Kontrast lipiec 2015

Page 1


preview

4

film

Co warto zobaczyć, czego posłuchać i gdzie się wybrać? Co ominąć z daleka?

8 Podróżowanie na spontanie Rozmowa z Martą Zienkiewicz i Damianem Barańskim Joanna Figarska Sprawa o dorosłość. Odroczono!

Aleksandra Drabina

Rodzajów ćwiczeń fizycznych i technik relaksacji oraz pracy nad umysłem jest całe mnóstwo. Bardzo często sięga się po stare, wypróbowane metody wywodzące się z wielowiekowych religii i filozofii. Przykładem może być popularna indyjska joga.

Krystyna Darowska

Synowie Felliniego

Mateusz Żebrowski

39

Wes Anderson – próba dekonstrukcji stylu

Tomasz Klembowski

42

Czarodziejska fura; Pragnienie silniejsze niż przeznaczenie; Nie da się żyć bez miłości; Czy kiedykolwiek tańczyłeś z diabłem w bladym świetle księżyca?; Samba w Paryżu

Łukasz Bąk, Marcin Smoła, Kamil Cichoń, Jakub Kamiński, Marlena Wasilewska

felietony

48

kultura

21

36

recenzje

fotoplastykon

20

Karolina Kopcińska

Wes Anderson – dla jednych uosobienie kiczu i sentymentalizmu, rozmiłowany w symetrycznych ujęciach dziwak, udający Europejczyka Amerykanin, na wskroś infantylny, przewidywalny wyrobnik; dla innych świadomie kreujący rzeczywistość, dojrzały twórca.

17 Joga – wyzwolenie duchowe czy odprężenie?

Kontynuacje Mad Maxa i Terminatora goszczą na ekranach kin, poszukiwania nowego Spider-Mana trwają, a Obcy ma powrócić w przyszłym roku. Patrząc na tytuły, które ostatnimi czasy oferuje nam Hollywood, trudno dziwić się opiniom głoszącym zmierzch kreatywności filmowców.

"Mój Boże, pan Fellini, to był świat” – z nostalgią wzdycha ojciec Kleofas, jeden z głównych bohaterów Jasminum (2006) Jana Jakuba Kolskiego. Tęsknota za kinem jak ze snu, jak z baśni, za kinem strasznym, śmiesznym, zaskakującym, ale na wskroś autentycznym wciąż jest obecna.

Ambicje i plany współczesnych młodych dorosłych bardzo się różnią od tych, z którymi wkraczali w dojrzałość ich rodzice. (…) Młode pokolenie mniej ceni dziś małżeństwo i założenie rodziny oraz stabilizację – stawia raczej na samorozwój, budowanie pozycji zawodowej i kontynuowanie kariery.

Z angielskiego na angielski

publicystyka

14

32

Filip Zawada, Michał Wolski, Marcin Pluskota

Polska festiwalami stoi

street

Festiwal to rodzaj imprezy, który w Polsce jest formą lubianą. (…) Mamy ich w Polsce sporo, a te letnie są tak naprawdę największymi i najważniejszymi przedsięwzięciami muzycznymi roku, z których możemy być dumni. Co więc czeka nas w 2015?

50

Marta Niedbalec

Wspierają nas:

Wojciech Szczerek

24

Macie swoich konferansjerów

Zuzanna Sala

„KONTRAST” MIESIĘCZNIK Gajowicka 119/12, 53-421 Wrocław

WYDAWCA Stowarzyszenie Młodych Twórców „Kontrast” ul. Romualda Traugutta 147/14, 50-149 Wrocław

Sztuka to nie talent czy natchnienie

E-MAIL kontrast.wroclaw@gmail.com redakcja@kontrast-wroclaw.pl

WEB http://www.kontrast-wroclaw.pl/

28

W dniach 24–26 kwietnia we Wrocławiu odbył się Port Literacki. Była tofilm już 20 edycja tej corocznej imprezy. Gdy tworzona była aktualnie odpowiadająca za festiwal Fundacja Europejskich Spotkań Pisarzy, Artur Burszta cytował z radością opinie na temat działania Biura Literackiego.

Rozmowa z non-nobis-domine, autorką komiksu Heil Pentika

Katarzyna Rutowska

REDAKTOR NACZELNA Joanna Figarska ZASTĘPCA Ewa Fita REDAKCJA Agnieszka Barczyk, Zuzanna Bućko, Adam Cybulski, Krystyna Darowska, Aleksandra Drabina, Aleksander Jastrzębski, Karolina Kopcińska, Anna Momot, Elżbieta Pietluch, Marcin Pluskota, Mateusz Stańczyk, Monika Stopczyk, Marta Szczepaniak, Wojciech Szczerek, Monika Ulińska, Mateusz Węgrzyn, Michał Wolski, Filip Zawada, Magdalena Zięba FOTOREDAKCJA Bartek Babicz, Katarzyna Domżalska, Maciej Margielski, Patryk Rogiński KOREKTA Iwona Brzezowska, Joanna Kochel, Monika Mielcarek, Andrea Marx, Monika Osiowa, Karolina Słabolepsza, Weronika Szkwarek, Katarzyna Szlapińska, Dorota Toman GRAFIKA Katarzyna Domżalska, Dawid Janosz, Joanna Krajewska, Marta Kubiczek, Ewa Rogalska, Róża Szczucka, Wojtek Świerdzewski DTP Patrycja Wojkowska, Aleksandra Król, Paweł Bednarek


WAKACJE I CO DALEJ? Joanna Figarska

I

le razy obiecujemy sobie, że gdy przyjdą wakacje, to zrobimy to wszystko, na co nie mamy siły w krótkie, deszczowe jesienne dni? Myśl o słońcu i błękitnym niebie jest motywująca, ale tylko wtedy, gdy do owych „wakacji” jest jeszcze bardzo, bardzo daleko. Potem nadchodzi czas spełniania obietnic. I co? Nagle jest za gorąco, zbyt parno, słońce razi i nie da się umyć okien ani wyjść na godzinny spacer z czworonogiem. Rowery są za ciężkie, a pieniądze na remont gdzieś się rozeszły. W planowaniu jesteśmy najlepsi. A może wystarczy wziąć przykład z Marty i Damiana, którzy podróżują od miesięcy po Azji i są w stanie zmienić zdanie i plany w ciągu sekundy. To rzeczywistość wielokrotnie zmusza ich do podjęcia innych niż planowali decyzji. Ruszyć się – to problem, z którym borykamy się zawsze, bez względu na porę roku.

O przełamywaniu własnych przyzwyczajeń i szukaniu swojej drogi mówi również artystka używająca pseudonimu non-nobis-domine. W lipcowym numerze warto zwrócić też uwagę na artykuł Aleksandry Drabiny, w którym porusza trudny temat wkraczania przez młodych w dorosłość, podkreślając jednocześnie lęk przed samodzielnym podejmowaniem decyzji przez współczesnych 20i 30-latków. Przeczytajcie także tekst Michała Żebrowskiego, który stara się znaleźć odpowiedź na pytanie o godnych następców Felliniego. Wakacje. I co dalej? Podejmowanie decyzji jest trudne. Może zatem warto zmienić otoczenie, by dostać przysłowiowego kopa? Zacznę od siebie i już powoli się pakuję, by zniknąć w lesie. By pobyć z sobą samą.

ko n t r a s t m i e s i ęc z n i k

3


preview muzyka

AMUSED TO DEATH

W

GŁUPOTA I ŚWIAT

idząc tytuł Amused to Death w zestawieniu z Rogerem Watersem, można doznać déjà vu. I nic dziwnego, bowiem płyta ukazała się pierwotnie w 1992 roku. Jednak 24 lipca dostaniemy reedycję tego krążka. Całość została zremasterowana przez Jamesa Guthriego, współpracującego też z Pink Floyd. Album będzie również dostępny w nowych formatach, takich jak na przykład Blu-ray. Gwoli ścisłości, album jest krytyką współczesnej kultury, skupionej wokół ekranu. Waters zauważa, że przesłanie Amused to Death jest wciąż aktualne. Wydawnictwo Columbia Records.

UNDERWORLD

D

obra wiadomość dla fanów ostrzejszych brzmień, urywających palce gitarowych riffów i melodyjnych refrenów oraz progresywnej strony muzyki metalowej. Amerykanie z Symphony X wydają już 9 studyjny album, zatytułowany Underworld. Usłyszymy go 24 lipca, a niecierpliwi mogą już teraz rzucić uchem na dwa single: żywiołowe Nevermore i bardziej balladowe Without You. Na krążku usłyszymy 11 utworów. Jak podkreśla Michael Romeo – założyciel, gitarzysta i kompozytor Symphony X – Underworld nie jest albumem koncepcyjnym, ale można dostrzec na nim motyw przewodni, przemykający między utworami. Tym razem jest to wycieczka do piekła i z powrotem. Wydawnictwo Nuclear Blast Records.

S

N

a kolejny album solowy Tima Bownessa, znanego głównie ze współpracy ze Stevenem Wilsonem w ramach duetu No-Man, nie trzeba było długo czekać. Zapewne nie wszyscy zdążyli przesłuchać jego drugi solowy album Abandoned Dancehall Dreams z 2014 roku, a już 17 lipca do naszych odtwarzaczy trafi jego kolejna solowa płyta – Stupid Things That Mean The World. Na krążku prócz Bownessa usłyszymy też muzyków z No-Man Live Band. Gościnnie pojawią się także: Peter Hammill, Phil Manzanera, Pat Mastelotto, Anna Phoebe, David Rhodes i Rhys Marsh. Płytę promują dwa single: The Great Electric Teenage Dream i Press Reset. Wydawnictwo InsideOut.

SUPREME SONANCY

ą takie wydawnictwa, których nazwa na krążku gwarantuje wysoką jakość muzyki. Bez wątpienia należy do nich legendarne Blue Note Records, które we współpracy z Revive Music przygotowało niezwykle ciekawą kompilację, w której główną rolę gra muzyka jazzowa. Na Supreme Sonacy vol. 1 usłyszymy jednych z najbardziej utalentowanych muzyków, reprezentujących współczesną scenę jazzową. Znaleźli się wśród nich między innymi Igmar Thomas, Raydar Ellis oraz zdobywcy nagrody Grammy – Jeff „Tain” Watts i Ben Williams. Album trafi na sklepowe półki już 7 sierpnia i usłyszymy na nim aż 15 utworów. W sieci dostępny jest też krótki teaser. Jak podkreśla Meghan Stabile – założycielka Revive Music – to dopiero początek eksploracji świata współczesnego jazzu.

Fot. materiały prasowe

Red. Aleksander Jastrzębski


preview film

BO WAMPIRY NIE UMIERAJĄ!

W

ydawało się, że cios, jaki kinu o wampirach zadała seria Zmierzch, będzie kołkiem w serce. Okazuje się jednak, że złe rokowania były przedwczesne. Krwiopijcy powoli wracają na ekrany w nowych, niehollywoodzkich i – co ważne – udanych odsłonach. W tym roku mieliśmy już szansę oglądać nowozelandzki mockument Co robimy w ukryciu, teraz przyszła pora na irańską historię O dziewczynie, która wraca nocą sama do domu. Wielbiciele miksów gatunkowych, odrobiny posoki i kotów wyjdą z kin zadowoleni. Premiera 14 sierpnia.

GDY NIEMOŻLIWE STAJE SIĘ MOŻLIWE

NIERACJONALNA POGOŃ

Z

godnie ze swoim planem, Woody Allen kręci mniej więcej jeden film rocznie, przy czym jedynie co drugi zbiera pochwały krytyków. Przyjmując takie założenie, najnowszy obraz reżysera, Irrational Man, wchodzący na polskie ekrany 14 sierpnia, powinien być filmem udanym. Fabuła przypomina zlepek motywów charakterystycznych dla reżysera – mężczyzna (Joaquin Phoenix) przeżywający kryzys egzystencjonalny romansuje z młodszą kobietą (Emma Stone), aby ostatecznie odnaleźć sens życia dopiero po popełnieniu zbrodni.

E

than Hunt cztery razy udowadniał już, że niemożliwe jest możliwe, a od 7 sierpnia będzie udowadniał po raz piąty. Mission Impossible: Rogue Nation skupiać się będzie na Syndykacie, międzynarodowej organizacji dążącej do zniszczenia komórki Impossible Mission Force. W roli głównej Tom Cruise, wraz z którym na ekran powracają Jeremy Renner i Simon Pegg. Reżyserią zajął się Christopher McQuarrie, mający na swoim koncie Jacka Reachera: Jednym strzałem (2012) i scenariusze do takich filmów jak Podejrzani (1995) i Na skraju jutra (2014).

Red. Karolina Kopcińska

SZPIEDZY W NATARCIU

M

imo że Kryptonim U.N.C.L.E. to kolejna w tym roku produkcja o szpiegach, tym razem oparta na brytyjskim sitcomie z lat sześćdziesiątych, to film zasługuje na szansę ze względu na osoby zaangażowane w produkcję. W rolach głównych występują Armie Hammer i Henry Cavill, a za kamerą stanął Guy Ritchie. Rywalizujący ze sobą szpie dzy z czasów zimnej wojny nie gwarantują może wyżyn intelektualnych, ale zapewnić mogą solidną letnią rozrywkę. Premiera 14 sierpnia. ko n t r a s t m i e s i ęc z n i k

5


preview teatr

KLASYKA NA WAKACJE

W

ramach obchodów „250 lat teatru publicznego w Polsce” Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego oraz Instytut Teatralny im. Zbigniewa Raszewskiego w Warszawie zorganizowali konkurs „Klasyka Żywa”. Celem akcji jest zainteresowanie współczesnych twórców polskiego teatru dawną literaturą posiadającą potencjał sceniczny. Konkurs ma zachęcić do reinterpretacji klasycznych utworów oraz dialogu ze współczesnymi odbiorcami. Organizatorzy liczą na to, że powstaną spektakle nawiązujące do tradycji scenicznych wielkich dzieł najwybitniejszych polskich dramatopisarzy, ale również inscenizacje utworów zapomnianych lub wcześniej niedocenianych. W pierwszym etapie komisja konkursowa wybrała najlepsze projekty spektakli, których premiery zostały dofinansowane ze środków ministerstwa, w drugim etapie ocenione zostaną wszystkie zgłoszone do konkursu inscenizacje dzieł dawnych. Dzięki temu konkursowi podczas tegorocznych wakacji w całej Polsce odbędzie się kilka premier dramatów klasycznych. 21 sierpnia w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku odbędzie się premiera Faraona Bolesława Prusa w adaptacji i reżyserii Adama Nalepy. Natomiast Michał Zadara, znany z reinterpretacji wielkich dzieł romantycznych, przygotowuje inscenizację Lilly Wenedy Juliusza Słowackiego. Premiera odbędzie się 29 sierpnia w Teatrze Powszechnym w Warszawie. To już druga w tym sezonie, po Fantazym, realizacja klasyki przez Zadarę dla tego teatru.

