Suplement - październik/listopad 2016

Page 1

październik/listopad 2016
ISSN 1739-1688 Magazyn Studentów Uniwersytetu Śląskiego

Magazyn Studentów Uniwersytetu Śląskiego „Suplement”

Wydział Matematyki, Fizyki i Chemii, ul. Bankowa 14, sala 410a, 40-007 Katowice e-mail: magazyn.suplement@gmail.com

Redaktor Naczelna: Martyna Gwóźdź (martynaewagwozdz@gmail.com)

Skład Graficzny: Tobiasz Drzał (behance.net/TobiaszDrzal)

Korekta: Ilona Ptak, Monika Szafrańska

Zespół Redakcyjny: Agata Skaba, Agnieszka Żeliszewska, Dominik Łowicki, Dominika

Gnacek, Jakub Paluszek, Justyna Kalinowska, Katarzyna Anuszkiewicz, Magdalena Dubiel, Martyna Gwóźdź, Michał Denysenko, Monika Szafrańska, Paweł Czechowski, Szymon

Szulczyński, Weronika Warot

Okładka: Tobiasz Drzał

W magazynie zostały użyte materiały z banków zdjęć: Pexels.com i Pixabay.com

Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treści publikowanych reklam.

6

Organizacje studenckie bez tajemnic: „Planeta”

8 Nie ma czegoś takiego jak KINO SUPERBOHATERSKIE

11 Uczta dla umysłu!

12

14

16

18

20

Bieganie „na haju”

Pudełkowa inkwizycja

Pojedynek gigantów

Bo ja kocham moją…

Jak znaleźć swoje powołanie zawodowe i żyć z pasją?

22 Lochy, smoki i inne atrakcje!

26 Jestem Karma. Do widzenia.

28 Sprzedaj się, a nie daj się − o marketingowych lapsusach

30

XX-wieczne córki Aresa

32 Mieszczuch w górach

34

36

40

Amerykańscy naukowcy udowodnili, że…

Złombol to wolność

Zapętlone hity lata − czy można już wyjść z lodówki?

42 Czas na krzyżówkę!

Drogi Czytelniku!

Zabierz ze sobą „Suplement” i wyruszaj w drogę. To przesłanie przyświeca wydaniu, które trzymasz w ręce. Mimo iż za oknem jesienna aura, coraz ciemniej i chłodniej – zachęcamy Cię do spędzania czasu w sposób aktywny. Kolekcjonuj wspomnienia z wakacji, ale nie bój się tworzyć nowych. Kiedy zrobiłeś coś po raz pierwszy? Może czas na zmiany – rewolucyjne przemeblowanie mieszkania, wyprawa w góry, odnalezienie nowej pasji? Odpowiedzi nasuną się z każdą kolejną stroną Magazynu.

U nas też spore zmiany! Parę osób ukończyło studia i wyruszyło po kolejne wyzwania – Jakub Jurkiewicz, Ilona Ptak, Stella Kostyła, Bartek Wortolec. To oni dodawali energii, motywowali do działania oraz pracy nad kolejnymi wydaniami „Suplementu” – cieszymy się, że mogliśmy Was poznać. Życzymy samych sukcesów!

Tymczasem nie zwalniamy tempa – euforyczny kop pozwala biec dalej! Do następnego!

Organizacje studenckie bez tajemnic: „Planeta”

Czy wiesz, że przy Uniwersytecie Śląskim powstaje browar uniwersytecki, którego wytwarzaniem zajmuje się Interdyscyplinarne Koło Naukowe Przyrodników „Planeta”? Jednak nie jest to ich jedyna dziedzina zainteresowań, choć z pewnością najciekawsza, zwłaszcza że Słonko nadal grzeje i popołudniami można umilić sobie czas takim napojem. Porozmawiałam z Albertem Janotą, przedstawicielem Koła, aby dowiedzieć się kilku szczegółów na temat działalności „Planety”.

AŻ: Jak narodził się pomysł stworzenia browaru uniwersyteckiego?

AJ: Pomysł stworzenia browaru uniwersyteckiego narodził się jako próba przeniesienia swojego hobby (piwowarstwa domowego) na naszą uczelnię. Elementem inspiracji był też primaaprilisowy żart wykorzystany przez Telewizję Uniwersytetu Śląskiego, który opowiadał o powstaniu browaru na naszym uniwersytecie. Zdaliśmy sobie sprawę, że pomysł nie jest wcale irracjonalny. Decyzja o stworzeniu browaru była poparta tym, że proces wytwarzania tego napoju jest ogromną kopalnią możliwych doświadczeń laboratoryjnych. Materiałem do badań może stać się wszystko – warunki warzenia, fermentacji, ale także same składniki. Idea stworzenia niewielkiego browaru z czasem urosła do rangi dużego projektu, prowadzonego przez sekcję Interdyscyplinarnego Koła Naukowego Przyrodników „Planeta”, który ma na celu sprawdzanie środowiska w poszukiwaniu drożdży piwowarskich

o specyficznych właściwościach. Projekt „BioWar” może pochwalić się już wieloma szczepami wyizolowanymi ze środowiska, dzięki którym w murach naszego uniwersytetu uwarzone zostały testowe warki piwa. Proces warzenia piwa to jeden z pierwszych prawdziwie biotechnologicznych procesów wykorzystywanych przez ludzkość. Ponadto jest to pierwszy tego typu browar w Polsce. Istnieją wprawdzie uniwersyteckie winiarnie, ale browaru jeszcze nie było.

Jak przebiega proces wytwarzania takiego piwa?

Proces wytwarzania piwa w warunkach laboratoryjnych jest złożony i wieloetapowy. W naszym projekcie wszystko zaczyna się od pobrania drożdży z wybranych środowisk, na przykład z owoców, oraz posiania ich na specjalne podłoża, na których mogą się mnożyć. W ten sposób szukamy drożdży o specyficznych cechach, które mogłyby pozwolić na użycie ich w procesie tworzenia piwa. Następnie uzyskane mikroorganizmy przechodzą szereg badań, których zwieńczeniem jest próba fermentacyjna, czyli samo warzenie. Piwo w zależności od stylu produkowane jest z różnych typów słodów (jęczmiennego, pszenicznego, karmelowego, palonego) oraz z dodatkiem różnych gatunków chmielu. Słód jest przez nas podgrzewany wraz z wodą do odpowiednich temperatur, w których zaczynają działać enzymy przekształcające cukry zawarte w ziarnach. Następnie dochodzi do filtracji uzyskanej brzeczki oraz do wysładzania, czyli wymywania z pozostałego młóta resztek potrzebnych nam cukrów. Gotowa substancja

tekst: Agnieszka Żeliszewska – a.zeliszewska@gmail.com | zdjęcia: www.facebook.com/knplaneta str. 6

podgrzewana jest do temperatury wrzenia i w odpowiednim czasie dodawane są chmiele na goryczkę oraz aromat. Po upływie godziny brzeczka jest szybko schładzana i dodawane są do niej wyhodowane przez nas drożdże. Fermentor z młodym piwem trafia do specjalnego pomieszczenia ze stałą niską temperaturą na okres około dziesięciu dni na tzw. fermentację burzliwą. Po upływie tego czasu piwo zlewane jest na fermentację cichą i pobierane są próbki do wstępnych badań. Po tygodniu piwo jest butelkowane i leżakowane w temperaturze zależnej od stylu. Po upływie około trzech miesięcy w pełni dojrzałe piwo jest już gotowe do badań i spożycia.

Interesujecie się także kulturą in vitro roślin z palmiarni w Gliwicach... Na czym to polega? Czym się zajmujecie?

Jesienią 2013 roku narodził się ciekawy pomysł uratowania części egzotycznych gatunków roślin mieszkających w Palmiarni Miejskiej w Gliwicach. Istnieją takie gatunki roślin, które w tradycyjny sposób rozmnażają się bardzo nieskutecznie. Często są to gatunki o niewielkiej liczebności na świecie bądź nawet zagrożone wyginięciem. W takich przypadkach pomocne okazują się tzw. metody mikrorozmnażania roślin. Są to wyspecjalizowane techniki, w których przy użyciu kultur tkankowych, czy innymi słowy kultur in vitro, istnieje możliwość namnożenia w krótkim czasie wielu nowych roślin z bardzo niewielkiego fragmentu tkanki.

Wybrano kilkanaście ciekawych gatunków charakteryzujących się trudnym rozmnażaniem w sposób tradycyjny, dużym znaczeniem dla człowieka bądź zagrożeniem wyginięcia. Studenci opracowują techniki rozmnażania poprzez dobór pożywek, hormonów i warunków. Celem dobierania odpowiednich warunków jest zachęcenie rosnących w sterylnych warunkach roślin do efektywnego rozmnażania się.

W jaki sposób dbacie o wybrane rośliny?

Przywiezione z Palmiarni Miejskiej w Gliwicach rośliny w odpowiednich warunkach zostają poddane sterylizacji. Następnie umieszczamy je w specjalnych pojemnikach z gotową pożywką zawierającą niezbędne do wzrostu i rozwoju substancje – cukier, składniki mineralne, a także hormony, których odpowiednia proporcja skłania rośliny do szybkiego

rozmnażania się. Tak efektywne rozrastanie się nie byłoby możliwe w warunkach doniczkowych. Po namnożeniu roślin „w szkle” zostają one przenoszone na pożywkę ukorzeniającą, następnie dochodzi do ich aklimatyzacji do warunków wzrostu w glebie w naszych wydziałowych szklarniach. Finalnie młode sadzonki wracają do Palmiarni Miejskiej w Gliwicach.

Wasze koło zajmuje się również liczeniem nietoperzy w jaskiniach. To jest dość niecodzienne hobby. Skąd na to pomysł? Nie wydaje Wam się czasami, że to trochę żmudne zajęcie?

Liczenie nietoperzy w jaskiniach jest możliwe dzięki współpracy z Kołem Naukowym Przyrodników Uniwersytetu Jagiellońskiego. Członkowie naszego koła biorą udział w projekcie badań dźwięków socjalnych i innych korelacji nietoperzy ze środowiskiem we Włoszech. Uczestniczyliśmy już w liczeniu nietoperzy na Dolnym Śląsku oraz w Dolinie Kościeliska – w Jaskini Raptawickiej i Jaskini Mylnej, braliśmy udział także w warsztatach chiropterologicznych w Ciężkowicach. Wbrew pozorom, liczenie nietoperzy wcale nie jest żmudne. Nasza praca polega m.in. na eksploracji trudnych do zdobycia terenów, niedostępnych dla turystów. Są to wąskie, niewielkie zakamarki, gdzie człowiek zazwyczaj nie dociera. Tak było w przypadku liczenia na Dolnym Śląsku, gdzie uzyskaliśmy pełny dostęp do podziemi twierdzy czy zamku w Kamieńcu Ząbkowickim. Oczywiście zliczanie nietoperzy ma swój konkretny cel. Wszystkie znajdują się pod ścisłą ochroną gatunkową, co więcej, występowanie w Polsce niektórych gatunków nie jest w pełni opisane.

Jeżeli jesteś zainteresowany/-a dołączeniem do IKN „Planeta”, nabyciem browaru uniwersyteckiego albo chcesz dowiedzieć się więcej o jego działalności, odwiedź ich fanpage: www.facebook.com/knplaneta i zadaj nurtujące Cię pytanie.

str. 7

Nie ma czegoś takiego jak KINO SUPERBOHATERSKIE

Rzućmy okiem na wybrane wysokobudżetowe filmy, które miały swoją premierę w 2016 roku − Deadpool, Batman vs Superman, Captain America: Civil War, X-men: Age of Apocalypse, Suicide Squad, Dr Strange. W telewizji możemy oglądać: Agentów S.H.I.E.L.D., Daredevila, Iron Fista, Luke’a Cage’a, Legiona, Jessicę Jones, Legends of Tomorrow, Flasha i Arrowa Na pewno coś przeoczyłem, ale i bez tego można zauważyć, że oto telewizję i kino okupują superbohaterowie.

Ów zalew odbierany jest różnie. Nawet temu, kto ograniczy produkcje, które ogląda, do tych superbohaterskich, może nie wystarczyć czasu na wszystko. Niektórzy z tego powodu wprost kipią z radości, inni pytają − ile można? − i filmom o trykociarzach wieszczą koniec tak spektakularny jak ich początek.

Na początku był chaos...

Żeby obalić ich argumenty, cofnijmy się do roku 1938, kiedy dwaj żydowscy dwudziestoparolatkowie sprzedali rozpisaną na trzynaście stron historię walczącego w imię prawdy, sprawiedliwości i amerykańskiego stylu życia, silnego jak lokomotywa i przeskakującego budynki jednym susem człowieka ze stali − Supermana.

Albo nie, cofnijmy się jeszcze wcześniej, bo do starożytności, kiedy powstał archetyp herosa. Herkules był supersilnym bękartem Zeusa. Zrobił z drzewa ogromną maczugę i w ramach pokuty za popełnioną w amoku zbrodnię przeszedł przez szereg heroicznych prób. Z kolei nadludzka siła Samsona była współmierna do długości jego włosów. Pozbawionemu ich biblijnemu bohaterowi pozostawała

gorliwa wiara i żelazny honor. Wreszcie nordycki bóg Thor miał potężny, miotający piorunami młot, który on jedyny mógł dzierżyć. Ich przygody przetrwały tysiąclecia. Z biegiem czasu, straciły religijny kontekst. Z pozycji sacrum zeszły do popkulturowego profanum, ale dzięki temu stały się uniwersalne i przemawiają do nas aż do dziś. Mało tego, każdy z wymienionych bohaterów odnalazł się w komiksowym uniwersum Marvela. W komiksach Hercules ma teraz problemy z alkoholizmem, dr Samson pomagał Bruce’owi Bannerowi ujarzmić drzemiącego w nim Hulka, a Thor wkrótce doczeka się trzeciego filmu o swoich przygodach.

Współczesna mitologia

Za tysiące lat nawet najbardziej dociekliwi historycy nie odróżnią mitologicznych dziejów wspomnianych postaci od ich komiksowych wersji. Potrzeba kreowania mitów z herosami w roli głównej najwidoczniej leży w naszej naturze, skoro kolejne z nich wciąż powstają.

