Kontrast marzec 2015

Page 1


preview

4

Co warto zobaczyć, czego posłuchać i gdzie się wybrać? Co ominąć z daleka? publicystyka

8 12

Teatr jest rdzeniem, sercem

Rozmowa z Kubą Tabiszem

Zuzanna Sala

Kosztowna bajka?

Ślub to ogromne przedsięwzięcie, wymagające czasu, wysiłku i niosące za sobą spore koszty. Słowo „tak” to inwestycja w przyszłość, która otwiera nowy etap życia i trwale zmienia naszą codzienność. Najpierw jednak pochłania ogromną ilość pieniędzy, pozbawiając racjonalności w konsumowaniu i dościganiu hollywoodzkich ideałów.

14

Marketing szeptany w sieci

16

Aleksandra Drabina

Konsumenci są coraz bardziej świadomi technik manipulacyjnych, które wykorzystuje się w reklamach. Dlatego często najbardziej wiarygodne opinie na temat produktu pochodzą od osób, które już z niego korzystały.

Monika Ulińska

Wirtualne swatki

Dzisiaj najważniejsze jest dla nas skończenie szkół i zrobienie kariery. Niestety kiedy w końcu zrealizujemy swoje ambicje, często okazuje się, że wokół nie ma wolnych osób. Jednak nie ma sytuacji bez wyjścia – cyberprzestrzeń pozwala na znalezienie partnera w każdym wieku.

Krystyna Darowska

fotoplastykon

19

raz wymyślając melodię, którą z dumą demonstrowałem któremuś z rodziców. Niestety większość tych recitali kończyła się oznajmieniem mi, że już to wcześniej gdzieś słyszeli.

29

Transgresje, czyli kto, gdzie i kiedy dyskutuje o literaturze

Zuzanna Sala

Wojciech Szczerek

Antologia z Międzynarodowego Festiwalu Opowiadania przekroczyła nie tylko językowe czy kulturowe bariery, stając się punktem zderzenia różnych sposobów patrzenia na świat czy na tekst, ale także rozwinięciem niedomkniętego pytania o rolę twórcy we współczesnym świecie.

film

32

Barabáš z kamerą o ludziach i obłokach

Mateusz Żebrowski

36

Filmy realizuje od niemal 30 lat. Poza Europą kręcił między innymi w Nowej Gwinei, na Syberii oraz na Antarktydzie. Niezależnie od tego, gdzie decyduje się realizować swoje obrazy – w wysokich górach, lesie tropikalnym, jaskini – zawsze to siebie w pierwszej kolejności naraża na niebezpieczeństwo.

Statek serialowych miłości

Tegoroczne walentynki powoli zacierają się w pamięci, miłość jest jednak w powietrzu nieustannie, szczególnie w świecie seriali, a pytanie: „Będą razem czy nie?” spędza sen z powiek niejednemu widzowi.

Karolina Kopcińska

recenzje

38

Anatomia zła; Górny Śląsk w odcieniach sepii; Feminizm. Po polsku; Paryskie piosenki; Strzał kosmiczny we śnie; Asia Argento w machinie empatii; Miej wątpliwość

Jakub Łakomy felietony

kultura

22

26

Martwe domy

Po raz pierwszy widziałam go na fotografii, ale nie wiedziałam jeszcze wtedy, że to on. [...] Nie pamiętam, żeby w jakiś sposób mnie wtedy zainteresował, prześlizgnęłam wzrokiem po kilku innych ilustracjach przedstawiających elewacje oraz ogród, po czym skierowałam swoje myśli na inne tory. Dom, który zobaczyłam, był martwy.

Katarzyna Rutowska Ctrl + C-Dur

Moje najwcześniejsze muzyczne wspomnienie to gdy jako kilkulatek maltretowałem domowe pianino. Będąc dzieckiem bezkompromisowym, dokonywałem coraz śmielszych odkryć, raz po

46

Filip Zawada, Michał Wolski, Marcin Pluskota

street

48

Jakub Kamiński

„KONTRAST” MIESIĘCZNIK Gajowicka 119/12, 53-421 Wrocław

WYDAWCA Stowarzyszenie Młodych Twórców „Kontrast” ul. Romualda Traugutta 147/14, 50-149 Wrocław

E-MAIL kontrast.wroclaw@gmail.com redakcja@kontrast-wroclaw.pl

WEB http://www.kontrast-wroclaw.pl/

REDAKTOR NACZELNA Joanna Figarska ZASTĘPCA Ewa Fita REDAKCJA Agnieszka Barczyk, Zuzanna Bućko, Adam Cybulski, Krystyna Darowska, Aleksandra Drabina, Aleksander Jastrzębski, Karolina Kopcińska, Elżbieta Pietluch, Marcin Pluskota, Mateusz Stańczyk, Monika Stopczyk, Marta Szczepaniak, Wojciech Szczerek, Monika Ulińska, Mateusz Węgrzyn, Michał Wolski, Filip Zawada, Magdalena Zięba FOTOREDAKCJA Bartek Babicz, Katarzyna Domżalska, Maciej Margielski, Patryk Rogiński KOREKTA Iwona Brzezowska, Joanna Kochel, Monika Mielcarek, Anna Momot, Andrea Marx, Monika Osiowa, Karolina Słabolepsza, Weronika Szkwarek, Katarzyna Szlapińska, Dorota Toman GRAFIKA Katarzyna Domżalska, Dawid Janosz, Joanna Krajewska, Marta Kubiczek, Ewa Rogalska, Róża Szczucka, Wojtek Świerdzewski DTP Patrycja Wojkowska


A TY ILE DECYZJI JUŻ DZISIAJ PODJĄŁEŚ? Joanna Figarska

C

zym się zająć teraz? Obejrzeć ten film? Przeczytać książkę… ale którą? Polecaną w reklamie czy przez przyjaciół? Co zrobić w weekend? Które warsztaty wybrać?” – z pytaniami tego typu mierzymy się każdego „ dnia. Często jednak jest tak, że mnogość podejmowanych decyzji narzuca tempo, któremu trudno sprostać. Mając do wyboru tyle opcji, otrzymując wciąż nowe bodźce, chcemy chwycić się wszystkiego… bo skoro film, to dlaczego nie teatr i warsztaty literackie i do tego od razu fotograficzne. Są jednak osoby doskonale potrafiące odnaleźć się w codziennym tyglu nagłych decyzji, w migoczącej z ekranów rzeczywistości, wpychającej nam co rusz kolejne świetne okazje i bezpłatne kursy. Jedną z nich jest Kuba Tabisz, który w swoim zawodowym życiu opanował płynne przechodzenie z jednego projektu do drugiego, zajmując się sztuką

w najciekawszych jej aspektach. O swojej pracy opowiada Zuzannie Sali. Życie zawodowe życiem zawodowym, ale równie istotne jest tempo w podejmowaniu decyzji mających ścisły związek z wyborem „uczuciowej drogi życiowej”. Czy w tej kwestii da się znaleźć złoty środek? W numerze można przeczytać dwa artykuły związane z tym pytaniem. W jednym z nich Aleksandra Drabina opisuje sprawy organizacji ślubu i wesela, zwracając uwagę na coraz misterniej przygotowywaną oprawę, pochłaniającą coraz większe koszty. W drugim Krystyna Darowska porusza temat „wirtualnych swatek”, cieszących się sporą popularnością, szczególnie wśród osób w dojrzałym wieku. Nasza codzienność coraz bardziej przypomina kalejdoskop, w którym obrazy zmieniają się szybciej i szybciej. Może czasami warto zamknąć oczy, by zbyt mocno nie zakręciło nam się w głowach.

ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

3


preview film

W poszukiwaniu odkupienia

B

yły agent sił specjalnych, cierpiący z powodu stresu pourazowego, przemierza Europę, próbując oczyścić swe zszargane imię. Wszystko to w imię miłości, bohater pragnie bowiem zjednoczyć się z ukochaną. Fabuła The Gunman: Odkupienie nie brzmi może zbyt oryginalnie, za to obsada prezentuje się więcej niż dobrze, gdyż producentom udało się zaangażować trójkę aktorów znanych z odgrywania silnych osobowościowo postaci. W roli głównego bohatera,

Walka w imię prawdy

S

ystem w reżyserii Daniela Espinosy jest adaptacją powieści opowiadającej historię okrytego niesławą oficera służby bezpieczeństwa, który angażuje się w śledztwo w sprawie brutalnych morderstw dzieci. Rolę główną powierzono ostatnio nadzwyczaj rozchwytywanemu Tomowi Hardy’emu. U jego boku pojawią się Noomi Rapace, Gary Oldman, Vincent Cassel, a także, w niewielkiej roli, Agnieszka Grochowska. Niewykluczone, że film będzie pierwszym z serii, książkowy pierwowzór jest bowiem początkiem trylogii, przetłumaczonej na ponad 30 języków. Polska premiera filmu już 17 kwietnia. Fot. materiały prasowe

Jacka Terriera, występuje Sean Penn, a kroku dotrzymują mu Javier Bardem oraz Idris Elba, znany chociażby z brytyjskiego serialu Luther. Nad reżyserią filmu czuwał Pierre Morel, specjalista od wartkiej akcji (odpowiedzialny między innymi za Uprowadzoną z Liamem Neesonem). Film, który wchodzi na ekrany polskich kin 24 kwietnia, jest adaptacją powieści The Prone Gunman autorstwa Jeana-Patricka Manchette, francuskiego eksperta od brutalnych kryminałów.

Jeśli wejdziesz między wrony…

N

agrodzone Grand Prix Międzynarodowego Tygodnia Krytyki na Festiwalu Filmowym w Cannes Plemię skupia się na losach Siergieja, który dostaje się do szkoły z internatem dla głuchoniemych, gdzie przestępcze rządy sprawuje tytułowe Plemię. Bohater próbuje odnaleźć swoje miejsce w hierarchii, co okazuje się tym trudniejsze, że zakochuje się w dziewczynie, której jest stręczycielem. Warto wiedzieć, że w filmie, chwalonym za bezkompromisowość i odwagę, nie pada ani jedno słowo – wszystkie dialogi prowadzone są w języku migowym. O tym, czy liczne pochwały są słuszne, można będzie przekonać się 24 kwietnia.

Z namiętności w grzech

P

oprzedni film fabularny Petera Bogdanovicha,  Zakazana namiętność, miał swoją premierę kinową w 2001 roku. Wielbiciele twórczości tego reżysera mogą się jednak zacząć cieszyć, gdyż powraca on na ekrany z nową produkcją. Dziewczyna warta grzechu to komedia przedstawiająca perypetie żonatego reżysera, który zakochuje się w aktorce o dwuznacznej przeszłości i postanawia pchnąć jej karierę do przodu. Gościnnie w filmie pojawia się Quentin Tarantino. Premiera 10 kwietnia. Red. Karolina Kopcińska


preview muzyka

Afrodeezia

M

arcus Miller – multiinstrumentalista i kompozytor z nagrodą Grammy na koncie – już 17 marca wyda swój pierwszy album pod szyldem legendarnego wydawnictwa Blue Note Records. Afrodeezia jest efektem inspiracji uczestnictwem Millera w programie UNESCO Artists For Peace. Płyta była nagrywana w różnych częściach globu, między innymi w Maroku i Nowym Orleanie. Krążek uświetnią swoją obecnością liczni goście, wśród których znaleźli się chociażby Lalah Hataway, Robert Glasper czy Cory Henry.

Wild Man Dance

L

egendarny saksofonista jazzowy i kompozytor Charles Lloyd po 30 latach wraca pod skrzydła Blue Note Records. 14 kwietnia nakładem tej wytwórni ukaże się album Wild Man Dance. Na krążku usłyszymy tytułową suitę, nagraną podczas premierowego wykonania we Wrocławiu podczas festiwalu Jazztopad w 2013 roku. Na scenie towarzyszyli Lloydowi: pianista Gerald Clayton, basista Joe Sanders, perkusista Gerald Cleaver, wirtuoz liry Sokratis Sinopoulos oraz cymbalista Miklós Lukács.

B

Swift

ill Laurance – klawiszowiec zespołu Snarky Puppy – pod koniec marca uraczy nas drugim albumem solowym. Swift ma kontynuować ideę syntezy jazzu z muzyką klasyczną, zapoczątkowaną na poprzednim wydawnictwie – Flint (z 2014 roku). Jak podkreśla Laurance, Swift przyniesie jeszcze większą różnorodność gatunkową. Ponadto pianista zdecydował się na powiększenie zespołu, chcąc w ten sposób uzyskać bardziej epickie brzmienia. Na krążku pojawią się też muzycy ze Snarky Puppy: Michael League i Robert „Sput” Searight. Wydawnictwo GroundUp.

J

Sylva

uż 20 kwietnia na sklepowe półki trafi 9. krążek amerykańskiej formacji Snarky Puppy, łączącej jazz z soulem, funkiem, rockiem i muzyką świata. Podobnie jak We like it here z 2014 roku, tak i Sylva zostanie wydana jako płyta CD, której towarzyszy nośnik DVD z zapisem sesji nagraniowej, która również miała miejsce w Holandii. Najnowsze wydawnictwo Amerykanów uświetni prestiżowa Metropole Orchestra, którą poprowadził Jules Buckley. Jest to pierwsza płyta w historii zespołu nagrana wraz z orkiestrą symfoniczną. Usłyszymy na niej godzinną suitę skomponowaną przez basistę i założyciela zespołu – Michaela League’a. Wydawnictwo Impulse! Records. Red. Aleksander Jastrzębski

ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

5


preview teatr

Jaka była

Violetta Villas

T

eatr Nowy im. Kazimierza Dejmka w Łodzi we współpracy z Teatrem Muzycznym Capitol we Wrocławiu przygotował spektakl Melancholia/Violetta Villas na podstawie sztuki Artura Pałygi I nikt mnie nie poznał. Prapremiera przedstawienia odbędzie się 21 marca podczas 36. Przeglądu Piosenki Aktorskiej, a premiera 27 marca w Łodzi. Dzieło jest fantazją na temat ostatnich chwil z życia piosenkarki. Twórcy (Agnieszka Olsten odpowiedzialna za dramaturgię oraz Tomasz Wygoda – reżyser i choreograf) pragną opowiedzieć o tym, co się działo w sercu artystki, o jej strachu, wciąż wspominanych wielkich sukcesach i bolesnych porażkach.

O tułaczce i niespełnieniu

W

Teatrze Narodowym w Warszawie Marcin Hycnar przygotowuje sceniczną wersję Opowiadania brazylijskiego Jarosława Iwaszkiewicza. Rzecz dzieje się w Brazylii w 1949 roku, gdzie inteligencka rodzina polskich emigrantów przenosi się z miejsca na miejsce, nie mogąc osiąść nigdzie na stałe. Życie wszystkich jej członków uzależnione jest od kontraktów ojca, który otrzymuje pracę w coraz to nowych zakątkach globu. Poszczególni bohaterowie, niczym postaci z dramatów Czechowa, snują plany o powrocie do ojczyzny i tęsknią za stałym domem, ale nie potrafią wykonać ruchu, który zmieniłby ich dotychczasowy los. Prapremiera odbędzie się 28 marca.

Fot. materiały prasowe

Teatr jedzie do stolicy

Z

adaniem Warszawskich Spotkań Teatralnych jest prezentowanie najciekawszych i najżywiej dyskutowanych spektakli z całej Polski, festiwal ma być gratką zarówno dla amatorów tradycyjnego teatru, jak i dla zwolenników sceny eksperymentalnej. Od 21 marca do 1 kwietnia w Warszawie będzie można obejrzeć dwie interpretacje Dziadów – w odsłonach Radosława Rychcika i Michała Zadary, wariację na temat Nie-Boskiej komedii Krasińskiego według Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego, Wędrowanie oparte na dramatach Wyspiańskiego w reżyserii Krzysztofa Jasińskiego oraz Iwonę, księżniczkę Burgunda Gombrowicza w nowym odczytaniu Agaty Dudy-Gracz. Nie zabraknie również Krystiana Lupy z Wycinką.

Dziady bez skracania

W

2014 roku Michał Zadara wyreżyserował w Teatrze Polskim we Wrocławiu Dziady. Część I, II i IV Adama Mickiewicza. Spektakl odniósł ogromny sukces i zdobył wiele nagród, choć jeszcze przed premierą obawy budził fakt, że reżyser nie dokonał żadnych skrótów w tekście. 10 kwietnia 2015 roku odbędzie się premiera III części Dziadów. To jednak nie koniec projektu, ponieważ w 2016 po raz pierwszy w historii Dziady zostaną zaprezentowane w całości. Będzie to swego rodzaju prapremiera arcydramatu romantycznego wieszcza. Red. Marta Szczepaniak


preview książki

Kościół kobiet

F

eministyczne czytanie Biblii? Wypowiedzi katolickich feministek o etyce seksualnej i antykoncepcji? Teologia w kobiecym wydaniu? Te oraz inne kwestie na przykładach z rozmaitych kręgów kulturowych omówi Joanna Radzik. Opublikowany nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej Kościół kobiet to pasjonujący przegląd istniejących na świecie praktyk, które pokazują, że udział kobiet w Kościele nie jest bierny. Pierwsze wydanie ukaże się 24 kwietnia.

W raju kwitną wiśnie

Z

a sprawą wydawnictwa Znak 13 kwietnia do sprzedaży trafią Dzienniki japońskie. Zapiski z roku królika i roku konia Piotra Milewskiego. Autor bestsellerowej Transyberyjskiej świadomie wybrał najbardziej uciążliwy sposób podróżowania. Poznawał on Japonię na własną rękę jako autostopowicz, który ponadto wyrzekł się hotelowych wygód na rzecz snu pod gołym niebem. To barwna opowieść o tym, jak duch archipelagu odciska piętno na świadomości wędrowca.

Gołębie z Estonii

W

ofercie Wydawnictwa Czarne 29 kwietnia pojawi się przekład kolejnej powieści fińskiej pisarki Sofi Oksanen. Gdy zniknęły gołębie to historia o strategiach przetrwania i adaptacji do warunków życia w kraju najpierw bezlitośnie wyzyskiwanym przez Niemców, a następnie totalnie zniszczonym przez Sowietów. Gołębie, które odfruną przed pancernymi wozami, ocaleją, a te, które wpadną w pułapkę zastawioną przez najeźdźców, zostaną zjedzone...

Red. Elżbieta Pietluch

Masło gotuje

D

orota Masłowska nie tylko pisze książki i nagrywa płyty. Zdołali się o tym przekonać na własne oczy czytelnicy magazynu „Zwierciadło”, w którym artystka w latach 2011–2013 parodiowała kącik kulinarny. Dzięki staraniom wydawnictwa Noir sur Blanc zbiór publikowanych na łamach czasopisma tekstów o nazwie Więcej niż możesz zjeść. Felietony parakulinarne, wzbogacony o znakomite ilustracje Macieja Stańczyka, wyląduje w księgarniach już 9 kwietnia. ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

7


JEST RDZENIEM, SERCEM

Z

uzanna Sala: Mam wrażenie, że w naszych głowach funkcjonują pewne schematy związane z ludzkimi obszarami zainteresowań: jeśli grasz w Diablo, pewnie nie czytasz Różewicza, jeśli jeździsz na Pyrkon, raczej nie słuchasz Mozarta, jeśli „cosplayujesz” – na pewno nigdy nie byłeś w muzeum współczesnym itd. Wyłamujesz się z tego schematu. Czujesz się geekiem-intelektualistą? Kuba Tabisz: Nie czuję się geekiem w ogóle. Przestało mi się podobać to stwierdzenie, traktuję je jako objaw schematycznego myślenia. Geek zamyka się w określonych kategoriach zainteresowań i działań, które go definiują. Nie lubię szufladkować, więc: nie, nie jestem geekiem. Słucham Mozarta, co nie jest geekowe, jak się okazuje; czytam Różewicza, co też ponoć nie jest geekowe. Czytam współczesną polską literaturę, co tym bardziej geekowe nie jest. Początki Twojej działalności mocno się jednak skupiają wokół gier. Grałeś w RPG, gdy byłeś dzieckiem? Tak, grałem. Miało to duży wpływ na to, co teraz robisz? Prawdopodobnie wszystko, co robimy, ma na nas jakiś wpływ. Teraz lubię grać w planszówki i uważam, że to ciekawa i inteligentna rozrywka. W RPG już się natomiast nie angażuję, ponieważ uznałem je za stratę czasu. Jest to co prawda ciekawe zajęcie, z którego można się czegoś nauczyć, ale w pewnym momencie przestaje rozwijać. Nie interesu-

Fot. Maciej Margielski

Rozmowa z Kubą Tabiszem – wiceprezesem stowarzyszenia Garaże Kultury, scenarzystą, koordynatorem gier miejskich, aktorem amatorem, dziennikarzem, PR-owcem i... pomysłodawcą. Czego? Długo by wyliczać. Zuzanna Sala

ją mnie też konwenty takie jak Pyrkon, choć niegdyś na nie jeździłem. Miałem jednak wrażenie, że poznałem już wszystko, co tam było do zobaczenia i spróbowania. Wystarczyło się wybrać raz czy dwa, aby nie dać się zaskoczyć następnym razem. Zapytałam o początki w RPG-ach, ponieważ obecnie tworzysz gry miejskie. Skąd właściwie ta idea, co Ci się podoba w tym najbardziej? Gry miejskie uważam za bardzo ciekawą formę aktywności: fascynuje mnie w nich to, że mam otwartą przestrzeń do wykorzystania, a wszystko, co robię, dzieje się na widoku. Każdy może to zobaczyć, każdego może to zaintrygować, nawet jeśli jest tylko obserwatorem. Ponadto w tego typu zabawie wiele osób może brać udział jednocześnie. A w ramach scenariusza mogę wymyślić, co tylko zechcę: wykorzystać budynki, ulice, miejsca. To jest właśnie piękne: dowolne tematy, nieograniczona swoboda twórcza. Pisanie scenariuszy takich gier jest działaniem literackim?

