejże, Nasz Dom – „zrozumieć, porozumieć się, poznać”, t. 1, wyb. i oprac. M. Ciesielska, B. Puszkin, Warszawa 2007, s. 254–255. 27  M. Falska, list do Aleksandra Kamińskiego z 9.10.1925[?] r. w: tamże, s. 249. 28  Zob. Nasz Dom – „zrozumieć, porozumieć się, poznać”, t. 2, wyb. i oprac. M. Ciesielska, B. Puszkin, Warszawa 2009, s. 223-262. 29  „W obozie «cholera» było słowem najczęściej używanym, «skurwysyn», «chędożyć», «pieprzyć», «odchędoż się» było również strawą codzienną. Nie było miejsca, ni czasu, które krępowałoby kogoś przy doborze słów. […] Na jednej z gawęd zabroniłem przeklinania. Chłopcy nie protestowali, prosili o czas na odzwyczajenie się, prosząc, żebym zwracał uwagę bez zapisywania. […] Po położeniu się na spoczynek rozmawiano ze sobą, najczęstszym tematem rozmów były sprawy seksualne, poruszane przez starszych chłopców, a bardzo chętnie przyjmowane przez młodszych. […] Antagonizm chłopców do dziewcząt przeradza się w obrzydzenie tych drugich do pierwszych i strach przed nimi. Czy Nasz Dom milcząc, aprobuje

141


142

dbałości o wspólny sprzęt. Czy Kamiński też by się skarżył? Czy może znalazłby sposób na okiełznanie niesfornych i zbuntowanych? Czy tym sposobem byłby właśnie harcerski duch? Maria Falska przenikliwie rozpoznała, że dla Kamińskiego harcerstwo było nie tyle jedną z metod pedagogicznych, ile właśnie ideą „zachłanną”. „Być pożytecznym i służyć” stanowiło dla niego dyrektywę życiowego postępowania. Bycie harcerzem to nie cecha przygodna, to pewien – by tak rzec – habitus. Tymczasem modus wychowawczy Falskiej i Korczaka przynajmniej w teorii zostawiał dużo miejsca na dziecięcą autonomię i wolę, chcenie i niechcenie. Wydaje się, że Falska i Kamiński, mimo że byli oboje obdarzeni pedagogiczną intuicją i wychowawczą przenikliwością, mieli zupełnie inne podejście do tego, co mówiąc możliwie najogólniej, można i trzeba robić z dziećmi i młodzieżą. Kamiński chciał wychowywać i k szta ł towa ć – doceniał w tym procesie rolę środowiska, ale bardziej chyba przywiązywał wagę do autorytetu wychowawcy i oddziaływań międzyludzkich, koleżeńskich, osobistych. Postawa Falskiej, otoczonej podopiecznymi i spędzającej z nimi niemal całą dobę, była jakby bardziej pragmatyczna, na pozór mniej ambitna, ale wrażliwsza na ludzki i społeczny kontekst. W liście do swojego ukochanego wychowawcy, Janka Pięcińskiego, pisała:

Mądra jest rada Piotrusia: żeby jak najwięcej dzie-

ci mogło pobyć w Naszym Domu, ale niedługo. Żeby mieli dobre wspomnienia z dzieciństwa jakieś, trochę się odzwyczaili przeklinać. Tak. Żeby polubili czystość, brud żeby ich raził, by spotkali się z ostrym piętnowaniem kłamstwa, te rzeczy, czy ja jestem tak bardzo ślepy i nie mogę dojrzeć, co się robi, aby zwalczyć zło? Pisząc to i temu podobne, naprawdę nie mam żadnych złych zamiarów w stosunku do wychowawców ani do instytucji, chcę, w dobrej myśli, wskazać to, co mnie razi, co zdaniem moim należy naprawić lub przekonać mnie, że to, co widzę złym, jest dobre” w: tamże, s. 274.


po prostu żeby pożyli w atmosferze czystej. […]

Tak, p. Janku. Nasz Dom nie tworzy „nowego

człowieka”. U nas organizacja techniczna – zabezpiecza ład ogólny i bezpieczeństwo dziecka – jednostki – jest względnie pomyślnie rozwiązana, lepiej niż w innych środowiskach dziecięcych. To jest ważne, ale to jest mało… Nie można stworzyć wylęgarni „nowego człowieka”. Ogólne podłoże społeczne tworzy typ człowieka. W Naszym Domu, w ramach istniejącego układu społecznego – zajmuje pasywne stanowisko. Stąd – młodzież, która przebyła wiele lat internatu naszego – jest bierna i bez tendencji powiązania się z życiem aktywnym na zewnątrz. […] Nie lubię – gdy ktoś określa internat jako „małe społeczeństwo”. Społeczeństwo składa się ze spożywców i wytwórców. Nie do pomyślenia jest „społeczeństwo” samych spożywców. To nie jest nawet kolektyw. To jest zbiorowisko – luźnie z sobą powiązanych jednostek przypadkowo skupionych na jednym terenie30.

Model Naszego Domu był zatem jakby modelem „reagującym” – mniej nastawionym na wychowawczy ideał, a bardziej na pragmatyzm opieki i pomocy, blisko dziecięcego konkretu. Jeśli dziecko to człowiek – jak rewolucyjnie zauważał Korczak – to przecież nie wszyscy ludzie mogą i muszą być harcerzami.

30  M. Falska, list do Jana Pięcińskiego z 2. poł. maja 1931 r, w: tejże, Nasz Dom – „zrozumieć, porozumieć się, poznać”, t. 1, dz. cyt., s. 270-272.

143


144

„Zaufać dopiero wkraczającemu w świat”. Rozmowa z Martą Ciesielską o aktualności myśli Marii Falskiej i Janusza Korczaka

Bogna Świątkowska: Jak dziś możemy skorzystać z eksperymentów edukacyjnych Marii Falskiej i Janusza Korczaka? Polska dziś potrzebuje nie tylko mądrej edukacji, lecz także rozsądnego ustanowienia zasad współżycia społecznego, skutecznie rozwibrowanego w czasie ostatnich kilku lat. Na przykład system sprawiedliwości działający w Naszym Domu może być tu szczególną inspiracją. Jak działał? Marta Ciesielska: Chętnie przejdę do tego szczegółowego zagadnienia, ponieważ dla korczakowskiego doświadczenia – samego konceptu i realnej codzienności – temat budowania wspólnoty i porządkowania reguł życia społecznego, właśnie poprzez ów „system sądowniczy”, jest przecież tak znaczący (zdaniem Korczaka kluczowy). Ale chciałabym też na samym początku podkreślić, że nawet dla nas, zajmujących się, jak ja, od wielu lat „korczakowskim doświadczeniem” – to umowne hasło, nie wchodźmy w szczegóły – złożona historia Naszego Domu jest właściwie jeszcze do odkrycia i przede wszystkim do wprowadzenia do świadomości społecznej. Mamy w pamięci tragiczny finał związany z zagładą społeczności żydowskiej, Domu Sierot, instytucji „pierwotnej”, na której otwarty w 1919 roku Nasz Dom wzorowano w pierwszych latach. Jego społeczność nie została tak zdziesiątkowana, były więc obiektywne przesłanki do przetrwania pamięci o tej instytucji. A jednak okazało się, że nie zadziałały i Nasz Dom naprawdę „zniknął”. I można powiedzieć więcej: siła legendy finału korczakowskiego życia


stłumiła zainteresowanie – badaczy, czytelników, wspomnieniodawców, a nawet zbieraczy tych ułomków pamiątek, które mogły ocaleć po wojnie – tak zwanym drugim domem korczakowskim. Poza nazwą do powszechnej świadomości przeniknęło niewiele. Sama nazwa była ważna, bo wskazywała dwa nurty aktywności Korczaka: na rzecz społeczeństwa żydowskiego i społeczeństwa polskiego. „Gra” nazwisk: Henryk Goldszmit–Janusz Korczak była równie symboliczna jak Dom Sierot i Nasz Dom… Dopiero ostatnie lata (z nowymi kwerendami), a szczególnie tegoroczny jubileusz, okazały się silnym impulsem, który wzbudził nowe zainteresowanie wśród nowych środowisk. Ale nadal temat jest do odkrycia. Jednocześnie kontekst (nie tylko w Polsce, też w Europie, na świecie), z którym się dzisiaj konfrontujemy, uwyraźnił znaczące wątki w spuściźnie Korczaka – umownie Korczaka, bo właściwie powinnyśmy mówić tu i o Marii z Rogowskich Falskiej, ponieważ chodzi o szersze środowisko i jego dynamiczne doświadczenia w czasach różnych, także dramatycznych, przemian. Wydobywając ciekawe doświadczenia z przeszłości, możemy je analizować – by lepiej rozumieć, dlaczego dzisiaj znaleźliśmy się w tak trudnym momencie, czy chronić się przed błędnymi rozwiązaniami i wiedzieć, że nie przyniosą one profitów w życiu społecznym – ale i czerpać z nich inspiracje czy unikać pozornych działań. Często tak naprawdę budujemy podziały, sięgając po narzędzia nie tylko anachroniczne, lecz także przeciwskuteczne, które nie mogą nas przybliżyć do wytyczonego celu. Jak iść, by doń naprawdę dochodzić…? B.Ś.: Wydaje się, jakbyśmy jako zbiorowość byli po prostu niedojrzali. Może przez przemiany ustrojowe? A może przez wielką katastrofę wojny, której skutki są wszyte w nasze życie społeczne, o czym świetnie pisał Andrzej Leder w Prześnionej rewolucji. Ta niedojrzałość jest kontekstem, w którym tematem staje się spuścizna Naszego Domu i to, w jaki sposób myślano

145


146

tam o wychowaniu dla wspólnoty. Jak słusznie Pani zauważyła, nie warto tracić czasu, ponieważ nigdy nie mamy go za dużo. Ale co z tych metod, wydawałoby się, prostych, takich, które muszą przemówić do kilkulatka, moglibyśmy dzisiaj tu położyć na stole jako takie, które po prostu powinny być przedyskutowane raz jeszcze? M.C.: À propos niedojrzałości, Korczak, fascynat fazy życia zwanej dzieciństwem, wzrastaniem czy też dojrzewaniem, pewnie by potencjału dziecięcości – bardziej dziecięcości niż niedojrzałości – bronił. Aby uzmysłowić, że każde nowe pokolenie i każde nowe dziecko są nową szansą; otwierają nowy świat. Użył sformułowania, dzisiaj może zbanalizowanego, ale Korczak pisał bardzo serio: „Dziecko jest jutrem”. Może warto iść tym tropem, bardziej zaufać dopiero wkraczającemu w świat, bo ten, kto już świat urządził (i częściowo zepsuł), wyczerpał być może swoje potencjały. Zaufanie do dziecka to prolog do myślenia korczakowskiego: budujmy społeczność, w której będzie partnerstwo między uczestnikami. Warto pamiętać, że w rozwiązaniach korczakowskich – tak samo w Naszym Domu – istniała pewna specyficzna asymetria: grupa dziecięca była znacznie większa od grupy dorosłych. To był wstępny warunek, tak mi się wydaje, żeby upodmiotowić tych, którzy zawsze byli edukowani i ustawiani (Korczak używał też określenia „urabiani”, co odrzucał; Falska widziała to podobnie). Jeżeli z góry przyjmujemy założenia i chcemy do nich dostosować dziecko, to już może być pierwszy krok do błędu. Nawet organizacja instytucjonalnego wychowania winna zaczynać od postrzegania w każdym partnera, w każdej relacji – spotkania. Aby (symbolicznie) patrzeć sobie w oczy, czasem trzeba się schylić, czasem podać stołek lub drabinkę temu, kto fizycznie tylko stoi niżej. Drugim tropem, bardzo ważnym, wydaje mi się sformułowanie przywołane (w zupełnie


innym kontekście) przez profesora Marcina Króla, chcącego zdjąć odium negatywnych skojarzeń z określenia „demokracja liberalna”. Profesor optował za „demokracją proceduralną”, co brzmi bardziej neutralnie i nie kojarzy się silnie ideowo czy ideologicznie. Demokracja proceduralna była podstawą doświadczenia Naszego Domu. To znaczy: budujemy wspólnotę i musimy się samoorganizować lub współorganizować. Oczywiście iluzją jest, że dorosły (nawet jeżeli w mniejszościowej grupie) nie odgrywa istotnej roli. Byli stali pracownicy, ale również współpracownicy wspierający, a przede wszystkim ów „mentor”, Korczak, tak ważny przynajmniej na początku powstawania i organizacji Naszego Domu. On i Falska byli prawdziwymi liderami wspólnoty, nie jedynymi jej organizatorami. Więc jak budować społeczność? Znowu się odwołam do Korczaka, który napisał o swoich „sprawach”, w roli oskarżonego przed sądem złożonym wyłącznie z dzieci – że to było jego najważniejsze doświadczenie „jako nowego «konstytucyjnego» wychowawcy, który nie dlatego nie krzywdzi dzieci, że je lubi czy kocha, ale dlatego, że istnieje instytucja, która je przed bezprawiem, samowolą, despotyzmem wychowawcy broni”1 . Nie wprost, ale pojawia się tu kluczowe w myśleniu proceduralnym hasło „konstytucja”. Co znaczy: musimy mieć zestaw reguł, które wspólnie wypracowujemy, na których stosowanie i przestrzeganie wszyscy wspólnie się zgadzamy, i mamy nadto rozmaite bezpieczniki, żeby ów wspólny kodeks praw efektywnie działał w praktyce. Jeżeli będziemy nazbyt orientować się na głos/wolę większości, to większość – jej siła w arytmetyce – może wprowadzać różne rozwiązania niezabezpieczające ani partnerstwa, ani praw osób, które 1   J. Korczak, Jak kochać dziecko. Dom Sierot w: Dzieła, t. 7, red. nauk. S. Wołoszyn, oprac. tekstów E. Cichy, przypisy S. Wołoszyn, Warszawa 1993, s. 352.

147


148

w prostym szablonie większości się nie mieszczą. „Podpowiedzi” płynące z korczakowskiego modelu wychowania sprzyjają też lepszemu rozumieniu napięć między grupą i jednostką. Takie napięcia były, są, będą, ale bywają w różnym stopniu twórcze lub destrukcyjne. Chronimy grupę przed jednostkami w skrajnej sytuacji określanymi jako aspołeczne. Chronimy jednostkę, bo grupa też jest siłą, która może niszczyć. Dlatego dobieramy „narzędzia” wprowadzające w systemie samoorganizacji równowagę, żeby z jednej strony możliwe było bezpieczne zabieranie głosu, a z drugiej – konieczne było liczenie się z opinią społeczną. Kiedy mamy już podstawowe zasady, na przykład kodeks sądu dziecięcego, możemy na tym budować. B.Ś.: Jakie były zasady tego sądu dziecięcego? Czy one zostały wypracowane w procedurze wspólnotowego wymyślania? M.C.: Muszę przyznać, że być może demokratyzm Korczaka był jednak ograniczony, bo niewątpliwie sam napisał kodeks; z drobnymi modyfikacjami kodeks funkcjonował w obu placówkach. Nigdy dość przypominania, że początki ich działalności przypadły na dwie różne epoki: Dom Sierot powstaje pod zaborami w 1912 roku (po czym wybucha wielka wojna), Nasz Dom – po pierwszym roku odbudowy państwowości. To zestawienie upewnia, że koncept ten nawet w bardzo zmienionych czasach miał nadal szansę twórczo pracować! Byłabym więc bardzo ostrożna z opinią, że z doświadczeniami sprzed 100 lat właściwie tracimy łączność. Korczak tak naprawdę pisał kodeks w czasie pierwszej wojny światowej, czyli faktycznie bez udziału wychowanków. Ale jest on tak skonstruowany, że czuje się autorstwo kogoś, kto był bardzo zanurzony w rzeczywistej codzienności, a nie tylko teoretyka z wizją zamykaną w paragrafy. Całość jest zresztą dość skomplikowana: ma preambułę, wprowadzenie, rozmaite objaśnienia, kodeks właściwy (paragrafy 1–1000), a w Naszym


Domu – jeszcze bardzo ważne dodatkowe punkty uzupełniające. Czyli pracowano nad tym kodeksem i w praktyce zapewne nie traktowano go jako dokumentu, który nie podlega nowelizacji. Autentyzm sformułowań kodeksowych pokazuje, jakim trzeba być znawcą drugiego człowieka (Korczak twierdził, że pedagogika nie jest nauką o wychowaniu, tylko nauką o człowieku). Trzeba być bardzo blisko innych, żeby umieć w ten sposób formułować zasady. Jeżeli ktoś chciałby tylko wstępnie zapoznać się z korczakowskim doświadczeniem, to naprawdę wystarczy przeczytać odpowiednią partię o sądzie w książce Marii Falskiej2 lub w książce Korczaka Jak kochać dziecko. Dom Sierot. Co ważne, Falska i Korczak dzielą się tam z nami trudnościami we wprowadzaniu opisanego „narzędzia”. B.Ś.: To jest kolejne odkrycie: z jakim szacunkiem, uwagą, z dbałością o szczegóły i bez osądzania relacjonowana jest praca z dziećmi. W jaki sposób sąd koleżeński funkcjonował wśród dzieci? Jak one go odbierały? W jaki sposób przekazywana im była umiejętność posługiwania się tym narzędziem, dość jednak mimo wszystko skomplikowanym? M.C.: Może nie doceniamy młodych, może nam się wydaje, że dystans wprowadza sama nazwa: Kodeks Sądu Koleżeńskiego. On został spisany czytelnym językiem, dominanty są bardzo wyraźne. Nie chcę imitować języka Korczaka, dlatego bardzo zachęcam do lektury. Tekst naprawdę nie jest obszerny, około 20 stron (u Korczaka więcej, bo liczniejsze przykłady konkretnych spraw i początkowych trudności), ale jest w nim wyłożona filozofia sądu i przytoczone wybrane realia. Bezcenna jest preambuła, ujmująca to, co najważniejsze: celem sądu nie jest karanie oraz piętnowanie złych uczynków – jak by2  Zakład Wychowawczy „Nasz Dom”. Szkic informacyjny w: M. Falska, Nasz Dom – „zrozumieć, porozumieć się, poznać”, t. 1, wyb. i oprac. M. Ciesielska, B. Puszkin, Warszawa 2007, s. 48-67.