Ba, do klasycznego panteonu dołączył nowy. Indiańska mitologia nie wystarczyła amerykanom. Z problemem braku kulturowej tożsamości nowy naród poradził sobie błyskawicznie. Na początku XX wieku wraz z klasą robotniczą kwitły media masowe − pulpowa, wysokonakładowa literatura i słuchowiska radiowe. Nowe media adaptowały niskie gatunki związane z grozą, romansem i zbrodnią. W tym samym czasie wybucha wojna, ludzie potrzebują otuchy, nadziei i inspiracji i odnajdują je w herosach. Pierwszymi przeciwnikami Supermana nie byli kosmiczni zbrodniarze ani inni szaleni naukowcy, a skorumpowani biznesmeni i przestępcy. Chłopcy

tekst: Dominik Łowicki – domilowi@gmail.com – tudominik.pl | zdjęcia: Materiały prasowe Century Fox i Marvel str. 8

w kaszkietach i krótkich spodenkach sprzedają na ulicach zeszyty, gdzie absurdalny Kapitan Ameryka okłada pięścią Adolfa Hitlera. Komiks Timely Comics (później Marvel) rozszedł się w milionach egzemplarzy.

Największa supermoc

Komiksy o superbohaterach były ważnym źródłem dochodu wydawnictw, ale nie najważniejszym. Twórcy równie chętnie sięgali po opowieści o potworach, erotykę i kryminały. Swoją dominację superbohaterowie zawdzięczają niesławnemu psychiatrze − Fredricowi Werthamowi. W opracowaniu Seduction of the Innocent sprowadził wszystkie problemy trapiące młodzież do komiksów. Był jak ksiądz Natanek, tyle tylko, że ludzie potraktowali go poważnie. Na okładkach komiksów pojawił się certyfikat Comics Code Authority świadczący o tym, że komiks jest przyjazny najmłodszym.

Mroczny i brutalny Batman, sukcesor Shadowa i Zorro, stał się jaskrawy i przyjazny. Za to historie o wampirach i innych potworach Frankensteina zupełnie zniknęły z półek. Superbohaterowie, choć zalatujący familijnym smrodkiem, byli jedyną tematyką na tyle uniwersalną, ażeby godzić zróżnicowaną grupę odbiorców.

Rynek komiksów przechodził wzloty i upadki. Niezależnie jednak, kto władał DC Comics czy Marvelem, wiodąca tematyka komiksów pozostawała ta sama. Superbohaterska kosmologia obu wydawnictw rozszerzała się razem z zapotrzebowaniem odbiorców. Fantastyczna Czwórka odpowiadała na powszechną i podszytą obawami fascynację lotami w kosmos. Spider-Man i Niesamowity Hulk byli efektem promieniowania. Kapitan Ameryka został wybudzony z hibernacji, żeby zaangażować się w Zimną Wojnę. Wreszcie X-men, ludzie którzy urodzili się z różnorodnymi mutacjami, byli odpowiedzią Marvela na problemy dyskryminacji mniejszości. Magneto, polski żyd i ofiara holokaustu, miał dosyć złego traktowania i pragnął odwrócenia statusu quo i zemsty. Tymczasem Xavier proponował pokojowe rozwiązanie. Problem w tym, że sam nie wiedział, jak je zaprowadzić. Jak widzicie, największą mocą superbohaterów, przewyższającą telepatię, latanie i nadludzką siłę, jest różnorodność.

str. 9

Z komiksów na ekrany

Stan XX-wiecznej technologii stał na przeszkodzie przejścia superbohaterów na srebrne ekrany. Najambitniejszą próbą był Superman z 1978 roku. Film reklamował slogan: „Uwierzysz, że człowiek potrafi latać”. Udało się, uwierzyły miliony widzów na całym świecie, a film stał się klasykiem kina science fiction i początkiem dla kolejnych, niestety coraz gorszych kontynuacji. Powstawały też filmy, które miały osiągnąć to samo, co Superman, tyle, że z marnym skutkiem i bez uroku.

Pierwszym sukcesem od czasu Supermana był Batman z 1989 roku w reżyserii Tima Burtona. Groteskowy wizjoner przerobił materiał źródłowy na swoją modłę. Stworzył dylogię z artystycznymi pretensjami, gotyckim mrokiem i niezapomnianymi, niepokojącymi kreacjami. Oba filmy koncentrowały się zarówno na Batmanie, jak i jego przeciwniku. Krytycy rozpływali się, a rodzice gorszyli, jak ich dzieci napotykały na sceny, gdzie demoniczny Pingwin wygryza mężczyźnie nos. Producenci zaś brali kąpiele w basenach wypełnionych banknotami z pudełek śniadaniowych, ubrań i zabawek.

Na stołku reżyserskim Burtona zastąpił Joel Schumacher, ale faktyczne kierownictwo nad marką było w posiadaniu wspomnianych producentów. Fabuła kolejnych dwóch Batmanów była pretekstowa − sprowadzała się do prezentacji coraz to bardziej kuriozalnych kostiumów Batmana i jego batrodziny, by sprzedać jeszcze więcej wariantów zabawek.

Z tego powodu, Batman, a tym samym superbohaterowie, jako tacy, stali się synonimem obciachu i bezdusznej komercji. Po superbohaterów sięgali tylko twórcy kina klasy B, trafiającego prosto do wypożyczalni VHS. Z marazmu superbohaterów wydobyła seria filmów o Bladzie i nowatorskie

X-Men Briana Singera. Problem w tym, że obie produkcje, jakkolwiek udane, zdawały się wstydzić materiału źródłowego.

Zwłaszcza X-men porzucił kolorowe trykoty mutantów na rzecz jednolitych, skórzanych uniformów.

Bardziej śmiałą wizję zaprezentował Spider-Man Sama Raimiego, seria, tak jak Batman, zapadła się pod ciężarem wybujałych dyrektyw studia. Jej komercyjny sukces, bo historia lubi się powtarzać, spowodował wysyp niezbyt udanych,

bezdusznych imitacji, takich jak filmowa Fantastyczna Czwórka, Daredevil czy inna marność pokroju Ghost Rider

Nie ma czegoś takiego jak kino superbohaterskie Pora rozwiać wątpliwości i tym samym wrócić do tezy z tytułu. Superbohaterowie walczyli przez dekady o skuteczne i trwałe zakotwiczenie w kinematografii. Dziś szeroka publika poznaje bohaterów, którzy od lat znani byli przede wszystkim fanom komiksu. Po pierwsze, dzięki technologii umożliwiającej pokazanie ich w pełnej krasie. Po drugie, dzięki temu, że filmowcy odkryli, jak się robi filmy z superbohaterami, tak, żeby się nie znudziły. Pamiętacie, co jest największą mocą superbohaterów? Różnorodność! Twórcy sięgają po różnorodne konwencje. The Dark Knight jest thrillerem psychologicznym, Guardians of the Galaxy − space operą, Ant-Man to heist film, Thor to fantasy, Captain America: Winter Soldier jest filmem szpiegowskim a  Deadpool, przynajmniej w pewnym sensie, komedią romantyczną.

Rozumiecie, co mam na myśli, mówiąc że, czegoś takiego jak kino superbohaterskie nie ma? To nie są westerny, które spaja wspólny czas i miejsce akcji oraz postacie szeryfa, kowboja i Apacza. „Film superbohaterski” może być westernem. Podejść do takich produkcji może być tyle, ile samych superbohaterów. A nie zapominajmy, iż wielu z nich jest stworzonych w taki sposób, że bez trudów można by ich było włożyć w odmienne od siebie stylistyki!

Porażka niektórych filmów o superbohaterach wynikała z niezrozumienia tego, co opisałem wyżej. Powinni poszukiwać gatunku, w ramach którego funkcjonowałby dany bohater, ale w zamian papugowali konkurencję. Następnie, gdy z rozżaleniem odkrywali, że ich dzieło okazało się porażką, okrzykiwali, że odbiorcom superbohaterowie „wyszli bokiem”. Uspokajam więc drogich twórców − nie dość, że nie wyszli, to prawdopodobnie nigdy nie wyjdą. Potrzebujemy bohaterów.

str. 10

Uczta dla umysłu!

Już wkrótce, bo od 13 października, na skalę dotąd niespotykaną, pełną parą ruszy Śląski Festiwal Nauki – odbędzie się on na katowickim rynku (pierwszy dzień imprezy) oraz w Międzynarodowym Centrum Kongresowym w Katowicach. Naukowy zawrót głowy potrwa aż do 15 października. Ale po kolei…

Zacznijmy od tego, że całe MCK czy raczej strefy dotyczące konkretnych dziedzin wiedzy w nim rozmieszczone stworzą pewien rodzaj mapy przypominającej w swej strukturze plan ludzkiego mózgu z uwzględnieniem jego sektorów. I w ten sposób, spacerując po ogromnej utwardzonej dla potrzeby nauki myślącej galarecie, będziemy mogli spotkać stanowiska dotyczące właściwie chyba każdej dziedziny nauki. Wszystko to dzięki zaangażowaniu w organizację nie tylko wszystkich wydziałów Uniwersytetu Śląskiego, ale także i innych uczelni.

Być może powinienem w tym momencie wymienić co ciekawsze naukowe atrakcje mające pojawić się na festiwalu, ale wybór jest okropnie trudny! Jeśli tylko będziecie chcieli, dowiecie się wszystkiego na temat wody (a wierzcie mi – woda ma wiele tajemnic!), promieniowania kosmicznego, niezwykłych właściwości pleśni, druku 3D, walki ze stresem, wpływu pogody na samopoczucie, tego, co oznacza „chemiluminescencja”, programowania bez wiedzy na temat jakiegokolwiek kodu… sami przyznacie, że trochę tego jest, a to jedynie mały

ułamek tego, co będzie można tam zobaczyć. Ale nauka jest nie tylko teorią, ale i praktyką, a więc na zainteresowanych czeka wiele widowiskowych eksperymentów, doświadczeń, rekonstrukcji czy nawet zabawy robotami LEGO (sic!). Oprócz tego dla ludzi szukających oświeconego wyciszenia i medytacji pojawi się kącik relaksu czy też strefa moli książkowych. Kiedy spojrzycie na kalendarz, to zobaczycie, że dwa ostatnie dni festiwalu przypadną na weekend. Niektórych może zastanawiać, jak, poza wyżej wymienionymi atrakcjami, organizatorzy chcą przyciągnąć studentów do odwiedzenia MCK. Można przecież równie dobrze napić się piwa. Za to na festiwalu ujawnione zostaną tajemnice ważenia tego złocistego trunku, będącego przecież spuścizną narodową oraz kulturową. Tego już na pewno nie wolno lekceważyć! Wiemy już zatem, gdzie swe kroki pokieruje gromada studentów, ale liczne atrakcje przewidziane są także zarówno dla młodszych, jak i starszych, żądnych wiedzy ludzi. Jak zapewniają organizatorzy – każdy, niezależnie od wieku czy zainteresowań, znajdzie tam coś dla siebie.

Wstęp na festiwal jest darmowy, aczkolwiek na niektóre wydarzenia wymagana będzie uprzednia rejestracja na ciągle aktualizowanej stronie internetowej festiwalu (www. slaskifestiwalnauki.us.edu.pl). Tam znajdziecie także więcej informacji na temat imprezy. Ucztę dla umysłu czas zacząć!

tekst: Martyna Gwóźdź, Jakub Paluszek str. 11

Bieganie „na haju”

W parku, na ulicy, w grupach i samotnie – pojawiają się wszędzie. Ich znakiem rozpoznawczym jest zastrzyk endorfin. Mawia się również, że biegają „na haju”, a to, co wyróżnia ich od innych, to euforyczny kop. Powiada się, że to, co robią, wpływa na ich samopoczucie, zdrowie i sylwetkę. Bieganie – nowy rodzaj uzależnienia, który już po 30 minutach sprawi niezapomnianą przyjemność… Czy te słowa mają odzwierciedlenie w rzeczywistości? Postanowiłam sprawdzić ich mityczność! Zapraszam Was na rozmowę ze studentką prawa, która wybrała bieganie jako sposób na życie….

Monika Hałasa nie była zwolenniczką biegania… Obecnie jest 11-krotną medalistką Mistrzostw Polski w różnych kategoriach wiekowych, wielokrotną medalistką Akademickich Mistrzostw Polski, finalistką Młodzieżowych Mistrzostw Europy na dystansie 1500 metrów, rekordzistką Śląska w kategorii seniora na dystansie 1500 metrów i 1000 metrów, członkinią Kadry Narodowej Polskiego Związku Lekkiej Atletyki od 2011 roku. Specjalizuje się w biegach na 1500 i 800 metrów.

tekst: Martyna Gwóźdź – martynaewagwozdz@gmail.com
– www.fitmadmara.pl
str. 12

MG: Już jesień, a ja jeszcze nie schudłam na wakacje! Mam zacząć biegać? Nie chcę mi się…

MH: Oprócz genialnego wpływu biegania na kształtowanie sylwetki, wzmocnienia całego ciała, poprawienia kondycji, bieganie daje też wiele energii. Chyba każdy, kto chociaż raz miał okazję wyjść na dłuższy trening biegowy, zna doskonale to uczucie, kiedy w organizmie wytwarzają się endorfiny i nie odczuwa się zmęczenia mimo wielu przebiegniętych kilometrów!

Łatwo Ci mówić… Jesteś wielokrotną medalistką!

Trenuję już przeszło 9 lat, mimo że na początku tego nie lubiłam. Teraz nie wyobrażam sobie życia bez biegania. Dla mnie bieganie jest już sposobem na życie, a wyjścia na treningi codziennym rytuałem, bez którego nie mogę się obyć. Przede wszystkim w bieganiu cenię to, że pomaga rozładować stres i negatywne emocje. Dzięki bieganiu można poznać wielu cudownych ludzi, którzy podzielają tę samą pasję, pomagają się zmotywować na codziennych treningach i zawodach. Bieganie jest również świetną dyscypliną dla osób, które potrzebują chwili spokoju i czasu na refleksje. Wystarczy wtedy pobiec na godzinę do lasu i można wrócić z mnóstwem pomysłów, większą energią czy po prostu z większym spokojem ducha.

Dlaczego z wszystkich dyscyplin mam wybrać bieganie?

Bieganie nie wymaga żadnego specjalistycznego sprzętu. Jedyne, co jest istotne, to dobre buty. Biegać można wszędzie, o każdej porze roku, nawet w zimie – pod warunkiem, że rozpocznie się swoją przygodę z bieganiem już jesienią i stopniowo przygotuje organizm do wysiłku w niższych temperaturach.

Może nawet rozkocham się w tym sporcie… Od czego zacząć?