W żadnym razie, to nie są przecież książki. Jeśli już, przypomina to trochę pisanie scenariusza teatralnego. Najpierw układa się konstrukcję gry. Potem, w przypadku gier z fabułą – czyli takich, jakie robimy we Wrocławskich Grach Miejskich – trzeba wymyślić role aktorom. Niekiedy tworzymy je również dla uczestników. Następnie opracowujemy główną intrygę, poszczególne sceny. Przypomina to trochę pisanie sztuki, ale na pewno nie polega na układaniu całości zdanie po zdaniu, na używaniu pięknych metafor ani na stylistycznym kunszcie. Zdarza się czasami, że w grze są jakieś informacje fabularne – wtedy można literacko poszaleć. Są to jednak nieliczne sytuacje. To nie literatura, tylko gra, scenariusz, a niekiedy happening. Dlaczego akurat happening? W czasie jednej z gier 80 osób zatańczyło menueta naprzeciwko dworca. To był happening z prawdziwego zdarzenia. Z uśmiechem na twarzy wspominam ludzi idących wtedy na perony, otwierali oczy ze zdumienia. Wszyscy robili to samo, a menuet ma dosyć


➢➢

osobowość numeru

ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

9


charakterystyczne kroki. Tańczyli zarówno uczestnicy, jak i przebrani aktorzy, których stroje robiły na przechodniach dodatkowe wrażenie. Jaka była najciekawsza gra, którą stworzyłeś? Trzeba przyznać, że obejmują one szeroki wachlarz tematyczny: robiłeś gry detektywistyczne, językowe, a nawet o DNA. To bardzo interdyscyplinarne zajęcie. Jest tak, ponieważ scenariusze najczęściej powstają pod konkretne festiwale. To pytanie nie należy do łatwych, każda gra była bowiem inna i w każdej znajduję coś, co uważam za ciekawy pomysł i miło wspominam. Robiliśmy na przykład grę pod tytułem Wirus, podczas której uczestnicy byli przebrani w jednorazowe kitle, takie jak nosi się na ostrym dyżurze albo w laboratoriach. Kiedy teraz przywołuję sobie w pamięci ten widok, kilkadziesiąt osób biegających w przebraniach po Kuźniczej, wydaje mi się to szalenie zabawne. W czasie tej gry miało też miejsce bardzo ciekawe doświadczenie. Uczestnicy właściwie samodzielnie ekstrahowali DNA z cebuli. Jest to dosyć proste, zwłaszcza gdy się ma retorty i inne chemiczne akcesoria. Z kolei w grze Dewizy śmierci, która miała swoją premierę na Festiwalu Kryminału, najlepsza zabawa powodowana była faktem, że aktorzy sami nie wiedzieli, kto spośród nich jest mordercą. Kiedy padali zabici przez czającego się przestępcę, stawali się ciałami – dowodami zbrodni. Wokół nich uczestnicy znajdowali ślady mordercy. Najzabawniejszą wskazówką były perfumy Brutal. Bardzo dobrze też wspominam przywołany wcześniej happening na dworcu – szczególnie spodobało mi się w nim, że można zakończyć grę z takim przytupem. Natomiast w Zabójczym przypadku scenariusz zaczerpnęliśmy z Improwizowanego Poniedziałku. Wykorzystaliśmy wszystkie postaci i fabułę – wokół tego urosła gra. Było to o tyle ciekawe, że wszystkie role w tym schemacie wzorowane były na komedii dell’arte; każda

Fot. Maciej Margielski

z postaci była pełna sprzeczności i trochę groteskowa. Wspomniałeś na początku, że praca nad grami miejskimi przypomina tworzenie scenariusza. Warto zaznaczyć, że nie jest to dla Ciebie forma obca. Mam tu na myśli Teatr Lalek i Parlament Europejski kontra kryzys. Jaka jest historia tego przedstawienia? To dość zabawne, ponieważ właściwie zostałem wzięty z ulicy. Robiłem wcześniej

z Teatrem Lalek projekt edukacyjny przy spektaklu Wroniec. Kiedy skończyliśmy, usłyszałem od ludzi, z którymi pracowałem, że będą realizować inny interaktywny scenariusz. Poprosili mnie przy tej okazji, bym zaproponował jakieś pomysły – sami zresztą nie byli pewni, czy wśród nich znajdzie się ktoś, kto będzie miał czas się tym zająć.

Zgodziłem się, ale zamiast listy pomysłów przyniosłem gotowy scenariusz. Byli trochę zaskoczeni, ale po cięciach i przeróbkach mój projekt został zaakceptowany. To już trzeci sezon, kiedy spektakl jest na deskach Teatru Lalek. To Twoja jedyna przygoda ze scenariuszem? Nie, piszę też dla teatru Ej.Aj. Tamten projekt był dość specyficzny. Kierowałem go raczej do 12-latków, choć widzę, że zapraszają na spektakl nawet licealistów. Scenariusze, które tworzę teraz, są już zdecydowanie dla dorosłych, dlatego więcej w nich finezji literackiej. Nie wiem, czy dla Teatru Lalek coś jeszcze będę miał okazję opracować, ale współpracę z nimi wspominam bardzo dobrze. Zabawa teatralno-literacka właściwie określa początki moich zainteresowań: w liceum wraz z kolegą napisaliśmy sztukę, której bohaterami byli nasi znajomi z klasy. Wzorowaliśmy się mocno na Weselu Wyspiańskiego, w konsekwencji czego wszystko działo się jednej nocy, a sama sztuka nosiła tytuł Impreza i była w całości pisana wierszem. Staraliśmy się oddać różne strony charakterów naszych szkolnych kolegów, sportretowaliśmy również siebie nawzajem. Właśnie coś takiego mnie fascynowało, tylko potem, na studiach, ta fascynacja przycichła. Ale teraz do tego wracam. Śmiech w teatrze to chyba coś, co cały czas Ci towarzyszy. Improwizowane Poniedziałki, inicjatywy w swojej naturze wyłącznie ludyczne, są przedsięwzięciem, które może pochwalić się we Wrocławiu dużą popularnością. Nie mnie to oceniać. Jesteśmy zresztą dopiero w połowie drogi. Jednak myślę, że nasze sztuki to nie tylko komedia. Jestem co prawda zwolennikiem teorii, że za pomocą groteski można powiedzieć dużo ważnych rzeczy, ale nigdy nie uważałem się za wybitnego komika. Lubię odwracać różne sprawy, pokazywać je w krzywym zwierciadle i z tego wyciągać puentę, ale jednocześnie lubię pisać rzeczy smutne


[...] NIEWIDOMI PRACUJĄ W NAPRAWDĘ INTERESUJĄCY SPOSÓB, MAJĄ W TEJ PRACY PRZEWAGĘ I POKAZUJĄ INNYM TO, CZEGO LUDZIE NA CO DZIEŃ SOBIE NIE UŚWIADAMIAJĄ. i poważne. Ciągle siedzi we mnie potrzeba poruszania istotnych problemów i niektóre Improwizowane Poniedziałki są aranżowane inaczej niż tylko na żarty. Trudno w to uwierzyć, ale to naprawdę wychodzi. Choć jest dużo trudniejsze. Mamy ambicje utrzymać równowagę: robić niektóre spotkania czysto rozrywkowe (na przykład Mężowie, czyli taki Mayday odwrotnie i do kwadratu – zamiast taksówkarza, który ma dwie żony, jest żona, która ma nieograniczoną ilość mężów i w czasie spektaklu zdobywa ich coraz więcej. Musi sobie z tym radzić, aż w końcu zostaje zdemaskowana przez wszystkich naraz), ale są też takie scenariusze jak Bunt facetów – wtedy staramy się spojrzeć zabawnie, ale i analitycznie na to, co gryzie mężczyzn, i oczywiście na relacje damsko-męskie. Scenariusze to nie jedyne Twoje działania literackie. Oprócz tworzenia, zajmujesz się też promowaniem literatury. W Garażach Kultury – stowarzyszeniu, którego jesteś wiceprezesem – organizujecie Wybory Literackie. Skąd ta idea? Irek Grin, kurator do spraw literatury Europejskiej Stolicy Kultury, jest również dyrektorem Festiwalu Kryminałów i Festiwalu im. Brunona Schultza. Kiedy zaczęliśmy nawiązywać współpracę poprzez gry miejskie, które miały miejsce na tych festiwalach, skorzystałem z okazji i przedstawiłem mu całą listę pomysłów na to, jak według mnie można jeszcze ugryźć literaturę. Spośród dwudziestu kilku koncepcji, które mu pokazałem, wybrał dwie. Wybory Literackie były jedną z nich. Ta akcja ma miejsce zarówno online, jak i happeningowo. Idea wydaje się dość prosta, ale przy tym szalenie trudna do zrealizowania. Organizatorzy stają przede wszystkim przed pytaniem: kto powinien znaleźć się na karcie do głosowania? Nie my wybieraliśmy – spytaliśmy ludzi. W czasie Nocy Muzeów we Wrocławiu poprosiliśmy o zapisywanie na kartkach dowolnych pisarzy, których osoby biorące udział w głosowaniu chciałyby wesprzeć w wyborach (literackich, oczywiście). Co zadziwiające, niemała liczba ludzi nie wiedziała, kogo wpisać. To nam uświadomiło, że sami musimy stworzyć listę. Zbudowaliśmy ją na podstawie najczęściej wskazywanych nazwisk, zostawiając oczywiście możliwość wpisania

swojego kandydata. Plusem usystematyzowanej listy wyborczej jest kolejny efekt, który akcja wywołuje: zastanowienie. Ludzie czytają nazwiska i zadają sobie pytania: „Czy tego znam?”, „Czy coś czytałem?”. Sięgają do nazwisk, których nie słyszeli od lat. Jakie jeszcze działania wchodzą w zakres tego, co robi stowarzyszenie Garaże Kultury? Prowadzimy Teatr Ej.Aj, Wrocławskie Gry Miejskie, Wybory Literackie i Improwizowane Poniedziałki. Każda z tych akcji jest trochę inna, ale wszystkie się zazębiają. Teatr jest rdzeniem, sercem tej organizacji. Zależy nam na robieniu ciekawej sztuki, ale z ludźmi, którzy nie mają o niej pojęcia, nie mają w tym kierunku żadnego wykształcenia. Dlatego prowadzimy darmowe warsztaty teatralne dla dorosłych (właściwie dla osób powyżej 16 roku życia). Co jakiś czas rekrutujemy również nowe osoby. Kolejna tura rusza teraz, w marcu. Uczestnictwo w warsztatach to ciekawe przeżycie – zauważyłem to u siebie, kiedy zacząłem w takich zajęciach brać udział. Jeśli bawisz się w teatr, bez przerwy zaskakujesz sam siebie, stale odkrywasz w sobie coś nowego, przekraczasz kolejne granice. Twoje ciało staje się sprawniejsze, zaczynasz je mocniej czuć, robisz się bardziej bezpośredni – nie boisz się dotyku obcej osoby. Uważam, że każdy człowiek powinien uczestniczyć w czymś takim. A co, kiedy przychodzi do Was ktoś kompletnie sztywny, drętwy? Czy wciąż pozostaje ten entuzjazm, o którym mówisz? Teatr jest naprawdę dla każdego? To jasne, że co roku przychodzą również drętwe osoby. Nie wszystko da się zmienić, ale pamiętam przypadek uczestnika warsztatów, który po roku ciężkiej pracy nad sobą naprawdę bardzo się poprawił. Dalej nie jest wybitnie utalentowany, jednak praca, którą włożył w redukowanie swoich barier, pokazuje, ile można osiągnąć. Takie przypadki są niesamowicie satysfakcjonujące. Teatr to dla Ciebie działanie niekomercyjne, wolontariat. Nie kusi Cię czasami możliwość zarabiania na swojej pasji? Przełożenia umiejętności wykorzystywanych w niezależnym teatrze na komercyjne źródło mniejszych lub większych zarobków? Jasne, że tak, jednak przede wszystkim nie chciałbym stać się niewolnikiem pienię-

dzy. We Wrocławiu działa 6–10 teatrów dla dzieci, które robią spektakle na zamówienie, jeżdżą z nimi po przedszkolach czy szkołach podstawowych. Ile lat można wytrzymać w czymś takim? To w ogóle mnie nie interesuje. Są też firmy eventowe, robiące gry miejskie dla firm. Wynik: działania bez polotu, za które dostaje się duże pieniądze. Miło jest zarabiać okazałe sumy, ale niemiło robić w kółko to samo. W mojej głowie ciągle rodzą się nowe pomysły, mam ich mnóstwo. Na całe szczęście czasami ktoś – tak jak Irek Grin – wyrzuci mi 90% z nich do kosza. Teraz na przykład noszę się z zamiarem zrobienia gry z niewidomymi. Zainspirowała mnie warszawska Niewidzialna wystawa – spodobało mi się, że niewidomi pracują w naprawdę interesujący sposób, mają w tej pracy przewagę i pokazują innym to, czego ludzie na co dzień sobie nie uświadamiają. Bardzo ciekawe doświadczenie. Nie chodzi o to, by ukazać ludziom, jak trudno jest bez sprawnego zmysłu wzroku funkcjonować w mieście, ale żeby pokazać, jak niewidomi „widzą” świat. Jesteś PR-owcem. Pomaga to w Twojej działalności pozarządowej? Czy to pomaga? Być może, choć raczej za krótko działam w PR-ze, żeby cokolwiek móc orzec na ten temat. O ludziach pracujących w moim zawodzie mówi się, że są trochę bezczelni. Ja taki jestem chyba od zawsze. A już na pewno jestem niecierpliwy. Z nawiązywaniem kontaktów i z realizacją celów wiąże się odwieczna metafora podrywania dziewczyny: są tacy mężczyźni, którzy dwa lata potrafią krążyć wokół jednej kobiety i nic. Ta zwykle wtedy staje się czyjąś partnerką lub żoną i trudno spodziewać się innej sytuacji, ponieważ nie wie nawet, że wspomnianemu chłopakowi się podoba. Są też tacy faceci, którzy muszą od razu coś zrobić, zagadać. Podchodzą i mówią: „Cześć, poszłabyś ze mną na randkę?”… i wtedy zwykle dostają kosza. Tak to jest z tą niecierpliwością. Czy to dobra cecha? Nie mam pojęcia. Zdarzało mi się, że rezygnowałem z pracy w dziale promocji jakiejś prywatnej uczelni, żeby robić własną gazetę i tam pracować za grosze. Następnie ta gazeta upadała, a ja zostawałem z satysfakcją, że zrobiłem coś być może głupiego, ale odważnego, i przeżyłem dzięki temu wiele ciekawych rzeczy.

ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

11


K P O S Z T O W N A  bajka? rzygotowania do ślubu najlepiej zacząć już kilka lat przed ceremonią – tak doradzają autorzy licznych poradników i programów telewizyjnych o tematyce ślubnej. Kupno sukni, garnituru, strojów dla druhen, tortu i bukietu oraz zamówienie i przystrojenie sali to dziś zaledwie kilka z podstawowych elementów z listy koniecznych do sfinalizowania, zanim młoda para wypowie przed księdzem lub urzędnikiem słowa przysięgi. Zbiór rzeczy niezbędnych do wyprawienia uroczystości stale się powiększa. Na nowoczesne trendy ślubne wpływa rozrost konsumpcji oraz powszechny kulturowy ideał romantycznej miłości. Mają one źródła w kulturze anglosaskiej, a współcześnie ogarniają swoim zasięgiem już całą Europę. W artykule Stephanie Harzewski Consuming Heteroscripts: The Modern Wedding in the American Imaginary autorka prezentuje proces konsumowania i odtwarzania rytuału nowoczesnych zwyczajów ślubnych. Wydarzenie zaślubin nazywa spektaklem miłości i ceremoniałem sprawiania przyjemności sobie i publiczności tego specyficznego przedstawienia. Współczesne ślubne wido-

Zawarcie małżeństwa wiąże się z wieloma poważnymi decyzjami, związanymi nie tylko z doborem obrączek, sali weselnej czy sukni. Ślub to ogromne przedsięwzięcie, wymagające czasu, wysiłku i niosące za sobą spore koszty. Słowo „tak” to inwestycja w przyszłość, która otwiera nowy etap życia i trwale zmienia naszą codzienność. Najpierw jednak pochłania ogromną ilość pieniędzy, pozbawiając racjonalności w konsumowaniu i dościganiu hollywoodzkich ideałów. Aleksandra Drabina

Ilustr. Róża Szczucka

wiska do złudzenia przypominają te, które możemy oglądać w hollywoodzkich komediach romantycznych. Ceremonie coraz częściej są odtwarzane w każdym szczególe, bo amerykańskie zwyczaje cieszą się dziś dużą popularnością wśród młodych dorosłych. Harzewski dostrzega także oddzielenie funkcji i znaczenia uroczystości zaślubin od samego małżeństwa. Ślub ma być nie tylko świętem miłości, lecz także aktem pokazania i potwierdzenia statusu małżonków. Dlatego tak ważne są wizerunki państwa młodych i całego przyjęcia, które później stają się tematami rozmów gości długo po zakończeniu przyjęcia. Najważniejszą osobą podczas ceremonii tradycyjnie jest panna młoda. Jej wizerunek wymaga dopracowania każdego najdrobniejszego detalu, co bywa bardzo kosztowne i zajmuje mnóstwo czasu. Oferta sukien ślubnych i dodatków rozrosła się do gigantycznych rozmiarów. Stanowi znaczną część weselnego budżetu oraz dochodów całego przemysłu ślubnego. Kobieta ma być w dniu swoich zaślubin otoczona uwielbieniem jako ta najpiękniejsza, której nie może przyćmić urodą żadna inna. Istnieją setki organów doradczych, pomagających zdobyć wiedzę o tym, jak przygotować image idealnej panny młodej. Specjalne grupy dyskusyjne, serwisy internetowe i stacje telewizyjne przedstawiają kompletowanie stroju jako niezwykle istotny moment związany z niepowtarzalnymi emocjami. Brytyjska socjolożka, Sharon Boden, w tekście pod tytułem ‘Superbrides’: Wedding Consumer Culture and the Construction of Bridal Identity stwierdza, że wyobrażenia współczesnych przyszłych małżonek są pobudzane poprzez napięcie między romantyzmem, marzeniem i finansową inwestycją. Autorka dostrzega w tożsamości nowoczesnych panien młodych dwa oblicza: rozsądnego menadżera oraz rozmarzonej małej dziewczynki. To właśnie racjonalność i emocje przy organizacji przyjęcia weselnego są fundamentami strategii marketingowych, odpowiadających na rosnące potrzeby klientów na rynku usług i produktów ślubnych. Wybór spośród całej gamy takich towarów jest trudny, więc młodzi bardzo często korzystają z eksperckiej pomocy zawodowych organizatorów wesel. Specjaliści prześcigają się w tworzeniu nowatorskich koncepcji i pomysłów na udoskonalenie tradycyjnej oprawy ślubów. Mimo skłonności do odchodzenia od konwenansów i wprowadzania zmian do domi-


◉

nujących wzorców, nadal najczęściej pozostaje się przy dawnych, ugruntowanych zwyczajach. Chociaż w statystykach zanotowano tendencję spadkową w liczbie rocznie zawieranych ślubów i wzrost odsetek rozwodów, tradycja sakramentu potwierdzonego przed ołtarzem wciąż okazuje się silna. Pary, które na co dzień nie uczestniczą w życiu religijnym lub są niepraktykującymi wiernymi, dokładają wszelkich starań, aby złożyć przysięgę w kościele. Niekiedy przy wyborze miejsca zaślubin kluczowe są oczekiwania najbliższych. Nawet gdy ceremonia ma charakter świecki, rodzina niejednokrotnie nakłania narzeczonych, żeby pozostali przy tradycyjnej oprawie. Dzięki temu obyczaj „białego ślubu” wciąż cieszy się powodzeniem i jest najpopularniejszą formą uroczystości wybieraną przez osoby decydujące się na małżeństwo. Amerykańska badaczka społeczna, Medora W. Barnes, w artykule Our Family Functions: Functions of Traditional Weddings for Modern Brides and Postmodern Families ukazuje wnioski z pogłębionych rozmów przeprowa-

dzonych z białymi kobietami z klasy średniej tuż po zawarciu ślubu w konwencjonalnym obrządku. Ze zdumieniem stwierdza, że nowoczesne społeczeństwo adaptuje dawne funkcje rytuałów zaślubin, które wciąż rozrastają się w sferze kultury popularnej i przemysłu komercyjnego. Główną przyczyną takich praktyk okazała się chęć zaspokojenia potrzeb obu rodzin i stworzenia dogodnych warunków do zbudowania emocjonalnej więzi pomiędzy nimi. Istotne jest również pragnienie utwierdzenia w świadomości panien młodych dojrzałego, właściwego wyboru partnera i drogi życiowej. Badaczka dostrzegła, że tradycyjny ślub pełni dziś rolę łagodzenia wewnętrznej obawy przed szybkim rozpadem związku w obliczu utraty stabilności rodziny i wzrostu liczby rozwodów. Ceremonia zaślubin stanowi także potwierdzenie dojrzałości i samodzielności młodych, którzy decydują się na małżeństwo dopiero wtedy, gdy osiągną odpowiedni status materialny i społeczny. Mozolne przygotowania do wesela mają być testem trwałości relacji, sprawdzeniem wzajemnej

publicystyka

skłonności do kompromisów, stopnia zaangażowania i umiejętności współpracy. Natomiast zaprezentowanie siebie na przyjęciu to złożenie obietnicy utrzymania stabilności zawartego małżeństwa, której świadkami są goście weselni. Według badań TNS OBOP z 2012 roku 42% Polaków wierzy, że jedynie ślub wraz z weselem można uznać za udany. Natomiast aż 73% z nich przyznaje, że tę uroczystość organizuje się przede wszystkim dla rodziny i znajomych. Współczesny ślub zachowuje tradycyjne funkcje rytuału przejścia do kolejnego etapu dorosłości, ale przygotowania do ceremonii i wesela nadają wydarzeniu nowy wymiar. Konieczność komercyjnej oprawy dzisiejszych ślubów to nie tylko wielka szansa mnożenia zysków dla gigantów przemysłu ślubnego, lecz także symbol kultu bogacenia się i społecznego eksponowania statusu materialnego. Wymagające wysiłku i ogromnego wkładu finansowego zorganizowanie uroczystości zaślubin to poważne przedsięwzięcie, wystawiające na próbę relację narzeczonych. ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

13


MARKETING

Ilustr. Joanna Krajewska


szeptany w sieci

krem do twarzy. Jednak dla alergika informacja o tym, że kosmetyk, który według etykiety jest hipoalergiczny, w rzeczywistości uczula, jest istotna.

