Kontrast 8/11

Page 1

Nr 8 (26)/2011 październik–listopad 2083–1322



Preview

4

Publicystyka „To taki emocjonalny ekshibicjonizm” Rozmowa z zespołem POTH Adam Kruzel

7

212 kk. Czyli o karaniu za słowo Konrad Gralec

14

Studiować w kraju studenta Wojciech Szczerek

16

22 Odnalazłyśmy przepis na sukces Rozmowa z Anną Stenzel-Mazur i Magdaleną Worską Agnieszka Oszust

Fotoplastykon cz. I

28

Kultura Europejska Stolica Kultury i co dalej? Szymon Makuch

30

Partyzancji teatru Rozmowa z aktorami Teatru Montownia Karolina Żurowska

30

Fotoplastykon cz. II

38

Recenzje

40

Dział literacki Literatura multikulturowa Olga Górska

46

100% fantastyki w fantastyce Joanna Winsyk

50

O esejach podróżniczych Z. Herberta Paweł Bernacki

Felietony

Parasol z rudej trawy

52

I

nastał kolejny miesiąc, i znów człowiek musi siąść i krótki tekst wprowadzający napisać... A jak tu pisać, gdy za oknem coraz ciemniej i zimniej, a myśli ukrywają się gdzieś pod wielkim parasolem, zagłuszane coraz mocniejszym bębnieniem deszczu. Jak tu tworzyć, gdy zamiast radosnego świergotu słychać jedynie plask buta, który właśnie natknął się na kałużę? Cięższe jakoś wydaje się życie w miesiącu zwanym listopadem. Tym bardziej warto szukać w codzienności tych radośniejszych chwil, cieplejszych miejsc, życzliwszych ludzi. To wszystko można znaleźć między innymi w manufakturze Słodkie Czary Mary prowadzonej przez Anetę Stenzel-Mazur i Magdalenę Worską. O radości bycia opowiadają Karolinie Żurowskiej członkowie teatru MONTOWNIA, który w tym roku obchodzi swoje 15 urodziny. Na miłośników literackich podróży czeka esej Pawła Bernackiego, traktujący tym razem o Zbigniewie Herbercie. Może ten listopad nie jest wcale taki zły? Szukacie inspiracji do działania? Na pewno znajdziecie je u nas.

Joanna Figarska

56

Street Photo

„Kontrast” miesięcznik studentów Wydawca: Stowarzyszenie Młodych Twórców „Kontrast” ul. Romualda Traugutta 147 /14 50-149 Wrocław Adres redakcji: ul. Drukarska 35/13 53-311 Wrocław e-mail: kontrast.wroclaw@gmail.com http://www.kontrast-wroclaw.pl/

Redaktor naczelna: Joanna Figarska Zastępcy: Ewa Orczykowska, Michał Wolski Redakcja: Paweł Bernacki, Urszula Burek, Adrian Fulneczek, Olga Górska, Konrad Gralec, Jakub Kasperkiewicz, Katarzyna Lisowska, Szymon Makuch, Paweł Mizgalewicz, Agnieszka Oszust, Paulina Pazdyka, Marcin Pluskota, Barbara Rumczyk, Wojciech Szczerek, Jan Wieczorek, Joanna Winsyk, Łukasz Zatorski, Karolina Żurowska Fotoredakcja: Bartek Babicz, Magda Oczadły, Mariusz Rychłowski, Monika Stopczyk, Karolina Urbańska Korekta: Katarzyna Brzezowska, Katarzyna Bugryn-Kisiel, Magdalena Dziekońska, Alicja Kocik, Kristine Puntaka, Teresa Szczepańska Grafika: Ewa Rogalska Konsultacja: Studio gRraphique Skład: Ewa Rogalska, Michał Wolski


H

Spielberg animowany szarej myszki

oolywoodzki reżyser... pierwsze skojarzenie? Steven Spielberg. Długa, dobra passa Amerykanina zakończyła się w 2005 r. na Wojnie światów i Monachium. Od tego czasu nakręcił tylko rozczarowującą czwartą część Indiany Jonesa, ale właśnie szykuje wielki powrót. Przed przygotowywanymi na przyszły rok produkcjami War Horse i Lincoln będziemy mogli zobaczyć Przygody Tintina. Film, do którego Spielberg zabierał się prawie 30 lat, powstaje w ścisłej współpracy z Peterem Jacksonem. Zaawansowany motion capture sprawia, że animowane postaci, choć jakby wyjęte z komiksu, poruszają się wyjątkowo realistycznie. Dodajmy do tego ekipę znaną z Hot Fuzz (aktorzy Simon Pegg i Nick Frost, scenarzysta Edgar Wright), a także Daniela Craiga, i widać, że szykuje się coś... dużego. Czy Spielberg powróci na szczyt? Tego dowiemy się 4 listopada.

A

Niewesołe jest życie Gonzaleza

lejandro González Iñárritu zasłynął z trzech filmów (Amores Perros, 21 gramów, Babel), które łączyła dołująca tematyka oraz metoda przeplatania kilku pozornie niezależnych wątków. W Biutiful Meksykanin postanowił spróbować historii jednowątkowej, aczkolwiek nadal niezwykle depresyjnej. Uxbal (Javier Bardem) pracuje dla krętaczy i zbrodniarzy za marne pieniądze, dodatkowo nie ułożyło mu się z chorą psychicznie żoną. Potem dowiaduje się, że jest śmiertelnie chory. A to dopiero początek... Na polską premierę dzieła czekaliśmy półtora roku, co na pewno nie brzmi zachęcająco. Film warto jednak zobaczyć choćby tylko dla zasłużenie nagrodzonego w Cannes Bardema, który bez wątpienia mógłby prowadzić w TV program o nazwie Jak oni cierpią.

S

Na kozetce u Mortensena

lavoj Żiżek w „Zboczonej historii kina” przekonywał nas, że cała kinematografia wywodzi się z analiz Zygmunta Freuda. Może więc wydawać się dziwnym, że od czasów filmu Johna Hustona z 1962 r. nie powstała żadna większa produkcja o najbardziej znanym psychiatrze w historii. Za temat zabrał się nareszcie David Cronenberg (Mucha, Historia przemocy), który uwielbia eksplorować te mroczniejsze rejony ludzkiego umysłu. Po raz kolejny u Kanadyjczyka zobaczymy Viggo Mortensena, a jako Carl Jung pojawi się Michael Fassbender. W rolę pacjentki o skomplikowanych seksualnych problemach wcieliła się Keira Knightley. Na festiwalu w Wenecji film zebrał mieszane opinie, ale wielu widzów uznało, że to najlepsze dzieło Cronenberga od czasów Pająka. Niebezpieczna metoda w polskich kinach od 4 listopada.

Przygotował P. Mizgalewicz


Anna Dereszowska

Już nie zapomnisz mnie

W

sumie do śpiewających aktorów, zwłaszcza polskich, należy podchodzić z przymrużeniem oka, ale niektórym całkiem zgrabnie to wychodzi. Korba z filmu Lejdis, czyli Anna Dereszowska, wydaje swoją debiutancką płytę Już nie zapomnisz mnie. Co ciekawe, aktorka śpiewa kompozycje legendarnego pianisty Henryka Warsa w całkiem nowych aranżacjach. Jak sobie z tym poradziła dowiemy się 22 listopada. Wytwórnia Emi Music.

The E Street Band - Arcade At Night

8

listopada ukaże się płyta Bruce’a Springsteena i grupy The E Street Band – Arcade At Night. Krążek został nagrany w hołdzie dla zmarłego saksofonisty zespołu Clarence’a Clemonsa. Dla fanów nieśmiertelnej Streets of Philadelphia jest to już drugi album amerykańskiego rockmana w przeciągu dwóch lat. Wytwórnia Columbia Records.

Agressiva 69 Republika 69

W

szyscy, którzy uwielbiają miękkość głosu i urodę Katie Melua, zapewne ucieszą się premierą jej najnowszej płyty. Album Secret Symphony ukaże się 14 listopada nakładem wytwórni MJM Music. To już piąty album w dorobku artystycznym ślicznej Gruzinki.

D

o zespołów, czy wokalistów wykonujących z lepszym lub gorszym skutkiem covery zespołu Republika zdążyliśmy się przyzwyczaić. Teraz czas na zespół Agressiva 69, którego album Republika 69 ukaże się 21 listopada. Gościnnie na płycie usłyszymy gitarzystę kultowego zespołu – Zbyszka Krzywańskiego. Wytwórnia Metal Mind Productions.

Przygotowała K. Żurowska


Cały ten jazz

J

azztopad organizowany przez Filharmonię Wrocławską to już niemal tradycyjne święto Wrocławia. Festiwal na najwyższym europejskim poziomie, goszczący takie sławy muzyki jazzowej jak: Gary Peacock i Marc Copland, Kenny Wheeler czy Wayne Shorter. Na tegorocznej, już ósmej Edycji, wystąpi legendarny, wybitny saksofonista Sonny Rollins. Sławny kompozytor wybrał Wrocław jako jeden z czterech przystanków swojej trasy po Europie, co jest wielkim zaszczytem. Po raz pierwszy wystąpi w naszym kraju pianista Fred Hersch. Jedynym koncertem na Starym Kontynencie będzie duet Dave’a Liebmana, i Richie’go Bairachem. Ciekawym punktem festiwalu jest projekt 24Run: What’s In the fridge?! Będzie to 24-godzinny maraton muzyki jazzowej, która zabrzmi w różnych miejscach we Wrocławiu. Festiwal odbędzie się w dn. 6-27 listopada.

Opera

w listopadzie

Megawidowisko

S

w Hali Stulecia

M

elomanów i miłośników opery zachwyci premiera sztuki Kniaź Igor. Jest to jedyna opera Aleksandra Borodina, która swoją prapremierę miała w 1890 r. w Petersburgu. Borodin razem z Musorgskim, Cui, Bałakiriewem i Rimskim-Korsakowem tworzył sławną grupę kompozytorów, tzw. Potężną Gromadkę. Kniaź Igor jest tworem niedokończonym, pracę nad nim przerwała śmierć artysty. Wyreżyserowania tego czteroaktowego superwidowiska podjął się Laco Adamik. Spektakl odbędzie się w dn. 11, 12 i 13 oraz 18, 19 i 20 listopada, gościnnie w Hali Stulecia.

Dziadek do Orzechów w Operze od 2 listopada Przygotowały K. Żurowska i E. Rogalska

uperwidowisko Kniaź Igor to nie jedzne, co Opera Wrocławska ma do zaoferowania w listopadzie. Listopad rozpocznie się od baletu w czterech aktach: Jezioro Łabędzie Piotra Czajkowskiego (2 listopada). W ramach cyklu „Kulisy Opery” chętni będą mogli wziąć udział w spotkaniu z Laco Adamikiem, reżyserem Kniazia Igora i Barbarą Kędzierską, autorką dekoracji i kostiumów (6 listopada). Wstęp wolny. Nadchodzący miesiąc w Operze to także Legendy o Maryi Bohuslava Martinu (22 listopada), Dziadek do Orzechów (23 listopada) czy też Alicja w Krainie Czarów (25 listopada) - opera w jednym akcie przeznaczona dla dzieci w ramach cyklu „Tajemnicze królestwo”. Pełen repertuar Opery Wrocławskiej oraz informacje o biletach i spektaklach są dostępne na stronie: www.opera.wroclaw.pl.


Z obrazem przez wieki

W

ydawnictwo słowo/obraz terytoria w październiku zapoczątkowało fantastycznie zapowiadającą się serię Epoka obrazu, która przypomni najważniejsze prace z teorii dzieła sztuk wizualnych. Już w listopadzie ukaże się kolejna publikacja z tego cyku – Ustanownienie obrazu Victora Stoichity, który opowie o narodzinach pojęcia obrazu w jego współczesnym rozumieniu. Naprawdę warto, bo przecież mówi się tu o czymś znacznie poważniejszym niż płótno w ramach – o naszym postrzeganiu rzeczywistości.

Broniewski jaki jest, nie każdy widzi

B

iografia Władysława Broniewskiego należy do najbardziej złożonych i tajemniczych, a zarazem przekłamanych życiorysów polskich pisarzy. Temu świetnemu poecie, patriocie i człowiekowi naznaczonemu wieloma życiowymi tragediami przyszyto bowiem łatkę piewcy Stalina, wrzucono do jednego worka z ortodoksyjnymi komunistami i tam już zostawiono. Za sprawą wydanej przez Iskry książki Mariusza Urbanka Broniewski sytuacja może się zmienić. Polecam – autorowi Bagnetu na broń należy sprawiedliwość.

Polacy nie gęsi – swoje projektowanie mają!

P

iotr Rypson – autorytet w kwestii korespondencji sztuk, dizjanu i awangardy – po dokładnym przeanalizowaniu współczesnej polskiej książki artystycznej zajął się tym razem rodzimą grafiką z lat 1919–1949. Ogromną część jej dorobku wraz z wnikliwym opracowaniem zebrał w książce Nie gęsi. Polskie projektowanie graficzne 1919–1949. Jak się okazuje mamy się czym we wspomnianej dziedzinie pochwalić. Wypadałoby o tym wiedzieć!

S

Rąbie, aż wióry lecą

łabiutki kryminał popełniła nie tak dawno Olga Tokarczuk, a teraz za ten gatunek bierze się naczelny celebryta polskiej literatury – Michał Witkowski. Oto w Drwalu pisze on o trzydziestoletnim pisarzu, który jedzie do chaty wybudowanej w głębokim lesie nad polskim morzem i trafia na ślad popełnionej przed laty zbrodni, jaką było zamordowanie lokalnej piękności. Znając dotychczasową twórczość autora można stwierdzić , że koło książki będzie więcej szumu, niż będzie ona warta, ale przeczytać i tak będzie trzeba. Choćby po to, żeby móc skrytykować… przygotował P. Bernacki


„To taki emo

ekshibicjoniz Fot.. Bartłomiej Babicz


ocjonalny

zm”

Grupa People of The Haze inspiruje się latami 70-ymi, a ich muzyka to, jak sami twierdzą, duża dawka scenicznej charyzmy i dynamiczny, nieskrępowany rock & roll. Czwórka wrocławian niedawno wydała pierwszą płytę, a swoimi koncertami podbijają kolejne miasta. O nowej płycie rozmawiałem z członkami zespołu: Tomaszem Środą (wokal) i Krzysztofem Pikułą (gitara elektryczna). Adam Kruzel

W

ygrywacie wszystkie konkursy i festiwale. Jak to robicie? Krzysztof Pikuła: W jakiś sposób wyróżniamy się spośród naszej konkurencji. Myślę, że muzycznie brzmimy inaczej niż zespoły pojawiające się na wszelkiego rodzaju przeglądach. Nasze propozycje sprawiają, że na koncertach bawią się też jurorzy, którzy nas oceniają. Czyli wyróżniacie się swoim stylem? Tomasz Środa: Tak, to jest taki postmodernizm. My doskonale mieszamy naszą stylistykę. K.P.: Dobrym sygnałem potwierdzającym tę teorię jest to, że wśród naszych rywali na festiwalach nigdy nie było kapeli, którą można byłoby porównać z nami. Zawsze była inna muzyka i inny image. T.Ś.: Pozostałe zespoły prezentowały wyłącznie muzykę z nurtu: metal, new metal, rock’n’roll i hard core... Zastanawiam się, czy to jedyny powód Waszych sukcesów. T.Ś.: My gramy rocka w bardzo ogólnym pojęciu – z przesłaniem – a nasze teksty nie są wyssane z palca, co jest bardzo ważne. Często jest tak, że wokaliści ładnie śpiewają, ale nie potrafią wymawiać swoich tekstów, a to boli. Jestem nauczycielem języka angielskiego, dzięki temu mój angielski nie kłuje w uszy. K.P.: Muszę powiedzieć, że korzystamy z tego. Myślę, że jest w tym dużo racji. Mamy w Polsce naprawdę niewiele zespołów śpiewających po angielsku.

9

K.P.: Jest ich dużo, ale poziom języka angielskiego pozostawia wiele do życzenia. T.Ś.: Ważna jest też jakość tekstów. Prawda jest taka, że liczy się to, co słuchacz zapamięta po przesłuchaniu piosenki. Rzadko kiedy w ucho wpada tekst. A jeśli już, to tylko dlatego, że coś się w nim powtarza. Amerykańskie kapele wykorzystują to w świetny sposób, bo dobrze komponują refreny i zwrotki. Jest też proste przesłanie. Poza tym nie ma sytuacji, w których słuchacz nie rozumie, o czym był konkretny utwór. O czym są Wasze piosenki? T.Ś.: Każda piosenka porusza inny temat. My gramy rocka, ale jeden tekst może być o miłości, bo się zakochałem, inny powstał, bo chciałem przekazać, że się wkurzyłem na system. Bycie wokalistą to taki emocjonalny ekshibicjonizm, dodatkowo sam tworzę słowa. Czyli wasze teksty są mieszanką sytuacji i emocji? T.Ś.: Nie wiążę ich z samymi sytuacjami. Nie chciałbym aranżować jakichkolwiek elaboracji na ten temat, ale według mnie sztuka powinna obserwować, dlatego dobra piosenka jest jak ciekawa opowieść. Najłatwiej jest śpiewać o miłości, bo tego ludzie lubią słuchać i to się fajnie gra. Muzyka odkrywa emocje, bez znaczenia, czy dotyczą one problemów politycznych, czy kochanków. Pół roku temu wydaliście swoją pierwszą płytę. Czy coś się od tego czasu zmieniło? K.P.: Sporo się zmieniło, ale sam nie wiem, czy jest w tym wyłącznie zasługa płyty. Przede wszystkim mamy więcej kontaktów


i zaczynamy grać coraz poważniejsze koncerty – np. w październiku wystąpimy z Zielonymi Żabkami. Ludzie do nas piszą z różnymi propozycjami i nie musimy występować za piwo w taniej knajpie. Faktem jest to, że zespół z wydanym krążkiem jest traktowany poważniej. T.Ś. To po pierwsze, ale nie do końca zgodzę się z tym, co powiedziałeś wcześniej. Myślę, że technicznie jesteśmy o wiele lepsi, ponieważ wiele godzin poświęciliśmy na przygotowanie do nagrań. Postanowiłem zająć się na poważnie śpiewaniem, dlatego wciąż pobieram nauki wokalne. K.P.: Rzeczywiście, nabraliśmy doświadczenia, a było to nasze pierwsze spotkanie z profesjonalnym studiem nagraniowym. To wcześniej nie podchodziliście do tego poważnie? T.Ś.: Wcześniej za bardzo nie wiedzieliśmy, o co chodzi. Teraz jest tak, że gramy koncert i wiemy, jak mamy brzmieć. Skoro jesteśmy przy koncertach, czy przypominacie sobie jakąś zabawną sytuację z trasy? K.P.: Ostatnio zagraliśmy świetny koncert w niemieckim Bautzen pod Dreznem, małe miasteczko ok. 60 tys. mieszkańców, złapaliśmy tam kontakt przez wygraną Ligę Rocka w Jeleniej Górze. Wracając mieliśmy znakomity humor i zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej, na której sprzedawano krasnale ogrodowe. W tłumie krasnali odnaleźliśmy czarnego saksofonistę zrobionego z pseudoporcelany. Kupiliśmy go i mamy zamiar wystawiać na koncertach. T.Ś.: Na cześć znajomego nazwaliśmy go Torsten. Było zabawnie, jak zamieściliśmy informację na Facebooku, że mamy czarnego saksofonistę, wszyscy zareagowali słowami: „wow, on musi świetnie grać!”. Wygląda to trochę schizofreniczne, gdy rozmawiamy z porcelanowym muzykiem. Powiem Ci, że „hejzi w trasie” to już dla mnie taki slogan. W momencie, gdy wsiadamy do auta, zaczyna się oderwanie od zwykłego tygodnia pracy. Każda trasa oznacza mnóstwo przygód. Raz po Festiwalu Korba, wchodząc do hotelu, zauważyliśmy salę, na której było wesele i objadaliśmy się tym, co było na stole. K.P.: A później zaczęliśmy bitwę na warzywa! Czy to syndrom rockowego życia? K.P.: Myślę, że jest to wyidealizowany obraz, bo ludzie nasłuchali się historii o imprezach, na których wyrzuca się telewizory przez okno, o osobach mających high life.

Fot.. Bartłomiej Babicz

10


bardzo znany dzięki temu, że stał się produktem pewnej stacji. Zdarzają się też gwiazdy, które niczego nie stworzyły, ale są znane z ekscentrycznych zachowań i próżności. Czy nie zajmują miejsca muzykom, którzy są autentyczni?

ludzie mają wszystko? Dzisiaj muzyka spełnia zupełnie inną rolę, jest źródłem zabawy, a nie jakiejkolwiek manifestacji. K.P.: Inna sprawa jest też taka, że ludzie stali się leniwi przez wygody typu Internet i telewizja. Wydaje mi się, że za czasów PRL-u rock był popkulturą, a koncert był wtedy

T.Ś.: Nie to, że nie chcę być sławny i nic nie robię w tym kierunku. Tylko chciałbym się skupić na muzyce i cieszy mnie myśl, że pod sceną pojawia się coraz więcej osób. Najgorsza jest zawiść, niech inni sobie grają, niech będą sławni. K.P.: Nie mamy jakiegoś wielkiego żalu z tego powodu, bo to nie jest nasza droga. T.Ś.: Profesjonalny muzyk, to jest ktoś, kto zarabia na muzyce, my nie jesteśmy jeszcze profesjonalni. Wątpię by chłopcy rzucili teraz studia, żebyśmy w tygodniu jeździli na trasy koncertowe. Nic się nie stanie, jak się nie wybijemy i będziemy grać tylko w weekendy, dla mnie to jest spoko. Co sprawia największą trudność w zaistnieniu na scenie muzycznej? T.Ś.: Rock kiedyś był profesjonalny. Kiedyś muzyka miała czyste przesłanie, że „śpiewamy o wolności”. Teraz ludzie są wolni. Jak możesz śpiewać w taki sposób, aby ludzie mieli ciarki na plecach, skoro obecnie

dużym wydarzeniem. Kto dzisiaj pójdzie na koncert i zapłaci pięć złotych, bo grają sobie Tomek z Krzyśkiem? Niektórzy wolą obejrzeć Doktora House’a... T.Ś.: I choćby teraz, we Wrocławiu zagrał ktoś pokroju Rage Against The Machine, ale bez odpowiedniej reklamy, nikt by nie przyszedł na taki występ. K.P.: Moim zdaniem teraz są takie czasy. W Polsce nie ma rynku muzyki alternatywnej. W krajach typu Wielka Brytania lub Niemcy jest rynek, tam sprzedają się płyty, a ludzie przychodzą na koncerty. Czyli jednak ta sława jest niezbędna, aby zaistnieć? K.P. Aby zaistnieć tak. U nas jesteśmy undergroundem. T.Ś.: W sumie to jest taki fajny klimacik, że jesteśmy w podziemiu. Mnie to kręci! Który koncert najbardziej pamiętacie? T.Ś.: Koncert z Voo Voo był spoko. K.P.: Chyba się zgodzimy, że nasz naj-

Fot.. Bartłomiej Babicz

My również nie siedzimy grzecznie przy herbatce i nie jest tak, że tylko na weekend przemieniamy się w rockmanów, ale nie przesadzałbym z tym syndromem. T.Ś.: Ogólnie w trasach jest znakomita atmosfera. Wsiadamy do fury i robimy to, co lubimy najbardziej. W jaki sposób przygotowujecie się do koncertu? K.P: To zależy od okoliczności. Zazwyczaj jedzie się w ciemno i niewiele wiemy o miejscu lub o publiczności, przed którą zagramy... T.Ś.: Pamiętam, jak występowaliśmy w Gubinie, wtedy był taki strzał z publicznością, bo był to jakiś festyn rodzinny. Podszedł do nas organizator i pochwalił, że widział zespół na Woodstocku. Zapytałem, czy mamy zagrać lekkiego seta, bo tutaj ludzie jedzą kotlety, czy możemy zagrać swoje. I on powiedział, żebyśmy grali tak, jak chcemy – to mnie wtedy mocno nakręciło. Zagraliśmy na maksa, a słuchały nas starsze panie. Pomimo to (po koncercie) podszedł do nas pewien pan i powiedział, że bardzo mu się podobało. Właśnie to jest fajne. Wygląda to trochę inaczej niż obraz, który przedstawiają największe stacje telewizyjne i muzykomania w produkcjach typu X-Factor, Must Be The Music itp. W jaki sposób Wy się do tego odnosicie? T.Ś.: Mieliśmy pewne doświadczenie z Must Be The Music, ale nie będę się na ten temat wypowiadał. Nawet jak tym ludziom się uda, to zaistnieją i zginą. Nie będzie ich. A mi się wydaje, że muzyk powinien robić to, co my – czyli grać. K.P.: To nie są programy dla nas, mamy inny target. Te programy poszukują sezonowych gwiazd. Może dają okazję do wybicia się, ale w rzeczywistości organizatorzy programów są nastawieni wyłącznie na oglądalność, żeby zrobić dobre show i zarobić pieniądze. Kwestia wybijania się zespołów, które są w cieniu, schodzi na dalszy plan. W rzeczywistości rozglądają się za czymś, co się sprzeda. Przykładem jest Gienek Loska, który był rynkowym grajkiem, a dzisiaj jest

11


lepszy koncert odbył się w Klubie Łykend. Nota bene wtedy wejście było za darmo i wypełniliśmy klub do ostatniego centymetra kwadratowego. Najważniejsze, aby ludzi było dużo i żeby nie byli przypadkowi. Następnym miejscem był Woodstock, w Niemczech też gra się świetnie. T.Ś.: Super było w Niemczech! Rozkręcić Niemców to sztuka, bo oni co tydzień mają u siebie koncert z gwiazdą typu System of a Down, Korn, czy Red Hot Chilli Peppers. Sprawić, by skakali i obijali się o siebie, to wyczyn! Jacy ludzie przychodzą na Wasze koncerty? T.Ś.: Moi znajomi. K.P.: Zmienia się to. Na przykład ostatnio przychodzi więcej obcych osób, a to znaczy, że coraz więcej osób o nas wie. Często zdarza się tak, że trafimy na przypadkowy event i różnie jest z publiką. T.Ś.: Najfajniej jest rozkręcić rockowe dziewczyny, które na codzień pracują lub studiują, ale przychodzą na koncert i mają okazję poszaleć. Kończąc naszą rozmowę, powiedzcie, co chcielibyście przekazać młodym zespołom, które dopiero zaczynają swoją drogę w branży?