Dla osób, które chciałby zacząć swoją przygodę z bieganiem, najważniejsze jest, aby nie zaczynać od zbyt intensywnych treningów. Może to spowodować wiele kontuzji oraz zniechęcić, jeśli wyjście na trening będzie sprawiało ból zamiast przyjemności. Najlepiej być ostrożnym i stopniowo wprowadzać dłuższe i intensywniejsze jednostki treningowe – dostosowując je do poziomu wytrenowania. Osobom, które mają problem z motywacją, polecam dołączenie do grup biegowych, których obecnie jest mnóstwo. Bieganie w towarzystwie i z osobami, które są w podobnym poziomie trenowania, jest o wiele przyjemniejsze.

Pozazdrościłam Monice motywacji, determinacji i efektów jej pasji-pracy. Może nie zostanę od razu medalistką, ale z pewnością wybiorę się na niejedną wycieczkę truchtem. Z drugiej strony, może spróbowałabym swoich sił z innymi? W końcu w grupie raźniej! Będąc studentką na Uniwersytetu Śląskiego, nie zapominam, że obok kształcenia umysłu, Uniwersytet daje możliwość pracy nad własnym ciałem. Uczelnia wyszła naprzeciw moim oczekiwaniom. W październiku organizowana jest II edycja „Biegu (z) Usiem pod Egidą”. To bieg, w którym mogą wziąć udział wszyscy związani z uczelnią. Wydarzenie przygotowane dla studentów, pracowników i absolwentów to nie tylko promowanie zdrowego trybu życia, ale także integracja wszystkich grup związanych z nauką. Uczestnicy przebiegną trasę, która odpowiada wiekowi Uniwersytetu. A ten im starszy, tym więcej do przebiegnięcia! W tym roku Uniwersytet Śląski świętuje swoje 48 urodziny, więc na uczestników czeka trasa wynosząca 4800 metrów. Skusisz się spróbować swoich sił w biegu z przyjaciółmi z Uniwersytetu? Jeśli się wahasz, nie nazywaj tego problemem, a wyzwaniem. W końcu im więcej wyzwań, tym więcej życia!

Dowiedz się więcej o „Biegu (z) Usiem pod Egidą”, zaglądając na stronę internetową: www.us.edu.pl/iii-edycja-biegzusiem-pod-egida

str. 13

Pudełkowa inkwizycja

Jeśli zabałaganione biurko jest oznaką zabałaganionego umysłu, oznaką czego jest puste biurko? − Tymi słowami Einstein zagiął niejednego przeciwnika artystycznego nieładu. Ale artystyczny ład też jest fajny. Trzeba tylko zainwestować w słoiki, kartony, pojemnik na sztućce oraz klipsy biurowe. I voilà!

Zgubiłam gdzieś wenę. W sumie nic dziwnego, skoro wokół „bajzel na kółkach”. Kartony, kartoniki wędrujące z jednego pokoju do drugiego, drobinki kurzu tańczące w powietrzu, folia do zabezpieczenia mebli falująca przy każdym silniejszym podmuchu (mimo prowizorycznego przytwierdzenia jej za pomocą taśmy) i jeszcze ten przepiękny, świdrujący dźwięk pracującej wiertarki. Sąsiedzi pewnie mnie kochają. Ale jak to się mówi: czasem warto pocierpieć dla sprawy. Bez pracy nie ma kołaczy. Wprowadziłam w życie wielki projekt. Projekt, na wieść o którym zadrżały wszystkie fragmenty odzieży kategorii a-może-kiedyś-się-przyda oraz pamiętające czasy podstawówki zeszyty z serii zobacz-jak-ślicznie-zdobione-nieoddam-to-pamiątka. Remont. Od tej chwili moje życie już nigdy nie miało być takie samo.

Misja: posegregować wspomnienia Zamarzył mi się pokój. Taki (prawie) jak z katalogu − białe, eleganckie meble, barwne dodatki, przemyślany system przechowywania − po prostu taki, z którego nie będzie chciało się wychodzić. Oczywiście, w granicach rozsądku − w bloku mieszkalnym ciężko o osobną garderobę i sekretny pokoik ukryty za wnęką w ścianie. A szkoda. Ale co się odwlecze, to nie uciecze − z tą myślą rozpoczęłam metamorfozę pomieszczenia, które odtąd miało być jeszcze bardziej moje.

Krąży anegdota, że damska torebka jest jak czarna dziura − to niesamowite, jak wiele mniej i bardziej pożytecznych przedmiotów może pomieścić. Ale ktoś, kto tak twierdzi, chyba nie widział kobiecej szafy. Czasami odnoszę wrażenie, że wokół mojej dawnej meblościanki mogłaby utworzyć się osobna galaktyka z własnymi równoległymi światami

tekst: Dominika Gnacek – dominika.gnacek@o2.pl

przenoszącymi mnie w przeszłość. Ale jaka dziewczyna potrafiłaby wyrzucić sukienkę ze studniówki, na której tak dobrze się bawiła? Kto bez wyrzutów sumienia pozbyłby się teczek z rysunkami albo zeszytów, w których pierwsze kaligrafowane zdania oddzielane były fantazyjnymi szlaczkami? Tyle wspomnień! Ale remont rządzi się swoimi prawami, więc zagłuszając poczucie żalu zabrałam się za segregację posiadanych własności. Niezastąpioną rolę w tym procesie odegrały ozdobne kartony i pudełka oraz flamastry. Gotowe szkatułki? Gdzie tam. Wystarczył kartonik po butach, trochę ładnego papieru, miękki materiał i kropla wyobraźni. Sposób na ujarzmienie kabli plączących się złośliwie pod biurkiem? Do walki z tymi podłużnymi złośliwcami wysłałam taśmę klejącą i kolorowe karteczki (jako etykiety na każdy z nich). Dla spragnionych bardziej designerskich rozwiązań niezłym sposobem mogłoby być także zastosowanie w charakterze zawieszki klipsów do papieru przyczepionych do blatu biurka. W celu uporządkowania zimowych dodatków, niepotrzebnych w sezonie letnim, po raz kolejny do akcji wkroczyło niezastąpione pudełko z pokrywką. W przeprowadzeniu metamorfozy pomógł mi – rzecz jasna – niezastąpiony Internet.

Misja: zaprojektować przestrzeń

Aby urzeczywistnić wielkie projekty, najpierw należy wprowadzić się w odpowiedni nastrój. Niektórzy przed rozpoczęciem kuchennych rewolucji śledzą blogersko-vlogerskie instruktaże gotowania. Inni włączają nastrojową (w ich mniemaniu) muzykę, kusząc w ten sposób wenę. Studenci zamiatają pustynię, aby z czystym umysłem (i podłogą) zasiąść do nauki. Ja także postanowiłam mentalnie przygotować się na czekające mnie porządki i swój remont rozpoczęłam od znalezienia poradnika w stylu: jak posegregowane (wstępnie) wspomnienia upchnąć w nowej, nieco mniejszej szafie… i biurku. Bo to on będzie bohaterem tego akapitu.

Przekopałam się przez dziesiątki artykułów wszelakiej treści, poczynając od „5 powodów, dla których nadal masz bałagan”(z kardynalnym grzechem w postaci przytłaczającej

str. 14

Skarbonka, roślina

Dostatek

Lampka, motywujący cytat, kolaż z dyplomów

Świeże kwiaty, zdjęcię z ukochaną osobą

Sława Reputacja Związki Miłość

Zdjęcie rodziny w drewnianej ramce, coś odziedziczonego

Wiedza Umiejętności

Książki branżowe, poradniki

Centrum (pusta przestrzeń)

Kreatywność Potomstwo

Kariera Laptop, tablet, słuchawki

Życzliwi ludzie Podróż

Smartfon, notatki z numerami, zdjęcie miejsca, które planujesz zwiedzić

Słoik z długopisami, organizer, notatki z planami na przyszłość

liczby posiadanych przedmiotów na miejscu pierwszym), poprzez „20 genialnych rozwiązań DIY w organizacji biura, dzięki którym zwiększysz swoją wydajność” (co uświadomiło mi bezsens zakupu nowego biurka, skoro wystarczy wyszlifowana deska i dwie szafki z półkami jako podpórka), aż po tajemnicze zjawisko określane mianem mapy bagua. Tutaj do akcji wkracza feng shui. W skrócie − przestrzeń, w której mieszkamy (albo przy której pracujemy, czyli biurko) możemy podzielić na dziewięć części odpowiadających określonym sferom naszego życia. Poprzez odpowiednią aranżację mebli lub przedmiotów możemy stymulować energię chi w danych obszarach, tak, aby lepiej powodziło nam się na co dzień. Takie czary-mary. I tak np. książki branżowe położone w lewym dolnym rogu biurka pobudzają naszą zdolność do przyswajania wiedzy, a zdjęcie ukochanej osoby lub świeże kwiaty w prawym górnym rogu wpływają na jakość naszych relacji.

Jednak zanim zabrniecie na krańce wnętrzarskiego Internetu, natkniecie się na szereg porad dotyczących przemyślanego i efektownego przechowywania. Przykład? Słoiki poprzyklejane piętrowo jeden na drugim i ułożone na kształt

piramidy posłużą za nowatorski organizer na długopisy, ołówki i nożyczki. Pojemnik na kostki lodu zyska nowe życie, jeśli powrzucacie do niego drobne akcesoria, takie jak spinacze, pinezki czy pendrive. W ten sam sposób potraktować możecie klasyczny szufladowy organizer kuchenny, zamiast sztućcami zapełniając przegródki flamastrami i markerami. Szybko i kreatywnie.

Remont powoli dobiega końca. Liczba karteczek i zeszytów, której się pozbyłam, mogłaby spokojnie zasilić sklep papierniczy. W zamian zyskałam przestrzeń pod budowę nowych wspomnień. Dobry deal. Chciałabym też odwołać alarm. Zguba się znalazła. Wygląda na to, że pakując rzeczy do kartonów, przypadkiem upchnęłam wenę razem z notatkami ze studiów. Teraz lekko pognieciona i z urażoną miną siedzi obok mnie. Cóż, jak widać, nikt nie spodziewał się pudełkowej inkwizycji. Nawet ona.

str. 15
Rodzina Krewni Zdrowie Powodzenie

Pojedynek gigantów

Jesteś zwycięzcą! Jesteś diamentem! Wygrasz tę walkę! Świat leży u Twych stóp! Marzenia są na wyciągnięcie ręki! Dasz radę! Nie pozwól, by coś stanęło Ci na drodze! I pamiętaj — liczysz się tylko TY!

Tak, przynajmniej z grubsza, wygląda większość motywacyjnej „papki”, którą zdaje się żywić coraz więcej ludzi. Szczególnie w Internecie zaobserwować można rosnących jak grzyby po deszczu „mentorów” z włosami na żel, którzy wykrzykują puste i pseudofilozoficzne frazesy w stylu: „(…) wystarczy chcieć tego pragnąć!”.

Moda na sukces

Skąd to się wszystko wzięło? To może oczywiste, ale dla poczucia dobrze spełnionego obowiązku postaram się odpowiedzieć. Społeczeństwo na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu lat przeszło dosyć drastyczne zmiany. Względny spokój w krajach, które postrzegamy, jako „cywilizowany świat” i brak większych konfliktów w naszych okolicach pozwalają obywatelom skupić się na innych kwestiach. Nie trzeba już bronić ojczyzny ani pracować w polu. Jest przecież miasto! Miasto z sięgającymi chmur biurowcami i ogromnymi apartamentami, zamieszkiwanymi przez bogatych, uśmiechniętych ludzi. Ta wizja „amerykańskiego snu” brzmiała tak kusząco, że − naturalnie − każdy chciał zarabiać dużo pieniędzy, nosić drogi garnitur i wozić się srebrnym Mercedesem, a przy tym także patrzeć rano w lustro i mówić sobie: „Jestem zwycięzcą!”.

tekst: Jakub Paluszek – jakub.paluszek@gmail.com

Brzmi znajomo, prawda? Dokładnie tym samym zachęca się ludzi do przyłączenia się do wszelkiego rodzaju piramid finansowych. Obietnica szybkiego sukcesu i łatwego zysku — to zawsze działa na wyobraźnię.

Od jutra…

Jest jednak druga strona tej skali; jak to we Wszechświecie — musi być jakaś opozycja. Panie i Panowie! W drugim narożniku zwycięzca niezliczonych konfliktów wewnętrznych, wielokrotny czempion odwlekania i pogromca obowiązków! Mało kto zna jego prawdziwe imię, które, nie bez przyczyny, kojarzy się ze zwłokami… przed Państwem: prokrastynacja! Tłumy w mojej wyobraźni chciałyby szaleć na trybunach, ale postanowiły robić to od jutra. Na początek może trochę naukowego bełkotu: uważa się, że prokrastynacja bierze się bezpośrednio z konfliktu pomiędzy dwoma sektorami naszego mózgu: układem limbicznym, odpowiedzialnym, w ogromnym uproszczeniu, za odczuwanie emocji i impulsywność (i co się z tym wiąże — pragnienie natychmiastowej nagrody), a korą przedczołową, której domeną są, symplifikując równie mocno, organizacja czasu, planowanie długoterminowe oraz koncentracja. I w ten sposób ten drugi rejon naszych neuronowych „galaret” zdaje się mówić: „Masz za dwa tygodnie sesję, czas już zacząć gromadzić notatki, powtarzać informacje i pisać prace zaliczeniowe”. I gdyby na tym się kończyło, to wszystko byłoby w najlepszym porządku. Ale nie jest. Bo do akcji wkracza nikt inny, jak układ limbiczny i mówi: „Hej, czy to

str. 16

przypadkiem nie internetowy stream, na którym można na żywo oglądać gniazdo bocianów? To jest super!”. Od razu powstaje pokusa odczucia przyjemności i złudnej ulgi, co w konfrontacji z nadchodzącymi obowiązkami wydaje się tym bardziej atrakcyjne. Bo przecież mamy jeszcze tyle czasu! Jakoś to będzie, a pewnie tak nie będziemy mogli skupić się na nauce, dopóki nie posprzątamy biurka, porozmawiamy przez telefon, pogramy w  Pokemony i pozamiatamy pustyni. I tak, Moi Mili, powstaje prokrastynacja — chorobliwe odkładanie wszelkich obowiązków na symboliczne „jutro”. Dlaczego chorobliwe? Bo cały cykl prokrastynacji powtarza się raz za razem i kiedy obiecujemy sobie już, że nigdy więcej nie będziemy odkładać niczego na ostatnią chwilę, możemy być prawie pewni, iż niebawem popełnimy ten sam błąd po raz kolejny. Internet. Skarbnica wiedzy zdobywanej przez ludzkość przez setki lat; prawie cały dorobek kulturowy naszego gatunku na wyciągnięcie ręki! A ja przed pięcioma minutami śmiałem się z filmu z turlającą się pandą, zamiast pisać. Znacie to uczucie, prawda?