UDAWANE SZEPTY

Konsumenci są coraz bardziej świadomi technik manipulacyjnych, które wykorzystuje się w reklamach. Dlatego często najbardziej wiarygodne opinie na temat produktu pochodzą od osób, które już z niego korzystały. Marketing szeptany na dobre zagościł w Internecie, ułatwiając internautom dotarcie do opinii o interesujących ich rzeczach, ale też stając się polem do nadużyć ze strony marketingowców. Monika Ulińska

P

rzed dowolną inwestycją klient chce się zazwyczaj upewnić, że produkt czy usługa są warte jego pieniędzy – niezależenie od tego, czy planuje otworzyć konto w banku, wejść w posiadanie samochodu czy szamponu do włosów. Oferty w każdej branży są tak różnorodne, że nawet wybór przedmiotów codziennego użytku może okazać się skomplikowany. Przy tym społeczeństwo w pewnym stopniu uodporniło się na wszechobecne reklamy. Jak w takiej sytuacji podjąć najlepszą decyzję co do zakupów? Świadomy konsument jest zmuszony szukać informacji w innych źródłach niż reklamy.

Z UST DO UST Zasięgnięcie opinii znajomych będzie zapewne jednym z pierwszych kroków, które podejmie niezdecydowana co do przyszłego zakupu osoba. Jeśli zwolennik tradycyjnej kuchni postanowi spróbować azjatyckich specjałów, z dużą dozą prawdopodobieństwa wśród osób z jego otoczenia znajdzie się ktoś, kto poleci mu restaurację słynącą z dobrego sushi albo zdecydowanie odradzi wizytę w źle wspominanym miejscu. Jeśli restauracja zapadnie w pamięć odwiedzającemu ją gościowi, możliwe, że z własnej woli podzieli się tym spostrzeżeniem z kolejnymi osobami, przyczyniając się tym samym do

kształtowania wizerunku lokalu. Siłę takiej wymiany informacji wykorzystuje marketing szeptany. Andy Sernovitz definiuje tego rodzaju praktyki marketingowe jako ogół działań, które można podjąć, by ludzie mówili o danym produkcie. W swojej książce Marketing szeptany, omawiającej zasady tego typu działań, podkreśla również, że warunkiem powodzenia każdego działania marketingowego jest dobra jakość oferowanego produktu czy usługi. Dysponując dobrym produktem, można zacząć zastanawiać się, co zrobić, by ludzie o nim mówili. Jeśli klient rozważa kupno produktu konkretnej marki, ale nie jest pewien, czy zgodnie z opisem będzie on odpowiadał jego potrzebom, w dzisiejszych czasach nie stanowi to problemu – Internet umożliwia dotarcie do niemal każdej informacji. W sieci istnieje wiele miejsc skupiających „szepty” użytkowników różnorodnych produktów. Na swoich blogach i forach internetowych internauci rozkładają na czynniki pierwsze między innymi kosmetyki, biorąc pod uwagę ich cenę, skład, opakowanie, konsystencję, zapach, trwałość, wydajność, dostępność czy adekwatność zapewnień producenta do faktycznego działania. Niekiedy może zaskakiwać nazbyt emocjonalny styl komentarzy opisujących – załóżmy –

Marketingowcy dopatrzyli się w zjawisku C2C (consumer-to-consumer, czyli w informacjach przekazywanych sobie przez klientów) dobrego pola do działań mających zwiększyć sprzedaż. Podszywając się pod zwykłych użytkowników, zamieszczają w sieci komentarze na temat danego produktu, które mają na celu podniesienie jego oceny w oczach internautów. Taka ingerencja osób zaangażowanych w sprzedaż produktów – tak zwany shilling (co z angielskiego można tłumaczyć jako ‘podbijanie ceny’) – burzy istotę marketingu szeptanego, ale też jest przez coraz uważniejszych internautów szybko wykrywana. Choć marketingowcy próbują na różne sposoby uwiarygadniać swoje wypowiedzi, stali użytkownicy forum prędzej czy później wyczują podstęp. Mimo tego rodzaju praktyk przyjętych wśród marketingowców Sernovitz zaznacza wyraźnie: marketing szeptany to nie oszustwo. Różnica między marketingiem szeptanym a marketingiem „podstępnym” to rozbieżność między wysłuchiwaniem konsumentów i dawaniem im możliwości wypowiadania się a zwyczajnym nabieraniem ich. Podstęp, infiltrację i jakąkolwiek inną próbę manipulowania klientem autor nazywa „moralnie skompromitowanymi praktykami”. Co więcej zaznacza, że na dłuższą metę nie przynoszą one skutku. Łatwo bowiem przewidzieć reakcję oszukanych osób. Prawdopodobnie w krótkim czasie ich szeptanina sprawi, że dana marka zyska podobną sławę co restauracja, w której sushi kojarzy się z Azją tylko z nazwy.

OCENIAJ I KORZYSTAJ W Internecie krążą również szepty opierające się na zasadzie „coś za coś”. Producenci dają internaucie produkt, a ten w zamian wystawia opinię w sieci. Jest to tak zwany marketing rekomendacji. Opierają się na nim całe systemy, w których tester – a właściwie ambasador marki – otrzymuje od firmy produkt, używa go, a następnie pisze jego recenzję w Internecie i raportuje przebieg swoich działań firmie. Jak zastrzegają organizatorzy tego rodzaju kampanii, ambasadora marki cechuje ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

15


bezwzględna szczerość. Rekomenduje tylko te towary, które spełniły jego oczekiwania. Pozostałe zwraca firmie. W takiej sytuacji być może rzeczywiście wyselekcjonowane przez organizatorów pozytywne opinie ambasadorów są szczere. Jednak niedopuszczanie do głosu osób niezadowolonych z produktu stawia pod znakiem zapytania wiarygodność akcji przeprowadzonych w ramach marketingu rekomendacji. Oprócz relatywnej szczerości można dostrzec jeszcze jeden czynnik skłaniający konsumentów do zastanowienia się nad obiektywizmem uzyskanych w ten sposób opinii, szczególnie gdy w grę wchodzą droższe produkty, jak na przykład sprzęt elektryczny. Niektóre marki organizują akcje wykorzystujące rekomendację swoich produktów przez wybranych konsumentów. Plan działania jest podobny: przedstawiciele firmy wybierają osobę, która otrzymuje do testowania konkretne urządzenie. Jej zadaniem jest umieszczenie własnej opinii na temat sprzętu w miejscach, które wyznaczy producent. Ceną, jaką płaci za otrzymany produkt, jest tylko czas poświęcony na wystawienie w Internecie kilku komentarzy. Warto jednak zwrócić uwagę na mechanizm, który może kształtować opinię testera, a przy tym wpływać na jej rzetelność. Tester może mimowolnie zastosować regułę wzajemności. Ludzie – często nieświadomie – wykorzystują ją na co dzień. Zasada ta odpowiada za odwdzięczanie się prezentem za prezent czy wręczenie napiwku w przypadku sprawnej obsługi kelnerskiej, słowem – polega na rewanżowaniu się ludziom, którzy coś dla nas zrobili. Może to być przysługa, podarunek, ale także drobny sympatyczny gest. Jak to psychologiczne prawo może się przejawiać w działaniu osoby oceniającej otrzymany produkt? Dostałem rzecz praktycznie za darmo – muszę się odwdzięczyć. Jak? Jak najlepszą opinią o niej. Sprawdzając w Internecie, co inni mają do powiedzenia na temat oferty rynkowej, dobrze mieć świadomość zarówno stosowanych przez specjalistów strategii marketingowych, jak i funkcjonowania subtelnych mechanizmów psychologicznych, które mają wpływ na opinie konsumentów. Nie można jednak zapominać o tym, że znaczna część recenzji w sieci pochodzi od osób, które chcą po prostu podzielić się z internautami spostrzeżeniami na temat swoich zakupów. W interesie konsumentów jest, żeby takie wypowiedzi pozostały większością. Ilustr. Ewa Rogalska


Wirtualne swatki Wraz z wejściem Polski do Unii Europejskiej Polacy przejęli wiele „zachodnich” zwyczajów. Jednym z nich jest coraz starszy wiek, w którym ludzie wiążą się w stałe pary. Jeszcze w XX wieku w Polsce normą były małżeństwa dwudziestoparolatków. Dzisiaj najważniejsze jest dla nas skończenie szkół i zrobienie kariery. Niestety kiedy w końcu zrealizujemy swoje ambicje, często okazuje się, że wokół nie ma wolnych osób. Jednak nie ma sytuacji bez wyjścia – cyberprzestrzeń pozwala na znalezienie partnera w każdym wieku. Krystyna Darowska

P

ierwsze biura matrymonialne powstawały w Europie w XVII wieku. Wyparły z miast instytucję swatki, ale działały na podobnej zasadzie. Klienci takiej agencji – początkowo tylko mężczyźni – przedstawiali swoje zalety i podobiznę oraz opisywali wymarzoną narzeczoną. Biuro było zobowiązane do zachowania dyskrecji, gdyż korzystanie z jego usług było tematem tabu. Rodziny dziewcząt, ze strachu przed staropanieństwem, również przedstawiały swoje kandydatki takim instytucjom. Kawaler otrzymywał do wyboru kilka ofert dotyczących odpowiednich pod wzglę-

dem pochodzenia panien i uczęszczał na zaaranżowane spotkania. Aktywny udział kobiet jako klientek tego rodzaju biur rozpoczął się dopiero na początku ubiegłego stulecia, panny przez korzystanie z usług takich agencji chciały przeciwstawić się praktyce aranżowania małżeństw przez ich rodziny. Mimo dwóch wojen światowych i ruiny gospodarek krajowych pośrednicy matrymonialni przetrwali – ich usługi nie wiązały się bowiem z dużymi nakładami finansowymi. Ciekawostką jest, że biura matrymonialne prężnie funkcjonowały w komunistycznej Polsce. Największą popularnością wśród klientek cieszyli się panowie

z krajów „strefy dolarowej” – dziewczyny marzyły wówczas o wyjeździe za granicę. W tamtym czasie rola agencji ograniczała się tylko do prezentacji ofert, czyli zdjęć z krótkimi opisami. Zmiany przyszły dopiero w epoce masowej komputeryzacji.

RANDKI ONLINE W Polsce, tak jak na całym świecie, istnieje mnóstwo internetowych portali randkowych funkcjonujących na różnych zasadach. Korzystanie z nich – przynajmniej na początku – nie wiąże się zazwyczaj z wnoszeniem żadnych opłat, a nawet jeśli takowe się pojawiają, ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

17


stanowią kwoty nieporównywalnie niższe od żądań tradycyjnych biur matrymonialnych. Kontaktowanie się poprzez Internet jest łatwe i szybkie, a przy tym daje możliwość zawierania wielu potencjalnych znajomości w kraju i za granicą, dlatego często wygrywa ze spotkaniami towarzyskimi twarzą w twarz. Dzieje się tak dlatego, że jesteśmy zapracowani, zdeterminowani i – jednocześnie – rozleniwieni. Niestety, klient portalu randkowego nie zawsze ma odpowiednie wykształcenie, przygotowanie psychologiczne i doświadczenie życiowe, aby samodzielnie dokonać wyboru potencjalnego partnera. Zazwyczaj, aby pomóc użytkownikom w tej kwestii, portal udostępnia im formularz doboru osobowego przygotowany przez psychologów, socjologów, a nawet antropologów. Dzięki skorzystaniu z niego można wytypować kilka osób odpowiadających własnym wymaganiom. Niestety, postrzeganie partnera wybranego z witryny internetowej po krótkim kontakcie mailowym wywołuje często efekt aureoli (w języku angielskim halo effect). Bazuje on na tendencji do automatycznego przypisywania cech osobowości na podstawie pozytywnego wrażenia i – według psychologii – jest podstawowym błędem atrybucji. Efekt aureoli opiera się na następującej zależności: nadanie komuś jednej ważnej (pozytywnej lub negatywnej) właściwości wpływa na skłonność do określania względem tej osoby innych, niezaobserwowanych cech, które są zgodne ze znakiem emocjonalnym pierwszego przyporządkowanego atrybutu. Wynika stąd domniemanie, że znajomość zawarta przez Internet jest powierzchowna i nie daje gwarancji znalezienia odpowiedniego partnera.

ANTROPOLOG TWORZY NOWE TYPY OSOBOWOŚCI Kilka lat temu szefowie największego portalu randkowego na świecie – Match.com – poprosili profesor antropologii, Helen Fisher z Rutgers University of New Jersey, aby została konsultantem portalu do spraw doboru partnerów dla klientów tej witryny według ich profili osobowości. 69-letnia antropolożka całe swoje naukowe życie poświęciła na badanie sfery miłości i ustalenie, czym kierują się ludzie przy nawiązywaniu relacji miłosnych. Propozycję Matcha potraktowała zatem jako doskonałą szansę na pogłębienie badań. Dla celów współpracy z portalem Fisher postanowiła najpierw opracować własną interpretację osobowości. Za podIlustr. Ewa Rogalska

stawę przyjęła występowanie w ludzkich organizmach ważnych neuroprzekaźników i hormonów (dopaminy, serotoniny, estrogenów i testosteronu), które są czynnikami odpowiedzialnymi za zachowania o podłożu miłosnym. Te cztery substancje chemiczne tworzą w mózgu potężne systemy. Pod przewodnictwem profesor przeprowadzono badania wśród około 100 tysięcy klientów portalu w 2005 roku i wykonano testy krwi sprawdzające, które z neuroprzekaźników i hormonów są u konkretnych osób dominujące. Na tej podstawie wyodrębniono cztery typy ludzi – są to „badacze”, „budowniczy”, „dyrektorzy” i „negocjatorzy”. „Badacz” ma podwyższoną aktywność dopaminy – neuroprzekaźnika działającego w układzie limbicznym, czyli układzie struktur korowych i podkorowych mózgu, biorącego udział w regulacji zachowań emocjonalnych oraz niektórych stanów, takich jak zadowolenie i przyjemność. Osoba należąca do tej grupy jest głodna wrażeń, ciekawa świata, kreatywna, niezależna i otwarta. W „budowniczym” dominuje z kolei serotonina potocznie zwana hormonem szczęścia. To ważny w ośrodkowym układzie nerwowym neuroprzekaźnik, który jest odpowiedzialny za sen, apetyt, temperaturę ciała i ciśnienie krwi. „Budowniczy” ceni sobie ład i stabilizację. Przedstawiciele kolejnej grupy – „dyrektorzy” – charakteryzują się natomiast dużym poziomem testosteronu, podstawowego męskiego hormonu płciowego i w konsekwencji potrzebą sukcesu i władzy. U „negocjatora”, czwartego typu człowieka, może zaś wystąpić przewaga estrogenów, czyli hormonów żeńskich. „Negocjator” myśli kompleksowo, jest empatyczny i obdarzony sporą wyobraźnią. Często posiada talent oratorski. „Badacz” i „budowniczy” powinni poszukiwać partnerów podobnych do siebie. Ponieważ „badacze” potrzebują kompana do wspólnych długich dyskusji, hobby, pasji, ciągłych poszukiwań oraz podróży, muszą mieć u boku kogoś, kogo tak samo ciągnie do zmian i kto błyskawicznie zrozumie swojego partnera, który ma 100 tysięcy pomysłów na minutę. Na tej samej zasadzie „budowniczy”, który z natury niechętnie wyjeżdża na urlop, zawsze chodzi do tej samej restauracji oraz najchętniej całe życie nie zmieniałby mieszkania, powinien związać się z osobą należącą do tej samej grupy. Podobieństwo nie sprawdza się jednak w przypadku wszystkich zespołów. Doskonale układają się na przykład relacje w parach estrogenowo-testostero-

nowych, czyli w związkach „negocjatorów” z „dyrektorami”. Oni przekazują sobie nawzajem to, czego druga strona nie posiada. Współpracując z Matchem, Fisher stworzyła kwestionariusze osobowe, które do dziś są wykorzystywane przez portale randkowe. Dzięki nim sprawdza się typ psychologiczny obu potencjalnych partnerów, uwzględniając przy tym ich wychowanie oraz kulturę, w jakiej dojrzewali i w jakiej żyją. Dobieranie się w pary w 50% zależy bowiem od religii, światopoglądu, zwyczajów i rodziny, które ukształtowały człowieka. Są to bardzo ważne czynniki określające oczekiwania wobec związków miłosnych. Duży wpływ na związki ma też jednak gospodarka chemiczna w ludzkich organizmach. Co ciekawe, do niedawna ten aspekt był lekceważony w badaniach nad relacjami międzyludzkimi¹.

EFEKT KULI ŚNIEŻNEJ W październiku 2012 roku w Kalifornii pojawił się nowy produkt internetowy o nazwie Tinder.com – randkowa aplikacja na smartfona. Już po tygodniu korzystały z niej cztery tysiące Amerykanów, a od lipca 2014 roku jest dostępna również w Polsce. Opublikowane w Google Trends wyniki pokazują, że zainteresowanie tym serwisem w naszym kraju przez ostatnie miesiące wzrosło o kilkaset procent. Tinder współpracuje z Facebookiem, czyli można go połączyć z własnym profilem FB. Użytkownikom Tindera wyświetlają się zdjęcia osób przebywających w okolicy do 160 kilometrów od nich. Przesuwając zdjęcie w prawo, użytkownik pokazuje, że dana osoba mu się podoba, a przeciągając je w lewo – odrzuca ją. Gdy dwoje użytkowników okaże sobie wzajemne zainteresowanie, aplikacja daje im możliwość kontaktu i uruchamia się czat. Twórcy Tindera twierdzą, że ich dzieło okazało się bardzo skuteczne. Według oficjalnych informacji w ciągu dwóch lat istnienia aplikacji zawarto dzięki niej aż 150 małżeństw na całym świecie². Współczesny człowiek w przeważającej mierze żyje w dwóch wymiarach – realnym i wirtualnym. Portale randkowe stały się więc erzacem życia towarzyskiego i związków miłosnych. Popularne witryny matrymonialne kuszą internautów hasłami obiecującymi im szansę na wzniosłe uczucie. Temat już dawno przestał być kontrowersyjny, a psycholodzy, pedagodzy, antropolodzy i socjolodzy uznają, że nawiązywanie znajomości przez Internet (ale w sposób bezpieczny i przemyślany) jest korzystne.

1  Louise Atkinson, Sexual chemistry: How brain chemicals that divide us into four personality groups are the key to finding perfect love... [w:] Mail Online [online], [dostęp: 18 grudnia 2014], dostępny w Internecie na stronie: http://www.dailymail.co.uk/femail/article-1358941/Sexual-chemistry-How-brain-chemicals-divide-personality-groups-key-finding-perfect-love-.html. 2  Love me Tinder [w:] Joy.pl [online], dostęp: 28 grudnia 2014], dostępny w Internecie na stronie: http://www.joy.pl/lifestyle/91/love-me-tinder.


◀▷

fotoplastykon

JAKUB ŁAKOMY (urodzony w 1991 roku w Ostrowie Wielkopolskim) – student Politechniki Wrocławskiej na Wydziale Mechanicznym. Fotoreporter freelancer, pracujący w redakcjach i agencjach publicystycznych. Specjalizuje się w robieniu zdjęć bieżących wydarzeń (politycznych, kulturalnych i społecznych). Miejscem pracy może być dla niego ulica, teatr, scena lub droga „do pracy”. Jest ciągle w ruchu, chwytając chwile. Zapytany, czy to ciężka praca, odpowiada: „Nie, dla prawdziwego fotoreportera to pasja, hobby i styl życia. Aparat jest towarzyszem w podróżach, a w torbie fotograficznej jest to, co niezbędne”. Więcej dowiecie się na: https://www.facebook.com/KubaLakomyPhoto

ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

19



ko n t r a s t m i e s i Ä™ c z n i k

21


MARTWE DOMY Katarzyna Rutowska

Fot. Dominika Otto


kultura

I. Po raz pierwszy widziałam go na fotografii, ale nie wiedziałam jeszcze wtedy, że to on. Wyglądał gorzej niż źle, ale nosił jeszcze ślady dawnej świetności – kamienne dziki dumnie strzegły bramy, mimo leżącego dookoła gruzu i osypujących się fragmentów murów. Nie pamiętam, żeby w jakiś sposób mnie wtedy zainteresował, prześlizgnęłam wzrokiem po kilku innych ilustracjach przedstawiających elewacje oraz ogród, po czym skierowałam swoje myśli na inne tory. Ale na pewno nie poczułam niepokoju czy strachu. Dom, który zobaczyłam, był martwy. *** Panenské Břežany to wieś położona niecałe 9 kilometrów na północ od Pragi. Pałac, którego zdjęcia oglądałam tamtego dnia – tak zwany Dolny – jest częścią większego kompleksu – w jego skład wchodzi jeszcze nieczynna już kaplica świętej Anny Samotrzeć projektu Jana Santiniego oraz pałac zwany Górnym, obecnie pełniący funkcję domu starców. Mimo urokliwego położenia na zalesionych terenach oraz niezaprzeczalnej wartości historycznej całego zespołu świat dowiedział się o tym miejscu dopiero w 2011 roku. Wtedy to syn zamieszkałego tam niegdyś wysokiego rangą nazistowskiego urzędnika Reinharda Heydricha, Heider, zwrócił się do władz gminy z propozycją pomocy w pozyskaniu środków na renowację nieco już nadgryzionej zębem czasu rezydencji, aby następnie urządzić w niej muzeum czeskiego ruchu oporu. Trudno potępiać samą ideę, skądinąd w zamyśle zahaczającą przecież o dywagacje na temat kondycji człowieczej natury, nie sposób jednak nie przyznać, że próby jej realizacji musiały wiązać się ze sporymi kontrowersjami. Czas pokazał, jak bardzo okazały się znamienne dla powodzenia całej akcji. Mimo zapewnień ówczesnego wójta o tym, że „musimy oddzielić syna od ojca”, a także wystąpień publicznych samego Heidera, jego zaangażowanie wywołało falę protestów oraz zapoczątkowało dosyć burzliwą dyskusję o tym, czy budynek z tak mroczną przeszłością w ogóle warto restaurować. Krótko po tym, jak jeden z czeskich portali plotkarskich opublikował artykuł zatytułowany Nigdy więcej Heydrichów w Pradze, Heider wycofał

swój patronat nad całym przedsięwzięciem, medialna nagonka ustała, budynek zaś pozostawiono samemu sobie bez zmian.