Fot. materiały prasowe

NIEISTNIEJĄCA WARSZAWA

W

dniach 22–30 sierpnia odbędzie się XII Festiwal Kultury Żydowskiej „Warszawa Singera”, organizowany przez Fundację Shalom na czele z Gołdą Tencer oraz Teatrem Żydowskim. Od lat najważniejszym zadaniem festiwalu jest przywracanie pamięci o przedwojennej, żydowskiej Warszawie, którą w swoich opowiadaniach ukazywał Singer. Organizatorzy stawiają sobie za cel odtworzenie na kilka dni przedwojennego klimatu ulicy Próżnej i placu Grzybowskiego oraz ukazanie nieistniejącego już świata polskich Żydów. Podczas festiwalu odtworzona zostaje część żydowskiej dzielnicy z małymi kawiarenkami, restauracjami, sklepikami, księgarniami, piekarnią, winiarnią i warsztatami rzemieślniczymi. Na ulicy można spotkać Chasydów, kupców, kataryniarzy, kwiaciarki, malarzy i wiele innych postaci z Warszawy czasów Singera. Można posłuchać znanych żydowskich piosenek, muzyki klezmerskiej i synagogalnych śpiewów. Na festiwal zapraszani są najwybitniejsi przedstawiciele kultury żydowskiej. Prezentowane są spektakle i filmy nawiązujące do historii i kultury Żydów, prowadzone są również warsztaty języka hebrajskiego i jidysz. W tym roku będzie można zobaczyć między innymi spektakl Dybuk w reżyserii Mai Kleczewskiej czy Królestwo wszechwanny w reżyserii Pawła Paszty. Na muzycznej scenie pojawią się natomiast Paul Brody, Katy Carr, Albert Beger, Binyamin Choir, Vienna Klezmore Orchestra oraz Joshua Nelson. Finałem festiwalu będzie koncert amerykańskiego rapera i muzyka chasydzkiego Matisyahu. Red. Marta Szczepaniak


preview książki

Chłopcy idą na wojnę

5

sierpnia nakładem Wydawnictwa Czarne ukaże się kolejny reportaż Swietłany Aleksijewicz. Publikacja Cynkowych chłopców przyczyniła się do pozwania autorki o znieważenie honoru żołnierzy walczących w Afganistanie. Oddziały radzieckie w latach 1979–1989 „udzielały narodowi afgańskiemu braterskiej pomocy”. Wyjeżdżali, by zostać bohaterami. Wielu z nich powróciło z tej wyprawy trwale okaleczonych. Niektórzy wracali w cynkowych trumnach. Z opowieści weteranów, pielęgniarek, matek i żon „afgańców” wyłania się obraz niepotrzebnej wojny.

Springer się zadomowił

N

a 12 sierpnia Wydawnictwo Czarne zapowiada premierę następnej książki Filipa Springera. Po odzyskaniu niepodległości Polska cierpiała na głód mieszkaniowy. W 1989 roku nasz kraj znalazł się w punkcie wyjścia. Obecnie wielu obywateli wegetuje, oszukuje, adaptuje się. Umowy kredytowe podpisało prawie dwa miliony Polaków. Słowo „dom” odmieniane w 13 piętrach przez wszystkie przypadki nie kojarzy się ze stabilizacją, a większość opowiedzianych tu historii jest tragiczna. Żeby ich wysłuchać, reporter dotarł nawet do mieszkania w piwnicy, kontenerze i garażu.

Morderstwo w stylu retro

Z

godnie z zapowiedzią wydawnictwa Znak 12 sierpnia Katarzyna Kwiatkowska zabierze nas wehikułem czasu w głąb dworku zlokalizowanego w Jeziorach pod Poznaniem. Trwają tam gorączkowe przygotowania do ślubu dziedziczki. Jan Morawski, przystojny i inteligentny ziemianin, pomaga rodzinie w poszukiwaniach skarbu dziadka. Nocą pada śmiertelny strzał. Podejrzani są wszyscy. Jeśli chcecie się dowiedzieć, czy można zorganizować wesele w rozpadającym się dworze w towarzystwie trupa i pruskiej policji, sięgnijcie koniecznie po Zbrodnię w szkarłacie. Red. Elżbieta Pietluch

Requiem dla snu

17

sierpnia wydawnictwo Karakter zaprezentuje czytelnikom długo przygotowywaną niespodziankę. W świecie zachodniego kapitalizmu ideałem jest nieprzerwana aktywność i dyspozycyjność – 24 godziny na dobę przez 7 dni w tygodniu. W tej rzeczywistości nie ma więc miejsca na sen; staje się on ekskluzywnym i anachronicznym dobrem. Odwołując się do filozofii i dzieł sztuki, Jonathan Crary w esejach 24/7. Późny kapitalizm i koniec snu analizuje proces stopniowego zawłaszczania naszego czasu, w tym także snu, przez logikę wydajności i produktywności. ko n t r a s t m i e s i ęc z n i k

7


PODRÓŻOWANIE

Fot. archiwum prywatne


➢➢ osobowość numeru

na spontanie J O odkrywaniu nowych miejsc, pokonywaniu samych siebie i wspólnej wędrówce przez Azję opowiadają Marta Zienkiewicz i Damian Barański. Joanna Figarska

oanna Figarska: Wasza podróż trwa już jakiś czas. Ile miesięcy wspólnie podróżujecie? Marta Zienkiewicz: Moglibyśmy powiedzieć, że jesteśmy w drodze piąty miesiąc, bo nasza azjatycka przygoda rozpoczęła się wyjazdem do Indii w połowie lutego tego roku… Ale nie do końca będzie to prawda. Zaczęła się już wtedy, gdy aktywowaliśmy nasz Wanderlust – pragnienie wędrówki – i powiedzieliśmy sobie: ruszamy! Tuż po tym zaczęliśmy działać i wyjechaliśmy na półtora roku do Niemiec, by zarobić na nasze marzenia. Nie wiem, jak Damian, ale ja już tamten wyjazd traktuję jako początek podróży, bo otworzył nam drzwi do dalszego rozrabiania, a przy okazji nie był to zwykły wyjazd na saksy. W Niemczech też podróżowaliśmy, wędrowaliśmy po górach, a przede wszystkim – uczyliśmy się, jak żyć ze sobą i nie zwariować. Damian Barański: Wyjątkowo zgadzam się z każdym słowem Marty. Technicznie rzecz ujmując, 1 lipca minęło nam 133 dni podróży po Azji. Ale gdyby uwzględnić etap niemiecki, wyszłoby 752 dni. Kraje, które zwiedzacie, są dla większości Polaków miejscami egzotycznymi. Co Was najbardziej zaskoczyło i zadziwiło w Indiach? M.Z.: Akurat w tematach indyjskich ciężko mnie zaskoczyć, bo przed wyjazdem bardzo wnikliwie ten kraj „obwąchałam”. Przez kilka lat studiowałam filologię indyjską, rozmawiałam z osobami, które Indie przejechały wzdłuż i wszerz, czytałam książki. Przeczuwałam, że będą totalnie nieprzewidywalne – i właśnie takie były. Cały ten chaos na ulicach, pokrętna biurokracja, miliardy kolorów i zapachów, bieda zestawiona z bogactwem, naciągacze, szaleni rikszarze, piękne stare świątynie, zapierająca dech w piersiach różnorodność – to wszystko prawda. Ale zaskoczyło mnie jedno zdarzenie, które miało miejsce już na początku naszej drogi, w Delhi. Na słynnym Paharganj zostaliśmy zaczepieni przez… łowcę statystów. „Chcecie zagrać w bollywoodzkim filmie?” – spytał. Tym sposobem anulowaliśmy bilety do Agry, które mieliśmy już kupione na kolejny dzień i spędziliśmy dwa dni (a właściwie noce) na planie Bollywood. Co w tym zaskakującego? To, że jednym z moich marzeń było właśnie zagrać u boku bollywoodzkich aktorów. Nie spodziewałam się, że tak szybko to marzenie się spełni – i że tak łatwo przyjdzie nam zmienić nasze podróżnicze plany tylko dlatego, że ko n t r a s t m i e s i ęc z n i k

9


Fot. archiwum prywatne


zaczepił nas jakiś wąsaty jegomość na zatłoczonej ulicy. Od tej pory hołdujemy zasadzie „podróżowanie na spontanie”. Druga rzecz, która mnie zaskoczyła: Waranasi, święte miasto hindusów, tak bardzo przewałkowane przez wszystkie przewodniki, zadeptane przez turystów, znane na całym świecie – wciąż pozostaje niesamowite, święte, na swój sposób uspokajające i przerażające zarazem. Jak ono to robi – nie wiem. Wszystkim, którzy wybierają się do Indii, niezmordowanie będę mówić: jedźcie, gdzie chcecie, tylko nie omijajcie Waranasi! D.B.: Mnie natomiast w tematach indyjskich łatwo zaskoczyć, bo zanim wspólnie z Martą wypracowaliśmy kompromis co do kształtu podróży, chciałem Indie ominąć. Teraz, gdy patrzę przez pryzmat czasu, cieszę się, że tam trafiłem. Od pierwszego do ostatniego dnia Indie były jak dzik, stwór nie do okiełznania. Przeludnienie, chaos, wszechobecny brud, kurz, mentalność krótkowzrocznych Indusów, którzy nie analizują, a działają ad hoc, bez zastanowienia, kierując się intuicją, emocjami, spontanem. Wszystko tam wydawało mi się odwrotnością zachodniego stylu życia. Zachód postępuje w kierunku integracji kulturowej, równouprawnienia, tolerancji społecznej, akceptacji odmienności, a w Indiach nadal, szczególnie na wsi i w małych miastach, panuje podział kastowy! Urodziłeś się w gorszej kaście i choćbyś nie wiadomo jak nad sobą w życiu pracował, nie zmienisz swojego położenia, nie weźmiesz ślubu z osobą z innego stanu społecznego. Jedyną szansą jest ucieczka do wielkich miast, takich jak Bombaj czy Delhi, ale to wiąże się z zerwaniem kontaktów z rodziną i budowaniem nowej tożsamości. To, co mnie jednak najbardziej w Indiach zafascynowało, to to, że ten kraj był dla nas cholernie ciężki do podróżowania. Łatwiej jest założyć piekarnię niż kupić tam bilet kolejowy. Na każdym kroku ktoś próbuje cię okantować, zapytani o drogę przechodnie wskazują ci odwrotny kierunek, na ulicach kierowcy bez powodu trąbią jak oszalali, a dzięki indyjskiemu jedzeniu można w dwa miesiące zrzucić 8 kilogramów. Genialna sprawa, co nie? Dla nas to był taki poligon bojowy, po którym podróżowanie po Tajlandii czy Sri Lance nie stanowiło większego wyzwania. Nieszczególnie powaliły mnie Indie turystycznie, zwłaszcza że nie przepadam za świątyniami, pałacami, pomnikami, muzeami i tak dalej. Ale doświadczanie tej odmienności kulturowo-obyczajowej w wiel-

kich miastach i wsiach sprawia, że chciałbym tam kiedyś wrócić. Dlaczego nie podróżujecie po Europie? Czy w czasach Unii, gdzie wszystko zaczyna wyglądać podobnie, nie ma już miejsc, które warto odkrywać na nowo? M.Z.: To nie do końca tak. Podróżowaliśmy wcześniej po Europie, ja jeździłam stopem po Bałkanach (które zresztą uwielbiam), Hiszpanii, Francji, Włoszech. Do tego zdążyliśmy dość dobrze poznać Niemcy, a gdy nadarzyła się okazja, tuż przed wyjazdem do Azji, pozwoliliśmy sobie na wypad do Paryża i buszowanie po muzeach. Potrafię czerpać przyjemność z odwiedzania miejsc europejskich i uważam, że warto je odkrywać. Wystarczy nieco inaczej ugryźć temat, by te zadeptane przez turystów szlaki nagle zyskały nowy wymiar. Jednym z moich największych marzeń jest przejście szlaku świętego Jakuba ze Speyer do Santiago de Compostela oraz rowerowy wypad trasą EuroVelo do Chorwacji. Coś w tym jednak jest, że najbardziej pociąga mnie to, co inne, ukryte, „obce” – dlatego też wybraliśmy taką a nie inną destynację. W trakcie podróży po Azji okazało się w dodatku, że oboje najbardziej zakochujemy się w miejscach, które inni podróżnicy omijają (bo ciężko tam dotrzeć, bo są niebezpieczne, bo wydają się nieciekawe, bo trafiliśmy tam przypadkowo, jadąc stopem). To, co nas wówczas fascynuje, to spotkani ludzie – ich sposób myślenia, otwartość, codzienne życie. Dzięki takim spotkaniom na końcu świata dostajemy potężny zastrzyk energii – ci nieskupieni na turystyce ludzie oraz ich historie przypominają nam o tym, o czym zapomina się, żyjąc w europejskim pędzie. To zupełnie inny świat, inne wartości – i ogromna dawka wiedzy o kraju, który odwiedzamy. D.B.: Europa nie wchodziła w grę. Po pierwsze, chcieliśmy obrać kierunek odpowiednio daleki od domu, aby w trakcie podróży wielkanocny żur nie skusił nas na kilkudniową przerwę. Po drugie, choć Europa ma wiele ciekawych miejsc do zobaczenia, to większość krajów ma wspólny mianownik, łatwość przemieszczania się, wysokie ceny noclegów i jedzenia, czy w końcu łatwość komunikowania się. Wszędzie podobna kultura, ten sam zachodni lifestyle, ci sami, introwertyczni, myślący analitycznie i racjonalnie ludzie. Chcieliśmy większego wyzwania, możliwości odkrycia innego świata. A dlatego że w grupie Ameryka Południowa, Afryka i Azja ta ostatnia na pierwszą dłuższą podróż

nadaje się najlepiej, kupiliśmy bilety właśnie do Indii. M.Z.: Łatwość komunikowania się między ludźmi? To chyba na dworcu w Sewilli nie byłeś! Podróżujecie razem, choć – jak można przeczytać na Waszej stronie internetowej – jesteście totalnie różni. Co sprawia, że jesteście zgranym duetem? Jedynie chęć wspólnego poznawania świata? D.B.: Jesteśmy zgranym duetem?! Gdy ktoś mi to mówi, opowiadam o początku (nieco koloryzując), że to ja namówiłem Martę na kilkumiesięczną podróż ze startem w Australii. Marta już w Niemczech przekonała mnie, że po kilkunastu miesiącach siedzenia nad Renem trochę nuda zaczynać kolejny etap w Australii, miejscu nieco do Niemiec podobnym. Więc zgodziłem się na Azję, zastrzegając, że omijamy Indie. Marta przekabaciła mnie, że w lutym tanie bilety można kupić tylko do Delhi. Warunek postawiłem taki, że po Indiach nie będziemy podróżować dłużej niż miesiąc. Były trzy i objechanie kraju dookoła. Pierwszy miesiąc był ciężki, tak jak ciężkie jest posadzenie przy świątecznym stole wujka Mirka, który uwielbia mięso, piwo, gra na konsoli i kocha mądrzyć się o polityce, obok ciotki Bożenki, która mięsa nie je, woli wino, gra na pianinie, a polityki nienawidzi. Wtedy ustaliliśmy, że w dni nieparzyste jest zakaz kłótni między nami, a jeśli już kogoś poniesie, to wieczorem robi pranie w rękach. Z czasem znajdowaliśmy wspólny język i uczyliśmy przekuwać różnice między nami w pozytywy. Wspólny język odnaleźliśmy w tym, że oboje marzyliśmy o podróżach. Z czasem było jeszcze lepiej, gdy bardziej pasowało nam schodzenie z utartych turystycznie szlaków i próby odnalezienia autentycznej Azji. Dodatkowo podróżowanie z inaczej myślącą osobą często pakuje cię w ekscytujące sytuacje i w przygody, w które sam byś się nie wpakował. Dla przykładu, kiedy byliśmy w Delhi nie chciałem pójść z Martą do kina, bo mi Bollywood nie leży, bo nic nie rozumiem w hindi. Ale zaciągnęła mnie tam siłą i… było super! Film był do bani, ale obserwowanie, jak w kinowej sali setka Indusów krzyczy, dopingując bohaterów na ekranie, to był dla mnie kulturowy kosmos! Do tego odwieczne szukanie kompromisów – naprawdę ciekawe wyzwanie. M.Z.: Inne postrzeganie świata czasem potrafi uprzykrzyć życie. Staramy się jednak szanować siebie nawzajem i akceptować fakt, ko n t r a s t m i e s i ęc z n i k