Wybór tragiczny

Stąd tytułowy pojedynek gigantów: z jednej strony sukces (rozumiany jako pieniądze i sława) jako najważniejsza wartość w życiu każdej jednostki, a z drugiej okropna, wyniszczająca jakąkolwiek produktywność tendencja do odwlekania wszystkiego na później. Mówi się, że to właśnie prokrastynacja jest chorobą naszej cywilizacji, ale osoby, które próbują osiągnąć swój życiowy sukces za wszelką cenę i spotykają się na przypominających sekty zgromadzeniach, aby dawać sobie w twarz motywacyjne „liście” (sic!), wydają się jeszcze bardziej niebezpieczne. Może pozostańmy normalni, co? Pewnie, że dobrze jest wyznaczyć sobie jakieś cele w życiu — samorealizacja jest przecież kluczowa do osiągnięcia szczęścia. Ale nie zapominajmy, że na świecie są też inni ludzie i dla nich czasem też warto się poświęcić — to również daje dużo frajdy! W samym relaksie też nie ma nic złego, a z odrazą do pracy podobno można sobie radzić, jeśli przeplata się obowiązki z przyjemnościami. Ale co ja tam wiem… Miałem oddać ten tekst na wczoraj…

A to wspomniana panda. Pocieszna, prawda?

str. 17

Bo ja kocham moją…

Pierwsze słowo, które nasuwa nam się na myśl po przeczytaniu powyższego zdania, to oczywiście mamę. Pewne jest, że każdy ma tylko jedną, lecz relacje z nią nie zawsze są oczywiste i idealne.

To w niej się przeglądam Mam to szczęście, że urodziła mnie kobieta dojrzała emocjonalnie, inteligentna i przede wszystkim taka, która pragnęła mojego przyjścia na świat. Jakimś trafem uznała, że to ja będę podobna do niej, mimo że dwa lata później przyszła na świat moja siostra. Z przedstawianych tutaj przeze mnie relacji mogę uznać, że moja jest bliska idealnej, za co jestem ogromnie wdzięczna. Mama jest dla mnie autorytetem, wzorem kobiety spełnionej oraz niezależnej, pięknej i zarazem pełnej wartości. Marzę, by w przyszłości być choć w połowie tak dobrą osobą, jaką jest ona. I choć usłyszałam niedawno, że stawianie mamy w roli autorytetu nie jest już tak modne, to chyba wolę być szczera, aniżeli modna.

Wydostań się i skacz!

Matki nas chronią, od pierwszego dnia dbają o to, by niczego nam nie zabrakło. Stoją przy naszym łóżeczku i sprawdzają w nocy, czy na pewno oddychamy. Chodzą z nami na spacery, karmią i przytulają. Motyw niecodziennej i niemalże chronicznej ochrony dziecka został wykorzystany w filmie Pokój. Był on w tym roku nominowany do Oscara między innymi w kategorii „najlepszy film”, o czym wspominałam w lutym na mojej stronie internetowej (www.filmystic.pl). Ma − bo tak właśnie swoją mamę nazywa Jack − mieszka wraz z synem w ciasnym pokoiku. Przed laty została tam uwięziona przez porywacza – biologicznego ojca chłopca. Pomimo okoliczności, Ma kocha swojego syna ponad życie. Jack jest jedyną osobą, poza porywaczem, której obecności może doświadczyć. Mało tego, nie przychodzi jej do głowy, by w jakiś sposób pozbyć się syna czy oddać go komuś zaraz po urodzeniu i pozwolić

mu normalnie żyć. W końcu to ona jest jego matką i uważa, że to jej Jack będzie najbardziej w życiu potrzebował. Chroni go nieustannie, drży o jego życie, podkłada się porywaczowi, by ten tylko nie ujrzał i nie dotknął malca. Miłość, która wykracza poza zwykłe rodzicielstwo, miłość, która została okraszona takimi, a nie innymi okolicznościami. To wolność, jak się okazuje, odbiera Ma zdolność do ochrony dziecka. Czując się pewnie i wiedząc, że bezpieczeństwo jej syna nie zależy już wyłącznie od niej, odpuszcza sobie. Miłość zaborcza, nieidealna, w pewnej chwili stawiająca dziecko w roli opiekuna.

Zabiłem moją matkę

Ta produkcja młodego, kanadyjskiego reżysera stawia te relacje w zupełnie innym świetle. Większość ludzi wierzy, że matkę zawsze się kocha. Są hipokrytami. Oni także kiedyś nienawidzili swoich matek. Może przez sekundę, może przez rok. Może już zapomnieli, ale wszyscy kiedyś to czuli. Hubert nie zapomniał. Jemu nadal się wydaje, że nienawidzi swojej matki, dlatego zniszczył ją w oczach innych. Chantale nie jest matką, jakiej pragnie nasz bohater. Ubiera się fatalnie, nie ma zainteresowań, beznadziejnie gotuje, nie potrafi znaleźć z synem wspólnych zainteresowań, nie zastępuje mu ojca jak należy, w dodatku uważa, że Hubert sprawia same problemy i pragnie umieścić go w internacie. Zrozpaczony nastolatek, którego odrywają od chłopaka, jego wielkiej miłości, jeszcze bardziej zamyka się na kontakt z matką. Widzi, że jego partner ma matkę, której można jedynie pozazdrościć. Tak w ogóle, to wszyscy mają się lepiej od niego i nie warto nawet próbować czegoś zmieniać. Zabiłem moją matkę to pierwszy tak licznie nagrodzony obraz Xaviera Dolana, złotego dziecka kina, który, by przepracować i spojrzeć z boku na swoją relację z matką, stworzył ten film. Bo Hubert to w rzeczywistości Xavier, który poszukuje tego właściwego kontaktu z bliskimi. I tak jak on, wielu z nas go poszukuje, niekoniecznie z matkami.

– www.filmystic.pl str. 18
tekst: Justyna Kalinowska – justyna_kalinowska@onet.eu

mamę. Nie wszyscy ją posiadamy. Nie wszyscy ją pamiętamy. Ba, nie wszyscy ją poznaliśmy. Niektórzy otrzymali ją w darze, niekoniecznie dzięki więzom krwi. Większość z nas ma ją na co dzień. Pomyślmy o niej na chwilę, kim dla nas jest, co dla nas znaczy i co my znaczymy dla niej. Podejdźmy, porozmawiajmy, przytulmy, ucałujmy, przeprośmy, nawet jeśli nasze relacje z nią nie są najlepsze. Jeśli nie ma jej blisko, złapmy za telefon. Na pewno znasz jej numer na pamięć. Każdy czasem się z nią kłóci, nie zgadza, pragnie, by się nie wtrącała. Nie jest idealna, ale my też nie jesteśmy. No, złap w końcu za ten telefon, póki jeszcze ją masz!

str. 19

Jak znaleźć swoje powołanie zawodowe i żyć z pasją?

Do Biura Karier UŚ trafiają m.in. studenci i absolwenci, którzy nie wiedzą, jakie są ich umiejętności, czym mogliby się zajmować w przyszłości, a także w jaki sposób połączyć naukę ze zdobywaniem doświadczenia zawodowego. Mamy dla nich rozwiązanie.

Wybierając kierunek studiów, maturzyści najczęściej kierują się swoimi zainteresowaniami, rzadziej sprawdzając perspektywy zatrudnienia i spis obowiązków, z którymi będą się mierzyć w pracy. W efekcie, po kilku latach zdobywania wiedzy teoretycznej, są zaskoczeni sytuacją na rynku pracy lub nie mają pewności, czy wybrana przez nich ścieżka jest zgodna z ich predyspozycjami. Dodatkowo, media podsycają ich frustrację, twierdząc, że na uczelniach dominuje nauczanie teoretyczne i absolwenci nie są przygotowani do wykonywania zawodu, a nawet, że uczelnie prowadzą kierunki „generujące” bezrobotnych. To kontrowersyjny temat, ale warto się z nim zmierzyć.

Co dają studia (a czego nie)?

Żeby ściśle podporządkować się rynkowi pracy, uczelnie musiałyby z kilkuletnim wyprzedzeniem prognozować zapotrzebowanie na liczbę i profil wolnych stanowisk pracy, uwzględniając zmieniające się wymagania pracodawców. To niemożliwe, ale nawet gdyby udałoby się stworzyć taki

system, to najprawdopodobniej działałby on ze szkodą dla nas samych. Przykładowo mogłoby się okazać, że połowa kierunków jest niepotrzebna, zwłaszcza tych humanistycznych. W efekcie uczelnie ograniczyłyby ofertę, niejako zmuszając maturzystów do wybierania kierunków i wykonywania prac niezgodnych z ich zainteresowaniami. Nie wiem, jak dla Ciebie, ale dla mnie rzeczywistość bez filozofów, poetów, piosenkarzy i innych wolnomyślicieli byłaby ponura. Tym bardziej, że to oni stanowią o rozwoju i potencjale społeczeństwa, decydując o jego społecznej wrażliwości. Dlatego edukacją rzemieślników i fachowców zajmują się szkoły zawodowe, a nie uniwersytety. „Produktem” uniwersytetów mają być twórcy.

Zatem celem uniwersytetów, jak nazwa wskazuje, jest kształcenie uniwersalne, czyli rozwijające uniwersalne kompetencje, dające możliwość adaptacji i elastycznego dostosowania się do rynku pracy, na którym w najbliższych latach pojawią się nowe zawody. Warto wspomnieć, że z badań losów zawodowych absolwentów prowadzonych przez Biuro Karier UŚ wynika, że humaniści lepiej niż ścisłowcy radzą sobie na rynku pracy.

Jak znaleźć swoje powołanie zawodowe?

Podczas studiów nabędziesz zatem solidną wiedzę, która niestety nie udzieli Ci odpowiedzi na pytania: czy posiadasz

20

poszukiwane przez pracodawców kompetencje, czy Twoje predyspozycje zawodowe są zgodne z wybraną przez Ciebie ścieżką zawodową i czy zawód, w którym chcesz pracować, będzie Cię rzeczywiście pasjonował w przyszłości?

Na szczęście w toku studiów możesz korzystać z wielu możliwości weryfikacji swojego kapitału: rozwiązać testy kompetencyjne, porozmawiać z doradcą kariery, odbyć symulację rozmowy kwalifikacyjnej, uczestniczyć w szkoleniach i warsztatach. Jednak to, co polecam Ci najbardziej, to zaangażowanie się w realne zadania podczas praktyk obowiązkowych i nadobowiązkowych. Dzięki nim sprawdzisz swoje kompetencje i ocenisz, czy Twoja samowiedza jest realna. Przykładowo, po praktyce na stanowisku psychologa na oddziale szpitalnym możesz dojść do wniosku, że przyjmowanie pacjentów nie jest spełnieniem Twoich zawodowych marzeń. Na szczęście dzięki uniwersalności nauczania na uniwersytecie nie będziesz zmuszony do rzucenia studiów – jako psycholog będziesz mógł zająć się badaniami marketingowymi, diagnostyką, HR-em i wieloma innymi dziedzinami. Dlatego warto, byś już na studiach podjął się próby poznania siebie, a po zakończeniu nauki ruszył w stronę, która będzie Ci najbardziej odpowiadać.

Jak trafić do najlepszych praktykodawców?

Żeby praktyki przyniosły oczekiwane efekty, powinny być dobre. Z doświadczenia wiem, że chociaż studenci najchętniej mówią o  swoich oczekiwaniach finansowych wobec praktykodawców, to jednak najbardziej doceniają te praktyki, które czegoś ich nauczyły. Chodzi zatem o to, by wypośrodkować te zalety.

No, dobrze, ale gdzie znaleźć praktykodawców z prawdziwego zdarzenia? Od dwóch lat Biuro Karier i Fundacja Inicjatyw Akademickich Uniwersytetu Śląskiego organizują konkurs na najlepszego praktykodawcę w województwie śląskim. Firmy są zgłaszane przez studentów, absolwentów i pracowników, a te najlepsze wyłaniane są przez plebiscyt i kapitułę konkursową. Odbycie praktyk w firmach wyłonionych w konkursie i wpisanie ich w CV może okazać się Twoją przepustką do ciekawej i satysfakcjonującej pracy! Więcej informacji znajdziesz na stronie internetowej: www.bk.us.edu.pl/konkurs-na-najlepszego-praktykodawcew-wojewodztwie-slaskim.

W tym roku zgłoszenia najlepszych praktykodawców będą przyjmowane w grudniu. Jeśli znasz firmy, w których nie parzy się kawy i nie kseruje dokumentów, lecz realizuje samodzielne zadania, to zgłoś je do konkursu! Twój głos ma znaczenie zarówno dla studentów i absolwentów, jak i samych praktykodawców.

str. 21

Lochy, smoki i inne atrakcje!

Przede wszystkim potrzebna jest wyobraźnia, pomysł i towarzystwo. Poza tym warto mieć ze sobą coś do pisania i sporo kości o różnej liczbie ścianek. Rozmaite rekwizyty i klimatyczna muzyka także mogą się przydać. Świetnie, ale... o co w ogóle chodzi?

D&D, czyli Dungeons & Dragons, po polsku Lochy i smoki, to jedna z pierwszych internetowych, fabularnych gier fantasy, w dodatku prawdopodobnie najpopularniejsza. Każdy z graczy wciela się w pewną postać i w czasie rozgrywki stara się ją odgrywać. Bawiących się jest zwykle kilku i współpracują oni ze sobą, tworząc drużynę. Prowadzący, zwany Mistrzem Podziemi, opisuje im scenerię i toczące się w świecie gry wydarzenia, a także odgrywa role postaci napotykanych przez drużynę, w tym licznych adwersarzy. Gracze reagują na jego kwieciste opisy, opisując własne działania. Mogą na przykład atakować, próbować dyplomacji, szpiegostwa czy panicznej ucieczki. Powodzenie każdej akcji uznanej przez Mistrza Podziemi za niepewną rozstrzygane jest przy pomocy kości (najczęściej dwudziestościennej, bo inne mają odmienne zastosowania). Losowy wynik modyfikuje się jeszcze przy pomocy różnych parametrów, które ustalono wcześniej podczas tworzenia bohaterów.