II. Po raz drugi spotkałam się z nim na studiach. Na zajęciach z muzealnictwa mieliśmy przedstawić projekt rewitalizacji jakiegoś ciekawego obiektu, a cóż może być ciekawszego niż zabytkowy, niszczejący budynek z nazistowskimi koligacjami w tle? Chwyciłam za telefon, przeprowadziłam kilka rozmów w językach: prawie-angielskim, prawie-polskim i prawie-czeskim, za każdym razem otrzymując jedną i tę samą odpowiedź: nie ma po co zajmować się miejscem, nad którym od lat ciąży klątwa. Każda próba polemiki przypominała uderzanie z całej siły o betonową ścianę. Z perspektywy czasu wydaje mi się, że zawiniły po równo moja porywczość, jak i konsekwencje budowy wieży Babel. *** Dolny Pałac po raz pierwszy został wspomniany w literaturze w 1233 roku jako żeński klasztor benedyktyński, od którego nazwę zaczerpnęła cała wioska, w wolnym tłumaczeniu – Panieńskie Brzozy. Do 1820 roku budynek zmieniał właścicieli dosyć często, by w końcu trafić do rąk Matthiasa von Riese-Stallburga. Rozpoczęto przebudowę w stylu empire, nadając budowli cechy francuskiego cheatau. Restauracja budynku pochłaniała jednak astronomiczne kwoty pieniężne. Przygnieciony długami Von Riese-Stallburg został zmuszony do sprzedania obiektu Praskiemu Bankowi. Rezydencję odkupił poszukujący majątku w rodzinnych stronach Ferdynand Bloch, potentat przemysłu cukrowego, prywatnie mąż Adeli Bloch-Bauer – muzy Gustava Klimta, którą współcześni znają jako Monę Lisę Austrii. Urodzona w 1891 roku w Wiedniu jako córka Dyrektora Generalnego Wiedeńskiej Spółki Bankowej miała zaledwie 18 lat, kiedy poznała Blocha, z pochodzenia czeskiego Żyda. Niewykluczone, że do ich mariażu doszło bynajmniej nie ze względu na płomienny romans – Bloch, rozwijający manufakturę ojca poza granicami rodzinnej Pragi, z pewnością skorzystał na protekcji teścia, sam zaś dzięki rozrastającemu się majątkowi i odpowiednim korzeniom stanowił niezłą partię

dla córki żydowskiego bankiera. Symboliczne połączenie nazwisk w jeden człon Bloch-Bauer stało się początkiem prężnie działającej instytucji wspierającej lokalne, wiedeńskie talenty, ogromne majątki pozwoliły bowiem małżonkom odgrywać rolę mecenasów. Niewykluczone, że przyczyniła się do tego również (dziś już mocno dyskusyjna) uroda samej Adeli, której wdzięki bez wątpienia najdoskonalej przedstawił Klimt. Portret Adeli Bloch-Bauer I, zwany także Złotą Adelą, umiejętnie i ze smakiem przedstawia nie tyle kobietę, co pewne jej wyobrażenie, jest jednocześnie umowny i fotograficznie precyzyjny, chłodny i zdystansowany, a zarazem ciepły i pociągający. Kiedy w 1925 roku secesyjna muza umierała na zapalenie opon mózgowych, w ostatniej woli wyraziła życzenie, aby jej portrety pozostawić w galerii w wiedeńskim Belwederze. Mąż postanowił je jednak zabrać do Panenskich Břežan, aby ozdabiały posiadłość i przypominały mu o przedwcześnie zmarłej małżonce. Traf jednak chciał, że tocząca się przez świat fala nazizmu doprowadziła do tego, że Bloch-Bauerowi skonfiskowano majątek, zmuszając go do ucieczki do Szwajcarii, gdzie zmarł w 1945 roku. Po wojnie obrazy trafiły pod opiekę austriackiego rządu. Siostrzenica Bloch-Bauera, Maria Altman, rościła sobie prawa do ich odzyskania, stwarzając tym samym sytuację precedensową, ponieważ pozwała do sądu władze całego kraju. Jej wygraną walkę opisuje wchodzący w 2015 roku do kin film Woman in Gold (w reżyserii Nathana Frankowskiego). Zwiastun przedstawia doświadczoną brutalną rzeczywistością kobietę zdeterminowaną, aby po latach odzyskać chociaż namiastkę tego, co zostało jej odebrane, napotykającą przeszkodę w postaci skostniałego, nieprzejednanego systemu. Nikomu wręcz nie wypada oceniać zasadności jej roszczeń. Faktem jest natomiast, że odzyskane obrazy zostały przez nią sprzedane na aukcji, na czele ze słynnym Portretem Adeli nabytym przez manhattańską Neue Galerie za niebagatelną sumę 135 milionów dolarów.

III. Za trzecim razem spotkałam się z nim osobiście, pewnego październikowego dnia, jednego z tych ostatnich, które jeszcze pachną ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

23


latem. Po roku starań otrzymałam w praskim urzędzie gminy telefon do pana Vaclava, szefa firmy metalurgicznej VUK, obecnego właściciela budynku. Zgodził się na badania terenowe i zaproponował oprowadzenie po budynku. Rozglądałam się po zagrzybionych sufitach i przepalonych od chemikaliów ścianach, opisywałam spróchniałe deski i nieszczelne okna. Przy pożegnaniu Vaclav dał mi adres e-mailowy do Jana, studenta architektury z Pragi, który pracował nad planem rewitalizacji pałacu, co wydawało mi się bardzo dobrym pomysłem. Wydaje mi się, że, jeśli wierzyć w coś takiego, energia jest czymś, co może pić ziemia, ale nie kamienie i mury; że domy są martwe, bo nie ożywia ich śmiech lub płacz ich mieszkańców. *** Po konfiskacie majątku Bloch-Bauera przez szalejące w Pradze nazistowskie władze Dolny Pałac przeznaczono na rezydencję Konstantina von Neuratha pełniącego funkcję Protektora Czech i Moraw. Jego, zdecydowanie zbyt miękka, polityka, a także rosnące niezadowolenie społeczne sprawiły, że po roku jego urzędowania Hitler postanowił wysłać go na przymusowy urlop zdrowotny, wprowadzając na jego miejsce „zastępcę protektora”, znacznie młodszego Reinharda Fot. Dominika Otto

Heydricha – szefa RSHA odpowiedzialnego za zbrodnie Einsatzgruppen, który w styczniu 1942 roku zorganizował niesławną konferencję w Wannsee. Miał za zadanie stłamsić niepokoje w Protektoracie. Jako że zawsze wyróżniał się nadnaturalną wręcz ambicją, już w pierwszych dniach jego panowania życie straciły tysiące czeskich obywateli. Jednocześnie przez cały okres swoich rządów był wierny polityce kija i marchewki – zapewniając dobre warunki socjalne robotnikom czeskim, sprawił, że stali się przychylni Trzeciej Rzeszy. Dzięki tym postępowaniom zaostrzono także kary za przestępstwa gospodarcze, a za paserstwo odpowiadali tak samo Czesi, jak i Niemcy. Nic nie wskazywało na to, że pochodzący z Halle nad Soławą Heydrich zapisze się na kartach historii w tak okrutny sposób. W dzieciństwie chorowity i słaby, dorastający pod czujnym okiem surowej matki Reini (bo tak nazywano go w domu rodzinnym) kształtował swój charakter i rozwijał umiejętności tak dalekie od rozporządzania cudzym życiem jak szermierka czy gra na skrzypcach. Był wielokrotnie bity i poniżany zarówno przez rodzicielkę, jak i rówieśników ze względu na specyficzny wygląd i bardzo wysoki głos, naznaczony dodatkowo piętnem tragicznej dla

Niemców w skutkach pierwszej wojny światowej. Marzenia o zostaniu chemikiem zamienił w pragnienie ujarzmiania dzikich krain jako marynarz. Rzeczywistość królewskiej Reichsmarine odbiegała jednak znacznie od opowieści, które słyszał w dzieciństwie od Felixa Lucknera, autora słynnego Diabła Morskiego, przyjaciela rodziny. Jeden z członków ówczesnej załogi Heydricha wspomina, że jego współtowarzysze pogardzali Reinhardem tak bardzo, że odnosząc się do niego, używali nie imienia, a numeru. Anegdota ta być może mija się z prawdą, trzeba jednak przyznać, że nabiera mrocznego wydźwięku skontrastowana z numerami tatuowanymi na nadgarstkach więźniów obozu Auschwitz. Młody Reinhard mógł się pochwalić bardzo dużym zainteresowaniem płci przeciwnej, co okazało się jednocześnie jego przekleństwem. Kiedy podczas jednej z zabaw jako 26-latek poznał 18-letnią Linę von Osten, zakochał się w niej tak bardzo, że oświadczył jej się na drugiej randce, zapominając zupełnie, że jedną narzeczoną już ma. Urażona dziewczyna na nieszczęście Heydricha okazała się córką wysoko postawionego urzędnika pracującego w stoczni, prywatnie przyjaciela admirała Ericha Raedera. Zachowanie młodego marynarza uznano za niegodne jego stano-


wiska, postawiono go przed sądem honorowym, po czym dyscyplinarnie wyrzucono. Na szczęście jego młoda żona, zaciekła nazistka, nie pozwoliła na to, aby jej małżonek pogrążał się w depresji. Namówiony przez nią do spotkania z tworzącym wówczas schemat wywiadowczy Himmlerem, okazał się być właściwym człowiekiem na właściwym miejscu, zamieniając błękitny mundur na czarny. Mimo że w Panenskich Břežanach spędził jedynie półtora miesiąca (wcześniej mieszkał z rodziną na Hradczanach, ale jego ukochanej córce nie służyły kamienne gmachy, w których panował wieczny przeciąg), biografowie Heydricha poświęcają wsi zwykle wiele uwagi, jako że z tego właśnie miejsca wyruszył w swoją ostatnią podróż. Zmarł on 4 czerwca 1942 po kilkudniowym pobycie w szpitalu na skutek ran odniesionych w zamachu z 27 maja tego samego roku zorganizowanym przez czeski rząd na emigracji. Pałac aż do ostatnich dni wojny był zamieszkiwany przez wdowę po nim oraz ich potomstwo. W ogrodzie pochowano jednego z jego synów, Klausa, który w rok po śmierci ojca zginął potrącony przez ciężarówkę. W 1945 roku nazistka wraz ze swoimi dziećmi zmuszona była opuścić Panenskie Břežany. Do końca swojego życia wspominała swój pobyt tam z rozrzewnieniem. Zdecydowanie odmienne zdanie na ten temat mieli więźniowie i służba.

IV. Kilka miesięcy później pojechałam do Pragi ponownie. Spotkałam się z panią Heleną Vovsową, która, będąc młodą dziewczyną, pracowała u Heydricha w gospodarstwie. Po jego śmierci pomagała więźniom obozów katorżniczo harujących u jego kapryśnej małżonki. Porozmawiałyśmy trochę o jej życiu i dalekich podróżach. Pokazywała mi i moim towarzyszom zdjęcie, na którym stoi razem z Heiderem przytulona na tle Dolnego Pałacu. Nie zajrzałam do posiadłości drugi raz. Z maili od Vacława i Jana wiedziałam, że obiekt ma być remontowany i przerobiony na dom kultury. Dzięki temu mógłby przestać straszyć duchami secesyjnych muz i nazistowskich zbrodniarzy. To dawało nadzieję, jak fotografia dwojga starszych ludzi, których kiedyś dzieliło wszystko, a dziś łączy wiek, doświadczenie i wiedza. I chęć wybaczenia. Bo skoro można wybaczyć człowiekowi, można wybaczyć też murom. Pałac do dziś jest nieużytkowany. Nie odbywają się w nim żadne prace renowacyjne. ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

25


Moje najwcześniejsze muzyczne wspomnienie to gdy jako kilkulatek maltretowałem domowe pianino. Będąc dzieckiem bezkompromisowym, dokonywałem coraz śmielszych odkryć, raz po raz wymyślając melodię, którą z dumą demonstrowałem któremuś z rodziców. Niestety większość tych recitali kończyła się oznajmieniem mi, że już to wcześniej gdzieś słyszeli. Moja dziecięca wiara we własną kreatywność nie dopuszczała możliwości istnienia jakiejś muzyki przed moją. Wojciech Szczerek

R T C O

C + L

becnie zjawisko plagiatu jest coraz częstsze, ale nie oznacza to, że mniej kreatywni artystyczni rzemieślnicy stają się w swych poczynaniach coraz bardziej bezczelni. Jest to raczej problem statystyczny – wraz ze wzrostem populacji, rośnie liczba twórców, a z nimi – dzieł. Jednocześnie ludzka percepcja obrazu, koloru czy dźwięku zbytnio się nie zmienia, a z każdą małą rewolucją pole do popisu dla artysty stawało się coraz mniejsze. Gdyby spojrzeć na muzykę, zadanie wydaje się jeszcze trudniejsze, bo tak jak sztuki wizualne dają potencjalnie nieskończoną ilość kombinacji kolorów, kształtu czy materiału, tak tutaj przekaz artystyczny opiera się na melodii, interwałach i harmonii. Te z kolei nie tylko wydają się już wyeksplorowane wzdłuż i wszerz, ale i nie są w pełni wykorzystywane. W muzyce pop używa się zwykle tylko kilku najbardziej banalnych i klasycznych rozwiązań harmonicznych, a melodie opierane na systemie dur-moll są wysoce powtarzalne. Nowy utwór można wykonać nowatorską barwą instrumentu czy wokalu albo poeksperymentować z aranżacją muzyczną, ale trzeba liczyć się z tym, że ktoś już kiedyś coś podobnego napisał.

Ilustr. Wojtek Świerdzewski

R U -D

W świecie muzyki co jakiś czas padają mniej lub bardziej poważne oskarżenia o plagiat. I choć w powszechnym rozumieniu plagiat to kradzież własności intelektualnej popełniona z premedytacją, mnóstwo jest sytuacji, gdy artyści zapożyczają część utworu, nie zaznaczając autorstwa twórcy oryginału, często nawet w przekonaniu, że utwór jest w całości ich oryginalnym pomysłem. Zjawisko plagiatu znane jest od czasów, gdy w ludzkiej głowie kształtowały się pierwsze melodie. W miarę rozwoju kultury coraz częściej pojawiał się w wielu dziedzinach, ale dopiero wspomniany wzrost populacji i postępująca globalizacja mediów dały mu pole do popisu. Wiek XX to era kształtowania się kultury masowej, ale także czas jej konfrontacji z lokalnymi naśladowcami bądź odwrotnie. Taką lokalną jednostką w skali światowej jest kultura narodowa. Pomimo wspomnianej konsolidacji przemysłu muzycznego, zawsze będzie istniała odrębność rynków muzycznych. Nawet najbardziej uniwersalne formy sztuki, jak właśnie muzyka, są w jakimś stopniu ograniczone w swoim rozpowszechnianiu z uwagi na język, dziedzictwo kulturowe danego kraju oraz sposoby promocji i jej zasięg. Przykładów adaptacji globalnych trendów na potrzeby lokalne jest sporo w polskiej muzyce pop tworzonej w czasach komunizmu, kiedy nawet największe zapożyczenie

od artysty zachodniego uchodziło płazem. Temu, kto pamięta gorzej tamte czasy, trudniej będzie dostrzec podobieństwa pomiędzy Malinowym Królem Urszuli a Moonlight Shadow Mike’a Oldfielda. Podobnie sprawa ma się z wielkim hitem Wojciecha Gąssowskiego Gdzie się podziały tamte prywatki wzorowanym na nieznanym Polakom Teardrops Shakin’ Stevensa czy aranżacją instrumentalną Wypijmy za błędy Ryszarda Rynkowskiego (Wrapped Around Your Finger The Police). Status tych utworów jako plagiatów jest dyskusyjny, ale podobieństwa są zauważalne i wykraczają poza poziom szeroko uznanej inspiracji. Wydawać by się mogło, że niektóre z nich mogłyby być powodem do konfrontacji oryginalnego artysty z polskim, bo, wzorem pozwów wśród wykonawców zagranicznych, do oskarżeń tego typu wystarczy niewiele. Mimo to, prawdopodobnie nigdy się to w przypadku niektórych artystów nie wydarzy. Po pierwsze z powodu przedawnienia „zbrodni”, po drugie dlatego, że zainteresowanie autorów oryginalnych piosenek tym, co działo się na polskim rynku muzycznym 30 lat temu, jest zapewne nikłe, a korzyści uzyskane z potencjalnie zasądzonych odszkodowań mogłyby ich rozczarować. Czynnikiem, który wtedy usprawiedliwiał podejście do „pożyczania” przebojów z Zachodu, jest to, że spełniało to potrzeby słuchaczy, którzy przy utrudnionym dostępie do


kultury zza żelaznej kurtyny jedynie za sprawą takich pseudo-plagiatów mogli pozostać na czasie z trendami muzycznymi. Przykładów importu z zachodniej sceny muzycznej, nie zawsze będących oczywistymi zapożyczeniami muzycznymi, jest sporo: we wczesnej twórczości Lady Pank jest wyraźne nawiązanie do The Police, w Krzysztofie Krawczyku – fascynacja Elvisem Presleyem, a w piosenkach Skaldów – inspiracja Beatlesami czy The Beach Boys. Wszyscy oni ograniczali się jednak do przyjęcia danego stylu muzycznego, sposobu aranżacji muzycznej, instrumentacji czy tematyki tekstów piosenek, a nawet sposobu ubierania się, rzadziej uciekając się do jawnych pożyczek muzycznych. Plagiat to nie tylko skopiowanie piosenki i zrobienie z niej hitu na regionalnym rynku. Anglojęzyczny przemysł muzyczny, który dzisiaj dominuje na świecie, ma długą historię, żeby nie powiedzieć: zakorzenioną tradycję plagiatów i wynikających z nich sporów kończących się zwykle ugodami i odszkodowaniami. I kiedy mowa o tym rynku, to dotyczy to również artystów znanych i niekoniecznie przez wszystkich szanowanych. Reputacja niejednej gwiazdy bywała nadszarpywana z powodu takich zarzutów. Było tak z The Beach Boys, którzy „pożyczyli” muzykę od piosenki Chucka Berry’ego Sweet Little Sixteen i przerobili na Surfin’ U.S.A. bez jego zgody. Późniejsze tłumaczenia, że miał to być tribute, ostudziły nastroje pomiędzy artystami, ale nie wyjaśniły braku adnotacji o autorstwie w piosence. Wizerunek The Beach Boys nie prezentował się najlepiej, jeśli oczywiście założyć, że rock’n’roll mógł mieć wtedy jakąkolwiek reputację. Takich podobieństw u klasyków było więcej: The Doors singlem Hello, I Love You rzekomo splagiatowali All Day and All of the Night zespołu The Kinks, a ugoda pozbawiła muzyków praw do części tantiem w Wielkiej Brytanii. Z kolei Led Zeppelin podebrało pomysł na riff w Whole Lotta Love z You Need Love Muddy’ego Watersa, co zauważono po latach i także rozwiązano polubownie. Jakkolwiek trudno rozsądzać o czyjejś winie w kontekście plagiatu, to powyższe przypadki są raczej oczywistymi sytuacjami nieuczciwej konkurencji w świecie muzyki, o czym świadczy choćby to, że oskarżani tak często szli na ugodę. Są jednak i przypadki o wiele mniej oczywiste jak piosenka Viva la Vida Coldplay, której funkcje harmoniczne miały pochodzić z The Songs I Didn’t Write zespołu Creaky Boards. Ostatecznie zanegowa-