Fot.. Bartłomiej Babicz

T.Ś.: Żeby grali i po prostu się nie przejmowali. Nirvana miała kiedyś koncert dla jednej osoby i zagrała. Nie zeszli ze sceny, tylko grali swoje. Zagrać dla 300 ludzi jest łatwe na maksa. A jak masz 20-30 ludzi i myślisz sobie, że nie wyszło i ta myśl zaczyna gnębić, to jest problem. K.P.: Ważne jest to, żeby być sobą i nie przejmować się tym, że ktoś będzie miał negatywną opinię, albo się skrzywi na koncercie. Istotne jest, aby mieć dobre wzorce i nie szukać w muzyce na siłę czegoś nowego. Trzeba mieć dobre inspiracje. T.Ś.: Fajnie jest się inspirować, ale nie zrzynać, bo ludzie to wyczują.

12


13


212 kk Ilustr. Kalina Jarosz

czyli o karaniu za słowo

14


Art. 212 kodeksu karnego reguluje tak zwane przestępstwo zniesławienia. Ma on na celu ochronę czci, honoru i dobrego imienia osób, instytucji i organizacji. Ten znowelizowany w 2009 roku przepis budzi wiele zastrzeżeń zwłaszcza wśród dziennikarzy, którzy bardzo często właśnie o zniesławienie są oskarżani. Ale rozwój środków masowego komunikowania sprawił, że coraz częściej o zniesławienie pozywane się osoby spoza świata dziennikarskiego. Na przeciw temu problemowi wychodzi akcja „Wykreśl 212kk”, do której przyłączyło się wielu wydawców prasy, organizacji społecznych oraz sama Helisińska Fundacja Praw Człowieka.

O

mawiany artykuł stanowi, że: „Kto pomawia inną osobę, grupę osób, instytucję, osobę prawną lub jednostkę organizacyjną niemającą osobowości prawnej o takie postępowanie lub właściwości, które mogą poniżyć ją w opinii publicznej lub narazić na utratę zaufania potrzebnego dla danego stanowiska, zawodu lub rodzaju działalności, podlega grzywnie albo karze ograniczenia wolności”. Dodatkowo kodeks karny przewiduje formę kwalifikowaną powyższego przestępstwa, czyli zagrożonego wyższą karą. To też jeżeli sprawca dopuszcza się powyższego czynu za pomocą środków masowego komunikowania, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do roku. Istotą tego przestępstwa jest wyrażanie niepochlebnej opinii ustnie, pisemnie lub za pomocą innego środka przekazu. Wyodrębnienie zniesławienia dokonanego publicznie jako typu kwalifikowanego jest rozwiązaniem często spotykanym i logicznym. Wszak pomówienie w ten sposób dociera do większej liczby „odbiorców”, przez co jest bardziej dotkliwe dla pokrzywdzonego, a usunięcie jego skutków – prawie niewykonalne. Ściganie tego przestępstwa odbywa się z oskarżenia prywatnego. W literaturze prawniczej poświeconej temu zagadnieniu zwraca się uwagę, iż nie jest istotne nastąpienie skutku, a wystarczy sama możliwość jego nastąpienia, czyli samo obiektywne stwierdzenie możliwości poniżenia lub narażenia na utratę wiarygodności pokrzywdzonego. Warto zaznaczyć, że karanie za zniesławienie jest powszechne w wielu krajach o ugruntowanej demokracji, dlatego na tle prawodawstw europejskich polska regulacja nie jest niczym niezwykłym. Pozor-

Konrad Gralec nie może się wydawać, że art. 212 kk godzi w konstytucyjnie zagwarantowaną wolność słowa, skoro art. 54 Konstytucji RP stanowi: „Każdemu zapewnia się wolność wyrażania swoich poglądów oraz pozyskiwania i rozpowszechniania informacji”. Jednakże cytując Johna Stuarta Milla: „Wolność jednego człowieka kończy się tam, gdzie zaczyna się wolność drugiego”, więc wolność słowa nie jest wolnością absolutną. Pogląd ten podzielił także Trybunał Konstytucyjny częściowo dzięki art. 213 kk, zwanemu kontratypem zniesławienia (okoliczności wyłączającej bezprawność zniesławienia), który stanowi, iż nie popełnia przestępstwa zniesławienia, kto podniósł zarzut prawdziwy oraz służący ochronie społecznie uzasadnionego interesu. Przy czym domniemywa się (dzięki orzecznictwu Trybunału Konstytucyjnego), że dziennikarz zawsze działa w społecznie uzasadnionym interesie. Więc jedyne co dziennikarz, wobec którego toczy się postępowanie, musi udowodnić, to prawdziwość swojej wypowiedzi. Dodatkowo ustawodawca przewiduje możliwość wyłączenia odpowiedzialności, jeżeli zarzut uczyniony niepublicznie był prawdziwy. Jednym z argumentów przytaczanych przez organizatorów akcji „Wykreśl 212 kk” jest możliwość dochodzenia roszczeń z tytułu zniesławienia na drodze cywilnej z art. 24 i 23 kodeksu cywilnego. Jednak w przypadku samego wykreślania art. 212 kk będzie to niemożliwe, gdyż powyższe artykuły kc mają zastosowanie jedynie do działań bezprawnych. Ponadto według doktryny prawniczej płaszczyzny prawa cywilnego i prawa karnego mogą się wzajemnie uzupełniać, ale nigdy zastępować. Dodatkowym argumentem przeciwko może być słabsza ochrona, jaką daje jednostce prawo cywilne w porównaniu do prawa karnego.

15

Kolejnym, moim zdaniem słusznym, argumentem za zmianą regulacji zniesławienia jest strach zaangażowanych społecznie obywateli przed niektórymi tematami, by nie narazić się na odpowiedzialność karną, ale i na inne prawne dolegliwości, takie jak tymczasowe aresztowania lub wpis do rejestru skazanych. Trzeba przy tym pamiętać, że w razie skazania za przestępstwo zniesławienia sąd może orzec nawiązkę na rzecz pokrzywdzonego, Polskiego Czerwonego Krzyża albo inny cel społeczny wskazany przez pokrzywdzonego. Także na jego wniosek wyrok skazujący podaje się do publicznej wiadomości. Polska regulacja przestępstwa zniesławienia ma swoje zalety, ale jej używanie zwłaszcza przez polityków budzi zastrzeżenia. Jak słusznie podnosi akcja „Wykreśl 212 kk”, coraz częściej postępowanie z tego artykułu używane jest w celu „kneblowania” ust dziennikarzom bądź ludziom opisującym działania osób publicznych. Jednakże należy pamiętać, że środowisko dziennikarskie nie jest tylko strażą chroniącą społecznie interesy oraz demokrację, ale także dającą masowemu niewybrednemu odbiorcy, schlebiającą najprymitywniejszym gustom, zaspokajającą prostacką żądzę sensacji. Media nie cofną się przed niczym dla popularności. A żaden akt prawny nie czyni defraktacji między standardami, jakie muszą spełniać poważne tytuły medialne, skierowane do wybrednego, wykształconego czytelnika. Toteż potrzebna jest ochrona przed tymi masowymi mediami, które wobec sensacji za nic sobie mają interesy jednostki oraz jej cześć.


Fot.. Wojciech Szczerek

16


Studiować

w kraju studenta 25 września 2011 roku pozostanie dla mnie już zawsze datą graniczną pomiędzy dotychczasowym życiem w Polsce a pobytem w Wielkiej Brytanii. Ruch lewostronny, funty, teatime, oddzielne krany? Wszystko to jest nowe, jednak mało istotne w porównaniu z milionami innych detali, które dotykają kontynentalnego Europejczyka, Polaka lub każdego innego „obcego” stąpającego po terra Anglorum.

C

hciałbym zacząć od tego, że jako uczestnik LLP-Erasmus mam okazję studiować za darmo w kraju, w którym opłata za jeden semestr państwowych studiów często wynosi tyle, co kwota kredytu studenckiego w naszym kraju na okres pięciu lat. Trochę to przygnębiające, ale piszę o tym, aby przestrzec wszystkich, że to, co tutaj zobaczyłem, wynika z prostego faktu: jeśli chcesz coś mieć, musisz za to zapłacić. Ile? Dużo. Jeśli w trakcie czytania stwierdzicie, że usiłuję skompromitować polskie realia, przypominam: w Polsce studiujemy, niestety, za darmo. 10 ASPEKTÓW ŻYCIA STUDENCKIEGO, które sprawiają, że chcesz studiować za granicą. Podejście do studenta Student, student i jeszcze raz student. Ta prawda jest tu prawdą najważniejszą. Widać to po każdej osobie, którą się tu spotyka: rektorze, wykładowcy, pani z dziekanatu czy dozorcy. Każdy zdaje sobie sprawę, że student to dobro najwyższe. Nikt tu nie krzyczy, nie przegania studentów za to, co robili, robią i robić będą. O ile w Polsce, niestety, skok pomiędzy liceum a studiami polega głównie na tym, że zamiast na ty, mówią do nas per pan lub pani, dalej traktując jak dzieci, o tyle, tutaj, nawet do tzw. freshera (u nas: kota, studenta pierwszego roku) mówi się

Wojciech Szczerek po imieniu (ale tylko dlatego, że do wykładowców też), a traktowanym się jest jak dorosły człowiek. Szczęka opada, gdy widzi się dziekanat: przestronne wnętrze z kanapami i fotelami, stolikiem, broszurami i miłą (naprawdę) Panią, która nie warczy (pozdrawiam Panie z Socjalnego), bo inaczej by ją zwolnili. I już. Imprezy studenckie Impreza? Jakże by inaczej! Jest ich w Guildford sporo. Codziennie rzec by można, lecz to wynika ogólnie z kultury klubowej na Wyspach, a niekoniecznie tylko ze specyfiki studiowania. Tak czy siak, w 60-tysięcznym mieście z kilkunastoma dodatkowymi tysiącami studentów, kluby są otwarte codziennie i prawie codziennie są tam tłumy. Wliczyć w to należy dwa kluby studenckie znajdujące się de facto na uczelni, do których dostęp mają wszyscy, nie tylko studenci. Piccolo i ciasteczka? Nic z tych rzeczy! Jeden to pełnoprawna knajpa, w ciągu dnia działający też jako kampusowa stołówka, drugi – klub nocny. Nikt nie widzi problemu w sprzedawaniu piwa studentom już od bladego świtu, zarówno w knajpie jak i w supermarkecie, który ostatnio otwarto w budynku biblioteki (jakkolwiek absurdalnie by to nie zabrzmiało). Ciekawostką jest to, że tak mała społeczność (zarówno ta małomiejska jak i studencka) nie ma na przykład oporów przeciw organizacji imprez dla gejów właśnie w klubie studenckim, co w naszym kraju wywołałoby na pewno sprzeciw kilku „patriotycznych” ugrupowań.

17

Biblioteka Bodaj najbardziej wstydliwy temat, jeśli mowa o polskim szkolnictwie. Jak można nazwać sytuację, w której o 18 zamyka się dostęp do biblioteki („do biblioteki” właśnie, bo przecież książek dotykają tylko Panie Bibliotekarki), w której są trzy komputery z Linuksem, a przeglądarka zawiesza się na Googlu? Może lepiej nie nazywajmy. Odnieśmy się do wzoru. Pomijając fundamentalną różnicę, polegającą na tym, że dużo wydajniejsze jest działanie jednej globalnej biblioteki uniwersyteckiej zamiast 369 instytutowych, wszystko, co tu znajdziemy, wydaje się, znów, nastawione na mnie, studenta. Teren budynku jest podzielony na strefy: całkowitej ciszy; tej, w której można do woli szeleścić paczką chipsów; czy w tej, w której normalna rozmowa nie jest karana grzywną lub wzrokiem dezaprobaty ze strony Pani Bibliotekarki (a ten, jak wiemy, bywa śmiertelny). A pomiędzy nimi... zaraz! Czy to książki? Tak, książki! Coś, czego student w Polsce oglądać nie może, bo stoją zamknięte w piwnicy! Chciałem napisać także coś o wersjach elektronicznych książek, ale nie chcę tu nikogo denerwować. Komputeryzacja i przepływ danych Ten punkt nikogo nie zaskoczy, ale to w zasadzie podstawa funkcjonowania studenta. Każdy student otrzymuje numer identyfikacyjny (tak jak polski numer indeksu) oraz na jego podstawie login i hasło. Rezultat: przy ich użyciu loguję się do konta


bibliotecznego, konta mailowego (tak, studenckiego konta mailowego), konta Ulearn (wirtualna i, co ważne, jedyna forma indeksu) oraz masy innych usług skierowanych do studenta. Używa się ich również do uruchomienia dowolnego komputera, który napotkamy na naszej drodze. Unikamy w ten sposób wypełniania miliarda papierów, oddzielnego zapisywania do różnych usług, a także podawania prywatnego adresu mailowego. Komputery to podstawa: nie ma tu Pani Marysi z Dziekanatu, która, pisząc na klawiaturze, posługuje się jednym palcem i jako pracownik z 70-letnim stażem stanowi skuteczną barierę w rozwoju informatyzacji. Tutejsza bibliotekarka wie więcej od licealisty i na wstępie szkoli każdego z ustawiania ciasteczek w przeglądarce, tak więc różnica jest spora. Na koniec dodam, że od połowy października biblioteka jest czynna całą dobę, bo jej użytkowanie nie wymaga udziału personelu. Identyfikacja Jako student Uniwersytetu w Surrey jest się jednością razem ze swoją legitymacją, numerem studenta i loginem. Nie ma więc mowy o tym, żeby „zakładać” konto w bibliotece albo „wstępować” do tzw. Students’ Union (odpowiednika naszego samorządu studenckiego) – każdy na wstępie już jest ich członkiem i gdy staje się pełnoprawnym studentem, może z nich automatycznie korzystać. Bycie studentem wiąże się także z wieloma zniżkami, które ustalane są właśnie na podstawie legitymacji. Zarówno do parku sportowego (po zapisaniu się i uiszczeniu opłaty oczywiście) jak i do klubu nocnego (przyznam, że nie do każdego) wchodzi się na podstawie właśnie takiej plastikowej karty. Akademik Krążące o polskich akademikach legendy to nieodłączny element naszej kultury i faktycznie stanowią często barwne opowieści o miłości, śmierci i zatraceniu. Często, ale i tylko częściowo, bo w Polsce są to po prostu większe lub mniejsze gmachy wzorowane na hotelach robotniczych – ciekawe, ale dla nas na pewno mało egzotyczne. Jeśli chcecie przeżyć skrzyżowanie Wiecznego studenta z Harrym Potterem, jedźcie do Wielkiej Brytanii. Uniwersytety zwykle zapewniają zakwaterowanie od domków po bloki, zarówno na terenie kampusu jak i poza nim. Miejsca w nich jest naprawdę dużo, choć czasem nie starcza go dla wszystkich, a ich

Fot.. Wojciech Szczerek

standard zależy od ceny i indywidualnych czynników. Mieszkając w najtańszym pokoju przyznam, że nawet ten standard nie jest zły, a na pewno odrobinę lepszy od przeciętnej polskiej trójki z układem mebli złośliwie nazywanym „tramwajem”, zagraconej paździerzowymi meblami. W przeciwieństwie do polskich akademików, które tylko wyglądają jak obskurny hotel, a nim nie są, brytyjskie zaś bardziej indywidualne i zdecydowanie przyjazne. Przykłady? Co tydzień przychodzi sprzątaczka i szoruje umywalkę, zaś materiały do sprzątania i materiały higieniczne są w cenie.

18

Stowarzyszenia Analogicznie do naszego rodzimego Samorządu działa Students’ Union. Zapewne w sprawach uczelnianych może tyle, co jego polski odpowiednik, jednak o wiele bogatsza jest w takiej organizacji oferta integracyjno-kulturalna. Są więc regularne imprezy klubowe, tanie wycieczki, warsztaty, a także targi tzw. „societies” (o nich poniżej). Wszystko to kierowane przez rzeszę chętnych i gotowych do działania. Chcesz działać? Nie ma problemu! Bez zbędnej polityki, rozmów kwalifikacyjnych i zależności od władz uczelni.


Nauka System Brytyjski różni się mocno od polskiego, ale warto wymienić te podstawowe cechy. Po pierwsze, podobnie do innych zachodnioeuropejskich systemów nauki, student studiuje, a nie wkuwa. O ile w Polsce prawda ta jest tylko na papierze, tutaj staje się ciałem. W rezultacie fizycznie student spędza mniej czasu w klasie przerysowując pantofelki albo jamę ustną z zaznaczonymi samogłoskami kardynalnymi, a więcej siedzi z książką, szpera w bibliotece (bo może) i zgłębia wiedzę (bo chce). W związku z tym robi też mniej kursów w ramach semestru: punktacja ECTS na poziomie 7.5 punktów za kurs to norma (od której próżno szukać wyjątków). Polska praktyka to istna kaskada wybranych wedle nikomu niejasnego klucza cyferek zazwyczaj od 0 do 4-5 punktów. Oczywiście sami dobrze wiecie, ile takich kursów trzeba zaliczyć w Polsce, żeby osiągnąć magiczną trzydziestkę. Odrobinę inaczej wygląda też zaliczenie, które dużo częściej, przynajmniej na kierunkach humanistycznych, odbywa się na zasadzie prezentacji, eseju czy wykonania zadania przez internet niż egzaminu, choć ten nie odszedł zupełnie do lamusa. O kolokwium można już prawie zapomnieć, choć i w Polsce wykładowcy też z niego rezygnują.

sady, których łamać się nie powinno i nie wolno. Pierwszy aspekt to terminy, których trzeba przestrzegać i nie ma tu miejsca na kajanie się przed psorem i błaganie o litość. Rozwiązują to procedury, które wymagają składania nawet najmniejszego zadania o wartości 5% oceny końcowej w dwóch wersjach, elektronicznej i papierowej, z czego ta druga musi trafić do... dziekanatu. Druga sprawa to plagiat, którego popełnienie prowadzić może nawet do wyrzucenia z uczelni. Nie muszę przypominać, że polskie przyzwolenie na „pomaganie sobie” (również w formie ściągania) skutkuje patologiami nawet wśród Profesury, o czym głośno było w ciągu ostatnich kilku lat.

jeśli jest wysoki, przysparza jej kandydatów, a co za tym idzie, także, pieniędzy. Tak więc, polski student filologii w zasadzie nie wie, co ze sobą zrobić, bo co z tego, że wytłumaczy na czym polega jego kierunek, skoro nie umie odpowiedzieć na pytanie, co go po tym czeka, krztusząc się w zakłopotaniu? Podsumowując mój, mam nadzieję nie aż tak dołujący, wywód – gdybym miał ocenić zasadność studiowania zagranicą, to zdecydowanie polecam to tym, którzy chcą znaleźć pracę w danej dziedzinie, a przy tym dobrze się bawić i poszerzać horyzonty. Studiowanie w Anglii jest o tyle atrakcyjne dla nas Polaków, że kulturowo i mentalnie Bry-

Fot.. Wojciech Szczerek

Kolejną sprawą są stowarzyszenia (ang. „societies”). Można powiedzieć, że zastępują nasze polskie koła naukowe, choć tak naprawdę nie mają z nimi nic wspólnego, przynajmniej pod względem formalnym. Ich cel i charakter może być wieloraki: są więc te wyznaniowe, narodowe, poświęcone konkretnej dyscyplinie sportowej, gatunkowi muzyki (w tym po prostu zespoły muzyczne, np. chóry), a nawet te zrzeszające LGBT. Przypominają one bardziej nasze kółka zainteresowań, choć warto tu zauważyć, że coś takiego jak koło naukowe w Polsce rzadko opiera się tylko na działalności naukowej, najczęściej stanowi organizację łączącą naukę z zabawą, a czasem jest po prostu początkiem dobrej imprezy, czego członkowie nie ukrywają. Luka? Na pewno, choć ta ogromna różnica to po prostu inne podejście do studiowania i nauki.

Przyszłość i ukierunkowanie na zawód Studia w Wielkiej Brytanii, podobnie do wielu innych krajów, to nie oderwana od rzeczywistości próba udowodnienia światu, że nie można obejść się bez fonemów i Joyce’a. Oczywiście, dyscypliny akademickie są nastawione na pewien ładunek wiedzy teoretycznej, której zastosowanie w praktyce (szczególnie na kierunkach humanistycznych) jest nikłe. Tutaj jednak kończąc studia mamy w ręku fach. Przykładowo: językoznawca nie jest tylko językoznawcą, ale też otrzymuje odpowiednie szkolenie w zakresie komunikacji w biznesie albo w zakreSwoboda a obowiązki sie tłumaczeń. Co może po tym robić? To Podejście brytyjskie jest o wiele bardziej już jego sprawa, ale w Wielkiej Brytanii to liberalne, ale... Oprócz swobody studenta uczelni zależy na badaniu współczynnika w organizacji czasu i życia, istnieją też za- zatrudnienia swoich absolwentów, bo taki,

19

tyjczycy są nam bliżsi niż np. nasi sąsiedzi z zachodniej granicy. Diametralnie inne jest też podejście do studenta i to, ku mojemu zdziwieniu, widać na każdym kroku. Wynika to też oczywiście z mnóstwa innych różnic pomiędzy Polską a tzw. „Zachodem”, jak to nasi rodzice mawiali. W swoich osobistych przemyśleniach stwierdzam, że jako student, który za rok będzie już absolwentem, mam czego żałować, choć oczywiście nic nie jest jeszcze stracone. Jeśli więc, tak jak ja, już (a w zasadzie, jeszcze) studiujesz i poważnie zastanawiasz się, co dalej, pomyśl o Wielkiej Brytanii. Możliwości, wbrew pozorom, jest wiele: od Erasmusa, którego traktować należy jedynie jako pojedynczą przygodę, po całe, nawet trzyletnie studia.