149


150

śmy to konwencjonalnie nazwali, oczekiwali. Chodzi o dbanie o ład społeczny, ponieważ „nieład najbardziej krzywdzi dobrych, cichych i sumiennych ludzi”, też słabych, nowych, niedoświadczonych i naiwnych. To jest, moim zdaniem, kopernikański przewrót Korczaka w myśleniu o tym, jak zaktywizować całą gromadę, że użyję tego starego słowa. My tyle mówimy o partycypacji i inkluzji… B.Ś.: To kolejny bardzo współczesny temat! M.C.: …zastanawiając się, jakie sposoby mogą być zrozumiałe i aktywizujące dla tych, których chcemy włączyć… Takim sposobem była metoda wybierania sędziów w sądzie koleżeńskim. Wybór nie odbywał się według kryteriów jakościowych, sędziami nie zostawali najbardziej odpowiedzialni, najbardziej akceptowani w grupie czy najstarsi. Sędziów wybierano metodą losowania , z zastrzeżeniem, że sędzia nie może być sędzią w swojej sprawie. Kadencja sędziego trwała krótki czas, czyli tydzień. Drugie, bezcenne, założenie: sędziowie „mogą karać za czyny, które popełniają sami”. Genialne rozwiązanie, ponieważ sąd i kodeks miały być narzędziami analizy konfliktowych sytuacji, w których każdy może się znaleźć, a nie tylko tych, które szczególnie należy napiętnować. Często wchodzącym w konflikty stwarzało to szansę, by zobaczyć daną sytuację z zupełnie innej strony. Bycie sędzią było trudnym obowiązkiem, czego świadomi byli Korczak i Falska, dzieci również to wiedziały. Niełatwo zostać nagle sędzią kolegów; w grupie rówieśniczej opinia, jeśli nie jest stymulowana w sensowny sposób, może być też niszcząca. Zasady sądu dopuszczały, by sędzia w jakimś sensie nie był obiektywnie sprawiedliwy czy zawsze sprawiedliwy, ale powinien do sprawiedliwości dążyć. Dopiero sytuacja, gdy świadomie wydaje się niesprawiedliwy wyrok, jest hańbiąca. Nie szukano nieskazitelnych, by piętnowali łamiących reguły –


każdy miał uczestniczyć w procedowaniu sprawiedliwości. Z tekstów Falskiej i Korczaka wiadomo, że początkowy okres funkcjonowania instytucji sądu koleżeńskiego był niełatwy, dzieci stosowały rozmaite strategie badania, czy na pewno są traktowane serio. Dorośli musieli konsekwentnie okazywać zgodę na osąd dziecka. Sąd w Naszym Domu skorzystał z wcześniejszych doświadczeń Domu Sierot, gdzie trzeba było zawiesić czasowo sąd i wprowadzać go po przerwie drugi raz. Wspominałam o istnieniu bezpiecznika pozwalającego sprawdzić, na ile dorosły może sobie pozwolić na stanie z boku, kiedy – umownie – rządzą dzieci. Sędziami były tylko dzieci, ale przed sądem stawały dzieci i stawali dorośli, nie tylko pracownicy, również praktykanci, czasem i osoby z zewnątrz. Bezpiecznikiem była rada sądowa, z kimś z kadry w składzie; to mogły być różne osoby posiadające autorytet, zapewne w Naszym Domu – Maria Falska. Autorytety społeczne w różnych sytuacjach i z różnych względów są bardzo potrzebne. Nie chodzi o formalną pozycję, tylko o autentyczny autorytet kogoś ważnego dla grupy. Jeszcze przed pierwszą wojną światową Korczak opublikował tekst pod tytułem Faworyci, w którym bardzo zdecydowanie przekonywał, że wychowawca (edukator, nauczyciel, lider zespołu) ma prawo mieć swoich faworytów. Był świadom, że to etykietka skompromitowana, ale bronił samego pojęcia, nadając mu zupełnie inny sens. Dowodził, że lider musi mieć wsparcie i swoich pomocników, których sam sobie dobiera; że konieczne są delegowanie odpowiedzialności i trafne ocenianie ryzyka. Wiemy o znaczeniu podziału odpowiedzialności, ale często nie potrafimy go przeprowadzać i nie szacujemy dobrze ryzyka. Twórcy Domu Sierot i Naszego Domu nie bali się nowych, nawet prowokacyjnych, rozwiązań i potrafili uzasadnić, na czym polega siła innego rozumienia pozornie

151


152

tych samych pojęć. Dzieci były sędziami, ale istniała druga instancja: rada sądowa, bezpiecznik, który pozwalał wychowankom z różnych względów marginalizowanym czy odepchniętym przez grupę (sąd tylko do sprawiedliwości dąży, ale nie jest sprawiedliwością…) wskazać ścieżkę powrotu do grupy oraz dać przekonanie, że ktoś za nimi naprawdę stoi, wspiera ich. Najczęściej tym kimś był dorosły. B.Ś.: Jaką rolę odgrywały w koncepcji Korczaka wzmocnienia pozytywne? Nadzór i kara to opisane w klasycznej pracy Michela Foucaulta metody wychowywania dzieci, młodzieży, dyscyplinowania dorosłych. Praktyka Domu Sierot i Naszego Domu udowadnia, że istnieją narzędzia pozytywne, umożliwiające uczestnictwo w funkcjonowaniu społeczności bez utraty własnego głosu i pozycji. Dzieci mogły wyrażać opinie na temat swoich kolegów i swoich doświadczeń, co stało się nawykiem zapewniającym równowagę w grupie. M.C.: Korczak budował siłę instytucji, przekuwając myślenie o tym, że wychowawcy winni formatować wychowanków nadzorem i karą, w stwarzanie przestrzeni dla samoorganizacji i aktywnego uczestnictwa. Chodziło o uruchomienie najlepszych sił, indywidualnych i wspólnoty (oczywiście otwarta pozostaje kwestia, co oznacza „najlepszych”). Już z najwcześniejszych doświadczeń własnych Korczaka, sprzed czasów Domu Sierot i Naszego Domu, wynikało, że destrukcyjne siły społeczności organizują się bardzo szybko, natomiast budowa społeczności opartej na innych priorytetach niż siła i przemoc wymaga więcej cierpliwości. Dopiero po siedmiu latach funkcjonowania Domu Sierot, w 1919–1920 roku, Korczak przyznał: „Dojrzeliśmy do prób samorządu”. Nie twierdził, że samorząd to genialne, przyjęte od początku, od 1912 roku rozwiązanie i że wojna nim nie zachwiała. W jego stwierdzeniu jest ostrożność, otwartość


na zmiany i gotowość obserwacji dynamicznej sytuacji. Pewność, że nie ma ostatecznych recept i że wszelkie koncepcje trzeba stale weryfikować, to bardzo ważny wątek w historii obu Domów. Falska ma w tej kwestii wyjątkowe osiągnięcia – jeżeli coś przestaje być twórcze, należy szukać innych rozwiązań (na co zdecydowała się w połowie lat 30.), mieć odwagę wielokrotnego próbowania i modyfikowania. W praktyce korczakowskiej naprawdę odchodzi się od kary rozumianej jako narzędzie wychowania, ale nie da się od tego zaczynać; żeby stało się to możliwie, musi zostać osiągnięty pewien poziom spójności społeczności. Wzmacniając pozytywnie, należy szukać prostych rozwiązań, które pokażą dzieciom, że sukces – różnie rozumiany – jest w zasięgu każdego z nich. Oto dwa przykłady pozytywnych wzmocnień. Jeden jest z pozoru mało efektowny, może trudno się nim dziś zachwycić, ale ze wspomnień byłych wychowanków wiemy, jak bardzo dla nich był istotny. Mowa o tak zwanych pocztówkach pamiątkowych; wydawano je dzieciom w niesłychanej ilości (zachowało się tylko niewiele ponad 100). Były numerowane, więc wiadomo, że przyznawano ich tysiące – łącznie w jednym i drugim Domu prawdopodobnie kilkanaście tysięcy sztuk. Każdy miał szansę otrzymać pocztówkę, o której Korczak pisał, że „nie jest nagrodą, a pamiątką, wspomnieniem”. Pocztówka utrwalała pozytywne skojarzenia, na przykład potwierdzała sukces, jako materialny jego ślad. Istniał precyzyjny system reguł, według których otrzymywało się pocztówki, między innymi były przyznawane w określonym czasie, na przykład na koniec każdego kwartału, na koniec roku, na koniec pobytu… Każdy, opuszczając Dom, mógł mieć/miał własną kolekcję, która była osobistą, bardzo ważną pamiątką. A jednocześnie możliwość zdobycia pocztówki służyła wzmacnianiu dyscypliny, premiowano systematyczność i odpowiedzialność. Przykładowo, sprawne

153


154

wstawanie rano na dźwięk gongu ogłaszającego pobudkę stanowiło duży problem ze względu na nieliczną kadrę; dlatego osoby, które bez ociągania wstawały, dostawały w danym kwartale pocztówkę pamiątkową „za wczesne wstawanie”. Była to prosta szansa na pocztówkę dla dzieci o skromnych potencjałach w innych aktywnościach (znamy takie minikolekcje, które wychowanek zebrał tylko z pocztówek za poranne wstawanie). Pocztówki z odpowiednimi obrazkami, na przykład za wstawanie – stosownie do pory roku – miały stempel samorządu, datę i wpis tekstowy (przez wiele lat odręczny samego Korczaka, co później uległo zmianie – instytucjonalna biografia Korczaka jest bardziej skomplikowana, niż się powszechnie sądzi…). Bywały też takie o nieco zaskakującej treści, dokumentujące uznanie tego, co często w ogóle niedostrzegane, choć chodzi o wysiłek dziecka. Otóż zachowała się pocztówka pamiątkowa dla chłopca, który otrzymał ją, bo w ciągu roku urósł 11 centymetrów! Korczak pisał przecież, że pierwszym i niezbywalnym prawem dziecka jest prawo do wzrastania, a samo wzrastanie – to wielki trud. Oczywiście przyznawano również pocztówki za pracę na rzecz Domu, za pracę w samorządzie czy za opiekę starszego nad młodszym. Niektórym sympatykom sprawy korczakowskiej mylnie wydawało się, że pocztówkę dzieci dostawały szybko, chociażby za kilka dyżurów. A cenną pocztówkę warszawską otrzymywało się nie za pełnienie dyżuru przez tydzień czy miesiąc, lecz dopiero za pracę w ciągu całego roku – kartę z widokami najważniejszych stołecznych budynków: z Belwederem, Zamkiem Królewskim, Kolumną Zygmunta… Korczak podkreślał, że gdy wielu wychowanków wyjedzie, opuszczając stolicę, będzie to dla nich ważna pamiątka, ponieważ „Dom Sierot jest cząstką Warszawy”. Stosunki polsko-żydowskie dodatkowo komplikowały życie instytucji, dlatego takie pocztówki stanowiły wzmocnie-


nie pozytywne więzi nie tylko z Domem, miastem, ale i z ojczystym państwem. Wszystkie instytucje opiekuńcze są totalne i zawsze jest w nich deficyt relacji indywidualnych. Pocztówka dawała upubliczniane w życiu Domów wzmocnienie pozytywne, ale istniały również intymne, indywidualne metody wspierania. W obu Domach działały tak zwane zakłady, realizowane podczas spotkania jeden na jeden. Spotykali się wychowawca (wspomniany autorytet) i dziecko, które dojrzało do tego, żeby korygować swoje uciążliwe, nieakceptowalne zachowania. Pierwszym krokiem była decyzja dziecka, chęć eliminowania tego, co utrudnia życie w grupie, między innymi wyzywanie, wulgaryzmy, nadreaktywność… Właśnie w relacji jeden na jeden dziecko samo określało, ile razy w ciągu tygodnia może sobie „wmówić”, czyli pozwolić na takie zachowanie, które chce zmieniać. Na przykład: jeśli się bijesz, to o ile razy się zakładasz, ile razy masz prawo (!) bić się w następnym tygodniu? Przy czym wychowawca nie dążył do tego, by wymusić szybką poprawę. Korczak wielokrotnie podkreślał, że jeśli „wygwałcisz” poprawę, będzie nietrwała; uważał, że trzeba pomóc dziecku stopniowo budować drabinę osiągnięć. Chodziło o ograniczanie zachowań, których dziecko chce unikać, ale jeszcze nie umie. Za stopniową, cząstkową zmianę już czekała nagroda. Dziecko wygrywało, gdy nie przekroczyło „wymówionej” liczby negatywnych zachowań i samo o tym informowało wychowawcę. Nikt tego nie sprawdzał, nie wędrował za dzieckiem, nie obserwował przez kamery czy wizjer. Za wygrany zakład otrzymywało się dwa cukierki. W razie przegranej traciło się cukierki, które dziecko oddawało po wygranej. Tak naprawdę nie chodziło o to, żeby skorygować jakieś drobnostki w zachowaniu, ale żeby pomóc dziecku – przez pozytywne sygnały – kontrolować zachowania, z czym samo sobie nie radzi. Celem było wzmocnienie

155


156

procesu samowychowania. W tej metodzie punktem wyjścia były psychologia rozwojowa i społeczna. Należy oczywiście pamiętać, że Korczak i Falska pracowali z dziećmi, adolescenci to zupełnie inny etap wzrastania. B.Ś.: W życiu codziennym mamy duży problem ze współdziałaniem. Udaje się, gdy dzieje się coś nadzwyczajnego i bardzo dramatycznego. To, o czym Pani mówi, przypomina współczesne teorie zarządzania poszukujące metod, które bez wydawania poleceń i nakazów mają spowodować, że nastąpi zamiast pracy zleconej współ-praca. Jeśli spróbujemy przyłożyć metody pracy Korczaka z młodymi ludźmi do wyzwań współczesnego zarządzania, to zobaczymy, że nadal brakuje nam tych samych umiejętności. Powinniśmy martwić się, że jest ciągle tyle do zrobienia, czy cieszyć, że Korczak przychodzi z pomocą? M.C.: Można by zacząć od martwienia się, że mając własne doświadczenia, z których moglibyśmy aktywnie czerpać, nie potrafimy tego robić i czekamy, aż odkrywcze impulsy przyjdą do nas z zewnątrz. Ale też warto cieszyć się, że nie jesteśmy bezradni. Nieprawda, że zupełnie nie wiadomo, od czego zacząć, co robić i w jaki sposób. Dla końcowego lawinowego efektu trzeba budować solidnie od dołu i stopniowo. Opinie Korczaka są w tym kontekście bezcenne, a bardzo podobnie myślały – i działały – bliskie jego współpracownice, jak Maria Falska. Korczak zwracał się do młodego wychowawcy (streszczam): „Jeśli rzeczywistość jest inna, niż myślałeś, zawiodła cię, bo byłeś na coś innego nastawiony – ciesz się, bo konfrontujesz się wreszcie z rzeczywistością, a nie ze swoją iluzją. Jest inaczej, jednak to nie znaczy, że tylko źle”. Konfrontacja z rzeczywistością bywa, jeżeli sobie na to pozwolimy, ożywcza! Przy czym, jeśli proponujesz wiele rozwiązań i zmiana na tym etapie nie wychodzi, to i z tym trzeba się pogodzić. Oto naprawdę głęboka mądrość. Falska i Korczak mieli ciężkie


życie, naznaczone osobistymi stratami, przeżyciami wojennymi… I nigdy nie zaburzyło to znacząco ich twórczych aktywności, co wynikało z przekonania, że bez względu na okoliczności można sobie w zespole wykroić taki fragment rzeczywistości, w którym da się działać. Już w getcie pisał Korczak do jednego z byłych wychowanków Domu Sierot, wówczas wychowawcy w innej instytucji, że w morzu potrzeb jego praca jest jak kropla, ale bardzo ważna kropla, więc to, co robi, jest bezcenne. Porównanie z bezmiarem morza nie zmniejsza wagi jednostkowego wkładu, kropli… Dlatego doświadczenia korczakowskie, także naszodomowe, mogą być źródłem wielkiego optymizmu. B. Ś.: Zrozumienie konieczności wysiłku w dniu dzisiejszym wobec wyzwań, które dopiero mają nadejść, to refleksja wymagająca dojrzałości. Rozmawiamy w momencie, gdy nasila się protest dzieci i młodzieży wobec katastrofy klimatycznej rozpoczęty przez młodą osobę, Gretę Thunberg, która potrafiła poruszyć miliony ludzi na świecie. Wielu, ale nie wszystkich. Praca ratowania planety odbywa się jednak w stosunkowo niewielkiej grupie zaangażowanych, a przynajmniej sympatyzujących ludzi. Jak sobie z tym poczuciem pracy w bardzo skromnej skali niesienia pomocy nielicznym radzili i Falska, i Korczak? M. C.: Poczucie, że nie można pomóc wszystkim, na pewno stanowiło wielkie obciążenie. Choć w różny sposób, ale obojgu wydawało się, że otworzą perspektywy, które pozwolą jednostkowe doświadczenie konkretnej instytucji wskazać jako modelowe rozwiązanie, dać „nowe otwarcie”, co pozwoli korygować zastaną rzeczywistość. W wielu środowiskach dostrzegano przecież wady dotychczasowej, instytucjonalnej opresji. I właśnie z tym wiązało się marzenie o zmianie społecznej, która stopniowo stawałaby się realna… Czasy nie

157


158

sprzyjały takiej wizjonerskiej perspektywie: przyszedł kryzys, przyszły lata 30., ostatecznie wybuchła wojna. Mimo wszystko wydaje mi się, że nie zawiodło Falskiej i Korczaka przeczucie, że ich praca będzie profitować. Skoro w stulecie Naszego Domu rozmawiamy o tych historycznych doświadczeniach, a nasza rozmowa jest elementem większego projektu, który ma wydobyć Nasz Dom ze społecznej izolacji… Dzisiaj sięgają po tę opowieść z przeszłości zupełnie inni ludzie – Nasz Dom staje się chociażby inspiracją dla działalności artystycznej, w poszukiwaniach społecznych, w naszym zapętleniu polityczno-obywatelsko-ekologiczno-jakimś tam! Trudno nam odbić się od dna i uruchomić nowy etap? Weźmy coś dla siebie z zasobów korczakowskich. Zawsze walczę o to, żeby nie postrzegać Korczaka jako ofiary Zagłady, obciążonej legendą biograficzną. Nie był żadną (w sensie: tylko) ofiarą, choć został zamordowany. Odwołujmy się do niego i innych – Falska odeszła w czasie powstania warszawskiego – pokazujących nam, że w najtrudniejszych okolicznościach człowiek może zachować swoją linię postępowania, nie rezygnując i będąc zawsze/do końca z tymi, którzy są dla niego najważniejsi. Ostatecznie, przepraszam za banał, wszyscy umrzemy. Mamy po Korczaku i po Falskiej bardzo ciekawą spuściznę, w tym ich teksty – do czytania i odczytywania na nowo, do przemyślenia. Korczakowskie hasło „Dziecko jest jutrem” materializuje się w pokoleniowym ruchu młodych ludzi (i ich upartej konsekwencji – choćby by płynąć do Nowego Jorku jachtem, a nie lecieć, mimo że tak byłoby szybciej). Jest w tym siła i potencjał. Gdy Korczak wygłaszał odczyt pod tytułem Wiosna i dziecko, niewiele po pierwszej wojnie światowej (1921), przywołał taki obrazek: na zgliszczach powojennych dziecko robi z drutu kolczastego huśtawkę, bawi się i śmieje; oglądają to Amerykanie (misja pomocowa) i są bardzo zaskoczeni… Taki dorosły stereotyp: jak to? Trauma, ruiny, sytuacja nieomal


bez wyjścia i… dziecięcy śmiech. (Notabene, nawet Józef Piłsudski cenił dziecięcy śmiech – w swoim zachowanym genialnym radiowym wystąpieniu; powinno się je odtwarzać, przywołując Piłsudskiego jako wielką postać, bo jest tam też bardzo autoironiczny). Dziecięcy śmiech to właśnie wieczna nadzieja i zaczynanie od nowa – moc dziecka, nieobarczonego naszym bagażem. Owszem, zarówno Korczak, jak i Falska pod koniec życia mieli poczucie, że wiele z tego, co planowali, nie wyszło. I być może rozważali, dlaczego wcześniej nie uruchomiło się mocniej procesu zmian, gdy model korczakowski – konfrontowany z trudną rzeczywistością – wyczerpywał się, gdzieś na początku lat 30. ... Byli wobec siebie bardzo krytyczni, ale myślę, że nadziei lokowanej w dziecku nigdy nie stracili. I my też oczywiście jako ludzie (ludzkość) nie mamy prawa jej stracić – i jej nie tracimy.

Janusz Korczak z dziećmi. Nasz Dom, Bielany, lata 30. Fot. Archiwum Naszego Domu

159


Marta Rakoczy 160

„Dwa sny chcę podać” – Leonard dyktuje kalendarz Naszego Domu

Dwa sny chcę podać. Wczoraj – jak ja sobie śnię,

patrzę, a mi się śni, że mamusia przyjechała samochodem do nas – i mamusia taka bogata była. I mamusia królowa była, królewskie ubranie przywiozła mnie takie. Później wsiadłem do tego samochodu i motorniczy pokręcił, zatrąbił – i ja jechałem w tym królewskim ubraniu. Jechałem w tym samochodzie przez Krakowskie Przedmieście. A motorniczy trąbi, trąbi, a ten samochód pędzi – pędzi. Później stał koło mamusi pałacu. Koniec […]1.

Opowieść ta należy do Leonarda Szczęsnego, który zamieszkał w Naszym Domu w 1922 roku. Jak notuje Janusz Korczak: „Liczne blizny na twarzy Leonarda mówią o bujnej naturze, burzliwej przeszłości”2 . Notatki Marii Falskiej są znacznie bardziej kategoryczne. Leonard – pisze w materiale, który wyśle do „Szkoły Specjalnej” – „rósł w brudnej atmosferze – podwórza miejskiego, ulicy. Bije «w zęby», «nie w pysk, a w mordę», przedrzeźnia, przezywa, przeklina, złorzeczy, ubliża. […] Pogodna atmosfera współżycia dzieci innych ze sobą

1  Nasz Dom – „zrozumieć, porozumieć się, poznać”, t. 2, wyb. i oprac. M. Ciesielska, B. Puszkin, Warszawa 2009, s. 117. 2  J. Korczak, Wstęp do artykułu Leonard (Z Zakładu Wychowawczego „Nasz Dom” w Pruszkowie), „Szkoła Specjalna”, 1927/1928, nr 1 (październik– grudzień), nr 2 ze (styczeń–marzec) w: M. Falska, Nasz Dom – „zrozumieć, porozumieć się, poznać”, t. 1, wyb. i oprac. M. Ciesielska, B. Puszkin, Warszawa 2007, s. 197.


działać poczyna […]. Ale – obcy. «Stawiak», określały dzieci”3 . Sam Leonard wspomina w roku 1948 pierwszy okres swego pobytu jako czas, „kiedy byłem najbardziej dokuczliwy i przykry dla otoczenia, broniąc swej skóry przed zbawienną cywilizacją i przeobrażeniem mnie w człowieka”, a Marię Falską – jako tę, która „była dla mnie najlepszą i najbardziej wyrozumiałą, jakby nie dostrzegając moich postępków”4 . Postępki musiały być uciążliwe. Szczęsny był jedną z nielicznych osób, którym wyrokiem sądu koleżeńskiego groziło wydalenie z Naszego Domu. Głosowania dzieci – jak pisał Korczak – „mówią o niechętnym stosunku do Leonarda […]. Samorząd dał Leonardowi miano «uciążliwego przybysza». Nie zgodzono się na zmianę miana – rehabilitację”5 . Tylko piątka dzieci dała mu plusa tożsamego z deklaracją „lubię go, zadowolony jestem, że przebywa wśród nas”. Zdecydowana większość opowiedziała się za minusem oznaczającym: „wolałbym, żeby go tu nie było”6 . Jak czytamy w przypisie od redakcji „Szkoły Specjalnej” do przywołanej notatki, „Leonard, warszawianin”, w chwili gdy stał się bohaterem uwagi Korczaka, miał dziewięć lat7 , a jego „matka, robotnica w fabryce papierosów, w czasie wolnym od zajęć fabrycznych zajmowała się wróżbiarstwem. Do syna bardzo przywiązana, po otrzymaniu stałego zajęcia zabrała go do siebie – umieściła w jednej ze szkół powszechnych Warszawy”8 . 3  M. Falska, Leonard..., dz. cyt, s. 226, 227. 4  Nasz Dom 1919–1989. Kronika, listy, wspomnienia, fotografie, red. Z. Kowalska, Z. Bobrowski, Warszawa 1989, s. 26. 5  M. Falska, Nasz Dom – „zrozumieć, porozumieć się, poznać”, t. 1, dz. cyt., s. 197. 6  Tamże.