11


że to, co jedną osobę zachwyci, drugą zanudzi na śmierć. Dlatego też, gdy ja hasam po ukrytych wśród dżungli świątyniach, Damian relaksuje się gdzieś przy piwie albo skacze przez zagrażające życiu fale. Co kto lubi. Najbardziej pomaga nam to, że… no cóż, trzeba to wreszcie powiedzieć… kochamy się. Tak po prostu. Poza tym wiemy, że zawsze możemy na siebie liczyć. Gdy przychodzi do spraw organizacyjnych – ja planuję dzień, Damian – wydatki. Gdy nie mam siły wspinać się na szczyt, Damian mnie motywuje. Gdy on ma chwilę słabości – może liczyć na motywacyjnego kopa ode mnie. Tak to mniej więcej działa. Podczas wędrowania, mimo że idziecie razem, każdy z Was tworzy własną historię i mierzy się z własnymi ograniczeniami i słabościami. Co do tej pory było najtrudniejsze dla każdego z Was? M.Z.: Najtrudniejsze jest przejście przez ulicę w Pune – najlepiej to robić z zamkniętymi oczami, żeby się niepotrzebnie nie stresować. A tak naprawdę są dwie rzeczy, które przysporzyły mi dużo kłopotów. Pierwsze to codzienne stawanie w obliczu nowych, nieoczekiwanych wyzwań, szczególnie na początku podróży. Załatwienie biletów, których pozornie nie da się załatwić, dogadanie się z kimś w języku „rękowym”, nagła zmiana planów, wędrowanie przez 10 kilometrów z plecakiem w poszukiwaniu asfaltowej drogi, czy chodzenie od guest house’u do guest house’u, szukając miejsca do spania… Potem do tych wyzwań człowiek się przyzwyczaja. Dziś zdarza mi się patrzeć na Damiana pogardliwym wzrokiem, gdy zaczyna panikować, że jest 17:00, a my wciąż próbujemy złapać stopa na azjatyckich bezdrożach i jesteśmy w dupie, bo nie mamy gdzie spać, zaraz będzie ciemno, pożre nas dzika zwierzyna, zmoczy monsun, dostaniemy malarii i tak dalej. Nie pierwszy i nie ostatni raz – damy radę! Trudne jest dla mnie również podróżowanie razem. Oboje jesteśmy uparciuchami i lubimy dominować. A tutaj stale musimy iść na kompromis i mieć do siebie tony cierpliwości. Do tego widzimy siebie nawzajem w czasem dość ekstremalnych sytuacjach, w których wychodzi z nas najgorsze. Łatwo być milutką dziewczynką, gdy nie niesiesz akurat 10-kilogramowego plecaka, zasuwając pod górę chora, głodna, zmęczona i wściekła, bo na domiar złego właśnie rozwaliła ci się podeszwa. Wciąż uczymy się, jak żyć razem w drodze, a przy okazji się nie pozabijać. Fot. archiwum prywatne

D.B.: Dla mnie najtrudniejsze były pierwsze tygodnie podróży i to nie tylko ze względu na docieranie się z Martą. Jestem z natury formalistą, myślę projektowo-zadaniowo, lubię konkrety, żyje mi się dobrze w świecie zasad. Wylądowałem w Delhi i przez pierwsze dni nie wiedziałem, co się dzieje. Prawo dżungli na ulicach, w kolejkach po bilet, a nawet do toalety. Pytam Indusa na dworcu, kiedy przyjedzie autobus, a on do mnie „Mister, jak przyjedzie, to przyjedzie”. Nie potrafiłem przywrócić sobie poczucia bezpieczeństwa i znaleźć swobody. Większość trików wyniesionych z podróżowania po Europie, działań w ZHP i organizacjach studenckich straciła wartość, były w tych nowych warunkach nieprzydatne. Ale z czasem zacząłem dostosowywać się do nowych warunków, nasiąkać zwyczajami i zasadami (to znaczy: ich brakiem), improwizować, przestałem się spinać. I dało mi to wiele satysfakcji, bo właśnie po coś takiego się do Indii udałem. Kolejny problem, tym razem z podróżą, a nie ze sobą, przyszedł koło trzeciego miesiąca. Zaczęliśmy się wówczas orientować, że Azja ma wiele utartych turystycznie szlaków, pełnych sztuczności i komercji, gdzie jesteśmy traktowani jak chodzący, nabity dolarami portfel, a my nieświadomie kroczymy tymi ścieżkami. Ale i z tym sobie poradziliśmy. Wyciągnęliśmy szkice, mapy, a potem wszystko przekreśliliśmy i zaplanowaliśmy od nowa. Ocalały tylko sztywne „must see”, a nowe szlaki poprowadziliśmy po miastach i regionach, które nie zostały opisane. I częściej jeździliśmy stopem. Tak weszliśmy na szlak przygód i zdarzeń, po które tam pojechaliśmy. A jak zbierane doświadczenia wzbogacają Waszą tożsamość? Zmienią coś w wyniesionej z rodzinnych domów tradycji i wzorcach zachowań? D.B.: Ja, poza byciem synem, byłem też harcerzem, a potem intensywnie działałem w organizacjach studenckich. Te trzy sfery zbudowały moją osobowość i życiowe priorytety. Mniej więcej ukierunkowały mnie na to, jakim człowiekiem chcę być i co chcę zrobić ze swoją przyszłością. Aż dnia pewnego pomyślałem, że brakuje mi czegoś jeszcze, skonfrontowania tego, co już umiem i jaki jestem, najlepiej w obcych warunkach. Azja nie jest dla mnie ani ucieczką, ani poszukiwaniem wewnętrznej przemiany i transformacji wewnętrznych wartości. Ale i tak ta podróż weryfikuje u mnie to, jak i gdzie chciałbym żyć. Choć skłamałbym, że

nie dostaję od niej wiedzy, nowych doznań, satysfakcji, że nie ogarniam samego siebie. Dopiero w Azji wyleczyłem się ze swoich przywar, czyli z choleryzmu, niecierpliwości i sztywnego myślenia. Pokazały mi, że myślenie emocjonalne i intuicyjne potrafi być równie skuteczne jak półgodzinne rozkminianie problemu w modelu europejskim. No i jeszcze jedno, tu podstawową wartością są więzi rodzinne i społeczne. Na wycieczki rodziny wynajmują specjalne busy, aby pomieścić trzy pokolenia w jednym pojeździe. Na wędrówki idą całe grupy. Wygląda to tak, jakby każdy szanował siebie nawzajem, jakby nie istniały podziały, czy zawiść, hejt. Fascynujące! M.Z.: Na pewno taka podróż otwiera głowę. Świat nagle staje się przyjazny, bliski, na wyciągnięcie ręki. Przestajesz się dziwić zwyczajom, które wydawały ci się kiedyś egzotyczne. Uczysz się akceptacji i tolerancji dla odmienności. Uczysz się, że ta odmienność bywa pozorna. Oraz uczysz się… doceniać to, co masz. A potem zdajesz sobie sprawę, że rzeczy, które masz, wcale nie są ci do szczęścia potrzebne. To dopiero piąty miesiąc w drodze, a ja już czuję, że jestem silniejsza psychicznie i fizycznie, a przy okazji powoli dojrzewam do filozofii minimalizmu. Spotkaliśmy raz na swojej drodze podróżnika, który wędruje od 5 lat po świecie, a cały swój dom mieści w małym, 20-litrowym plecaku. Szczęśliwy człowiek! D.B.: O jeszcze jednej rzeczy wspomnę. Wyrwanie się ze świata zachodu sprawiło, że możemy popatrzeć na nasz świat z boku, oczyścić głowę, przeanalizować, co robiliśmy dotąd dobrze, a co źle. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, jak wiele czasu spędzałem w Europie przed komputerem, jak często czytałem w Internecie informacje, które nie były mi do niczego potrzebne. W Mrauk-U byliśmy pozbawieni dostępu do Internetu. Przez pięć dni nie byliśmy online ani przez chwilę. U mnie ostatni raz takie dziwactwo wydarzyło się, kiedy ojciec podłączał Neostradę w 2003 roku. Pierwszego dnia był luzik, kolejne dwa to już próby nawiązania kontaktu z rodzicami, z Facebookiem, ze skrzynką mailową. Ale już ostatnie to czysta przyjemność! W Polsce i w Niemczech ciągle się za czymś śpieszyliśmy, a to na spotkanie, a to na zakupy, aby tylko wycisnąć max z wolnego czasu. Teraz doceniam, ile radości, zdrowia i szczęścia daje zatrzymanie się, wrzucenie na luz, odpoczynek. To prawda, że w myśl nepalskiego przysłowia „Lepiej żyć jeden dzień jak tygrys niż 100 dni jak owca”,


ale raz na jakiś czas wystarczy też po prostu na chwilę zwolnić. Tęsknicie za Polską? M.Z.: Ja najbardziej tęsknię za pomidorową mamy! Ale za tym wyznaniem kryje się coś więcej – tęsknię za rodziną. I chyba mam trochę poczucia winy, że tak bezczelnie wyjechałam, zamiast brać kredyt na mieszkanie czy rodzić dzieci – choć wiem, że rodzice bardzo mnie wspierają i starają się mnie zrozumieć. A za samą Polską? Nieszczególnie. Zdarza mi się czytać najnowsze doniesienia z kraju i zastanawiać, czy jest do czego wracać. A dom? Dom może być wszędzie. To stan umysłu. Idę spać do namiotu, czyli do domu. D.B.: Ja jeszcze nie tęsknię. Chociaż od dwóch miesięcy każdego ranka próbuję znaleźć knajpkę, która na śniadanie zaserwuje mi kanapkę z serem. Ciężko jest mocniej zatęsknić, bo nie ma na tęsknotę czasu. Jeśli akurat nie walczymy o życie na pace toyoty rozpędzającej się po dziurach do zawrotnych prędkości, to siedzimy po nocach i staramy się przelać nasze przygody na papier.

Za to już po tych pięciu miesiącach myślę sobie, że Polska to nie jest wcale taki okropny kraj do życia. I że mieliśmy cholerne szczęście, że urodziliśmy się właśnie w Polsce. Może rządzi nami banda ignorantów i łamag, ale możemy się swobodnie przemieszczać po kraju, wybierać miejsce do życia, mamy przy tym nie najgorszy klimat. A to, kim chcemy w życiu być, zależy tylko od nas. W większości odwiedzonych przez nas krajów sytuacja wygląda zupełnie inaczej. Zaczęliście od Niemiec. Gdzie chcecie skończyć wędrówkę? D.B.: Marta zaraz powie, że wędrówka się nie skończy, bo trwa całe życie. Ale ta azjatycka skończy się jesienią tego roku, na granicy polsko-słowackiej. Rodzice jeszcze nie wiedzą, ale mieliśmy ostatnio długie posiedzenie nad budżetem, po którym wykombinowaliśmy, że za kasę przeznaczoną na powrotne bilety lotnicze będziemy wracać do Polski lądem. Jeszcze nie wiemy, czy przez Chiny, Rosję, Kazachstan czy Iran, ale na pewno wracamy autostopem.

M.Z.: To będzie strasznie wyświechtane i patetyczne, ale tak właśnie jest – podróż nigdy się nie kończy. Jak już raz ruszysz w drogę i to polubisz, zawsze będziesz za czymś tęsknić i z tej drogi nie zejdziesz! Świat jest zbyt piękny i różnorodny, by siedzieć wciąż w jednym miejscu. W sieci można znaleźć historie wielu wspaniałych ludzi, którzy podróżują niezależnie od tego, w jakim momencie życia się znajdują. Wędrować można z gromadką dzieci, psem, mając lat 30 i 60. Można łączyć pracę z podróżami, wolontariat z poznawaniem nowych kultur. Można autostopować z babcią albo zabrać rodzinę do campera i wyruszyć w nieznane. Trzeba tylko zadać sobie pytanie: czy to jest właśnie mój sposób na bycie szczęśliwym? Relację z wyprawy znaleźć można tu: https://www.facebook.com/DwaRazyZiemia A przemyślenia podróżne Marty i Damiana tu: http://dwarazyziemia.pl ko n t r a s t m i e s i ęc z n i k

13


Sprawa o dorosłość ODROCZONO!

Ilustr. Róża Szczucka


◉ Coraz później wkraczamy w dorosłość. Młodzi dłużej pozostają na utrzymaniu rodziców i dzielą z nimi mieszkanie. Obawiają się podejmowania ostatecznych decyzji o całkowitym usamodzielnieniu i odwlekają rodzicielstwo czy zawarcie związku. Nie chcą brać odpowiedzialności za siebie i partnera, wolą przedłużać czas beztroski i zabawy. Pytania o przyszłość są dla nich bardzo trudne, bo niepewność powoduje frustrację i utratę poczucia bezpieczeństwa. Aleksandra Drabina

A

mbicje i plany współczesnych młodych dorosłych bardzo się różnią od tych, z którymi wkraczali w dojrzałość ich rodzice. Wiele aspektów dorosłości koniecznych do ugruntowania „rytuału przejścia” i wejścia w kolejny etap utraciło swoją ważność w hierarchii wartości. Młode pokolenie mniej ceni dziś małżeństwo i założenie rodziny oraz stabilizację – stawia raczej na samorozwój, budowanie pozycji zawodowej i kontynuowanie kariery. W „nowym świecie” trudno marzyć o domu i gromadce dzieci, kiedy presja społeczna nakazuje podwyższanie statusu materialnego i zwiększanie konsumpcji, a zarabianie sum, które zaspokajają potrzeby, wymaga coraz większych poświęceń. Niemożliwe staje się pogodzenie życia rodzinnego z zawodowym. Sytuacja na rynku pracy jest trudna, trzeba nieustannie podnosić kwalifikacje i liczyć się z zagrożeniem utraty stanowiska. Zdobycie i utrzymanie posady bywa dla młodych milowym krokiem. Sytuacja staje się jeszcze trudniejsza, kiedy przedłuża się okres pracy na umowy o dzieło czy zlecenie, co uniemożliwia osiągnięcie pełnej stabilizacji i zdolności kredytowej. Usamodzielnienie się niesie za sobą dziś duże nakłady finansowe. Rodzice, pomagając dzieciom, wolą przyzwalać na mieszkanie pod jednym dachem, zamiast ponosić koszty utrzymywania ich osobnych lokum. Takie decyzje są ściśle powiązane z bezpieczeństwem ekonomicznym gospodarstw domowych rodziców i ich dorastających dzieci oraz z obawą

przed zachwianiem płynności finansowej rodzin. Raport Młodzi 2011 opublikowany przez Kancelarię Prezesa Rady Ministrów pokazał bardzo istotny problem – brak perspektyw na szybkie znalezienie i utrzymanie stałego zatrudnienia przez wykształconych ludzi wkraczających w dorosłość. Wymagania względem młodych pracowników zwiększają się, podobnie jak okres zdobywania kwalifikacji i doświadczenia. Autorzy raportu określili te grupy, targane niepewnością i strachem o jutro, „ofiarami kryzysu”. Z kolei Magdalena Piorunek w artykule (Bez)sens planowania przyszłości… pisze o występującym coraz częściej wśród młodych zjawisku „bezdecyzyjności funkcjonalnej”, czyli odraczania decyzji i działań w okolicznościach braku poczucia bezpieczeństwa, pewności i przewidywalności dalszych zdarzeń. Sytuacja młodych dorosłych na etapie dążenia do odrębności i zaradności życiowej jest bardzo dynamiczna, ulega szybkim zmianom – zarówno w sferze samoświadomości, jak i uwarunkowań społecznych. Nie sprzyja trwałości zobowiązań i wyborów, które mogą zostać zachwiane i podważone tak szybko, jak szybko przekształcają się szanse ekonomiczne czy warunki materialne. Planowanie w długoterminowej perspektywie jest bezzasadne, skoro jego skutki przeważnie niosą rozczarowanie. Przejmujący jest fakt, że dotyczy to nie tylko ustaleń w kwestii ścieżki kształcenia czy zawodu, lecz także sfery związków międzyludzkich i budowania intymnych relacji z życiowymi partnerami.