Jakie są minusy? Na pewno czynnik ekonomiczny, którego nie da się łatwo przezwyciężyć. Mimo to, mniej zamożnym lub po prostu ludziom w przeciętnej sytuacji ekonomicznej pragnę uświadomić, że uczelnie w Szkocji, w przeciwieństwie do Anglii, są zwykle prawie darmowe. Oprócz tego, podobnie jak w Polsce, funkcjonują kredyty studenckie, a także różnego rodzaju stypendia. Niepewnym siebie mogę jedynie powiedzieć, że jeśli nie spróbują, to nie zobaczą. Aplikacja nic nie kosztuje, a studia, przynajmniej te w Szkocji, można zakończyć nawet po pierwszym roku – bez tytułu, ale z certyfikatem w ręku. I przy okazji dobrze się bawić. Cheers!

20


21

Fot.. Wojciech Szczerek


Odnalazłyśm przepis na

Fot.. Agnieszka Zastawna

sukces

22


my

Jest takie miejsce we Wrocławiu, na widok którego wszyscy mówią: „zupełnie inny świat!”. Łatwo je znaleźć – prowadzi do niego nieziemsko słodki zapach... A gdy już tam się trafi, trudno wyjść bez paczuszki słodkich karmelków. Rozmowa o trudnych początkach własnego biznesu, pasji do słodyczy i karmelu z założycielkami manufaktury Słodkie Czary Mary – Anetą Stenzel-Mazur i Magdaleną Worską. Agnieszka Oszust

23


A

gnieszka Oszust: Skąd pomysł na słodki biznes? Magdalena Worska: Jak w wielu sprawach zadecydował przypadek. Sąsiadka była na pokazie robienia słodyczy w Gdańsku i przywiozła nam lizaki. Zaczęłyśmy szukać informacji w Internecie, jak domowymi sposobami zrobić słodycze. W końcu pomyślałyśmy: dlaczego nie wprowadzić tego w życie? I tak to się zaczęło. Aneta Stenzel-Mazur: To rodzinny interes, jesteśmy siostrami. Zazwyczaj spędzałyśmy dużo czasu razem, ale w okresie przygotowań pracowałyśmy na pełen etat – cały czas we dwie. Przez trzy miesiące metodą prób i błędów dochodziłyśmy do receptur. Rachunki za prąd wzrosły nam do 700 zł miesięcznie. M.W.: Niełatwa była walka z biurokracją, tym bardziej, że trafiłyśmy na sezon urlopowy. Gdy przez to przeszłyśmy, stopował nas

stres. Przez pierwszy tydzień musiałyśmy się oswoić z kasą fiskalną i tym, że ludzie na nas patrzą. Na otwarciu miałyśmy takie tłumy, że goście nie mieścili się do lokalu. Czym zajmowałyście się wcześniej? M.W.: Ja jestem socjologiem, siostra jest filologiem. I pomimo tego, że prace manualne i artystyczne zawsze przewijały się w naszym życiu, nigdy nie robiłyśmy tego zawodowo. Swego czasu wytwarzałyśmy pachnące wieszaki z lawendą. Potem wisiorki z masy solnej malowane lakierami i inne elementy biżuterii. Skoro sprawiało nam to radość, to dlaczego nie zająć się tym zawodowo? A. S-M.: Cukierkami zajmujemy się już jakiś czas, ale wciąż nie czujemy się nimi „przesłodzone”. Chociaż na pewno nie jemy ich w takich ilościach jak na początku. Teraz tylko próbujemy czy smak jest odpowiedni – musimy wiedzieć, co wystawimy na półkę.

24

Skoro już był pomysł: „sklep ze słodyczami”, to jak zabrałyście się do jego realizacji? Od razu wszystko było przemyślane, czy „Manufaktura” kształtowała się powoli? A. S-M.: Najpierw był pomysł, a potem szukałyśmy odpowiedniego lokalu... M.W.: ...miejsca z wygodnym rozkładem, w odpowiedniej uliczce, z wyjątkowym klimatem... Gdy weszłyśmy tu, na Szewską, wszystko nam się poukładało. Pomyślałyśmy, że TU jest idealnie. To ulica, która ma status zamieszkałej, gdzie pieszy jest najważniejszy i ma pierwszeństwo nawet przed tramwajem lub rowerem i gdzie nie jeżdżą samochody (przynajmniej nie powinny), na dodatek tuż przy wrocławskim rynku – na trasie wycieczek na Ostrów Tumski. A. S-M.: Zabrałyśmy się do pracy. Wiedziałyśmy, jakie chcemy wnętrze: że ściany mają być różowo-niebieskie, że na podłodze


Fot.. Agnieszka Zastawna

ma być czarno-biała kratka. Że półki będą białe z biało-czerwonymi markizami. Ponieważ urządzamy w lokalu pokazy produkcji słodyczy, wszystko musi być zgodne z przepisami (SANEPID, BHP, itp.). Stąd też pomysł na chustki na głowę. A potem na styl amerykańskich lat 50. M.W.: Sporo problemów miałyśmy z nazwą. Długo szukałyśmy czegoś, co nie byłoby zbyt oczywiste. Cukierkownia i Słodyczowo odrzuciłyśmy od razu. Wydały nam się banalne. Chciałyśmy, by nazwa kryła w sobie jakąś tajemnicę. Słodkie Czary Mary wydały nam się odpowiednie, bo to, co można zobaczyć na pokazach, przypomina magię. Z garnka wrzącego karmelu powstają drobne cukierki i lizaki. Małe czary! Wszystko złożyło się na ciekawą całość. To jedyny sklep w całym Wrocławiu w takim klimacie. Jak reagują przychodzący tu klienci?

M.W.: Mówią:„Ojej! Jak tu kolorowo!” albo „Jestem w raju!”. A. S-M.: Z tym rajem nie ma wiele przesady: mamy tu taki inny świat. Wchodzi się z ulicy i już od progu pachnie słodkościami. Ściany są kolorowe, czas zatrzymany w amerykańskich latach 50. Ludzie tu wracają. Każdy po coś innego: część osób, by kupić słodycze, inni po wspomnienia. Bo zdarza nam się, że starsi ludzie przychodzący z wnukami, mówią, że jadali takie cukierki w dzieciństwie. M.W.: Odwiedza nas też sporo studentów. Może dlatego, że jesteśmy na „studenckim szlaku”? Zaraz obok jest kilka wydziałów, m.in. prawa i administracji, etnologii i antropologii kulturowej, historii sztuki... Zdarza się, że łasuchy kupują najpierw owocowy mix, a potem wracają już po konkretne smaki. Nie zapominajmy o najmłodszych. Jak oni reagują?

25

M.W.: Dla dzieci największą atrakcją są pokazy. Stoją z przyklejonymi noskami do szyby i patrzą, jak wylewamy gar wrzącego karmelu. Taka masa ma znacznie powyżej 100° C. Potem powoli zaczynamy ugniatać karmel i naciągać go na haku, by go napowietrzyć. Czasem, kiedy jemy cukierka, to czujemy w nim dziurki – to znaczy, że był napowietrzony – wtedy jest smaczniejszy. Gdy masa zaczyna stygnąć, kształtujemy ją, by uzyskać cukierki lub lizaki. W czasie jednego pokazu powstaje kilkadziesiąt łakoci o różnym kształcie. A ile ich jest w waszej ofercie? M.W.: W słowie kilkadziesiąt nie ma przesady. Mamy cukierki o smaku truskawkowym, malinowym, wiśniowym, brzoskwiniowym, rabarbarowym, owoców leśnych... W tej chwili jest ponad 25 smaków, a ich lista wciąż rośnie.


Zdarza się, że klienci podsuwają wam pomysły na nowe smaki? M.W.: Zdecydowanie tak. Niedawno był bardzo sympatyczny pan, który chciał kupić cukierki o smaku wanilii. Zawsze myślałyśmy, że w słodkich cukierkach ten smak nie będzie mocno wyczuwalny. Ale postaramy się je zrobić. A. S-M.: Z inicjatywy klientów powstała też zielona seria – miętowa. Pojawiają się też zapytania o karmelki anyżowe. Plany na najbliższą przyszłość? M.W.: Za trzy miesiące święta. Już o nich myślimy. W sklepie na pewno pojawią się karmelki o smaku piernika oraz laski choinkowe. Będziemy dmuchać bombki z karmelu, zrobimy słodkie ozdoby choinkowe i jabłka w karmelu z posypkami. Na pewno odwiedzi nas też święty Mikołaj, a w manufakturze zorganizujemy ubieranie choinki naszymi słodkościami. A. S-M.: A na Halloween – cukierki tematyczne – z pająkami czy dynią – w różnych smakach. Czyli to nie jest tak, że manufaktura powstała, czujecie się spełnione i spoczęłyście na laurach? M.W.: Mamy dużo pomysłów. Oprócz pokazów produkcji słodyczy, organizujemy urodziny dla dzieci, warsztaty dla grup zorganizowanych – przedszkoli, szkół, a także dla dorosłych. Każdy podczas takich spotkań może sam robić lizaki, a potem zabrać je do domu. Myślimy nadal o poszerzeniu oferty o dodatkowe atrakcje. Pomysłów mamy wciąż bardzo dużo, część już jest w trakcie realizacji i o nich można przeczytać na naszej stronie internetowej [przyp. red. www.slodkieczarymary.pl]. A. S-M.: Może nawet odnalazłyśmy przepis na sukces? Wystarczy robić to, co się lubi.

26


27


28


Miłosz Flis Student V roku rzeźby na ASP we Wrocławiu w pracowni prof. Janusza Kucharskiego. Swoją twórczość rozwija jednocześnie na płaszczyznach rzeźby i malarstwa opierając ją na eksperymentach zarówno formalnych jak i technologicznych. Interesuje się równocześnie abstrakcją i figuratywizmem. Jest zwolennikiem niczym nieskrępowanej kreacji.

29


Europejska St W czerwcu Wrocław zapałał radością, słysząc, że stolica Dolnego Śląska stanie się Europejską Stolicą Kultury w 2016 roku. Nazwa wskazuje, że miasto uczestniczyć będzie w wielkim, wspaniałym projekcie, ale czy większość mieszkańców ma w ogóle pojęcie, o co w tym wszystkim chodzi i jakie niesie to ze sobą korzyści? Szymon Makuch

I

dea stolicy kultury (nazywanej pierwotnie Europejskim Miastem Kultury) stworzona została przez grecką minister Melinę Mercouri w 1985 r. oraz Francuza Jacka Langa. Celem tej inicjatywy miało być zbliżanie ludności Europy i zapoznawanie ich nawzajem z kulturą poszczególnych państw. Pierwszą stolicą były Ateny. Jedną z głównych tendencji w wyborze miast z czasem stało się stawianie na duże ośrodki, ale nie stolice krajów (np. Liverpool, Essen, Graz, Genoa, Lille czy Turku). Spośród polskich miast zaszczytu bycia Europejską Stolicą Kultury doświadczył jak dotąd tylko Kraków w 2000 r., czyli jeszcze przed wstąpieniem Polski do Unii Europejskiej. Aktualnie rolę tę pełnią zawsze dwa miasta, stąd też Wrocław będzie „dzielił się” prestiżem i pozycją z hiszpańskim San Sebastian. W związku z wyborem polskiej stolicy, o kolejną kandydaturę ubiegać się będzie można dopiero w 2028 roku. W wyborach miast na ESK nie brakowało kontrowersji. Przykładem jest zwycięstwo Essen w 2010 r. Kojarzone wyłącznie z górniczym krajobrazem Zagłębia Ruhry starało się wykorzystać swoją okazję i pokazać coś więcej niż tylko kopalnie i szare ulice. Nie mniej problemów przyniósł wybór Stambułu w tym samym roku. Warto zaznaczyć, że to ostatnie miasto spoza Unii Europejskiej, które otrzymało status ESK (odtąd tylko członkowie UE będą organizatorami). Stolica państwa tureckiego, dalekiego mentalnie i kulturowo od chrześcijańskiej Europy, wzbudzała liczne dyskusje. Z pewnością

wybór ten był jednym z elementów dyskusji o ewentualnym przyjęciu Turcji do Unii. Jak dotąd Europejskimi Stolicami Kultury było ponad 40 miast z różnych krajów. Dla wielu z nich było to z pewnością ważne doświadczenie, dające możliwość szerszego zaprezentowania się, a czasem nawet zaistnienia na kulturalnej mapie Europy (ilu Polaków czy Anglików znało rumuński Sybin, węgierski Pecz czy norweski Stavanger?). Reklama, rozwój, kasa… Wybór Wrocławia na ESK to oczywiście prestiż, gdyż wywołuje zainteresowanie europejskich mediów, stanowi reklamę dla potencjalnych turystów i okno wystawowe dla Polski i Polaków. Jest więc szansa po raz kolejny próbować udowodnić, że nasz kraj wyszedł już z komuny, a Francuzi przestaną już czasem pytać naszych rodaków, czy w każdym naszym mieście jest elektryczność lub instruować przyjeżdżających na wymiany studentów, na czym polega magia lodówki lub ciepłej wody w kranie (niestety sytuacje te nie są wymysłem autora). Wrocław ma dostać na organizację swoich przedsięwzięć 1,5 miliona euro. Dużo? Niekoniecznie – dużo więcej miasto wyda z własnej kieszeni przy okazji różnego rodzaju miejscowych imprez. Dyrektor Wydziału Kultury Urzędu Miejskiego Wrocławia mówił o zwycięstwie Wrocławia i jego wspaniałych środowisk artystycznych, następnym etapie rozwoju, wejściu do pierwszej ligi miast europejskich itd. Co do wrocławskich środowisk artystycznych również można mieć nieco mieszane uczucia – coraz

30


tolica Kultury i co dalej?

Fot.. Magda Oczadły

31


Fot.. Magda Oczadły

częściej artyści uciekają choćby do Warszawy, stwierdzając, że tam po pół roku grania w knajpach dało się zarobić na wynajem mieszkania na starówce, co w stolicy Dolnego Śląska jest nieosiągalne. Może jednak pozycja ESK coś zmieni? Podobno w planie jest wydanie ponad 300 milionów złotych na kulturę. Nowe i lepsze, bo europejskie? W ramach wydarzeń, które będą miały miejsce w 2016 r., wymienia się organizację wielu imprez, m.in. festiwalu Europejska Stolica Piosenki Aktorskiej, Europejskiego Brave Festiwalu, Europejskiego Festiwalu Filmowego „Nowe Horyzonty”, czy Thanks Jimi Festivalu. Chwilka. Czy to nie brzmi znajomo? Festiwal Piosenki Aktorskiej znany jest od lat, tylko wcześniej nie nazywał się „europejską stolicą”, Brave Festival czy Nowe Horyzonty również nagle staną się „europejskie”. Planowana zaś jeszcze Olimpiada Teatralna ma być po prostu zmody-

fikowaną formą festiwalu „Dialog”. Krótko mówiąc – wydarzenia kulturalne w 2016 r. to po prostu stare, dobre wrocławskie imprezy, które zyskają status „europejskich”, aby przez to ociekać cudownością. Czasem człowiek zastanawia się, czy w dzisiejszych czasach wydarzenia nie mogą być interesujące i ważne bez przymiotnika „europejski”. Nikt nie przeczy, że status ESK może pomóc w dalszym ich promowaniu na arenie międzynarodowej, lecz nasuwać się może nieodparte wrażenie, że wszystko to jest po prostu zgrabną iluzją nazewniczą, kosztującą grube pieniądze, a oferującą sześć milionów złotych (niektóre miasta na samą promocję swojej kandydatury wydały więcej, jak Gdańsk, którego cała akcja kosztowała 11 milionów).

miliona euro, w latach 2008-2010 kolejne 15,4 miliona euro, a w samym 2011 r. planowane jest wydanie 34,7 miliona. Łącznie około 55 milionów, czyli mniej więcej 220 milionów złotych. Dla porównania dodajmy, że Wrocław w ciągu najbliższych pięciu lat planuje wydatki rzędu 314 milionów złotych. Finowie zakładają wpływy z biletów, opłat itp. na poziomie 4 milionów euro. Zestawiając wspomniane 1,5 miliona euro oferowane przez UE z wydatkami miast, nasuwa się pytanie, komu się to opłaca? Eksperci zwracają jednak uwagę, że zysków nie można rozpatrywać tylko z perspektywy bezpośrednich kwot, ale także późniejszych unijnych dotacji na wszelkiego rodzaju projekty związane z kulturą. Francuskie Lille będące ESK w 2004 r. zwiększyło kilkunastokrotnie wydatki na kulturę właśnie dzięki Co rzeczywiście zyskują kandydujące dodatkowym pieniądzom wspólnotowym. Pojawili się też wówczas sponsorzy, którzy miasta? Będące tegoroczną stolicą fińskie Turku do wykładali prywatne pieniądze na dofinanso2007 r. na przygotowania wydało niecałe 1,5 wanie różnych przedsięwzięć.

32


Fot.. Magda Oczadły

ESK to również wzrost turystyki. W 2008 r. ówczesną stolicę – Liverpool, odwiedziło 12 milionów turystów, czyli sześciokrotnie więcej niż zwykle. Dla miasta Beatlesów szczególnie ważna była zmiana stereotypu szarego, niebezpiecznego miasta (bardzo często dochodziło tam do kradzieży i włamań). Podobno otrzymanie roli ESK zmieniło ten wizerunek. Z podobnymi problemami zmagało się od lat Essen, które jako jedno z miast Zagłębia Ruhry, kojarzone było z ciemnymi budynkami i górniczym krajobrazem, a dzięki zastrzykowi środków finansowych nabrało kolorów. Z pewnością podobny cel miały w Polsce Katowice, które, jak pokazały dane, bardzo mało przeznaczają na wydarzenia kulturalne. Kolejna kwestia to zmiana sposobu myślenia lokalnych władz. Od jakiegoś czasu widoczne są redukcje środków na wydarzenia kulturalne, a misyjna telewizja publiczna woli wydawać miliony na machanie pupą na łyżwach rzekomo znanych „gwiazd” niż na

programy poświęcone sztuce czy literaturze. Czy na przyznaniu miastu statusu Europejskiej Stolicy Kultury skorzystać mogą również sami mieszkańcy? Z pewnością tak, choć na pewno nie wszyscy. W Liverpoolu zaraz po przyznaniu tytułu nieruchomości podrożały o 20%, co pozwoliło niektórym nieźle zarobić, a inwestorzy chętnie decydowali się na stawianie tam swoich ośrodków. Przy okazji niesie to korzyści dla budżetu miasta – nowe budynki to przychody z podatku od nieruchomości, ewentualnie podatku dochodowego od osób prawnych itd. Co czeka Wrocław w 2016 r.? Twierdzi się dziś nierzadko, że przez 26 lat funkcjonowania idei ESK przeszła ona dużą metamorfozę od mało znaczącego wydarzenia do ważnej inicjatywy, w której udział chcą brać liczne miasta. Samo przyznanie tytułu nie powoduje od razu rewolucji, ale dane potwierdzają, że jest to niezły bodziec

33

do inwestycji nie tylko ze środków publicznych. Czy w związku z tym najbliższe pięć lat przyniesie wielkie przemiany kulturalne we Wrocławiu? Trudno określić, choć miejmy nadzieję, że wszystko nie ograniczy się do przemianowania każdego festiwalu na „europejski festiwal”, lecz pójdą za tym w parze zdecydowane działania. Miło byłoby przecież przekonać się za kilka lat, że cała kultura Polski nie sprowadza się już wyłącznie do Warszawy i ewentualnie Krakowa, lecz istnieje i ma się dobrze również gdzie indziej. Przy okazji miasto będzie miało za sobą już trochę doświadczeń, związanych z organizacją piłkarskiego EURO 2012, z pewnością wielkiego testu dla władz i służb porządkowych. Na placu Wolności będzie się wznosiło Narodowe Forum Muzyki, które być może rozpędzi jeszcze mocniej kulturę naszego miasta. Może więc Wrocław wykorzysta swoją europejską szansę – warto trzymać za to kciuki.


Partyzanci teatr Czarujący na scenie i poza nią. Zarażają humorem i pozytywną energią. Mistrzowie dystansu i autoironii. O teatrze mniej lub bardziej poważnie – Adam Krawczuk, Marcin Perchuć, Rafał Rutkowski i Maciej Wierzbicki, czyli Teatr Montownia, jeden z pierwszych w Polsce teatrów niezależnych. W ramach Interdisciplinary Fringe Festival, gościnnie we wrocławskim Centrum Sztuki Impart.

W

szystkiego najlepszego z okazji 15-lecia istnienia grupy. W świetle prawa 15 lat to jeszcze za mało, aby głosować, pić alkohol… Marcin Perchuć: …i uprawiać seks. Moje pytanie miało dotyczyć dojrzałości 15-letniej Montowni, ale zobaczyłam przed chwilą spektakl Wszystko co chcielibyście wiedzieć o teatrze, ale boicie się zapytać i nie wiem, czy to pytanie jest adekwatne. Na ile dojrzała jest Montownia? M.P.: Znamy się długo, w sumie już 19 lat. Trochę przeszliśmy razem, więc to jest w pewnym sensie dojrzałość, ale z drugiej strony, jak czasami na siebie patrzymy, jakie głupoty robimy… Dostajemy uwagi, że momentami jesteśmy infantylni. Maciej Wierzbicki: I jedno i drugie nam się przydaje. M.P.: Ta dojrzałość wiekowa i ta niedojrzałość, powiedzmy, emocjonalna Co sprawia, że ciągle trzymacie się razem, że nie przychodzicie na próbę i mówicie: ,,panowie zakończmy już to”? M.P.: Myślę, że to Rafał nas ciągle trzyma. Rafał Rutkowski: Tak, mam taki łańcuch elektryczny, przynoszę na próbę… (śmiech). Myślę, że po to założyliśmy teatr 15 lat temu, żeby robić rzeczy, jakie w 100% chcemy robić, by osiągnąć to, co nie jest możliwe w żadnym innym teatrze, gdzie zawsze trzeba iść na jakiś kompromis. Montownia jest naszym tworem założonym po to, abyśmy mogli się artystycznie wyżyć bez żadnych

Karolina Żurowska kompromisów. Dopóki będziemy mieli ochotę robić takie rzeczy, to grupa będzie istniała i tu nie ma żadnej większej filozofii. Trzyma nas artystyczna chęć robienia teatru. Dla nas autorzy piszą teksty, reżyserują je fantastyczni ludzie, a Krystyna Janda otworzyła nam swoje dwie sceny, gdzie możemy działać. Głupotą byłoby tego nie wykorzystać. Jakby nie patrzeć, jesteśmy już prawie ponad 40-letnimi facetami, ta niedojrzałość, którą można było zobaczyć w Wszystko co chcielibyście wiedzieć…, też jest pewnego rodzaju naszą fantazją, bo chcieliśmy sobie tak zrobić, trochę się powygłupiać. Mieliście kryzys? R.R.: Codziennie jest kryzys. Adam Krawczuk: Od 15 lat trwa kryzys, a ze znajomością będzie 19. M.W.: No, ale proszę powiedzieć – widać po Adamie, że ma czterdzieści lat? W ogóle nie widać. M.W.: No i o to chodzi! M.P.: Jesteś taktowna – będziesz bardzo dobrą dziennikarką. Jak dochodzi do tego, że współpracujecie z takimi, a nie innymi ludźmi? Czy to jest ostra selekcja, czy jesteście otwarci na propozycje? M.P.: Cieszymy się, jak nam wpadają jakieś ciekawe pomysły do głowy, z kim moglibyśmy współpracować i jak ktoś zaproponuje nam coś ciekawego. Teraz zadebiutuje u nas jako reżyser znakomity aktor Marcin Hycnar, a Maciek Kowalewski napisał specjalnie na nasz jubileusz świetny tekst i też go wyreżyseruje. To działa w dwie strony i to jest w porządku. Brak swojego stałego miejsca to przekleństwo czy wybawienie?