7  Wiek niepewny: w notce od redakcji „W Słońcu” poprzedzającej druk wyimków z kalendarza autorstwa Leonarda (1923, nr 19–20: grudzień) podano, że ma lat 7. Por. tamże, s. 174. 8  Tamże, s. 197.

161


162

W 1948 roku Szczęsny wspomina Falską jako świetnego wychowawcę i psychologa „o subtelnej intuicji duchowej, który z wrodzoną delikatnością umiał rozpoznać charakter dziecka, wczuć się w proces jego przejawów duchowych, jego załamań i wzlotów psychicznych oraz jego samopoczucie, ocenić jego wartości moralne i duchowe, zrozumieć je, a znalazłszy drogę do duszy dziecka, nawiązać i utrzymać z nim kontakt, opanować je z wolna i umiejętnie podporządkować swej woli wychowawcy”9 . Oczywiście nie dowiemy się nigdy, co oznaczało w przypadku Szczęsnego znalezienie do niego drogi. Tekst ten nie ma ambicji adekwatnego przybliżenia jego osobistej, wielowymiarowej historii, ma na celu jedynie antropologiczną refleksję nad wybranymi funkcjami praktyk piśmiennych związanych z prowadzeniem kalendarza w projektach wychowawczych Janusza Korczaka i Marii Falskiej. Refleksję – dodajmy – poszlakową i wycinkową, bo dotyczącą głównie kalendarzowych zapisków dyktowanych przez Leonarda. „Można napisać, co robić, żeby było lepiej…” W korczakowskim myśleniu praktyki piśmienne odgrywają rolę fundamentalną. Pełnią funkcje naukowe, praktyczne, (samo)wychowawcze i w końcu artystyczne, choć rzecz jasna w przypadku każdej praktyki i gatunku tekstowego, którego dotyczą („książki” podziękowań, zakładów, gazetki i tym podobne), funkcje te są różnorako realizowane. Służą one tworzeniu naukowej dokumentacji na temat dziecka i doświadczeń osób dorosłych, które podejmują się jego i własnego wychowania. Gromadzenie na potrzeby nauki wszelkich zapisków dotyczących dzieci jest ważną częścią praktyki społecznej zarówno samego Korczaka, jak i Marii Falskiej. Pismo – podobnie jak w wielu innych koncepcjach filozoficznych i pedagogicznych – 9  Nasz Dom 1919–1989…, dz. cyt., s. 26.


zostaje tu uznane za medium obiektywizmu i racjonalności. Ma być narzędziem dystansowania się od konkretu danej sytuacji po to, by zyskać względnie neutralny ogląd rządzących nią, bardziej ogólnych, mechanizmów. W Szkicu informacyjnym z 1928 roku dotyczącym Naszego Domu z jednej strony Korczak we wstępie ujawnia pozytywistyczny wymiar własnego projektu, łącząc go z koniecznością tworzenia stosownej dokumentacji: „Kto gromadzi fakty, kolekcjonuje dokumenty, ten zdobywa materiał do dyskusji obiektywnej, niepodlegającej uczuciowym odruchom. […] Zebrany materiał spokojnie oczekuje kontroli i badań. Zbiór pragniemy zwiększać zupełnie niezależnie od tego, kiedy wejrzy – zbrojne w metody poszukiwań naukowych – oko badacza. Jest to materiał psychologiczny, socjologiczny, etnograficzny i lingwistyczny”10 . Z drugiej strony w projekcie tym wszelkie zapiski służą przede wszystkim budowie małej republiki dziecięcej, która ma niejako własną biurokrację i administrację; republiki, w której ramach działania samowychowawcze zyskują transparentny, jawny charakter, otwarty na wspólną debatę i bezstronną rewizję. W gazetce wewnętrznej Naszego Domu z 1919 roku pisanie tekstów potraktowane jest jako nie tylko prezentacja lokalnych spraw i wydarzeń, lecz także jako możliwość ujawnienia tego, o czym niektórzy boją się lub wstydzą powiedzieć, a także w charakterze ważnego narzędzia tworzenia forum wymiany pomysłów oraz wprowadzania konstruktywnych propozycji zmian („Jeżeli jest źle, można napisać, co robić, żeby było lepiej. Każdy, kto chce coś zmienić, jeżeli mu coś brakuje, jeżeli jest niezadowolony, niech napisze do gazety”11). 10  J. Korczak, Wstęp w: Zakład Wychowawczy „Nasz Dom”. Szkic informacyjny w: M. Falska, Nasz Dom – „zrozumieć, porozumieć się, poznać”, t. 1, dz. cyt., s. 30–31. 11   J. Korczak, Nasza gazeta, (23.11.1919), w: tamże, s. 131.

163


164

W artykule podkreśla się wspólnototwórczy wymiar czytania gazet; kolektywna lektura ma pozwolić społeczności Naszego Domu na bieżąco dyskutować wszelkie zawarte w niej treści. Zapisywanie i liczenie uchybień umieszczanych na liście wywieszanej w Naszym Domu jest we „W Słońcu” z września 1922 roku przeciwstawiane liczeniu i zapisywaniu „dobrowolnych wysiłków” i „dobrowolnej pomocy w pracach”12 . Piśmienna sprawozdawczość ma stanowić rękojmię sprawiedliwości. Ma służyć „zauważaniu czynów”, zarówno złych, jak i dobrych. Nie chodzi tu oczywiście o samą praktykę postrzegania moralnego wymiaru określonych działań, która może być doskonale realizowana bez pomocy pisma. Chodzi o to, że pismo – według Korczaka – jest potrzebne, by spostrzeżeniu temu nadać wymiar faktu moralnego. Bo dopiero zapis, jego zdaniem, pozwala na bezstronną, neutralną, poddaną wspólnemu osądowi ocenę czyjegoś działania. Dlatego o wiszącej liście podziękowań mówi się jako o liście, której „nie zdejmiemy nigdy, ona broni naszego życia. Wiemy, że jest dużo dobrego w życiu; więcej niż złego, ale się o tym dobrym nie myśli, prędko się o nim zapomina. Gdy jest zapisane, gdy każdy notuje to, co przeżył, czego doznał, gdy się zna fakty, łatwiej się zorientujemy w całości życia, inaczej widzieć będziemy życie i ludzi”13 . W Zarysie organizacji pracy wychowawczej w Naszym Domu, który ukazuje się w 1925 roku w „Szkole Specjalnej”, kładzie się nacisk między innymi na „oparcie współżycia na prawie”, którego bezstronność i uniwersalność ma być gwarantowana przez kodeks. Zarys formułuje także inny imperatyw – apel, by „Prześwietlić życie – światłem jawności”14 . Jawności tej służą przede wszystkim praktyki pisania i czytania. 12   Lista podziękowań, „W Słońcu” 1922, nr 17–18 (wrzesień) w: tamże, s. 155. 13  Tamże. 14  M. Falska, Zarys organizacji pracy wychowawczej w Naszym Domu, „Szkoła Specjalna” 1925/1926, nr 1 (październik–grudzień) w: tamże, s. 181.


Dlatego każdej formie życia zbiorowego wymienionej w Zarysie – dyżurom, sądom, podziękom i przeprosinom, plebiscytowi związanemu z kwalifikacjami obywatelskimi, radzie, gazetce, kalendarzowi, liście „wczesnego wstawania”, liście „silnej woli” i zakładom – towarzyszą praktyki zapisywania i dokumentowania mającego zapewnić im transparencję. Co jednak najistotniejsze, do wszelkich zapisków, także dzienników prowadzonych przez wychowawców, dzieci mają stały dostęp. Powtórne czytanie tych tekstów jest ewidentnie wspierane przez opiekunów, którzy chcą, by dzieci na skutek oddalenia czasowego samodzielnie dostrzegły własne błędy (Falska w jednym z listów wspomina o wstydzie związanym z odkryciem po miesiącu częstotliwości wskazywania innych dzieci jako winnych 15) lub też by nabrały dystansu względem własnych wspomnień, dochodząc samodzielnie do pewnych wniosków. Zasada ta odgrywa bardzo istotną rolę w projekcie korczakowskim, ponieważ definiowany jest on jako programowo przeciwny „współczesnemu wychowaniu”, które „przenika zasada, że wychowawca odpowiada przed społeczeństwem za dzieci. Pragniemy oprzeć wychowanie – podkreśla w tym samym miejscu Korczak – na zasadach, gdzie wychowawca odpowiadałby przed dziećmi za społeczeństwo”16 . A zatem dostęp dzieci do dokumentacji – jako do utrwalonej wiedzy o tym, co się dzieje w Naszym Domu – jest ważną częścią projektu wzmacniania pozycji dziecka jako obywatela zamieszkującej Nasz Dom społeczności. Dystansowanie się względem własnych doświadczeń za pomocą słowa pisanego, które pozwala klasyfikować i porządkować różne momenty 15   M. Falska, list do Jana Pięcińskiego z 2. poł. maja 1931 r. w: tejże, Nasz Dom – „zrozumieć, porozumieć się, poznać”, t. 1, dz. cyt., s. 273. 16  Sprawozdanie Towarzystwa „Nasz Dom” za okres 24.11.1921–30.10.1923 w: J. Korczak, Dzieła, t. 14, wol. 1, red. nauk. H. Kirchner, oprac. tekstów i przypisów B. Wojnowska, Warszawa 2008, s. 196.

165


166

dziecięcego życia, a także obserwować je z czasowego dystansu, umożliwia zarówno racjonalizację i kontrolę procesu samowychowania (śledzenie jego przebiegu, momentów powtarzalnych i niepowtarzalnych), jak i dokumentowanie go. A jednocześnie daje ono dziecku wyraźny sygnał, że jego doświadczenie to coś, co warte jest utrwalenia i refleksji. Coś, co zasługuje na formę tekstową, która przez wychowanków Naszego Domu – jak wynika z notatek Falskiej – traktowana jest z wyraźną estymą. Bo dzieci nieraz znacznie bardziej koncentrują się na zeszycie, w który wpisywano ich słowa, niż na osobie, która je zapisuje. We wstępie do Wspomnień z maleńkości Korczak pisze: „Przypadł mi w udziale zaszczyt niezasłużony. Podpisuję się pod dokumentem znaczenia historycznego. Dziecko-artysta przemówiło językiem własnym. Tomik ten mierzy w przyszłość! – Będzie! – Jest już dawno, jak dawno jest lud, którego nie dostrzegano do czasu. […] Rewolucyjny tomik! Kto sam nie zrozumie, temu długi wstęp, tłumaczenie – nie pomogą”17 . Jak widać, niektóre z zapisków, w tym wspomnienia dzieci z czasów, kiedy były jeszcze z własnymi rodzinami, zyskują rangę nie tylko praktyczną i nie tylko naukową, lecz także artystyczną. Mają poświadczać autonomiczny głos dziecka i jako takie mają mieć znaczenie uniwersalne. Zapiski nie są już tylko dokumentem potwierdzającym określone dane empiryczne: procesy, mechanizmy, zależności w doświadczeniach dzieci i wychowawców. Mają być utrwalonym na piśmie żywym głosem dziecka, świadectwem jego podmiotowości, która manifestuje się w sposób niezawisły wobec teoretycznych i praktycznych celów osób dorosłych. Podmiotowość dziecka – dzięki tekstowi pozwalającemu ją zmaterializować, a dzięki drukowi wprowadzić w dyskurs publiczny – zyskuje w ramach tych projektów własną historię. Zaczyna być ona oparta nie tyle 17   Wspomnienia z maleńkości dzieci Naszego Domu w Pruszkowie w: M. Falska, Nasz Dom – „zrozumieć, porozumieć się, poznać”, t. 1, dz. cyt., s. 96.


na uniwersalnych cechach gatunkowych, ile na niepowtarzalnym doświadczeniu egzystencjalnym i biograficznym. Bo Korczak i Falska jako jedni z pierwszych odkrywają, że dzieci mogą tworzyć autobiografie. „Spisuje je dosłownie pod dyktando dzieci” – kalendarz Naszego Domu Wspomnienia z maleńkości prawdopodobnie stanowią dla Marii Falskiej swoiste laboratorium, w którym konstytuuje się praktyka spisywania doświadczeń dziecięcych. Co więcej, Falska jest bardzo świadoma wagi nie tyle efektu tej praktyki, czyli tekstu, ile samego procesu powoływania go do życia. Proces ten traktuje jako nieprzezroczysty. Koncentruje się zatem w swych zapiskach na tym, by był on jak najmniej inwazyjny wobec doświadczenia dziecka, a każdy wtręt werbalny dorosłego (nieraz przez nią odnotowywany) poczytuje za możliwość zniekształcenia tego, co dziecko chciałoby powiedzieć. Dlatego w jej ujęciu dyktowanie/spisywanie nie przypomina w niczym wywiadu ani nawet rozmowy. Falska wydaje się doskonale świadoma nierówności w komunikacji dziecka i dorosłego, który ma władzę decydowania o tym, kto, jak i na jaki temat zadaje pytania, i który dysponuje nie tylko większymi kompetencjami artykułowania własnych doświadczeń, lecz także władzą osadzenia spisanych doświadczeń w wybranym kontekście interpretacyjnym (poprzez choćby wybranie tytułu, napisanie przedmowy, upublicznienie w formie druku i kolportażu i tak dalej). Właśnie z tego powodu Falska gorliwie notuje pochodzenie opowieści, kładąc nacisk na dobrowolną decyzję dzieci poprzedzoną jedynie jej pytaniem: „Może kto chciałby spisać?” i oczekiwaniem na zgłoszenia. Notuje także sposób spisywania i co ciekawe, robi to w formie luźnej rozmowy, dalekiej od języka naukowego eksperymentu, w którym dziecko jest

167


168

raczej obiektem niż podmiotem: „Chciałeś – zapisuje Falska – podyktować swoje wspomnienia, masz chęć teraz? – Chce albo nie chce. – Żadnej zachęty z mojej strony nie było. Pytań nie stawiałam żadnych. Jeśli pytałam – to w nawiasie notowałam. – Nie reagowałam zupełnie, ani uśmiechem, ani wykazaniem zainteresowania. – Pisałam jak automat”18 . Przywiązanie Falskiej do kontekstu żywej opowieści jako procesu, którego nie da się zamknąć w jego tekstowym efekcie i który nigdy dość dobrze nie reprezentuje wypowiedzi dziecięcej, widać też w jej obszernych notatkach na temat sposobu opowiadania poszczególnych dzieci. Są one dalekie od naukowych technik ich klasyfikacji za pomocą spójnej, jednorodnej terminologii. Dużo w nich za to czułości i ciepła, które manifestują się choćby w zdrabnianiu imion dziecięcych i które jednocześnie odżegnują się stanowczo od infantylizacji ich bohaterów. Odtworzenie kontekstu opowieści nieodwołalnie pociąga za sobą rekonstrukcję zaangażowanego uczestnictwa samej Falskiej: postawę raczej rozumienia niż wyjaśniania. Dlatego zapiskami Falskiej rządzi zasada skoncentrowanej na konkretnym dziecku empatii niż neutralnej, dążącej do uogólnienia obserwacji. „Stasiek – drzwi muszą być zamknięte. Najlepiej na klucz. Bo jeszcze kto wejdzie. Ręce w tył, spaceruje – brwi zmarszczone. Mówi zdecydowanie – ale do siebie. Przerwy dłuższe. Namysł, skupienie. Powaga uroczysta. […] Wacek – mówi ze wzruszeniem, nierówno, głos się zacina, jakby łzy w głosie; przeżywa to, co mówi. – Gdy opowiada o kim, ma się wrażenie, że widzi go – tu – ot, tu! Nikt nie może być obecny. – Gdy opowiada – ma się wrażenie, że jakby szukał pomocy czyjejś”19 . Odnotowując jednostkowe sposoby opowiadania, Falska klasyfikuje wiekowo swoich rozmówców. Zdystansowany 18   Tamże, s. 126. 19  Tamże, s. 127.


naukowiec lub pedagog ustępuje tu jednak zaangażowanemu słuchaczowi, bo Falska nie wyciąga z tej klasyfikacji żadnych wniosków. Jej rozmówcy pozostają we własnych sposobach ekspresji niepowtarzalni. Kalendarz to… „Kalendarz – to zwierzenia, fantazje, opisy zabaw i przygód – odnotuje Korczak. Spisuje je dosłownie pod dyktando dzieci – kierowniczka internatu, p. M. Falska. […] Tak utrwalony materiał faktyczny pozwala powiązać czyny dziecka z pracą jego myśli, uczuć i dążeń. Daje możliwość poświęcania poszczególnym dzieciom gromady obszernych monografii. Tą drogą zebrać można dużą ilość przypadków kazuistycznych, by dojść wreszcie do patologii szczegółowej i terapii charakteru”20 . Kalendarz w pismach Korczaka stanowi głównie gatunek tekstowy, którego celem jest zarówno badanie, jak i wychowywanie dziecka 21 . W notatkach Falskiej stanowi on znowu coś więcej – całościową praktykę komunikacyjną, która pozwala zmaterializować się wypowiedzi tekstowej, ale która jednocześnie nie jest do niej redukowalna. To dlatego w notatkach Falskiej znajdujemy bardzo dużo informacji o tym, że ktoś „cofa” swoje zgłoszenie lub nie „zdążył opowiedzieć”. W zapiskach z wypowiedzi Leonarda zaś jak mantra powtarza się finalny, charakterystyczny dla niego sygnał zakończenia opowieści, czyli „Koniec”, „I koniec”, „I już”. Frazy te przynależą nie tyle do opowiedzianej historii, ile do konkretnej praktyki, w której zostaje ona powołana do życia. Decyzja dotycząca niewypowiadania się zostaje uznana za równie znaczącą co chęć wypowiedzi. Bo nie o pozyskanie tekstu tu chodzi, lecz o praktykę, 20  Tamże, s. 197. 21  Z Domu Sierot nie zachowały się niestety oryginalne zapisy kalendarzowe, więc brak materiału porównawczego.

169


170

w której do dziecka należy decyzja dotycząca własnej historii i której celem jest działanie słowem jako formą poszerzania granic dziecięcej sprawczości. Praktykę tę Falska opisuje w sposób następujący:

Co dzisiaj było ciekawego? Takie się stawia

co dzień pytanie – na końcu wieczornego codziennego zebrania. Podnoszą się głosy tych, którzy chcą podać wiadomości, opisy. Każdy z nich na razie podaje tytuł. W pewnej godzinie – nazajutrz – po powrocie ze szkoły każdy z nich przychodzi do wychowawcy i dyktuje. Jeżeli się rozmyśli, woli się bawić, mówi, że cofa. Podają wrażenia ze szkoły, opisy zabaw, wycieczek, sny, wydarzenia dnia. Opisuje się stenograficznie, nie stawia się pytań, nie zmienia się nic w stylu, nie wprowadza żadnych poprawek językowych. Chodzi o zadokumentowanie języka dzieci, stylu, spostrzeżeń. Uczy wiedzieć, rozumieć, co dla nich ciekawe i ważne. Dla wychowawcy – kalendarz to ważny i ciekawy środek poznawania dzieci z punktu widzenia ich umysłowych zainteresowań. Po latach kilku ma się dużo cennego materiału do szeregu monografii. Kalendarz odebrał gazetce artykuły dzieci 22 .