publicystyka

Młodzi boją się samotności. Choć są otwarci na nowe znajomości, zawierają je często i szybko, to ich relacje bywają powierzchowne. Nierzadko rozmowy z przyjaciółmi ograniczają do krótkiej wymiany SMS-ów i konwersacji na Facebooku. Dużo czasu spędzają poza domem, ale kontakty, jakie zdobywają podczas spotkań towarzyskich, nie mają potencjału przeradzania się w trwałe więzi. Oczywiście nie jest to regułą, jednak niewątpliwie sposób komunikacji stosowany przez młode pokolenia wykazuje tendencje do upraszczania i spłycania relacji międzyludzkich. Może to powodować trudności ze zbudowaniem stałego związku i złożeniem deklaracji wobec długoletnich partnerów. Z roku na rok podwyższa się wiek, w jakim ludzie podejmują decyzję o ślubie i posiadaniu dzieci. Coraz więcej dorosłych długo żyje w pojedynkę i przez większość okresu wczesnej dorosłości nie wykazuje skłonności do zawierania związków małżeńskich i rodzicielstwa. Jednocześnie strach przed samotnością powoduje, że często odwlekają decyzję o wyprowadzeniu się z domu rodzinnego. Chcą w ten sposób wypełnić pozostałą przestrzeń życiową bliskimi, bez ryzyka podejmowania nowych zobowiązań. Czas pozostawania w domach znacznie się wydłuża. We wspomnianym raporcie rządowym nazwano to zjawisko, znane już od dawna w innych krajach europejskich (powszechne we Włoszech), „gniazdowaniem”. To skutek odkładania całkowitego usamodzielnienia i rozrastania się „przeładowanych gniazd”, czyli rodzin przez długie lata dzielących gospodarstwo domowe ze swoimi dorosłymi dziećmi. Socjolog Mariola Piszczatowska-Oleksiewicz w rozmowie z Aleksandrą Piskorską dla portalu styl.pl zatytułowanej Lęk przed lataniem dostrzega powody tego fenomenu w zaspokajaniu potrzeb stabilizacji, bezpieczeństwa, akceptacji, bliskości i beztroski, jakie umożliwia pozostanie pod opieką rodziców. Wspomina także o swoich badaniach, w których padały deklaracje młodych, że chcą oni w ten sposób „przeczekać samotność”, dopóki nie znajdą bliskiej osoby i nie zaczną dzielić z nią wspólnego mieszkania. Rodzinny dom staje się więc azylem przed tym, czego się najbardziej obawiają – samodzielnym radzeniem sobie z codziennością. W publikacji Odroczona dorosłość – fakt czy artefakt? (autorstwa psychologów: Anny Brzezińskiej, Radosława Kaczana, Konrada ko n t r a s t m i e s i ęc z n i k

15


Piotrowskiego oraz Małgorzaty Rękosiewicz) jako okres trwałych postanowień dotyczących uporządkowania relacji partnerskich (wspólne mieszkanie, małżeństwo, rodzicielstwo) wskazano dopiero wiek około 30 lat. Autorzy w latach 2010–2011 przeprowadzili badania wśród osób od 18. do 30. roku życia, mające na celu wskazanie najistotniejszych różnic tożsamościowych między poszczególnymi etapami dorosłości. Ich wyniki potwierdziły tezy o dłuższym niż w przeszłości okresie wkraczania w samodzielne, ustabilizowane życie. Badacze określili ten nowy etap, poprzedzający dojrzałość, fazą „wyłaniającej się dorosłości”. Jako główne przyczyny powstania tego zjawiska wskazali wydłużający się okres kształcenia oraz konieczność poświęcenia kilku lat tuż po zakończeniu edukacji na rozwój kariery zawodowej i zbudowanie stabilizacji. Opóźnia to rozpoczęcie pełnienia praktycznie wszystkich ról społecznych, które są odkładane na rzecz intensywnej pracy, zdobywania doświadczenia i osiągania dobrego statusu materialnego. Znany polski socjolog Tomasz Szlendak na konferencji Młodzi jako problem i wyzwanie, która odbyła się 30 maja 2011 roku, podkreślił, że dylematy i problemy współczesnych młodych ludzi mają istotny wpływ na kształt społeczeństwa, co ujął w słowach: „Do 30. roku życia przez karierę nie ma czasu na cokolwiek innego, na przykład związek. Te racjonalne kalkulacje odbijają się na dzietności, a potem w katastrofie systemu emerytalnego”. W trakcie tej samej debaty zabrał głos także Henryk Domański, zwracając uwagę na to, że młodzi dorośli mają poważne powody do frustracji i rozczarowań, za co odpowiedzialny jest przede wszystkim proces dewaluacji wykształcenia oraz bezlitosna konkurencja na rynku pracy. Perspektywy na uzyskanie pełnej stabilizacji są odległe, skoro szanse życiowe blokują uwarunkowania systemowo-polityczne. Socjolog, Mariola Racław, w tekście Młodzi uwięzieni nazywa to „instytucjonalnym uwięzieniem młodości”. Niestabilność sytuacji społeczno-gospodarczej potęguje poczucie „bezsensu” podejmowania działań i trwałych decyzji. Permanentny niepokój i strach przed przyszłością na pewno nie są dobrymi doradcami. Lęk przed dorosłością we współczesnym świecie jest uzasadniony, chociaż „odkładanie jej na później” nigdy nie spowoduje, że można będzie jej uniknąć. Ilustr. Róża Szczucka


Rodzajów ćwiczeń fizycznych i technik relaksacji oraz pracy nad umysłem jest całe mnóstwo. Bardzo często sięga się po stare, wypróbowane metody wywodzące się z wielowiekowych religii i filozofii. Przykładem może być popularna indyjska joga. Jednak świat zachodni wybrał z jej starożytnych nauk tylko ten zakres teorii i ćwiczeń, który był przyjemny, łatwy do przyswojenia i zaakceptowania przez współczesnych uczniów. Krystyna Darowska

W

sanskrycie (języku starożytnych i średniowiecznych Indii) joga oznacza ‘jarzmo’, ‘kontrolę’, ale też ‘połączenie’ i ‘jedność’. Jest to dyscyplina składająca się z praktyk i metod służących osiąganiu wyzwolenia, zajmująca się związkami między ciałem i umysłem. Pierwotnie stanowi sekretny trening prowadzący do oświecenia i nieśmiertelności, a więc i do rozwoju duchowego. W wyniku treningów na końcu drogi uzyskuje się absolutną wolność. Jogin, asceta uprawiający od lat codziennie jogę, ma stosować odpowiednie ćwiczenia ciała i ducha oraz zasady etyczne. Według mitologii hinduskiej bóg Śiwa, pan dzikich stworzeń, przekazał jogę jako dar niebios swojej małżonce, bogini Parwati. Dzięki niej mogła zachować wieczną młodość, idealne, zdrowe ciało oraz doskonałe samopoczucie. Joga ma bardzo długą i niejasną historię. We wczesnym okresie istnienia Indii badacze dopatrują się w niej wątków rytualnych. Jako ćwiczenia ascetyczne pojawiła się w Upaniszadach – utworach literackich o treściach religijno-filozoficznych, które nadal są użytkowane jako teksty pomocnicze do praktyk medytacyjnych i oddechowych. Wzmianki o jodze pojawiły się również we

JOGA

WYZWOLENIE DUCHOWE CZY ODPRĘŻENIE? wczesnym buddyzmie i Mahabharacie, hinduskim poemacie epickim. Później, około VIII wieku p.n.e., powstała podstawowa dla wszystkich nurtów filozofii indyjskiej relacja absolutu (brahman) z duszą osobową (atman). Mniej więcej w II wieku p.n.e. indyjski filozof Patańdźali napisał traktaty o samodoskonaleniu, medytacji i ascezie – Jogasutry, w których zamieścił następującą definicję: „Joga jest to powściągnięcie zjawisk świadomości”. Co ważne, w starożytnych Indiach była to sztuka powszechnie uprawiana przez ludzi prowadzących życie rodzinne, a nie przeznaczona, jak się często sądzi, wyłącznie dla mnichów. W XIV wieku mędrzec Swatmarama twierdził, że joga polega na oczyszczeniu ciała, co ma prowadzić do czystości umysłu.

ĆWICZENIA CIAŁA, ODDECHU I UMYSŁU

Jogini i adepci jogi stosują więc mudry polegające na wyuczonych gestach, medytacje (dhjana), pozycje w ćwiczeniach fizycznych (asany) oraz panowanie nad oddechem (pranajama), w tym bandhy, czyli pozycje służące manipulowaniu nim. Powtarzają formułę, werset lub sylabę, czyli mantrę otrzymaną od nauczyciela, która jest elementem praktyki duchowej. Ma to służyć zaktywizowaniu

określonej energii oraz uspokojeniu, oczyszczeniu i opanowaniu umysłu. Poza tym dbają o ciało, aby je uwolnić z zanieczyszczeń. Oczyszczają więc nos, żołądek i jelito przez lewatywy, kontrolują również swoje funkcje seksualne i odpowiednio się odżywiają. Te wszystkie praktyki jogiczne mają mieć wpływ na rozwój różnych talentów, zdolności i paranormalnych mocy, zwanych siddhi. Trenujący, bez względu na wykształcenie, zawód i wiek, mogą razem realizować swoje pragnienia w sensie zdrowotnym, filozoficznym, artystycznym i duchowym. Kluczem do jogi jest wprowadzenie i duchowa inicjacja z rąk dobrego guru, mistrza. Zasadą jest więc prowadzenie kilkuletnich szkół dla przewodników, a następnie utrzymywanie i rozwijanie osiągniętego poziomu ich wiedzy i umiejętności. W średniowiecznych traktatach występuje kilkadziesiąt pozycji jogi. Stosowanie asan służy wzmocnieniu i ewentualnemu uzdrowieniu ciała. Powinno także działać wyciszająco na psychikę. Wrykszasana – to pozycja drzewa, stojąca. Polega na „wyciąganiu” całego kręgosłupa od kości ogonowej po głowę. Należy unieść prawą stopę i oprzeć ją na lewym udzie. Ręce wznosi się nad głowę i łączy dłonie. Dociśnięty do podłogi paluch lewej stopy stanowi korzeń drzewa, tułów jest jego pniem, a ręce – gałęziami. Tak trzeba wytrzyko n t r a s t m i e s i ęc z n i k

17


mać przez 30 sekund, po których następuje zmiana nogi. Mimo że ćwiczenie na początku jest trudne do wykonania (niełatwo jest utrzymać równowagę), to daje wypoczynek strudzonemu i zestresowanemu ciału oraz umysłowi. Wzmacnia stawy i mięśnie, otwiera klatkę piersiową i uelastycznia barki. Prawidłowo wykonywana asana koryguje odkształcenia kręgosłupa, a systematycznie powtarzana – wzmacnia układ nerwowy i zapewnia emocjonalną stabilność. Ćwiczenie to uczy też koncentracji umysłu. W momencie, gdy osiąga się stan rozluźnienia, wchodzi się w formę kontemplacji. Są także asany leżące, na przykład Supta baddha konasana – pozycja spętanego kąta. Adept kładzie się, podciąga kolana, rozkłada je na boki i dotyka piętami pośladków. Powinien się odprężyć i regularnie, spokojnie oddychać. Następuje wtedy lepszy dopływ krwi do miednicy i brzucha, co zapobiega chorobom pęcherza, żeńskich jajników, a u mężczyzn – prostaty. Asany mają bardzo różny stopień trudności wykonania i są wprowadzane do ćwiczeń adeptów sukcesywnie wraz z ich postępami w nauce. Są też podstawą innych kluczowych technik, takich jak wspomniane mudry oraz bandhy, wiążące się z manipulacją praną, czyli siłą życiową i innymi substancjami w organizmie. Polegają one na zamykaniu określonych partii ciała poprzez zaciskanie mięśni oraz techniki oddechowe. Pranajama jest trudniejsza od samych ćwiczeń fizycznych i tak samo jak one istotna. Wymaga czasu, zaangażowania i skupienia. Należy przygotować układ oddechowy w taki sposób, by zbyt płytki oddech nie stanowił przeszkody w realizowaniu zadań koncentracji. Doskonalenie się w tym zakresie polega na wydłużaniu oddechu. Początkowo należy powtarzać 6 wdechów trwających 5 sekund i 6 wydechów po 6 sekund. W każdym następnym etapie oddycha się mniejszą ilość układów, ale wydłuża się wydech aż do kilkudziesięciu sekund. Jogini ćwiczą również oddychanie naprzemienne, hiperwentylację i zatrzymywanie oddechu. Wierzą, że oddech przenosi siłę witalną – pranę. Kolejna praktyka jogi – dhjana – została opisana w Jogasutrze. Dhjana polega na medytacjach i skupieniu, poprzedzonych „wycofaniem zmysłów” i „przykuciem uwagi”. W hinduizmie pracę nad własnym umysłem uważa się za najważniejsze zadanie stojące przed człowiekiem i ludzkością. Według tego traktatu, dokonując wyłącznie transIlustr. Wojtek Świerdzewski

formacji umysłu, możemy uniknąć strachu, nienawiści, zazdrości, lenistwa, gonitwy myśli i wielu innych problemów. Dhjana to techniki powodujące rozwój koncentracji, jasności umysłu i pozytywnych uczuć oraz tworzenie wewnętrznego światła duszy i głębokiego wnętrza. Główne postaci medytacji rozwijającej takie stany umysłu to: uważne oddychanie, medytacja, skupianie się na zadanym temacie czy podstawowe odczuwanie i przeczuwanie w celu rozwoju intuicji. Medytacja to dział praktyk duchowego rozwoju, stanowiący elementarny stopień duchowej dyscypliny adeptów jogi. Trening asan służy do wykonywania medytacji i kontemplacji, co prowadzi niekiedy do osiągnięcia tak zwanej duchowej energii, a celem jogi jest samadhi, czyli pochłonięcie, głęboka koncentracja niezakłócona zewnętrznymi bodźcami. Samadhi polega na zjednoczeniu ze światem i wyzwoleniu z jego zjawisk.