Magiczne krainy wzywają!

Ponieważ jest to gra fantasy, akcja toczy się zawsze w jakimś niezwykłym świecie. Wymyśla go Mistrz Podziemi, ale pewne

tekst: Michał Denysenko – michal.denysenko@gmail.com

elementy, jak choćby magiczne stworzenia, różne rozumne gatunki czy magia, są dla niego niemal obligatoryjne. W tak fantastycznie wykreowanych uniwersach aż kusi, by rzucić się w wir poszukiwania przygód. Tym właśnie zajmuje się drużyna graczy. Żeby skuteczniej walczyć z przeciwnościami losu, składa się ona zwykle z przedstawicieli różnych klas, obdarzonych odmiennymi umiejętnościami i statystykami. Gracze mogą wybierać z takich profesji, jak: wojownik, łotrzyk, czarodziej, bard, zaklinacz, kapłan, a także wielu innych. Każdą z nich gra się trochę inaczej i zajmuje się osobnym zakresem obowiązków (choć to za dużo powiedziane, bo tak naprawdę gracz sam decyduje o swoich czynach). Ponadto większe urozmaicenie zapewnia fakt, że bawiący się decydują także o klasach i rasach swych postaci. Mogą wybierać ze standardowych, myślących gatunków w fantasy, takich jak: człowiek, elf, krasnolud, półork, półelf czy niziołek, ale czasem, jeśli Mistrz Podziemi zezwoli na pewne ustępstwa, mają możliwość stworzenia jeszcze bardziej zaskakującego bohatera. Mnogość klas i ras, a także nadawanie cech indywidualnych wykreowanej postaci (chociażby poprzez posiadanie traumatycznych wspomnień, skrywanie mrocznej tajemnicy czy noszenie w sobie pragnienia zemsty) sprawiają, że praktycznie niemożliwe jest, żeby dwóch graczy stworzyło dla siebie identycznych bohaterów.

Od narracji do mechaniki

Wszystko to brzmi pięknie, ale jak to wygląda w praktyce?

Gdzie tu ta gra? Śpieszę z wyjaśnieniami! Na początek warto

– cogryziedenysa.blog.pl str. 22

sobie zarezerwować aż kilka godzin. Trzeba mieć świadomość, że przez ten czas być może wcale nie dokończy się rozgrywki. Ba, to nawet mało prawdopodobne! Może się tak zdarzyć jedynie wtedy, gdy jej fabuła jest krótka i nieskomplikowana, a gracze podążą za nią jak po sznurku, nie wcielając w życie żadnych własnych, szalonych pomysłów. Gdy wie się na pewno, że czasu będzie dość, żeby akcja się rozwinęła, a wszyscy gracze stworzyli już swoje postacie (po odpowiednich konsultacjach z prowadzącym, bo niektóre pomysły, jak chociażby półorczy najemnik, który przed innymi ukrywa to, że jest czarodziejem czy szlachcic niemówiący o tym, że jego ród wyparł się go po ukąszeniu przez wampira, wymagają dodatkowej akceptacji), można przystąpić do gry.

Mistrz Podziemi wprowadza wszystkich w fabułę, przede wszystkim opisując punkt startowy. To może być na przykład jakieś wielkie, tętniące życiem miasto, senne miasteczko czy przydrożna karczma. Gracze wcale nie muszą zaczynać dokładnie w tym samym punkcie. Chodzi o wiarygodność, o to, żeby ich bohaterowie pojawili się w miejscach, w których mają powody być. Ważne jest natomiast, żeby wykreowani herosi w końcu się spotkali i potem świat eksplorowali już wspólnie. Nadal jednak można prowadzić jakieś indywidualne wątki. Jeden lub kilku członków drużyny może na przykład knuć przeciw reszcie, a nawet jeśli nie, to chociażby prowadzić wspólne przedsięwzięcie, którego zyskami nie chcą się dzielić. Po opisaniu miejsca czy też miejsc początkowych, prowadzący zarzuca na graczy swego rodzaju „haczyk”. Przekazuje im, na przykład przez plotki w karczmach, wieści o ważnych wydarzeniach, takich jak brutalne morderstwo, zuchwała kradzież, tajemnicze porwanie czy pojawienie się smoka w okolicy. Może też być tak, że Mistrz po prostu stawia na drodze bohaterów człowieka, który szuka najemników do wykonania jakiegoś zlecenia.

Gdy gracze połkną haczyk, niekoniecznie pierwszy lepszy, bo mogą pozwolić sobie na pewną wybredność, śmiało przystępują do akcji. Śledzą, tropią, negocjują, fałszują, blefują, zbierają informacje i przede wszystkim walczą lub czarują. Przy podejmowaniu różnych działań często pojawiają się wątpliwości, czy taka akcja się powiedzie. Tu z pomocą przychodzą wcześniej wylosowane lub ustalone wartości poszczególnych atrybutów danej postaci (Siła, Zręczność, Budowa, Intelekt, Roztropność, Charyzma), jej umiejętności, powiązane z klasą, ale wybrane przez gracza i odpowiednio rozwijane, a także inne modyfikatory (chociażby z rasy, użytej broni czy okoliczności). Kluczowy jest jednak rzut kością. Dopiero liczba na dwudziestościennej kości z doliczonymi odpowiednimi parametrami, spośród tych wymienionych powyżej, stanowi ostateczny wynik. Ten konfrontowany jest z ustalonym przez prowadzącego Stopniem Trudności, Klasą Pancerza przeciwnika lub odpowiednim wynikiem oponenta (na przykład Blefowanie przeciwko Wyczuciu Pobudek). W przypadku walki, jeśli atak zakończył się powodzeniem, losuje się jeszcze zadane obrażenia. Następnie Mistrz Podziemi opisuje efekty podjętych działań. Może ustami bohaterów niezależnych udzielić graczom potrzebnych informacji, poinformować, co znajduje się za wyważonymi drzwiami, stwierdzić, że hałas przyciągnął straże i tak dalej. Dobrze, żeby jego opisy były barwne. To w znacznym stopniu urozmaica rozgrywkę. W każdym razie po kilku stoczonych pojedynkach, przeprowadzonych oszustwach i podjętych innych akcjach, gracze zwykle osiągają cel. Morderca zostaje znaleziony, bestia pokonana, zaginieni odnalezieni. Choć z drugiej strony wcale nie musi tak być, bo czasem okazuje się, że sprawa jest znacznie bardziej skomplikowana, a bywa też tak, że gracze, a przynajmniej niektórzy z nich, giną podczas przygody i nie da się ich w żaden sposób ocalić.

str. 23

Przecież to bezcelowe! Czy nie?

Nawet jeśli gracze wykonają zadanie czy dokończą sprawę, nie da się spośród nich wyłonić zwycięzcy. Któryś z nich pewnie będzie miał najwięcej Punktów Doświadczenia, ale one są tylko narzędziem do rozwijania bohatera, nie celem. Zresztą takie wskazywanie na jedną osobę byłoby bez sensu, skoro wszyscy współpracowali. Nie ma też nagród za ukończenie scenariusza przygotowanego przez Mistrza Podziemi. Brakuje nawet wyraźnego końca, bo przecież po wszystkim bohaterowie stworzeni przez graczy zostają i mogą wyruszyć na kolejną przygodę. W takim razie po co to wszystko?

Dlaczego ktokolwiek miałby się w to bawić?

Odpowiedź na to pytanie jest banalnie prosta: dla czystej rozrywki. Zamiast czerpać radość z ulotnego zwycięstwa, lepiej rozkoszować się dobrą zabawą. Przez kilka godzin w tygodniu (albo częściej czy rzadziej, bo w zabieganym XXI wieku różnie bywa z czasem) można być kimś innym, przebywać gdzie indziej, dawać upust swojemu szaleństwu i poznawać własną pomysłowość. Rozwija się w ten sposób swoją wyobraźnię, a przez to i kreatywność. D&D to naprawdę wspaniały sposób na spędzanie czasu. Do tego stopnia, że może się w nie wciągnąć nawet ktoś, kto nie przepada za klimatami fantasy. Warto spróbować. Ostrzegam jednak: to wciąga! Możecie się nawet nie zorientować, w którym momencie zaczniecie pokaźną część waszego czasu poświęcać na przemierzanie niezwykłych krain wraz z wesołą kompanią, ubijanie kolejnych poczwar, wbijanie wrogów w piach, sianie grozy lub zdobywanie chwały.

Jeśli chcecie zobaczyć jak to wygląda w praktyce, na YouTube możecie obejrzeć: Ciernie Włodka Markowicza. Co prawda tam gra się w inne RPG, ale idea jest podobna. Macie także możliwość sięgnięcia do podręczników, bo oficjalnych ksiąg, tłumaczących, co i jak, jest naprawdę pod dostatkiem. Najlepszą nauką będzie jednak sama gra. W dobie Internetu towarzystwo znajdziecie bez trudu, bo w D&D bawi się mnóstwo ludzi. Ostrzcie miecze, szykujcie zaklęcia i ruszajcie do walki!

str. 24
str. 25
tekst: Monika Szafrańska – m.monikaszafranska@gmail.com str. 26 Jestem Karma. Do widzenia.

Ostatnie, co pamiętam, to jak biegłem do drzwi Musiałem znaleźć drogę do miejsca, w którym byłem przedtem. [The Eagles, album Hotel California, 1976 r.]

On. Jakub Rojalski, chociaż właściwie to Król… kiedyś. Lat czterdzieści trzy. Matka − zarabiała ciałem na długi ojca alkoholika i hazardzisty. Miejsce jego dorastania, a właściwie egzystowania, to wrocławski Trójkąt Bermudzki. Mimo przeciwieństw losu, ukończył studia. Chętnie pomaga pani Janinie, starszej sąsiadce. Pasjonat fotografii. Utrzymuje się ze zleceń… jednak nie tylko fotograficznych, bowiem w drugim życiu zamienia się w Midasa – płatnego zabójcę, który od piętnastego roku życia trenowany był przez niejakiego Grabarza. Jesteś porządnym facetem, wiem o tym. Tego cię nauczyłem. Ale nie wnikaj za bardzo w to, co robisz, pamiętaj, co ci mówiłem. To wszystko jest poza tobą, pobudki, emocje, instynkty. Robisz swoje i wracasz do własnego życia Na chwilę pożyczasz siebie samego, wędrujesz do tego świata, który tak naprawdę nie jest twoim światem, wykonujesz zadanie i koniec. Wracasz i zapominasz. Jeśli wejdziesz w to głębiej i zaczniesz analizować, jesteś stracony. Pamiętasz o tym?

Kto ratuje jedno życie, ratuje cały świat Ona. Anna Szymańska. Magister farmacji. Szlocha cicho, ocierając ściekające z sinego policzka łzy. Mąż dobry, bo bije tylko raz w tygodniu, a przecież „interesy” nie zawsze muszą iść po jego myśli. Nie było piwa w lodówce. Sprzeciwiła się. Jeszcze tylko kilka lat, aż brat wyjdzie z więzienia i będzie mogła próbować odejść od Mariusza. Teraz ma siłę dzięki sąsiadowi z naprzeciwka – Jakubowi Rojalskiemu, który, jak się okazuje, może i chce jej pomóc. Wyszła za mąż, bo matka mówiła, że sama wie, jak jest, a Anka pragnęła normalnego życia… bez ojca pijaka, który uciekł i rzucił się pod pociąg po próbie uduszenia matki. Mariusz miał mieszkanie, samochód, dwa warsztaty samochodowe i hurtownię opon. Nie kochała go, ale to też była jakaś ucieczka…

Jestem Karolina. Głupia pani nadinspektor. Do widzenia! Karolina Linde. Szefowa wydziału śledczego wrocławskiej policji. Poświęca życie dla kariery. Tkwi w martwym punkcie, tropiąc Midasa. Zawsze trzy strzały –dwa w głowę, jeden w serce. Tyle. Nic więcej. Wierzy, że wszystko jest albo czarne, albo białe. Na ślubie przyjaciółki poznaje przystojnego fotografa – Jakuba Rojalskiego. Flirt przeradza się w romans, jednak całą

sytuacją interesuje się były (zazdrosny) kochanek Karoliny – współpracujący z nią Rafał. Pewnego dnia kobieta znajduje na swoim biurku teczkę z napisem: Jakub Rojalski i zbyt szybko zamkniętą sprawę sprzed dwudziestu lat.

Był taki mit…

o pewnym głupim władcy. Który miał idiotyczne pomysły, dawał sobą manipulować i co rusz wpędzał się w kłopoty […]. A to dlatego, że był chciwy i ślepy na wszystko inne. Liczyło się tylko jego bogactwo, które zawładnęło nim do tego stopnia, że wszystko, czego dotknął, pragnął zamieniać w złoto.

Midas nie widzi koloru krwi w szarym świecie. Opanowany, skupiony. Trzymasię zasad. Wszystko, czego się dotknie, zamienia się w śmierć. Pilnuje swoich obrządków, bo należy się wystrzegać zostawienia śladów. Dawno temu w miejscu „pracy” matki młody Jakub usłyszał, że ma uciec z „tego” świata. Chłopaki z osiedla się śmieją. Ojciec pije na umór. Nagle szesnastoletni chłopak widzi jadący za nim samochód. Sytuacja wielokrotnie się powtarza. Zatrzymuje się. Wsiada do niego. Przyjmuje propozycję. Nie jest głupi. Ukrywa swoją pierwszą, jak i kolejne pensje. Powoli zaczyna też coraz bardziej chować głęboko w sobie wszystkie możliwe uczucia. W zupełności wystarczy, że zrobił pogrzeb ojcu. Odwiedza grób matki, ale także groby… „JEGO I JEJ”. Teraz nie może uwolnić się od swojej klątwy. Jest naznaczony. Przeszłość tworzy przyszłość. Zadaje pytanie: Jak mógłbym żyć, skoro umarłem? – na które nie szuka już odpowiedzi, jednak nagle jego serce uderza niemiarowym rytmem człowieczeństwa.