R

ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

27


no to po przedstawieniu przez Chrisa Martina i spółkę dema Vivy nagranego przed powstaniem rzekomego oryginału. Ale to nie koniec historii, bo Coldplay musieli się tłumaczyć z tej samej piosenki Joemu Satrianiemu, którego instrumentalne If I Could Fly jest w warstwie harmonicznej i melodycznej bardzo do niej podobne. Jakby tego było mało, do dyskusji włączył się Yusuf Islam (Cat Stevens), twierdzący, że wszystkie trzy piosenki są podobne do jego Foreigner Suite. Pozew Satrianiego został odrzucony, zaś Cat Stevens postanowił przebaczyć chłopakom z Coldplay i ostatecznie nie pozwał ich o nic. Nie byłaby to jednak opowieść z komercyjnego świata muzyki, gdyby na jej koniec członkowie Creaky Boards nie zasugerowali, że obydwie piosenki, ich i Coldplay, mogły być zainspirowane muzyką z gry The Legend of Zelda, a jednocześnie amerykański specjalista w dziedzinie praw autorskich w muzyce, dr Lawrence Ferrara, nie oznajmiłby, że wszystkie te kompozycje są oparte na XVIII-wiecznym utworze Se tu m’ami, najprawdopodobniej autorstwa klasyka muzyki renesansowej Giovanniego Battisty Pergolesiego. Takich historii lawinowych roszczeń wobec hitów jest więcej – warto przytoczyć chociażby te wobec piosenki Green Day pod tytułem Warning. Pozywający zespół Other Garden dopatrzył się tego samego riffu, co we własnej kompozycji, ale zaprzepaścił szansę na wygraną sporu, stwierdzając, że obydwa są bliźniaczo podobne do Picture Book zespołu The Kinks. Kategoria plagiatu jest trudno definiowalna. Patrząc na standardy obowiązujące w przemyśle muzycznym, jest on wiele powszechniejszym problemem, niż się wydaje. Wraz z pojawieniem się samplingu i rozwojem muzyki elektronicznej, remiksowanie i wmiksowywanie innych utworów w nową piosenkę stało się bardzo popularne, na przykład w podkładach hiphopowych, ale nie tylko: wiele hitów, jak na przykład Call on Me Erica Prydza czy Barbra Streisand (Duck Sauce), powstało na kanwie niewielkiego wycinka Valerie (Steve Winwood) oraz Gotta Go Home (Boney M). Mimo że ich użycie zostało prawnie rozwiązane, pozostaje kwestia oryginalności w ujęciu intelektualnym. Pewnie trudna, ale nie niemożliwa jest ocena tego, na ile utwór składający się kilkusekundowej melodii powtarzanej w kółko przez 3 minuty z dodatkiem krótkiego mówionego przerywnika jest tak naprawdę oryginalną kreacją. Ilustr. Wojtek Świerdzewski; fot. Dominika Otto

O ile inspiracje w świecie sztuki to norma, to w takich przypadkach nie można nawet mówić o inspiracji, a o opłaconej z góry pożyczce czyjegoś pomysłu, która zapewnia „inwestorowi” udział w zyskach. Nie ma tu twórczości, nie ma nawet odtwórstwa, jest za to licencja na recykling. Problem oryginalności w muzyce pop może z jednej strony być traktowany poważnie, bo jest ona nadal dziedziną sztuki. Z drugiej jednak strony, jest ona również biznesem prowadzonym w celu zaspokojenia potrzeb konsumenta, mimo że jest to niestety dziedzina na tyle powtarzalna, że podobieństwa artystyczne trudno obejmować w zdyscyplinowane ramy prawne. Nie jest możliwe miarodajne określenie podobieństwa melodii, barwy czy harmonii i nie można tak po prostu objąć prawami autorskimi trzech następujących po sobie nut, bo

to jak jakby opatentować kucanie. Gdyby przyjmować kryteria stosowane w dyscyplinach ścisłych, to za kradzież intelektualną do więzienia poszłaby połowa współczesnych artystów. Obserwując problem oryginalności w muzyce, coraz rzadziej można orzec o winie. Pomimo oczywistej kwestii finansowej, cechą charakterystyczną współczesnej muzyki jest to, że obecnie utwory łatwiej jest zaadaptować i udoskonalić, niż stworzyć od podstaw, a tworzona w ten sposób tkanka jest jakby dobrem wspólnym. Historia ostatnich 100 lat muzyki popularnej to ciąg modyfikacji ograniczonej liczby melodii i muzycznych funkcji harmonicznych, okraszanych coraz to nowymi interpretacjami, zagranych na coraz bardziej nowoczesnych instrumentach, dzielonych bądź łączonych w coraz to nowe wersje tego samego tworzywa.


Transgresje

czyli kto, gdzie i kiedy dyskutuje o literaturze

Pokłosiem zeszłorocznego Międzynarodowego Festiwalu Opowiadania, czy też szerzej – Projektu Transgresje, jest antologia opowiadań pisarzy z czterech krajów: Polski, Lichtensteinu, Norwegii oraz Islandii. Książka ta przekroczyła nie tylko językowe czy kulturowe bariery, stając się punktem zderzenia różnych sposobów patrzenia na świat czy na tekst, ale także rozwinięciem niedomkniętego pytania, które postawili przed sobą autorzy projektu. Pytania o rolę twórcy we współczesnym świecie. Zuzanna Sala

W

rocław planuje złożyć wniosek o przyznanie tytułu Miasta Literatury w marcu 2015 roku. Po„ przedzi go wytężona praca zespołu merytorycznego, którego zadaniem będzie analiza obecnej pozycji miasta w dziedzinie literatury, integracja środowisk wokół projektu, szeroko zakrojone konsultacje, a także stworzenie strategii zrównoważonego rozwoju poprzez literaturę” – czytamy na stronie Europejskiej Stolicy Kultury 2016. Wyprzedźmy działania wyspecjalizowanej komisji i spróbujmy się zastanowić, czy Wrocław faktycznie jest miastem literatury i czy na to miano zasługuje. W 2014 roku wrocławski kalendarz literacki obfitował we wszelkiego typu wydarzenia. Znalazły się w nim między innymi 19. Europejski Port Literacki, który odbył się w tym roku pod hasłem: „Port Dżender”, Bruno Schultz Festiwal, Europejska Noc Literatury, Mikrofestiwal (opisany przez Konrada Janczurę w majowym numerze „Kontrastu”) czy Międzynarodowy Festiwal Opowiadania, odbywający się w ramach projektu Transgresje: Międzynarodowa wymiana narracji. Obok dużych festiwali nie brakowało również mniejszych wydarzeń, tworzących codzienne wrocławskie życie literackie. Tajne

Komplety oraz Księgarnia Hiszpańska często organizowały najróżniejsze spotkania autorskie, odbyło się kilka slamów poetyckich i turniejów jednego wiersza (w tym przygotowany przez Fundację im. Karpowicza turniej im. Rafała Wojaczka), a Port Literacki trwał także po godzinach w siedzibie Biura Literackiego w Przejściu Garncarskim. Czy jednak Wrocław żyje literaturą? Wątpliwe, jest to wizja raczej utopijna. Jak dotąd chyba jedynym działaczem próbującym w struktury miasta przenieść poezję był raper L.U.C ze ścieżką graffiti Kosmostumostów i wbijającymi się w pamięć wersetami poezji studenckiego miasta: „Studia to degustacji rzeka Sesja nie procesja Sesja poczeka”. W rozstawionych w całym mieście punktach bookcrossingowych rzadko można zobaczyć pozycje na wymianę. Wręcz przeciwnie – powszechnie mówi się, że nie warto zostawiać tam książek, ponieważ ostatecznie i tak wylądują w czyimś piecu jako rozpałka lub posłużą bezdomnemu za posłanie. Zaglądając więc do skrytki zachęcającej nas do książkowego barteru, zobaczymy jedynie zapasy powietrza. Zdjęcia z festiwali poetyckich i prozatorskich pokazują natomiast, że czytelników ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

29


i ludzi aktywnie uczestniczących w życiu literackim jest we Wrocławiu naprawdę wielu. Dlaczego zatem nie widać literatury na co dzień, dlaczego we wrocławskich uliczkach nie rozbrzmiewają gorące dyskusje o literaturze? Prawdopodobnie dlatego, że nawet od święta (to znaczy od wielkiego festiwalu) nie podejmuje się prób zastanowienia nad wartością słowa, a organizatorzy dużych wydarzeń kulturalnych coraz częściej i coraz mocniej myślą w kategoriach promocji i marketingu niż w kategorii merytorycznej dyskusji. Sprowokować pochylenie się nad jakimś problemem teoretycznym spróbowało Biuro

Literackie, przyjęte jednak na fali medialnej dyskusji o gender dość chłodno. Wyzwanie podjął również Przemysław Witkowski z Mikrofestiwalem („Kryzys i awangarda”), była to jednak dyskusja odtwórcza, przekopiowana jakby z ha!wangardowego Krakowa. Wreszcie ciekawą debatę zaproponowało Towarzystwo Aktywnej Komunikacji – dyskusję o szeroko pojętych transgresjach. Projekt, który TAK realizowało od marca do kwietnia, powstał we współpracy z organizacjami pozarządowymi z trzech europejskich krajów: Norwegii, Liechtensteinu oraz Islandii. Polegał on na międzynarodowej wymianie narFot. Dominika Otto

racji i opierał się na jednym, podstawowym pytaniu: jaka jest rola twórcy? A dokładniej: czy pisarz to z założenia ten, który przekracza granice? Pomimo że jest to pytanie zasadniczo szerokie i wiele pomniejszych kwestii można pod nie podciągnąć, trzeba przyznać, że nie jest ono zbyt ogólne, przez co pozwala na interpretacyjną swobodę przy jednoczesnym sprecyzowaniu problemu. Ostatecznym wynikiem projektu realizowanego przez Towarzystwo Aktywnej Komunikacji (w skład którego wchodził Międzynarodowy Festiwal Opowiadania) było wydanie pod redakcją Agnieszki Wolny-Hamkało antologii opowiadań Transgresje, złożonej z 13 tekstów twórców polskich, norweskich, liechtensteińskich oraz islandzkich. Redaktorka we wstępie do zbioru napisała: „(…) nie ma sztuki bez ryzyka. Zależy nam, żeby projekt Transgresje uwypuklił tę ścieżkę, tę funkcję literatury. Pochwalił ją za cenne, codzienne rebelie, bez których bylibyśmy – jak pisała Susan Sontag – unieruchomieni w kalekich tożsamościach”. Nie chodzi tutaj jednak wyłącznie o rebelie formalne. Wręcz przeciwnie – mowa o dekonstrukcji kwestii podstawowych, takich jak pochodzenie, tożsamość, język, a nawet idea człowieczeństwa. Przed Międzynarodowym Festiwalem Opowiadania powstało wiele klipów w realizacji Marcina Hamkały, będących jakby spotami, trailerami wydarzenia. Mowa w nich między innymi o byciu pisarzem-emigrantem, o tworzeniu na styku kultur i tradycji, o kalekiej, emigranckiej tożsamości. Takie przekraczanie granic (w sensie dosłownym, rozumianych jako granice państwowe) również znajduje swoje odzwierciedlenie w opublikowanych w Transgresjach opowiadaniach. W swoim tekście Ziemowit Szczerek opisał Gruzję, Grażyna Plebanek – Rwandyjki i historie związane z ludobójstwem z 1994 roku, zaś Norweżka Leila Stein zobrazowała swoją ojczyznę z taką dokładnością, że nawet polskim czytelnikom Skandynawia przestała wydawać się obca. Niezwykle wyraziste i warte uwagi jest opowiadanie Mikkela Buggego – zapewne nie bez powodu – otwierające zbiór, czyli  Wraki.  To historia miasteczka, w którym bez wyjaśnienia zawalają się domy, a pod ich gruzami giną mieszkańcy. Historia powiązania człowieka i miejsca, zawierająca opis wielu prób dookreślenia się, odnalezienia swojego miejsca oraz samego siebie w świecie, w którym nawet własny dom (fizycznie

jak w przypadku bohaterów z dalszego planu lub metaforycznie – u pierwszoosobowego narratora) zawala się, zamienia w ruinę. A człowiek będący w centrum tych indywidualnych tragedii nie ma pojęcia, jak temu zapobiec. Pozostaje w zgliszczach, bo nie ma nic oprócz tej zrujnowanej tożsamości. Narracja prowadzona przez norweskiego pisarza jest wartka, uderzająca, silna. Zawiera on całe historie w pojedynczych zdaniach, a suchość języka, którym włada, nadaje opowiadaniu niesamowitą ostrość. Mniej więcej w połowie narracji Buggego pojawia się krótki akapit sięgający chyba sedna opowieści: „(…) śniło mi się, że jestem na imprezie z dawnymi kolegami ze studiów. Nagle znaleźliśmy się nadzy na wysepce na środku rzeki Nid, każdy z butelką Jägermeistra. Potem postanowiliśmy wracać do domu, zaczęliśmy szukać drogi i zrozumieliśmy, że to nam się w życiu nie uda, bo nie mieliśmy pojęcia, gdzie mieszkamy”. Wśród opowiadań zasługujących na szczególną uwagę znajduje się również tyle ciekawe, co zaskakujące Kaldakinn liechtensteińskiego pisarza Stefana Sprengera. Jest to opowieść o morí – zmarłym zaklętym, by wykonywać czyjąś wolę, a dokładniej prześladować rodzinę podejrzaną o szlacheckie przewinienie, aż do wymordowania jej ostatniego potomka. Nie sposób pominąć lekkości narracji oraz utrzymania przez autora konwencji horroru z elementami legendy, przeradzającego się pod wpływem rozwoju fabuły w swoistą groteskę. Jest to też poniekąd naiwna opowieść o wyższości miłości nad innymi potrzebami człowieka. Prozaik pochodzący z małego, niemieckojęzycznego państwa pokazał polskim czytelnikom, czym tak naprawdę jest dobry literacki koncept, oraz wykazał, że nie należy się nabierać na sztuczne podziały gatunkowe, ponieważ owa gatunkowość jest jedynie zwykłą umową społeczną. Niezmiernie poruszające okazało się z kolei opowiadanie islandzkiej pisarki Kristín Eiríksdóttir pod tytułem Ziemia. To chłodne i wysublimowane studium psychiki osoby ogarniętej depresją i działającej na przekór zadziwia absolutnie niewyegzaltowanymi opisami wewnętrznej pustki, całkowitej niemocy w zderzeniu ze światem zewnętrznym (w którym być może panuje jeszcze większa pustka?). Niezwykła obrazowość, poruszanie się w świecie literackich fleszy – to wszystko sprawia, że tekst Eiríksdóttir jest prawdziwym formalnym majstersztykiem, choć nie wykracza poza granice tradycyjnej prozy.


Wśród publikacji polskich pisarzy i pisarek zabłysnął natomiast tekst Ingi Iwasiów – Resztki. Niespiesznie opisywane sklepy z ostatkami tkanin i mięs przyrównane zostały w tej opowieści do miłości. Autorka znana jest z tego, że potrafi opisywać rzeczy z pogranicza pornografii w taki sposób, że o pornografię trudno ją posądzić. Dotyka sedna namiętnej czułości. Nie ma znaczenia, czy jest to czułość homoseksualna czy heteroseksualna. W Resztkach mamy (wyjątkowo?) obraz związku damsko-męskiego, który nie boi się swojej fizjologii, przepełnienia wydzielinami. Iwasiów z każdym nowym tekstem udowadnia nam, że można pisać o plamach na pościeli w sposób nieobsceniczny. Raczej – poetycki. Reszta polskich pisarzy biorących udział w projekcie również wykazała się pisarskim warsztatem i wyobraźnią. Marek Bieńczyk zaskoczył czytelników swoim literackim „wyluzowaniem”, Natasza Goerke zaprezentowała najkrótsze w tomie opowiadanie, a Piotr Paziński pokazał prawdziwą prozatorską wyobraźnię umieszczoną w klimacie klasycznej bibliofilii. Tylko niektóre teksty zagranicznych pisarzy budzą wątpliwości, jeśli chodzi o ich jakość. Przykładowo, opowiadanie

Christine Glinski-Kaufmann zatytułowane Wizyta starszej pani prezentuje płytką fabułę opierającą się na wizji zaświatów, którą autorka zaczerpnęła z historii rodzinnej (sennych wizji swojej prababki). Jest to wizja dla wizji, bez większego sensu czy przesłania. Z kolei konwencja językowej gry, groteskowego przemieszania slangu oraz języka prawniczego i zestawienia ich z mistyką nie wydaje się ani zabawna, ani odkrywcza. Jakość tekstu także pozostawia wiele do życzenia. Stąd też pytanie o faktyczną celowości antologii: jeśli bowiem publikacja miała stanowić sensowną całość, opowiadania powinny być wybrane przez redaktorkę tomu i z nią dopracowane, dzięki czemu mogłaby ona wyciągnąć z poszczególnych opowieści ogólną koncepcję i przyczynek do przemyśleń. Sama Wolny-Hamkało przyznała jednak, że nie ona typowała teksty do zbioru – zrobili to partnerzy projektu (czyli Norweski Festiwal Literatury, Reykjavik – Miasto Literatury UNESCO oraz Dom Literatury w Liechtensteinie). Ta informacja nieco odbiera wiarę w sensowność połączenia zebranych w tej pozycji literackich zmagań. Tom staje się raczej mieszanką tekstów wyłowionych z jednego jeziora, jakie wspólnie

okrzyknięto mianem „transgresji”, choć nikt do końca nie sprecyzował, czym owe transgresje są (na Międzynarodowym Festiwalu Opowiadania przyjęto dość prostą definicję transgresyjności jako wszelkich form przekraczania granic). Zasadniczym walorem opisywanej antologii jest jej darmowa dystrybucja. Niestety wynoszący tysiąc egzemplarzy nakład został już wyczerpany. Jednak każdy, kto zechce przeczytać zbiór opowiadań, może wysłać prośbę na adres e-mail: redakcja@opowiadanie.org i otrzymać elektroniczną wersję publikacji. Należy jedynie określić preferowany format pliku (PDF, MOBI bądź EPUB). Warto się z tą antologią zapoznać, z pewnością jest to bowiem mozaika europejskiej prozy – różnorodna, wielobarwna i wieloaspektowa. A czy jest wynikiem faktycznej, przemyślanej dyskusji literackiej, której tak bardzo nam brakuje? Nie jest to do końca jasne. Czy Wrocław jest zatem miastem literatury? Czy ma szansę na ten tytuł? (Zdecydowanie) tak! Nie tylko dzięki ciągłym działaniom Biura Literackiego, ale również za przyczyną takich odważnych i szeroko zakrojonych inicjatyw jak właśnie projekt Transgresje. ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

31


Ilustr. Damian Dideńko


◆ ◆ ◆ ◆

Barabáš

film

z kamerą

o ludziach i obłokach Filmy realizuje od niemal 30 lat. Poza Europą kręcił między innymi w Nowej Gwinei, na Syberii oraz na Antarktydzie. Niezależnie od tego, gdzie decyduje się realizować swoje obrazy – w wysokich górach, lesie tropikalnym, jaskini – zawsze to siebie w pierwszej kolejności naraża na niebezpieczeństwo. Nie tylko wyznacza bieg prezentowanych historii poprzez scenariusz oraz reżyserię, ale jest również operatorem i montażystą wielu ze swoich filmów. Pavol Barabáš to autor filmowy par excellence. Mateusz Żebrowski

ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

33


Z TATR W HIMALAJE Barabáš urodził się w 1959 roku w słowackim Trenczynie, położonym 218 kilometrów od Wysokich Tatr. Zaczynał od produkcji edukacyjnych, instruktażowych, był reżyserem filmów realizowanych na zlecenie Horskiej služby, słowackiego odpowiednika GOPR-u. Zaczynał od Tatr i to właśnie one stały się lejtmotywem twórczości Słowaka. Zapytany o to, co będzie robił za 10–20 lat, odpowiada bez wahania: „Będę jeździł w Tatry i robił filmy”, zupełnie jakby obie te czynności były czymś naturalnym, przyrodzonym, bez czego nie da się egzystować. Barabáš rozpoczynał karierę w wieku 27 lat od rejestrowania improwizowanej akcji ratunkowej taterników oraz od telewizyjnej produkcji Krople potu na śniegu (1986). Już w 1987 roku kręcił na Pierra Manta we Francji, gdzie odbywają się coroczne zawody skialpinistyczne. Praca ta ucieszyła Słowaka ze względu na trudne warunki, w których przyszło mu działać, dzięki czemu mógł zdobyć operatorskie doświadczenie. Niemal rokrocznie realizował kolejne zlecenia w Tatrach, ale również coraz częściej wyjeżdżał z kamerą w dalekie podróże. Po Francji przyszedł czas na Kaukaz, a po kilku latach na Azję i najwyższe pasma górskie. Początek międzynarodowej karierze Barabáša dał Karakorum Highway z 1995 roku, 3-odcinkowy serial dokumentalny o Himalajach, Karakorum i Pamirze, który udowodnił, że słowacki reżyser potrafi odnaleźć się w każdych warunkach, niezależnie od szerokości i długości geograficznej. Film Buddyjskie Ladakh (1996), przedstawiający tę samą część świata, co Karakorum Highway, objawił jeszcze jeden talent Barabáša – Słowak okazał się nie tylko wyśmienitym, gotowym na różnorakie poświęcenia operatorem, ale również empatycznym reżyserem, wyczulonym na różnice kulturowe, potrafiącym wykorzystać warsztat realizacyjny w celu zaprezentowania obcej Zachodowi kultury. Nie bez znaczenia w przybliżaniu buddyzmu okazały się góry, które niczym w słynnej kantowskiej maksymie „Niebo gwieździste nade mną, prawo moralne we mnie” spełniały tak w Buddyjskim Ladakh, jak i w późniejszych filmach Barabáša rolę boga, prawodawcy narzucającego ludziom konkretny model życia. Pod tym względem produkcje Słowaka przypominają dokument z 1975 roku, Człowiek, który zjechał z Everestu, Lawrence’a Schillera i Bruce’a Nyznika. Film opowiada o narciarskim wyzwaniu Yuichiro

Ilustr. Damian Dideńko

Miury, próbującego zjechać ze stoku Mount Everestu. Wiele w obrazie Schillera i Nyznika zadumy nad kulturą Szerpów oraz nad majestatem Czomolungmy. Barabáš przedstawia jednak w swoich dziełach, inaczej niż twórcy Człowieka, który zjechał z Everestu, przede wszystkim pokorę wobec gór i natury. Człowiek jest jedynie dodatkiem, ornamentem wyznającym góry, nie zaś z nimi igrającym.