W świetle tej notatki Falska przypomina nie tylko naukowca-pedagoga, lecz także zaangażowaną antropolożkę. Po pierwsze nie usiłuje ona poprawiać wszelkich sformułowań wynikających nie tylko z gramatycznej niedoskonałości mowy dziecięcej, lecz także z socjolektów chłopskich i robotniczych, których pogłosy zawarte są w wypowiedziach dziecięcych. Gwar o wielkim bogactwie, który z punktu widzenia kultury narodowego piśmiennictwa kanonizowanego za pomocą literatury pięknej jest wówczas zazwyczaj traktowany jako „gorszy”, „niepoprawny”, świadczący o braku „ogłady”, „kultury”, „wykształcenia”. Po drugie Falska jest świadoma, że każda próba opisu czy oddania czyjegoś doświadczenia ma charakter 22  Tamże, s. 191.


interwencji. Stąd niechęć do pytań zamkniętych, narzucania dzieciom tematów, sterowania ich wypowiedzią za pomocą własnych reakcji, namawiania na wypowiedź. Nad interwencyjnością własnej praktyki Falska usiłuje rzecz jasna przejść do porządku poprzez bezosobowe zwroty w rodzaju „opisuje się”, „nie stawia się”, „nie zmienia się nic”. Jednocześnie stara się przekonać czytelnika, że dzieci nie tyle tworzą, opowiadając określone historie, ile „podają” wychowawcy własne „wrażenia”, tak jakby ich relacje były „surowymi”, bezpośrednio dostępnymi „danymi”. Podjęta przez nią próba przyjęcia stanowiska neutralnego, chłodnego obserwatora, który „pisze jak automat” i gromadzi „cenny materiał do szeregu monografii”, jest o tyle paradoksalna, że towarzyszy jej jednocześnie głęboko humanistyczna postawa, w której świetle dziecko nie może być jedynie przedmiotem poznania dostarczającym wychowawcy danych niezbędnych do dalszych badań. Falska dostrzega bowiem w słowach dziecka coś innego niż nieporadność lub naleciałości środowiskowe będące wynikiem społecznego warunkowania. Choć w przeciwieństwie do Korczaka niechętna jest formułowaniu na ten temat jakichkolwiek szerszych teorii pedagogicznych. Konsekwentnie odżegnuje się od wszelkich „poprawek” i prawdopodobnie z tego właśnie względu o języku tym mówi w kategoriach „stylu”, uznając niepowtarzalność pojedynczych opowieści dziecięcych za coś, co jest przedmiotem raczej intencjonalnego wyboru dziecka jako osoby niż efektem określonych, dostępnych naukowej obserwacji uwarunkowań i doświadczeń, którym dziecko podlega. Oczywiście projekt ten od początku skazany jest na nierozwiązywalne trudności. Po pierwsze kalendarz nie stanowi po prostu głosu dziecka, które przemówiło, choćby z tego względu, że ostatecznie głównym depozytariuszem zebranych relacji pozostaje dorosły jako ten, który je spisuje

171


172

i archiwizuje, a następnie poddaje określonym zabiegom analitycznym. Widać to szczególnie mocno w publikacji cytowanego już materiału dotyczącego Leonarda, który ukazuje się w „Szkole Specjalnej” z przełomu 1927 i 1928. Kalendarzowe wypowiedzi Leonarda, w tym głęboko osobiste sny dotyczące najbliższej mu osoby, czyli matki, spis jego „spraw” i wykresy dotyczące ich częstotliwości, zakończone zostają następującą adnotacją od redakcji kwartalnika: „Na tym kończymy ciekawe notatki z przeżyć dziecka «samotnika». Jest to materiał, który może być opracowany przez specjalistę pedagoga, może i – psychoanalityka”23 . Po drugie żadna forma tekstu nie jest w stanie adekwatnie przedstawić wypowiedzi ustnej. Nawet znaki interpunkcyjne stawiane przez Falską po to, by oddać rwany, pełen wahań tok mówienia, są ostatecznie konwencją typograficzną, która standaryzuje partykularne formy mówienia poszczególnych dzieci. Każdy tekst funkcjonuje w innym kontekście komunikacyjnym niż żywa wypowiedź. Odrywa się od intencji swego twórcy i znaczyć musi na mocy tego, co i jak zostało w nim zwerbalizowane. Innymi słowy: spisany kalendarz pozbawiony jest kontekstu komunikacyjnego związanego z żywą opowieścią, która zawsze skierowana jest intencjonalnie przez konkretną osobę do kogoś i ze względu na coś. Na kontekst ten składają się: niepowtarzalny głos dziecka, jego gest i intonacja, a także różnego rodzaju fonetyczne partykularyzmy, które język pisany ujednolica za pomocą określonych standardów zapisu. Krótko mówiąc, zapisany kalendarz to kalejdoskop opowieści, które nie są już częścią codziennej praktyki konkretnych dzieci. Odrywając się od żywych opowiadaczy, kalendarz może być interpretowany jako świadectwo życia w Naszym Domu lub świadectwo – jak czytamy w cytowanej powyżej adnotacji – „przeżyć” dziecka. Staje się jednak czymś 23   Tamże, s. 227.


więcej niż tekstowym śladem tego, co konkretne dzieci w konkretnej sytuacji chciały opowiedzieć z uwagi na swoje cele, do których nie można posiąść bezpośredniego dostępu. Spisany kalendarz, zwłaszcza gdy stanowi część naukowej publikacji, zaczyna znaczyć na inne sposoby niż żywa wypowiedź dziecka, która nie jest nigdy w pierwotnym kontekście komunikacyjnym prostą reprezentacją „przeżyć”. Dziecko, podobnie jak dorosły, nie mówi jedynie o czymś, lecz mówi do kogoś, dla kogoś, ze względu na coś – a to coś jest zawsze związane z określonym kontekstem sytuacyjnym, w którym uczestniczą inne dzieci i inni dorośli, ich relacje, określona czasoprzestrzeń. Maria Falska zdaje się mieć świadomość tego faktu. „I wszystkie wyrażenia Leonarda zostały zachowane bez zmiany”24 W świetle zachowanych zapisków z trzech miesięcy 1922 roku okazuje się, że Leonard jest najchętniej zgłaszającą się do kalendarza osobą. Częstotliwość jego wypowiedzi jest faktycznie zastanawiająca. Według notatek Leonard zgłasza się 108 razy, następny zaś po nim rekordzista, czyli Mundek Meissner – jedynie 31 25 . Kalendarz nie jest rzecz jasna jedynym miejscem dokumentowania doświadczeń Leonarda. W pierwszych miesiącach pobytu w Naszym Domu zostaje on rekordzistą tak zwanych spraw, czyli incydentów, które dzieci i dorośli zgłaszają pisemnie jako przejawy niedobrego zachowania. W notatkach czytamy, że w ciągu pierwszych 10 dni Leonard miał 37 spraw, w kolejnych czterech miesiącach – ponad 200 26 . W zgłoszeniach 24  M. Falska, Nasz Dom – „zrozumieć, porozumieć się, poznać”, t. 1, dz. cyt., s. 197 (przyp. dolny). 25  Nasz Dom – „zrozumieć, porozumieć się, poznać”, t. 2, dz. cyt., s. 10. 26  M. Falska, Nasz Dom – „zrozumieć, porozumieć się, poznać”, t. 1, dz. cyt., s. 198.

173


174

widzimy: Hirsz: „Nie dał się bawić nam, dokuczał, właził, pchał się, kulakiem uderzył”. Czesiek: „Wiśn. przezywał, przedrzeźniał”; Jurek Dr.: „Mnie przezywał, przedrzeźniał – «krostowata małpa», Burdę – «kiciarz», Józię B. – «granduska, flegicon» przezywał”. Wit.: „Jak bawiliśmy się, to przeszkadzał, jak mówiliśmy, że zapiszemy, to kopał, i poddzierał sukienki dziewczynkom. Wlatywał do jadalni, gdy odrabiali lekcje”27 . Jedno jest pewne. Dla Leonarda ogromne znaczenie ma to, że jego codzienne opowieści są spisywane przez Falską. I najprawdopodobniej interpretuje to jako dowód ich wagi oraz – co równie istotne – szczególnego zainteresowania jego osobą. Wyraz tego znajdujemy w zapisku zatytułowanym przez Leonarda Dziennik, w którym chłopiec dyktuje: „Pani M. mi wczoraj dała dziennik. Bo do pisania wspomnień. Co ja pamiętam wszystko. I nie pozapominałem wszystkiego. I będę pamiętał. Ja i p. M. mi teraz spisuje. Te wspomnienia. W kajecie. W dzienniku takim. A ja lubię, jak się co wpisze do kajetu. To lubię. I koniec”28 . Po latach Szczęsny we wspomnieniach na temat Falskiej napisze: „Jej zainteresowanie się moją osobą zaczęło mnie w końcu intrygować i otrzeźwiać stopniowo moją zapalczywość, budzić gdzieś ukryty wstyd i ambicję, zaczął się okres mojej poprawy”29 . Sama praktyka dyktowania komuś czegoś może się ówczesnym dzieciom kojarzyć ze zmianą relacji władzy między dzieckiem a dorosłym. Ten, kto dyktuje (zasady, warunki), może być wówczas kojarzony z osobą, która ma autorytet i moc decydowania o sobie, danej sytuacji, innych. Dyktowanie to praktyka inna niż sama czynność pisania przez dziecko jakiejkolwiek zadanej odgórnie treści, która z kolei wiązana bywa ze szkolnym zadaniem, nauką, przymusem i formalnym autorytetem sprawdzającego tekst nauczyciela. 27  Tamże, s. 199. 28  Tamże, s. 209. 29  Nasz Dom 1919–1989…, dz. cyt., s. 26.


Tym, co wydaje się istotne, jest fakt, że Falskiej udaje się uchwycić w zapiskach idiomatyczność ustnej wypowiedzi dziecka, które jest czułe na dźwiękowy wymiar słowa. Dziecięce wypowiedzi noszą wiele cech charakterystycznych dla oralności jako świata językowego niepoddanego jeszcze reżimowi piśmiennemu (Leonardowe „A motorniczy trąbi, trąbi, a ten samochód pędzi – pędzi”). Rwane często, muzyczne, rytmiczne powtarzanie określonych fraz przez Leonarda, które w świetle reguł rządzących tekstem może się wydać stylistyczną ułomnością – redundancją – w żywej opowieści pozwala oddziaływać na słuchaczy (w tym przypadku na wychowawcę i samego opowiadającego), nadając opowieści inną intonacyjną jakość niż ta, która towarzyszy zwykłym, codziennym, nieprzeznaczonym do dyktowania relacjom. „Pan Doktór – mówi Leonard o Korczaku we wpisie zatytułowanym Pocztówki pamiątkowe – dzisiaj przyjechał z Warszawy tutaj i Pan Doktór przyjechał z pocztówkami pamiątkowymi. I potem rozdawał w kopertach pocztówki te pamiątkowe. I ja te pocztówki – trzymałem. Co pan Doktór zapisał, to mi dał. I ja te pocztówki trzymałem. Pan Doktór mi dawał, a ja trzymałem. Te pocztówki. Koniec”30 . Powtarzanie słów służy w doświadczeniu oralnym wytwarzaniu mocy, jest integralną i w pełni funkcjonalną częścią działania słowem. Umożliwia podkreślenie tego, co ważne i co stanowi oś opowieści. Ułatwia porządkowanie werbalizowanych doświadczeń i nadanie im narracyjnej spójności dzięki własnym decyzjom: co jest ładne, co złe, co ciekawe, co się chce za pomocą własnych słów celebrować, a co odrzucić. Leonard nie tylko upaja się słowami „Doktór” i „pocztówki pamiątkowe”. Dzięki ich ciągłemu przywoływaniu tworzy stosowną hierarchię we własnej opowieści, wskazując jej głównych bohaterów. Interpretacja „dyktand” Leonarda pokazuje, że w kalendarzu często dokonuje on różnych autokorekt, analizując 30  Nasz Dom – „zrozumieć, porozumieć się, poznać”, t. 2, dz. cyt., s. 138.

175


176

własne wypowiedzi pod względem ich wartości: tego, czy są „ładne”, czy też dotyczą rzeczy „złych”, których nie chce przywoływać. Jak widać, jego opowieści nie mają nic wspólnego z „podawaniem wrażeń”. Są raczej świadomie tworzonymi werbalnymi dziełami, które Leonard na bieżąco ocenia i kategoryzuje za pomocą różnych kryteriów, również estetycznych, być może zastanawiając się, jak każdy opowiadacz, które z nich mogą zrobić odpowiednie wrażenie na słuchaczu. Wyraźnie celebruje też własną decyzję dotyczącą zapisu i jego odmowy („Nie podaję. To brzydkie. Nie warto!”31 , „Cofam! Albo i nie”32 , „Cofam. – Nie, nie cofam! To ładne jest”33 , „Cofam, bo to nie było ładne”34). Cofa lub wycofuje się z cofnięć, co Maria Falska cierpliwie odnotowuje jako integralną część jego wypowiedzi. Co więcej, chłopiec utożsamia nieraz dyktowanie ze spisaniem, zaznaczając, że czuje się pełnoprawnym autorem wpisów. W zapisku zatytułowanym Gołębie Leonard dyktuje: „Cofnę to. Nie pamiętam dobrze. Troszeczkę pamiętam. Nie bardzo. Ale będę pisał. Wczoraj widziałem, jak Olek gołębie kupił i puszczał, i puszczał ich do góry”35 . Z pierwszych zapisków Leonarda wynika, że nie bawił się z innymi dziećmi, co prawdopodobnie wynika także z tego, że – jak czytamy gdzie indziej – już w pierwszym dniu zostaje zapisany w tak zwanych sprawach 12 razy. Pierwszy zapis Leonarda w kalendarzu jest symptomatyczny. Chłopiec bowiem wydaje się werbalnie przetwarzać doświadczenie własnej samotności: „Ja się bawiłem sam. Sam. W konia dzikiego. Dokoła pompy latałem. Później sobie śpiewałem. 31  M. Falska, Nasz Dom – „zrozumieć, porozumieć się, poznać”, t. 1, dz. cyt., s. 216. 32   Tamże, s. 214. 33   Tamże, s. 213. 34   Tamże, s. 210. 35   Tamże, s. 217.


Śpiewałem sobie. – Podśpiewywałem sobie. – Później sobie koziołki fikałem. – A później sobie latałem. Tak sobie – koło płotu. Sam […]”36 . W drugim zapisie kalendarzowym Leonard w kilku zdaniach określa swoją pozycję w grupie, zaczynając historię obserwowanej zabawy od słów: „Oni się bawili w czarownice. Oni. Dziewczynki. A ja się patrzałem” [tamże]. Wypowiedzi kalendarzowe stają się prawdopodobnie dla Leonarda antidotum na wyobcowanie, a także tęsknotę za matką, która pojawia się w wielu jego opowieściach. Przywoływanie niedalekiej przeszłości wydaje się raczej pretekstem do radzenia sobie z teraźniejszością. Zapisując „automatycznie” doświadczenia Leonarda, Falska uznaje każde – niezależnie od tego, czy miały charakter fikcjonalny, czy faktyczny – za równie znaczące. To praktyka o tyle ciekawa, że różni się mocno od projektu obecnego w korczakowskim „Małym Przeglądzie”, w którym dominuje raczej zasada reprezentacji rzeczywistości i w którym fantazję uznaje się raczej za narzędzie infantylizacji dziecka niż sposób wzmacniania jego społecznej sprawczości i podmiotowości. Leonard, w przeciwieństwie do innych dzieci, chętnie opowiada własne sny, co do których nie możemy wcale być pewni, czy nie zostały przez niego na potrzeby opowieści wymyślone. Sny te pełne są złożonych znaczeń i wyobrażeń kulturowych, świadcząc dobitnie o tym, że wyobraźnia chłopca – w której często występują wątki religijne i eschatologicznie silnie związane z jednej strony z tradycyjną pobożnością mającą konkretny rodowód społeczny, z drugiej z uczuciem troski i podjęciem odpowiedzialności za matkę. I nie mają one nic wspólnego z tym, co dorosły Szczęsny określa na poły żartobliwie jako obronę przed cywilizacją i byciem człowiekiem.

To mi się śniła mamusia. Że była mamusia w pie-

kle, a ja mamusię goniłem. I od razu mamusia do kotła, 36   Tamże, s. 201.

177


gdzie się pieką dusze, wskoczyła. A później mamusia nie 178

wiedziała, że ja za tym kotłem stoję. I ja mamusię złapałem, i do nieba prowadziłem. Jak mamusię do nieba prowadziłem – wyrywała się, to ja łapałem, trzymałem mocno. A mamusia nie chciała iść do nieba.

Nie chciała iść do nieba.

Wyrywała się, uciekała znów do tego kotła, a ja

mamusię złapałem. Później ja złapałem i – znowuż prowadziłem do raju. Co w niebie jest. Taki ogród. A w tym ogrodzie owoce rozmaite. Gruszki. Same słodycze. I ja jadłem te słodycze. Mamusia nie chciała jeść. – I ja mówię: „Musi mamusia jeść!”. – A mamusia mówi: „Dlaczego – muszę?”. Ja mówię, że jak mamusia przyszła pierwszy raz, to niech mamusia je. A mamusia mówi: „Że pierwszy raz, to już muszę jeść?”. Ja mówię: „Tak”. Ja mówię – tak, a mamusia mówi – nie, to ja wziąłem za rękę mamusię, to jadła. Zrywała i jadła. I później już noc taka zaszła, i na całym niebie gwiazdy się palili. Anioły na trąbach grali. I jak oni grali, to wtedy najstarszy Lucyper – z piekła przyszedł, chciał zagrać. A ja nie dałem. I anioły wygonili tego Lucypera.

(„Coś ty w niebie robił?”) Leonard: Ja umarłem.

I moja mamusia umarła. Ja byłem aniołem w niebie, a moja mamusia w piekle. Ja byłem najstarszym aniołem w niebie. I anioły mnie pozwolili wyjść z nieba – po mamusię. I mamusia już była wciąż w niebie. – Koniec. – Już37.

Forma i treść Leonardowych opowieści mogą się wydać naiwne, zwłaszcza jeśli spojrzymy na nie jako na dyskursy autonomiczne, czyli ściśle piśmienne, które mają znaczyć w sposób niezależny od kontekstu ich wypowiadania 38 . Narracje często bezładnie krążą wokół wyimkowo przywoływanych działań lub osób przez chłopca obserwowanych. Nie ma w nich wyraźnej puenty, jasnego wskazania na emocje lub refleksje, które 37   Tamże, s. 205–206. 38   Zob. W.J. Ong, Oralność i piśmienność. Słowo poddane technologii, tłum. J. Japola, Warszawa 2011.


obserwacji towarzyszą. Trudno też zrekonstruować, dlaczego Leonard dyktuje do kalendarza takie, a nie inne okruchy własnego dnia, opowieściom bowiem nie towarzyszy odautorski metakomentarz lub wskazówka dotycząca jego intencji. Dominująca, oficjalna interpretacja Falskiej – sądząc z fragmentów umieszczonych w „Szkole Specjalnej” – ma prawdopodobnie charakter psychologiczny. Opowieści Leonarda – faktycznie mogące mu służyć jako kompensata dla własnego odosobnienia oraz poczucia odrzucenia przez rówieśników, na których życzliwe wysłuchanie początkowo nie może liczyć – w publicystyce traktowane są przez Falską jako klucze do tego, czego chłopiec nie ujawnia w codziennych interakcjach, a co stanowi istotny kontekst jego działań i doświadczeń. Dlatego w naukowym sprawozdaniu ze „Szkoły Specjalnej” Leonard opisany jest z dwóch perspektyw: własnych czynów (spraw, czyli głównie wykroczeń) i własnych opowieści, które odsłaniać mają ich właściwy kontekst, to jest bogaty, złożony i pełen czułości wobec matki świat wewnętrzny chłopca. A jednak trudno uznać te opowieści za prostą reprezentację jego psychiki. Leonard bowiem nie tyle opisuje własne, gotowe już doświadczenie, ile wydaje się tworzyć własną tożsamość za pomocą narracyjnych wyborów i tropów. Z tego względu częstym motywem jego kalendarzowych opowieści jest wygrana w grze lub zabawie z innym dzieckiem, zakończona triumfalnie stwierdzanym „ograniem”. Leonard lubi też osnuwać swoje historie wokół własnych, rzeczywistych lub fikcyjnych, zwycięstw. Dotyczy to także snów. „Wojsko – dyktuje Leonard. – Bo dzisiaj mi się w nocy śniło, że ja byłem najstarszy z wojska. Prowadziłem ich. Miałem szablę. Taką samą, jak mam. Tylko była złota tamta szabla. I miałem wojsko angielskie. Wojsko. I Oni mię się słuchali – te wojsko. […] Wszystko zwyciężyliśmy. – Kazarmę zwyciężyliśmy. I moje wojsko było ucieszone.