34

A.K.: To jest bardzo dobry sposób na obniżenie kosztów funkcjonowania teatru do niezbędnego minimum. Czujecie się bezdomni? R.R.: Nie, przez 10 lat nie mieliśmy własnej sceny i graliśmy na najlepszych prestiżowych scenach Warszawy, m.in.: w teatrach Powszechnym, Studio, Buffo. Mieliśmy swój festiwal w Teatrze Polonia, ale był też okres, kiedy mieliśmy własną scenę. To nas wiele nauczyło, dało mocno po dupie i teraz cieszymy się z tej sytuacji, którą mamy. Znając realia rynkowe, świetne jest to, że ktoś nam zapewnia dach nad głową i nie musimy za to płacić. To jest mega luz. Nie ma dla Was znaczenia, czy to jest Och-Teatr Krystyny Jandy czy Dworzec Centralny, gdzie też zdarzało się Wam grać? M.P.: Ma znaczenie o tyle, że to jest prestiżowa sytuacja grać pod skrzydłami pani Krystyny Jandy, w Polonii czy w Ochu, bo to są jedne z najlepszych, najprężniej działających stołecznych teatrów. To jest dla nas nobilitacja, tego mogą nam zazdrościć inne grupy, że możemy tyle razy w miesiącu grać u Krystyny Jandy. Natomiast Dworzec Centralny wynikał z absolutnej artystycznej przygody, którą wymyślił Piotr Cieplak. Graliśmy już w przeróżnych, czasami dziwnych miejscach. À propos Piotra Cieplaka, który powiedział o Was, że jesteście ,,grupą do zadań specjalnych”, skąd bierzecie taką fajną energię? M.W.: Żeby uściślić – Piotrek powiedział, że jesteśmy jego grupą do zadań specjalnych, bo on realizuje z nami pomysły, których nigdy nie zrobiłby w teatrze instytucjo-


ru

35

Fot.. Magda Oczadły


Fot.. Magda Oczadły

nalnym, gdyż nikt by się na to nie zgodził. Jak na przykład Historia narodzin Pana Jezusa wystawiona właśnie na dworcu czy teraz spektakl Utwór sentymentalny na czterech aktorów, papierowo-bambusowy… M.P.: Jest to przedstawienie bez słów. Jeździmy po świecie i jesteśmy najgorszym prorokiem we własnym kraju… A.K.: Jeśli Piotrkowi urodzi się jakiś pomysł, który chciałby zrealizować, to zawsze się może do nas zgłosić… Przynajmniej o tym porozmawiamy. Na przykład, za ile. Z okazji Waszego jubileuszu wspomniany Marcin Hycnar ma swój reżyserski debiut i będzie to spektakl Zatrudnimy starego clowna na podstawie tekstu Matei Visnieca. Przyznajcie się, czy to nie jest sztuka trochę o Was? M.P.: Nie, bo to jest sztuka o starych dziadach. R.R.: Coś w tym jednak jest, bo chcieliśmy zrobić na nasz jubileusz coś, co robimy najlepiej, czyli spektakl, który będzie grany, a nie fety typu: brawa, benefis, kwiaty. Przedstawienie, które coś o nas powie. A ten tekst, który kiedyś przeczytany przez nas wydawał się nieaktualny, bo był dla starych aktorów, nagle przeczytaliśmy jako spektakl

o czterech artystach, którzy po rozstaniu, po latach spotykają się na castingu i następuje pewnego rodzaju gorzko-śmieszna refleksja. Podsumowanie tego, co razem zrobili. Rzeczywiście może to być metafora Teatru Montownia. Im bardziej wgryzamy się w ten tekst, dostrzegamy mnóstwo odnośników i równoległości do nas. Nie ukrywamy – mamy nadzieję, że widzowie to dostrzegą. Będzie to pełnowymiarowy spektakl nie żadne special edition. Bardzo spodobał mi się cytat z tej sztuki: ,,Dzisiejszy cyrk to gówno. Nędzna amatorszczyzna. Dziś już nikt nie wie, co to jest prawdziwe aktorstwo. (…) Mówię ci Filippo, jeśli zdechniemy, sztuka zdechnie razem z nami” i tak mi się nasunęło... szydzicie z dzisiejszego wymiaru teatru…? M.P.: Przede wszystkim szydzimy z samych siebie i w tym też tkwi siła tego przedstawienia. Może nawet nie szydzimy, ale obśmiewamy to, jak kiedyś myśleliśmy o teatrze, a jak teraz myślimy. Mam nadzieję, że przez śmiech, który przewija się przez wszystkie nasze spektakle, uda się Marcinowi i nam powiedzieć coś, co ważne jest te-

36

raz. Nie ma co robić wielkiego zamieszania z jakiejś ideologii, tylko robić dobry teatr. W Wszystko co chcielibyście wiedzieć o teatrze… kpicie ze światka artystycznego, w którym tak naprawdę obracacie się na co dzień. Czy to jest prawdziwy śmiech, czy przelewająca się gorycz, że teatr wygląda dziś tak, a nie inaczej? M.P.: Osobiście uważam, że nie ma żadnej goryczy. Sporo aktorów nam zazdrości tej komfortowej sytuacji, że jesteśmy we czterech i możemy tworzyć razem. Bylibyśmy idiotami, gdyby była w nas jakakolwiek gorycz. R.R.: Tkwimy w tym już parę lat, gramy w teatrach instytucjonalnych, w serialach, w filmach. Znamy aktorów, celebrytów, ale zawsze mieliśmy swoją niezależną markę. Stwierdziliśmy, że sobie po prostu to skomentujemy w sposób kompletnie niezobowiązujący, bo możemy sobie na to pozwolić. Wszystko co chcielibyście wiedzieć o teatrze… grany był tutaj pod ścianą [w Sali Kameralnej Impartu – przyp. red.], bo w Warszawie rzeczywiście gramy go w piwnicy. Nie jest to spektakl stricte teatralny, granie go w teatrze byłoby zbrodnią dla teatru. Jest to przedstawienie klubowe, piwniczne, ma jakby wychodzić z dołu… Było sporo oczywistych aluzji… R.R.: Jest ich mnóstwo, bo tkwimy w tym po uszy, ale też chcieliśmy spuścić trochę powietrza, bo powiedzmy sobie szczerze, teatr to nie jest jakieś wielkie halo. Spektakl się kończy, ludzie idą do domu. Bez sensu jest przykładanie do tego jakiegoś mistycyzmu. Myślenie, że jak się nie uda premiera, to świat się zawali, czy jak aktorka dupę pokaże, to znaczy, że teatr się skończył. Są ważniejsze rzeczy na świecie i uważamy, że to jest dobre podejście. Podoba mi się to określenie „spuszczenie powietrza”… M.P.: Tak, nie ma sensu się nadymać. Oczywiście robiliśmy też spektakle głębokie, bo to jest niezwykle ważne i trudne. M.W.: Dzisiaj jadąc do Wrocławia, rozmawialiśmy o tym, jakby minister kultury dał nam pieniądze, trzy sakwy wypchane dolarami na to, żebyśmy wznowili z okazji 15-lecia jeden spektakl, którego już nie gramy i padł tytuł właśnie… mroczny. No, ale nie wznowimy, bo nie da. Wasze artystyczne guru? Coś niezmiennego od piętnastu lat? M.P.: Dla mnie Rafał.


Fot.. Magda Oczadły

A.K.: Tak poważniej to Dostojewski. M.W.: Dla ciebie? Ale bzdury gadasz. R.R.: Nie, tak naprawdę chyba nie ma kogoś takiego, gdybyśmy mieli guru, pewnie nie bylibyśmy grupą… To autorytety nie są potrzebne? R.R.: Są, oczywiście, że są. Należy mieć autorytety, ale nie klękać przed nimi, tak mi się wydaje… M.P.: Wielość autorytetów jest zalecana, moglibyśmy tu wymieniać, każdy z jakiegoś poletka… R.R.: Patrzyłem sobie na biografie różnych grup i te, które miały coś normalnego i zdrowego w spoiwie (nie mówię o pieniądzach czy relacjach panujących między nimi, typu małżeństwo czy bliskie partnerstwo), łączyła właśnie konieczność artystycznej

wypowiedzi. Takie grupy jakoś się utrzymują, bo kryzys nie niszczy tej podstawowej potrzeby. Guru jest potrzebne od czasu do czasu, żeby kopnąć w dupę i powiedzieć ,,panowie, nie tędy droga”. Myśmy zawsze się pytali, konsultowali, było mnóstwo ludzi, którzy wylewali nam kubeł zimnej wody na głowę. Słuchaliśmy, ale co z tym robiliśmy, to już nasza sprawa. Na tym polega odpowiedzialność, bo jak się zakłada własną grupę, to poczucie takiej odpowiedzialności trzeba mieć, że bierze się coś we własne ręce. Wszystko ładnie, ale gdzie w tym wszystkim woda sodowa? R.R.: W bagażniku. A.K: Nie, na szczęście parę spektakli nam nie wyszło, więc nie ma co mówić o wodzie sodowej. R.R.: Poza tym, naprawdę, robiliśmy ta-

37

kie rzeczy, że niektórzy by się po tym nie podnieśli. Mówię o porażkach, o miejscach, w których występowaliśmy, o tym, jak była odbierana nasza sztuka. Jesteśmy aktorami z krwi i kości, znamy ten zawód od podszewki. M.W.: Naprawdę graliśmy w takich miejscach, gdzie żadni normalni ludzie by nie pojechali na pewno… A.K: Dlatego niektórzy mówią o nas partyzanci teatru. Działamy dywersją.


38


39

Miłosz Flis


tytuł: Cyganka autor: Julian Tuwim wydawnictwo: Iskry rok: 2011 recenzuje:

Paweł Bernacki

Humor, którego już nie ma

T

rafiły ostatnio w moje ręce wydane przez Iskry satyry Juliana Tuwima pt. Cyganka, których lektura wprawiła mnie tyleż w stan rozbawienia, ileż zadumy. Humorystyczne teksty skamandryty czytało się bowiem przyjemnie – inteligentne, lekko napisane, co rusz wywoływały uśmiech na mojej twarzy, a czasem wręcz gromki śmiech. Jednak po lekturze kolejnych utworów w mój frywolny nastrój powoli zaczął wkradać się niepokój. Wyraźnie czułem, że coś jest nie tak. Coś mi dokucza, jak złośliwa mucha podczas słonecznego, spokojnego popołudnia. Dłuższą chwilę zajęło mi ustalenie przyczyny owego uczucia nieswojości, ale w końcu się udało. Otóż wynikało ono z tego, że byłem na cmentarzu. Oczywiście nie chodzi mi o tradycyjną nekropolię, gdzie dla poprawy nastroju tego czy innego nieboszczyka czytałem mu Tuwimowe satyry, a coś znacznie poważniejszego – czytając Cygankę spacerowałem po cmentarzysku dawnego humoru. Takiego, jakiego dziś, poza nielicznymi wyjątkami, w zasadzie nie można już uświadczyć. Żart autora Czyhania na Boga wyróżniał się swoją inteligencją, kulturowym zakorzenieniem i ogromną różnorodnością. W niczym nie przypominał współczesnych skeczy, opierających się w większości przypadków na zasadzie „tak głupie, że aż śmieszne” i powielających wyświechtane schematy. W satyrach Tuwima jednorodności bynajmniej nie uświadczymy. Skamandryta potrafi bawić

zarówno humorem absurdalnym, co czarnym, językowym, czy sytuacyjnym. Wachlarz jego formalnych rozwiązań rozciąga się od krótkich, moim zdaniem świetnych, aforyzmów, poprzez felietony i krótkie opowiadanka, aż po scenki rodzajowe. Co w tym jednak najlepsze – każda z nich jest inna, śmieszy w odmienny sposób, w zasadzie zawsze szukając nowego rozwiązania. Wszystkie one zaś wymagają od swojego odbiorcy choć minimum obycia w kulturze, bez jakiego dana mu będzie tylko rozrywka cząstkowa, a to, co najcenniejsze, pozostanie w ukryciu. Trzeba przy tym pamiętać, że swoje satyry Tuwim pisał do odbiorcy zgoła odmiennego niż ten znany ze współczesności. Człowieka o solidnym wykształceniu, obytego w teatrze, literaturze, filozofii, uczącego się w szkole łaciny. Mówiąc krótko, do kogoś, kto stawiał satyrykowi wysokie wymagania i kogo nie można było, jak aktualnego odbiorcy, zaspokoić byle czym. Gdyby niegdysiejszy skamandryta zaserwował mu żarty, jakimi bawią swoich widzów współczesne kabarety, spotkałby się z towarzyskim ostracyzmem i zapewne sporo kosztowałoby go odbudowanie swojej pozycji na estradzie. Co jednak w przeciwnej sytuacji? Pozwoliłem sobie na mały test i pożyczyłem, gorąco przy tym polecając, Cygankę kilku znajomym, którzy obecnie są w trakcie studiów. Za każdym razem, gdy dostawałem ją z powrotem, słyszałem pytanie „I to ma być śmieszne?” Odpowiadałem oczywiście twierdząco i czynię to

40

nadal. Satyry Tuwima bowiem, to dla mnie humor w najlepszej, inteligentnej postaci. A że dziś nie bawi? Cóż, winny nieżyjący autor obniżającemu się poziomowi publiki, która dobre żarty już dawno zakopała nierozumnie w ziemi? Cygankę więc, z pełnym przekonaniem, pożyczam nadal, ślepo wierząc, że może w końcu przypomni komuś, że humor ma nie tylko bawić, ale i zmuszać do myślenia. Wszak lepiej późno niż nigdy, jak mawiają nekrofile, by nie wychodzić z cmentarnej atmosfery.


tytuł: Karawana kryzysu. Za kulisami przemysłu pomocy humanitarnej autor: Linda Polman wydawnictwo : Czarne rok: 2011

recenzuje:

Joanna Winsyk

Pomagam jak potrafię

C

zy pomoc jest bezwzględnie dobrym zjawiskiem? Większość z nas bez zastanowienia odpowie „tak”. Przecież to oczywiste. Już jako małe dzieci uczeni jesteśmy empatycznego podejścia do drugiego człowieka, sprowadzanego często do pomocy słabszym i biedniejszym. Czy jednak każdorazowe wyciągnięcie ręki do potrzebującego jest dobre? Czy ten altruistyczny gest nie jest zbyt łatwy do wykorzystania dla prywatnych, materialnych celów? Co dzieje się, gdy tak jest? Do chwili zetknięcia się z książką Lindy Polman Karawana kryzysu. Za kulisami przemysłu pomocy humanitarnej nie sądziłam, że klikanie w pajacyka lub wysłanie SMS-a za kilka złotych, by wspomóc akcję humanitarną dla Sudanu lub Haiti dotkniętego klęską żywiołową, może być działaniem, które, choć podejmowane w dobrej wierze, faktycznie przyczynia się do pogłębienia niedoli, przedłużenia wojny, upośledzania grup społecznych, które już dawno mogłyby podjąć samodzielną egzystencję. Wprawdzie nie zawsze tak się dzieje, ale fakty przytaczane przez autorkę książki są porażające. Przykłady? Konflikt pomiędzy Tutsi i Hutu w Rwandzie, podczas którego członkowie Hutu mordowali maczetami, palili w kościołach, zabijali kryjących się na bagnach ludzi tylko dlatego, że należeli do innego plemienia, przyciągnął karawanę pomocy do siebie. Na granicy ogarniętego przemocą państwa powstał spory obóz, w którym schronienie znaleźli... oczywiście Hutu ucie-

kający z Rwandy po odsieczy dokonanej przez armię Tutsich. Nie byłoby w tym nic złego, człowiek jest człowiekiem i zasługuje na pomoc, niezależnie od zła, jakie wyrządził. Jest jednak pewne „ale”, które kładzie cień na ideały bezstronnej pomocy każdemu pokrzywdzonemu. Organizacje humanitarne, które były władzami obozu nie zapanowały nad sytuacją, zezwalając na odnowienie się struktur państwowych, a co za tym idzie wojskowych Hutu i dalszej kontynuacji wojny. Hutu bowiem w dzień byli pokrzywdzonymi uciekinierami, w nocy natomiast zmieniali się w wojowników i zabójców, którzy z maczetami udawali się za granice Rwandy, by nadal kontynuować rozpoczęta eksterminację. Kolejny przykład? Sierra Leone, gdzie w czasie wojny dokonywano masowych amputacji kończyn dzieciom i dorosłym nie przynależącym do reżimu. Szybka pomoc i protezy uchroniła wiele osób, głównie dzieci od śmierci i uniemożliwiającego normalne życie kalectwa. Dzieci stały się jednak elementem rozgrywki politycznej i symbolem dobroci darczyńców i polityków, prywatnych organizacji próbujących nieść pomoc czy zgromadzeń wyznaniowych, co doprowadziło do masowego wywożenia małych kalek do USA, oddzielania ich od rodziców i akcjach w stylu „pokaż fotoreporterom kikut, dziennikarzom powiedz, jaki jestem dobry”. To tylko dwa, moim zdanie dość drastyczne przykłady, które chyba wyraźnie artykułują główny problem książki: powiązania pomiędzy pomocą humanitarną a polityką i tak zwaną dobrą prasą. Kto nie

41

zaufa politykowi pomagającemu kalekim dzieciom? Kto odrzuci religię promująca się akcjami humanitarnymi w różnych miejscach świata? Pomoc, szczególnie wyglądająca na bezinteresowną, zawsze przyciąga rzesze zwolenników, a w dobie mediów szybko przekazujących informacje, stała się prostym sposobem na osiągnięcie popularności. Nikt nie dba o sytuację w obozach uchodźców, panującą tam przemoc, odradzające się armie, które kontynuują wojny, upośledzanie ludności, która mogłaby podjąć samodzielną pracę, odbudowę swojego kraju, ale którą blokuje się uzależniając od dostaw wody czy jedzenia. Dobrobyt rozleniwia, a potrzebujący są motorem nakręcającym ogromny przemysł. Książka Lindy Polman porusza bardzo ważne problemy, które owiane są zmową milczenia. Tak samo ważny, jak jej przekonujący ton i pełne pasji przytaczanie przykładów wypaczeń w idei pomocy, jest wstęp Janiny Ochojskiej, która, łagodząc wojowniczy ton Polman uświadamia, że kij ma jednak dwa końce.


tytuł: Dwanaścioro niepokornych. Portrety nowych rosyjskich dysydentów autor: Walerij Paniuszkin wydawnictwo: Czarne rok: 2011 recenzuje:

Katarzyna Lisowska

Rosyjskie portretowanie

D

wanaścioro niepokornych. Portrety nowych rosyjskich dysydentów – tytuł zbioru reportaży Walerija Paniuszkina brzmi na pozór patetycznie i – co z tego wynika – pretensjonalnie. Jednak już po lekturze kilku pierwszych stron przekonujemy się, że autor reprezentuje znacznie bardziej skomplikowany punkt widzenia na życie we współczesnej Rosji. Czy słuszny – nie wiem i nie zamierzam tego oceniać. Wiem natomiast, że ujęcie Paniuszkina ma dużą wartość literacką, dlatego właśnie tej stronie jego pisarstwa proponuję się przyjrzeć. Tym, co zwraca przede wszystkim uwagę, jest udany zamysł kompozycyjny. Każdy reportaż to rzeczywiście portret, czyli krótka narracja poświęcona jednemu ze współczesnych rosyjskich opozycjonistów. Pomysłowość autora polega na stosowaniu rozmaitych strategii opowiadania. Obok retrospekcji (Natalia Morarii. Ładna szatynka o piwnych oczach) znajdziemy zatem opis podróży (Ilija Jaszyn. Młody mężczyzna w tweedowej marynarce), spowiedź (Sergiej Udalcow. Młody mężczyzna w skórzanej marynarce) lub intrygującą grę z konwencją zagadki (Andriej Iłłarinow. Mężczyzna, który patrzy na wszystkich jakby trochę z boku). Cały zbiór stanowi swego rodzaju panoramę określonego środowiska. Postacie i zdarzenia się zazębiają, a konkretne zagadnienia zyskują wielostronny (choć niekoniecznie obiektywny) ogląd. Poszczególne portrety niejako otwierają się na siebie – jeden reportaż płynnie przechodzi w drugi,

bo, choć każdy rozdział ma własnego bohatera, głównym tematem jest przedstawienie obrazu szerszej społeczności. Czego się o niej dowiadujemy? Aby odpowiedzieć na to pytanie, musimy spróbować wyłuskać zapisany w reportażach sposób wartościowania. Innymi słowy, jak Paniuszkin ocenia opisywane postacie? Jaka tonacja emocjonalna dominuje w jego spojrzeniu? Wydaje się, że mamy do czynienia z dwoma skrajnościami – sympatia przeplata się z ironią i autoironią (autor należy przecież do opisywanego środowiska). Sympatię łatwo zrozumieć – dziennikarz popierający demokratyczne ruchy, siłą rzeczy będzie cenił wszystkich buntowników. Ironia zaś dotyczy zarówno rosyjskiego społeczeństwa – biernego, pokornego i nieprzychylnego jakimkolwiek zmianom, jak i – co znacznie ciekawsze – społeczności dysydentów. Paniuszkin nie tylko wytyka opozycjonistom konkretne błędy, ale też niekiedy posądza ich o niedojrzałość (polecam zwłaszcza delikatny sarkazm opowieści o Jaszynie i Szenderowiczu) albo o teatralizację gestów (Sergiej Udalcow. Młody mężczyzna w skórzanej marynarce, Grai Kasparow. Ten, którego brakuje). Świat działaczy politycznych staje się zaskakująco literacki, a bohaterowie, bardziej niż groźnych opozycjonistów, przypominają dyskutujących inteligentów z powieści Dostojewskiego lub idealistów znanych z prozy Erenburga. Do rozpatrzenia pozostało jeszcze zagadnienie autoironii. Kreacja podmiotu mówiącego to kolejny istotny aspekt książki. Zbiór otwiera i zamyka wypowiedź samego

42

Paniuszkina, którego głos pobrzmiewa w tle pozostałych reportaży. Głos ten niczego nie narzuca, ale za to sugeruje – przez wybór postaci i wydarzeń oraz rysujące się oceny. Oscylowanie między akceptacją a krytyką wynika z tego, że autor samego siebie zalicza do opisywanych bohaterów (choć nie wlicza się do tytułowej „dwunastki”), a – co za tym idzie – przyjmuje odpowiedzialność za ukazane problemy i zdarzenia. Zbiór Paniuszkina łączy zatem w osobliwy (i udany) sposób autentyk z wypowiedzią o interwencyjnym i jednocześnie osobistym charakterze. A cieszy przede wszystkim sprawnym, zaskakująco lekkim, jak na wagę podejmowanych problemów, stylem. W takiej sytuacji, nieco paradoksalnie, na dalszy plan schodzi wartość poznawcza, a przede wszystkim – ideologiczna, reportaży. Pozwoliłam sobie nie pytać, po czyjej, politycznej, stronie stoi autor. Wystarczyło mi to, że jest do stronie dobrej literatury.


tytuł: Tomorrow’s World autor: Erasure wytwórnia: Mute rok: 2011

recenzuje: Wojciech Szczerek

Kolorowo i gejowsko

E

rasure to jeden z zespołów legend, które z różnych powodów działają gdzieś w tle i nigdy lub też rzadko wybijają się na pierwszy plan. Nie są to tzw. one-hit wonders, a pełnoprawni artyści od dawna działający na scenie. Ich kolejne piosenki bez medialnego szumu zdobywają stałe, sprawdzone grono fanów. Skracając historię zespołu, którego niestety w Polsce nikt nie zna wspomnę tylko, że ten synthpopowy duet składa się z dwóch odmiennych osobowości. Pierwszą, bardziej rozpoznawalną jest Andy Bell, wokalista, zadeklarowany gej, którego ekscentryczne zachowanie i ekspresyjny wokal należały zawsze do części show; drugą jest Vince Clarke, klawiszowiec odpowiedzialny za kompozycje, zwykle wycofany, stanowiący dobre tło. Niektórym ten drugi znany jest z tego, że w 1980 r. założył Depeche Mode. Po sukcesie singla I Just Can’t Get Enough, odszedł i przez kilka lat poszukiwał swojej drogi, m.in. w duecie Yazoo (nieśmiertelne Don’t Go). W końcu zrealizował swoje artystyczne ja, zakładając w 1985 r. Erasure. Jeśli ktoś nadal nie wie, czym jest Erasure, to dodam, że panowie pierwsze miejsce na Wyspach zdobyli singlem z coverami czterech piosenek ABBY, do którego nakręcili teledysk przebrani właśnie za... dziewczyny z ABBY! Zespół bardzo szybko stał się ikoną środowisk LGBT i takową pozostanie chyba do końca. Wracając jednak do recenzji, której nie mogłem tak po prostu rozpocząć bez wstępu, przedstawiam Tomorrow’s World czternasty album Erasure.