KINO-OKO NA OPAK Barabáš w najwyższe góry świata wracał jeszcze kilkakrotnie (w tym w jednym z jego najczęściej nagradzanych obrazów – Mustangu z 2001 roku), a w Azji zrealizował również miédzy innymi Ekspedycję Syberia (2001), Bhutan (2008) oraz Mongolię – W cieniu Czyngis Chana (2010). Z czasem Słowak podzielił swoje filmy na te poświęcone górom – wypełnione medytacyjnym namysłem – oraz na obrazy ekspedycyjne – wyrażające fascynację najdzikszymi, dziewiczymi zakątkami Ziemi. W 1998 roku powstało 118 dni w niewoli lodu, obraz przedstawiający wędrówkę ekipy podróżników przez Arktykę (prowadzącą z Rosji do Kanady), wędrówkę pełną pokory, prezentującą wyzwania, z jakimi człowiek musi sobie radzić pozostawiony sam na sam z naturą. Reżyser podkreśla, że jego filmy są zawsze o przyrodzie, o niwelowaniu ludzkiego strachu przed nią, bo przecież każdy z nas, zanim zanurzył się w cywilizacji, wyszedł z natury, a kultura powstała przy pomocy środków oferowanych przez środowisko. Temat ten Barabáš porusza w Tajemniczym Mamberano (2000), filmie o plemieniu od wieków żyjącym na Nowej Gwinei bez dostępu do reszty świata. Tym samym lud z Irina Jaya mógł zaprezentować filmowcom zupełnie inny, archaiczny sposób funkcjonowania w rzeczywistości. Tego rodzaju obcy Europejczykowi styl życia zdecydowała się eksplorować ekspedycja Ivana Bulika, w której podróżnikowi towarzyszyła ekipa Barabáša. Bulik za cel postawił sobie dotarcie do serca kultury Pigmejów. Pokłosiem tych poszukiwań stał się film Pigmejowie – Dzieci dżungli (2011). W tym samym roku powstało Trou de Fer – Żelazna dziura (2011). Obok filmów nakręconych na obu biegunach (na Antarktydzie powstała Nieznana Antarktyda z 2007 roku o zdobywaniu Masywu Vinsona) i wyprawy w głąb największej jaskini na świecie (Tepuy – Wyprawa do ziemskich głębin z 2006 roku), Trou de Fer jest bodaj świadectwem największej odwagi Barabáša jako filmowca. Trou de Fer zostało zrealizowane

na wyspie Reunion w tytułowym kanionie, który wciąż należy do wielkich eksploracyjnych wyzwań. Barabáš często naraża się na niebezpieczeństwo w celu wiernej rejestracji szczegółów wyprawy. W postawie tej odnaleźć można elementy credo Kino-Oka – dokumentalnego dekalogu wyznawanego przez radzieckiego filmowca Dżigę Wiertowa. Odmiennie jednak od Wiertowa, który radził w swoich manifestach, żeby najpierw zdobyć jak najlepszy materiał, a dopiero później, jeżeli zachodzi taka potrzeba, pomagać komuś bądź kogoś ratować, Barabáš niezmiennie odznacza się postawą pełną etyki, która powinna charakteryzować filmowca-podróżnika. Słowak już podczas dobierania ekipy stara się zminimalizować jej rozmiary tak, żeby nie narażać nikogo na zbędne niebezpieczeństwo. Reżyser przyznaje wręcz, że najchętniej realizuje zdjęcia w pojedynkę. Na dodatek rzadko sam inicjuje wyprawy, częściej jest jedynie ich rejestratorem. Tego rodzaju podejście wydaje się szczególnie istotne dzisiaj, kiedy wśród opinii publicznej nie cichną debaty na temat zasadności kolejnych wypraw górskich, niejednokrotnie kończących się tragicznie.

OD TATR DO TATR Barabáš często opisuje w wywiadach filozoficzne oraz mistyczne idee obecne w jego filmach. Nie byłoby jednak transcendentalnych wątków w obrazach Słowaka, gdyby nie Tatry. Młody Pavol często jeździł w góry, co sprawiło, że zapragnął rejestrować ich urok, a zarazem eksplorować przy pomocy oka kamery tatrzański folklor oraz odkrywać miejsca, gdzie człowiek znajduje przestrzeń do kontemplacji. To właśnie w filmach o Tatrach najpełniej można zauważyć u Barabáša próbę zbadania moralnych, etycznych i światopoglądowych podwalin kultury. Tę górską ideologię szczególnie silnie widać w krótkich metrażach złożonych ze skompilowanych ze sobą ujęć przyrody w Tatrzańskim misterium (2003) oraz Przemianach Tatr (2006). Słowak za swój ulubiony film uważa Jonathan Livingstone Seagull (1973) w reżyserii Halla Barletta. Dzieło Barletta oparte zostało na noweli Richarda Bacha, symbolicznie przywołującej idee chrześcijaństwa oraz buddyzmu. Podobnie u Barabášà – w Tatrzańskim misterium, Przemianach Tatr, a przede wszystkim w Ciszy nad obłokami (2009) – przyroda, symbioza człowieka i natury, wolność jednostki, czy mistyczne zrozumienie rzeczywistości odgrywają decydującą rolę. Słowak zapytany


o to, bez czego góry nie mogą istnieć, odpowiada: „Bez ludzi i obłoków. Ludzie tworzą sposób patrzenia na góry (…). Ich sposób życia, religie, tradycje i legendy kreują życie gór. A obłoki? One nam przypominają o upływie czasu i przemijaniu. Na szczytach gór przez długie godziny byłem zafascynowany teatrem przygotowanym przez góry i obłoki”. Na Tatry w filmach Słowaka można patrzeć w różnoraki sposób: przez pryzmat religijny jako na misterium panteistyczne (brak tutaj dominującej symboliki jakiegokolwiek wyznania, obecne są elementy chrześcijaństwa, buddyzmu, ale również archaicznego animizmu), przez pryzmat etniczny wyrażany dzięki prezentacji na ekranie życia i tradycji górali, a także przez pryzmat jednostkowej egzystencji. Za przykład służą tutaj historie taterników, którym w dużym stopniu poświęcony został cykl telewizyjny Opowieści tatrzańskich szczytów (2011–2013) oraz jedna z najnowszych produkcji Barabáša Žiť pre vášeň (2014).

BARABÁŠ AUTOR I CZŁOWIEK ORKIESTRA Poetykę filmów Barabáša wyznaczają charakterystyczne grupy ujęć kompilujące ze sobą naturę i człowieka, porównujące zwierzęta z ludźmi, szukające zaskakujących, niemal zapomnianych podobieństw pomiędzy homo sapiens a naturą. Obok Roberta Karoviča i Mateja Beneša to właśnie reżyser najczęściej montuje swoje dzieła, co sprawia, że należy uznać Słowaka za twórcę w pełni świadomego własnych wyborów artystycznych. Niezwykle ważną częścią filmowych podróży sygnowanych przez Studio K2 (założone przez Barabáša, by ułatwić sobie produkcję kolejnych dokumentów) jest muzyka, którą tworzyli do tej pory najczęściej Michal Novinski, znany ze współpracy z czeskim reżyserem Davidem Ondříčkiem oraz Janem Svěrákiem, MAOK, współpracujący z Barabášem przy filmach o Tatrach i Himalajach, a także – ostatnimi laty – Maroš Barabáš. Warto podkreślić, że Barabáš jest jednym z najbardziej utytułowanych twórców kina podróżniczego i górskiego na świecie. Niemal każda produkcja sygnowana jego nazwiskiem zbiera nagrody na festiwalach w każdym zakątku globu. Reżyser wielokrotnie wyróżniany był w Słowacji, Czechach, Polsce (praktycznie co roku otrzymuje nagrody na przeglądach filmów górskich w Lądku-Zdroju, Zakopanem, czy też w Łodzi), Rosji, ale także w Stanach Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii, Gruzji, Kanadzie oraz Nowej Zelandii.

Obrazy kręcone przez Barabáša wciąż należą do filmowej awangardy (nawet wśród kina dokumentalnego) i poza festiwalami jedynie incydentalnie trafiają do szerszej dystrybucji. Chlubnym wyjątkiem jest tutaj słowacka telewizja oraz niekiedy tamtejsze kina. Pomimo tego twórczości Barabáša nie sposób pominąć. W kinematografii naszych południowych sąsiadów, wciąż niemogącej pochwalić się światowej sławy nazwiskami, reżyser, który ze swoją kamerą przemierza glob wzdłuż i wszerz, a przy tym realizuje dzieła posiadające autorską sygnaturę, jest niewątpliwie chlubnym wyjątkiem. Polacy wciąż czekają na dokumentalistę, który z podobną determinacją obrazowałby piękno kraju nad Wisłą, a przy tym znajdowałby paralele pomiędzy polską przyrodą a najdalszymi zakątkami na Ziemi. Póki jednak wciąż próżno go wypatrywać, warto umilić sobie czas, oglądając filmy Barabáša.

ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

35


Statek serialowych Z

I C Ś O Ł I M Tegoroczne walentynki powoli zacierają się w pamięci, miłość jest jednak w powietrzu nieustannie, szczególnie w świecie seriali, a pytanie: „Będą razem czy nie?” spędza sen z powiek niejednemu widzowi.

jawisko shippingu (nazwa pochodzi od angielskiego wyrazu relationship, oznaczającego ‘związek’), czyli kibicowanie dwójce bohaterów, aby w końcu zostali parą, jest bardziej powszechne, niż mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać. I to nie tylko w środowisku fanatycznych fanów serii Zmierzch. Praktycznie każda produkcja ma przecież w swoich zastępach postaci, które wyraźnie mają się ku sobie.

Karolina Kopcińska

KOSMICZNIE Shipping narodził się w bliżej nieokreślonej przeszłości, swoją nazwę zawdzięcza jednak jednemu z najbardziej popularnych seriali lat dziewięćdziesiątych – Z Archiwum X. Ponoć to właśnie fani tego serialu po raz pierwszy użyli określenia relationshippers (w skróconej wersji: shippers) w kontekście widzów silnie popierających ideę związku o charakterze romantycznym, w tym wypadku pomiędzy Daną Scully a Foxem Mulderem. Narodziła się grupa silnie popierająca opcję Smulder, jak w skrócie nazywana jest relacja pomiędzy Scully i Mulderem. Wielu widzów śledziło serial głównie ze względu na chemię między parą głównych bohaterów, z niepokojem wyczekując nawet najdrobniejszej sugestii co do charakteru ich relacji. Jak sugeruje „The New York Times”, nie bez znaczenia w budowaniu potężnego fandomu (czyli społeczności fanów) Z Archiwum X był także szybko rozwijający się wówczas Internet, znacznie ułatwiający komunikację oraz wymianę wszelkich poglądów i teorii pomiędzy fanami. Na odpowiedź twórców w sprawie wątku romantycznego widzowie czekali aż 7 sezonów, ale nawet potem sprawa nie była przesądzona, a związek nieoczywisty. Wyda-

Fot. Jarosław Podgórski

je się to jednak mieć mniejsze znaczenie, ponieważ tym, co tak naprawdę liczy się w shippingu, jest przyjemność czerpana z wyczekiwania, gdybania i dyskutowania.

BAJKOWO Za przykład serialu, który nieustannie doprowadza swoich fanów do rozstroju nerwowego w kwestii związków między bohaterami, można uznać Dawno, dawno temu, i to nie tylko dlatego, że mnogość koneksji i powiązań pomiędzy postaciami znacznie przekracza przyjęte normy. Fakt, że serial garściami czerpie z baśni i bajek oferujących szczęśliwe zakończenia, nie znaczy bowiem, że taki sam koniec spotyka każdą potencjalną parę. Najbardziej pechową postacią jest chyba Emma Swan, grana przez Jennifer Morrison, znaną z roli Cameron w serialu Dr House. Jest to także bohaterka, której perypetie uczuciowe wzbudzają wśród fanów największe emocje, a dyskusje toczące się chociażby na forum IMDB o tym, z kim ostatecznie powinna związać się Emma, niejednokrotnie przypominają wojny słowne (shipping wars) – nieodłączny element omawianego zjawiska. Jak dotąd, Swan wciąż nie spotkała swo-

jego księcia, a twórcy serialu niemal co sezon stawiają na jej drodze nowego kandydata. Chwilowo najbardziej zadowoleni mogą być zwolennicy opcji Captain Swan, czyli związku między Emmą a Kapitanem Hakiem. Biorąc pod uwagę fakt, że potencjalnie najlepszy kandydat na wybranka bohaterki, będący jednocześnie ojcem jej dziecka, a tym samym wpisujący się w bajkowe „żyli długo i szczęśliwie”, został uśmiercony w sezonie trzecim, należy stwierdzić, że zwolennicy którejkolwiek z opcji prawdopodobnie jeszcze długo nie zaznają spokojnego snu.

SENSACYJNIE Zjawisko shippingu wydaje się szczególnie popularne w przypadku seriali o zabarwieniu kryminalno-sensacyjnym. Być może jest to spowodowane postawieniem bohaterów, a tym samym widzów, w sytuacjach bardziej ekstremalnych, sprzyjających nawiązywaniu związków. Z założenia w realizacjach tego gatunku wątek romansowy powinien pojawiać się raczej na drugim lub trzecim planie, niejednokrotnie zdarza się jednak, że staje się on równie ważny jak intrygi kryminalne, a dla niektórych widzów nawet ważniejszy. Wystarczy


wspomnieć Kości, w których w oczach wielu fanów wątki kryminalne są równorzędne z romansowymi. Związek między Temperance „Bones” Brennan (Emily Deschanel) i Seeleyem Boothem (David Boreanaz) był dla wielu odbiorców jedynie kwestią czasu. Twórcy serialu byli najwyraźniej podobnego zdania – „Bones” i Booth ostatecznie zostali parą w 6. sezonie, wcześniej oczywiście skutecznie podsycając nadzieje fanów wplatanymi tu i ówdzie scenami sugerującymi, że między bohaterami jest coś więcej niż tylko praca. W przeciwieństwie do Kości, w przypadku Mentalisty związek między Patrickiem Jane’em (Simon Baker) i Teresą Lisbon (Robin Tunney) bardzo długo stał pod znakiem zapytania. Wśród fanów utworzyły się dwa główne obozy: proromansowy oraz proprzyjacielski – każdy zażarcie broniący swojej racji. Co więcej, oba miały w zanadrzu przekonujące argumenty na poparcie swoich teorii, ponieważ twórcy nigdy nie przekroczyli granicy sugerującej, że Jane’a i Lisbon łączy coś więcej niż silna przyjaźń. Sytuacja zaczęła się klarować dopiero pod koniec 6. serii, a emocje dodatkowo podsycał fakt, że przedłużenie serialu o kolejny sezon stało pod znakiem zapytania. Jak wszystko wskazuje, 7. i jednocześnie ostatni sezon Mentalisty nadal jednak utrzymuje związek pary głównych bohaterów na dalszym planie, ograniczając czułe spojrzenia do minimum. Wydaje się to rozwiązaniem rozsądnym, biorąc pod uwagę, jak wielu widzów było przeciwnych wyswataniu Jane’a z Lisbon przez scenarzystów. Wilk pozostaje syty, owca względnie cała, a producenci zadowoleni, że nie skończyło się na drastycznym spadku słupków oglądalności. Dużo dotkliwiej połączenie głównych bohaterów odczuli twórcy Na wariackich papierach – serialu, który uczynił z Bruce’a Willisa gwiazdę. Produkcja, emitowana w latach 1985–1989, skupiała się na pracy dwójki detektywów, Davida Addisona (Willis) oraz Maddie Hayes (Cybill Shepherd), wielokrotnie uatrakcyjniając akcję burzeniem czwartej

ściany lub elementami fantastycznymi. Tym jednak, co napędzało serial, była relacja między Maddie i Davidem, kiedy więc w sezonie trzecim główni bohaterowie oficjalnie skonsumowali swój związek, rzesza fanów zaspokoiła swoją ciekawość i rzesza przestała śledzić ich losy. Dodatkowe trudności pojawiły się w czwartym sezonie, kiedy ciąża Shepherd i praca Willisa na planie Szklanej pułapki znacząco ograniczyły ich wspólny czas ekranowy. Wyniki oglądalności zaczęły lecieć w dół, a serial zakończono po piątej serii. Niezależnie jednak od spadku jakości, Na wariackich papierach można, obok Z Archiwum X, uznać za sztandarowy przykład realizacji telewizyjnej, która swój sukces w dużej mierze zawdzięcza właśnie shippingowi.

KRWAWO Swoją obecną popularność shipping zawdzięcza głównie seriom o wampirach. Niewiele jest chyba osób, które, interesując się kulturą popularną, nie zetknęły się z określeniami „Team Edward” i „Team Jacob”, tak chętnie używanymi przez wielbicieli cyklu Zmierzch. Nie jest to jednak jedyna seria poświęcona wampirom, której fani tak bardzo zaangażowali się w parowanie bohaterów. Podobnie rzecz wygląda w przypadku Pamiętników wampirów, gdzie wampirzy bracia, Stefan (Paul Wesley) oraz Damon (Ian Somerhalder), walczą o duszę i serce Eleny (Nina Dobrev). Nietrudno oczywiście zgadnąć, na jakie dwa obozy podzielili się fani serialu. Rozmiar tego fenomenu podsumowuje historia związana z czasopismem „Entertainment Weekly”. W 2012 roku redakcja popularnego magazynu postanowiła zrobić widzom niespodziankę, udostępniając jeden z numerów lutowych z trzema okładkami do wyboru tak, aby każdy, niezależnie od osobistych życzeń, znalazł coś dla siebie. Dostępna była więc opcja prezentująca trójkę bohaterów oraz dwie wariacje na temat par: Elenę ze Stefanem lub Damonem. Epizod okładkowy, tyle że nieco bardziej kontrowersyjny,

ma na swoim koncie również wyprodukowana przez HBO Czysta krew, w dużym stopniu skonstruowana fabularnie wokół tego, z kim w końcu zwiąże się główna bohaterka, Sookie Stackhouse. Tym razem liczba kandydatów jest odrobinę wyższa niż w przypadku dwóch poprzednich serii o wampirach. Wyklarowały się jednak trzy dominujące grupy wspierające kolejno Erica (Alexander Skarsgård), Alcide’a (Joe Manganiello) oraz Billa (Stephen Moyer). Twórcy bardzo długo trzymali widzów w niepewności, łącząc Sookie to z jednym, to z drugim, aby w ostatnim odcinku serialu z zaskoczenia wyswatać bohaterkę z zupełnie nową postacią, której twarzy nie dane było odbiorcom poznać. Rozwiązanie początkowo spotkało się z ostrą krytyką ze strony niektórych fanów, z punktu widzenia twórców miało jednak pewien sens – żadna z grup nie będzie bardziej niezadowolona od innych. Shipping nie jest oczywiście zjawiskiem przypisanym wyłącznie serialom. Zajmują się nim także odbiorcy filmów, książek, a nawet gier komputerowych, nie przejmując się w najmniejszym stopniu tym, jak absurdalne i nierealne są czasami wymarzone przez nich związki. Serie zdają się jednak mieć swoistą przewagę nad innymi formami, głównie dzięki cykliczności. Pozwala ona na rozwijanie relacji między bohaterami oraz stopniowe budowanie napięcia, niejednokrotnie przeciągając i odwlekając punkt kulminacyjny, jakim jest zdefiniowanie związku, w celu utrzymania słupków oglądalności na wysokim poziomie. Widzowie wydają się jednak zadowoleni z gry, jaką prowadzą z nimi twórcy, skrzętnie unikający jednoznacznych odpowiedzi. Powstające jak grzyby po deszczu grupy, fora czy kluby wspierające daną parę bohaterów, często wzajemnie się zwalczające, dla fanów stanowią dodatkową atrakcję i formę rozrywki ściśle powiązaną z ich ulubionym serialem, a dla producentów oznaczają kolejne dolary na koncie. Koło się więc toczy, a miłość kwitnie.

ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

37


Tytuł Teoria zła. O empatii i genezie okrucieństwa Autor Simon Baron-Cohen Wydawnictwo Smak Słowa Rok wydania 2014

Recenzuje Dawid Łucarz

Anatomia zła

G

wałt, morderstwo, tortury, nękanie psychiczne czy zaniedbanie to tylko niektóre oblicza zła, z którymi – choćby za pośrednictwem przekazów medialnych – spotykamy się codziennie. Skąd ono się bierze? Co decyduje o tym, że człowiek jest (lub staje się) zły? Jak w ogóle owo zło definiować? Między innymi na te pytania odpowiedzi udziela Simon Baron-Cohen, wybitny psychopatolog z Cambridge, autor Teorii zła (2011), która w Polsce wydana została nakładem wydawnictwa Smak Słowa. Centralnym pojęciem książki, wokół którego Cohen konstruuje tytułową teorię zła, jest empatia – w ujęciu naukowca definiowana jako „zdolność rozpoznawania myśli lub uczuć innej osoby oraz reagowanie na jej myśli i uczucia odpowiednią emocją”. Aby nadać temu wyświechtanemu słowu odpowiednią rangę, już na wstępie autor objaśnia elementy tak zwanego „obwodu empatii” w mózgu, nakreśla jego mechanizm funkcjonowania oraz przedstawia techniki pomiaru (dzięki załącznikom umieszczonym na końcu książki czytelnik także może określić swój poziom empatii). Cohen dokonuje także własnego podziału osób cechujących się brakiem empatii. Stosując także autorską nomenklaturę, wyróżnia osoby zero-negatywne typu B (borderline), typu P (psychopatia) oraz typu N (narcyzm), a także osoby zero-pozytywne – chorzy na autyzm i zespół Aspergera. Wiele miejsca poświęca też zagadnieniom genetycznym i środowiskowym, które mogą mieć wpływ na obniżony poziom empatii.