DROGA JOGI Z INDII NA ZACHÓD

Techniki jogiczne – oprócz tego, że występują w hinduizmie – zostały zaadaptowane również przez inne religie, takie jak buddyzm i dżinizm. Szczególnie rozwinęła się jedna z gałęzi jogi – hatha, w której zniesiono intensywne praktyki, między innymi długotrwałe medytacje. Ta odmiana przyjęła się w świecie zachodnim jako popularne ćwiczenia fizyczne i umysłowe, polegające na poznaniu swego ciała i duszy. Według Marka Singletona, doktora religioznawstwa na Uniwersytecie Cambridge, autora książki Yoga Body: The Origins of Modern Posture Practice, znane dziś asany często pojawiały się w różnych systemach jogi wśród praktyk pomocniczych, nie były jednak elementem dominującym względem pranajamy oraz dhjany. Najważniejszym celem jogi nie była też dobra kondycja fizyczna. Singleton wyjaśnia też, skąd wzięły się „formy” jogi praktykowane w świecie zachodnim. Wspomina mistrza duchowego Swami Vivekananda, wykształconego w Anglii, który zjawił się w Ameryce Północnej w 1893 roku i odniósł spektakularny sukces wśród wyższych sfer, propagując jogę silnie zabarwioną zachodnią duchowością i religijnością. Być może uczył on Amerykanów jakichś pozycji, jednak publicznie odrzucał hathajogę, w szczególności zaś asany. Wynikało to z uprzedzeń Hindusów z wysokich kast (w tym właśnie Vivekananda) wobec joginów, fakirów i że-

braków z kast niższych, którzy za pieniądze demonstrowali skomplikowane pozycje jogi. Jednak we wczesnych latach XX wieku Indie ogarnęło upodobanie do kultury fizycznej, co było ściśle powiązane z walką o niepodległość. Uważano, że wygimnastykowane organizmy ludzkie pozwolą stworzyć naród o większych szansach powodzenia w walce z Brytyjczykami. Dopiero wówczas przypomniano sobie o asanach. Joga obecna dziś w USA i Europie znacznie zmieniła się w porównaniu ze średniowiecznymi praktykami. Najsłynniejszym współczesnym popularyzatorem tej dyscypliny filozofii był Bellur Krishnamachar Sundararaja Iyengar, zmarły w 2014 roku. Opisał on poszczególne asany oraz opracował staranną metodologię nauczania. Filozoficzne i ezoteryczne ramy oryginalnej hathajogi, a także status asan jako pozycji przeznaczonych do medytacji oraz pranajamy, zostały jednak zdaniem Singletona odstawione na boczny tor i zastąpione układami, w których najważniejsze są ruch, zdrowie, dobra kondycja i relaks. Współcześnie na Zachodzie występują różnorodne odmiany jogi: zabarwiona religijnie wadżrajana (nurt buddyzmu), medytacje transcendentalne (mające na celu przejście poza dualizm swego ego, aby przestać rozumieć siebie jako oddzielny od reszty świata byt) albo krijajoga polegająca na wykonywaniu znanych już w starożytności tajemnych technik. Wiedzy o tych ostatnich strzegą instytuty nauczające jej, a opisywanie krijajogi bez ich zgody jest surowo zabronione. Oczywiście nadal popularna jest też hathajoga Iyengara. Niewiele wspólnego ze starodawną dyscypliną filozoficzną Indii mają natomiast ćwiczenia jogiczne prowadzone w centrach fitnessu. Bardzo często tamtejsi trenerzy prowadzą wiele innych zajęć wielostronnie poprawiających kondycję fizyczną, takich jak aerobik, kulturystyka, indoor cycling, step i tak dalej. Zapewne są oni profesjonalistami w kwestii różnego rodzaju ćwiczeń, jednak mało kto z nich ma doświadczenie i wykształcenie w minimalnym chociaż stopniu podobne do tego, które posiada prawdziwy jogin. Zazwyczaj nie byli nigdy w Indiach, kolebce jogi, i nie mieli nawet możliwości dogłębnego poznania tajników tej wiedzy. W związku z tym uczą jedynie prostych asan rozkrzewionych przez Iyengara. Czy w takim razie wszystkie te praktyki, które my, Europejczycy, dzisiaj znamy, to faktycznie joga?


ko n t r a s t m i e s i ęc z n i k

19



PRZEJĹšCIE fotoplastykon


W

każdym mieście jest co najmniej kilka miejsc charyzmatycznych, tętniących życiem, uznawanych za kultowe, które mimo to nigdy nie trafiają na widokówki. Przejście Świdnickie przez cztery dekady swojego istnienia było właśnie takim miejscem. Miastem w pigułce, soczewką skupiającą w sobie bolączki i problemy Wrocławia, trybuną historii. Przejście zawsze żyło swoim życiem, niezależnie od przemian społeczno-politycznych. Zapach anarchii unoszący się w nim od początku i jego undergroundowy klimat działały jak magnes na wszystkich, którzy nie czuli się dobrze na powierzchni. PRZEJŚCIE to nie tylko historia miejsca, którego już nie ma. To także opowieść o samym znikaniu. O przechodzeniu z jednego stanu w drugi. O tym, co zostaje. O śladach po miejscu w świadomości zbiorowej.

PRZEJŚCIE jest wydawnictwem fotograficzno-tekstowo-dźwiękowym poświęconym Przejściu Świdnickiemu (1975–2015). Złożyły się na nie zdjęcia zrobione przez pięcioro fotografów w ostatnich miesiącach przed zamknięciem Przejścia, opowieści, wspomnienia i legendy miejskie o tym miejscu, zebrane wśród mieszkańców Wrocławia, a także reportaż radiowy. Wydawnictwo wraz z płytą DVD można było otrzymać podczas happeningu przy ul. Świdnickiej 20 czerwca 2015. Pomysłodawcy projektu: Katarzyna Krajewska / Karol Krukowski Fotografie: Łukasz Bąk / Kamil Cichoń / Jakub Kamiński / Marcin Smoła / Marlena Wasilewska Reportaż radiowy: Maciej Bączyk / Kamil Tarnowski Koncepcja wydawnicza: Karol Krukowski Redakcja: Katarzyna Krajewska Projekt graficzny: Joanna Solarewicz Produkcja: Karol Krukowski / Małgorzata Stobiecka Mosty / ESK 2016: Chris Baldwin / Anna Pytlok Projekt jest częścią programu „Mosty” realizowanego w ramach Europejskiej Stolicy Kultury Wrocław 2016 Nakład 1500 egzemplarzy Wrocław 2015 Dziękujemy wszystkim osobom, które podzieliły się z nami swoimi opowieściami: mieszkańcom Wrocławia i „mieszkańcom” Przejścia Świdnickiego. Szczególne podziękowania należą się Michałowi Dudzie, prof. Michaelowi Fleischerowi i Leszkowi Budrewiczowi.


Łukasz BĄK




Marcin SMOナ、



Kamil CICHOŃ



Jakub KAMIŃSKI



Marlena WASILEWSKA



Twórcy PRZEJŚCIA o Przejściu Świdnickim

O

glądając wielokrotnie fotografie, jakie zrobiłem w Przejściu Świdnickim, próbowałem odnaleźć w nich łączącą je emocję, jakiś wspólny mianownik dla mojego spojrzenia. Szukałem w tym fragmencie obrazu, jaki potrafiłem stworzyć dzięki swojej intuicji fotograficznej. Odnalazłem fascynujące przenikanie, współistnienie, czasem zderzanie światów spotykających się na moment, czasem na dłużej w przestrzeni Przejścia. W różny sposób można to nazywać: świat przechodniów i świat tych, którzy w Przejściu zawitali na dłużej; Przejście jako trakt, szlak codziennej wędrówki w kieracie życia i Przejście jako dojmująca rzeczywistość dla ludzi mocno związanych z tym miejscem, wręcz w nim zakorzenionych. Czyż fenomen Przejścia nie polegał właśnie na tej nieuchwytnej na pierwszy rzut oka więzi miejsca i człowieka? W doskonały sposób wpisuje się w to metafora Przejścia Świdnickiego jako mostu, który w takiej postaci, jaka się wyłania z naszych fotografii, przechodzi na karty historii. Dzięki udziałowi w projekcie miałem niepowtarzalną okazję fotograficznego uchwycenia kontrastu tych światów, a emocja z tym związana stała się ważną częścią doświadczenia, jakim było moje przejście po świdnickim moście. Marcin Smoła


G

dy dowiedziałem się, że Przejście Świdnickie będzie modernizowane, nie poruszyło mnie to w żaden sposób. Znałem je, ale nie było to dla mnie miejsce szczególne. To, co mnie zainteresowało, to sama zmiana, przejście z jednego stanu w drugi. Wrażenie, które powstaje, gdy w mieście pojawia się nowy budynek, ścieżka, plac i od tej pory ludzie umawiają się w innym miejscu, co innego widzą za oknem, idą szybciej lub wolniej. Zmieniając nasze otoczenie, zmieniamy siebie. Zadałem sobie pytanie, dla kogo to będzie zmiana największa i co przyniesie. Czy przejście z jednego stanu w drugi przyniesie ze sobą ofiary i komu da nadzieję. Do poszukiwania odpowiedzi na te pytania zaprosiłem moich przyjaciół i studentów – z nadzieją, że towarzyszenie Przejściu w jego ostatnich miesiącach pozwoli nam odkryć jego subtelną stronę, opowiedzieć o miejscu, ludziach i nachodzącej zmianie. Karol Krukowski

P

rzejście Świdnickie zawsze było dla mnie miejscem jakby poza czasem i przestrzenią, takim na wpół legalnym schronieniem dla tych, którzy nie czuli się beneficjentami przemian ekonomicznych i politycznych. We Wrocławiu jest więcej takich miejsc, ale Przejście było szczególne – między innymi ze względu na ostry kontrast między spieszącymi się do swoich spraw przechodniami, a tymi, którzy wydawali się być tam zawsze, niezależnie od pogody i pory roku. Dwa przenikające się światy, trochę jak w Mieście i mieście Chiny Mieville’a. Teraz, po kilku miesiącach pracy nad projektem, stali bywalcy Przejścia nie są już dla mnie twarzami bez imion, znam ich poruszające historie. Samo Przejście także, dzięki niesamowitym fotografiom moich kolegów, przestało być dla mnie obojętnym kawałkiem miejskiej tkanki. Stało się przestrzenią pełną emocji. Chyba już zawsze, przechodząc Świdnicką, będę miała w głowie te zdjęcia i głosy ludzi, którzy stąd zniknęli. Katarzyna Krajewska



kultura

POLSKA FESTIWALAMI STOI Festiwal to rodzaj imprezy, który w Polsce jest formą lubianą. I tak jak wspominałem w moim fatalistycznym tekście o uwielbieniu Polaków do występów muzycznych tworzących akompaniament do mało wyszukanych wydarzeń okolicznościowych, tak celowo ominąłem instytucję festiwali. Mamy ich w Polsce sporo, a te letnie są tak naprawdę największymi i najważniejszymi przedsięwzięciami muzycznymi roku, z których możemy być dumni. Co więc czeka nas w 2015? Wojciech Szczerek

ko n t r a s t m i e s i ęc z n i k

21


W

Polsce co roku odbywają się setki, jeśli nie tysiące festiwali muzycznych o różnej skali i różnego typu. Oprócz tych najbardziej znanych, które są głównym tematem niniejszego artykułu, jest całe mnóstwo imprez poświęconych jednemu gatunkowi – od muzyki poważnej, przez muzykę folkową, religijną (na przykład gospel), aż po country czy szanty. Jednak od ponad dekady w Polsce odbywają się duże festiwale, które ściągają co roku ogromne ilości widzów, liczone w setkach tysięcy. Są to zarówno imprezy częściowo sponsorowane, organizowane w ramach promocji danej marki, na przykład Orange Warsaw Festival, Open’er Festival czy Tauron Nowa Muzyka, jak i niezależne. Swoistym rodzynkiem jest wśród nich Przystanek Woodstock, odbywający się po raz 21 i, z nie-

Fot. Maciej Margielski

wiadomych przyczyn, wciąż wywołujący spore kontrowersje. I chociaż duże festiwale raczej zmierzają w podobnym, ustandaryzowanym kierunku, to nadal różnią się organizacyjnie i artystycznie. Przejdźmy jednak do rzeczy.

SZALEŃSTWO W STOLICY

Odbywający się co roku późną wiosną Orange Warsaw Festival jest już co prawda za nami, ale warto chociaż wspomnieć o tym jednym z najmłodszych festiwali, który zapewne przez dobrą lokalizację i nie najgorszy line-up z roku na rok staje się coraz lepszy. Tegoroczna edycja, która z uwagi na skargi mieszkańców w latach poprzednich odbyła się na Torze wyścigów konnych na Służewcu, okazała się jeszcze lepsza. Oprócz dobrych artystów polskich, w tym Afromental, Meli Koteluk, Hey, Łąki Łan, Marii Peszek oraz Kasi Nosowskiej, pojawili się Muse, Papa Roach, The Chemical

Brothers oraz Incubus. Niemałym wydarzeniem był set DJ-a Marka Ronsona. Co prawda muzyk miał już okazję być w Polsce w 2011 roku, ale na fali jego popularności po sukcesie albumu Uptown Special, prestiż jego obecności znacznie wzrósł.

BAŁTYCKA DUMA

Open’er Festival to impreza, która w iPhone’owym kalendarzu każdego hipstera zapisana jest złotymi zgłoskami. Festiwal rokrocznie gromadzi jedną z pokaźniejszych widowni w Polsce. Bodaj największą gwiazdą tej edycji będzie Hozier, irlandzki wokalista bluesowy, o którym jeszcze dwa lata temu nikt nie słyszał, a który obecnie zdobywa w Europie szczyty popularności singlem Take Me to Church. Kolejne długo wyczekiwane gwiazdy to legendarny zespół The Prodigy, którego 6 album miał premierę w marcu, Kasabian,


w Polsce Apparat oraz Jamie Woon, brytyjski wokalista, którego piosenki w niektórych kręgach to już klasyki. Oprócz nich pojawią się też artyści alternatywnego hip hopu Dels i Kate Tempest, gitarzysta i wokalista Błażej Król oraz wokalno-instrumentalny duet Rhye. Jednym ze sztandarowych występów w ramach imprezy ma być udział DJ-a Jeffa Millsa, który wraz z Narodową Orkiestrą Symfoniczną Polskiego Radia w jej nowej siedzibie zagra materiał prezentowany dotąd przez artystę zaledwie kilka razy.

AUDIORZEKA

Jubileuszową, 10. edycję płockiego festiwalu Audioriver warto odwiedzić nie tylko ze względu na interesujący line-up, ale też świetne usytuowanie estrady przy bulwarze nad Wisłą. Wystąpią tam artyści nie tyle znani, co wręcz kultowi, jak Roisín Murphy albo Hercules and Love Affair. Pojawi się również nietuzinkowy hiszpański DJ John Talabot czy brytyjski Spor, świetnie pamiętany ze swojego poprzedniego występu na festiwalu w roku 2010.