179


180

I ja byłem ucieszony, że zwyciężyłem”39 . Aby zrozumieć dobrze sposób, w jaki Leonard działa własnymi opowieściami, warto przywołać koncepcję Jerzego Trzebińskiego, zgodnie z którą opowieściowe narracje służą tworzeniu i wzmacnianiu tożsamości w przestrzeni relacji międzyludzkich za pomocą intersubiektywnych znaczeń. Celem takich narracji jest nadawanie swoim przeżyciom sensów kulturowych i ponowne, już symboliczne, ich przeżywanie za pomocą form werbalnych, które byłyby zrozumiałe dla słuchacza i które mogłyby go czynić uczestnikiem doświadczenia opowiadającego40 . W tym sensie opowieści, nawet tak krótkie jak te kalendarzowe, mają charakter sprawczy. Nie tyle pełnią funkcje przedstawieniowe, ile realnie tworzą tożsamości społeczne dzieci, nowe podłoże komunikacyjne, nowe praktyki interpretacji, pozwalając przekraczać bieżącą sytuację egzystencjalną – zarówno opowiadaczowi, jak i jego słuchaczom – i projektować nową. Maria Falska pozostaje rzecz jasna bardzo oszczędna w teoretyzowaniu tej sytuacji komunikacyjnej. Jej praktyki i sposoby myślenia śledzić można w sposób hipotetyczny i jedynie poszlakowy. W dziedzinie wszelkich tekstowych, przeznaczonych na zewnętrzny użytek wypowiedzi Falska jest enigmatyczna, ostatecznie godząc się, niezależnie od dzielących ją potem z Korczakiem różnic i rozluźnienia współpracy w latach 30., na przynależność w zasadniczych kwestiach do jego kierunku myślenia. Być może jednak kluczem do interpretacji tego, co udaje się jej zrozumieć i osiągnąć poprzez między innymi własną praktykę, w tym zapiski wspomnień dziecięcych, jest fragment z listu do Jana Pięcińskiego z roku 1931. W liście tym Falska powołuje się na praktykę spisywania wspomnień dziecięcych jako tę, która dużo jej dała 39  Nasz Dom – „zrozumieć, porozumieć się, poznać”, t. 2, dz. cyt., s. 127. 40   Zob. Narracja jako sposób rozumienia świata, red. J. Trzebiński, Gdańsk 2001.


do myślenia. A jednak dziecięce historie nie są w nim ukazane w roli klucza do badania psychiki dziecka oraz jego wychowania. Przeciwnie – mają charakter wyraźnie sprawczy, choć niekoniecznie przewidziany przez dzieci, stają się bowiem narzędziem rewidowania i korygowania własnych założeń wychowawczych. A także są ważną inspiracją do szerszej refleksji na temat społecznej sytuacji placówki oraz tego, z jak cennym zapleczem społecznym dzieci przychodzą do internatu, a także w jaki sposób – i czy w ogóle – mogą to zaplecze zachować. Trudno przeczyć temu, że Falska jest cały czas świadoma walorów naszodomowego wychowania i w liście do Pięcińskiego to podkreśla. Jednocześnie jednak podejmuje ostrą rewizję przyzwyczajeń, które placówka może, jej zdaniem, w swoich wychowankach tworzyć, zwłaszcza w związku z dobrostanem finansowym w latach 30., przez który – jak narzeka Falska w tym samym liście – rzeczy przestają być szanowane tak jak niegdyś, bo skoro coś się dzieciom popsuje, to „dadzą nowe”. „Trzeba – przywołuje zdanie jednego z wychowanków – żeby dużo dzieci przeszło przez Nasz Dom, żeby złych przyzwyczajeń się oduczyli, nabrali wstrętu, ale nie trzeba, żeby długo byli, żeby nie przyzwyczaili się do tego, że wszystko powinni mieć gotowe, i żeby nie nabierali ambicji, że zostać rzemieślnikiem – to coś poniżającego”41 . Nasz Dom – twierdzi przywoływany w liście przez Falską Piotrek W. – to miejsce stosowniejsze dla dzieci młodszych i to tylko na „byle parę dziecinnych lat”, żeby nie zapomniały, „jakie jest życie”, a „dobre wspomnienie na całe życie zostanie”.

Gdy dzieci pisały – pisała dalej Falska – dykto-

wały mi wspomnienia swoje, stałym zjawiskiem było, że wszystkie czynności starszych, o których opowiadały, podawane były – jako „my”. 7-letni Staś Pyszkowski. Opowiadając o śmierci matki (miał wtedy 5. rok) podawał: my kupiliśmy trumnę (kłopoty – bo nie mieliśmy na trumnę), 41  M. Falska, list do Jana Pięcińskiego z 2. poł. maja 1931 r., dz. cyt., s. 267.

181


my poprosiliśmy sąsiada o wóz, my [podkr. MR]. – Dziecko 182

w sferze proletariackiej – poczuwa się do współodpowiedzialności – za to, co starsi robią, współpracuje, współżyje w tych warunkach, jakie „naprawdę są”, dzieli troski, cieszy się powodzeniem, godzi się z brakami, bo rozumie wszystko. – Jaką dziecinną zabawką, jakim szychem – jest każdy „samorząd” szkolny czy internatowy – w porównaniu z żywą mową życia środowiska – przyrodzonego dziecku 42 .

Falska oczywiście daleka jest od prostego wniosku w postaci apologii kolektywistycznego życia środowisk robotniczych i krytyki indywidualistycznych, odspołecznych tendencji, które mogły rozpowszechnić się w internacie, zwłaszcza w związku z jego rosnącym dobrobytem. A jednak w świetle tych słów Nasz Dom jako instytucja, w którą wierzył Korczak – miejsce, w którym można stworzyć i wypróbować nowe wzorce społecznego funkcjonowania jednostki – staje się problematyczny. „Nasz Dom – pisze Falska w sposób bardzo mocny i wyraźnie polemiczny wobec koncepcji korczakowskiej – nie tworzy «nowego człowieka» […]. Nie można stworzyć «wylęgarni» nowego człowieka […]. Nie lubię – gdy ktoś określa internat jako «małe społeczeństwo». […] To nie jest nawet kolektyw. To jest zbiorowisko – luźnie ze sobą powiązanych jednostek przypadkowo skupionych na jednym terenie”43 . Atmosferę Naszego Domu Falska określa jako atmosferę sanatorium – miejsca służącego raczej rekonwalescencji i odpoczynkowi od świata zewnętrznego – niż placówki, która ma do niego przygotować, jednocześnie umożliwiając zmianę świata zewnętrznego na lepsze. W świetle tych wniosków nieco innego charakteru nabierają wszelkie spisane opowieści dziecka. Przestają być dokumentem, kluczem do świata dziecięcego, narzędziem procesu wychowawczego 42   Tamże, s. 268. 43   Tamże, s. 271–272.


inicjowanego i ostatecznie kierowanego przez dorosłych. Zapiski te stają się śladami historii rzeczywistych podmiotów projektu wychowawczego, których głos i doświadczenie życiowe potrafi dokonać rewizji podstawowych przekonań wychowawców. W świetle tych świadectw Maria Falska okazuje się być może nie tylko empatyczną słuchaczką: kimś, kto potrafi odnaleźć w społeczności dziecięcej coś innego niż projekt kolektywnego życia. Potrafi ona raczej dostrzec dzieci jako konkretne osoby o mocno partykularnych, osobistych i głęboko subiektywnych doświadczeniach i formach ekspresji, które projektowi temu stawiają opór i które w rzeczywistości pozostają względem siebie w stosunkach nie tylko „luźnych”, lecz także „przypadkowych”, bo częściowo wymuszonych sytuacją instytucjonalną. Być może Falska jest także słuchaczką gotową wyprowadzić najradykalniejsze konsekwencje z projektu upodmiotowienia dzieci, pozwalającą ich opowieściom działać w sposób nieprzewidziany w projekcie wychowawczym, a siebie samą pozostawiającą raczej w świecie sprzeczności i wątpliwości niż jakichkolwiek wniosków. Być może, choć stawiam to jako hipotezę wartą szerszych badań, postulowane przez Janusza Korczaka twórcze „nie wiem” w stosunku do dziecka 44 okazuje się w jej przypadku raczej powodem sceptycyzmu niż entuzjastycznej wiary w otwarcie się na nowe sytuacje poznawcze i etyczne oraz wynikające z niewiedzy możliwości projektowania lepszego społeczeństwa. Ogromnie dziękuję Pani Marcie Ciesielskiej z Korczakianum za wszechstronne i inspirujące konsultacje, materiały oraz wiele wysiłku w redakcję i uściślenie faktografii obecnej w moim tekście. A także Pani Zuzannie Sękowskiej i Pani Teresie Skudniewskiej za entuzjastyczną pomoc w podróżach archiwalnych. 44   J. Korczak, Jak kochać dziecko. Internat. Kolonie letnie. Dom Sierot, red. E. Cichy, Warszawa 2013, s. 9, http://brpd.gov.pl/sies/default/files/jak_ kochac_dziecko_internat.pdf (25.07.2019).

183


Agnieszka Witkowska-Krych 184

Nasz Dom Sierot, czyli obecność i praca Janusza Korczaka wśród dzieci polskich i żydowskich

Każdy człowiek gdzieś się rodzi, gdzieś wzrasta, później dokądś, często niejednokrotnie, się przeprowadza, czyli najpierw wyprowadza i później wprowadza, oswajając wcześniej nieznaną przestrzeń i stwarzając dla siebie nowe miejsce do życia, inne niż ten pierwszy dom rodzinny. Tworzy to miejsce samemu, czasem z kimś, a nierzadko także dla kogoś, kto przestrzeni takiej potrzebuje. Tworzy dom. Janusz Korczak (czyli Henryk Goldszmit, od początku 1900 roku używający swojego literackiego pseudonimu równolegle z rodowym imieniem i nazwiskiem) jest właśnie przykładem twórcy czy też współtwórcy nowych domów. Jest tym, dzięki któremu marzenie o lepszym losie potrzebujących zmieniło się w konkretny plan działania, a z czasem zmaterializowało się w postaci dwóch szczególnych placówek wychowawczych, czyli Domu Sierot, przeznaczonego dla dzieci żydowskich, i Naszego Domu, w którym żyć i wzrastać miały robotnicze dzieci polskie. Zanim jednak pomysł ten stał się rzeczywistością, Korczak zdążył jeszcze zdobyć konieczne doświadczenie, mając zapewne przy tym okazję po wielokroć zapytać samego siebie, czy wychowywanie jest na pewno tym, czym chce się zajmować. Niezwykle kuszące jest użycie tutaj słowa „poświęcić się”, aczkolwiek wydaje się, że byłoby ono ostatnim, którym Korczak w kontekście swoich decyzji by się posłużył. W Pamiętniku w ostatnich miesiącach życia napisał: „Winienem wiele miejsca poświęcić ojcu: realizuję


w życiu to, do czego on dążył”1 . Zatem, parafrazując i rozszerzając: realizował plan naprawy choćby skrawka świata 2 , nie w afekcie, ale metodycznie, świadomie i bez zbędnych zrywów z krótką datą ważności pracował na rzecz tego, co wydawało mu się ważne. Dojrzewanie do tego rodzaju działania było procesem, ale zaczęło się bardzo wcześnie, bo już w latach nastoletnich, kiedy ów śmiały plan naprawy świata był przez młodego Henryka Goldszmita, jeszcze ucznia rosyjskiego gimnazjum, werbalizowany i prezentowany szerszej publiczności. Ów „durny i chmurny” okres burzy i naporu stanowił bowiem dlań czas intensywnego rozwoju intelektualnego, lektur i obserwacji, których efektem były felietony dotyczące bolączek społecznych publikowane w prasie (w tym humorystycznej). O tym, że Korczak marzył o zmianie świata już jako szkolniak, dowiadujemy się także z przedmowy do jednej z bardziej znanych jego książek przeznaczonej dla młodych czytelników (czyli Króla Maciusia Pierwszego), w której to autor – odwołując się do swojego dziecięcego zdjęcia wydrukowanego tuż po stronie tytułowej – umieścił takie oto wyjaśnienie: „Więc kiedy byłem taki, jak na tej fotografii, sam chciałem zrobić wszystko, co tu napisane. A potem zapomniałem i teraz jestem już stary. I już nie mam ani czasu, ani sił, żeby wojny prowadzić i do ludożerców jeździć”3 . Tę deklarację dotyczącą zaniechania podejmowania prób zmiany świata datować można na wczesne lata dwudziestolecia międzywojennego, choć tak naprawdę… 1  J. Korczak, Pamiętnik i inne pisma z getta, przyp. M. Ciesielska, posł. J. Leociak, Warszawa 2012, s. 122. 2   Więcej o Józefie Goldszmicie i jego dokonaniach w publikacji J. Goldszmit, J. Goldszmit, O prawo do szacunku. Wybór pism, oprac. B. Wojnowska, M. Sęczek, Warszawa 2017. 3   J. Korczak, Dzieła, t. 8, red. nauk. H. Kirchner, oprac. tekstów E. Cichy, przyp. M. Ciesielska, R. Waksmund, Warszawa 1992, s. 7.

185


186

wcale nie należy jej wierzyć. O tym, że rzeczywistość, nawet – a może właśnie szczególnie – w swoim niezbyt atrakcyjnym wydaniu, była dla Korczaka niezwykle interesująca, świadczą chociażby jego wędrówki po ciemnych zaułkach Warszawy. Pisał o nich w krótkich reportażach dotyczących wizyt w ubogich domach na Powiślu, Woli czy Starówce. Ludzi tam poznanych, zdecydowanie gorzej sytuowanych niż on sam, „opisywał z pokorą i bez poczucia wyższości”4 , starając się współbyć czy też współodczuwać, nie zaś oceniać. O innym jeszcze doświadczeniu nędzy pisał w gettowym Pamiętniku: „Zawsze tam, gdzie łatwo o guzy i sińce. Szczenięciem byłem, gdy pierwsza rewolta i pukanina. Były noce bezsenne i tyle kozy, ile trzeba młodziakowi pokazać, by z gruba bodaj utemperować. – Potem wojna. Taka sobie. Trzeba jej było szukać daleko, za górą uralską, za morzem bajkalskim, poprzez Tatarów, Kirgizów, Buriatów aż do Chińczyków. O wieś mandżurską TaołajDżou oparłem się i znów rewolucja. Potem krótki niby spokój. Wódkę piłem, owszem, nieraz na kartę stawiałem życie, nie zmięty papierek”5 . Żył zatem wówczas pełnią życia, może nawet ryzykował, a przynajmniej tak myślał o sobie w czasie pisania o odległej już wtedy przeszłości. Droga zawodowa, którą obrał, była naturalną kontynuacją tradycji medycznych w rodzinie. Dziadek Korczaka, Hersz Goldszmit, po którym Henryk znany jako Janusz otrzymał imię, był wszakże lekarzem w Hrubieszowie. Po ukończeniu studiów na Cesarskim Uniwersytecie Warszawskim Korczak w 1905 roku podjął pracę – na stanowisku lekarza miejscowego6 4   M. Szczygieł, Czapka z głowy, reporterze w: tenże, 100/XX. Antologia polskiego reportażu XX wieku, t. 1, Wołowiec 2014, s. 25. 5   J. Korczak, Pamiętnik i inne pisma z getta, dz. cyt., s. 11. Mowa tu o wrzeniu rewolucyjnych 1904–1905 roku, a dalej o wojnie rosyjsko-japońskiej. 6   Tzw. asystent (pomocnik ordynatora) pełniący – jako mieszkający


w żydowskim Szpitalu Dziecięcym Bersohnów i Baumanów, który mieścił się pod adresem Sienna 60/Śliska 51. W placówce tej, w ambulatorium, udzielał pomocy dzieciom „bez różnicy wyznania”, co dało mu szansę przyglądać się zarówno żydowskim, jak i polskim pacjentom. Sam wychowany w spolonizowanej w dużym stopniu rodzinie, nie miał zbyt wielu okazji przebywania z dziećmi pochodzącymi z tradycyjnych rodzin żydowskich. Szpital dał mu możliwość, by poznać je lepiej. „Miasto wyrzuca mi dzieci, jak muszelki, a ja nic – tylko dobry jestem dla nich. – Nie pytam się ich ani skąd, ani na jak długo, ani dokąd, z pożytkiem czy szkodą dla ludzi”7 . Nie jest to jednak praca, w której Korczak odnosi jedynie sukcesy i z której czerpie nieustającą satysfakcję. Stanowi ona dla niego również źródło bolesnych obserwacji i wzniosłych refleksji. W późniejszych, powstałych w getcie ocalonych materiałach czytamy wszakże: „Szpital pokazał mi, jak godnie, dojrzale i rozumnie umie umierać dziecko”8 . Każde dziecko. W czasie studiów i pracy lekarskiej na Siennej Korczak wyjechał kilkukrotnie na wieś z dziećmi w ramach działalności Towarzystwa Kolonii Letnich. Dwa pierwsze wyjazdy (w 1904 i 1907 roku) spędził z chłopcami żydowskimi w okolicach Małkini, kolejny zaś (w 1908 roku) z chłopcami polskimi w okolicach Ostrołęki. Literackim ukoronowaniem tych wyjazdów były dwa cykle paradokumentalnych obrazków. Pierwszy zbiór, oparty na doświadczeniach pracy z dziećmi żydowskimi, nosi tytuł Mośki, Joski i Srule (1910), drugi zaś pisany na kanwie przebywania w towarzystwie dzieci polskich – Józki, Jaśki i Franki (1911). Można przypuszczać, że to właśnie te wyjazdy stały się jednym z powodów, dla których Korczak zdecydował się porzucić medycynę szpitalną na miejscu – stały dyżur. 7   Tamże, s. 48. 8   Tamże, s. 151.

187


188

i zamienić ją na całościową, wielowymiarową, długofalową pracę na rzecz dzieci osieroconych i opuszczonych. A nadarzyła się ku temu doskonała okazja, ponieważ współpracownikiem Korczaka w Szpitalu Dziecięcym Bersohnów i Baumanów był doktor Izaak Eliasberg, dermatolog, zaangażowany w prace Towarzystwa „Pomoc dla Sierot”, które za cel stawiało sobie wsparcie żydowskich dzieci opuszczonych. Korczak dołączył do tej organizacji w 1909 roku i z czasem wraz z pracującą tam Stefanią Wilczyńską stanął na czele zespołu, który podjął się organizacji nowoczesnego domu wychowawczego dla dzieci żydowskich. I tak, w 1912 roku przy ulicy Krochmalnej 92 otwarty został Dom Sierot. Instytucja ta zaprojektowana jako sierociniec była w istocie kliniką czy też ośrodkiem badawczym, w którym poza zaspokajaniem podstawowych potrzeb wychowanków zajmowano się badaniem dzieci i analizą danych dotyczących ich rozwoju. Z czasem zaczęto nawet kształcić własnych wychowawców dzięki bursie 9 , do której przyjmowano młodych ludzi chcących w przyszłości poważnie zająć się wychowywaniem cudzych, często całkiem niczyich dzieci. Dom Sierot, poza tym, że miał stricte wychowawczy (dla dzieci) czy też edukacyjny (dla bursistów) charakter, był także przykładem republiki, w której wspólnymi siłami i za ogólną zgodą zaimplementowane zostały zasady nowoczesnego, 9   Bursiści w zamian za kilka godzin codziennej pracy w Domu Sierot mogli tam mieszkać, przyglądać się i uczestniczyć w funkcjonowaniu placówki. Byli to studenci chcący w przyszłości zajmować się pracą wychowawczą, którzy mieli obowiązek równoległego kształcenia się lub kontynuowania nauki w instytucjach zewnętrznych. Początkowo bursa przyjmowała dawnych wychowanków, z czasem mogły tam wstąpić również osoby z zewnątrz. Bursa działała zarówno w Domu Sierot, jak i w Naszym Domu. Nieliczni z bursistów mieli nawet okazję, by praktykować w obu placówkach.


demokratycznego państwa. Ta ekstrawagancja była możliwa, ponieważ Dom Sierot pozostawał – jako instytucja finansowana w większości ze środków członków Towarzystwa „Pomoc dla Sierot” i jedynie subsydiowana przez organy państwowe i samorządowe – w dużej mierze niezależny od zewnętrznych wpływów. O tym, jakie zasady obowiązywały na Krochmalnej 92, przeczytać można nie tylko we wspomnieniach dawnych wychowanków, lecz także w programowej tetralogii Korczaka pod tytułem Jak kochać dziecko. Szczegółowo opisane zostały tam tak generalne normy, jak i bardziej szczegółowe przepisy, na których swoje funkcjonowanie opierał Dom Sierot. Na nieomal identycznych podwalinach ideowych i organizacyjnych zbudowany został, założony w 1919 roku w Pruszkowie (później przeniesiony na Pola Bielańskie) i kierowany – przy współpracy Korczaka – przez Marię Falską, Zakład Wychowawczy „Nasz Dom” przeznaczony dla dzieci polskich pochodzących z rodzin robotniczych. W Domu Sierot Korczak pełnił funkcję dyrektora, w Naszym Domu pojawiał się regularnie i był bliskim współpracownikiem Falskiej, mając realny wpływ na kształt i sposób pracy placówki. O chęci kontaktu Korczaka z dziećmi ponad religijnymi czy narodowościowymi podziałami świadczy także jeszcze jedna, niezwykła inicjatywa. Mowa mianowicie o gazecie, którą pod auspicjami i przy wsparciu „Naszego Przeglądu” powołał do istnienia. Czasopismo to, noszące tytuł „Małego Przeglądu”, wychodziło co prawda jako dodatek do gazety żydowskiej (wydawanej w języku polskim), ale łamy swoje otwierało dla wszystkich – znów „bez różnicy wyznania” – dzieci, które chciały podzielić się z innymi swoimi przygodami, wątpliwościami czy zmartwieniami. Trudno dokładnie i rzetelnie prześledzić, a tym samym także w krótkich słowach streścić, jakość i intensywność kontaktów między żydowskimi i polskimi czytelnikami (a częściowo także współredaktorami)

189


190

„Małego Przeglądu”, dość jednak, by powiedzieć, że kontakty te dla wielu młodych osób były istotną częścią dorastania i procesu nauki o świecie i ludziach. W praktyce grupka nieżydowskich współpracowników (a zapewne i czytelników) nie była wielka, jednak wyraźnie zaznaczyła swoją obecność w historii pisma10 . Korczak stworzył im przestrzeń, dał też szansę, by bez ingerencji dorosłych mogli dyskutować na tematy niełatwe, takie jak antysemityzm czy różne zapatrywania polityczne. Uczestnictwo w tworzeniu „Małego Przeglądu”, jak Korczak zapewne przypuszczał i co okazało się po czasie, zaowocowało. „Tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono”11 – napisała później poetka. Wcześniej zaś Lejzor Czarnobroda, międzywojenny współpracownik „Małego Przeglądu”, a podczas wojny więzień warszawskiego getta, uzyskał pomoc od rodziny Igora Newerlego, następcy Korczaka na stanowisku redaktora naczelnego „Małego Przeglądu”. Pomoc ta niestety ostatecznie nie uratowała mu życia12 , ale być może choć na chwilę przywróciła wiarę w człowieczeństwo. Obecność Korczaka w Domu Sierot i w Naszym Domu była przez wiele lat równoległa, choć nierówna. Pisała o tym jedna z naszodomowych wychowanek: „Co tygodnia [co tydzień] przyjeżdżał do nas [do Pruszkowa] Janusz Korczak, 10  Warto zajrzeć do co najmniej dwóch publikacji dotyczących „Małego Przeglądu”; pierwszej opowiadającej historię przyjaźni polskich i żydowskich korespondentów noszącej tytuł Marysia i Jojne, czyli o polsko-żydowskich sprawach w „Małym Przeglądzie” Janusza Korczaka, oprac. O. Szelc, Warszawa 2007, oraz monografii A. Landau-Czajki, Wielki „Mały Przegląd”. Społeczeństwo i życie codzienne w II Rzeczypospolitej w oczach korespondentów, Warszawa 2018. 11  W. Szymborska, Minuta ciszy po Ludwice Wawrzyńskiej w: tejże, Wybór wierszy, Warszawa 1973, s. 25–26. 12   J. Abramow-Newerly, Lwy mojego podwórka, Warszawa 2018, s. 126–127.


nazywany po prostu Panem Doktorem. Resztę dni tygodnia przebywał w Domu Sierot”13 . Osobą, która swoje życie – podobnie jak Korczak – przez pewien czas dzieliła między dwa domy, była Lucyna Terpiłowska, początkowo wychowanka, a później pracownica w Naszym Domu, w międzyczasie zaś również bursistka Domu Sierot. Być może dzięki możliwości przyglądania się obu instytucjom na przestrzeni nieco dłuższego czasu mogła ona zauważyć pewne, dość jednak istotne, różnice między oboma Domami. Pisała o nich po latach:

Pani Maryna chciała Dom na Bielanach otworzyć

na oścież. Udostępniła domową bibliotekę dzieciom dzielnicy. Do prowadzonej w Naszym Domu szkoły przyjmowała dzieci z Bielan. Również do naszej świetlicy przyjmowała dzieci z zewnątrz. Korczak natomiast był temu przeciwny. Chciał, aby Nasz Dom zachował atmosferę domu rodzinnego, jego intymność, żeby nie stał się „przechodnim podwórkiem”14 .