Nie możesz żyć w dwóch światach naraz. Kiedyś będziesz musiał się odsłonić, a wówczas stracisz wszystko. Lecz nie zapominaj, co jest dla ciebie najważniejsze. I dzięki komu tu jesteś. Możesz ocenić Midasa. Chociaż, czy jesteś pewien, że to należy do ciebie? Twoja ocena to wyrok. Ty go wydajesz. Czy znasz go na tyle dobrze, na ile on zna samego siebie? Trzy osoby. Łączy je jedna postać. Każdy człowiek ucieka w drugie życie. Anka Szymańska pisze „szczęśliwe” opowiadania, żeby przetrwać w pudełku świata, do którego została włożona. Midas łączy dwa życia, nie mogąc w całości przeżyć żadnego z nich. Wedle losu musi nastać kres wszystkiego. Jednak Ty sam możesz jeszcze wybrać z dwóch alternatywnych zakończeń. Zanim będzie za późno. To koniec. Jestem Karma. Do widzenia.

Na podstawie powieści Agnieszki Lingas-Łoniewskiej o tytule Piętno Midasa (wyd. Novae Res).

str. 27

Sprzedaj się, a nie daj się

o marketingowych lapsusach

Jak mawiał klasyk, między odwagą a szaleństwem jest cienka, czerwona linia. Wygląda na to, że w świecie marketingu ta linia jest jeszcze cieńsza. Uwaga: artykuł zawiera (często kiepskie) lokowanie produktu.

Być może pamiętacie, Drodzy Czytelnicy, gigantyczną burzę, która miała miejsce kilka miesięcy temu wokół marki wódki Extra Żytnia. Ktoś nieopatrznie postanowił zareklamować trunek na Facebooku, wykorzystując fotografię przedstawiającą śmiertelną ofiarę tragicznych wydarzeń z 1982 roku, kiedy to w Lubinie milicja spacyfikowała robotniczą demonstrację. Po głowie dostało się wszystkim: producentowi wódki, samej marce i agencji marketingowej. A osoba, która reklamę wymyśliła (ale przy tym nie pomyślała)? No cóż… w tej agencji już nie pracuje.

Ta smutna historia pokazuje, że od kampanii reklamowej bardzo łatwo przejść do kampanii obronnej, a tę najczęściej się przegrywa. Ale bez zmartwień − są też weselsze przykłady.

Jazda z obornikiem

To, że dany produkt nie jest w stanie trafić do każdego, jest chyba oczywiste. Gorzej, gdy potencjalnego klienta zrazimy już na wstępie. Mazda Laputa to zwykły, niezbyt pasjonujący samochód miejski. Jego nazwa nie powinna się kojarzyć przeciętnemu Polakowi czy Anglikowi z niczym zdrożnym, jednak w krajach hiszpańskojęzycznych... no cóż, w języku Cervantesa la puta oznacza „panią lekkich obyczajów”. Chevrolet Nova też nie miał łatwego startu u Latynosów i Iberyjczyków. No va, czyli w wolnym tłumaczeniu „nie iść”, to średnia nazwa dla

samochodu. Z kolei twórcy Rolls-Royce’a Silver Mist mieli bardzo szlachetne intencje; „srebrna mgła” brzmi bardzo romantycznie. Niestety w Niemczech Mist to nawóz/obornik. No i klimat znika.

Złe miejsce, zły czas Oczywiście marketingowe gafy nie dotyczą tylko samochodów. Brand blunders, jak to się mawia po angielsku, przydarzają się w zasadzie w każdej gałęzi przemysłu i usług. O tym, że nazwa jakiegoś towaru może być kojarzona w różnych zakątkach świata z miejscami intymnymi, można by stworzyć oddzielny artykuł. Przytoczę za to inny ciekawy przykład.

Coca-Cola to jeden z najpopularniejszych napojów świata, marka która stała się wręcz symbolem kapitalizmu. W trakcie zimnej wojny pojawienie się „koki” na półkach sklepowych było często oznaką politycznej i gospodarczej odwilży. W Polsce produkt ten wprowadzono do sprzedaży za czasów Edwarda Gierka, z kolei w Chinach pojawił się on w 1978 roku, na fali przemian po śmierci Mao Zedonga. I w Chińskiej Republice Ludowej pojawił się pewien szkopuł. Chociaż CocaCola nie oznacza po chińsku nic zbereźnego, to wymowa tej nazwy bardzo przypomina stwierdzenie „ugryź woskową ropuchę”. Z takim przypadkiem nawet ciężko dyskutować.

Czasami wystarczy też zły kontekst sytuacyjny i cały świat obróci się przeciwko firmie. Przekonała się o tym swego czasu firma Nike, sponsorująca Oscara Pistoriusa, słynnego niepełnosprawnego biegacza, złotego medalistę igrzysk paraolimpijskich. W 2013 roku Pistorius został oskarżony o zastrzelenie swojej dziewczyny, Reevy Steenkamp. Mniej

tekst: Paweł Czechowski – czechowskipj@gmail.com str. 28

więcej w tym samym czasie Nike umieściła na oficjalnej stronie sportowca reklamę opatrzoną napisem „I am the bullet in the chamber” [Jestem pociskiem w komorze]. Zrobiło się całkiem niezręcznie...

Raz, dwa, trzy − Internet patrzy! Przybliżyliśmy sobie reklamowe trudności i wpadki, teraz należy zadać więc pytanie, co zrobić, aby dany produkt sprzedać i zostawić po sobie raczej miłe wspomnienia, a nie złe skojarzenia. Cóż, będę zmuszony „polecieć banałem”: kto wygrywa w Internecie, wygrywa w ogóle. W czasach, gdy wszystkie nasze prywatne dane, myśli, a nawet zdjęcia wczorajszego obiadu lądują w cyberprzestrzeni, oczywiste jest, że poprawnie poprowadzona kampania internetowa (a szczególnie ta w  social media) jest na wagę złota. I tutaj pojawia się ważny termin: real-time marketing, czyli marketing czasu rzeczywistego. Im szybciej bowiem reaguje się na bieżące trendy i wplata je do reklamy, tym większy kapitał jesteśmy w stanie zbić. Niektórzy miesiącami próbują w ten sposób trafić „w punkt”, dla innych szansa spada niczym manna z nieba.

Parę miesięcy temu jakiś żartowniś postanowił przerobić kakao na książkę. W serwisie lubimyczytac.pl pojawiła się bowiem recenzja książki Najwyższa jakość autorstwa Cacao DecoMorreno (wyd. Extra Ciemne). W „realu” to oczywiście marka kakao, którego opakowanie może faktycznie przywodzić na myśl okładkę powieści. Internauci szybko jednak podchwycili ten motyw, a sama firma... doskonale i z humorem go wykorzystała w swoich reklamach na Facebooku. Efekt? W odwiecznej walce: gorzkie DecoMorreno vs słodkie kakao Puchatek − 1:0.

Marketing to bowiem gra wysokiego ryzyka. Jeśli zagra się dobrze, to na dział reklamowy spadają pochwały, a gdzieś w tle strzelają korki szampana. Jeśli zagra się źle, to można już nigdy nie zareklamować popularnej wódki. Ewentualnie patronować produktowi, który połowie świata kojarzy się z penisem.

str. 29

XX-wieczne córki Aresa

Młode, piękne, wykształcone i z perspektywami na przyszłość. Z wrodzonymi talentami. Walczące z siłą i odwagą, oraz tytułami wojskowymi, których pozazdrościłby niejeden mężczyzna…

Kwestia drugiej wojny światowej uchodzi za jeden z popularniejszych tematów historycznych Jest to ważny wycinek w historii, który kształtował tożsamość narodową. Jednak chciałabym poruszyć ten temat z zupełnie innej strony. Gdy pojawia się tematyka wojenna, przeważnie przed oczyma mamy tłumy żołnierzy, mężczyzn. Mniejszą wagę przywiązuje się do kobiet. Ten artykuł będzie właśnie o kobietach, bohaterkach, które nierzadko miały więcej odwagi niż niejeden oficer, a mniej się o nich mówi, pomimo, że zasługują na taką samą pamięć.

Łabędź na lodzie

Halina Rajewska, pseudonim „Dzidzia”. Obywatelka Poznania, uzdolniona sportowo. Od wczesnych lat młodzieńczych uwielbiała jazdę na łyżwach. Znała dwa języki obce. Wywodziła się z tzw. dobrego domu − ojciec, właściciel fabryki chemicznej, matka zajmowała się domem. Jednak w obliczu wojny wszyscy są sobie równi, a i o tym przekonała się nasza pierwsza bohaterka. W 1939 roku zdała maturę i dostała się na studia chemiczne w Poznaniu. Nic dziwnego − spora część jej rodziny była powiązana z przemysłem chemicznym. Na prośbę matki została ściągnięta do Poznania. Wszyscy dookoła mówili,

że wojna się zaraz zacznie, ale nikt nie przejmował się tym zbytnio, z uwagi na to, że uważano to za krótkotrwały akt małej agresji. Jednak okazało się inaczej. Halina, jeszcze wtedy Rajewska, jak prawie co druga młoda dziewczyna, zgłosiła się na ochotniczkę do pracy w szpitalu. I tu zaczęła się jej pierwsza mała konspiracja. Dzięki znajomości języka niemieckiego oraz zaprzyjaźnionym Niemcom było jej o wiele łatwiej. Gdy zaczęły się wywózki, razem z koleżankami ze szpitala ostrzegały ludzi, którym groził transport. Dzięki temu na pierwszy ogień obroniły kilkoro poznańskich profesorów. Po krótkim czasie Rajewska musiała zmienić pracę − zaczęło się robić niebezpiecznie, razem z matką zostały wyrzucone z rodzinnego domu, nie wspominając o losie ich majątku. Wtedy to postanowiła wyruszyć do Warszawy, do swojego rodzeństwa. Jak zapewne wiemy − warunki w całym kraju były trudne, jak to w czasie wojny. Każdy borykał się z problemami braku pożywienia, złego sanitariatu czy braku zatrudnienia. Jednak w tej szarej rzeczywistości prawie wszyscy, tak jak mogli, tak sobie pomagali. Tak właśnie Halina poznała swojego przyszłego męża − Lecha Wittiga. Był on przyjacielem rodziny i więźniem, który zbiegł z transportu do obozu koncentracyjnego. Pomogła mu przedostać się do willi, gdzie przebywała już większa grupka ukrywających się. Należał też do konspiracji. Działał w Służbie Zwycięstwu Polski, do czego namówił również Halinę. Działali razem. W krótkim czasie została zmuszona do przeprowadzki do Szczebrzeszyna. Zatrzymała się w pożydowskim mieszkaniu, zapisanym na Lecha. Było

tekst:
Warot – waarot@op.pl str. 30
Weronika

to mieszkanie sąsiadujące z murem getta. Dostali również w przydziale sklep z galanterią, który szybko stał się centrum konspiracyjnym. Niedługo po tym wzięli ślub. Niestety, sielanka nie trwała długo. Gestapo złapało młodą panią Wittig w zamian za Lecha. Po brutalnym pobiciu i długiej podróży trafiła na aleję Szucha. Męczarnia w więzieniu trwała całą zimę. Podczas pobytu tam też konspirowała – dzięki pracy w pralni, gdzie łatwo można było szmuglować listy i grypsy. Na wiosnę ją wypuszczono. Po jakimś czasie wreszcie udało im się zamieszkać razem w Otwocku. Tam zajmowali się dostawą broni. Ponadto Halina pomagała prawie do końca wojny ukrywać się dwójce żydowskich dzieci wraz z ich matką, narażając tym życie swoje i swoich bliskich. Wybrała dobro. Tuż przed powstaniem warszawskim jej męża zwerbowano do pomocy. Tu zaczyna się kolejny dramatyczny moment w ich życiu − Lech zostaje złapany i przewieziony do Lubartowa, skąd ma zostać wysiedlony w głąb Rosji… Po zakończeniu drugiej wojny światowej, po pięciu latach, znów się odnaleźli.

Skrzydlata Łowczyni Jadwiga Piłsudska. Postać tu znana. Jedna z córek Marszałka Józefa Piłsudskiego. Jej dzieciństwo przebiegało podobnie jak wczesne lata życia dzieci polityków. Wraz z ojcem, matką oraz siostrą Wandą mieszkała w Belwederze. Tu, jak można sobie wyobrażać, miała styczność z najważniejszymi osobistościami życia politycznego czy społecznego kraju. Jak to dziecko, lubiła przebywać z gośćmi ojca, układać z nim pasjanse. Jej dzieciństwo skończyło się wraz z datą śmierci Piłsudskiego, którą bardzo przeżyła. W wieku piętnastu lat musiała szybko się otrząsnąć. Chodziła do sanacyjnego gimnazjum. Zajmowała się harcerstwem. Jednak w wieku siedemnastulat odkryła swoją pasję i powołanie −lotnictwo. Zaczęła niewinnie, od szybowców. W ciągu zaledwie dwóch lat zrobiła wszystkie kategorie. Marzyła o studiach na politechnice. Jednak jej plany na przyszłość pokrzyżował wrzesień 1939 roku. Wraz z rodziną pomagała w ewakuacji ludzi z regionów najbardziej zagrożonych. Razem z matką, Jadwiga i Wanda wyruszyły do Wilna, a później musiały uciekać do Sztokholmu. Tam zatrzymały się aż do czasu, kiedy otrzymały informację, z której wynikało, że jest formowany rząd polski na obczyźnie. Udały się do Wielkiej Brytanii, gdzie pomagały lokalnej polonii. Jadwiga dostała się na studia architektoniczne, jednak przerwała je, gdy tylko mogła wstąpić do służb lotniczych. Pod koniec wojny odeszła z AirTransport Auxiliary (pomoc Royal Air Force) i wznowiła studia. Wyszła za mąż za kapitana marynarki wojennej − Andrzeja Jaraczewskiego. On zajął się rozbrajaniem Niemców, ona studiowaniem. Po jakimś czasie zapracowali na własny dom w Wimbledonie. Jednak nigdy nie wyrzekli się tego, co polskie − polskiego obywatelstwa.

Siedemnastoletni szpieg

Magda Rusinek. Jako dziecko bardzo chorowita, jednak z wrodzoną miłością do sportu. Mieszkała z rodzicami i siostrą w Warszawie. Chodziła do jednego z najlepszych (obok sanacyjnego) gimnazjów w stolicy. Od dziecka przejawiała zdolności językowe. Wrzesień 1939 roku zaskoczył ją podczas pobytu zdrowotnego w Rabie. Wyjechała z rodziną do Krakowa. Nie wiodło im się tam zbyt dobrze, dlatego po kilku miesiącach powróciła do rodziny w Rabie. Została zaprzysiężona na żołnierza Brygady Podhalańskiej.