Od pierwszych dźwięków wiadomo, że Vince i Andy pozostają wierni temu, czemu zawsze hołdowali – niezobowiązującemu synth popowi na, nie ukrywam, zróżnicowanym, ale jednak zawsze przyzwoitym poziomie. Cząstka synth jest tu bardzo ważna, bo mimo, że Vince nigdy nie zostawał w tyle ze zmieniającymi się w muzyce trendami, jego stylistykę, zawierającą sporą ilość mocno dopracowanych motywów da się rozpoznać zawsze. Jego precyzja i zdolność do spędzania długich godzin nad jednym kawałkiem stanowi zresztą legendę samą w sobie. Niestety wśród niektórych z piosenek da się wyczuć ich „radiowość”, co nie do końca świadczy o nich dobrze. „Radiowość” to mocno brytyjska, nawet nieco skandynawska, więc nie liczyłbym na jakąkolwiek prezentacje w polskich rozgłośniach. Do charakteryzujących się tą cechą utworów należą When I Start to Break It All Down (jak nietrudno zgadnąć – singiel) i otwierający krążek Be With You (kolejny singiel). Oprócz synthpopu, na Tomorrow’s World znajdziemy sporo electro popu, a więc stylu zdecydowanie młodszego i stanowiącego za pewne sposób na rozwój Erasure, choć nie jest to pierwszy ich taki ukłon w stronę młodszej publiczności. Najlepszym przykładem jest A Whole Lotta Love Run Riot, chociaż w zasadzie wszystkie nie wspomniane tu piosenki utrzymane są w tym nurcie. Zastanawiając się nad tym, co tak naprawdę czyni muzykę „gejowską”, szczególnie w przypadku Erasure, wspomnieć należy na pewno całą otoczkę: ubiór i barwne zachowanie Andy’ego, layout płyt, ale przede

43

wszystkim tematykę tekstów. Reprezentują one naturalnie to, czego wspomniana publiczność może w nich oczekiwać: chęć wyzwolenia, znalezienia miłości, poszukiwanie własnej tożsamości, samotność. Wszystko to jest obecne w popie w ogóle, jednak tylko tutaj brzmi w ten niepowtarzalny sposób, którego żadna Lady Gaga i żadne Born This Way, mimo swoich ambicji, nie podrobi. Jeśli szukacie popu prawdziwego, nie pseudo-ambitnego, ale po prostu zwykłej, nieskomplikowanej muzyki, która porazi was pozytywną energią i sprawi, że tyłki same wam się podniosą do tańca – to płyta dla was. Poza tym chyba da się być hetero i jednocześnie słuchać tego albumu – przekonałem się o tym na własnym przykładzie.


tytuł: In the grace of your love autor: A Winged Victory For The Sullen wytwórnia: Kranky rok: 2011 recenzuje: Jakub Kasperkiewicz

Melancholijne zwycięstwo

O

statecznie, po prostu robimy muzykę. O naszym ewentualnym wpływie będzie można mówić dopiero wtedy, kiedy już dawno nie będziemy żyć, a niestety, za jakieś sto lat o większości z nas nikt nie będzie pamiętał”. Ta wypowiedź Adama Wiltzie, połowy duetu A Winged Victory For The Sullen, to doskonały briefing przed słuchaniem ich debiutanckiego wydawnictwa. Dominująca rola instrumentów smyczkowych na ostatnich dwóch albumach jego macierzystej formacji Stars of the Lid była świeżym powiewem melancholii, ale dopiero współpraca Wiltzie z pianistą Dustinem O’Halloranem wyzwoliła obfity ładunek smutnego piękna, który w okresie jesiennym może być niebezpieczny dla wrażliwszej części słuchaczy. Katalizatorem tej reakcji są subtelne dźwięki pianina. Muszę przyznać, że zanim posłuchałem tej płyty, bałem się o to, jaką atmosferę stworzy O’Halloran za pomocą tego instrumentu. Kiedy mowa jest o pianinie, zawsze mam na uwadze, że wielokrotnie jego pojedyncze, samotne dźwięki bywały i są wykorzystywane w tani, często kiczowaty sposób, w zazwyczaj nieudolnej próbie wzbudzenia w słuchaczu bądź widzu pewnych uczuć, najczęściej smutku. Jest to już właściwie stały motyw w muzyce filmowej – bohater patrzy pustym wzrokiem przez okno bombardowane deszczem, a w tle leci „smutne pianinko”. Na szczęście można zrealizować takie muzyczne zamierzenie w sposób znakomity – dotychczas

moimi tegorocznymi faworytami w tej kategorii były albumy Owl Splinters zespołu Deaf Center oraz Ravedeath, 1972 Tima Heckera. Niedawno dołączył do nich A Winged Victory For The Sullen. Nie ukrywam, że jestem wielkim fanem Stars of the Lid, chociaż zdecydowanie bliższe mojemu sercu są ich pierwsze trzy płyty, na których próżno szukać smyczków, a większość dźwięków generowana jest za pomocą gitary elektrycznej. Ponadto wcześniejszy solowy projekt Adama Wiltzie, The Dead Texan, wzbudził we mnie umiarkowany entuzjazm. Jeżeli dodać do tego moje obawy dotyczące pianina… cóż, nie brzmi to wszystko jak opis jednego z moich kandydatów do płyty roku. Jak się jednak okazało, nic bardziej mylnego. Pierwszy etap mojej znajomości z tym projektem zapoczątkował utwór Steep Hills Of Vicodin Tears, umieszczony w Internecie parę miesięcy przed premierą albumu. Zaliczył on u mnie celująco test ślepej próby, gdyż przy pierwszych kilku przesłuchaniach nie wiedziałem, że projekt ten ma cokolwiek wspólnego ze Stars of the Lid. Podobało mi się w nim wszystko: atmosfera, smyczki, pianino i nazwa. Zresztą tytuły utworów to jeden z wielu atutów tej płyty, świetnie dopełniający jej atmosferę – moimi faworytami pod tym względem są kompozycje: All Farewells Are Sudden oraz, imponująca również swoją długością, We Played Some Open Chords And Rejoiced, For The Earth Had Circled The Sun Yet Another Year. Tylko jeden numer początkowo sprawiał mi pewne trudności, jednak czas pokazał, że

44

to typowy grower, wymagający trochę więcej skupienia – chodzi o najdłuższy i najbardziej rozbudowany utwór na płycie, A Symphony Pathetique. Ostatecznie urzekł mnie jego cichy i subtelny finał. Drony wydobywane z instrumentów smyczkowych wspaniale nakładają się zarówno na dźwięki dęciaków, jak i delikatne elektroniczne tekstury. Najciekawsze partie pianina O’Halloran serwuje nam w utworze otwierającym o długim tytule oraz w Steep Hills Of Vicodin Tears, gdzie jego przetworzone dźwięki przywołują atmosferę z takich albumów, jak Per Aspera Ad Astra oraz Avec Laudenum. Muszę przyznać, że z pewną ulgą przyjąłem wiadomość, że album trwa tylko trzy kwadranse. Oczywiście, nie miałbym nic przeciwko dwugodzinnej porcji tak pięknych dźwięków, jednak pod względem emocjonalnym mogłoby to być odrobinę za dużo. Adam Wiltzie twierdzi, że pod szyldem A Winged Victory For The Sullen wydany zostanie jeszcze co najmniej jeden album. To świetna wiadomość, chociaż mam nadzieję, że ceną nie będzie brak następnej płyty Stars of the Lid.


tytuł: The Hunter autor: Mastodon wytwórnia: Reprise rok: 2011

recenzuje: Paweł Mizgalewicz

Kałasznikow w werblu

K

iedy członkowie Mastodona stwierdzili publicznie, że następna płyta może być ich „Czarnym Albumem” (w domyśle: „Czarnym Albumem” Metalliki, nie Prince’a), wywołali oczywistą ekscytację, niekoniecznie zabarwioną pozytywnie. „Czarny” to w muzyce metalowej symbol przejścia do mainstreamu. Były więc zrozumiałe obawy, ale i pewne nadzieje, że najlepsza obecnie metalowa kapela potrafi sprawić, by gatunek wrócił do łask. Oczywiście wszyscy wiemy, że pewne rzeczy nie wrócą, choćbyśmy tego chcieli – nie będziemy poruszać się po mieście konno i nie zobaczymy ciężkiej muzyki na szczycie listy „Billboardu”. Ale może chociaż top 10... Skoro Nickelback mógł... Jak przy takich oczekiwaniach wypada piąty album Mastodona? Zdecydowanym uproszczeniem byłoby powtórzenie za zapowiedziami, że mamy do czynienia z kolejnym „Czarnym” czy też „cięższym Zeppelinem”. The Hunter stanowi, w typowym już dla kapeli paradoksie, krok zarówno w stronę popu, jak i eksperymentu. To niezwykła mieszanka tradycyjnego, ciężkiego „łojenia”, progresywnych elementów znanych nieco z Crack the Skye, a także chwytliwych refrenów znanych z... twórczości zupełnie innych muzyków. Specjalna edycja płyty dodaje nam, oprócz trzynastu nowych utworów, dwa starsze, które nie trafiły na Crack the Skye dlatego, że nie pasowały do klimatu owej płyty. Tutaj nie ma takiej dyskryminacji – niemal każdy kawałek można zaliczyć do osobnej niszy. Część z nich faktycznie czerpie z Metalliki

– choćby „rednecko” mrukliwe wokale i charakterystyczna współpraca gitar w solówce otwierającego album Black Tongue. Dziwnie znajomy wydaje się też pomysł umieszczenia w środku i na końcu płyty piosenek wolniejszych, wyciszonych i smutniejszych. Jedna z nich – świetny utwór tytułowy – tekstowo cytuje samych Beatlesów, a druga (prawie że instrumentalny The Sparrow) zbliża się do rejonów Yes, czy wręcz Dead Can Dance. Co poza tym? Curl of the Burl to takie wolniejsze Queens of the Stone Age. Blasteroid? Utwór punkowy – w zwrotce wesoły, w refrenie wściekły. Stargasm? Nieustanna wariacja między udręczonym speed metalem a wolniejszymi riffami w stylu poprzednich albumów Mastodona. Jedną z największych zalet Huntera jest właśnie to, że co chwila nęci innymi atrakcjami. Niektóre utwory opierają się na sekcji rytmicznej, inne na przewodnich gitarach (żeby zagrać Octopus Has No Friends, trzeba chyba rzeczywiście być ośmiornicą). Jedne są dynamiczne i przebojowe, inne mroczne i nastrojowe. Można zapytać: czy ten szalony album ma jakąś wartość stałą? Ależ owszem. Jest nią Brann Dailor, który przejdzie do historii jako jeden z największych perkusistów rockowych. Obojętnie, który z różnorakich stylów muzycznych i wokalnych zostanie przyjęty, Mastodon ciągle brzmi jak Mastodon, bo ma swoje wyjątkowe beaty. Żaden inny bębniarz nie łączy takiego wyczucia klimatu i zamiłowania do zabawy z tak ciężką ręką. Wszystko to spina perfekcja techniczna, która sprawia, że Dailor zmieści w rytmie każdy swój pomysł – i metalowe dudnienie, i jazzowe podzwa-

45

nianie na talerzach. Jego wizytówką jest kałasznikow, który chowa w werblu i spontanicznie odpala akurat w takim momencie, by było to nie tylko zaskakujące, ale też zawsze stuprocentowo trafione. Poezja. Warto jednak pamiętać, że Dailor to nie tylko „pałkarz”, ale także kompozytor, autor tekstów i wokalista (możliwe, że z Dry Bone Valley należy do niego najbardziej chwytliwy refren całej płyty). Tym razem kapela zrezygnowała z idei albumu koncepcyjnego i każdy utwór jest o czym innym, ale nadal czuć pióro autora i jego miłość do wszelakich dziwactw. Tytuł Black Tongue podpowiada, że to piosenka o zniewolonej papudze. Stargasm – oczywiście – o seksie w kosmosie („twoje nogi i gwiazdy kolidują”). Okraszone przezabawnym teledyskiem Curl of the Burl mówi zaś o narkomanach podróżujących do lasu z piłą, by zdobyć drewno i następnie je sprzedać. Jak podsumować tak spazmatyczny i niespójny album jak The Hunter? Nie bez powodu wywołuje on wiele kontrowersji. Wszyscy zgodzą się, że jest dziwny. Odnoszę wrażenie, że im bliżej Mastodon trzyma się tu swojej tradycji, tym lepiej wypada, czasami osiągając tu poziom wręcz fantastyczny. Lansowany singiel Curl of the Burl i dziwactwo Creature Lives wydają się zaś nieco nie na miejscu. Zawodem jest też dla mnie produkcja, zdecydowanie zbyt „radiowa” i skompresowana, męcząca przy dłuższym słuchaniu. Mainstreamowy sukces Mastodona – ich One, ich „Czarny” – jeszcze nie nadszedł, ale jest coraz bliżej. Hunter to i tak bez wątpienia jedno z rockowych wydarzeń ostatnich lat.


Literatura multikulturowa.

Zmienna pierwsza: świat, w którym żyjemy Olga Górska

K

iedy zaczynałam pisać ten artykuł, żyliśmy w innym świecie. Zmiany zachodzą dziś tak szybko, że czasem niepostrzeżenie. Media przyspieszają czas; newsy, które są tylko migawkami nie dotykają istoty rzeczy. Trzy miesiące temu byliśmy przed tym, co stało się na norweskiej wyspie Utøya i przed zamieszkami w Londynie, dziewięć miesięcy temu przed krwawymi zmianami w Libii, Syrii, Tunezji, i Egipcie, przed kryzysem finansowym. I po raz pierwszy w moim dorosłym życiu mam pełną świadomość, że historia

Przeżywanie wspólnotowości i różnorodności jest o wiele głębszym doświadczeniem niż wymiana usług. Wszyscy potraktowaliśmy się instrumentalnie.

naprawdę dzieje się na moich oczach. Choć tak naprawdę epoka, w której żyjemy, zaczęła się 11 września 2001 roku. Dokładnie 10 lat temu. Miał nas spotkać „koniec historii”. A zdarzyły się rzeczy, o których nawet nie śniliśmy. Epoka liberalnej demokracji, kapitalizmu, pokoju i dobrobytu (bo to miało iść w parze po upadku komunizmu – demokracja i dobrobyt) jest dużo bardziej złożona i niepewna. Fetyszem nie jest już demokracja, a informacja – to Internet i totalna globalizacja będą znamionować czasy, w których żyjemy. Asumptem do postawienia pytania: jak w tym świecie ma odnaleźć się literatura zwana multikulturową i jaką odgrywać będzie

46

rolę, jest zeszłoroczna wypowiedź Angeli Merkel o tym, że idea mulitkulturalizmu poniosła w Niemczech fiasko1. Odebrałam to jako porażkę i wycofanie się z idei głoszonych przez zjednoczoną Europę. Zabrzmiało to tak, jakby eksperyment zwany różnorodnością nie powiódł się. Faktem jest, że w zachodnich społeczeństwach problem imigrantów stał się zagadnieniem pierwszorzędnym i że nie jest łatwo przystosować się Zachodowi do migrantów, a imigrantom do Zachodu, jak na początku się wydawało. Układ miał być prosty – my dajemy wam pracę, dach nad głową i szansę partycypacji w dumnej spuściźnie Grecji, Rzymu i Jerozolimy, wy nam – tanią siłę roboczą, wzrost gospodarczy i przyrost naturalny, który miałby wzbogacać społeczeństwa. I już tu kryje się przyczyna tej „porażki” – ten układ, ta zależność, jest czysto biznesowa. A przeżywanie wspólnotowości i różnorodności jest o wiele głębszym doświadczeniem niż wymiana usług. Wszyscy potraktowaliśmy się instrumentalnie. Kultura, by się rozwijać, musi być dynamiczna i różnorodna. I jest taka od zawsze. Wbrew temu, czym straszą nas konserwatyści, celem edukacji międzykulturowej nie jest budowanie zunifikowanej, rozmytej i pozbawionej wyrazu kultury globalnej, ale pogłębianie własnej tożsamości jednostek, grup i społeczności przez propagowanie postaw tolerancji i dialogu. To nie jest łatwe i nie zawsze się sprawdzi. To są czasy, w których żyjemy, nie uciekniemy od różnorodności, nie zabarykadujemy się w okopach własnych ras, narodowości i przekonań. Po raz pierwszy w dziejach świata polityka globalna jest zarówno wielobiegunowa, jak i wielocywilizacyjna. Modernizacja, i my, ludzie Zachodu, musimy to wreszcie zrozumieć, nie jest równoznaczna z „westernizacją” i nie prowadzi do powstania cywilizacji uniwersalnej w żadnym możliwym do przyjęcia znaczeniu. Uniwersalistyczne aspiracje Zachodu prowadzą do nasilających się konfliktów z innymi cywilizacjami. Następuje proces przenikania się i oddziaływania kultur wzajemnie na siebie w wielu płaszczyznach. Trwa wzajemne wzbogacanie się, ale i rodzą się nastroje ksenofobii, niepokoju o spójność dotychczas jednolitych kulturowo państw. Te wszystkie problemy znajdują swoje miejsce w nowoczesnej literaturze pięknej. Jeśli popatrzymy na nazwiska laureatów ostatnich edycji Nagrody Bookera, to zobaczymy, że triumfy święciła głównie literatura multikulturowa, prezentowana przez autorów i autorki, którzy, co prawda piszą po angielsku, ale swoje korzenie mają w zupełnie innych częściach globu. Ich reprezentuje Aravind Adiga, Kiran Desai i Zadie Smith, której Białe Zęby były wydarze1 http://www.bbc.co.uk/news/world-europe-11559451


niem światowym. Wszystkie te książki mają pewną cechę wspólną – opowiadają historię indywidualną postaci bardzo zwyczajnych w niezwyczajnej sytuacji, jakąktórą jest emigracja. Siłą tych powieści i głównym problemem są indywidualne, przez co różnorodne, próby odnalezienia się w nowej rzeczywistości. Jestem przekonana, że to literatura po raz kolejny, wraz z odradzającą się lewicową wrażliwością (bez negatywnych, socjalistycznych konotacji). Mam na myśli lewicowość, którą dostaliśmy w spadku po rewolucji ’68, drugiej fali feminizmu, literatury bitników) będą w niedalekiej przyszłości na nowo głosić idee pluralizmu kulturowego, ale przewartościowane, wolne od „hurraoptymizmu”. Krytyczne podejście do problemu (krytyczne w sensie poznawczym, odrzucające dogmaty, poprzedzone dogłębną analizą zagadnień) już prezentuje literatura multikulturowa. Przykładem jest Brzemię Kirian Desai. W pierwszej warstwie jest to powieść o nienawiści. W każdym wymiarze – klasowym, rasowym, płciowym. Ale oprócz tego to książka o zderzeniu się rożnych sposobów spojrzeń na świat. W bohaterach opowieści – Hindusach, miesza się ogromna duma z przynależności do pradawnej cywilizacji, a z drugiej strony histeryczna wręcz chęć bycia „zachodnim”. Ta postawa powoduje rozdarcie bohaterów, ale również rozważenie przez nich problemów dotąd nierozważanych. Nie ma tam bowiem – ani w książce, ani w realnym świecie – jednolitej nacji, jednej religii, jednego modelu postępowania. Właściwie wszyscy są cudzoziemcami. Bohaterowie Brzemienia fetyszyzują Zachód, zwłaszcza Amerykę i Wielką Brytanię, której byli kolonią. Jednak w pewnym momencie uderza ich myśl dość oczywista, a rzadko wypowiadana na głos: że i w Anglii ludzie mogą być ubodzy, a ich życie mało estetyczne. Książka dotyka wielu stereotypów – że Hindusi są brudni, Nepalczycy kłamią i kradną, Europejczycy i Amerykanie tylko konsumują i nie mają żadnych wartości. Będąc za granicą, niektórzy bohaterowie chcą się po prostu wtopić w tło. Na emigracji są samotni, ale wyjechali by uwolnić się od historii i tradycji, oczekiwań rodziny. W końcu wracają. Albo umierają. Nie mogą uciec, ale nie mogą też żyć w dwóch światach. Autorka pyta: ilu ludzi żyje z fałszywym wyobrażeniem swojego kraju? To bardzo ważne – mamy błędne wyobrażenia na temat własnych miejsc, stąd biorą się nasze kompleksy i stąd bierze się nasz lęk przed innością. Smocze ziarno mówi o innym rodzaju zderzenia cywilizacji – militarnym. Miejscem akcji jest chińska prowincja na chwilę przed II wojną światową, gdzie odwieczny prawowity porządek, przeciwstawiony jest maszynowej sile czołgów i karabinów. Nic dziwnego, że bohaterowie uważają, że wszystkie nieszczęścia wzięły się z cudzoziemskości, która nie zna miary, nie idzie ich prastarą ścieżką prawości i cnoty. Mieszkańcy wioski, w której dzieje się akcja boją się inności, bo to, co znają, jest dla nich bezpieczne: podział ról na męskie i kobiece oraz życie od narodzin do śmierci w domu rodziców. Nikt nie naruszał tego porządku i nikt nie żądał więcej. Zachód boi się zacofania i stagnacji Wschodu, Wschód zachodniej kultury ciągłej rywalizacji i konsumpcji. Ale Pearl Buck, autorka książki, słusznie zauważa, że nie każdy mieszkaniec Wschodu jest tradycjonalistą, a nie każdy z ludzi Zachodu bezmyślnym konsumpcjonistą. Poza tym sądzę, że jesteśmy do siebie bardziej podobni niż nam się wydaje. Borykamy się z podobnymi problemami – w związkach, polityce, wychowywaniu dzieci, troską o życie codzienne. Wojna wygląda wszędzie tak samo, miłość również. Bohaterowie Smoczego Ziarna wydają się zagubieni. Z zagubienia wynika ich złość i odrzucenie wszystkiego, co inne. Ale świat już sie zmienił. Bez względu

na to, jak bardzo chcielibyśmy, żeby wciąż było wczoraj. Na tę zmianę nie mieliśmy wpływu, ale możemy mieć wpływ na nasz udział w tej zmianie i to opisuje Zadie Smith w doskonałej powieści Białe Zęby, która dla mnie jest idealnym przykładem krytycznego, lekko gorzkiego spojrzenia na to, co daje i zabiera mulitikulturalizm. Książka ta opowiada o zupełnie zwyczajnych przedstawicielach angielskiej klasy średniej. Zwyczajnych na pierwszy rzut oka: Archie, czterdziestosiedmioletni Anglik, życiowy nieudacznik, który wszelkie decyzje podejmuje, rzucając monetę i którego poznajemy, gdy nie udaje mu się popełnić samobójstwa; jego żona Clarie, 30 lat młodsza Jamajka, która przez całą młodość była świadkiem Jehowy, przybyły z Bangladeszu Samad, który walcząc z własnymi słabościami, za wszelką cenę stara się zachować religijną tożsamość i jego żona Alsana, która nienawidzi Zachodu, zwariowany naukowiec Marcus Chalfen, pracujący nad projektem o szumnej nazwie

W bohaterach opowieści – Hindusach, miesza się ogromna duma z przynależności do pradawnej cywilizacji, a z drugiej strony histeryczna wręcz chęć bycia „zachodnim”.