Ona sama, prawdopodobnie jak większość dzieci bielańskich, podzielała zdanie Korczaka: „Uważałam, że wychowankowie powinni brać udział w pracy społecznej wraz z rówieśnikami, ale poza zakładem – w swych szkołach, drużynach harcerskich, w samorządzie szkolnym i świetlicy. Dom natomiast niech mają swój własny, tylko dla siebie”15 . Nazwa „Nasz Dom” z jednej strony przypominała wychowankom i pracownikom o odpowiedzialności za to miejsce, z drugiej zaś stanowiła obietnicę integralności, intymności i bezpieczeństwa. Niełatwo było z tego luksusu rezygnować, nawet w imię potrzeb okolicznych mieszkańców.

13   M. Taboryska, Pan Doktór w Naszym Domu w: Wspomnienia o Januszu Korczaku, oprac. L. Barszczewska, B. Milewicz, Warszawa 1981, s. 61. 14   L. Terpiłowska-Woźnicka, W Pruszkowie i na Krochmalnej w: tamże, s. 67. 15   Tamże, s. 68.

191


192

Korczak potrafił atmosferę domu stworzyć czy też na bieżąco stwarzać, zarówno w Domu Sierot, jak i w Naszym Domu. Na Krochmalnej miał dla dzieci więcej czasu, na Bielanach krótkie chwile przeznaczone dla wychowanków chciał wykorzystać jak najbardziej efektywnie. Na przykład opowiadając bajki, co nawet na dorosłych współpracownikach robiło ogromne wrażenie. Jeden z nich wspominał po latach:

Dzieci usadawiały się, jak mogły. Każde dziecko

chciało być jak najbliżej Korczaka. Siadały na krzesłach, stołach, a nawet kładły się na podłodze. Korczak opowiadał jedną i tę samą bajkę w różnych wersjach. Dlatego też nie było, tak częstego u dzieci, podpowiadania dalszego, słyszanego już kiedyś ciągu bajki, bo nikt nie wiedział, czy teraz nie będzie właśnie inaczej16.

Opowiadanie tych samych, ale za każdym razem jednak trochę różnych, bajek przez Korczaka, zarówno w Domu Sierot, jak i w Naszym Domu, było jedną z technik wychowawczych. Paralelnie do niej stosowano inną, także blisko związaną ze słowem mówionym, mającą charakter na poły terapeutyczny. Było to mianowicie… słuchanie wspomnień wychowanków, które zgodnie ze swoją wolą i ochotą mieli prawo przekazać wychowawcom. Opowieści te były, zasadniczo bez ingerencji słuchającego, notowane w ich oryginalnym kształcie i przechowywane w archiwum jako cenny materiał badawczy17 . Wybór tego rodzaju historii pochodzących z Naszego Domu ukazał się drukiem 18 . Teksty te przetrwały, w przeciwieństwie 16   S. Żemis, Korczakowska noc w: tamże, s. 109. 17   Więcej o gromadzonym w opisany sposób materiale badawczym w innych tekstach w niniejszym tomie. Zob. M. Rakoczy, „Dwa sny chcę podać” – Leonard dyktuje kalendarz Naszego Domu; P. Kubkowski, Radosne latanie i rytmiczny marsz. O rekreacjach Naszego Domu. 18   Zob. Wspomnienia z maleńkości dzieci Naszego Domu w Pruszkowie w: M. Falska, Nasz Dom – „zrozumieć, porozumieć się, poznać”, t. 1, wyb. i oprac.


do zapewne zbieranych w międzywojniu wśród dzieci z Krochmalnej podobnych relacji. Po tych dzieciach zostało jednak coś innego, coś, co jednoznacznie odwołuje się do Wspomnień z maleńkości. W 1941 roku, kiedy żydowski Dom Sierot w związku z zarządzeniami Niemców okupujących Warszawę znajdował się już w granicach getta, wśród wychowanków zebrano podobne relacje. Ponad 20 krótkich historii nowo przybyłych do Domu Sierot dzieci19 jest z jednej strony jedynym dowodem na istnienie ich i zapisujących ich słowa młodych pracowników sierocińca, z drugiej zaś kolejną nitką, która splata historie obu korczakowskich domów i pokazuje, że pomimo tużprzedwojennego oddalenia się Korczaka od Naszego Domu, odcięcia się od prac na Bielanach i poszukiwania nowej drogi pewna bliźniaczość została utrzymana. Utrzymany został też – nawet jeśli mniej ścisły, to jednak stały – kontakt, przetrwało także poczucie solidarności. Okazji do zademonstrowania solidarności w praktyce dostarczył już wrzesień 1939 roku, kiedy dzieci z Naszego Domu, w którym urządzono wówczas szpital wojskowy, zostały przeniesione do budynku w – podobno – bezpieczniejszej dzielnicy. Pisała o tym jedna z wychowanek: „W czasie bombardowania Warszawy […] ewakuowano nas z Bielan na Wolę na ul. Wolność. Koszmarne dni spędzone w większości w piwnicy. Głód straszny. […] Wtedy zjawił się Pan Doktor w mundurze oficera polskiego z pięknym, wielkim bochenkiem chleba. Skąd zdobył, dotąd nie wiem”20 . Chleb ten, wówczas na wagę złota, na pewno przydałby się również na Krochmalnej, M. Ciesielska, B. Puszkin, Warszawa 2007, s. 95–128. 19   Więcej o tych materiałach w artykule A. Witkowskiej[-Krych], Wspomnienia z maleńkości, „Cwiszn. Żydowski Kwartalnik o Literaturze i Sztuce” 2010, nr 1–2, s. 144–149. 20  H. Wróbel, Wspomnienia w: Nasz Dom 1919–1989. Kronika, listy, wspomnienia, fotografie, red. Z. Kowalska, Z. Bobrowski, Warszawa 1989, s. 67.

193


194

gdzie mieszkała ponad setka żydowskich sierot. Trafił jednak do dzieci z Naszego Domu, czasowo pozbawionych własnej przestrzeni, nie tylko jako pożywienie, ale też jako dowód pamięci i odpowiedzialności za słabszych, wtedy bardziej potrzebujących wsparcia. Czas okupacji Warszawy był dla obu placówek niezmiernie trudny. Nasz Dom po krótkotrwałym pobycie na Woli wrócił na Bielany i zaczął organizować swoje życie od nowa, Dom Sierot zaś, w związku z utworzeniem getta dla żydowskich mieszkańców Warszawy, musiał się do niego przenieść, zwiększając zresztą w międzyczasie prawie o połowę liczbę swoich podopiecznych. Potem musiał przeprowadzić się znów, tym razem w okolice południowej granicy getta, do budynku przy Siennej 16. Kontakty obu placówek były wówczas zapewne rzadsze, choć nie zanikły. Dzięki działającym w Warszawie telefonom można było rozmawiać „ponad murem”, a dzięki możliwości przekupywania strażników pilnujących getta dało się z niego od czasu do czasu wyjść. Korczak rzeczywiście kilkukrotnie opuszczał żydowską dzielnicę zamkniętą i szedł na Bielany. O czym rozmawiał z Falską? Co opowiadał przebywającym w Naszym Domu dzieciom? Nie wiemy. Wiemy jednak, że to właśnie ona chciała zorganizować dla niego pomoc, a nawet miejsce do życia po tak zwanej stronie aryjskiej. Podobno zadbała o bezpieczne lokum. Nie było jednak możliwe przeprowadzenie tam wychowanków Domu Sierot – a jeśli tak, to na pewno nie wszystkich, albowiem ich liczba zbliżała się wtedy już do dwóch setek. Zresztą czy Falska w ogóle mogła przypuszczać, że Korczak zgodziłby się na taką propozycję? Prawdziwy kapitan nie opuszcza tonącego statku, nie będąc pewnym, że wszyscy są bezpieczni. Korczak pozostał w getcie do 5 sierpnia 1942 roku, czyli do chwili deportacji Domu Sierot „na wschód, do pracy”, jak deklarowali Niemcy. Po wyprowadzeniu obecnych na Siennej 16


ludzi do budynku, w którym mieścił się sierociniec, wrócili pracujący wówczas poza gettem (na tak zwanej placówce) trzej starsi wychowankowie i wychowawca. To zapewne dzięki ich rozsądkowi i odwadze udało się uratować pozostawiony w budynku Pamiętnik Korczaka oraz inne jego pisma, a później przekazać je do żoliborskiego domu Igora Newerlego. Stamtąd zaś, po aresztowaniu Newerlego 8 stycznia 1943 roku, jego żona – Barbara Abramow – zaniosła spuściznę po Korczaku do kierowniczki zakładu wychowawczego na Bielanach 21 , czując, że tam znajdzie się dla dokumentów bezpieczne miejsce. I rzeczywiście, zamurowane w jednej ze ścian budynku przetrwały wojenną zawieruchę. Ostatnie teksty Korczaka znalazły, przynajmniej na jakiś czas, dom dla siebie. Potem trafiły do tworzonego społecznie Archiwum Korczakowskiego, a ostatecznie do Korczakianum, będącego częścią Muzeum Warszawy, czyli muzeum miasta, o którym Korczak właśnie w Pamiętniku pisał: „Warszawa jest moja i ja jestem jej. Powiem więcej: jestem nią. […] Warszawa była terenem czy warsztatem mojej pracy, tu miejsca postoju, tu groby”22 . Tu także domy, zaczynając od rodzinnego przez te, w których pracował 23 . Nasz Dom i Dom Sierot poza wieloma podobieństwami i obecnością ludzkiego ogniwa spajającego, jakim był niewątpliwie Janusz Korczak, łączy coś jeszcze innego, lokującego się na styku analizy doświadczenia i… języka. Bielański Nasz Dom 21  List Igora Newerlego do Zarządu Głównego Związku Literatów Polskich w Warszawie z 12.03.1952 r. w: J. Zieliński, Szkatułki Newerlego, Warszawa 2012, s. 137. Barbara (z d. Szejnbaum) Abramow była wychowanką Domu Sierot. 22  J. Korczak, Pamiętnik i inne pisma z getta, dz. cyt., s. 38. 23  Korczak, już w getcie, na własne życzenie trafił na miesiąc do placówki noszącej nazwę Głównego Domu Schronienia, przy ul. Dzielnej 39, największego i najtragiczniejszego sierocińca w warszawskiej dzielnicy zamkniętej.

195


196

był wszakże również „domem sierot”, żydowski Dom Sierot zaś w świadomości swoich wychowanków funkcjonował zapewne jako „nasz dom”. To, co dla pracowników i mieszkańców obu placówek było najważniejsze i zdecydowanie najbardziej przez nich cenione, to właśnie owa bezprzymiotnikowa, nie sieroca, nasza czy wasza, ale prawdziwa domowość. Czyli to, co dla obu Domów – także na poziomie nazwy – było wspólne.

Wychowankowie Naszego Domu w sypialni. Fot. Archiwum Naszego Domu


Marcin Gołąb 197

„Znałem imię każdego psa, a było ich wtedy w Domu nie mniej niż nas”. Powojenne losy Ośrodka Wychowawczego RTPD „Nasz Dom” im. M. Falskiej oraz Domu Młodzieży im. F. Dzierżyńskiego

Po powstaniu warszawskim mieszkańcy Naszego Domu skierowani zostali do Sokolnik koło Myszkowa. Tam, w niewielkim budynku szkoły, pod opieką i kierownictwem Aleksandry Staszewskiej, nazywanej przez wszystkich panią Oleńką, przetrwali pięć trudnych jesienno-zimowych miesięcy przełomu lat 1944 i 1945. Bez większych zapasów i z ograniczonymi środkami finansowymi Nasz Dom był zdany na łaskę wsi, której mieszkańcy sami cierpieli niedostatek podwójnego – kalendarzowego i wojennego – przednówka. Kiedy wojna dobiegła końca, wobec napiętej sytuacji we wsi wywołanej przejściem przez nią wojsk radzieckich wychowankowie wraz z opiekunami wyjechali z Sokolnik na saniach. Sześcioosobowy personel na czele z panią Oleńką, 33 młodsze dzieci oraz młodzieży do pomocy (4 osoby) trafili do majątku Biała Wielka koło Lelowa, nieopodal Sokolnik. Nowym kierownikiem Naszego Domu został 32-letni wychowawca, Zdzisław Sieradzki. Na Bielany, do Smoszewa i w świat Pozostałych 67 wychowanków wraz z wychowawcami i personelem (12 osób) 6 marca 1945 roku dotarło koleją


198

do Włoch pod Warszawą, skąd przez najbliższych kilka dni byli przewożeni furmankami na Bielany. Dawni mieszkańcy gmachu przy placu Konfederacji nie wrócili jednak do swoich łóżek, ponieważ budynek był zajęty przez polskie wojsko. Przez pierwsze 10 dni dzieci wychowawcy i personel byli stłoczeni w dwóch pokojach zaoferowanych im przez lokalny oddział Polskiego Czerwonego Krzyża. Następnie ulokowano ich w prywatnych mieszkaniach zarekwirowanych przez wojsko, znajdujących się w budynku przy ulicy Efraima Schroegera 72, będących częścią osiedla Zdobycz Robotnicza. Miejsca było jednak wciąż za mało, mieszkania były nieprzystosowane do grupowego użytkowania, poza tym brakowało mebli, pościeli, bielizny i odzieży. Wychowankowie chodzili głodni. Niekiedy żywności w postaci zupy i chleba dostarczał ksiądz Zygmunt Trószyński, marianin, działacz społeczny, podczas powstania kapelan zgrupowania Armii Krajowej „Żywiciel”. W owym czasie sytuacja wychowanków była prawie równie trudna jak po powstaniu warszawskim, jednak atmosfera entuzjazmu i nadziei, wywołana końcem wojny i odbudową stolicy, skłaniała do działania. W dwóch zajętych przez placówkę izbach utworzono klasy lekcyjne dla czterech oddziałów szkoły podstawowej nr 5 na Bielanach, w których uczyli się młodsi wychowankowie Naszego Domu. Starszą młodzież wysłano do gimnazjum ogólnokształcącego na Żoliborzu, jednak ze względu na to, że „nie wszystkie dzieci nadawały się do tego typu szkoły”1 , dziewczynki skierowano do spółdzielczej szkoły krawieckiej, a chłopców – do miejskiego gimnazjum mechanicznego na Kole.

1  Archiwum Akt Nowych, Robotnicze Towarzystwo Przyjaciół Dzieci Zarząd Główny w Warszawie, 2/783/0/2/9, Sprawozdanie opisowe Zakładu Wychowawczego „Nasz Dom” za okres od 11.03 do 27.11.1945, k. 137.


W lipcu 1945 roku władze wojewódzkie zaproponowały, aby nowa siedziba Naszego Domu została ulokowana w Smoszewie koło Płońska. Był to położony malowniczo nad samą Wisłą majątek „[…] o 37 hektarach ziemi ornej i około 40 [hektarach] sadów owocowych i warzywników, z pięknym pałacem i 20 domkami mieszkalnymi w parku”2 , który okazał się kukułczym jajem. Mimo że warunki uznano za idealne do rozbudowy Naszego Domu, a także do stworzenia zakładu opieki otwartej dla dzieci z okolicznych wsi, przejęcie majątku uniemożliwili nielegalni lokatorzy, którzy zamieszkiwali zabudowania w parku i których nie chciano stamtąd usuwać siłą. Zadecydowano, że do Smoszewa przeniesione zostaną tylko młodsze dzieci, które mieszkały w Białej Wielkiej. W ten sposób powstała smoszewska filia Naszego Domu. Tego samego lata chłopcy z Bielan wyjechali na kolonie do Gostynina, a w Smoszewie urządzono kolonię dla dziewczynek z bielańskiego oddziału Naszego Domu. Organizowanie wielotygodniowych kolonii było dla warszawskich placówek sposobem na zagwarantowanie podopiecznym kalorycznej żywności niskim kosztem. Z nadejściem roku szkolnego doszło do rozdzierającego serca pożegnania. W obliczu niemożności zapewnienia całej grupie odpowiednich warunków mieszkalnych zdecydowano się na przeniesienie starszej młodzieży – 14 chłopców i 16 dziewczynek – do innych placówek. Po kilku miesiącach w związku z przenosinami Irena Dąbska zanotowała: „[…] stwierdzają, że materialne warunki bytowania mają lepsze, ale wszyscy tęsknią i osobiście lub listownie dopytują się o uwolnienie gmachu i możliwość ewentualnego powrotu. Ciężko jest odsunąć od współżycia kochające serca tych, którzy pozbawieni rodziny w Naszym Domu własny dom widzieli”3 . To jedno 2  Tamże, k. 138. 3  Tamże, k. 139.

199


200

emocjonalne zdanie, które wymknęło się rzeczowemu tonowi sprawozdania, zdradza nieco z ówczesnych dylematów.