Na początku dostawała małe zadania, głównie sabotażowe. Później zajmowała się przeprowadzką lotników ze strony słowackiej. Po jednej z nieudanych akcji (niemieckie oddziały górskie ścigałyją oraz przeprowadzanych przez nią ludzi) musiała wrócić do Warszawy. Kiedy miała szesnaście lat, zmarła jej matka, musiała zajmować się chorą psychicznie siostrą, a ojciec przebywał w obozie. Ale dostała się do grupy likwidacyjnej. Działała w Armii Krajowej. Ze względu na tak młody wiek nie wykonywała wyroków − pomagała rozpracowywać i wskazywać winnych. W 1943 roku została złapana. Miała transportem jechać do Majdanka, ale udało się jej uciec. Od tamtej pory zajmowała się ratowaniem Żydów z getta. Głównie nauczała ich obyczajowości Polaków, zachowań na ulicy i w kościele. Po uzyskaniu pełnoletności, w pełni była już w sekcji likwidacyjnej. Magda Rusinek również uczestniczyła w powstaniu warszawskim. Służyła w najmniej lubianym oddziale likwidatorów. Była młodą kobietą, która walczyła lepiej niż niejeden SS-man. Po powstaniu trafiła do obozu żeńskiego w Łambinowicach, później do Blankenheim. Została tam tłumaczką Amerykanów. Udało jej się wybronić swojego partnera, zawarła wiele znajomości, między innymi z generałem Władysławem Andersem. W końcu wojna się skończyła, a ona razem z Romkiem przedostała się do Anglii…

Przedstawione powyżej historie to tylko zarys tego, czego dokonały wymienione bohaterki. Niejednokrotnie odznaczyły się większym męstwem i bohaterstwem niż niejeden mężczyzna. Pamiętajmy, że obok nich zacięcie walczyły nasze babki i prababki, abyśmy mogli być wolnymi ludźmi i byśmy pamiętali o swoich korzeniach − Ojczyźnie, honorze i umiejętności poświęcenia się dla drugiego człowieka.

str. 31

Mieszczuch w górach

Zgiełk ulic, smog, wieczne kolejki, masa ludzi. W takim środowisku wychowałem się i, szczerze mówiąc, do tej pory nie wyobrażałem sobie innego miejsca, w którym mógłbym zamieszkać. Niespodziewanie został mi zaproponowany wyjazd w polskie góry wraz ze znajomymi. Z początku niepewny tej oferty, stwierdziłem, że… czemu nie? W końcu nie mam nic lepszego do roboty.

Jedyne pytanie, jakie zadałem, to o miejsce, w którym przyjdzie mi spędzić następne 6 dni. Dowiedziałem się, że to Bukowina Tatrzańska, niedaleko Zakopanego. Zaczynając pakowanie swoich rzeczy na podbój terenów górskich, nie miałem bladego pojęcia, co dokładnie wziąć ze sobą. Moja „szafa typowego mieszczanina” nie „pęka w szwach” od butów, bluz i spodni nadających się do kilkugodzinnych wypraw. Bądź co bądź, nie sadziłem, że wychylę nos poza obszar „miasta”, no, chyba że na Krupówki.

Nieświadomość nie popłaca Okazało się, że moje wcześniejsze spekulacje na temat spędzania wolnego czasu szybko zweryfikowała rzeczywistość. Po 3 i półgodzinnej jeździe autem znalazłem się w punkcie docelowym. „Miasto” okazało się być oddalone od mojego pokoju o godzinę drogi marszem, drogi, która wcale równa

nie była. Większość czasu szło się pod górę. W pobliżu miejsca, w którym mieszkałem, nie uświadczyłem jakiegokolwiek sklepu, zmuszony więc byłem myśleć „na zapas”, czego może mi zabraknąć w czasie mojego pobytu. Pierwszy dzień dał mi ukojenie. Dzięki ulewie, jaka nas zaskoczyła, jedyną wycieczką była podróż do centrum, aby sprawdzić, jakie atrakcje na nas czekają. Większą cześć krajobrazu centrum zajmowały ośrodki agroturystyczne i karczmy. Gdzieniegdzie „przewinął się” sklep spożywczy. Po takiej dawce atrakcji udaliśmy się w drogę powrotną do ośrodka. Przemoczony od stóp do głów w swoich „adidaskach”, nie marzyłem o niczym innym, jak o rozgrzewającym napoju i wygodnym łóżku. Wszystko to znalazło się na miejscu, lecz prawdziwym dramatem okazał się brak zasięgu, a co za tym idzie − brak INTERNETU. Znużony, zły i zdołowany zabrałem się za czytanie książki. Nie szło mi to za dobrze, bo cały czas z tyłu głowy, głuchym echem, odbijała mi się myśl: Po jaką cholerę się tu pchałem?! Godzina nie minęła, a zdążyłem już okryć się pożądanym snem. Jak się okazało, był to dopiero początek mojej męki.

Dobrego złe początki

7:00 rano, ktoś mnie zrywa z łóżka. Ja, wpół przytomny, z początku nie wiem, co się dzieje dookoła mnie. Ku mojemu zdziwieniu, wszyscy już siedzą przy stole i jedzą śniadanie. Dla

tekst: Szymon Szulczyński – szymonesz3@gmail.com str. 32

mnie 7:00 rano to środek nocy, także ukradkiem staram się wrócić pod kołdrę. Niestety, nie udało się. Jedz śniadanie i ubieraj się. Zaraz wyruszamy − tylko taką informację dostałem. Nie myśląc długo, zrobiłem, jak mi kazano, ponieważ ton, jakim zostały przekazane mi wytyczne, nie napawał optymizmem do negocjacji. Buty, które dzień wcześniej miałem na nogach, nie wyschły, co w żaden sposób nie polepszyło mi początku dnia. Całe szczęście, że jeden z moich znajomych wziął zapasowe. Jakoś to będzie − powtarzałem sobie. Godzina pobudki okazała się później przypadkowa, bo za start obraliśmy sobie niezbyt wymagające trasy. Słońce świeciło, droga zła nie była. Las ma jednak w sobie coś, co pozwala się wewnętrznie wyciszyć i uspokoić. Po niespełna godzinie drogi również mnie zaczął się udzielać humor pozostałych. Nawet nie zauważyłem, kiedy dotarliśmy do pierwszego przystanku, którym było schronisko Głodówka. Piwko, fajka i na samym końcu kanapka, żeby wzmocnić mięśnie. Wszystko to z pięknym widokiem gór w tle. Wtedy pierwszy raz przez myśl przeszło mi: To wcale nie jest takie złe. Mając na uwadze moje niedoświadczenie w takich wyprawach, za cel obraliśmy znalezienie karczmy. Oczywiście, żeby za łatwo nie było, drogą okrężną, lecz nie wprowadziło mnie to w zły nastrój, bo czułem niedosyt związany ze „spacerowaniem” po lesie. Obiad, kolejne piwo i droga do domu. Tam już kąpiel, rozmowy oraz wspólne granie w gry

planszowe. Mimo iż trasa nie była zbyt wymagająca, zasnąłem w 5 minut.

Dni następne nie różniły się wiele od poprzedniego. Można być rzec: „same shit different day”, lecz zawsze coś nowego mnie zaskakiwało. Czy to widoki, czy moja własna postawa, czy spokój oraz powolność życia. W tej wyprawie udało mi się wejść na takie szczyty jak Ciemniak (2096 m. n.p.m.) czy Kasprowy Wierch (1987 m. n.p.m.), co dla takiego amatora, jakim jestem, jest to wyczyn. Jednak to z Ciemniaka jestem najbardziej dumny. Wycieczka, którą mi przedstawiono jako „łatwiejszej nie ma”, przerodziła się w hektolitry potu, masę cierpienia, ale także niewyobrażalną satysfakcję. Wszystko przez jedną osobie osobę (a może raczej dzięki niej), która stwierdziła, że może jeszcze jednym szlakiem pójdziemy. Wyruszając na takie wędrówki, nawet z grupą, udajesz się na nie samemu. Mimo obecności osoby, która znajduje się od Ciebie niespełna 2 metry, nie czujesz tego. Każdy oddaje się zadumie, odłącza się od wszystkiego, co towarzyszy mu w życiu codziennym. To jest piękno gór, które doświadczyłem dopiero teraz.

Pisząc ten felieton, mam przed sobą lasy oraz góry i jedno, czego jestem pewien, to to, że nie jest to moje ostatnie spotkanie z nimi.

str. 33

Amerykańscy naukowcy udowodnili, że…

Tym razem rzucimy okiem na najpopularniejsze ciekawostki, które, jakkolwiek fascynujące, okazują się całkowicie nieprawdziwe lub naciągane. Wybór był arcytrudny! A zatem do dzieła i pamiętajcie — wszyscy kłamią! Zwłaszcza, kiedy powołują się na amerykańskich naukowców.

Numer jeden: „…człowiek wykorzystuje jedynie 10% swojego mózgu”

Piękna bajka o potencjale ludzkiego umysłu, której autorstwo przypisuje się na dodatek Albertowi Einsteinowi! Cokolwiek byśmy nie robili i o czymkolwiek byśmy nie myśleli, nasz mózg — w zależności od wykonywanej czynności — angażuje do tego odpowiednią swoją część. W dużym uproszczeniu — pewne sektory odpowiadają, przykładowo, za pamięć, inne — za odczuwanie emocji. Tak więc ogólne „zaangażowanie” mózgu zmienia się w zależności od tego, co robimy, a to wyklucza absurdalną „teorię dziesięciu procent”. Chciałoby się powiedzieć, że osoby, które stworzyły ten mit, chyba rzeczywiście wykorzystują jedną dziesiątą swojego potencjału, ale nawet to byłoby niemożliwe, gdyż nieużywane komórki mózgowe mają w zwyczaju po prostu obumierać, ergo — dostrzegalibyśmy takie zmiany u wszystkich żyjących ludzi. To, wraz z innymi kontrargumentami, obala ów mit ostatecznie.

Numer dwa: „…przeciętny człowiek w trakcie całego swojego życia, zjada przez sen osiem pająków”

Chyba mój ulubiony mit. Szokuje i obrzydza już od lat! Czasem zmieniają się liczby, innym razem pająki zastępowane są przez muchy bądź inne robactwo. W rzeczywistości został stworzony przez Lisę Holst, która na łamach magazynu „PC Professional” chciała udowodnić, że internauci są w stanie uznać za fakt każdą napotkaną w Internecie informację bez jakiejkolwiek jej weryfikacji. Z tym, że… to również kłamstwo! Incepcja (dez)informacyjna! Lisa Holst nie mogła czegoś takiego napisać, bo po prostu nie istnieje. Tak samo z resztą, jak wspomniane czasopismo!

str. 34
tekst: Jakub Paluszek – jakub.paluszek@gmail.com

Numer trzy: „…wyjście na dwór z mokrą głową sprawi, że zachorujesz”

Mokre włosy i przeziębienie nie mają ze sobą nic wspólnego. Tego rozkładającego mężczyzn na łopatki superwirusa nie interesuje, czy mamy mokrą głowę. On zaatakuje i tak! Rzecz w tym, czy będziemy się umieli przed natarciem obronić. I chyba właśnie tu leży geneza mitu — mokra głowa na zimnym powietrzu może w dużym stopniu wychłodzić nasz organizm i osłabić system odpornościowy, a stąd już rzeczywiście krótka droga do zakichanej agonii. Brr…

Numer cztery: „…piorun nigdy nie uderza dwa razy w to samo miejsce”

Powiedzcie to Melvinowi Robertsowi — starszemu panu mieszkającemu w USA, który najwyraźniej o tym nie wiedział i twierdzi, że został trafiony piorunem już porażające dziesięć razy! Okej — powiecie — ale on pewnie nie stał w miejscu przez całe swoje życie. I pewnie mielibyście rację, ale pioruny upatrzyły sobie także swoje ulubione budynki, jak na przykład Empire State Building, a nic mi nie wiadomo o tym, żeby ten zabytek architektury gdziekolwiek się w ostatnim czasie wybierał.

str. 35

MD: Jak wygląda (nie)przeciętny dzień podczas rajdu?

TP: Wsiadasz rano do samochodu, nie mając pewności, gdzie dojedziesz. Nie można przewidzieć, czy danego dnia samochód zepsuje się za pierwszym zakrętem, czy może będzie to „zwyczajny” dzień, podczas którego nie będziemy mieli okazji wykazać się jako mechanicy samochodowi. W zasadzie ciężko jest przewidzieć godzinę dojazdu na metę. Nigdy nie wiemy, czy nastąpi to przed zmrokiem, czy nad ranem następnego dnia. Wyjeżdżając na kolejny etap, również nie mamy pewności, gdzie tym razem będziemy nocować. Czasem jest to nawet polana. Za noclegi odpowiadamy sami, więc są naprawdę przeróżne: można nocować na polach kempingowych, w hotelach, na plaży – jeśli pogoda pozwala –bądź przy jakieś drodze. Każdy team na Złombolu ma to, czego oczekuje. Uczestnicy mogą rajd spędzić w hotelach i w drogich restauracjach albo w wersji ekonomicznej – zabrać ze sobą trochę jedzenia, nocować pod namiotem. Wtedy koszt takiego wyjazdu w porównaniu do tradycyjnych wczasów jest niski.

Jak narodził Ci się w głowie pomysł, aby stać się częścią tego wydarzenia?

Zafascynowałem się Złombolem, gdy chodziłem do liceum. To było w 2009 roku, kiedy usłyszałem o tym rajdzie po raz pierwszy – gdy śmiałkowie mieli się udać starymi samochodami za koło podbiegunowe. Czułem wobec nich wielki podziw oraz szanowałem ich odwagę. Codziennie śledziłem bloga z dokonaniami ekip, sprawdzając, na jakim etapie rajdu są w danej chwili. Dwa lata później udałem się na start w Katowicach, aby zobaczyć, jak to wygląda w praktyce. Gdy zobaczyłem tę radość, to podekscytowanie ludzi, którzy zamierzają przeżyć przygodę swojego życia, zrozumiałem, że muszę dokonać tego, co oni. Rok później wraz z moimi przyjaciółmi pojechaliśmy do Grecji, do starożytnej Olimpii.

na bardzo charakterystycznych samochodach, które często pojawiają się na wszelakich imprezach motoryzacyjnych. Natomiast my też robimy coś dobrego – spędzamy naprawdę piękne wakacje. Dla mnie jest to wspaniały wyjazd, w trakcie którego mam możliwość podróżowania i poznawania świata i krajów, których prawdopodobnie, gdyby nie Złombol, nie miałbym nigdy okazji odwiedzić.