Mysz Przyszłości oraz i ich dzieci, przyjaciele. To jest prawdziwy tygiel, który spotykamy w niejednej dzielnicy Londynu. W książce Smith tożsamość nie jest łatwa do odnalezienia. Najlepsi przyjaciele Samad i Archie dogadują się mimo różnicy w religii, pochodzeniu i wykształceniu dlatego, że byli razem na wojnie i przeżyli tam najlepsze lata swojej młodości. Żona Archiego jest Jamajką wychowaną już w Anglii, która nie ma kompleksu na punkcie swojego pochodzenia ani religii (jej matka jest fanatyczką Jehowy), ale na punkcie wyglądu, jak prawie każda dorastająca dziewczyna. Samad próbuje wychować swoich synów na muzułmanów i Bengalczyków, ale oni są po prostu Anglikami, robią to, co ich rówieśnicy – poznają świat na swój sposób, słuchają punk rocka, palą jointy i umawiają się z dziewczynami. Konflikt w książce Smith nie jest rasowy, choć nie jest łatwo być emigrantem w hiper politycznie poprawnej Anglii, ale pokoleniowy, mentalny. Autorka opisuje, że różnice są płcią, wiekiem, statusem, kolorem, wiarą, orientacją, grupą etniczną, a wśród dzieci i młodzieży nawet to, że Ryan, jeden z bohaterów, był rudy jak wiewiórka, a Clara czarna jak smoła. Chcieliby po pro-

47


stu przynależeć. Porozumienie w Białych Zębach jest odnajdywane wśród tych, którzy teoretycznie nigdy nie powinni się zrozumieć. To fakt, że jeszcze nie tak dawno temu wielu z nas, ze względu na pochodzenie, nie tylko nie rozmawiałoby ze sobą, ale nawet nie miałoby okazji się poznać. I mając na myśli pochodzenie wcale nie mówię o rasie, religii, a nawet o statusie społecznym. Zadie Smith mówi: nie wierz wszystkiemu bezkrytycznie. Jeśli będą ci mówić, że „oni są tacy i owacy” albo „oni robią tak i tak” czy „oni uważają, że to i to”, powstrzymaj się z wnioskami, dopóki nie poznasz faktów, bo kraj zwany Indiami/Anglią/Francją/Polską ma tysiąc imion, zamieszkują go miliony ludzi i jeśli sądzisz, że znajdziesz dwóch takich samych w tej nieprzebranej rzeszy, mylisz się. To będzie tylko złudzenie. Bohaterowie jej książki, wszyscy, co do jednego, okazują się trochę pozamykani, trochę niepewni, trochę naiwni. Wszyscy tacy jesteśmy, jeśli chodzi o sytuację, w której stajemy naprzeciwko Innego. Ale mamy pewien bardzo ważny dar, o którym zdajemy się zapominać w dobie tabloizacji nie tylko mediów, ale i życia. Tym darem jest dialog. W niepewnym świecie i czasach, w których liczy się szybkość wymiany myśli, zapominamy o tym, jak bliscy sobie jesteśmy. Misterna, przemyślana w każdym szczególe konstrukcja, jędrny, „buzujący” język oraz znakomicie nakreślone, wyraziste postaci sprawiają, że Białe Zęby czyta się jednym tchem. W powieściowym mikroświecie jak w lustrze odbijają się najważniejsze zagadnienia współczesności problemy: tolerancji, asymilacji, fundamentalizmu i manipulacji genetycznych. Młoda autorka znalazła na mówienie o tych sprawach własny sposób – z pozoru bardzo zabawny, chwilami wręcz groteskowy – w istocie zaś dojrzały i mądry. Tak wyobrażam sobie ważną literaturę o kulturowym tyglu. Wyobrażamy sobie często, że imigranci są w nieustannym ruchu, nieprzywiązani do miejsc, zdolni do zmiany kursu w każdej chwili, zdolni do uruchomienia swej inwencji na każdym kroku. I że schodzą na nowy obcy ląd jak ludzie bez przeszłości, bez żadnego bagażu, szczęśliwi i gotowi zostawić swoją odmienność w porcie, żeby spróbować szczęścia w nowym miejscu, wtapiając się w jednorodne tło krajów ludzi wolnych. Jednak to nie zawsze sie udaje. Europa i Ameryka mają problem z imigrantami, z ich rozdarciem między tym, co znają i w czym się wychowali, a tym czego się od nich oczekuje. Świat, o którym piszą wspomniani autorzy jest egzotyczny i odległy, ale tylko z naszej, dumnej perspektywy zachodu. Świat od 11 września nie da sie już prosto podzielić na ten, gdzie wojny, głód, anachronizmy i dzicz i ten zdrowy, syty, bezpieczny. Świat jest pełny, nie ma nas i was. Chce wierzyć w to, że mulitikulturalizm to nie, jak uważają ksenofobiczne media i politycy rozmywanie się tożsamości, zanieczyszczanie, a możliwość czerpania. Otwiera, pozwala spojrzeć na świat z innej perspektywy. Mulitikulturalizm to nie festiwal tańców afrykańskich. Rożność to płeć, wiara, wiek, wyznanie. Nawet społeczeństwa jednolite kulturowo są multikulturowe – kolorowe. W inności nie ma nic złego, zło bierze sie ze strachu. Nie tylko tubylców przed obcymi, ale też przyjezdnych. Emigranci w Niemczech, Francji, Anglii, we Włoszech również sie boją. Strach bierze się, ze stereotypów, stereotypy biorą się z inności, która wydaje nam sie śmieszna lub straszna, a ze strachu bierze sie agresja. Oczywiście nie jestem (i przypuszczam ze nikt nie jest) na tyle naiwna, by sądzić, że wszyscy jesteśmy sie w stanie pokochać i żyć jak wielka szczęśliwa rodzina. Nikt też nie może wymagać od zachodnich europejczyków, żeby pozwalali na rytualne obrzezania

48

dziewcząt, bicie kobiet lub śluby z 11-latkami. Dla wielu emigrantów zachodnia Europa i Ameryka są ratunkiem. Ale zmiany, które zajdą kiedyś w tych miejscach, muszą być wynikiem przemiany wewnętrznej. My, zachodni Europejczycy, musimy wyjść wreszcie z roli dumnego misjonarza. Żyjemy w cyfrowym świecie. W globalnej wiosce. Ci, którzy mieli nas za raj na ziemi, dziś wiedzą, że i my borykamy się z poważnymi problemami. Terror politycznej poprawności i zasłaniania się tolerancją to nie jest dobry pomyśl. Oduczmy się słowa tolerancja – nie mamy się tolerować, tolerować można psa z kulawą nogą. Czasem pogłaskać, łaskawie pozwolić żyć – nie możemy łaskawie dawać sobie pozwolenia na funkcjonowanie. Musimy, powinniśmy sie poznawać. To jest nasz obowiązek, który zaowocuje lepszym, bezpieczniejszym życiem. Wierzę w świat, w którym będziemy zachowywać swoje tradycje, szanować inne, uczyć sie od siebie tego, czego możemy sie nauczyć. Jesteśmy ludźmi i pewna pula naszych doświadczeń jest identyczna – miłość, ból,

Pierwszym odruchem było: pozamykać granice, pozbyć się obcokrajowców, wysłać armię, gdzie trzeba i zrobić porządek. To był groźny absurd.

wojna, pokój, tęsknota. Dużo nas łączy. Pytanie, czy znajdziemy te połączenia. Czy wreszcie pojmiemy, że kultura nie musi nas różnić? Różnić mogą nas na przykład pokolenia. Łatwiej dogadać sie rodzicom z rodzicami rożnych kultur i dzieciom z dziećmi, bo istnieją pewne kody pokoleniowe – i to tez jest mulitikulturalizm. Dzisiejszy pluralizm kulturowy jest inny, dojrzalszy od tego lansowanego w latach ‘90. i wcześniej. Jest dojrzalszy – zaczęliśmy traktować emigrantów nie jak „dobrych dzikusów”, ale jak równorzędnych partnerów. Ta zmiana się kiedyś zwróci. Nie roztopimy się w „arabskiej masie” i nie zaleje nas islam. Nie wszyscy nagle staną się gejami i lesbijkami. Nie będziemy wszyscy czarni, bo zmieszają się rasy, a kobietom od równouprawnienia nie zaczną rosnąć włosy na klatce piersiowej. Te przekonania tworzymy my sami. Powinniśmy zrozumieć, że mamy do czynienia z nową, wcześniej niewyobrażalną formą współzależności, która zawsze przecież istniała i może wpływać na nasze życie. Na przykład, że kryzys polityczny w Niemczech może doprowadzić do wojny w Europie, na


której my też będziemy ginęli. Albo, że niepokoje gdzieś na Bliskim Wschodzie wpływają na ceny benzyny i mogą nas zmusić do zrezygnowania z wakacji. I stopniowo zaczynamy się coraz lepiej znać, czyli rozumieć. Pierwszym odruchem było: pozamykać granice, pozbyć się obcokrajowców, wysłać armię, gdzie trzeba i zrobić porządek. To był groźny absurd. Trzeba było nauczyć się myśleć w drugą stronę. Próbować zbudować świat, w którym współzależność przestanie być ciężarem, a stanie się szansą kooperacji, na której każdy zyska. Tylko że to wymaga przekroczenia własnych prymitywnych emocji i schematów myślenia. Na przykład schematu wroga. Al-Kaida nie ma żadnej państwowej tożsamości. Nie jest z Iraku ani z Afganistanu, z Somalii, z Pakistanu, ani z Indonezji. Al-Kaidy granice nie dotyczą. Atakowanie Iraku i Afganistanu w niczym nie pomogło nam zwalczyć wroga. Nie są częścią systemu państwowego. Zagrożenia, przed którymi stoimy, mają nowy charakter. Europa nigdy wcześniej nie doświadczyła obecności tak wielu imigrantów, przybyłych w tak krótkim czasie. A nikt i nic nie zmieni natury człowieka. Ludzie boją się zmiany, a lęk przejawia się w różny sposób, także agresją. W Norwegii dały znać o sobie właśnie takie lęki. I tragiczny przykład masakry na Utoi pokazały, że nie możemy ogłaszać klęski mulitkulturalizmu, a starać się poprawić jego jakość. Nie jest on bowiem wymysłem teoretyków, politycznie poprawnych liberałów lub pięknoduchów. On po prostu jest, to zmiana cywilizacyjna, jak przejście od feudalizmu do kapitalizmu i rewolucja przemysłowa. Bierze się ze zjawisk, o których napisano już biblioteki. Wraz z nimi wyobrażenia części Europejczyków, że „całe zło przynieśli do nas obcy” i że ratunkiem jest powrót do homogeniczności, do państw narodowych, „białej”, „chrześcijańskiej” Europy. Bo jeśli człowiek próbuje myśleć racjonalnie, ale nie rozumie zmian albo myli się co do ich natury, wymyśla takie teorie. Zresztą – żeby

skomplikować problem – niektórych zachowań i obyczajów mniejszościowych, o czym już pisałam, jak np. wielożeństwo, liberalna Europa nie może tolerować. Skoro tak, łatwo o frustracje. Frustracja to znakomite podglebie dla szaleństwa. Ulrich Beck pisał już dawno temu, że kryzys społeczeństwa jest w równej mierze wynikiem rozwoju kapitalizmu i procesu indywidualizacji2. Za jego sprawą człowiek wyzwala się z pęt środowiska, z ograniczających go norm i kontroli. To prowadzi do ogromnego przyrostu wolności, lecz także nowych problemów. Młodzi ludzie mogą – i muszą – podejmować dzisiaj decyzje w wielu sprawach, które w moim pokoleniu były jeszcze regulowane obowiązującymi wszystkich normami i wartościami. Co najmniej od lat ‘90.,od słynnego „Economy, stupid”, z kampanii wyborczej Billa Clintona, żyliśmy w przeświadczeniu, że interes gospodarki jest najważniejszy, bo to ona jest źródłem publicznej szczęśliwości. Polityka miała służyć ekonomii, nie odwrotnie. Upadek komunizmu dostarczył tylko dodatkowego, silnego argumentu na poparcie tej tezy. „Społeczeństwo, głupcze” – tak powinniśmy trawestować dziś to zawołanie. Nawet najlepiej prosperująca gospodarka, która zapomina o swoich społecznych fundamentach, jest tylko kolosem na glinianych nogach. Dobrze funkcjonujące społeczeństwo nie jest skutkiem kipiącego innowacyjnością wolnego rynku, lecz odwrotnie jest ono warunkiem jego rozwoju. Myślenie polityczne należy odwrócić. To nie pytanie, jak kreować wzrost gospodarczy, jest kluczowe, lecz: jak zapewnić równowagę społeczną i poczucie elementarnej sprawiedliwości?

2   Społeczeństwo ryzyka. W drodze do innej nowoczesności, Berlin 1986.

49


100 % fantastyki w fantastyce.

O wczesnym pisarstwie Janusza Zajdla Joanna Winsyk

Z

astanawialiście się kiedyś, ile jest fantastyki w fantastyce? Wielu pisarzy science fiction z czasem okazywało się wizjonerami, potrafiącymi przewidzieć nie tylko rozwój techniki, ale przede wszystkim problemy, z którymi zmagać będą musieli się ludzie. Filozoficzne treści obecne w powieściach Stanisława Lema, antyutopijne wizje Aldousa Huxleya czy Georga Orwella, w końcu najpopularniejsze chyba dziś, mroczne i ukazujące konsekwencje splatania życia z technologią, opowiadania i powieści Philipa K. Dicka. Do tego, niewątpliwie zacnego szeregu nazwisk, dołączyć powinno jeszcze jedno - Janusza Zajdla. Kim był Janusz Zajdel? Nazwisko kojarzy zapewne wielu, bo dziś najważniejsza nagroda z dziedziny fantastyki nosi jego imię. Dla niewtajemniczonych przytoczę jednak krótkie „bio”. Autor debiutował w 1961 roku i do przedwczesnej śmierci w 1985 r. regularnie pisał powieści i opowiadania utrzymane w atmosferze science fiction lub przesiąkniętej naukowo antyutopii. Naukowa fantastyka pojawiła się u niego jako główny element architektoniczny świata przedstawionego, co zresztą nie powinno dziwić, bo z wykształcenia był fizykiem, a zawodowo zajmował się ochroną radiologiczną.

Antyutopijne obrazy poruszają i skłaniają do zastanowienia się także dziś, bo zniewolenie i okupacja przybierać mogą rozmaite postacie.

50

Ciekawym aspektem jego twórczości, równie silnym, jak naukowy, są aluzje polityczne. Zajdel był zaangażowany w działalność opozycyjną, a jego polityczne przekonania przełożyły się z czasem na pojawienie się w jego twórczości elementów fantastyki socjologicznej. Utwory napisane po roku 80 dotyczą ważnej problematyki. Ukazują człowieka w obliczu totalitaryzmu, jednostkę prześwietlaną, inwigilowaną i zniewoloną zarówno fizycznie jak i mentalnie. Problematyczne, późne teksty Zajdla wykraczają daleko poza ramy klasycznego science fiction, bo i też pod powierzchnią zbudowaną z przygód i doświadczeń bohaterów funkcjonujących w innym niż nasz, z pozoru bardziej rozwiniętym, doskonalszym świecie, utkwione są silne aluzje do doświadczeń totalitaryzmu za czasów PZPR-u. Takie teksty jak drapieżna Cała prawda o planecie Ksi czy Wyjście z cienia są powieściami, które najlepiej ukazują antytotalitarne nastawienie autora. Antyutopijne obrazy poruszają i skłaniają do zastanowienia się także dziś, bo zniewolenie i okupacja przybierać mogą rozmaite postacie. Pisarstwo Zajdla to jednak nie tylko doskonałe, zaangażowane i przejmujące obrazy łączące naukową fikcję z polityką i socjologią. We wcześniejszym okresie twórczości, w latach 60. i 70. XX wieku powstało bowiem wiele powieści i opowiadań, które są może w mniejszym stopniu zaangażowane w walkę z totalitaryzmem, ukazują natomiast niezwykłą wyobraźnię twórcy, pomysłowość i stanowią po prostu kawałek dobrej, dynamicznej i przyjemnej w lekturze fantastyki. Nie oznacza to, że nie ma tu odniesień ani negatywnych ocen systemu, nie są one jednak dominujące i przyjmują raczej charakter ironiczny. Jednym z interesujących aspektów pisarstwa Zajdla są opowiadania – krótkie, zwięzłe, pomysłowe – stanowią chyba najciekawszy i niezwykle różnorodny przekrój przez jego dokonania. Tym razem więc, zamiast poszukiwania siódmego dna i ukrytych przekazów, spróbuję opowiedzieć o fantastycznym świecie, jaki Janusz Zajdel stwarza w swoich tekstach, o niecodziennych bohaterach, o szarych ludziach, którzy niespodziewanie stykają się z tajemnicą, o dziwnych konstrukcjach, mechanizmach i uroku krótkich prozatorskich form jednego z najlepszych polskich fantastów. W okolicach czasu po-wyborczego dobrze znaleźć sobie ciekawą odskocznię. Spróbuję znaleźć 99% fantastyki w fantastyce. Częstym elementem we wczesnej prozie autora była ironia, która z czasem zastąpiona została przez lęk, czy może gorycz. Luźne po-


dejście do problemu biurokracji dostrzegalne jest doskonale w opowiadaniu Bunt. Fabuła jest frapująca. Przybysz z odległej galaktyki, przypominający wyglądem człowieka, ląduje na planecie, na której dwa typy organizmów tkwią w przedziwnej symbiozie. Odrębne są ciała z małą głową, na których ramionach siedzą głowy ze zredukowanymi ciałami. Pojawienie się scalonej istoty, kierującej się własnym rozumem, wywołało poczucie niesprawiedliwości u „ciał” i zaowocowało buntem. Bezradne „głowy” zwróciły się o pomoc do przybysza, który sprytnym sposobem naprawił chaos, jaki pojawił się na planecie z powodu jego przybycia. Jak? Ukazał „ciałom” ich ograniczenie, prosząc o wypełnienie szeregu formularzy, które umożliwiłyby im odzyskanie dużych głów. Na planecie zapanował błogi pokój i wszyscy zasiedli do wypełniania papierów. „Papierologia stosowana” zajęła cały czas podwójnych mieszkańców planety. Ironiczne podsumowanie: „– Dziękujemy ci, przybyszu – powiedział starszy Megacefal. - Ale wszak... jak długo to może trwać? Jeśli wszyscy będą nieustannie zajęci wypełnianiem formularzy i pisaniem podań to co będzie dalej z naszą cywilizacją? – Oto możecie się nie kłopotać? – pocieszyłem ich. – Na planecie, z której pochodzę, cywilizacja mimo to istnieje już dość długo”. Choć zawiera jawne odwołanie polityczne raczej bawi, niż przeraża i w tym tkwi jego urok. W tym opowiadaniu czystej fantastyki wprawdzie niewiele, ale koncepcja świata, socjologicznej symbiozy organizmów jest ciekawym aspektem, powielanym później, a może raczej pojawiającym się w wielu tekstach kultury powiązanych z nurtem science fiction. Socjo-ironiczny wydźwięk ma też tekst Gra w zielone, gdzie planetę, na której zatrzymuje się ziemski podróżnik zamieszkują dwie odmiany tej samej rasy, biała i zielona. Zielona ma być doskonalsza, bo potrafi odżywiać się przez fotosyntezę, jednak, jak się w finale okazuje, wielki naukowy eksperyment udoskonalenia istot okazał się wielkim, masowym oszustwem, w efekcie którego sprytniejsi po prostu farbowali się na zielono. Globalne oszustwo, które stało się podstawą funkcjonowania społeczeństwa, kłamstwo, które każdy chciał przekuć w prawdę z jednej strony przeraża, ale lekki, ironiczny ton narracji nadaje tekstowi świeżoś, wprowadzając przez to elementy humorystyczne. Oryginalniejszym koncepcyjnie i ciekawszym pod względem ukazania Innego, ale o wiele mniej zabawnym, jest opowiadanie Felicitas. Tekst jest niezwykle ciekawie splecioną intrygą miłosną z centralnym punktem, w postaci tytułowej agencji spełniającej wszystkie życzenia, której ziemskie pochodzenie jest wielce wątpliwe. Bardziej jest to opowieść o skomplikowanych losach człowieka, jednostki zagubionej we własnych uczuciach, splątanych i niejednoznacznych drogach, którymi czasami człowiek wędruje. Główny bohater, pisarz fantasy niespodziewanie zostaje porzucony przez ukochaną, zgłasza się do tytułowej agencji, by ta spełniła jego życzenie – oddała mu miłość kobiety, z którą wiązał swoją przyszłość. Egzotyczne wyjazdy, dziwne zachowanie ukochanej, przypominające działania Innego w, chyba najpopularniejszej, powieści Lema, splatanie się teoretycznie niemożliwego z prawdą, dziwne, nieprzewidywane konsekwencje zwyczajnych działań – to wszystko składa się na niesamowitość tekstu, który, ze względu na tematykę, dodatkowo porusza emocje. Dziwni przedstawiciele Felicitas i sama agencja byli wcieleniem inności. Pytanie tylko, czy mechanizmy rządzące światem przedstawionym w opowiadaniu Zajdla same ze swojej istoty były fantastyczne? Kreacja Innego, jako istoty integral-

nej z człowiekiem, głęboko wnikającej w codzienność, zdolnej dokonywać zmian w obszarach emocji, przeżyć i doświadczeń, które wydawałyby się niemożliwe fascynuje i przeraża jednocześnie. „Inny” jako trudny do obiektywnego opisu, tajemniczy i pociągający jest częstą figurą w polskiej science fiction. Nie ma u nas zielonych ludków ani krwiożerczych stworów rodem z powieści Kinga, są natomiast tajemnicze istoty, z którymi kontakt jest trudnym do ujęcia w słowa doświadczeniem. Skoro pojawia się tak charakterystyczny dla tego nurtu „Inny”, w prozie Zajdla obecny jest też z pewnością aspekt podróży w kosmos. Tezę tą potwierdzić można wieloma tytułami, choć ja ograniczę się jedynie do przybliżenia dwóch opowiadań, w których wątek podróży i człowieka w kosmosie ukazane są niezwykle oryginalnie. Awaria dzieje się w klaustrofobicznej przestrzeni statku kosmicznego, którego teraźniejsza załoga jest czwartym pokoleniem, potomkami grupy 16 kobiet i mężczyzn, którzy wiele lat temu wyruszyli

Przybysz z odległej galaktyki, przypominający wyglądem człowieka, ląduje na planecie, na której dwa typy organizmów tkwią w przedziwnej symbiozie. Odrębne są ciała z małą głową, na których ramionach siedzą głowy ze zredukowanymi ciałami.

z Ziemi. Idea podroży była niezwykle prosta i zarazem niezwykle niehumanitarna. Pierwsze pokolenie, jeszcze w pełni ziemskich podróżników, miało za zadanie spłodzić i wychować swoich następców, a następnie w wieku 50 lat poddać się hibernacji, by, po powrocie na Ziemię móc kontynuować „normalne” życie. Zasada obowiązywała wszystkich członków załogi w każdym z pokoleń. Taki dziwny porządek panował do chwili, w której odkryto, że urządzenia przywracające świadomość nie działają, a na pokładzie znajduje się blisko setka ciał bez duszy. Czwarte pokolenie podróżników, mające już dzieci, marzenia staje przed trudnym wyborem: kontynuować ten układ niosący wczesną dobrowolną śmierć, czy próbować coś zmieniać i zakłócać ustalony porządek. Wybór nie jest prosty, a podjęta decyzja przyniesie tragiczne skutki. Opowiadanie jest studium wyboru. Fantastyczna przestrzeń, klaustrofobiczne zamknięcie w statku kosmicznym, brak możliwości ucieczki generują w tym tekście niezwykłe napięcia, a świetnie oddane psychologiczne zachowania bohaterów budują dramatyzm tego krótkiego tekstu. Psychika ludzka w zetknięciu z ogromem kosmosu i trudami podróży międzygwiezdnej okazuje się czasa-

51


mi zbyt słaba. Traumatyczne wydarzenia łatwo mogą ją nadwyrężyć. Metoda doktora Quina jest tekstem, którego akcja dzieje się w ośrodku dla astronautów powracających z długotrwałych podróży kosmicznych, które znacząco wpłynęły na ich równowagę psychiczną. Bohater zostaje wysłany na odciętą od świata wyspę, na której znajduje się ośrodek leczniczy w tajnej misji, ma zbadać do kogo adresowane są tajemnicze sygnały dochodzące z kosmosu. Zagadkowe, mroczne, trzymające w napięciu opowiadania jest jednym z lepszych thrillerów, jakie czytałam. Nie ma tu zbyt wielu podtekstów i filozoficznych problemów natury egzystencjalnej, jest za to dobra akcja, barwni bohaterowie i niesamowita fabuła, a o to w literaturze też trudno. Podobny wydźwięk mają Towarzysz podróży i Egipski kot. Są barwne, dynamiczne, ciekawe, tajemnicze i wciągające do tego stopnia, że z chęcią przejedzie się swój przystanek autobusowy, byleby tylko doczytać do końca. Przywoływane przeze mnie teksty są jedynie skromną częścią dorobku pisarza, ale już na ich przykładzie można zauważyć, jak

różnorodna problematyka i rzeczywistości pasjonowały Zajdla. A to jedynie przedsmak bogactwa, jakie czytelnikowi oferuje ta proza. Znajdziemy tu i historie oparte na egipskich legendach, wizje postnuklearnej przestrzeni, teksty podejmujące problematykę skomplikowanych eksperymentów medycznych mijających się z etyką, opowieści ziemskie i kosmiczne, jakby wyjęte z codzienności i całkowicie odmienne od tego, co znamy. Podróż z bohaterami prozy Zajdla zdaje się poznawaniem i ciągłą dyskusją, problematyzowaniem i szukaniem odpowiedzi na nurtujące wielu pytania. Jednocześnie jest to ciekawa fantastyka, a wiele tekstów czytać można po prostu jako niecodzienne i pomysłowe science fiction. Dlaczego więc proza Janusza Zajdla? Bo był on jednym z naszych najlepszych pisarzy. Doceniany przez specjalistów, został odrobinę zepchnięty z głównego nurtu fantastyki, wydaje się mniej znany szerszemu gronu czytelników. Warto więc o nim przypomnieć, a zainteresowanych odesłać pod adres: http://zajdel.dzaba.com/zajdel/ abc.htm.