Pod skrzydłami Robotniczego Towarzystwa Przyjaciół Dzieci

Pod koniec listopada 1945 roku zarząd nad Naszym Domem objęło Robotnicze Towarzystwo Przyjaciół Dzieci 4 . Funkcjonującą przed wojną organizację reaktywowano już w 1944 roku w Lublinie. W działalności powojennego RTPD akcentowano komunistyczne formy działania, opozycyjne wobec tradycyjnie rozumianej dobroczynności. Domy dziecka miały stanowić namiastkę domu rodzinnego. Polityka państwowa starała się odciąć od tradycji ochronek, przytułków i sierocińców, które krytykowano za ich przygodny charakter i niewydolne działanie. Opieka nad dziećmi w powojennej Polsce miała mieć wymiar skoordynowany i systemowy. Objęcie Naszego Domu w zarząd przez RTPD oznaczało mariaż dwóch różnych, chociaż bliskich sobie, tradycji opiekuńczo-wychowawczych. Bliskich również topograficznie ze względu na żoliborskie korzenie RTPD i bielańską lokalizację Naszego Domu. W świetle badań Aleksandra Juźwika Nasz Dom miał szczególny, reprezentacyjny status wśród domów dziecka prowadzonych po wojnie przez RTPD, czego dowodem mają być znacznie większe nakłady finansowe przeznaczone na jego działanie w porównaniu z kosztami utrzymania innych placówek5 . Powrót na swoje. Nowi mieszkańcy Długie oczekiwania na „uwolnienie gmachu” skończyły się w styczniu 1946 roku. Wychowankowie wprowadzili się 4  Tamże. 5   A. Juźwik, Placówki opieki całkowitej i otwartej Robotniczego Towarzystwa Przyjaciół Dzieci i Towarzystwa Przyjaciół Dzieci w latach 1945–1952, „Polska 1944/45–1989. Studia i Materiały” 2016, t. 14, s. 11.


do budynku, który wymagał remontu i w którym brakowało wyposażenia. Przetarg na prace remontowe Zarząd Główny RTPD ogłosił już w lutym 1946 roku6 , życie społeczności Naszego Domu toczyło się jednak dalej. Pierwszego kwietnia 1946 roku do placówki przybyli repatriowani wychowankowie Domu Dziecka Polskiego w Zagorsku pod Moskwą. Było to 57 dzieci polskich, które w wyniku wojny rozdzielono z rodzicami lub które rodziców straciły. Zaledwie dwa tygodnie po przyjeździe do Warszawy, kiedy nowi mieszkańcy dopiero oswajali się z domem, na plac Konfederacji przybyła ekipa radiowa Polskiego Radia wraz z Eugeniuszem Modzelewskim, przedstawicielem Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej (TPPR). Na nagraniu z tego dnia można usłyszeć wypowiedź dyrektora domu, Zdzisława Sieradzkiego, który ciepłym, serdecznym i spokojnym głosem przedstawił historię placówki oraz ideały przyświecające wychowawcom Naszego Domu, a także krótką relację przedstawiciela TPPR na temat pobytu dzieci w Zagorsku – wychwalającą stworzone przez gospodarzy warunki, w tym możliwość „nauki w języku polskim, nauki historii polskiej, a nawet […] polskich pieśni ludowych”. Obok wykonania dwóch pieśni główną część programu stanowiły rozmowy z przybyszami z Zagorska. Określenie „rozmowy” jest być może nieco na wyrost, owo nagranie bowiem to znakomity przykład pozornego tylko oddania głosu najmłodszym, w tym wypadku na potrzeby audycji radiowej. Wypowiedzi dzieci były odczytywane z przygotowanych wcześniej zeszytów i zawierały wyłącznie pozytywne wspomnienia z Zagorska. „Mieliśmy tam dużo ciekawych zajęć i przyjemności, lecz najważniejszym naszym zajęciem była szkoła. Uczyliśmy się chętnie i bardzo dużo”7 – opowiadała do radiowego mikrofonu Janina Kowalska. 6   Przetarg, „Życie Warszawy”, 1946, nr 47, s. 6. 7   Narodowe Archiwum Cyfrowe, 3/33/0/347, Reportaż z wizyty redakto-

201


202

Mimo tendencyjności wypowiedzi nagranie stanowi cenny ślad pozostawiony przez ówczesnych mieszkańców placówki. Codzienność W lipcu 1946 roku placówka otrzymała oficjalnie nazwę Ośrodek Wychowawczy RTPD „Nasz Dom” im. Maryny Falskiej. We wspomnieniach Zygmunta Bobrowskiego, późniejszego grafika i plakacisty, który trafił do Naszego Domu latem 1948 roku w wieku 16 lat, w tamtym momencie wyraźny był podział na tych, którzy przeżyli wojnę w Naszym Domu, i na tych, którzy z ciężarem wojny mierzyli się w Rosji i przyjechali z Zagorska. Te dwie grupy zdaniem Bobrowskiego tworzyły atmosferę placówki. Z zachowanych danych wynika jednak, że z dawnych mieszkańców Naszego Domu pozostało w 1946 roku zaledwie 27 osób (od jesieni 1945 roku następnych 10 osób opuściło placówkę) przy 57-osobowej grupie z Zagorska i 18 nowych przybyszach 8 . Według statystyk z 1948 roku w Naszym Domu przebywało 152 wychowanków, wśród których było 65 dzieci o pochodzeniu robotniczym, 42 chłopskim i 45 inteligenckim. Razem 77 chłopców i 75 dziewcząt, w tym uczęszczających do szkoły podstawowej zaledwie 34 osoby. Znaczna część mieszkańców Naszego Domu miała wówczas więcej niż 15 lat9 , stąd też nastawienie na młodzież w działalności placówki w kolejnych latach. Nie sposób odtworzyć dziś wszystkie szczegóły życia toczącego się w Naszym Domu, jednak wiele mówią zachowane rów Polskiego Radia w domu dziecka Nasz Dom na Bielanach w Warszawie, 11.04.1946 r., nagranie dźwiękowe. 8  AAN, RTPD ZG, 2/783/0/2/9, Sprawozdanie z pracy Ośrodka Wychowawczego „Nasz Dom” im. Maryny Falskiej w Warszawie za okres od 1.01.1946 r. do 1.01.1947 r., k. 141. 9   AAN, RTPD ZG, 2/783/0/2/2, Sprawozdanie Działu Domów Dziecka Zarządu Głównego za okres od 1.01 do 31.09.1948 r., k. 29.


fotografie, wykonywane niekiedy podczas codziennych zajęć, ale częściej w czasie wspólnych wycieczek, nietypowych i ważnych wydarzeń. Na zdjęciach z tego okresu utrwalono sztandar Naszego Domu niesiony pośród gruzów Warszawy, zbiórkę harcerską, zespół rewelersów, drużynę siatkarską, zajęcia koła plastycznego prowadzone przez studentkę ASP Zofię Kowalską, akademię w największej sali domu (za jej uczestnikami widać napis „Walka o pokój to walka o nasze szczęście”), zbieranie ziemniaków, odgruzowywanie stolicy, wycieczkę nad Wisłę 10 . Poza tym wszystkim, co działo się w gronie mieszkańców Naszego Domu, każdy wychowanek uczęszczał do szkoły, która stanowiła drugie ważne środowisko funkcjonowania. Licealiści trafiali do szkoły średniej im. Bolesława Limanowskiego prowadzonej przez RTPD, usytuowanej niegdyś w I kolonii WSM przy ulicy Krasińskiego 10, a po wojnie, w wyniku zniszczeń, przy ulicy Felińskiego 15, w dawnej siedzibie V Państwowego Gimnazjum i Liceum im. księcia Józefa Poniatowskiego11 . Jak wyglądał zwyczajny dzień w Naszym Domu? W latach 40. w ciągu roku szkolnego budzono się, gimnastykowano, myto, jedzono śniadanie i wychodzono do szkół, a po południu uczestniczono we wspólnych zajęciach, na przykład próbach chóru, razem jedzono kolację, a dzień kończył się apelem około godziny 21.30. Po powrocie ze szkoły lekcje odrabiano samodzielnie, najczęściej w pokojach cichej pracy, które cieszyły się dużą popularnością. W 1949 roku RTPD połączyło się z Chłopskim Towarzystwem Przyjaciół Dzieci, tworząc Towarzystwo Przyjaciół Dzieci, które zarządzało Naszym Domem przez kolejne lata. 10   Nasz Dom 1919–1989. Kronika, listy, wspomnienia, fotografie, red. Z. Kowalska, Z. Bobrowski, Warszawa 1989, s. 100–120. 11   M. Kostrzewa, Historia szkoły, http://www.jedynka.org/index.php?page=show&id=195 (19.09.2019).

203


Młodzież i ZMP 204

W dniu 20 lipca 1951 roku odbyła się uroczystość, podczas której placówka otrzymała nową nazwę, na kolejne dwa lata stając się Domem Młodzieży im. Feliksa Dzierżyńskiego. Feliks Dzierżyński, osławiony „czerwony kat”, którego pomnik na placu Bankowym w Warszawie został zdemontowany w listopadzie 1989 roku, był w ZSRR patronem wielu inicjatyw związanych z opieką nad dziećmi jako osoba zainteresowana od młodości zagadnieniami wychowawczymi i nowoczesnymi metodami pedagogicznymi. W 1947 roku powołano w Naszym Domu samorząd młodzieży, na czele którego stała rada samorządowa. Podległe jej komisje zajmowały się różnymi dziedzinami życia w placówce. Samoorganizacja codzienności wychowanków nawiązywała do przedwojennych wzorców, jednak już w 1949 roku rada samorządowa powołała komisję społeczno-polityczną, która wkrótce usamodzielniła się względem rady i pracowała nad wyrabianiem właściwych opinii i postaw politycznych podopiecznych placówki. W 1952 roku Zdzisława Sieradzkiego odwołano ze stanowiska dyrektora Naszego Domu „do pracy w Ministerstwie” na skutek konfliktu z grupą wychowanków, a na jego miejsce powołano Kazimierza Karcza, o którym niewiele wiadomo – jego zdjęcia do dziś brakuje w galerii dyrektorów Naszego Domu wiszącej w siedzibie placówki, a wspomnienia o nim nie ma w pamiątkowym albumie wydanym na siedemdziesięciolecie Naszego Domu. W tym czasie najważniejszym młodzieżowym gremium stało się Biuro Związku Młodzieży Polskiej. Jak zauważył Zygmunt Bobrowski, który w latach 1948–1952 żył w Naszym Domu:

[...] swoiste biuro polityczne – ciało wybrane spo-

śród tzw. aktywu ZMP, […] miało na celu „wzmóc czujność polityczną” nad pracą samorządu i „w ogóle”… Nasz Dom, wiadomo, nie istniał w abstrakcji, dzielnie sta-


wiał kroki na drodze wychowania człowieka nowego typu12 .

Zupełnie inną opowieść, wolną od polityki, stanowi wspomnienie spisane w 1954 roku, opowiadające o ścieżce artystycznego kształcenia się śpiewaka, Mariana Kobielskiego, która rozpoczęła się w Naszym Domu w latach 1948–1950. Oprócz opisu występów artystycznych uwagę przykuwa krótki fragment: „Zamieszkiwałem już w Domu od kilku tygodni. Znałem w nim każdy zakątek. Widziałem, gdzie starsi chłopcy w tajemnicy przed wychowawcami palą papierosy. Znałem imię każdego psa, a było ich wtedy w Domu nie mniej niż nas”13 . W tych niełatwych czasach obok polityki lub razem z nią toczyło się życie młodzieży. Pobyt w Naszym Domu zapewniał zarówno poczucie przynależności do pewnej wspólnoty, o której opowiada Kobielski, jak i stabilne warunki egzystencji. Jednak szczególnie interesująca wydaje się kwestia psów (i w ogóle zwierząt domowych). Zgodnie ze statutem RTPD z 1947 roku ich posiadanie było nie tylko dozwolone, lecz także zalecane jako element wychowawczy. Nietrudno jednak wyobrazić sobie mnogość problemów związanych z utrzymaniem tak licznej grupy zwierząt pod jednym dachem razem ze znaczącą liczbą wychowanków. Czworonogów brak też na archiwalnych zdjęciach. Polityka powracała do Naszego Domu w różnej mierze i formie, także w postaci relacji międzynarodowych i interpersonalnych. W latach 50. w gmachu przy placu Konfederacji schronienie znaleźli młodzi Grecy, którzy uciekli z kraju po zakończeniu wojny, i młodzi Koreańczycy z ogarniętego wojną półwyspu. Obcokrajowcy przybywali do Naszego Domu zazwyczaj na turnusy, które kończyły się często emocjonalnymi 12   Z. Bobrowski w: Nasz Dom 1919–1989…, dz. cyt., s. 112. 13   Archiwum Naszego Domu, Wspomnienie M. Kobielskiego (21.05.1954), s. 1.

205


206

pożegnaniami: „Pożegnania z Grekami przeradzały się zawsze w taką małą manifestację przyjaźni między nami a całą młodzieżą grecką walczącą o wolną ojczyznę”14 . W 1952 roku rozpoczął się remont gmachu, którego efektem było podzielenie dużych sypialni na mniejsze pomieszczenia, co po zakończeniu prac poprawiło znacząco komfort mieszkania w budynku. W 1953 roku Nasz Dom został upaństwowiony i otrzymał nazwę Państwowy Dom Dziecka nr 1. Dom w kształcie samolotu Codzienność Naszego Domu nie była wyłącznie usłana różami. Pojawiały się konflikty – takie jak ten związany z odwołaniem Zdzisława Sieradzkiego, a także o bardziej prozaicznym podłożu, dotyczące między innymi podziału obowiązków. Z opisywanego okresu przetrwały jednak głównie dobre wspomnienia. Zadecydowały o tym przede wszystkim dwa czynniki: propagandowa jednowymiarowość wspomnień spisywanych w latach 50. oraz pozytywne reminiscencje tych wychowanków Naszego Domu, którzy wiele lat później utrzymywali lub odnowili swoje kontakty z placówką. Przeszkody zarówno w samym funkcjonowaniu placówki, jak i w pracy wychowawczej wymagają dalszych badań. Wiadomo, że trudności takie pojawiały się chociażby w związku z traumatycznym doświadczeniem wojny, która odcisnęła piętno na psychice części wychowanków. Zdarzali się również wśród wychowanków, podobnie jak w innych placówkach opiekuńczych, uciekinierzy i uciekinierki. Dynamika życia Naszego Domu związana była nie tylko z pochodzeniem społecznym wychowanków i ich przeszłością, ale również z wiekiem. W 1956 roku sprowadzono 14   Archiwum Naszego Domu, Wspomnienie Hugowskiego [odczytanie nazwiska niepewne, brzmienie podano za autorami Nasz Dom 1919–1989…, dz. cyt.] (28.05.1954), s. 4.


do placówki grupę młodszych dzieci, żeby powrócić do metod pracy wychowawczej opartych na ideach Janusza Korczaka oraz Marii Falskiej. Dyrektorem placówki ponownie został Zdzisław Sieradzki. Z perspektywy lat widać, że tym, co udało się wytworzyć w Naszym Domu, przynajmniej wśród części wychowanków, były grupowa tożsamość i poczucie przynależności. Poza osobistymi relacjami i kontaktami między wychowankami spoiwem tej społecznej tożsamości o charakterze międzypokoleniowym była legenda Naszego Domu razem z jego materialnością. Budynek „[…] na Placu Konfederacji […], gęsto zarośnięty dzikim winem, w kształcie samolotu”15 mimo zmieniającej się rzeczywistości społecznej i politycznej był na mapie Warszawy punktem stałym, do którego zawsze dało się wrócić. Był po prostu domem.

Wychowankowie Domu Młodzieży im. Feliksa Dzierżyńskiego. Lata 50. Fot. Archiwum Naszego Domu

15   A. Rządkowski w: Nasz Dom 1919–1989…, dz. cyt., s. 118.

207



Kolaż na podstawie materiałów z Archiwum Naszego Domu. Zuzanna Sękowska, Nasz Dom IV, 2019


210

Esej wizualny, część II:

Nasz Dom. Życie wewnętrzne. Pruszków, Bielany. (Lata 20., 30.)


Grupa dziewczynek na trzepaku. Bielany, lata 30. Fot. Archiwum Naszego Domu


Nauka szycia. Pruszkรณw, lata 20. Fot. Archiwum Paล stwowe

Wychowankowie oraz Janusz Korczak, Maria Falska, Maria Podwysocka. Pruszkรณw 1925 (detal). Fot. Archiwum Naszego Domu


Pruszkรณw, lata 20. Fot. Archiwum Naszego Domu

Wychowankowie. Pruszkรณw 1925. Fot. Archiwum Naszego Domu


Bielany, lata 30. Fot. Archiwum Państwowe

Grupa bursistów (praktykantów) z dziećmi. Bielany, lata 30. Fot. Archiwum Naszego Domu


Lata 30. Fot. Archiwum Państwowe

Grupa bursistów z dziećmi przed bocznym wejściem do Naszego Domu. Fot. Archiwum Naszego Domu


Wychowankowie przed głównym wejściem do Naszego Domu. Fot. Archiwum Naszego Domu

Bielany, lata 30. Fot. Archiwum Naszego Domu


Wycieczka do Puszczy Kampinoskiej. Fot. Archiwum Naszego Domu

Harcerki z Naszego Domu. Fot. Archiwum Naszego Domu


Po lewej: Bursiści. Fot. Archiwum Naszego Domu Poniżej Przedszkolaki na tarasie. Bielany, lata 30. Fot. Archiwum Naszego Domu. Kolor i opracowanie: Zuzanna Sękowska


Wychowankowie na tle zabudowań osiedla Zdobycz Robotnicza. Fot. Archiwum Naszego Domu

Przedszkolaki. Fot. Archiwum Naszego Domu


Konkurs skokรณw w dal. Fot. Archiwum Naszego Domu

Praca na zagonkach. Fot. Archiwum Naszego Domu


221

Grupa najmłodszych dzieci. Bielany, lata 30. Fot. Archiwum Naszego Domu

Bielany, lata 30. Fot. Archiwum Naszego Domu


222

Najmłodsi w umywalni. Fot. Archiwum Naszego Domu

Zajęcia w bibliotece. Fot. Archiwum Naszego Domu


W dużej sali. Fot. Archiwum Naszego Domu

Bielany, lata 20. Fot. Archiwum Państwowe


Warsztaty stolarskie. Fot. Archiwum Naszego Domu

Lata 30. Fot. Archiwum Naszego Domu


225

Maria Falska z wychowankami. Fot. Archiwum Naszego Domu

Lata 30. Fot. Archiwum Naszego Domu


226

Kadra i wychowankowie Naszego Domu. Fot. Archiwum Naszego Domu Poniżej: Pierwszy dzień wakacji. 1939. Fot. Archiwum Naszego Domu


227

Jaśmina Wójcik, Jakub Wróblewski

Dokumentacja fotograficzna warsztatów Jaśminy Wójcik i pochodu ze sztandarami


228

Pochód dzieci

W samo południe, w sobotę 26 października 2019, spod

Naszego Domu wyruszył pochód dziecięcy upamiętniający stulecie tej unikalnej placówki.

Z głośników umieszczonych na plecach artystki Jaśminy

Wójcik emitowane były zapiski Maryny Falskiej i Janusza Korczaka – założycieli i wychowawców ND – a także przez nich sformułowane i bardzo dzisiaj aktualne zasady, które stanowiły fundament Naszego Domu. Udaliśmy się na pobliskie osiedle Zdobycz Robotnicza. (Falska była zwolenniczką otwierania placówki i osadzenia jej wśród lokalnej społeczności.)

Na koniec wróciliśmy do budynku Naszego Domu, by chętni

uczestnicy spaceru odczytali wypowiedzi naszodomowych dzieci zanotowanych kilkadziesiąt lat temu przez przez Falską – pytania były proste: Co dzisiaj robiłeś/aś? Co chciałbyś/abyś mi opowiedzieć? Kim jesteś? Wśród emitowanych nagrań znalazły się także nagrania głosów współczesnych dzieci.

Pochód poprzedziły warsztaty tworzenia własnych sztanda-

rów, przeprowadzone przez Jaśminę Wójcik z dziećmi z Bielan. (Źródło: notka prasowa Fundacji Bęc Zmiana.)

Fotografie: Jakub Wróblewski

Partnerzy: Dom Dziecka nr 1 „Nasz Dom” im. Maryny Falskiej, Polskie Stowarzyszenie im. Janusza Korczaka, Zespół do Obsługi Placówek Opiekuńczo-Wychowawczych nr 2 w Warszawie.


229


230


231


232


233


234


235



Centrala (Małgorzata Kuciewicz, Simone De Iacobis)

Nasz Dom – w zgodzie z przyrodą. Kolaż



Centrala (Simone De Iacobis, Małgorzata Kuciewicz), Nasz Dom w zgodzie z przyrodą, 2019. Kolaż na podstawie materiałów archiwalnych udostępnionych przez Nasz Dom, Korczakianum oraz fragmentów pozycji „Własnoręcznie wykonany album i fotografie z życia Naszego Domu 19291933” z Muzeum Józefa Piłsudskiego w Belwederze (Archiwum Akt Nowych).



Bibliografia Wydawnictwa zwarte Abramow-Newerly J., Lwy mojego podwórka, Warszawa 2018. Aleksander Kamiński. Myśli o Polsce i wychowaniu, wyb. i red. A. Janowski, Warszawa 2003. Antropologia psychiatrii dzieci i młodzieży. Wybór tekstów, red. A. Witeska-Młynarczyk, Warszawa 2018. Bakan J., Dzieciństwo w oblężeniu. Łatwy cel dla wielkiego biznesu, tłum. H. Jankowska, Warszawa 2013. Buliński T., Człowiek do zrobienia. Jak kultura tworzy człowieka. Studium antropologiczne, Poznań 2002. Brzozowski S., Jędrzej Śniadecki, jego życie i dzieła, Warszawa 1903. Caillois R., Gry i ludzie, tłum. A. Tatarkiewicz, M. Żurowska, Warszawa 1997. Dobroczynność i pomoc społeczna na ziemiach polskich w XIX, XX i na początku XXI wieku, red. M. Przeniosło, Kielce 2008. Domańska E., Mikrohistorie. Spotkania w międzyświatach, Poznań 2005. Donzelot J., La police des familles, Paris 1977. Dziecko w świecie mediów i konsumpcji, red. M. Bogunia-Borowska, Kraków 2006. Falska M., Nasz Dom – „zrozumieć, porozumieć się, poznać”, t. 1, wyb. i oprac. M. Ciesielska, B. Puszkin, Warszawa 2007. Foucault M., Narodziny biopolityki. Wykłady w College de France 1978–1979, tłum. M. Herer, Warszawa 2011. Głosik J., Wspomnienia starego bielańczyka, Warszawa 2011. Goldszmit J., Goldszmit J., O prawo do szacunku. Wybór pism, oprac. B. Wojnowska, M. Sęczek, Warszawa 2017.