ZLOT JAKICH MAŁO

okrzyknięty kiedyś jednym z najlepszych zespołów brytyjskich XXI wieku oraz elektroniczny Faithless. Oprócz wielkich gwiazd, których w tym roku nie jest na festiwalu aż tak dużo, usłyszymy też wiele mniejszych, ale równie interesujących, jak odkrywany powoli lubliński wokalista Skubas, ostatnio coraz bardziej oddana bluesowi Natalia Przybysz oraz znany z Sonic Youth gitarzysta i wokalista alternatywny Thurston Moore.

KOPALNIA DOBREJ MUZYKI

W nieco bardziej koneserskim stylu w Katowicach odbędzie się Tauron Nowa Muzyka, na którym zaprezentują się różnorodni artyści. To, co łączy elementy line-upu festiwalu, to zwykle eksperymentalne podejście do różnych gatunków muzycznych. W tym roku do stolicy Górnego Śląska powrócą popularni

To jedna ze starszych imprez festiwalowych i chyba jedyna w swoim rodzaju, gromadząca miłośników muzyki, filmu i nie tylko. Na program wydarzenia składają się – oprócz koncertów i projekcji – także liczne eventy, które pozwalają na czynny udział uczestników – od warsztatów po wykłady. Dzięki bardzo różnorodnemu programowi, interesującemu miejscu imprezy, jakim jest zamek w Lubiążu, Slot Art Festival ma swój specyficzny, niepowtarzalny i kameralny, w porównaniu z dużymi imprezami, klimat.

PRZYSTANEK DLA KAŻDEGO

Ten już legendarny festiwal z dość długim stażem jest przez jednych uwielbiany, przez innych znienawidzony. Dość minimalistyczne warunki zarówno pobytu, jak i miejsca odbywania się koncertów wywołują mieszane uczucia, choć stałym bywalcom niespecjalnie to przeszkadza, bo warunki są adekwatne do rock’n’rollowej duszy imprezy. W tym roku złożą się na nią między innymi koncert Within Temptation, ekscentrycznego francuskiego zespołu Shaka Ponk, łączącego elektronikę, rocka, hip-hop a niekiedy i funk oraz amerykańskiej grupy heavy-metalowej Black Label Society. Ale Woodstock to także wydarzenie pod szyldem Jurka Owsiaka, swego rodzaju nagroda za trudy podejmowane co roku przez

miliony Polaków w ramach Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Samo z siebie nie ma co prawda charakteru charytatywnego, ale jest darmowe, a wsparcie w postaci zakupionych gadżetów pomaga nie tyle ją sfinansować, co jeszcze bardziej pomóc Orkiestrze w regularnej zbiórce pieniędzy. To wszystko, jak i odbywające się w ramach Woodstocku panele dyskusyjne na przykład Akademia Sztuk Przepięknych, czyni go unikalnym na polskiej mapie festiwali.

ZAGŁĘBIE KRÓLUJE

Wymieniając listę najważniejszych imprez letnich w Polsce, nie sposób pominąć OFF Festivalu – kolejnego unikatowego wydarzenia, wyróżnionego przez portal Pitchfork na liście 20 najciekawszych i najważniejszych imprez na świecie. OFF zasłynął również jako impreza ekologiczna, której organizacja minimalizuje wpływ na środowisko, za co był już nagradzany. Jednak festiwal to przede wszystkim szansa obcowania ze sztuką, głównie, choć nie tylko – z muzyką. Tegoroczna edycja obfituje, jak zresztą zwykle, w przedstawicieli wielu gatunków, których łączy jedno – klasa. Na muzyczny line-up OFF-u złożą się między innymi polscy artyści – Władysław Komandarek, jeden z pionierów muzyki elektronicznej w Polsce, działający od ponad 30 lat, Pablopavo i Ludziki wykonujący reggae-pop, a także propagująca polską muzykę ludową formacja Sutari, złożona z trzech wokalistek-instrumentalistek. Oprócz tego będą też interesujący artyści z zagranicy – Xiu Xiu, popularny amerykański zespół eksperymentalny, który ostatnio zasłynął z własnej wersji ścieżki dźwiękowej do kultowego serialu Twin Peaks, wychwalana w Wielkiej Brytanii alterhiphopowa formacja Young Fathers, a także mathcore’owy, eksperymentatorski The Dillinger Escape Plan. Jak widać, imprezy festiwalowe, nawet te odbywające się na dość trudnym, polskim rynku muzycznym, mają naprawdę wiele do zaoferowania. To właśnie one stanowią nie tylko podstawę letniej rozrywki dla melomanów (oraz miłośników sztuki w ogóle), ale także dopełniają kalendarz polskich imprez muzycznych. W tym roku jak zawsze będziemy mieli okazję do zapoznania się z nowymi, inspirującymi wykonawcami i – choć tegoroczne edycje największych festiwali raczej nie obrodzą w niekończące się listy gwiazd pop pokroju Rihanny – to każdy, nawet ten, którego nie stać na karnet za pół tysiąca złotych, będzie mógł znaleźć coś dla siebie.

ko n t r a s t m i e s i ęc z n i k

23


MACIE SWOICH KONFERANSJERÓW

Z

auważyliście, że wszystkim poetom robią takie spotkania, jakby ci mieli za chwilę umrzeć?” – daje się usłyszeć przy wyjściu z sali Wrocławskiego Teatru Współczesnego ironiczny głos komentujący wydarzenia. Nie trudno się z nim nie zgodzić – to już kolejne spotkanie autorskie, kolejne czytania przeplatane wspominkowymi filmami z legnickich edycji Fortu i Portu, na których pytania zadaje się nie o nowe książki i świeżo opublikowane wersy, a o zabawne wydarzenia sprzed kilkunastu lat. Kto w miarę regularnie uczęszcza na imprezy Biura Literackiego,

Fot. Bartosz Hołoszkiewicz

ten słyszał przynajmniej 250 razy o legendarnym Zadurze czytającym swoje wiersze podczas smażenia naleśników albo o Krzysztofie Jaworskim, którego kontrowersyjny wiersz pod tytułem Wszyscy równi, wszystko wspólne, żadnej władzy wybrzmiewał na ulicach Legnicy, gorsząc przechodniów wersami typu: „Niech posłowie na sejm wydupczą posłów do senatu, | Niech przedstawiciele partii konserwatywnej wydupczą przedstawicieli partii komunistycznej”. Wszystko to faktycznie malownicze wspomnienia godne uwagi. Trudno jednak nie zapytać: dlaczego w 2015 roku na scenie Teatru Współczesnego (gdzie

odbyła się większość spotkań) nikt nie smażył i nie rozdawał publiczności naleśników, a jedynie nad tymi wydarzeniami wraz z ich uczestnikami deliberowano? Artur Burszta w rozmowie z Dorotą Oczak narzekał na relacje Fundacji z miastem Wrocław i wyrażał niepokój związany z niedostatecznym, jak sądził, poziomem czytelnictwa w Polsce. Mówił o tym, że niełatwo uzyskać dofinansowanie na nowe inicjatywy, a zapowiedź zmiany formuły Portu to temat przewijający się od kilku miesięcy. Ciekawe, jaki będzie rezultat tych konfliktów i planów. Obcięcie budżetu Biura Literackiego ze względu


W dniach 24–26 kwietnia we Wrocławiu odbył się Port Literacki. Była to już 20 edycja tej corocznej imprezy. Gdy tworzona była aktualnie odpowiadająca za festiwal Fundacja Europejskich Spotkań Pisarzy, Artur Burszta cytował z radością opinie na temat działania Biura Literackiego. Ponoć mówiono, że pomimo tak ogromnego dorobku związanego z wydawaniem i promocją literatury, nie spoczywają na laurach i wciąż prężnie starają się pracować. Mogliby teraz odcinać kupony, które zbierali przez lata, ale tego nie robią. Czy aby na pewno? Zuzanna Sala

na wzmocnienie konkurencji na wrocławskim rynku wydawniczym zaowocowało zabawną akcją oznaczania książek jako „niezależnych publikacji nieobjętych mecenatem” za pomocą logo „Bez dotacji”. O formule Portu jako takiej nie należy się rozpisywać, zrobił to już fantastycznie Bartosz Sadulski w artykule dla „Gazety Wyborczej”, w którym poddał gorzkiej krytyce zarówno kilka aspektów samego festiwalu, jak i zachowań i wypowiedzi jego dyrektora. Jednak kilku wydarzeń na tym największym wrocławskim festiwalu literackim nie sposób nie skomentować.

Spotkanie autorskie z Justyną Bargielską, Julią Szychowiak i Joanną Mueller. Widownia. Po którymś z rzędu pytaniu skierowanym do autorek da się usłyszeć wśród publiczności cichy dialog: „Że też im nie jest wstyd” – ocenzurowane przeze mnie zdanie odnosiło się do sposobu prowadzenia spotkań. „To poeci, nie konferansjerzy”. To prawda. Prawdopodobnie każdy, kto kiedykolwiek organizował mniejsze lub większe imprezy literackie, miał różne doświadczenia z prowadzącymi spotkania. Nierzadko są to sami pisarze, którzy swoją osobowością i barwą przyćmiewają tych, których mają publiczności na spotkaniu przedstawić. Innym razem zdarzają się prowadzący-pisarze pewni swojej elokwencji i erudycji na tyle, by nie przejmować się koniecznością przeczytania książki, o której na spotkaniu zamierzają rozmawiać. Ci zazwyczaj tworzą fenomenalną atmosferę, gdy sami są głównymi podmiotami spotkań, kiedy zaś muszą skupić się na dorobku kogoś innego – wszystko się sypie. Wydawałoby się, że na podstawie 20-letniego doświadczenia i współpracy z różnymi autorami śmiało można zbudować bazę prowadzących, którzy są w stanie merytorycznie przygotować ciekawe i sensowne spotkanie autorskie. Jak się jednak okazuje, zadanie to przerasta twórców festiwalu. W sobotę czarę przelało spotkanie z Ryszardem Krynickim, Bohdanem Zadurą i Zbigniewem Machejem, prowadzone przez Adama Wiedemanna. „Co pan o tym sądzi?”, „Proszę o komentarz”, „Jak pan to wspomina?”, „Czy lubi pan mięso?”, „Proszę nam przypomnieć, o co wtedy chodziło”, „Pana wiersze raczej nie są zabawne”, „Ups, pan Ryszard nam się trochę rozgadał” – to tylko kilka cytatów zaczerpniętych z wypowiedzi prowadzącego, który mimo że raz po raz chwalił się leżącą przed nim kartką, na której to rozpisany miał być krok po kroku plan spotkania, sprawiał wrażenie, jakby kompletnie nie wiedział, co ma zrobić z tymi, z którymi „wrzucono” go na scenę. Publiczność, przyciągnięta głównie nazwiskiem Ryszarda Krynickiego, szeptała z oburzenia i podpierała głowy na rękach w akcie swojego niedowierzania, podczas gdy co rusz popełniano rażące nietakty w stosunku do poety z ogromnym dorobkiem. Widownia była zresztą fenomenalnym odbiciem i komentarzem do tego, co działo się na scenie. Jeśli wyznacznikiem filisterstwa w odbiorze sztuki wysokiej jest nieświadomość tego, w której przerwie między graniem orkiestry w filharmonii należy zacząć bić bra-

wo, a kiedy zachować ciszę w oczekiwaniu na kolejną część koncertu, to omawiane właśnie spotkanie jest pięknym przełożeniem tej zasady na świat poezji. Podczas czytania utworów z tomów Kropka nad i Zadury oraz Mroczny przedmiot pożądania Macheja oklaski rozbrzmiewały raz po raz – właściwie po każdym przeczytanym wierszu, obfitującym w niezbyt wysublimowane nawiązania i żarty. Gdy przed mikrofonem stanął Ryszard Krynicki, pośród publiczności zapadła cisza. Każdy wiersz wybrzmiał, rezonując na deskach Teatru Współczesnego i docierając do ogarniętych chwilą patosu widzów. Po swoim występie Krynicki dostał przedłużające się brawa, które zagłuszyły akompaniujący odejściu poety od mikrofonu zespół G.A.N.G. oraz próbującego zakończyć ten spontaniczny akt uwielbienia Adama Wiedemanna. W ten sposób dobra poezja, na początku personalnie upokarzana przez prowadzącego spotkanie, zatriumfowała. Szkoda jedynie, że musiała walką i pokazem swój honor odzyskiwać. Podobną, choć nie tak zintensyfikowaną, fuszerkę wykonał Edward Pasewicz, prowadząc spotkanie z Justyną Bargielską, Julią Szychowiak oraz Joanną Mueller. Poetki wybroniły się, odpowiadając ciekawie na pytania banalne i nieprofesjonalnie skonstruowane. Publiczność mogła żałować, że prowadzący na scenie w ogóle się pojawił. W trójkę – z dochodzącym czasami Romanem Honetem – panie poradziłyby sobie prawdopodobnie lepiej. Na pewne elementy Portu narzekać nie sposób. Przyjeżdżając na tę imprezę, można bowiem obcować ze świetnymi osobistościami. Środowisko literackie oferuje nam niewiele takich estetycznych zachwytów, jak na przykład słuchanie Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego, a możliwość zobaczenia tylu świetnych poetów na jednej scenie – jak to miało miejsce podczas czytania utworów z antologii 100 wierszy polskich stosownej długości – to niepowtarzalne doświadczenie. Trudno jednak nie ubolewać nad faktem, że podobny estetyczny zachwyt mogłoby stanowić spotkanie z Krynickim czy z Bargielską, gdyby tylko wraz z nimi nie wpuszczono na scenę kogoś, kto połowę tego potencjalnego przeżycia zabiera. Komentując Port Literacki, nie sposób także nie wspomnieć o konkursach, które mu towarzyszą. Wydają się one bowiem najciekawszym elementem imprezy. Przez lata ilość projektów bardzo się rozrosła. Najstarszym z nich jest chyba „Nakręć wiersz”. Obok poko n t r a s t m i e s i ęc z n i k

25


Fot. Bartosz Hołoszkiewicz


jawiły się przedsięwzięcia takie jak: „Komiks wierszem”, „Krytyk z uczelni”, „Poezja do śpiewania” i „Zagraj literaturą z Portu”. W większości propagują one intermedialność, prowokują syntezę sztuk i owocują bardzo ciekawymi pracami. Miód ten nie jest jednak pozbawiony dziegciu. Od jakiegoś czasu owe projekty są bardzo mocno ograniczane treściowo. Wiersze można nakręcić, czy zilustrować komiksem, ale tylko w momencie, gdy wybierze się tekst z listy stworzonej przez organizatora. To sprytny zabieg promocyjny Biura Literackiego, który ogranicza niestety możliwości artystyczne

projektu. Trzeba jednak przyznać, że owocem tych prowokacji są bardzo ciekawe publikacje (jak w przypadku „Komiksu wierszem”) lub po prostu obejmowanie mecenatu nad młodymi artystami, dla których przeznacza się na nagrody naprawdę pokaźne sumy. W kwietniu tego roku odbyła się ostatnia zatem, jak zapowiadają organizatorzy, edycja festiwalu. Nie wiadomo, jaka będzie przyszłość imprezy. Wiadomo jedynie, że jej zniknięcie byłoby dla miasta i dla literackiego świata bolesne. Nie ma bowiem wątpliwości, że Port Literacki to marka, która wzbudza wysoce

ambiwalentne odczucia. Powoduje niechęć i wprawia w smutek świadomość, że największa impreza literacka na Dolnym Śląsku jest wydarzeniem jednego wydawnictwa, że poeci na stanowisku konferansjerów sprawdzają się gorzej, niż mogliby się wykazać na ich miejscu gimnazjaliści po lekcji polskiego, i to nie ze względu na nieumiejętność występowania na scenie, a raczej na słabe przygotowanie merytoryczne. Ten smutek przyćmiewają jednak wybitne nazwiska, świetnie opracowane książki oraz konkursy, które dają szansę na rozwój młodym twórcom i krytykom. ko n t r a s t m i e s i ęc z n i k

27


Sztuka to nie Komiksy sieciowe jeszcze do niedawna kojarzyły się tylko ze śmiesznymi historyjkami namalowanymi pośpiesznie w MS Paint. Autorzy wielu z nich zaczynają jednak podejmować coraz poważniejsze tematy, starając się stanowić wyzwanie dla czytelnika, dbając jednocześnie o wartość merytoryczną oraz stawiając stronę wizualną na najwyższym poziomie. Jednym z takich komiksów jest włoska Heil Pentika – metaforyczna, budząca kontrowersje opowieść o poszukiwaniu człowieczeństwa i boskości, początkach zła i metamorfozach ludzkiej natury. Z jej autorką, posługującą się pseudonimem non-nobis-domine, o problemach, które napotyka po drodze, o artystycznych inspiracjach i kontakcie z czytelnikami rozmawia Katarzyna Rutowska.