Wydobyć ślady utraconej wspólnoty

O esejach podróżniczych Zbigniewa Herberta

W

Paweł Bernacki

tedy uświadomiłem sobie, że podróżuję po Europie po to, aby z długich dramatycznych dziejów ludzkich wydobyć ślady, znaki utraconej wspólnoty. (…) uświadomiłem sobie, że istnieje ojczyzna szersza, niż ojczyzna swojego kraju”..1 Ten, zaczerpnięty z wydania rozproszonych dotąd pism Herberta, fragment ilustruje jeden ze źródłowych aspektów podróży swego twórcy – chęć odnalezienia jedności ze światem. Co jednak ważne, nie tylko światem ludzi, ale także światem w znaczeniu ogólnym. Herbert – podróżnik – to osoba kontemplująca rzeczywistość we wszystkich jej wymiarach: kulturowym i naturalnym, ożywionym i nieożywionym, historycznym i teraźniejszym, potocznym i naukowym… Tego typu przeciwieństwa można by mnożyć bez końca, lecz próbując je pominąć, zagubilibyśmy to, co stanowi esencję wypraw autora Barbarzyńcy w ogrodzie – dążenie do źródeł. Owo dotarcie możliwe jest tylko przez konfrontacje antynomii, złożenie w pełny kształt wielu, pozornie rozbitych, elementów. To właśnie stara się czynić Zbigniew Herbert. Jak już wspomnieliśmy, jego podróże to nie powierzchowne podrapanie wielkiej skrzyni, w której zamknięta została kultura świa1

Z. Herbert, Mistrz z Delft, Warszawa 2008, s. 20.

52

ta – to próba znalezienia klucza, pełne pokory i namaszczenia poszukiwania właściwej drogi. Ta zaś wydaje się wieść przez mniejsze skrzyneczki, kryjące w sobie dorobek poszczególnych krajów. By dokonać ich egzegezy, należy poznać dany kraj z każdej strony. Powiada Herbert: „Idealny podróżnik to ten, kto potrafi wejść w kontakt z przyrodą, ludźmi, ich historią – a także sztuką, i dopiero poznawanie tych trzech elementów przenikających się wzajemnie jest początkiem wiedzy o badanym kraju”2 i wpisuje się w ten steoretyzowany przez siebie model. Gdy przebywa w danym kraju poświęca mu mnóstwo czasu – nie po to jednak, aby spędzić go wyłącznie w muzeach, choć stanowią one istotny punkt jego wędrówek. Chcąc lepiej pojąć ich zbiory, zrozumieć ukryty sens, wychodzi na ulicę, do zwyczajnych ludzi. Pije wino w tanich szynkach, przechadza się uliczkami, które we wszelkiego rodzaju przewodnikach są pomijane, jeździ pociągami i kontempluje przyrodę. Jak sam pisze: „Jest rzeczą rozsądną rozpoczynać zwiedzanie kraju nie od stolic, czy miejsc oznaczonych w przewodniku trzema gwiazdkami, ale właśnie od zapadłej prowincji, poniechanej, osieroconej przez historię”3. Ta prowincja stanowi dla Herberta istotny element całości, 2  Idem, Martwa natura z wędzidłem, Warszawa 2003, s.7. 3  Ibidem, s.9.


element, bez którego niepodobna poznać ogółu. Nie zrozumiemy stolic bez ich przedsionków. Podróże te mają charakter indywidualny. Poeta unika wszelkiego rodzaju zorganizowanych wypraw – „gęstej pokrzywy wycieczki”. Ma do nich stosunek mocno krytyczny: „(…) teraz snują się tu wycieczki, przewodnik beznamiętnym głosem podaje wymiary świątyni z dokładnością buchaltera. Uzupełnia także liczbę brakujących kolumn, jakby przepraszając za ruinę. Wskazuje ręką na ołtarz, ale ten porzucony kamień nikogo nie wzrusza. Gdyby zwiedzający mieli więcej wyobraźni, zamiast trzaskających kodaków przyprowadziliby byka i zabili przed ołtarzem”4. Trudno nie dostrzec bijącej z tego fragmentu krytyki podróżowania pustego, pełnego próżności, podróżowania, które nie daje nic poza jałową świadomością, że widziało się coś znanego. W tym samym miejscu – doryckiej świątyni – Herbert zachowuje się zupełnie inaczej. Poświęca jej cały dzień, bada od każdej strony, ogląda, jak zmienia się jej kształt zależnie od

Trudno nie dostrzec bijącej z tego fragmentu krytyki podróżowania pustego, pełnego próżności, podróżowania, które nie daje nic poza jałową świadomością, że widziało się coś znanego.

kąta padania słonecznych promieni, wyobraża sobie zabijanego w jej cieniu ofiarnego byka. Kontempluje ją i próbuje wejść w skórę starożytnego Greka. Tego typu operacje myślowe są zresztą dla autora Labiryntu nad morzem charakterystyczne i pogłębiają się wraz z rozwojem jego twórczości eseistycznej. Na tę zmianę zwraca uwagę Jacek Łukaszewicz: „Stworzonego w kilkanaście lat później bohatera Martwej natury z wędzidłem wiele na pozór łączy z początkowym podróżnikiem z Barbarzyńcy…(…) Jest tylko starszy, dojrzalszy, smutniejszy, dociekliwszy – rezygnuje z poetyckich efektów”5. Dalej w tym samym szkicu: „Współczesny pejzaż i światło Holandii nie pomagają jednak Herbertowi w przeżywaniu niderlandzkiego malarstwa tak, jak pomagały mu pejzaże i klimaty Italii przy oglądaniu dzieł dawnych mistrzów włoskich. To jest może jeden z powodów, dla których podróżnik stara się tutaj lepiej zrozumieć obrazy, studiując życiorysy ich autorów6”. Zmiana ta jest rzeczywiście widoczna, nie tylko 4  Idem, Barbarzyńca w ogrodzie, s.35. 5  J. Łukaszewicz, Herbert, Wrocław 2002, s.85. 6  Ibidem.

w treści esejów, lecz także w ich układzie. Barbarzyńca w ogrodzie to głównie kontemplacje dzieł sztuki. Nawet esej poświęcony Pierro Della Francesce, skupia się nie tyle na nim samym, co na jego obrazach. Wyjątek stanowią tu dwa szkice o niechlubnej historii Europy (O albigensach, inkwizytorach i trubadurach oraz Obrona Templariuszy) i jeden opisujący ekonomiczną stronę budowy średniowiecznych katedr (Kamień z katedry). Co innego Martwa natura… Tu akcenty są rozłożone inaczej – górę bierze badanie biografii twórców, mentalności zarówno ludzi żyjących dziś, jak i ich przodków oraz różnego rodzaju kwestie ekonomiczne i społeczne, które dotyczyły XVII-wiecznej Holandii. W tym właśnie, wydanym w 1993 r., zbiorze znacznie bardziej uwydatnia się próba wejścia poety w umysły twórców podziwianych dzieł. To już nie tylko chęć wyobrażenia sobie, jak daną rzecz widzieli ówcześni. To próba zrozumienia, całkowitego wejścia w ich skórę. Stąd tak inne rozłożenie akcentów. Martwa natura to w znacznie większym stopniu niż Barbarzyńca w ogrodzie potrzeba zagłębienia się w odeszły czas, dużo większego współodczuwania z tymi, którzy wtedy żyli. Nic więc dziwnego, że w swych podróżach Herbert chce obcować ze sztuką rzeczywistą, nie zmienioną przez kolejne pokolenia. Z taką, jaką pozostawili po sobie minieni twórcy. Krytykując działania Arthura Evansa na Krecie, pisze: „Obcując z dziełami przeszłości, chcemy mieć pewność, że są autentyczne, że nikt ich nie poprawiał, nikt nie wtrącił się, żeby je upiększyć, udoskonalić, uczynić bardziej zrozumiałymi. Pragniemy sami, bez pomocy pośredników, przerzucić most nad przepaścią czasu, między nami a ludźmi i bogami sprzed tysiącleci. Nie będąc nigdy uduchowionym ponad miarę poszukiwałem zawsze materialnych [podkr. P.B.] śladów”7. Z tych samych względów poeta jest wdzięczny odkrywcom jaskini w Lascaux, za to, że nie zmieniali jej na własną rękę. Te przykłady doskonale ilustrują, jak bardzo zależy Herbertowi na obcowaniu z prawdą i odkryciu rzeczywistości dawnej, niezmienionej ręką współczesnych. Woli on sam wyobrazić sobie pierwotny wygląd miejsc swoich pielgrzymek , niż otrzymać jego namiastkę w postaci czyjejś interpretacji. Przez rzeczy namacalne chce dojść do tego co duchowe, odtworzyć dawne światy. Nie sposób nie dostrzec tu paraleli esejów Herberta z jego poezją, jakże przywiązaną do materii i źródła… W poprzednim akapicie słowo „pielgrzymka” nie było użyte przypadkowo. Wyprawy autora Labiryntu nad morzem najbliższe są właśnie peregrynacjom do najważniejszych miejsc kultury. Są one starannie przygotowane i zaplanowane. Herbert wie, dokąd chce jechać i co chce tam obejrzeć. Czasem także zdarzają się chwile olśnienia, zupełnego zaskoczenia, jak na przykład Martwa natura z wędzidłem – obraz Torrentiusa, który stał się tytułem całego późniejszego zbioru esejów. Do swoich wypraw poeta jest dobrze przygotowany. Często też dokształca się „na miejscu”, korzystając z tego, co może znaleźć w zwiedzanych krajach. Są więc jego podróże również ekspedycjami po wiedzę. „Pierwsza podróż realna po miastach, muzeach i ruinach. Druga – poprzez książki dotyczące widzianych miejsc. Te dwa widzenia, czy dwie metody przeplatają się ze sobą”8 . Dla Herberta nie ma wędrówek jałowych – każda niesie ze sobą nowe doświadczenia, nową wiedzę o świecie i przybliża do kultury ogólnoludzkiej, której pierwsze ślady odnaleźć możemy w jaskiniach Lascaux. Od nich też zaczyna on swe eseistyczne podróże . 7   Z. Herbert, Labirynt nad morzem, Warszawa 2000, s. 29. 8  Z. Herbert, Barbarzyńca... s.5.

53


Stając w mroku pradawnych jaskiń, poeta wie, że nie jest w stanie ich opisać, oddać tego, co widzi, nie jest nawet możny do końca ich zrozumieć. „Zdaję sobie sprawę, że wszelki opis – inwentarz elementów, bezsilny jest wobec tego arcydzieła, które ma tak oślepiającą i oczywistą jedność. Tylko poezja i baśń mają moc błyskawicznego kreowania rzeczy”9 powiada. Nie wybiera jednak Herbert tych form – tym razem pisze esej. Próbuje więc opisać to, co widzi, za pomocą znanych sobie narzędzi – innych dzieł sztuki. Porównuje freski do kobiet z obrazów Modiglianiego, samą jaskinię, by wyjaśnić funkcję, którą pełniła w swoich czasach, do Kaplicy Sykstyńskiej. Wizje zwierząt malarzy różnych epok zestawia z wyobraźnią ornackich artystów. Odkrywa je jednak nie tylko przez znaną sobie sztukę, lecz także przez naukę. Konfrontuje swoje odczucia i domysły ze zdaniem badaczy i szuka u nich odpowiedzi na nurtujące go pytania. Na przykład, próbując zrozumieć scenę , którą określa tajemnicą tajemnic – martwego człowieka w stroju ptaka leżącego przy rannym bizonie – przywołuje interpretacje ojca Breuil’a oraz niemieckiego antropologa Kirchnera. Żadna z nich nie jest jednak dla niego pełna, żadna właściwa. Doszukuje się ukrytego sensu jeszcze głębiej, próbuje je połączyć. I łączy – chce wejść w skórę pierwszych homo sapiens, wyobraża sobie pozbawioną elektryki jaskinię, namalowane zwierzęta, które ożywają w świetle promieni ogniska. Chce zrozumieć widzenie świata swoich przodków. Dlatego też tak przykuwa go wspomniana scena, jedno z pierwszych przedstawień człowieka w sztuce. Pokazuje ono odrębną wizję ludzi i zwierząt, jaką mieli pierwotni. Pisze Herbert: „Bizon jest sugestywny i konkretny. Wyczuwa się nie tylko masę jego ciała, ale patos agonii. Figurka człowieka: wydłużony prostokątny korpus, patyki kończyn – są już szczytem uproszczenia, zaledwie rozpoznawanym znakiem człowieka. Tak jakby malarz ornacki wstydził się swego ciała, tęskniąc za rodziną zwierząt, którą opuścił (…) Przywdziewał chętnie maskę, i to maskę zwierzęcą – jakby chcąc przebłagać za zdradę”10 . Interpretacje polskiego poety zdają się trafne. Powiada bowiem Jean Clottes, wybitny znawca malarstwa prehistorycznego: „(…) nie ma w nich [wizerunkach ludzi – przyp. P.B.] realizmu widocznego w obrazach zwierząt. (…) Może nasi przodkowie czuli się bardzo samotni w świecie rojącym się od zwierząt. Sami musieli uważać się za zwierzęta, «inne» zwierzęta”11. Zarówno więc polski poeta, jak i francuski naukowiec wskazują nam na samotność prehistorycznego człowieka, jego odmienność, niedopasowanie do natury. Jego próbę ponownego odnalezienia się w świecie i poukładania go sobie przez sztukę. Obu nie dziwią także tak liczne przedstawienia zwierząt – wiedzą wszak, że człowiek pierwotny był od nich całkowicie zależny, co pięknie opisuje Herbert, porównując znaczenie wędrówek zwierząt dla pierwszych ludzi do wylewów Nilu, które pozwalały przetrwać Egipcjanom. W eseju twórcy Pana Cogito ciekawym motywem wydaje się zło, które dostrzega on w naszych przodkach. To ono rozpoczyna dzieje człowieka: „Historia ludzkości rozpoczęła się pod gwiazdą Kaina”12 pisze, komentując wymordowanie Neandertalczyków przez homo sapiens. I w innym miejscu: „Tak więc naszym grzechem pierworodnym i naszą siłą jest hipokryzja”13 , co jest obja9   Ibidem, s. 10. 10  Ibidem, s. 14. 11  A. Langaney, J. Clottes i inni, Najpiękniejsza historia człowieka, tłum. Krzysztof Pruski, Warszawa 1999, s. 70. 12   Z. Herbert, Barbarzyńca... s. 9. 13  Ibidem s. 11.

54

śnieniem do polowań na zwierzęta przez wykorzystywanie ich zaufania. Czytając te fragmenty, z jednej strony można by powiedzieć, że to, tak charakterystyczne dla Herberta, opowiadanie się po stronie tych, którzy przegrali. Jednak z drugiej, dostrzec tu można pewną ciągłość ludzkiej egzystencji, którą autor eseju chce podkreślić, a mianowicie fakt, że kilkudziesięciu tysięcy lat zmieniliśmy się jako gatunek bardzo niewiele. I w tym teorie Herberta umacnia Jean Clottes: „(…) potyczki, zbrodnie – czemu nie? Taka jest ludzka natura. Paleolitycznemu człowiekowi nie musiała być obca zazdrość, pożądanie, zwada”14. Na tę ciągłość, tym razem z genetycznego punktu widzenia, wskazuje również inny z autorów Najpiękniejszej historii… – Andre Langaney, przypominając wspólny genetyczny pień i jedną ojczyznę, z której wywodzą się współcześni ludzie15. Na ten aspekt zwraca także uwagę Bohdan Urbankowski. W poświęconej Herbertowi monografii pisze: „(…) Herbert wspomina o wymordowaniu neandertalczyków przez człowieka z Cro Ma-

Chciałoby się jeszcze raz powiedzieć, że zmieniliśmy się bardzo niewiele. Mało kto zrobi to jednak lepiej niż sam Herbert.

gnon, czyli przez naszych przodków reprezentujących gatunek homo sapiens. Fundamentem naszej kultury jest właśnie grzech pierworodny16. Nawet historia Francji to były dzieje gry kultury i barbarzyństwa”. Urbankowski trafia niemal w sedno. Poza jednym – nie tylko dzieje królestwa Franków, ale cała kultura ludzi to u Herberta owa gra między dobrem i złem, życiem i zniszczeniem. W wypowiedzi Urbankowskiego ważny jest jeszcze jeden element – barbarzyństwo. Nie tyle jednak w aspekcie ogólnoludzkim, ile indywidualnym wymiarze Herberta. Bo oto powiedzieliśmy, że to poeta-naukowiec, człowiek oczytany, kontemplujący… Skąd więc porównanie do barbarzyńcy, będące tytułem zbioru esejów? Najlepszą odpowiedź, w moim odczuciu, daje Stanisław Barańczak. Powiada on: „Świat [zachodni – P.B.], z którego jego bohater został wydziedziczony, od którego został oddzielony – rozmaicie rozumianą – „granicą” czy „przepaścią”, stanowi obszar, do którego bohater mimo wszystko rości sobie pewne prawa, do którego tęskni, do któ14  A. Langaney, J.Clottes i inni, op. cit. , s. 71. 15  Ibidem s. 15-49. 16  B. Urbankowski, Poeta eseju, w: tegoż, Poeta czyli człowiek zwielokrotniony. Szkice o Zbigniewie Herbercie, Radom 2004, s. 437.


rego usiłuje pielgrzymować. Jednocześnie ze światem tym wszakże nie może się utożsamiać w pełni i bez trudności: granica okazuje się przegrodą nie do pokonania, wydziedziczenie – faktem nieodwołalnym”17. Nota bene, z sądem tym zgadzał się sam Herbert, dziękując Brańczakowi żartobliwie w jednym z listów: „W szczególności żaba [Herbert – P. B.] jest wdzięczna żeś ją (…) usytuował trafnie między biegunami dziedzictwa i wydziedziczenia”18. Czym są te bieguny? Na czym polega antynomia? Barańczak celnie wskazuje na podchodzenie Herberta – człowieka ze „Wschodu”. Człowieka, który przez historyczne przejścia został niejako oderwany od świata zachodniego i jego dorobku. Nie zmienia to jednak faktu, że ów barbarzyńca, przybysz spoza imperium, życzy sobie powrotu. Czuje, że przecież kultura europejska należy do wszystkich mieszkańców kontynentu, a nawet do całej ludzkości. Na nią miała wpływ, jej wyobraźnię kształtowała. Szczególne miejsce w tym procesie zajmuje jaskinia w Lasscoux – kolebka wszelkiej cywilizacji, do której Herbert chce wrócić. Stąd, jak sądzę, tak wnikliwe badania odwiedzanych miejsc, dążenie do poznania ich od każdej strony – to próby powrotu. Próby, które w esejach zdają się przynosić znacznie więcej powodzenia niż w poezji. Takim właśnie (zakończonym powodzeniem) staraniem jest wyprawa do prehistorycznych jaskiń. Warto wspomnieć, że próba ta jest pierwszą, od której swe eseistyczne podróże zaczyna Herbert. Nie powinno także dziwić to, że drugi w kolejności esej Barbarzyńcy w ogrodzie poświęcony jest Dorom. Poeta zaczyna od źródeł i taka chronologia zdaje się przebijać z jego prac. Czyni tak, gdyż chce odnaleźć czas, gdy nie byliśmy jeszcze podzieleni i stanowiliśmy jedność jako kultura. W Lascaux mu się udaje. Nie tylko przez dokładne studia naukowe, badanie barwników i technik malarskich używanych przez pramalarzy, nie tylko przez opinie innych, lecz także, i chyba przede wszystkim, przez swoją wyobraźnię i uparte dążenie do celu. Wspomniane elementy były tylko cząstkami, które w całość z dorobkiem ludzkości, w tym także ludzkiego malarstwa, połączyła jego wyobraźnia. Wskazując na miejsce naszych przodków w kronikach sztuki, udowadniając, że osiągnęli oni pewne tech-

niki malarskie znacznie wcześniej niż artyści współcześni, pokazuje nam Herbert, ile czerpiemy od praprzodków. Ci zaś są traktowani na równi z nami. W tym eseju pierwsi homo sapiens to nie niedorozwinięci dzicy, lecz ludzie tacy jak my – pełni pasji, religijni, szukający swego miejsca w świecie, podatni na pokusy… Chciałoby się jeszcze raz powiedzieć, że zmieniliśmy się bardzo niewiele. Mało kto zrobi to jednak lepiej niż sam Herbert. Oddajmy mu więc ostatnie słowa: „Wracałem z Lascaux tą samą drogą jaką przybyłem. Mimo że spojrzałem, jak to się mówi, w przepaść historii, nie miałem wcale uczucia, że wracam z innego świata. Nigdy jeszcze nie utwierdziłem się mocniej w kojącej pewności: jestem obywatelem Ziemi, dziedzicem nie tylko Greków i Rzymian, ale prawie nieskończoności. To jest właśnie ludzka duma i wyzwanie rzucone obszarom nieba, przestrzeni i czasu. „Biedne ciała, które mijacie bez śladu, niech ludzkość będzie dla was nicością; słabe ręce wydobywają z ziemi noszącej ślady ornackiej półbestii i ślady zagłady królestw – obrazy, które budząc obojętność czy zrozumienie jednako świadczą o waszej godności. Żadna wielkość nie da się oddzielić od tego, co ją powstrzymuje. Reszta to uległe i bezrozumne owady”19.

17  S. Barańczak, Uciekinier z Utopii. O poezji Zbigniewa Herberta, Warszawa 2001, s. 51. 18  Z. Herbert, S. Barańczak, Korespondencja (1972-1996), Warszawa 2005, s. 14. 19

55

Zbigniew Herbert, Barbarzyńca w ogrodzie, Warszawa 2004, s. 19–20.