Fot. materiały prasowe

Choć sam autor już na początku publikacji sygnalizuje, że „ta książka nie jest dla wrażliwców”, bo przecież nie da się pisać o okrucieństwie lekko i pogodnie, to jednak nie do końca wypada się z tym zgodzić. Tak samo zakwestionować można troskę Cohena o to, jakoby niniejsza publikacja miała nie być przyjemną lekturą. Otóż może być. Zrozumiałe jest, że tematyka okrucieństwa w swej naturze nie należy do najprzyjemniejszych – dla każdego zdolnego do współczucia człowieka zdanie to jest faktem. Naukowiec z Cambridge pisze jednak o złu od podszewki, etapami. Nie epatuje czytelnika obrazoburczymi treściami, gdyż w żadnym razie nie ma na celu szokowania odbiorcy. Cohen, powołując się na znane przykłady okrucieństwa, jak na przykład holocaust, postać Josefa Fritzla, czy „obyczajowość” krajów Afryki, rysuje tło, na którym uwypukla dane studium przypadku. Potraktujmy zatem obawy profesora jako przejaw ponadprzeciętnego poziomu empatii – w tym kontekście – wobec czytelnika. W niniejszym lakonicznym opisie Teorii zła nie sposób pominąć tego, co przed momentem zostało wywołane, mianowicie: dbałości o odbiorcę. Autor publikacji włącza i angażuje czytelnika w swą podróż po meandrach zła poprzez między innymi wielokrotne utożsamianie się z odbiorcą, stosując pierwszą osobę liczby mnogiej (na przykład „przyjrzymy się”, „zbadajmy”), czy też zwracając się bezpośrednio do adresata (na przykład „Jestem pewny, że dostrzegasz tu oczywistą sprzeczność i rozumiesz…”). Podtrzymaniu funkcji fatycznej służą też liczne pytania retoryczne, które dodatkowo prowokują do zamyślenia się nad ludzką psychiką.

Wracając jednak do treści Teorii zła w pierwszej kolejności warto zwrócić uwagę na kompozycję tej książki. Jej zasadniczą część stanowi 6 rozdziałów: wprowadzający, opisujące i podsumowujący. Dzięki temu rozwiązaniu oraz wcześniej wspomnianej trosce Cohena o odbiorcę, czytelnik nie ma poczucia obcości treści. Dodatkową zaletą naukowca jest język, jakim pisze o rzeczach trudnych i specjalistycznych. W ujęciu autora Teorii zła medyczna terminologia nie przestrasza, a przykłady okrucieństwa nie pogwałcają uczuć odbiorcy. Jednocześnie, dzięki umiejętności wypośrodkowania balastu treści, autor nie popada w śmieszność i nie trywializuje tego, co przedstawia. Słowem, czytając książkę Simona Barona-Co hena, adresat jest przekonany, że ma przed sobą publikację najwyższych lotów pod względem merytorycznym, której autorem jest nie tylko autorytet w dziedzinie psychopatologii, ale i po prostu dobry człowiek. Profesor Baron-Cohen, przy wielkim entuzjazmie towarzyszącym interpretacji własnych badań naukowych, niewątpliwie przyczyniających się do postępu w dziedzinie medycyny, nie popada na szczęście w samozachwyt. Mało tego, sam wskazuje na luki w dzisiejszej psychiatrii oraz – kierowany zdroworozsądkowymi pobudkami – kwestionuje religijne pojmowanie zła jako cechy immanentnej ludzkiego świata. Tytuł (jak i całe dzieło), w obrębie którego figuruje słowo „teoria”, jest otwarty, ponieważ Cohen nie zawłaszcza dla siebie „złego terytorium”, choć w pewnym sensie swą książką od złego nas wybawia.


Tytuł Drach Autor Szczepan Twardoch Wydawnictwo Wydawnictwo Literackie Rok wydania 2014

Recenzuje Elżbieta Pietluch

Górny Śląsk w odcieniach sepii

N

ajczęściej, zanim uruchomimy wyobraźnię i przewertujemy kilka stron książki, próbujemy rozszyfrować jej tytuł. Dokonując wstępnego rozpoznania, nie sposób nie zauważyć, że lapidarny i niewiele mówiący napis na okładce najnowszej powieści Szczepana Twardocha przywodzi na myśl niemiecki rzeczownik Drachen, którego odpowiednikiem w polszczyźnie jest 'latawiec'. Jednak intuicja językowa okazuje się niekiedy zawodna, bo to nie dryfujące w powietrzu oko wszechwidzącego narratora omiatało spojrzeniem śląski theatrum mundi na przestrzeni wieków. Historia jest opowiedziana z perspektywy wertykalnej, ale nie z lotu ptaka, tylko prosto z głębi ziemi. Jej antropomorfizacja koresponduje z organiczną koncepcją Eliadego, wychodzącego z założenia, że skoro życie i śmierć są jedynie dwoma różnymi momentami totalnego losu Matki Ziemi, to życie polega na wydostaniu się z jej łona, a śmierć jest tożsama z powrotem do jej wnętrza. Można stwierdzić, że wielu Górnoślązaków odczuwało jej obecność w pełnym wymiarze egzystencjalnym, pracując na szybach kopalnianych lub uprawiając rolę. Warto dodać, że nawet Horst Bienek oddawał nabożną cześć swojemu Heimatowi przez symboliczne ucałowanie ziemi gliwickiej. To z niej właśnie wyrastają drzewa genealogiczne rodów Magnorów i Gemanderów, których konary z upływem czasu się skrzyżują. Dające się wyczytać między wersami aluzje do powstań śląskich i plebiscytu służą podkreśleniu, że teren dawnego okręgu administracyjnego Tost-Gleiwitz, na którym toczy się akcja powieści,

był obszarem newralgicznym ze względu na przynależność państwową oraz zróżnicowanie etniczne i klasowe ludności. Autor Morfiny nie uprawia naiwnej historiozofii, lecz wiarygodnie utrwala nieodległą od rzeczywistego świata panoramę mikrospołeczną. Reperkusje polityczne wnoszą falę chaosu, odczuwanego w głównej mierze przez tonącą w nim jednostkę, zmuszoną do natychmiastowej wyprowadzki i cierpiącą niedostatek z powodu deprecjacji dotychczasowej waluty. Minione stulecie w porównaniu z osią chronologiczną dziejów Śląska, a tym bardziej z wiekiem geologicznym Ziemi jako planety, to niewielki odcinek czasu. Ten koncept narracyjny okaże się brzemienny w skutkach, fabuła bowiem została poddana nielinearnemu rozkawałkowaniu. Retrospekcyjna żonglerka jest zabiegiem kompozycyjnie przemyślanym ze względu na to, że temporalny dystans odsłania paralelne prawidłowości rządzące losem Josefa Magnora i jego prawnuka – Nikodema Gemandera. Istnienie rodowego fatum można przyjąć za zasadne, gdyż podobieństwo w życiorysach dwu skrajnie różnych postaci ujawnia się dość nieoczekiwanie. Zawiła opowieść o sadze rodzinnej wetknięta w usta ziemskiego smoka, na ciele którego pozostawiają ślady przedstawiciele kilku pokoleń śląskiej rodziny, hipnotyzuje i równocześnie odpycha. Na czytelnika czyha niemałe wyzwanie interpretacyjne. Drach jest wielowarstwową powieścią najwyższej próby, poziom trudności zwiększa swobodna zmiana kodów językowych, ponieważ dopuszczone do głosu zostały język niemiecki i czarujący dialekt śląski,

który wcześniej wyśmienicie rozbrzmiewał na deskach katowickiego Teatru Korez podczas inscenizacji powieści Janoscha Cholonek, czyli dobry Pan Bóg z gliny. Przyjemność czerpana pełnymi garściami z lektury zakrawa na osobliwą perwersję, bo szoku estetycznego można doznać już na samym początku, po przebrnięciu przez opis świniobicia, zarejestrowanego ukradkiem oczami 8-letniego Josefa. Owa naturalistycznie cyzelowana scena zdaje się mówić o uczestnictwie w odwiecznym rytuale przejścia od niewinności do skazy. Traumatyczne doświadczenia wyniesione z frontu pierwszej wojny światowej przypieczętują los bohatera w taki sposób, że nie zawaha się on użyć przemocy w trakcie plemiennego samosądu, a zazdrość wywołana przez nader śmiałe poczynania erotyczne jego nastoletniej kochanki prowadzi do uśmiercenia dziewczyny. Zarówno psychika Josefa, jak i Nikodema tworzy arenę sinusoidalnego współistnienia Erosa i Tanatosa mimo oczywistych różnic, jakie dzielą prostego górnika od wziętego architekta, którego ojciec, Stanisław Magnor, przeszedł awans społeczny. Trudno było odeprzeć pokusę omówienia Dracha z perspektywy krytyki feministycznej. Valeska Magnor z pokorą godzi się na swój los, cierpliwie wypatrując powrotu męża z pobliskiej knajpy. Rolę w społeczeństwie i rodzinie wyznacza jej biedermeirowski model kulturowy, określany za pomocą nośnego sloganu Kinder, Küche, Kirche. Katarzyna Gemander biernie reaguje na wieść o odejściu Nikodema. Obie kobiety manifestują postawę pełnego oddania dobru rodziny i wyrzekają się własnego szczęścia. ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

39


Tytuł Graff. Jestem stąd Autor Agnieszka Graff, Michał Sutowski Wydawnictwo Krytyka Polityczna Rok wydania 2014

Recenzuje Dawid Łucarz

Feminizm. Po polsku

L

edwo kilka miesięcy temu w Serii z Różą – wydawniczym cyklu Krytyki Politycznej, w którym głos w rozmaitych sprawach zabierają kobiety – ukazała się książka-wywiad z Andą Rottenberg (wcześniej między innymi z Agatą Bielik-Robson czy Małgośką Szumowską), a już na rynku pojawiła się kolejna kilkusetstronicowa uczta intelektualna wydana pod auspicjami Fundacji im. Róży Luksemburg (niedługo potem światło dzienne ujrzała także druga część wywiadu Kazimiery Szczuki z Marią Janion). Tym razem interlokutorką Michała Sutowskiego, członka Krytyki, została jego zespołowa koleżanka, Agnieszka Graff, feministka, felietonistka, filolożka, która – w myśl idei serii – zdecydowała się opowiedzieć o nierówności, przemocy, hierarchiach i priorytetach, o tym, co ważne i (z pozoru) nieważne. Książka ta (o charakterze wywiadu-rzeki) jest wypełniona, nomen omen, po brzegi treścią zaiste niebagatelną, nie tylko z punktu widzenia (polskiego) feminizmu, ale w ogóle tożsamości kobiet. Owa tożsamość zresztą, opowiedziana na wiele sposobów i z różnych perspektyw czasowych, stanowi motyw przewodni publikacji. Tytułowe Jestem stąd to swoiste oświadczenie samej Graff, która – z całym swym bagażem doświadczeń i pokaźną sakiewką wyrazistych poglądów – zanurza się w tym, co polskie – co jej. Przy czym rozumienie polskości w ujęciu amerykanistki nabiera szerszego znaczenia. Słowa wywiadu-strumienia (wartkie tempo płynących zdań usprawiedliwia tę nomen-

Fot. materiały prasowe

klaturę) zdają się wlewać i zamarzać między szczelinami kamienistego podłoża polskiej mentalności, rozsadzając ją i tworząc nową przestrzeń dla pogłębionego studium kobiecej tożsamości. Pozostając w kręgu wodnych metafor, można byłoby pokusić się o stwierdzenie, że Agnieszka Graff w miarę upływających lat filtruje własną tożsamość, nieustannie ją redefiniując. Ten ciągły proces każdorazowo owocuje podwyższoną samoświadomością autorki Świata bez kobiet. A jego plony pozwalają z czystym sumieniem (w kontekście ateizmu pisarki należy traktować je jako kategorię areligijną, etyczną) orzec, że naprawdę jest stąd. Nawet, jeśli dla ogółu wydaje się to nieco paradoksalne. Zatem obraz Agnieszki Graff, który ona sama nakreśla, nabiera konturów w momencie realnego uświadomienia sobie żydowskich korzeni oraz odejścia od katolicyzmu, w którym niegdyś (między innymi w KIK-u) funkcjonowała. Treść wywiadu na mapie pojęć, które odcisnęły piętno na tożsamości i życiu teoretyczki gender studies każe dopisać takie frazy, jak: po pierwsze – Polka studiująca za granicą w okresie przełomu ustrojowego nad Wisłą, która marzy o powrocie do kraju oraz po drugie – feministka, która pragnie realizować się jako matka i żona, co zresztą stało się faktem. W książce umownie podzielonej na 20 rozdziałów da się wyróżnić przynajmniej dwie części tematyczne. Pierwsza traktuje o rodzinie, emigracyjnej edukacji i uczuciach; druga o feminizmie (ruch, Kongres Kobiet, Manify). Obie jednak stanowią spójną całość, co jest sukcesem redakcyjnym Kingi Dunin, która –

jak wyznała Graff podczas spotkania autorskiego w Akademii Feministycznej Feminoteki – odpowiednio pocięła i usystematyzowała wywiad, dopytując o to, o co w ferworze rejestracji konwersacji nie zapytał Sutowski (na przykład o gwałt jako formę przemocy i dominacji, dla której seks jest jedynie narzędziem). Biograficzna konwencja publikacji pozwala wypiętrzyć i uwierzytelnić autorskie poglądy działaczki, która w sposób bynajmniej niezawoalowany mówi o tym, że feminizm jest (zbyt) polifoniczny, że lewica dzieli się, bo nie umie ze sobą rozmawiać i nie ma jej tam, gdzie są prości ludzie. Graff dotyka także zagadnień bardziej dla niej samej newralgicznych – kwestii (braku) siostrzeństwa w ruchu oraz zmienionego oblicza Kongresu. Potrafi dostrzec błędy popełniane na poletku własnego środowiska, nie tracąc z oczu oglądu krajowego, bo jak stwierdza: „W Polsce dominującym prądem myślowym jest bezmyślność”. Z tego pięknie wydanego wywiadu (wzbogaconego o zdjęcia, także z archiwum prywatnego pisarki) wręcz falami wylewa się erudycja oraz świadomość kulturowa rozmówców. Czytelnik, studiując kolejne strony Jestem stąd, jest w stanie – w oparciu o podsyłane przez Agnieszkę Graff tytuły – stworzyć swoiste kompendium wiedzy na temat feminizmu oraz rozpoznać jego refleksy nie tylko w publikach książkowych, ale i w filmach czy serialach. Rzeczywiście – jak pisze Wiktor Osiatyński – w książce zaczytać się można przez dwie noce i dzień pomiędzy nimi. Dodajmy, że po takiej lekturze budzimy się innymi ludźmi: z szerszą perspektywą.


Tytuł Paris Wykonawca Zaz Wytwórnia Play On Data premiery 10 listopada 2014

Recenzuje Aleksander Jastrzębski

Paryskie piosenki

W

tym miejscu powinienem napisać o Francji coś mądrego. Niestety, poza niezbyt wyszukanymi żartami o tematyce militarnej i różnych odcieniach bieli, nic takiego nie przyszło mi do głowy. Coś jednak sprawia, że bardzo lubię brzmienie języka francuskiego. Bez wątpienia był to jeden z powodów mojego zauroczenia najnowszą płytą obecnie jednej z bardziej znanych, jeśli nie najsłynniejszej, francuskiej artystki – Zaz. Wokalistka poświęciła swój trzeci studyjny krążek w całości Paryżowi, odświeżając przy tej okazji parę nieco przykurzonych już piosenek. I trzeba przyznać, że z bardzo dobrym skutkiem. W porównaniu z poprzednim albumem, Recto Verso z 2013 roku, Paris jest znacznie bardziej jazzowy. W dodatku ta jazzowość przybiera przeróżne odcienie, bo na płycie usłyszymy gipsy jazz, o który artystka ocierała się już na swej debiutanckiej płycie, Zaz z 2010 roku, ale też nieco bluesa, powiew słynnego brzmienia Motown i swingu w najlepszym wydaniu. Po raz pierwszy bowiem usłyszymy Zaz z towarzyszeniem big bandu. W dodatku przy całości majstrował też legendarny Quincy Jones, dzięki czemu wszystko brzmi perfekcyjnie. Utwory są zróżnicowane, a jedynym spoiwem Paris zdaje się być właśnie to miasto. Dokładniej do warstwy tekstowej się nie odniosę, bo nie było mi dane poznać języka francuskiego, ale muszę przyznać, że brak zrozumienia słów przydaje dodatkowego uroku piosenkom. Nie trzeba myśleć o tym, że autor tekstu na przykład użył pompatycznego porównania

albo że refren napisał chyba kot, który leniwie przeszedł po klawiaturze. Można skupić się jedynie na warstwie brzmieniowej i delektować się melodyką francuskiego, pląsającego pośród dźwięków instrumentów. Prawdę mówiąc, podejrzewam, że gdyby Zaz na kolejnej płycie śpiewała teksty z instrukcji obsługi pralek lub zalecenia BHP, to również słuchałbym tego z przyjemnością. Duża w tym też zasługa samej wokalistki, która śpiewa lekko, jakby od niechcenia, momentami przechodząc wręcz w melorecytację, co słychać już w otwierającym płytę utworze Paris sera toujours Paris. Innym razem śpiewa wręcz drapieżnie, wspinając się bez wysiłku na wyższe dźwięki, jak na przykład w finale Champs Elysees. Zaz wypada też fantastycznie, gdy śpiewa scatem, co udowadnia choćby w Dans mon Paris czy przede wszystkich w fenomenalnym I love Paris – J`aime Paris, śpiewanym w duecie z kanadyjską wokalistką Nikki Yanofsky. W żadnym utworze nie czułem się zawiedziony poziomem partii śpiewanych i życzę Zaz, by utrzymała tę formę jak najdłużej. Jeśli chodzi o aranżacje i warsztat muzyków, to na Paris mamy do czynienia z klasą światową. Jest też barwnie, jeśli chodzi o sam dobór instrumentów i środków wykonawczych. Mój słuch z radością przygarnął dźwięki klarnetu, rozpoczynające wraz z gitarą i kontrabasem pierwszy utwór na płycie. Mniej więcej w połowie utworu pojawia się też trąbka. Oba instrumenty dęte towarzyszą partiom wokalnym przez cały utwór, stanowiąc udany kontrapunkt. Po genialnej wstawce scatowej rozpoczynają się solówki gitary, trąbki i klarnetu –

wszystkie szybkie i wspaniałe. W drugim utworze mamy przejście z gipsy jazzu w bardziej bluesowy nastrój, zaznaczany większym udziałem gitary i niezwykle klimatycznymi wstawkami harmonijki ustnej, a wszystko to podszyte delikatnym fortepianem i bujającym kontrabasem oraz nienachalną perkusją. Następny utwór A Paris przynosi kolejną niespodziankę: zamiast instrumentalnego akompaniamentu Zaz śpiewa w towarzystwie zespołu wokalnego, wyśpiewującego idealnie brzmiące akordy, doprawiając całość pstrykaniem palców i klaskaniem. W innych utworach znalazło się też miejsce dla skrzypiec i akordeonu, a nawet wibrafonu w aranżacji bigbandowej. Ponadto samo zaangażowanie big bandu jest według mnie strzałem w dziesiątkę i ten, kto wpadł na ten pomysł, powinien dostać dożywotni zapas francuskich serów i win. Dodatkowym urozmaiceniem są też duety: z Nikki Janofsky w I love Paris – J`aime Paris (według mnie najciekawszy ze względu na fantastyczny aranż oraz scatowy pojedynek wokalistek), Thomasem Dutroncem w La Romance de Paris oraz Charlesem Aznavourem w J`aime Paris au mois de mai. Długo myślałem nad słabymi stronami Paris i ostatecznie takich nie znalazłem. Początkowo zdawało mi się, że końcówka albumu traci nieco moc poprzednich utworów i z lekka zaczyna nużyć, ale wraz z kolejnymi odsłuchaniami wrażenie to zaczęło się rozmywać. J`ai deux amours, pachnące nieco Motown, jest idealnym zakończeniem tej 43-minutowej paryskiej przygody, w którą zabiera nas Zaz, by z uczuciem, perfekcją i pomysłem pokazać różne odcienie swego ukochanego miasta. Warto pozwiedzać. ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

41


Tytuł Prąd Wykonawca Natalia Przybysz Wytwórnia Warner Music Poland Data premiery 17 listopada 2014

Recenzuje Wojciech Szczerek

Strzał kosmiczny we śnie

N

atalia Przybysz to wciąż nieodkryty skarb polskiej sceny muzycznej. I chociaż brzmi to jak frazes, jest tak w istocie. Niegdysiejsza Natu to artystka niezależna, utrzymująca swoją działalność w kręgu alternatywy, mimo że przez lata wraz z siostrą i resztą legendarnego zespołu Sistars sięgała szczytu popularności. To było jednak dekadę temu. W międzyczasie siostry postanowiły postawić na swoje własne kariery, co zaowocowało umiarkowanymi sukcesami, jakimi były albumy Maupka Comes Home (Natalii) oraz Soulahili (Pauliny), zaś ostatnie nieudane próby reaktywacji zawieszonego Sistars chyba na zawsze pogrzebały nadzieję na powrót grupy. Dwie pierwsze płyty artystki to solowa kontynuacja muzycznej marki Sistars. Były wtedy dość unikalne w polskiej muzyce, ale niestety słabo przyjęte przez publiczność. Pomimo tego nie były jedynie adaptacją wypracowanego przez siostry i spółkę stylu, ale zapowiedzią czegoś nowego. I tak jak jej siostra, Paulina (występująca pod pseudonimem Pinnawela), pozostała przy soulu, tak Natalia zdecydowała się na śpiewanie bluesa. Soulowo-hiphopowa strona artystki zaczęła z czasem ustępować nowym inspiracjom. W wywiadach zdradzała, że odnalezienie siebie w bluesie pozwoliło jej odszukać nowe, ważne tematy, na jakie chciałaby śpiewać w swoich kompozycjach. Po albumie z coverami pod tytułem Kozmic Blues: Tribute To Janis Joplin zapragnęła napisać piosenki o nieco innej tematyce niż wcze-