241


Handke K., Słownik nazewnictwa Warszawy, Warszawa 1998. 242

Irzykowski K., Dziesiąta Muza. Zagadnienia estetyczne kina, Kraków 1924. Jacyno M., Kultura indywidualizmu, Warszawa 2007. Janowski A., Być dzielnym i umieć się różnić. Szkice o Aleksandrze Kamińskim, Warszawa 2013. Kamiński A., Andrzej Małkowski, Warszawa 1983. Karwacki W. L., Zabawy na Bielanach, Warszawa 1978. Kasprzycki J., Korzenie miasta. Warszawskie pożegnania, t. 1, Śródmieście południowe, Warszawa 2004. Kasprzycki J., Korzenie miasta. Warszawskie pożegnania, t. 5, Żoliborz i Wola, Warszawa 2004. Kolberg-Brzozowska A., Fizyczne wychowanie dzieci podług Jędrzeja Śniadeckiego i innych, Warszawa 1902. Kolonie i półkolonie dla dzieci i młodzieży, pr. zb., Warszawa 1938, http://bc.gbpizs.gov.pl/Content/1495/1482%20KOLONIE%20 I%20P%C3%93%C5%81KOLONIE%20DLA%20DZIECI%20 I%20M%C5%81ODZIE%C5%BBY%20(dwustronnie).pdf. Korczak J., Dzieła, t. 1, red. nauk. H. Kirchner, wstęp A. Lewin, oprac. tekstów E. Cichy, G. Syryczyńska, przyp. J. Zieliński, Warszawa 1992. Korczak J., Dzieła, t. 7, red. nauk. S. Wołoszyn, oprac. tekstów E. Cichy, przypisy S. Wołoszyn, Warszawa 1993. Korczak J., Dzieła, t. 8, red. nauk. H. Kirchner, oprac. tekstów E. Cichy, przyp. M.Ciesielska, R.Waksmund, Warszawa 1992. Korczak J., Dzieła, t. 14, wol. 1, red. nauk. H. Kirchner, oprac. tekstów i przyp. B. Wojnowska, Warszawa 2008. Korczak J., Jak kochać dziecko. Internat. Kolonie letnie. Dom Sierot, oprac. E. Cichy, Warszawa 2013, http://brpd.gov.pl/sites/default/files/jak_kochac_dziecko_internat.pdf (27.07.2019).


Korczak J., Pamiętnik i inne pisma z getta, przyp. M. Ciesielska, posł. J. Leociak, Warszawa 2012. Korczak J., Prawo dziecka do szacunku, Warszawa – Kraków 1929. Krzyczkowski H., Dzielnica milionerów, Pruszków 2009. Kubkowski P., Sprężyści. Kulturowa historia warszawskich cyklistów na przełomie XIX i XX wieku, Warszawa 2018. Laczysław A., Zdobycz Robotnicza. Z zagadnień polityki budowlanej, Kraków 1929. Landau-Czajka A., Wielki „Mały Przegląd”. Społeczeństwo i życie codzienne w II Rzeczypospolitej w oczach korespondentów, Warszawa 2018. Lepalczyk I., Wśród ludzi i książek, Łódź 2003. Leś E., Zarys historii dobroczynności i filantropii w Polsce, Warszawa 2001. Lipoński W., Historia sportu na tle rozwoju kultury fizycznej, Warszawa 2012. Maciejewska-Mroczek E., Mrówcza zabawa. Współczesne zabawki a społeczne konstruowanie dziecka, Kraków 2012. Marysia i Jojne, czyli o polsko-żydowskich sprawach w „Małym Przeglądzie” Janusza Korczaka, oprac. O. Szelc, Warszawa 2007. Media i konsumpcja, red. M. Bogunia-Borowska, Kraków 2019. Michalski S., Działalność pedagogiczna Aleksandra Kamińskiego, Poznań 1997. Myśl pedagogiczna Janusza Korczaka. Nowe źródła, red. A. Lewin, Warszawa 1983. Nadesan M., Governing Childhood Into 21st Century. Biopolitical Technologies of Childhood Management and Education, Basingstoke 2010. Nasz Dom 1919–1989. Kronika, listy, wspomnienia, fotografie, red. Z. Kowalska, Z. Bobrowski, Warszawa 1989.

243


244

Nasz Dom na Bielanach 1928–2018. Historia miejsca, red. M. Ciesielska, Z. Sękowska, T. Skudniewska, Warszawa 2018. Nasz Dom – „zrozumieć, porozumieć się, poznać”, t. 2, wyb. i oprac. M. Ciesielska, B. Puszkin, Warszawa 2009. Narracja jako sposób rozumienia świata, red. J. Trzebiński, Gdańsk 2001. Newerly I., Rozmowa w sadzie piątego sierpnia. O chłopcu z bardzo starej fotografii, Warszawa 2003. Newerly I., Żywe wiązanie, Warszawa 2001. Ong W. J., Oralność i piśmienność. Słowo poddane technologii, tłum. J. Japola, Warszawa 2011. Osiedle 1928–1938. Komitet Opieki nad Najbiedniejszymi Mieszkańcami Miasta Warszawy i Podmiejskich Okolic, Warszawa 1938. Pawłowski T., Zieliński J., Żoliborz. Przewodnik historyczny, Warszawa 2008. Pedagogika opiekuńcza Józefa Czesława Babickiego. Pisma wybrane, red. A. Kamiński, F. Kulpiński, Z. Skalska, Warszawa 1980. Pierwsze ćwierćwiecze harcerstwa żeńskiego. Materiały do historii, cz. III, Służba wojenna, red. E. Grodzicka, Warszawa 1939. Piłeczka. Studium o ruchu i melancholii, red. W. Bojda, A. Nawarecki, Katowice 2016. Puławski A., O koloniach letnich dla ubogich dzieci i o ich twórcy u nas ś.p. doktorze Stanisławie Markiewiczu, Warszawa 1912. Rogowska-Falska M., Zakład Wychowawczy „Nasz Dom”. Szkic informacyjny, Warszawa 1928. Sedlaczek S., Sprawności skautowe, Kijów 1918. Sennett R., Upadek człowieka publicznego, tłum. H. Jankowska, Warszawa 2009.


Słownik biograficzny pracowników społecznych, t. 1. Opieka i pomoc społeczna, red. M. Gładkowska i in., biogramy Józef Chełmiński i in., Warszawa 1993. Smolińska-Theiss B., Dzieciństwo w małym mieście, Warszawa 1993. Smolińska-Theiss B., Korczakowskie narracje pedagogiczne, Kraków 2013. Springer F., 13 pięter, Wołowiec 2015. Strejlau A., Chromik J., On, Strejlau, Kraków 2018. Strożek P., Modernizm – sport – polityka. Praktyki artystyczne wokół Igrzysk IX Olimpiady w Amsterdamie i Spartakiad 1928 roku, Warszawa 2019. Surdacki M., Opieka społeczna w Polsce do końca XVIII wieku, Lublin 2015. Syrkus S., Chmielewski J., Warszawa funkcjonalna, Warszawa 2013. Szczygieł M., 100/XX. Antologia polskiego reportażu XX wieku, t. 1, Wołowiec 2014. Szklane domy. Wizje i praktyki modernizacji społecznych po roku 1918, red. J. Kordjak, Warszawa 2018. Szymborska W., Wybór wierszy, Warszawa 1973. Śniadecki J., O fizycznem wychowaniu dzieci, Warszawa 1920. Towarzystwo „Nasz Dom”. Sprawozdanie roczne za rok 1936/37, Warszawa 1937. Wawrzyński M., Bronisław Chajęcki – nieznany bohater Warszawy i Pruszkowa, Pruszków 2009. Wawrzyński M., Życie publiczne i społeczne Pruszkowa do roku 1921. Dynamika rozwoju peryferyjnego, Pruszków 2017. Wspomnienia o Januszu Korczaku, oprac. L. Barszczewska, B. Milewicz, Warszawa 1981.

245


246

Współczesny świat dziecka. Media i konsumpcja, red. M. Bogunia-Borowska, Kraków 2019. XXV lat działalności Towarzystwa „Pomoc dla Sierot”. 1908–1933, Warszawa 1933. Z dziejów i doświadczeń I-szej Robotniczej Spółdzielni Mieszkaniowej „Zdobycz Robotnicza”, red. J. Bełcikowski, Warszawa 1927. Zieliński J., Bielany. Przewodnik historyczny, Warszawa 2015. Zieliński J., Szkatułki Newerlego, Warszawa 2012. Żarnowska A., Robotnicy Warszawy na przełomie XIX i XX wieku, Warszawa 1985.



248

Biogramy autorów: Centrala: Simone De Iacobis oraz Małgorzata Kuciewicz tworzą projekty architektoniczne, artystyczne i badawcze w oparciu o rekonstrukcję śmiałych idei z XX w. Wiele inicjatyw CENTRALI to udana próba wywołania dyskusji społecznej na temat ochrony i rewitalizacji dziedzictwa awangardy modernistycznej. Akcje i publikacje CENTRALI służą pobudzeniu refleksji nad przestrzenią miast oraz wzmacniają wizerunek Warszawy jako miasta anegdoty i eksperymentu. Dzięki współpracy z instytucjami kultury oraz zaangażowaniu w działania edukacyjne inicjatywy CENTRALI wpływają na to, jak miasto jest rozumiane i używane oraz w jakim kierunku podążają decyzje dotyczące jego przekształceń. CENTRALA otrzymała nagrody i wyróżnienia w wielu konkursach. Do najnowszych sukcesów należy wygrana w międzynarodowym konkursie na ideowy projekt rewitalizacji terenów sportowych Warszawianki. Twórcy Centrali uczestniczyli w XIV Biennale Architektury w Wenecji i zaprojektowali ostatnią ekspozycję polską na Triennale w Mediolanie. http://centrala.net.pl Marta Ciesielska – kustoszka, dokumentalistka, edytorka, koordynatorka prac Korczakianum, pracowni Muzeum Warszawy. Zaangażowana od lat – jako konsultantka, autorka, popularyzatorka – w prace badawcze i archiwalne oraz projekty (edukacyjne, wystawiennicze, wydawnicze) dotyczące biografii i spuścizny życiowej Henryka Goldszmita/Janusza Korczaka, a także recepcji jego postaci i dzieła w Polsce czy zagranicą. Czynna w polskim i międzynarodowym ruchu korczakowskim. Współedytorka 16-tomowej edycji Dzieł zebranych Korczaka i wyborów tekstów źródłowych poszerzających tematyką Korczakowską, poprzez prezentację instytucji i ludzi „z kręgu” autora Prawa dziecka do szacunku. Marcin Gołąb – kulturoznawca i historyk, doktorant w Zakładzie Historii Kultury w Instytucie Kultury Polskiej Uniwersytetu


Warszawskiego. Przygotowuje poświęconą sytuacji dziecka i dzieciństwu bezpośrednio po drugiej wojnie światowej rozprawę doktorską, w której istotne źródło stanowią dziecięce wytwory. Jest członkiem działającej w Instytucie Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego Pracowni Studiów Miejskich. Publikował między innymi w „Tekstach Drugich” i „Kulturze Współczesnej”. Redaguje internetowe czasopismo „mała kultura współczesna” (https://malakulturawspolczesna.org). Agnieszka Karpowicz – profesor Uniwersytetu Warszawskiego w Instytucie Kultury Polskiej, literaturoznawczyni i kulturoznawczyni, członkini Zakładu Antropologii Słowa i zespołu Pracowni Studiów Miejskich IKP, współpracownica Ośrodka Badań nad Awangardą (Uniwersytet Jagielloński). Autorka książek Kolaż. Awangardowy gest kreacji (2007) i Proza życia. Mowa, pismo, literatura (2012), współredaktorka i współautorka między innymi tomów w serii wydawniczej „Topo-Grafie” (Lampa i Iskra Boża: 2013, 2015, 2016 i 2017). W latach 2014–2017 kierowała projektem zespołowym Narodowego Programu Rozwoju Humanistyki: „Topo-Grafie: miasto, mapa, literatura”. Piotr Kubkowski – kulturoznawca, adiunkt w IKP UW. Specjalizuje się w miejskiej kulturze nowoczesnej oraz historii sportu i krajoznawstwa. Współpracuje ze stołecznymi muzeami przy wystawach i publikacjach. Jego praca doktorska o warszawskich cyklistach – pt. Sprężyści – została uznana przez Narodowe Centrum Kultury za najlepszą rozprawę kulturoznawczą, była wyróżniona w konkursie Dyplomy dla Warszawy, a jako książka nominowana do Nagrody Literackiej m.st. Warszawy. Magdalena Pęzińska – adiunkt w Korczakianum, pracowni Muzeum Warszawy. Absolwentka Instytutu Historycznego Uniwersytetu Warszawskiego oraz kierunku Jewish History and Culture na University of Southampton. Stypendystka Parkes Institute oraz Ian Karten Trust. Historyczka i archiwistka. Zainteresowania

249


badawcze: spuścizna Janusza Korczaka, dzieje Warszawy oraz li250

teratura polsko-żydowska okresu międzywojennego. Autorka wystaw i publikacji poświęconych historii Warszawy XX wieku. Weronika Parfianowicz – kulturoznawczyni, członkini Zakładu Historii Kultury i Pracowni Studiów Miejskich w Instytucie Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego. Autorka książki Europa Środkowa w tekstach i działaniach. Polskie i czeskie dyskusje (nominowanej do nagrody im. Jerzego Giedroycia) i współredaktorka książek Ćwiczenia z mieszkania. Praktyki, polityki, estetyki i Awangarda/Underground. Idee, historie, praktyki w kulturze polskiej i czeskiej. Zajmuje się historią nowoczesnej kultury czeskiej, a także przestrzenią i obyczajowością miast Europy Środkowej, zwłaszcza problematyką mieszkaniową. W ostatnim czasie szczególnie zajmuje ją pytanie, jak używać wiedzy z obszaru nauk humanistycznych i działań animacyjnych w obliczu globalnego kryzysu ekologicznego. Igor Piotrowski – kulturoznawca. Adiunkt w Instytucie Kultury Polskiej UW, od 2017 roku kierownik Pracowni Studiów Miejskich tamże. Zajmuje się historią kultury polskiej, zwłaszcza jej kontekstami przestrzennymi oraz przemianami topografii Warszawy i ich kulturowymi wyobrażeniami. Autor książki o ulicy Chłodnej i licznych artykułów dotyczących przemian stołecznego Traktu Królewskiego i ich recepcji, współredaktor serii książkowo-mapowej „Topo-Grafie” poświęconej relacjom polskich pisarzy powojennych ze stolicą. Publikował m.in. w „Dialogu”, „Kulturze Współczesnej”, „Tekstach Drugich”, „Widoku”. Marta

Rakoczy –

kulturoznawczyni,

filozofka,

adiunkt

w Instytucie Kultury Polskiej UW. Zajmuje się antropologią pisma, antropologią edukacji oraz kulturowymi studiami nad dzieciństwem. Mama Jadzi i Marysi. Autorka opublikowanej w serii Dzieci/granice/etnografie książki Polityki pisma. Szkice plenerowe


z pajdocentrycznej nowoczesności (Warszawa 2018), tłumaczka książek z zakresu teorii piśmienności. Członkini Interdyscyplinarnego Zespołu Badań nad Dzieciństwem przy IEiAK. Pracuje nad książką poświęconą roli praktyk piśmiennych w pedagogice Korczakowskiej. Zuzanna Sękowska – absolwentka Wydziału Grafiki Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie (dyplom o reprezentacjach

fotograficznych

towej),

doktorantka

z okresu

pierwszej

w Zakładzie

wojny

Antropologii

świaSłowa

Instytutu Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego, członkini Pracowni Studiów Miejskich w IKP UW. Zajmuje się kulturą wizualną, wątkami historycznymi okresu wielkiej wojny i dwudziestolecia międzywojennego, wątkami antymilitarystycznymi w kulturze polskiej. Autorka polskiego przekładu Wojna wojnie Ernsta Friedricha. Obecnie prowadzi badania poświęcone projektowi edukacyjnemu zakładu opiekuńczo-wychowawczego Nasz Dom oraz Towarzystwu „Nasz Dom”. Kornelia Sobczak – doktorantka w Zakładzie Historii Kultury. Przygotowuje pracę doktorską na temat Kamieni na szaniec Aleksandra Kamińskiego. Publikowała w „Dialogu”, „Kulturze współczesnej” i e-Czasie Kultury. Współautorka tomów z serii „Topo-Grafie: miasto, mapa, literatura” o Warszawie Tyrmanda, Hłaski i Konwickiego, autorka rozdziałów w pracach zbiorowych m.in. Ślady Holokaustu w imaginarium kultury polskiej; David Lynch. Polskie spojrzenia; Sienkiewicz. Nowa odsłona. Bogna

Świątkowska –

pomysłodawczyni,

fundatorka

i prezeska zarządu Fundacji Bęc Zmiana, z którą zrealizowała kilkadziesiąt projektów poświęconych przestrzeni publicznej, architekturze i projektowaniu, a także konkursów adresowanych do architektów i projektantów młodego pokolenia. Inicjatorka i redaktorka naczelna czasopisma „Notes na 6 tygodni”. Wcześniej naczelna pierwszego popkulturalnego miesięcznika

251


„Machina” (1998–2001), autorka licznych tekstów, wywiadów, 252

programów radiowych i telewizyjnych poświęconych współczesnej kulturze popularnej. Stypendystka Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego (2014). Członkini Społecznej Rady Kultury przy prezydencie m.st. Warszawy (2012-2015), Rady Architektury i Przestrzeni Publicznej m.st. Warszawy (20152018), a także Zespołu Eksperckiego ds. Kultury Lokalnej przy Narodowym Centrum Kultury (2015-2017). www.beczmiana.pl Agnieszka

Witkowska-Krych –

z wykształcenia

kulturo-

znawczyni, hebraistka i socjolożka, z zamiłowania badaczka życia i działalności Janusza Korczaka, przez lata związana z Korczakianum, pracownią Muzeum Warszawy, obecnie doktorantka w Instytucie Kultury Polskiej na Uniwersytecie Warszawskim. Autorka książki Mniej strachu. Ostatnie chwile z Januszem Korczakiem, wyróżnionej jedną z nagród Klio w kategorii varsaviana (2019) oraz licznych artykułów naukowych poświęconych historii i kulturze Żydów. Jaśmina Wójcik – Artywistka, artystka wizualna, reżyserka, pedagożka akademicka i przedszkolna. Autorka i inicjatorka realizowanego od 2011 r. wielodyscyplinarnego przedsięwzięcia z pogranicza sztuki i aktywizmu społecznego z byłymi pracownikami i pracownicami fabryki ciągników Ursus, na które składają się m.in. działania site-specific w przestrzeni publicznej, akcje społeczno-artystyczne, performance, happeningi, filmy niezależne oraz pełnometrażowy dokument kreacyjny pt. Symfonia Fabryki Ursus/Symphony of The Ursus Factory. Zajmuje się włączaniem i oddawaniem podmiotowości społecznościom pozbawionym widzialności i możliwości wypowiedzi. Zaangażowana w edukację alternatywną poprzez opracowywanie autorskich praktyk kreacji artystycznej wypowiedzi dzieci.



ISBN: 978-83-66082-06-9 Redakcja naukowa: Marcin Gołąb, Zuzanna Sękowska Zespół redakcyjny: Marcin Gołąb, Marta Rakoczy, Zuzanna Sękowska, Bogna Świątkowska Konsultacja naukowa: Marta Ciesielska — Korczakianum, pracownia Muzeum Warszawy Recenzent naukowy: dr hab. Maria Kolankiewicz, prof. ucz. Projekt graficzny, skład i łamanie: Zuzanna Sękowska Korekta: Sylwia Chojecka (eKorekta24.pl), Paulina Zyszczak (eKorekta24.pl) Ilustracja na okładce: Kolaż, Jaśmina Wójcik, 2019. Archiwalne materiały fotograficzne udostępnione zostały dzięki uprzejmości Domu Dziecka nr 1 „Nasz Dom” im. Maryny Falskiej w Warszawie oraz Archiwum Państwowego w Warszawie. Wydanie I Warszawa, listopad 2019 Złożono krojem Bona Nova oraz autorskim krojem „Sprawozdanie 36”. Wydawca: Fundacja Bęc Zmiana ul. Mokotowska 65/7 00-533 Warszawa www.beczmiana.pl biuro@beczmiana.pl Publikacja bezpłatna towarzysząca cyklowi działań Nasz Dom 1919-2019. Kuratorka: Zuzanna Sękowska, Realizacja: Fundacja Bęc Zmiana dzięki grantowi „Dziedzictwo Kulturalne i współczesna tożsamość Warszawy” uzyskanemu od m.st. Warszawy. Partnerzy: Pracownia Studiów Miejskich Instytutu Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego, Muzeum Warszawy i jego pracownia Korczakianum, Dom Dziecka nr 1 „Nasz Dom” im. Maryny Falskiej, Towarzystwo Nasz Dom, Polskie Stowarzyszenie im. Janusza Korczaka, Zespół do Obsługi Placówek Opiekuńczo-Wychowawczych nr 2 w Warszawie.

www.beczmiana.pl/naszdom



Na wielowątkowy tom składają się teksty dotyczące Naszego Domu – stuletniej placówki opieki nad dziećmi działającej w Warszawie. Rocznicowe obchody to dobra okazja nie tylko do przypomnienia tej placówki wychowawczej, ale też do nowego spojrzenia na postać Maryny Falskiej, jej założycielki. […] Zastosowanie metody kulturoznawczej do analizy tekstów dokumentów pracy pedagogicznej Maryny Falskiej jest niezwykłym walorem tej publikacji i ważnym wzbogaceniem istniejących już wcześniej analiz. Udało się Autorom połączyć historię Naszego Domu z historią społeczną Naszego Miasta i z życiem kilku pokoleń jego młodych mieszkańców. Szeroki kontekst historyczno-społeczny i założenia urbanistyczno-architektoniczne pozwalają lepiej zrozumieć pierwsze dekady funkcjonowania i idee pedagogiczne tej instytucji. […]

Z recenzji Marii Kolankiewicz


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.