Krótko i złośliwie o rowerzystach

P

roszę sobie wyobrazić – idę ulicami Wrocławia z kolegą, mym autobusowym Interwałem, gdy nagle przy przejściu dla pieszych zapala się nam światło czerwone. „Lecimy? –pytam kompana, na co on mi – czekaj bo zerówka jedzie, co spuentowałem wzniośle brzmiącym frazesem: z zerem nie ma żartów”. Światła jednak przeskoczyły, błysnęło zielenią i już zbieram do marszu, kiedy to Interwał za rękaw mnie łapie z uwagą na ustach: „uważaj jedynka jedzie”, którą to uwagą nieszczególnie poruszony odpowiadam: „na zielonym to mi może skoczyć” i już dumny stawiam krok pierwszy na torowisku, już pewny siebie do przodu brnę i pewnie bym tak wkroczył prosto pod koła, gdyby kolega mój nie rzekł: „z jego gabarytami to każdemu może skoczyć”. Przyznam bez bicia poruszyło mnie to i do myślenia skłoniło, do tego stopnia, że przez mózg mój przebiegło stwierdzenie, iż ten Interwał to głupi nie jest. Bo oto wchodząc na jezdnię, opuszczam swe naturalne środowisko i jedną z lichszych istot się staję, sytuując się w szeregu, co prawda przed kotami i gołębiami, ale na pewno za samochodami i autobusami, że o tramwajach nie wspomnę. Jakoś to jednak wytrzymuję – wszak wystarczy pokonać te kilka metrów i znowu wracam na chodnik, więc na tę przestrzeń, gdzie wininem być jeśli nie panem i liderem łańcucha pokarmowego, to przynajmniej sytuować się w jego górnych rejonach. Tymczasem nic z tego, bo na teren mój, ten obszar uznany za miejsce, w którym się chodzi (podkreślam etymologie rzeczownika „chodnik”), wdzierają się niecni barbarzyńcy, w powszechnej opinii nazwani rowerzystami. Ci to, którzy w razie braku ścieżki rowerowej zobowiązani są poruszać się po jezdni, bezprawnie i bezczelnie łamią granicę, naruszając autonomię naszą – ludzi spacerujących. Nie dziwota

Paweł Bernacki

Fot. Joanna Figarska

to – wiadomo powszechnie, że lepiej stać wyżej, niż niżej, być raczej drapieżcą niźli ofiarą. Tak więc z dróg, gdzie są jedynie słabeuszami, tymi niemającymi szans w starciu z samochodami, gdzie są bez przerwy wyprzedzani, napastowani dźwiękiem klaksonów i złośliwymi uwagami kierowców, uciekają tchórzliwie na nasze deptaki (tak, tak deptaki, a więc przestrzenie, gdzie się depta), a tam to już hulaj duszo piekła nie ma. Tam to oni są najwięksi i najszybsi. Awansują w hierarchii, łechtają swoją próżność i jest im dobrze, mimo iż najeźdźcami są, gwałcicielami praw przechodnia spod bloku. Cóż zaś ów przechodzień może zrobić? „Cóż teraz szary człowieku?” zacytować można by Falladę. Zostałeś przechodniu zdegradowany, drapieżcy wdarli się na twój teren i panoszą się po nim bezkarnie, a ty nawet sprzeciwić się nie możesz – wszak mają gabaryty największe na chodniku, a jako rzecze Interwał: „Z takimi gabarytami, to mogą skoczyć każdemu…” Narzucają więc swój porządek i jeżdżą, jeżdżą, jeżdżą. Rozpychają się po przystankach, taranują staruszki, pchają na pasy, nie

56

racząc nawet zsiąść z roweru… Wpadają na miłośników spacerów nabijając im siniaki. W końcu mają odpowiednie ku temu gabaryty, a jak mawia Interwał: „Z takimi gabarytami to każdemu mogą skoczyć. I pozostaje nam tylko z żalem westchnąć: gdyby istniała gdzieś karta praw przechodnia spod bloku, której nie gwałcilici inni my, ci z gruzów wznoszący mocarstwa…” Gdyby tylko istniała…. Gdyby nie była raz po raz gwałcona… Wszak, ja praw rowerzysty nie gwałcę i nie wchodzę na jego ścieżki. Niech on uszanuje moje. I tym o to patetycznym i płaczliwym zdankiem tekst niniejszy kończę. Koniec imprezy.


Snatch Rebirth

W

swoim ostatnim felietonie mój szanowny redakcyjny kolega, Marcin Pluskota, zarysował pełen pesymizmu, marazmu i beznadziei obraz współczesnego inteligenta na skraju wejścia w dorosłość. Ileż w tym tekście wylał żalu, rozpaczy, jadu i frustracji na swoją beztroską młodość, utożsamianą – nieco groteskowo – ze skrzydlatym jednorożcem. Wprawdzie na łamach tego samego „Kontrastu” i ja gorzkich słów nie szczędziłem – głównie konstruktowi Polaków – ale to, co napisał Marcin, dotknęło mnie do żywego i w żadnym razie zgodzić się z tym nie mogę. Przede wszystkim dlatego, że skrzydlate były nie jednorożce, a pegazy. Ale nie tylko. Piszesz kolego Marcinie o nieoczekiwanej i nieco niepożądanej konieczności ostatecznego utracenia stanu dziecięctwa własnego na rzecz nieuchronnej, szarej, brutalnej, smutnej, orwellowskiej i kafkowskiej przyszłości trybika w maszynie zwanej społeczeństwem. Piszesz o tym z emfazą, ale emfazą skrajnie pesymistyczną, rozżaloną i zawiedzioną, jakby lękającą się nie tylko przejścia z jednego stanu w drugi, ale i samą przejściowością, faktem ewolucji poczytywanym za rewolucyjną transformację, po której kokon opada, a ze środka wyłania się stara i otumaniona światłem ćma. Przemawia przez Ciebie lęk przed utratą tożsamości, którą przez okres młodości sukcesywnie kultywowałeś, a jednocześnie przygniata Cię nieuchronna dziejowa konieczność restrukturyzacji własnego ja, przetopienia piasku w szkło na klepsydry, wsłuchiwania się w hipnotyczny tupot setek tysięcy goniących się szczurów. Naraz jednak spoglądasz z pewną obojętnością na to wszystko, co było (i jest) za Tobą, zanurzasz się w swoim rozczarowanym jestestwie i mam wrażenie, że odczuwasz jakąś przewrotną satysfakcję z tego, jak bardzo możesz zgnieść swoje niebyłe już niemal dziecięctwo. Tymczasem otworzyli nowy „Przekręt”. W innym miejscu, z nieco inną obsługą, tro-

Michał Wolski chę innymi meblami, odrobinę zmienionym klimatem, jedynie podobnymi bywalcami. Czy to ten sam „Przekręt”, który żegnaliśmy przed rokiem i w którym wszyscy spędziliśmy setki tysięcy godzin na dyskusjach o życiu i świecie? Nie. „Przekręt” się zmienił, tak jak i my się zmieniliśmy. Tak jak wszystko wokół się zmieniło. Zmiana jest immanentną cechą życia. Możemy istnieć tylko dlatego, że postrzegamy zmiany wokół siebie – to znany od dawna fakt psychologiczny. Problem zaczyna się, gdy zmiany są zbyt skokowe; zaburzają one wtedy ciągłość naszego postrzegania, naszą percepcję, a co za tym idzie – nasze istnienie. Tak więc „Przekręt”, jego bywalcy, klimat i meble... to wszystko się zmieniło, ale cały czas pamięta swoje poprzednie inkarnacje. Jest ich bezpośrednim przedłużeniem. Zachowało to, co kluczowe – tożsamość. A Ty zapomniałeś, kim jesteś, kolego Marcinie. Oczekujesz z przerażeniem, ale i niecierpliwością swojego nowego „ja”, gotów z bólem – ale bólem wynikającym z odczuwania perwersyjnej przyjemności – pogrzebać „ja”, którym byłeś. Nigdzie w tym nie ma obecnego Marcina, nie ma ciągłości. Nie ma tożsamości. A nie wiedząc, kim jesteśmy, jak możemy oczekiwać, że kimś będziemy? „Przekręt” odrobinę się zmienił, ale tylko z korzyścią dla siebie samego. I to stanowi najlepszy dowód – a może nawet i znak – że konstruktywna zmiana jest możliwa. Nigdy jednak nie może się ona odbywać kosztem własnej tożsamości. Z popiołów zamiast feniksa nie może powstawać dziobak. Ani jeden, ani drugi nie byłby pewnie uszczęśliwiony taką transmutacją. A tak, odrodzony feniks jest – cały czas pozostajemy w analogii do „Przekrętu” – większy, wspanialszy i nie musi przejmować się dziobakami. Zostawmy na chwilę „Przekręt” i wróćmy do Ciebie. Zapominając kim jesteś, zapomniałeś również o swoich przywilejach i obowiązkach jako humanisty. Oczekujesz wtopienia się w komercyjną i konsumpcyjną masę, nie wierząc, że może Cię czekać cokolwiek innego. Tymczasem nie po to walczyłeś przez cały okres studiów, budując wła-

57

sną indywidualność, własną kreatywność i własny wachlarz przeżyć, żeby teraz z tego rezygnować. Z tego, co de facto konstytuuje Ciebie. Jako humanista, jesteś istotą kumulującą przeżycia i doświadczenia, zdolną wykorzystać je do stworzenia (nie znalezienia – stworzenia) swojego miejsca w społeczeństwie. Ale do tego trzeba wiedzieć, kim się jest i co się może zrobić. Trzeba czuć związek z sobą samym, zarówno tym byłym, jak i tym następnym. Zmiana swojego jestestwa winna się odbywać po linii ciągłej i być stałą reminiscencją jego poprzednich inkarnacji, mówiąc obrazowo – musi odbywać się po spirali. Nie po okręgu, bo nie ma powrotu do tego, co już było, ale po spirali właśnie, bo tylko taka zmiana może być harmonijna, konstruktywna i – co najważniejsze – progresywna. Oczywiście, nie jest to proste. Wymaga wiele wysiłku, pogodzenia się z tym, kim się było i co się robiło, a to nigdy nie jest łatwe. Nade wszystko jednak potrzebna jest wiara, że zmiana przynieść może progres. A co najbardziej symptomatyczne, pomyliłeś jednorożca z pegazem, kolego Marcinie. Chciałeś zabić w sobie swoje dziecięctwo, ale co rusz masakrujesz efemerydę, która Twoim dziecięctwem nie jest. Wierzę więc, że jest jeszcze dla Ciebie nadzieja; gdzieś nieopodal pasie się Twój prawdziwy jednorożec, przeznaczony tylko i wyłącznie dla Ciebie. Zdążył trochę urosnąć, kiedy Ty wskutek potwornego nieporozumienia dosiadałeś pegaza (a pewnie pamiętasz z mitologii, że kto dosiada pegaza – nie kończy najlepiej). Pewnie wkrótce nabierze więcej masy i stanie się dostojnym rumakiem, zdolnym biegać na większe dystanse i pokonywać większe przeszkody. Jedyne, co musisz zrobić, to go odnaleźć. Może to stanowić pewne wyzwanie, ale w końcu Ci się uda – wszak on doskonale Cię pamięta.


W moim przekonaniu...

O Europejskim Kongresie Kultury

W

2009 r. odbył się w Krakowie Kongres Kultury Polskiej, w dwudziestolecie transformacji ustrojowej dyskutowano o kondycji polskiej kultury, jej perspektywach i zmianach. Rezultatem było ukonstytuowanie się Ruchu Obywateli Kultury, który wywalczył Pakt dla Kultury. Wydaje się, iż spojrzenie wstecz w przypadku polskości w każdym wymiarze wychodzi nam na dobre, możemy pochwalić się tym, co udało się zbudować, dokonać kontestacji, przejrzeć kalendarium porażek, aby z uniesieniem móc spoglądać w świetlaną przyszłość. Ta przyszłość nastąpiła, w tym roku doczekaliśmy się we Wrocławiu Europejskiego Kongresu Kultury, wielkiej fety na cześć kultury szeroko pojętej. Na kongresie było rzeczywiście dużo kultury, nie zabrakło też festiwalowej atmosfery spod znaku sztucznych ogni i gratulowania sobie spektakularnego sukcesu, jakim może teraz szczycić się NINA, czyli Narodowy Instytut Audiowizualny, sprawujący pieczę nad organizacją. Wielkie postaci: Brian Eno, Andrzej Wajda, Krzysztof Wodiczko, Krzysztof Penderecki, Aphex Twin, Thierry Geoffroy, Zygmunt Bauman, Lupa, Greenwood zagościły w programie kongresu, okraszając go splendorem, jaki rzadko spotyka się w takim nasyceniu o jednym czasie, w jednym miejscu. Andrzej Stasiuk na pytanie o to, czy Warszawa jest miastem prowincjonalnym, odpowiedział: „W swoim przekonaniu pewnie nie. Jeśli jednak spojrzeć na nią szerzej, na jej ograniczenia, śmieszności, wtórność wobec innych światów, jest prowincją na maksa”1. Przytaczam te słowa nie po to, aby leczyć kompleksy Wrocławia w stosunku do stolicy, ale dlatego, że podczas kongresu towarzyszyło mi nieustannie poczucie niedosytu 1  Ł. Klinke, M. Meller, P. Szygalski, Andrzej Stasiuk, Rozmowa z Andrzejem Stasiukiem, „Playboy” nr 10, 2004, dostępny na: http://wywiadowcy.pl/andrzej-stasiuk.

Magdalena Zięba i ogromnej dawki... adrenaliny, podnoszonej systematycznie nie przez rozbłyskujące na niebie kolorowe światełka, ale przez tajemniczy chaos, jaki wkradał się tu i ówdzie. Do Hali Stulecia i całego kompleksu, wybudowanego w latach świetności niemieckiego modernizmu, przybyłam z Wielkiej Brytanii, gdzie miałam okazję uczestniczyć w „małym” festiwalu muzycznym, nieopodal Salisbury, End of The Road Festival. I może właśnie ta perspektywa, z której obserwowałam wydarzenia kongresowe, stała się moim przekleństwem, bo mały, jak mały, ale świetnie zorganizowany festiwal, gdzie można było spotkać dziwaków różnej maści, wydał mi się o wiele ciekawszy do nastroszonego medialnie (i mentalnie) EKK. Ktoś mi zarzuci, że porównywanie dwóch zupełnie różnych imprez, w krajach o tak odbiegającym od siebie poziomie rozwoju gospodarczego i kulturalnego, jest nieuprawnione i bez sensu. A ja się pytam – dlaczego nie? Skoro aspirujemy do bycia europejskimi, odważmy się na świadomą krytykę naszych poczynań na arenie międzynarodowej. Poza tym, nie rwę się do roli mentorki, która pojechała zabawić się na brytyjskim festiwalu, a potem wraca do Polski i mówi „hello!”, zamiast „hejka!”. Mogę sobie myśleć, co chcę, w przeciwieństwie do mediów ogólnopolskich patronujących kongresowi, gdzie krytyka była naprawdę umiarkowana, a słowa uwielbienia i radości powszechne. W czwartek, w dzień otwarcia kongresu, otwierałam wystawę Wojtka Kielara, w Galerii CK Agora, ominęła mnie więc ceremonia powitania oraz wykład Baumana, czego szczerze żałuję. Wernisaż się udał, po czym w podskokach przemierzyliśmy Most Milenijny, aby trafić do znanej tylko wtajemniczonym oazy artystycznej w fabryce na zajezdni tramwajowej. Było magicznie, luzacko i artystycznie, z dużym marginesem na indywidualizm. Kiedy pojawiłam się więc w namiocie wolontariuszy (tak, tak, również i ja byłam „wolontariuszką”), ostoi bezinteresownego

58

postanowienia niesienia pomocy wszędzie i o każdej porze, poczułam się niczym wtłoczona w machinę zuniwersalizowanego społeczeństwa. I niestety, ta uniwersalizacja nie miała nic wspólnego z pozytywnym odniesieniem do siebie i świata. W mig dopadłam Figę i razem przebrnęłyśmy przez trzy dni wolontariatu, odziane niczym kurczaki w żółte koszulki, zjadające dzielnie codzienną porcję przesolonego gulaszu na obiad. Pamiętam niesamowity koncert Pendereckiego i Aphex Twina, w którym ludzka ręka i maszyneria zgrały się w wirtuozerii kreowania muzyki, pamiętam też tłumy wychodzące z koncertu przed czasem, co mijało się z etykietą kulturalności kongresu. Zapamiętałam matki uczące chodzić swoich synków w performance Romana Ondáka w wystawie 10x10, a także instalację Mirosława Bałki – Wege zur Behandlung von Schmerzen, w Pawilonie Czterech Kopuł oraz akcję Oskara Dawickiego – Zły Smak, kiedy to zaprosił widzów do próbowania swoich wyrobów kulinarnych opartych na rozbieżności smaku i wyglądu. Zapamiętałam też Czytelnię, gdzie instalacje artystyczne przeplatały się z masą pięknie wydanych książek. Poza tym – okropne zachowanie ludzi, napierających na mnie w kolejce na film Wendersa, Pina, stroszących piórka młodych, którym udało się wbić na kongres i z tego powodu czuli się bardzo cool, awarię kanalizacji w Emergency Room, który był dzięki temu jeszcze bardziej „emergency”, fiasko poduszkowej instalacji, bo miała się unieść w powietrze, a z plaśnięciem opadła na ziemię... Suma sumarum, bilans wychodzi dodatnio, ale czy nie mogło być lepiej? Lepiej, czyli właściwie może bardziej „kulturalnie”? Podczas krążenia po wszystkich miejscach zainfekowanych kongresem, ciągle pojawiał się w mojej głowie rym „wiejsko-europejsko” i chyba wyraża on najpełniej moje emocje z nim związane. Ciekawe tylko, czy pojawi się jakieś echo EKK, coś, co byłoby może kontynuacją debaty nad kulturą, o ile w ogóle taka jest jeszcze możliwa.


Przełamanie

N

ie mogłem się ruszyć. Byłem bezbronny i sparaliżowany. Konkretnie: stałem w sklepie „Dyduś” i chciałem coś kupić. Pani ekspedientka krzątała się po swojej stronie lady, przesuwała nabiał, przestawiała kartony z ryżem, etc., a ja stałem pierwszy w kolejce. Nie mogłem jednak dokonać transakcji. I nie chodzi o to, że nie miałem pieniędzy. Zawsze, możecie spytać moich kolegów i koleżanki, na wieczornym piciu staram się płacić banknotem, zostawiając drobne na przysłowiowe już „bułeczki na rano”. To była właśnie ta sytuacja, w „Dydusiu” zakupić chciałem pieczywo na śniadanie. Ale nie mogłem. Konwencja miała mnie na swej łasce. Dopiero po jakiejś chwili, kiedy nabiał stał w lodówce w równych szeregach, jaśnie ekspedientka obróciła się, spojrzała na mnie i zapytała: – Co podać? – Dwie wrocławskie proszę – odpowiedziałem z ulgą. Pomyślałem, że to jest takie dziwne. Dlaczego nie wołałem na tą panią? Dlaczego po prostu sobie stałem? Druga sytuacja wyglądała tak: z powodów zawodowych musiałem się udać do pewnego lokalu. Prowadziły do niego schody. Już na miejscu okazało się, że jest on zamknięty. Sprecyzujmy: nie paliły się w nim światła, ale drzwi były otwarte. Dlatego stałem tak na granicy ciemności i starałem się dojrzeć, czy ktoś tam może jest. W przestrzeń rzuciłem sondujące „dzień dobry”. Cisza. Bez odpowiedzi, bez zwrotnego „dzień dobry”, jak bez „co podać?” w sklepie, nie mogłem już zrobić nic. Bo właściwie co? Wszystkie możliwości w tej sytuacji wyglądały tak strasznie mało adekwatnie. Gdybym w sklepie krzyknął: „pani niech zostawi ten nabiał i bułki mi da!”, to od razu byłoby, żem cham, prostak i „jak go matka wychowała?!”. Tutaj byłbym intruzem albo nawet złodziejem. I zgodzę się, że może mam coś z chama i prostaka, ale

Marcin Pluskota złodziejem nie jestem i dlatego właśnie nic nie załatwiłem w owym lokalu. Konwencja załatwia za nas mnóstwo spraw, dlatego w jakimś stopniu jest pożyteczna. Nie wyobrażam sobie sytuacji, w której po przebudzeniu otaczałby mnie chaos. Usiadłbym na łóżku (które także jest pochodną konwencji albo konwencja jest pochodną łóżka, i które w chaosie mogło by nie istnieć) i nie zrobiłbym nic. Nieskończona ilość możliwości paraliżowałaby moje ruchy w takim samym stopniu, jak określona sytuacja, którą do przodu posuwają konkretne gesty czy słowa. Kiedyś z takim jednym piłem. Dobry kolega z niego, chociaż anarchista. Tłumaczyłem mu, że anarchia nie istnieje, że to bzdura, że brak zasad to i tak zasady, że jest podległy chociażby spodniom i majtkom. A on się zbulwersował, chwycił telefon, wydzwaniać zaczął do jakichś ludzi, dawał mi ich do telefonu. Ja, pijany jak bela, obcych zacząłem przekonywać, że są ciemiężeni przez własną bieliznę. Wieczór nie skończył się dobrze. Teraz jednak pomyślałem sobie, że może kolega miał trochę racji. Reprezentował postawę aktywną, nakierowaną na wyczyn, działanie. Konwencja właśnie w tej kwestii blokuje nas i rozpieszcza. Jest przecież taka wygodna. Na powitanie: „cześć”, odhaczyć, sprawa załatwiona. Żegnamy się: „na razie”, odhaczyć, sprawa załatwiona. Komuś jest smutno: „nie martw się” pocieszamy, odhaczyć, sprawa załatwiona. Mam oczywiście nadzieję, że zwłaszcza w ostatnim przypadku słowa takie nie bywają obłudne. Przyznam jednak, że sam wielokrotnie złapałem się na sytuacji, w której wieść o jakimś wypadku czy krwawym morderstwie podsumowywałem – „to straszne”. A było to słowo suche, nieszczere i właśnie – konwencjonalne. Wielki pisarz Gombrowicz, wytrawny znawca podskórnych mechanizmów, w opowiadaniu Bankiet nakreśla patologiczny związek między królem Gnulo a jego

59

poddanymi. Perfidny monarcha dwoi się i troi żeby się „odkrólowić”. Podwładni, świadomi zasady „króla”, robią wszystko by mu w tym przeszkodzić. Stawka jest wysoka – względem króla definiuje się cały dwór, cała reszta. Poddani robią straszne rzeczy, ku jego ohydnej uciesze, żeby zachować króla. Jest to bardzo smutne opowiadanie. Dlatego uważam, że straszne są osoby, które majstrują przy konwencji. Świadomie dobierają środki i gesty, fałszują się. I my, biedna widownia, ten wizerunek kupujemy. Zawsze trzeba coś wiedzieć o innych, dlatego z braku konkretniejszych danych, wyciągamy wnioski z powierzchowności. W ten sposób do zagrody przedarł się pewno niejeden wilk. Raz na jakiś czas zastanawiam się, czy można konwencji uciec? Tak naiwnie się zastanawiam. Ostatnio bardziej interesuje mnie jednak odpowiedź na pytanie: po co właściwie uciekać? Ewentualnie: czy jest coś do czego możemy uciec? Odpowiedzi na oba pytania nie znam. Czy naprawdę rozpatrywana sprawa przynależy do porządku opartego na dychotomii: chaos – porządek? Czyli patrząc na ów podział i mając na uwadze powtarzany (w tym przez niżej podpisanego), z mantryczną wręcz lubością, frazes „konwencja cię więzi” – wolność nierozerwalnie wiąże się chaosem? Kurcze, nie mam pojęcia. Jest to dość bezużyteczna wiedza, która do niczego nie prowadzi. Cały ten tekst tego dowodzi. Jest konwencjonalną wypowiedzią na temat konwencji. Nic w nim nowego, niemniej powstał. Na sam koniec postaram się jednak wysilić, i przełamać to i owo. Koniec.


Street Photo Fot. Magda Oczadły


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.