Fot. materiały prasowe

śniej. Jej czwarta płyta zatytułowana Prąd to rezultat wspomnianej przemiany artystki. Jak opowiadała Natalia, składają się na nią piosenki, z których każda kojarzy jej się z jakimś wspomnieniem oraz związanymi z nim przeżyciami. Jednocześnie starała się tak skomponować swoje piosenki, aby mimo wszystko były uniwersalne i dotarły do każdego, co udało jej się naprawdę nieźle. Wszystko to podparła zmianą sposobu śpiewania, którą zwykle wyróżnia się w bluesie. Jako pierwszy usłyszymy tytułowy tajemniczy Prąd utrzymany w nieco easy-listeningowym stylu. Po tym czas przychodzi na część stricte bluesową: Miód z mocnym, osobistym tekstem refrenu („Jak to się stało, że zapomniałam o moich piersiach?/Jak to się stało, że wciąż jest za mało prawdy w mych pieśniach?”), emancypacyjny Nie będę twoją laleczką czy opowiadający o zadziwiająco długiej wspólnej koegzystencji dwojga ludzi XJS. W połowie płyty następuje przerywnik w postaci lżejszego, miejscami soulowego Nazywam się niebo, którego prostota połączona ze świetnym tekstem daje piosence potencjał hitu i jest chyba najbardziej pamiętnym momentem na krążku. Oprócz oryginalnych utworów, na Prądzie znalazły się covery dwóch starszych piosenek: Kwiatów ojczystych Czesława Niemena oraz Do kogo idziesz? z repertuaru Miry Kubasińskiej. Rezultatem są dwie świetne interpretacje klasyków, zaśpiewane rewelacyjnym, świeżym głosem wokalistki, z których wykonawcy piosenek byliby z pewnością

dumni. Odrobina soulowego wokalu pojawia się znów w prostej gitarowej Królowej śniegu, a krążek zamykają powolny, ale odważny Przeze mnie oraz spokojny Sto lat. Na swoim najnowszym albumie Natalia postawiła na prostotę warstwy muzycznej i skupiła się, jak zwykle zresztą, na tekstach. Te, napisane na najwyższym poziomie, niczym nie ustępują swoją wartością poetycką coverom Niemena i Kubasińskiej, pozwalając wszystkim utworom złożyć się w spójną artystyczną całość. Pomimo prostoty instrumentarium, nie jest ono bynajmniej nudne. Oprócz klasycznych brzmień gitar, zespołowi Natalii zdarza się, szczególnie we wspomnianych kawałkach niebluesowych (Sto Lat, Prąd i Nazywam się niebo), używać trochę nowoczesnych rozwiązań. Jednak nie znajdziemy tu elementów grzesznej elektroniki, od których przecież Natalia wcześniej nie stroniła. Najnowszy krążek starszej siostry Przybysz jest bluesowym zbiorem nastrojów, okraszonym prostą, klasyczną, ale urzekającą aranżacją i zaśpiewanym z głębi serca. Słucha się go z poczuciem, że obecna moda na style retro, szczególnie lat sześćdziesiątych, w tym właśnie bluesa, trwa w najlepsze. Poza tym, jest on również do pewnego stopnia eksperymentatorski – przez lata swojego głosu Natalia używała śpiewając r‘n’b w Sistars, co ukształtowało jej muzyczny, wokalny feeling. Ta unikatowa cecha jej muzyki jest często słyszalna na bluesowym Prądzie i daje bardzo interesujący efekt, którego kontynuacji trudno będzie się doczekać.


Tytuł Dziewczynka z kotem Reżyseria Asia Argento Dystrybutor Spectator Data premiery światowej 22 maja 2014

Recenzuje Mateusz Górniak

Asia Argento w machinie empatii

M

ój płacz jest pełen pogardy” – mówi w pewnym momencie udręczona światem dorosłych Aria. Tę wzruszającą deklarację Asia Argento uzupełnia całą „ serią fantazyjnych obrazów, które razem tworzyć mają oskarżenie brutalnej codzienności – pełnej goryczy i egoizmu. Dziewczynka z kotem to kino żwawo mieszające najprostsze i najpiękniejsze uczucia w brawurowej estetyce, przewrotnie wsadzające głęboki humanizm w bezwstydny kicz, a wszystko wokół w zabawnie postawiony cudzysłów rodem z lat osiemdziesiątych. W jednej z najpiękniejszych scen Pejzażu we mgle wielkiego Theo Angelopoulosa dwójka dzieci płacze nad zmarłym zwierzęciem. Ten przedłużający się obraz, u sięgającego po slow cinema Greka, jest medytacją nad złem całej cywilizacji podjętą przez dzieci, istoty nieskażone jeszcze obyczajowością dorosłych. Identyczny ładunek emocjonalny przemyca w swoim dziele Argento, tyle tylko, że przenosi go w sferę przerysowanego, buzującego kampu, do którego zaprzęga kinową klasykę, ożywczą muzykę elektroniczną, groteskowe zacięcie i inscenizacyjną swobodę. Mimo posłużenia się tak odmiennymi stylistykami wciąż najważniejsze wydaje się przyjęcie przez autorkę wrażliwości dziecka, która może z powodzeniem stanowić ciekawą perspektywę do oglądu naszej rzeczywistości. Historia opowiedziana jest z perspektywy 9-letniej dziewczynki kreowanej przez znakomitą Giulię Salerno, młodą aktorkę zdradzającą wielki potencjał – niełatwo jest bowiem inter-

pretować role z pogranicza kiczowatej farsy i dramatu o dojrzewaniu. Bohaterka zmaga się z sytuacją, która nastała w jej rodzinie tuż po rozwodzie rodziców – pary ekscentrycznych, zadufanych w sobie artystów. Kolejne kłótnie w tej przedziwnej familii bazują na co rusz eksplodującym włoskim temperamencie i wyolbrzymieniach, po które z chęcią sięga Argento. Jedyną cechą wspólną wszystkich tych tarć jest to, że ranią one bezpośrednio Arię. Próbuje ona więc przeciwstawić się, ale fatalizm w jej życiu naciera zewsząd – problemy nie kończą się tylko na sferze rodzinnej, lecz dotyczą także życia szkolnego i miłosnego, tak przecież ważnego dla pytającej kolegę o chodzenie 9-latki. Wobec tego wszystkiego Aria z nieskalanym optymizmem, nutą melancholii i kotem u boku przemierza włoskie miasteczko w nadziei na lepsze czasy, na pohybel ludziom, którzy bezustannie rujnują świat młodzieńczych marzeń. To nie jest jeden z tych obrazów, który przygląda się dojrzewającym dzieciom z socjologicznym zaciekawieniem i szeregiem morałów spinających każdy epizod. Argento w licznych wywiadach towarzyszących promocji filmu przyznawała się do wykorzystywania wątków autobiograficznych, jej kino ma więc w tym przypadku wartość terapeutyczną – nie tylko niosącą przez lekkość formy uniwersalne przesłania, ale także ciekawy rodzaj oczyszczenia. Celem jest tutaj nie jakkolwiek pojęta prawda o zamierzchłych czasach dzieciństwa i ich istocie, a afirmacja odmienności opatrzonej często etykietką freaka, rehabilitacja dziwactwa i wyobcowania.

Cała ta walka Argento ze swoją przeszłością, a Dziewczynki z kotem ze złem tego świata, niesie widzowicałą masę atrakcji. Nie chodzi już tylko o sprawną stylizację na estetykę lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, lecz o wartkie poczucie humoru i swobodę, z jaką reżyserka kreuje swoją główną bohaterkę. Aria to nie tylko głębokie umartwienie nad rzeczywistością z Angelopoulosa, ale także pazur najwspanialszych buntowników europejskiego kina, z którego pełnymi garściami czerpie włoska autorka. Kiedy dochodzi do rozliczeń ze złowrogim otoczeniem, Aria ścina się na Věrę Chytilovą, a Argento pozwala jej hasać niczym młodziutki Antoine Doinel. Ta nowofalowa energia pozwala brnąć obrazowi Włoszki jeszcze dalej, marzyć jeszcze namiętniej i czynić coraz to wymowniejsze oskarżenia dorosłym. Jeżeli odczytywać film Argento przede wszystkim jako konfrontację z trudnym dzieciństwem uwięzionym pomiędzy niedającymi odpowiedniego ciepła rodzicami a zobojętniałą codziennością, jest to konfrontacja dla włoskiej reżyserki zwycięska. Imponuje nie tylko gawędziarską lekkością pozwalającą wypracować odpowiedni, utkwiony w ramach kampowo przesadzonej umowności dystans, ale także uniwersalnym przesłaniem, które choć bardzo proste, wciąż potrafi być piękne i zaskakujące. Kiedy więc u kresu wszystkich tarapatów Arii pada nawołanie do bycia miłym, cała historia wymyślona przez Argento wchodzi w tryby wielkiej machiny empatii, którą w światowym kinie rozpędzali tacy mistrzowie jak Charlie Chaplin czy Wes Anderson. ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

43


Tytuł Ida Reżyseria Paweł Pawlikowski Stacja Solopan Data premiery światowej 30 sierpnia 2014

Recenzuje Mateusz Stańczyk

Miej wątpliwość

D

la polskiej lewicy jest to film szykanujący Żydów, dla prawicy dzieło szkalujące polskich chłopów. Dla Europejczyków jest to najlepsza produkcja 2014 roku, a Amerykanie nominowali obraz Pawła Pawlikowskiego do Oscara. Winną całego zamieszania jest skromna, rudowłosa dziewczyna, która przypadkiem poznaje historię swojej rodziny. Na kilka dni przed złożeniem pierwszych ślubów zakonnych Ida zostaje poinformowana, że ma spotkać się z jedyną żyjącą krewną. Po wojnie jej ciotka – Wanda Gruz – była prokuratorem w mrocznym okresie stalinizmu. Ze względu na swoją gorliwość w oskarżaniu „wrogów ludu” doczekała się przezwiska „Krwawa Wanda”. W momencie spotkania ze swoją siostrzenicą jest uzależnioną od alkoholu sędziną. Ida dowiaduje się od niej, że jest ocalałą z pogromu Żydówką. Kobiety postanawiają wyruszyć w podróż, aby znaleźć miejsce, w którym zostali pochowani ich bliscy. Film Pawlikowskiego jest dziełem niezwykle dopracowanym. Został nagrany w czerni i bieli, w nietypowym dla kina formacie obrazu (proporcji 4:3 używano przez kilka dekad głównie do produkcji telewizyjnych). Długie, statyczne ujęcia i starannie skomponowane kadry dają możliwość skupienia się na najważniejszych elementach filmu. Na delikatnych gestach bohaterek, na zdawkowych, lecz znaczących dialogach, na typowych dla tamtej epoki detalach. A także na oczach Idy – pełnych i ciemnych, od których nie sposób oderwać wzroku. Kontrastowe zestawienie dwóch kobiet pochodzących z tej samej rodziny, a mimo to zu-

Fot. materiały prasowe

pełnie do siebie niepodobnych, dało piorunujący efekt. Z jednej strony młoda, gorliwie wierząca nowicjuszka, która chce zgodnie z obyczajem pożegnać się z rodzicami. Z drugiej kobieta niezależna i uwodzicielka przytłoczona swoją przeszłością. W podróży Wanda szuka zemsty na osobach pośrednio odpowiedzialnych za wyrządzone jej krzywdy. Kusi młodszą towarzyszkę do grzechu, naśmiewa się z jej pobożności i zasiewa ziarno wątpliwości w jej duszy. Ida nie uzewnętrznia obaw związanych ze złożeniem ślubów, ale tę zmianę widać w jej oczach. Film porusza wrażliwą część naszej historii. Ale nie jest to dzieło, które oskarża jednych, rozgrzeszając drugich. Pawlikowski, wraz z współautorką scenariusza Rebeccą Lenkiewicz, pokazuje meandry życia w powojennej rzeczywistości. Statusu quo ante bellum nie można przywrócić, bo barbarzyństwa czasów niepokoju zmieniły zarówno poszkodowanych, jak i oprawców. A czasami, jak to ma miejsce w przypadku prokurator Gruz, zamieniły ofiary w katów. Jeśli chodzi o stronę techniczną, poza reżyserem, należy wyróżnić autorów zdjęć – Łukasza Żala, debiutującego w filmie pełnometrażowym, i doświadczonego Ryszarda Lenczewskiego. Dzięki ich pracy przestrzeń, w której poruszają się bohaterowie Idy, pomimo ciasnego telewizyjnego formatu, nie sprawia wrażenia ograniczonej. Pozornie zamknięte ujęcia, pokazują znacznie więcej niż typowe szerokoekranowe zdjęcia. Widz nie musi szukać na ekranie tego, co w danej chwili jest istotne – dostrzega to spontanicznie. Z wizualnego punktu widze-

nia ważne są również zmieniające się pory roku. Idę poznajemy w symbolicznej śnieżnobiałej scenerii. Zostawiamy ją natomiast w błocie, czekającą na wiosnę. Innym istotnym aspektem, który nadaje rytm narracji, jest posługiwanie się muzyką. Ujęcia z Idą zwykle są jej pozbawione. Wandzie rzadko towarzyszy cisza. Twórcy Idy zostali wyróżnieni przez publiczność i krytyków wielu festiwali filmowych. Agata Kulesza, poza polską statuetką za najlepszą rolę kobiecą 2013 roku, została również laureatką Nagrody Krytyków Filmowych z Los Angeles – wyróżnienia nieczęsto przyznawanego aktorkom nieanglojęzycznym. W wywiadzie udzielonym krótko po otrzymaniu nagrody stwierdziła: „On [film] ma już swoje własne życie, zrobiliśmy go najlepiej i najpiękniej jak potrafiliśmy, a te nagrody, komplementy, cieszą nas oczywiście bardzo, ale nie dajmy się zwariować”. Takie podejście do twórczości podziela zasypany prestiżowymi statuetkami Pawlikowski: „Życie samo w sobie jest o wiele bardziej dramatyczne niż jakieś tam robienie filmów. A i tak, żeby robić filmy, trzeba mieć coś do powiedzenia – to się rzadko zdarza”. To właśnie pokora autorów Idy sprawiła, że stworzyli tak dobry film. Opowiedzieli trudną historię, przedstawiając ją z perspektywy osoby, która nie miała wpływu na jej przebieg – bez moralizowania i zbędnej ideologii. Tę ostatnią dorabiamy sobie sami, starając się oceniać decyzje ludzi zanim poznamy ich przeszłość. Ida uniknęła tego błędu i tę naukę starają się nam przekazać twórcy filmu. Ciepłe przyjęcie Idy zarówno przez krytyków, jak i widzów sugeruje, że chyba im się to udało.


ko n t r a s t m i e s i Ä™ c z n i k

45


WSZYSCY PRZEGRYWAJĄ WOLSKI

O

wywołanie konfliktu nie jest trudno. O podżeganie doń – też nie. I konflikty – ideologiczne, polityczne, światopoglądowe – się zdarzają, wszak mamy demokrację, każdy może mieć własne zdanie i nie musi się zgadzać ze zdaniem kogoś innego. Co innego jednak konflikt przekonań, a co innego konflikt prowadzony dla samego konfliktu. W takich sytuacjach najczęściej nie ma zwycięzcy, jest za to dużo szumu, żółci, irytacji i świętego oburzenia. Weźmy najświeższy przykład: dziennikarka Magdalena Droń na swoim prywatnym koncie na Facebooku opisała sytuację, w której została grubiańsko potraktowana w kawiarni przez niemieckich turystów i nie pozostała im dłużna. Temat podchwycił dziennikarz Michał Karbowiak, który tę anegdotyczną skądinąd sytuację opisał na łamach swojej gazety, nieprzypadkowo reprezentującej odmienną opcję światopoglądową niż Droń. Wywołało to polemikę, która nie dość, że wpłynęła na dalsze ochłodzenie relacji między dziennikarzami obu opcji, to jeszcze doprowadziła do obniżenia poziomu samej debaty. Nikt niczego nowego się o świecie nie dowiedział, nikt nikogo do niczego nie przekonał, nikt nie wyszedł z tego mądrzejszy. Wszyscy przegrali. Przegrała kawiarnia, w której całe zajście się odbyło, bo niemieccy turyści zdecydowali się iść gdzie indziej. Oni też przegrali, bo musieli dłużej szukać miejsca, w którym mogliby wypić kawę. Przegrała też Droń, choć ona akurat straciła najmniej, bo tylko nerwy. Wszak prywatny post wrzucony na prywatny profil, zawierający prywatne opinie i poglądy autorki, to – nawet w Internecie – jej prywatna sprawa. Można się z jej poglądami nie zgadzać, można dyskutować, ale nie można zabronić jej ich wyrażania, tym bardziej, że ona sama jest swych poglądów świadoma, określając je w rzeczonym poście jako ksenofobiczne. Przegrał Karbowiak, bo rozdmuchując sprawę pod z góry ustaloną tezę, doprowadził do tego, że – jak sam twierdzi – czytelnicy nie zrozumieli intencji jego tekstu. A kiedy dziennikarz pisze dziennikarski tekst, którego nie rozumieją czytelnicy, to jest to problem dziennikarza, nie czytelników. Przegrał dr Jarosław Kubalt ze Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej, który dał się wciągnąć w tę aferę mimo tego, że ewidentnie nie chciał być wykorzystany w konflikcie ideologicznym. Wreszcie przegraliśmy my, czytelnicy – bo straciliśmy czas. Jak będziemy tak dalej przegrywać, to czarno widzę przyszłość polskich mediów.

Ilustr. Ewa Rogalska (2)


••• felietony

GENTLEMEN, IT HAS BEEN A PRIVILEGE...

UŚMIECHNIJ SIĘ, KIEDY CI ROZKAZUJĘ! ZAWADA

PLUSKOTA

W

zruszyła mnie informacja o ostatnim materiale CNN przed końcem świata. Wybór pieśni Być bliżej Ciebie chcę, którą – jak głosi legenda – zagrała orkiestra na tonącym Titanicu, traktuję jako niezwykle gustowny. Ludzkość w takiej oprawie zejdzie ze sceny z klasą. Czy i w Polsce, w ostatnich wydaniach gazet, w ostatnich serwisach telewizyjnych, w ostatniej godzinie dominować będzie podobna klasa i elegancja? Dobry finał się pamięta! Dlatego benefis człowieka powinien mieć moc, styl i szyk. Zastaw się, a postaw się. Klaśnij w dłonie, przytul osobę po prawej, uroń łzę. Pięknie. Niestety, najprawdopodobniej zwrócimy się przeciwko sobie i będziemy szukali winnego końca świata. Do samego końca świata. Pretendentów znajdzie się pewnie wielu. Wystarczy stanąć przed kamerą i powiedzieć: ten a ten, to a to! I kamery obrócą się tam, gdzie palec pokaże. I już delikwent pójdzie w obroty. Zostanie wyzuty, wyssany, zmaltretowany, kolejny palec pokaże kolejnego. I podstawią mu pod nos mikrofon i zapytają: „Dlaczego pan to zrobił?”. Oskarżyciele będą mieli – w zależności od rodzaju apokalipsy – zadanie o różnym stopniu trudności. Jeżeli zniszczy nas globalne ocieplenie, katastrofa ekologiczna albo wojna atomowa, to będzie łatwiej. Winnym musi być ktoś, kto bawi się na podwórku. Proste. Ale jak oskarżyć kogoś o na przykład asteroidę na kursie kolizyjnym? Albo o to, że słońce, przy końcu swojego długaśnego cyklu życia (to dobre, kochane słońce), także stanie się przyczyną naszej zguby? Będzie trudno. Ale wiem i wierzę, że się uda. Co jak co, ale oskarżać, to się potrafimy. Codziennie dajemy tego liczne dowody. Ekstremalna sytuacja (a niewątpliwie taką będzie koniec świata) wyciągnie z nas to, co najlepsze. Determinację, siłę, wolę. Lepszych oskarżeń niż tych finalnych nigdy nie usłyszymy. Aż czasami żałuję, że mogę nie być tego świadkiem. A jeżeli będę miał to szczęście, to może sam podniosę palec? Może krzyknę? Finał w kraju zapowiada się bardzo głośno, oskarżenia nabiorą masy krytycznej. Kiedy więc w CNN poleci Być bliżej Ciebie chcę, trzeba będzie chwycić za pilot. Trzeba będzie podkręcić głośniki, żeby usłyszeć elegancką piosenkę. Ja siądę i obejrzę. Wybiorę styl i klasę. Taka moja ostatnia zachcianka. Taka moja ostatnia wola. Tak. A potem koniec wybierze już za mnie. Wybierze ciszę.

Fot. Sylvia Pogoda

P

odręcznik fotografowania w weekend, Jak szybko nauczyć się robić perfekcyjne zdjęcia?, Nauka patrzenia dla leniwych itd., itd. Jest coraz więcej osób, które są w stanie nauczyć się fotografowania w kilka godzin. Jak one to robią? Jak udaje im się zgromadzić taką wiedzę w 40-stronicowym poradniku? Przecież fotografowanie nie jest gromadzeniem wiedzy, tylko umiejętnością jej wykorzystania z chwili na chwilę. W przypadku fotografii gromadzenie wiedzy tylko utrudnia jej naukę. Co by się stało, gdybym przykładając aparat do oka, zastanawiał się, czy w tym momencie kukam, podglądam, zezuję, podpatruję, rejestruję, spozieram, ślepię czy świdruję? Wczoraj przyglądałem się mojemu synowi i zastanawiałem się, w jaki sposób nauczył się patrzeć? Czy można nauczyć się obserwować w weekend? Jeżeli tak, to co zrobić z kolejnymi wolnymi sobotami i niedzielami, skoro już wszystko umiemy? Przyzwyczaić się do stanu „nic nie zauważania” i czekać na kolejne dwa wolne dni, w które mają się odbywać warsztaty bycia wirtuozem fortepianu?

ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

47


Fot. Jakub Kamiński


street

kontrast miesięcznik

49



Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.