K

atarzyna Rutowska: Przede wszystkim chciałabym się dowiedzieć więcej o Tobie – prywatnie. Wydajesz się być tajemniczą osobą, Twoje dzieło funkcjonuje w końcu jedynie w Internecie, który daje możliwość całkowitej anonimowości. Czy myślisz, że dla Twoich czytelników jest ważne, aby więcej o Tobie wiedzieli? Nie mówię tu o Twoim wieku lub narodowości, ale o Twoim codziennym życiu. Czy ma ono wpływ na Twoją sztukę? non-nobis-domine: Nie ma sensu rozwodzić się nad moim prywatnym życiem, ponieważ nie mam w tej kwestii zbyt dużo do powiedzenia. To bardzo cichy, płaski i monotonny żywot. Jak dziwne mogłoby się to wydawać, uważam ten komiks za jednego z moich najlepszych nauczycieli. Pracując nad nim, wiele się nauczyłam i mam na myśli nie tylko umiejętności techniczne, takie jak rysowanie, pisanie, planowanie strony et cetera, ale najważniejsze – odpowiednie nastawienie psychiczne, które trzeba zachować, aby w ogóle robić coś takiego. Kiedy zaczynałam, około pięć lat temu, nie miałam pojęcia, jak to jest rysować komiks. Nie mam wykształcenia w kierunku rysunku

Ilustr. non-nobis-domine

czy pisarstwa. Byłam impulsywną, zarozumiałą perfekcjonistką, myślałam: „wymyśliłam wielką historię, rysowanie będzie tą łatwiejszą częścią”. Cóż, myliłam się. Sztuka to nie talent czy natchnienie (jak myślałam), ale dużo trudnej pracy. Wkrótce dowiedziałam się, że jeśli czekasz, aby być „natchnionym” lub „w odpowiednim nastroju” do rysowania komiksu, nigdy nie rozpoczniesz. Musisz siedzieć przed komputerem i rysować, choćby nie wiem co. A ciężka praca nie jest też gwarantem sukcesu – ponoszę porażki, przeżywam rozczarowania prawie każdego dnia. Czasem spędzam nad stroną trzy dni, po czym od razu wyrzucam ją do kosza. Albo widzę w Internecie ludzi o 10–20 lat młodszych ode mnie, robiących niesamowicie piękne prace, dużo lepsze od moich bazgrołów… Te wszystkie rzeczy są bardzo dołujące i trudno mi się z nimi pogodzić. W sumie tworzenie tego komiksu było dla mnie bardzo upokarzające – było dokładnie tym, czego właśnie potrzebowałam. Pomimo tych wszystkich frustracji cieszę się, że się na to zdecydowałam. Wykształciłam w sobie wytrzymałość, pokorę i cierpliwość; moje zadufanie i przekonanie o własnej racji zostało zastąpione przez dobre (i znacznie zdrowsze) pragnienie uczenia się od innych i chęć dosko-


talent czy natchnienie nalenia się. Istotnie, byłabym zupełnie inną osobą, gdybym nie „trenowała” codziennie od ostatnich pięć lat. Na Twojej stronie można przeczytać, że czujesz swoistą więź z narratorem opowieści. Czy jest więcej podobieństw między Wami czy chodzi tylko o funkcję „autora opowiadania”? Ruy, narrator, jest narkomanem, który potrafi rozmawiać z insektami. Narkotyki są bardzo potężnym narzędziem, pozwalającym ludziom zdesperowanym na ucieczkę od rzeczywistości. Niekiedy jest ona przerażająca, niemiła, przytłaczająca, niezrozumiała lub po prostu nudna – wszystko, czego chcą, to po prostu „nie być tutaj”, „nie być tymi, kim są” i zapomnieć o świecie zewnętrznym. Moimi, znacznie tańszymi narkotykami, były książki. Spędziłam dzieciństwo, zaszywając się w bibliotekach, i zawsze nosiłam ze sobą torbę pełną tomów – były moim „wyjściem awaryjnym”. Za każdym razem, kiedy czułam smutek lub rozczarowanie, otwierałam książkę i pogrążałam się w lekturze. Rzeczywistość (a więc i ból) znikała. To był mój szybki i łatwy sposób na rozwiązanie każdego problemu. Owady natomiast mają reprezentować ludzi, których nikt nie chce słuchać, tych, którzy są skazani na bycie nieistotnymi i niegodnymi, odrzucanymi przez „normalnych” obywateli. I tutaj znowu moja pasja czytania była skoncentrowana przede wszystkim na książkach oddających głos tym, którzy nie potrafią mówić za siebie: biednym, niepiśmiennym, odrzuconym, dzieciom, tym zniewolonym przez władzę lub chorobę psychiczną, zwierzętom et cetera. Myślę, że każdy głos zasługuje na wysłuchanie, a te, które nie płyną głównym nurtem, są o tyle cenniejsze, że pozwalają zobaczyć drugą stronę, otwierają nowe perspektywy i stanowią wyzwanie w kontekście naszych przekonań. Kiedy zaczęłaś wymyślać historię kreowaną w komiksie? Jak przebiegał u Ciebie ten proces? Pierwsze pomysły pojawiły się więcej niż 10 lat temu. Jak już mówiłam, nigdy to nie wyglądało tak: „och, chciałabym opowiedzieć

historię, powinnam wymyślić coś fajnego”. W moim przypadku było inaczej, mówiłam: „Mam niezły pomysł, może będę mogła komuś pomóc, ludzie powinni wiedzieć, o co chodzi! Jak powinnam go przekazać?” Przez kilka lat, jeśli tylko przychodziło mi do głowy coś mądrego, pisałam o tym opowiadanie. W stworzonej w ten sposób kolekcji luźno powiązanych opowieści dostrzec można było pewne podobieństwa. Plan, by je połączyć, przyszedł później i okazał się trudnym zadaniem – musiałam porzucić prawie połowę moich pomysłów i przepisać to, co z nich pozostało. Kiedy zdecydowałam się rysować komiks, musiałam porzucić nawet więcej. Nie sposób nie zauważyć podobieństw między wykreowaną przez Ciebie rzeczywistością a naszym światem. Co spowodowało, że właśnie w taki sposób przedstawiasz świat w swojej rzeczywistości? Żeby odpowiedzieć na to pytanie, najpierw muszę wyjaśnić, dlaczego w ogóle opowiadam tę historię i dlaczego wybrałam komiks jako medium. W trakcie moich niekończących się lektur wpadałam na niesamowite pomysły, które mogłyby być pomocne ludziom i poprawić jakość ich życia. Ale za każdym razem, kiedy próbowałam się nimi dzielić, unikano mnie – niektóre z nich uznawano za nudne, inne były trudne do zrozumienia. Wtedy zaczęłam myśleć o przyjemnym i łatwym sposobie, aby te ważne tematy wyjaśnić. Prostota i klarowność są moimi głównymi celami. To właśnie był powód, dla którego optowałam za komiksem, nie zaś za powieścią, ponieważ obrazy są lepsze w przekazywaniu idei; jak to mówią Amerykanie: „lepiej coś pokazywać, niż o tym opowiadać”. Drugim potężnym środkiem są podobieństwa. Podobieństwa są prostsze niż wyjaśnienia i oszczędzają potrzebę podawania zbyt wielu szczegółów, gdy odnoszą się do wspólnego dziedzictwa wiedzy. Kiedy chciałam opowiedzieć o idei „zła”, mogłam albo podać jego definicję, albo narysować obrazek nazistowskiego żołnierza, zabijającego dziecko. Który z tych dwóch sposobów jest silniejszy? Po-

ko n t r a s t m i e s i ęc z n i k

29


nadto nawiązanie do nazizmu pozwala czytelnikowi wyobrazić sobie cały scenariusz. Nie trzeba nic mówić – atmosfera już jest. Wszystko, co trzeba zrobić, to dodać kilka szczegółów i udoskonalić historię. Dlatego trzymam się rzeczywistego świata tak mocno, jak tylko potrafię – daje to czytelnikom wszystkie wskazówki do ukończenia obrazu, który przed nimi naszkicowałam. Ale dlaczego właśnie nazizm, a nie inny symbol? Nie bałaś się kontrowersji? Pewne komentarze na Twoim profilu w serwisie deviantart.com tworzą całkiem jasny obraz – ludzie nie potrafią czytać pomiędzy wierszami, odczytywać wszystkich metafor stworzonych przez Ciebie (co oczywiście nie znaczy, że te metafory są złe czy nieczytelne). Nie obawiałaś się, że to może kogoś zniechęcić? Otrzymałaś może jakieś prywatne wiadomości od czytelników mówiące o tym, że dzięki wybranej tematyce poczuli się lepiej? Ilustr. non-nobis-domine

Nazizm to poważna paralela i rzecz jasna nie jedyna możliwa. Wybrałam tę tematykę, ponieważ jest kontrowersyjna i dlatego, że są ludzie, którzy wciąż kochają tę ideologię. Bezspornym jest, że nazizm otacza nimb władzy, przemocy i szaleństwa, co dla pewnych ludzi jest niezwykle atrakcyjne. A ja chciałabym, żeby moje przesłanie dotarło do wszystkich – nie tylko do tych, którzy myślą tak jak ja. Nie chcę rozmawiać tylko z cichymi, spokojnymi czytelnikami, ale także (a właściwie przede wszystkim) z tymi „złymi”, neonazistami, tymi, którzy lubią przemoc, władzę i ucisk. Istnieje wiele interesujących komiksów, pełnych dobrych intencji: opowiadają się przeciwko narkotykom, przemocy czy wojnie… Ale wszystkie te szczytne idee są bezużyteczne, jeśli nie trafiają do ludzi, którzy nadużywają narkotyków albo lubują się w przemocy. Możemy spędzić lata na dyskusjach o tym, jakie to straszne, że ludzie wciąż potrafią być zauroczeni nazizmem, jakie to płytkie itd. Ale

to nie zmieni niczego. To ze zwolennikami nazizmu powinniśmy rozmawiać, prawda? I mam na myśli prawdziwy dialog, nie tylko podejście: „ja mam rację, a ty nie masz racji. Ty jesteś zły, ja jestem dobry, więc jestem lepszy od ciebie i twoich zniekształconych, bezsensownych poglądów”. Dlatego staram się mówić językiem, który do nich trafia – przedstawiać mundury, błyszczące dekoracje, brutalną przemoc, nieograniczoną władzę… Co do drugiej części pytania to tak, otrzymałam wiele wzruszających e-maili od ludzi, którzy sympatyzują ze stroną ybrydów [stworzeń będących jedną ze stron konfliktu opisaną w komiksie – przyp. aut.] czyli z ofiarami przemocy, ucisku i segregacji. Zapamiętałam szczególnie jeden, przesłany przez osobę homoseksualną, która napisała, że identyfikuje się z postacią Kubina, rozdartego pomiędzy psim ciałem a ludzką głową, ze względu na odrzucenie ze strony społeczeństwa z powodu swojej odmienności. Jakie jest Twoje największe marzenie, jeśli chodzi o tworzenie komiksu? Czego potrzebujesz, żeby osiągnąć ten cel? Użyłaś dobrego słowa – „marzenie”. „Marzenie” to coś, co możemy mieć w głowie, rzeczywistość to zupełnie co innego. Moim marzeniem było zdołać pokazać ludziom inną perspektywę myślenia o codziennych problemach. W moim przypadku rzeczywistość znacznie przekroczyła marzenia. Ponieważ publikuję online każdą stronę zaraz po jej skończeniu, mogę nawiązywać interakcje z czytelnikami i w trakcie tworzenia otrzymywać komentarze. To nie ma nic wspólnego z tradycyjnym rysowaniem komiksu, w trakcie którego autor pracuje sam i prezentuje publice skończony produkt. Mogę ocenić ich reakcje po każdej stronie i kształtować historię w zależności od reakcji czytelników. Muszę powiedzieć, że odzew zadziwia mnie za każdym razem. Chcę, by komiks przemawiał do każdego czytelnika, dlatego trzymam się prostych pomysłów… ale oni nie mają takiego ograniczenia! Niektórzy w swoich interpretacjach trafiają w samo sedno problemu i wykazują się niesamowitym rozumowaniem i przemyśleniami. Ale nie jest to też do końca tak, że oni pytają, krytykują, czy dają sugestie poprawiające samą historię. Nie czuję, żebym pisała dla czytelników, raczej piszę razem z nimi. Ich zainteresowanie i entuzjazm są moją nagrodą – nie mogę prosić o nic więcej!


ko n t r a s t m i e s i ęc z n i k

31


Z angielskiego na angielski Kontynuacje Mad Maxa i Terminatora goszczą na ekranach kin, poszukiwania nowego Spider-Mana trwają, a Obcy ma powrócić w przyszłym roku. Patrząc na tytuły, które ostatnimi czasy oferuje nam Hollywood, trudno dziwić się opiniom głoszącym zmierzch kreatywności filmowców oraz upatrującym w serialach źródeł niebanalnych historii. House of Cards czy zakończone w 2013 roku Biuro z pewnością mają widzowi wiele do zaoferowania, czy jednak rzeczywiście są tak oryginalne? Karolina Kopcińska

N

ie do końca. Te dochodowe, zdobywające uznanie fanów i krytyków produkcje amerykańskie są bowiem silnie wzorowane na serialach brytyjskich. Tworzenie krajowych wersji znanych i popularnych programów opartych na tak zwanych formatach to zjawisko dość często spotykane (rodzimym przykładem może być chociażby TVN-owska Niania), motywowane chęcią zaadaptowania serialu i jego języka do danych realiów. Takie działanie często niesie za sobą konieczność wielu modyfikacji, poczynając od zmiany imion bohaterów, a kończąc na dodaniu/eliminacji konkretnych wątków. Jest to działanie w wielu przypadkach całkowicie zrozumiałe, jeśli weźmie się pod uwagę zamiar uczynienia programu jak najbardziej przystępnym widzowi. Jednak w przypadku amerykańskich remake’ów seriali brytyjskich sprawy zaczynają wyglądać nieco mniej klarownie.