Które wspomnienia z poprzednich edycji uważasz za najlepsze?

Podczas startu w pierwszej edycji, w jakiej miałem przyjemność wziąć udział, mieliśmy problemy techniczne ze sprzętem już na starcie: kiedy przejeżdżaliśmy pod bramą startową, zgasł nam samochód i nie chciał odpalić. Zgromadzona licznie publiczność myślała, że to jakaś inscenizacja! My przez dobrych kilkanaście sekund próbowaliśmy bezskuteczne odpalić samochód. Gdy wreszcie udało nam się ruszyć, dostaliśmy gromkie oklaski, co dla nas, jako debiutantów, było bardzo pozytywnym doświadczeniem. Niemniej jednak, nie wyjechaliśmy nawet z Katowic, bo na popularnej wyjazdowej drodze ponownie zepsuł nam się pojazd. Na szczęście usterkę udało się naprawić. Po kilku godzinach wyruszyliśmy w dalszą trasę i dogoniliśmy peleton złombolowy. Nie był to koniec przygód w tamtym roku. Przejeżdżaliśmy wtedy przez fascynujący kraj, zwany Albanią, gdzie jakość dróg była naprawdę loterią. W wysokich górach przegrzał nam się silnik i mieliśmy awarię uszczelki pod głowicą, co skończyło się tym, że nie byliśmy w stanie pokonać wysokiego podjazdu. Aby wydostać się z Albanii do Grecji, musieliśmy wrócić do miasta. Przez kolejne 12 godzin w naprawie usterki pomagał nam albański mechanik. Niesamowite było to, że gdy naprawa się skończyła, to reszta załóg była już na mecie i świętowała sukces, a my mieliśmy do przejechania jakieś 800km. Zadaliśmy sobie pytanie, czy damy radę. Odpowiedź była jednoznaczna. Przed

tekst: Magdalena Dubiel – magdadubiel5@gmail.com – www.fitmadmara.pl | Zdjęcia:
str. 36
Team Czerwony, Zlombol.pl
str. 37
str. 38

nami była cała noc jazdy, aby o piątej rano zdążyć na sam koniec imprezy na mecie. Ta edycja była bardzo ekscytującą i niezapomnianą przygodą!

Która część świata pozostała najmocniej w Twoich rajdowych wspomnieniach?

Bardzo podobała mi się edycja na North Camp, czyli Przylądek Północny. Te pustkowia oraz przyroda Skandynawii... To był najdłuższy Złombol, jeśli chodzi o dystans – przejechaliśmy w ciągu 2 tygodni 8500 km. Zobaczyliśmy dziką przyrodę, a w Laponii odwiedziliśmy też Świętego Mikołaja. Wracając przez wybrzeże Norwegii, przejechaliśmy kilkoma słynnymi trasami, m.in. Drogą Atlantycką (uważaną za jedną z najpiękniejszych w Europie), tzw. Drabiną Trolli, Drogą

Orłów oraz jednym z najdłuższych tuneli na świecie, który mierzy około 25 km. Były wyzwania i fenomenalne krajobrazy. W Skandynawii zaimponowało mi też to, że każdy może tam do woli korzystać z przyrody. Biwakowanie jest dozwolone wszędzie poza terenem prywatnym, a gościnność i pomocność mieszkańców jest godna podziwu. Zainteresowanie naszą ideą, autami, było w tym rejonie szczególnie mocno odczuwalne. Jednak trudno powiedzieć, która z dotychczasowych edycji była najlepsza. Na pewno każda była inna i we wszystkich dokonywaliśmy rzeczy naprawdę ekstremalnych. Były niesamowite upały w Grecji, przejazd przez górzystą

Albanię i pustkowia Laponii, gdzie łatwiej znaleźć stado reniferów niż żywego człowieka, albo Lloret de Mar, gdzie również w upale musieliśmy pokonać całą Francję i część Hiszpanii, czy ubiegłoroczna przełęcz Stelvio, w której samochody komunistycznej konstrukcji musiały wyjechać na wysokość 2752 m. To wyraźnie wyżej niż Rysy.

Czy kobiety odnajdują się w takich rajdach?

Kobiety w tych rajdach odgrywają bardzo ważną rolę. Nikt tak pięknie nie przyrządzi posiłku, jak one, gdy po całym dniu jazdy człowiek chciałby zjeść coś lepszego niż konserwa turystyczna. Często są też naprawdę świetnymi nawigatorkami lub posiadają informacji o wszystkich atrakcjach turystycznych, które mogą znajdować się po drodze. Kobiety świetnie odnajdują się za kierownicą tych starych samochodów. Nie odstrasza ich brak wspomagania czy jakichkolwiek systemów bezpieczeństwa. Kobietę za kierownicą Żuka można spotkać praktycznie tylko na Złombolu. Określiłbym to tak, że 75% osób na rajdzie stanowią panowie, a w 25% są to panie. Są one w mniejszości, mają zatem mniejsze kolejki do pryszniców na kempingach. Z tego, co mówią, mają się dobrze!

Bardziej Liczy się osiągnięcie celu czy przebyta droga? Wszyscy jedziemy w jakimś celu i osiągnięcie go jest priorytetem. Natomiast temu, kto zrobi to w lepszym stylu, pozostaje więcej wspomnień, tzn. naszym zamiarem jest osiągnięcie mety, ale chcemy też zobaczyć świat, dobrze się bawić i wspaniale reprezentować nasz kraj i kulturę za granicą. Jeśli chodzi o samochody, dozwolony jest udział aut, które są produkcji lub koncepcji komunistycznej i nie ma od tej reguły wyjątków. Do samochodów najczęściej biorących udział w rajdzie zalicza się te, które dalej najłatwiej kupić, czyli Fiaty 125p, 126p (Maluchy), Polonezy oraz Łady. Škoda Favorit wraz z Polonezem to najmniej awaryjne samochody jeśli chodzi o Złombol. Jeździ też wiele Żuków, zdarzają się Trabanty, Wartburgi, czyli wszystko to, co kiedyś konstrukcja komunistyczna wymyśliła i produkowała. Te samochody często jako nowe nie grzeszyły trwałością i bezawaryjnością. Po ponad 20 latach od produkcji stawiamy wszystko na jedną kartę, siadamy i jedziemy, gdzie nas oczy poniosą.

Często ktoś nie osiąga celu, jakim jest meta?

Około 1/5 załóg nie dojeżdża. To rzeczywiście trochę ruletka, dlatego tym większa jest radość, gdy się dojedzie. Podczas wyprawy liczy się kreatywność i chęć odniesienia zwycięstwa! Ten rajd to setki bezcennych wspomnień i niemożliwych do przewidzenia zdarzeń, dlatego na pytanie „kiedy wracacie?” nigdy nie daję jasnej odpowiedzi.

Kiedy więc wracacie?

Jak nam się samochód nie zepsuje i jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem. Zawsze wiąże się to z wielkimi emocjami, przegrzanymi silnikami, korkami, chwilami zwątpienia, ale na mecie czeka na nas radość i chwała dla zwycięzców. W Złombolu nie chodzi o to, aby się ścigać. Każdy, kto dojedzie, jest wygranym, a im gorszym ktoś jedzie samochodem, tym większy wzbudza aplauz. O charakterze Złombolu najlepiej niech świadczy sam fakt, że częściej otwieramy maski naszych samochodów niż klapy bagażnika.

str. 39

Sezon ogórkowy to każdego roku wylęgarnia cudownych przebojów, a przy każdym z nich powtarza się utarty schemat. Początkowo myślę sobie: „Fajne takie, na imprezę –ideolo!”. Faza druga – wyparcie. „Już nie mogę tego słuchać”. Trzy – frustracja wspomagana silną potrzebą rzucania radioodbiornikami. W tym miejscu cieszę się, że nie potrafię wyjąć radia samochodowego, bo musiałabym potem cierpieć w ciszy. Niech w końcu puszczą coś nowego! NORMALNEGO! Ostatni etap to już chłodna obojętność. Keep calm and who cares, czy coś.

W tym muzycznym przeglądzie lata nie będzie festiwali. Będzie tylko porządne, radiowe pranie mózgu!

Jennifer Lopez – I ain’t your mama

J. Lo, dla której czas zatrzymał się w miejscu, walczy o prawa kobiet! Śpiewa w imieniu zniewolonych partnerek, dziewczyn, żon i kochanek – nie będziemy wam dłużej gotować, prać i matkować, o nie, nie, nieeeee! Albo raczej „no-oooo-ooooo-oooooo”. Po dwóch miesiącach wałkowania tego numeru przez wszystkie możliwe stacje to jedyne słowo, które przychodzi mi do głowy. Pocieszeniem jest to, że do szalonego rytmu nóżki się jeszcze czasem podrywają. A dla panów? No cóż, obiadów nie będzie, czystych skarpet też nie, ale jest chociaż Jen w wojskowym mundurze. Zawsze piękna, wiecznie młoda.

tekst: Agata Skaba – a.skaba@onet.eu str.

DNCE – Cake by the ocean

„Cake by the ocean”, czyli w domyśle „sex on the beach” (oczywiście, że wymyślił to za mnie internet!). Piosenka rozprawia o drinkowaniu na plaży tudzież o innych wakacyjnych czynnościach rekreacyjnych (pozostawiamy to do waszej interpretacji). Ex-Jonas/Ex-Brother/Joe Jonas został sam na polu popowej walki i niezwykle elokwentnie podmienił nazwę drinku na „ciastko nad oceanem”. A jednak miliony młodych ludzi na całym świecie główkują − co autor miał na myśli? No właśnie, niewiele chyba. Książkowy przykład wakacyjnego hitu, z uwzględnieniem tych frustracji i zobojętnieniem. Przepraszam, skoro jest już październik, to można wyjść z lodówki? Nie?! Ajajajajajaj…

Alvaro Soler – Sofia

Kolejny boski Hiszpan. Że też co roku jakiś wyskakuje… i co roku z super tanecznym hitem. Na tytuł każdy reaguje zdziwieniem – „cóż to za nowość?”. Po pierwszych dźwiękach jest już swojsko, znajomo i skocznie. Spróbujcie do tego nie tańczyć. No spróbujcie! Nie da się! Chyba, że w towarzystwie teledysku. Jak skupić wzrok w jednym miejscu, rytmicznie przy okazji pląsając?

40
Zapętlone hity lata − czy można już wyjść z lodówki?

Enrique Iglesias ft. Nicky Jam – El Perdón

Była już wieczna młodość i boski Hiszpan – czas na kombo!

Lato 2016 to wielki powrót boskiego Enrique, który boski był nie tylko w reklamie chipsów, ale i na parkiecie. Że też ludzie się nie starzeją. Tego łotrzyka nie da się akurat pomylić z nikim innym. Jednorazowy, niepowtarzalny, niezmiennie dobry. Esencja latino!

Sylwia Grzeszczak – Tamta dziewczyna

Pierwsza dama rodzimej sceny muzycznej, przy okazji matka-polka i perfekcyjna żona. Niepowtarzalny głos, wielki talent, chwytliwe refreny. Materiał na przebój! O „Tamtej dziewczynie” wiem już więcej niż o sobie, obudzona w środku nocy opowiem o niej wszystko-oooo-oooooo-oooo-o. W Sylwii cenię rzadką umiejętność sylabizowania – ona sama również musi być z niej bardzo dumna, bo wciska, ją gdzie się tylko da. W tym roku smaczku i wyrafinowania dodały dęciaki, trochę na modłę enejowską. Kolejny powiew świeżości i oryginalności!

Ewa Farna – Na ostrzu W tak szlachetnym zestawieniu nie mogło zabraknąć polsko-czeskiej gwiazdki. W przypadku Ewy i jej nowego hitu spisany na początku schemat zatrzymuje się na pierwszych dwóch etapach, zapętlony. Po początkowym stwierdzeniu, że dobre, że jak na polski pop to już top, zmieniam stację i tam znów mną „szarpie na strony obie”. Kolejny guziczek i znowu Ewa. I kolejny. I kolejny. Ileż można?! Drogie stacje radiowe, miejcie litość, bo obrzydzacie nawet to, co wcale nie musi być męczące!

C-Bool – Never Go Away

Zupełnie subiektywnie – słysząc pierwsze dźwięki tego nagrania, ściszam radio, wyłączam telewizor i nie zbliżam się do szafy, bo już nie wiem, skąd tym razem nasza duma narodowa wylezie. A jednak obserwując kolejne plebiscyty i listy przebojów w tym kraju, mam wrażenie, że C-Bool ukradł wakacje. Gdziekolwiek jesteście, gdziekolwiek się wybieracie – będzie tam. On, jego piosenka i jego teledysk. Jako performer też rewelka – wciska play i szaleje bardziej niż David Guetta na otwarciu Euro. Można oczy nacieszyć, a dla duszy jaka uczta… Krótko podsumowując – w  tym przypadku nie chcę się nawet zamykać w tej lodówce, bo i tam pewnie C-Bool już na mnie czeka.

str. 41

Czas na krzyżówkę!

Zapraszamy do rozwiązania fantastycznej, studenckiej krzyżówki! Podpowiedzi znajdziecie w naszych artykułach.

1. Lochy i...

2. Projekt związany z produkowaniem piwa.

3. Hobby Midasa.

4. Pyskaty najemnik z komiksów Marvela, bohater hitu Walentynek 2016.

5. Ekstremalna wyprawa samochodami komunistycznej produkcji.

6. Rola... Stawianie w niej mamy nie jest już modne.

7. Autor słów: „Jeśli zabałaganione biurko jest oznaką zabałaganionego umysłu, oznaką czego jest puste biurko?”.

8. Nazwisko panieńskie Haliny Wittig.

9. Najbardziej „popędliwy” układ naszego mózgu.

10. Najsłynniejsza ulica w Zakopanem.

11. Hormony wywołujące dobre samopoczucie i zadowolenie z siebie.

12. Edward... Za jego rządów w Polsce pojawiła się Coca-Cola.

13. Sport dający euforycznego kopa.

14. „Produkt” Uniwersytetu.

15. Wyczucie... W D&D stosowane przeciwko Blefowaniu.

16. „Rozśpiewane” nazwisko reżysera filmów o mutantach.

Śledź nasz fanpage www.facebook.com/magazynsuplement i zdobądź zniżki studenckie do Teatru Śląskiego!

str. 42
październik/listopad 2016
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.