Fot. Jarosław Podgórski


◆ ◆ ◆ film ◆

KROPKA W KROPKĘ, KADR W KADR

Amerykańscy producenci do dyspozycji mają na ogół znacznie większy budżet niż ich brytyjscy koledzy po fachu. Umożliwia to oczywiście stworzenie serialu lepszego warsztatowo i często tak właśnie bywa – wersje amerykańskie są przyjemniejsze dla oka, bardziej „wygładzone”, z lepszą scenografią, kostiumami i efektami. Wyższy budżet stwarza także szansę na rozwinięcie pewnych wątków, wzbogacenie produkcji o nowe postaci i lokacje. Pojawia się jednak pytanie, dlaczego, mimo to, realizowane są seriale, które kopiują brytyjskie pierwowzory z dokładnością co do jednego ujęcia? Taką niechlubną praktykę zastosowano w remake’u Techników-magików, popularnego sitcomu przedstawiającego perypetie stereotypowych informatyków radzących sobie z korporacyjną rzeczywistością. Brytyjski oryginał – nadawany w latach 2006–2010 – doczekał się czterech sezonów i grupy wiernych fanów. Twórcy z Hollywood doszli więc do wniosku, że wypuszczenie na lokalny ry-

nek amerykańskiego odpowiednika okaże się równie wielkim sukcesem. Zmieniono obsadę, z pierwotnej pozostawiając jedynie Richarda Ayoade’a wcielającego się w Maurice’a Mossa, dodano bardziej wyraziste kolory i zaprezentowano odcinek pilotażowy pracownikom NBC. Okazało się jednak, że stacja nie jest zainteresowana projektem. Dokładny powód jego odrzucenia trudno określić, można jednak domyślić się przynajmniej częściowej przyczyny, oglądając na YouTubie krótkie zestawienia obu wersji. Wariant amerykański jest niemalże idealną kopią serii brytyjskiej, z identycznymi ujęciami, dialogami i gagami. Jest to w dodatku kopia przaśna i przejaskrawiona do granic możliwości, wywołująca na twarzy widza – zamiast uśmiechu – grymas zniesmaczenia. Gdyby do niej doszło, produkcja pełnego amerykańskiego sezonu Techników-magików wzbudziłaby zapewne wiele zainteresowania, ale też niechęci. Być może sytuacja wyglądałaby tak, jak w przypadku innego uwielbianego serialu brytyjskiego, mianowicie Kumpli z Nicholasem Houltem w jednej z głównych

ról. Rozwijany przez 7 sezonów oryginał brytyjski, mający w niektórych kręgach status niemalże kultowego, skupiał się na życiu przeciętnych nastolatków z Wysp. Twórcy, Jamie Brittain i Bryan Elsley, podjęli się niełatwego zadania: jak w sposób ciekawy, ale nie moralizatorski i gloryfikujący niewłaściwe wzorce, podejść do tematu. Na szczęście Brittain i Elsley nie bali się odwzorowania rzeczywistości – serialowe nastolatki klną, ćpają, piją i ochoczo korzystają z seksu, a gotowość do podejmowania przez twórców takich kwestii przełożyła się na sukces produkcji. Porównując wariant amerykański do pierwowzoru, łatwo zauważyć, że te wzbudzające kontrowersje aspekty zostały załagodzone w adaptacji, w efekcie czego serial stracił na wyrazistości. Co ciekawe, wiele innych, mniej istotnych elementów pozostało bez zmian, w tym, ponownie, sposób kadrowania. Portal Vulture.com podjął nawet próbę porównania obu wersji. Rezultatem był sarkastyczny artykuł wymieniający 30 (nie)różnic pomiędzy serialami, w tym między innymi rozbieżności pogodowe (zachmurzenie kontra opady śniegu) ko n t r a s t m i e s i ęc z n i k

33


oraz czas zakończenia imprez (ranek kontra środek nocy). Wierność detalom oraz próba zaadaptowania scenariusza do realiów purytańskiej Ameryki (która zresztą i tak oprotestowała serial) odbiły się na Kumplach ze Stanów negatywnie i realizacja nie doczekała się nawet drugiego sezonu. Równie krótki, jednosezonowy żywot spotkał Gracepoint, odpowiednik chwalonego przez krytyków Broadchurch, opowiadającego historie ludzi zaangażowanych w śledztwo w sprawie morderstwa 11-letniego Danny’ego Latimera. W jedną z głównych postaci, detektywa Aleca Hardy’ego, wciela się David Tennant, który powiela rolę także w wersji zza oceanu, tym razem jako Emmett Carver. Nie jest on jednak jedyną osobą łączącą obie produkcje – premierowy odcinek Gracepoint został napisany przez scenarzystę Broadchurch, Chrisa Chibnalla, a reżyser James Strong kilkukrotnie współpracował przy wersji amerykańskiej. Można by zapytać, jak słusznie zauważa Brian Moylan z „The Guardian”, po co w takim razie w ogóle tworzyć remake, skoro imiona i nazwiska postaci w większości pozostają niezmienione, inscenizacje to lustrzane odbicia oryginału, a główny detektyw wygląda identycznie? Czy tylko po to, aby zarobić na reklamach i ewentualnych prawach do dystrybucji międzynarodowej? A może dlatego, że Amerykanie nie są w stanie zrozumieć dialektów, jakimi posługują się bohaterowie brytyjskiego pierwowzoru? Znaczenie, mniejsze lub większe, miał prawdopodobnie każdy z wymienionych powyżej powodów, łącznie z deklarowaną przez autorów chęcią zaprezentowania serialu nieświadomej jego istnienia amerykańskiej publiczności. Powstały w efekcie takich pobudek produkt wypada blado na tle oryginału, przeniesienie środka ciężkości z psychologicznych konsekwencji zbrodni na jej kryminalny wymiar nie wychodzi Gracepoint na dobre. Nawet zmiana zakończenia na – zdaniem niektórych krytyków – ciekawsze nie jest w stanie ocalić serialu przed przypięciem mu łatki kolejnego przeciętnego amerykańskiego remake’u. Do grupy seriali, które desperacko starały się imitować brytyjskie pierwowzory, zaliczyć można też mające charakter mockumentu Biuro, a przynajmniej jego pierwszy sezon, w tym w szczególności odcinek pilotażowy, obfitujący w dialogi zaczerpnięte wprost z wersji brytyjskiej. Twórcy amerykańskiej wersji szybko jednak zauważyli, że techFot. Jarosław Podgórski

nika imitacji sprawdza się, delikatnie mówiąc, nie najlepiej i porzucili ją względnie szybko. Od tego momentu Biuro nabrało wiatru w żagle, stając się flagowym okrętem we flocie remake’ów. Zmiany poczynione w scenariuszu, rozbudowanie postaci, nadanie im nowych cech oraz wprowadzenie jednej z najbardziej charakterystycznych postaci współczesnej telewizji – Dwighta Schrute’a – zapewniły produkcji stacji NBC ogromny sukces, znacznie przewyższający wyniki serialu z Wysp. Nieuniknione są oczywiście porównania. Obie wersje mają grupy zagorzałych fanów, większość jednak przyznaje, że Biuro made in USA ma do zaoferowania więcej niż jego brytyjski odpowiednik, nie tylko pod względem liczby odcinków, ale także treści.

COŚ ZA COŚ

Jak pokazuje przykład Biura, możliwe jest stworzenie amerykańskiej wersji serialu brytyjskiego, która będzie wzbudzać inne uczucia niż jedynie zażenowanie. Trwającemu cztery sezony Być człowiekiem, opartemu na produkcji brytyjskiej o tym samym tytule, udało się nawet przeciągnąć na swoją stronę część fanów oryginału. Historia wampira, wilkołaka i ducha mieszkających pod jednym dachem opowiedziana przez Amerykanów jest bardziej „hollywoodzka”, przystępna i widowiskowa, co w przypadku takiej tematyki może być postrzegane jako zaleta, a już na pewno czyni serial łatwiejszym i przyjemniejszym w odbiorze. Wielbiciele mroczniejszych klimatów będą prawdopodobnie preferowali wersję brytyjską – z wpisanymi w nią dylematami moralnymi i próbami zbawienia świata. Najważniejsze jednak, że obie wersje różnią się od siebie na tyle, że są w stanie przedstawić tę samą tematykę w sposób równie atrakcyjny dla różnych grup odbiorców. Ewolucję podobną do tej, którą przeszło amerykańskie Biuro, mają na swoim koncie także Niepokorni. Pierwszy sezon silnie wzorowano na odpowiedniku brytyjskim (ponoć grający w serialu James McAvoy nie był w stanie przebrnąć przez pierwszy odcinek edycji amerykańskiej ze względu na identyczność dialogów), potem jednak obie realizacje zaczęły znacząco się od siebie różnić na poziomie scenariusza. Rozbieżności, tak jak w przypadku Być człowiekiem, w dużym stopniu dotyczyły także ogólnego klimatu serialu – spotkać się można na przykład z opinią, że Niepokorni z kraju królowej Elżbiety są nieco bardziej ponurzy i depresyjni od swoich od-


powiedników ze Stanów. Niezależnie jednak od torów, jakie obrali twórcy każdej z produkcji, obie wersje doczekały się licznych zastępów wielbicieli chwalących przede wszystkim aktorstwo: w przypadku Brytyjczyków główną rolę powierzono Davidowi Threlfallowi, w wersji amerykańskiej znaleźli się zaś William H. Macy oraz Joan Cusack. Niekwestionowanym sukcesem, przewyższającym ten odniesiony przez wyspiarski oryginał, może okazać się House of Cards z Kevinem Spaceyem i Robin Wright w rolach głównych. Brytyjski 4-odcinkowy pierwowzór, o którym słyszało pewnie względnie niewielu, pochodzi z 1990 roku i raczej nie może pochwalić się znanymi nazwiskami w obsadzie, cechuje go za to nieco większy pesymizm i cynizm niż w przypadku wariantu jankeskiego. Autorzy dzieła z metką Netflixa byli oczywiście zmuszeni silnie zmodyfikować brytyjską produkcję nie tylko ze względu na lekką przestarzałość jej realiów, ale również z uwagi na różnice w systemach politycznych obu krajów. Podrasowaniu uległa także postać żony głównego bohatera, dodano również wątek romansu między Frankiem Underwoodem i dziennikarką Zoe Barnes. Mówiąc w skrócie, całości nadano hollywoodzkiego sznytu i odrobiny sensacyjności. Nie oznacza to jednak, że bardziej statyczna wersja brytyjska jest niewarta uwagi. Przeciwnie – każdy szanujący się fan House of Cards powinien sięgnąć także po jego pierwowzór, różny pod wieloma względami od swojej odmiany amerykańskiej, który wciąż jednak przez wielu uważany jest za równie, o ile nie bardziej, wartościowy projekt. Jak pokazują przykłady Biura, House of Cards czy nawet Stanu gry z Russelem Crowe’em – pełnometrażowego remake’u miniserialu State of Play z 2003 roku – Amerykanie są w stanie z sukcesem zaadaptować serial brytyjski na swój grunt. Porównując jednak te produkcje z innymi tego typu, na pierwszy plan wybija się fakt, że nie są one jedynie bezmyślnymi kopiami, odtwarzanymi słowo po słowie, kadr po kadrze, ale to pod wieloma względami realizacje odrębne, w których brytyjski oryginał służył jako pewnego rodzaju inspiracja lub punkt wyjścia. W planach są już remaki kolejnych dwóch seriali brytyjskich – Luthera oraz 6-oodcinkowego Black Mirror. Oba cieszą się ogromną popularnością i uznaniem widzów oraz krytyków. To, jak wykorzystają je na swoje potrzeby Amerykanie, wciąż pozostaje zagadką. ko n t r a s t m i e s i ęc z n i k

35


Ilustr. Dawid Janosz


Synowie Felliniego „Mój Boże, pan Fellini, to był świat” – z nostalgią wzdycha ojciec Kleofas, jeden z głównych bohaterów Jasminum (2006) Jana Jakuba Kolskiego. Tęsknota za kinem jak ze snu, jak z baśni, za kinem strasznym, śmiesznym, zaskakującym, ale na wskroś autentycznym wciąż jest obecna. Za patrona filmów magicznych i realistycznych jednocześnie, zupełnie jak z prozy Gabriela Garcíi Márqueza, należy uznać właśnie Federico Felliniego. A co z jego następcami? Mateusz Żebrowski

UMARŁ KRÓL I… NIE BĘDZIE KRÓLA?

Fellini żegnał się z kinem powoli, jakby świadomy powolnego, ale nieuchronnego odchodzenia. Już w 1986 roku nakręcił film Ginger i Fred – wielowymiarową opowieść o starości oraz o przemijaniu sztuki, sztuki bezpretensjonalnej, powstającej z potrzeby serca. O rozrachunkowym charakterze obrazu świadczył pierwszy wspólny występ dwojga fellinowskich aktorów. Marcello Mastroianni, porte-parole reżysera, i Giulietta Masina, żona, a jednocześnie muza autora, spotkali się na planie Ginger i Fred po raz pierwszy. W obrazie z 1986 roku czuło się jednak przede wszystkim, że Fellini nie odnajduje się w nowej rzeczywistości, w której królują środki masowego przekazu. Nostalgiczny charakter późniejszego Wywiadu (1987) jest już bezsprzeczny, dzięki temu filmowi Maestro odbywa na poły dokumentalną podróżwraz ze swoimi ukochanymi aktorami. W ostatnim filmie, Głosie z księżyca (1990), zagrał Roberto Benigni. Benigni, po śmierci Maestro, uznawał się za spadkobiercę twórcy Osiem i pół (1963). Trudno jednak uznać słodko-gorzki klimat w Życie jest cudem (1997) czy Tygrysie i śniegu (2005) za wystarczający, by jakkolwiek przejąć schedę po Fellinim. Nie ten styl, nie ta atmosfera, czego najlepszym dowodem była adaptacja Pinokia (2002) zrealizowana przez Benigniego. O przeniesieniu na ekran powieści Carla Co-

llodiego marzył Fellini i to po nim Benigni miał przejąć projekt. Pinokio okazał się jednak dziełem pretensjonalnym i nieudanym, a przecież reżyser Amarcordu (1973) z pretensjonalności potrafił uczynić niezwykle sugestywny środek wyrazu. Koniec epoki Felliniego znaczony był odchodzeniem ludzi blisko z nim związanych. Najpierw, w 1979 roku, zmarł Nino Rota – kompozytor, człowiek, który według relacji Felliniego sprawował absolutną kontrolę nad ścieżkami dźwiękowymi jego filmów. Maestro przeżył słynnego kompozytora o 14 lat, odszedł 30 października 1993 roku. Masina zmarła pięć miesięcy, a Mastroianni trzy lata później. W tak krótkim czasie kino fellinowskie straciło niemal wszystkie swoje ikony, na czele z samym twórcą unikatowego stylu.

FELLINOWSKI NASTĘPCA, KSIĄŻĘ TORNATORE

Pomimo śmierci i, zdawałoby się, braku zapotrzebowania na kino osobiste, przesycone magicznym pierwiastkiem (wszyscy mieli przecież na wyciągnięcie ręki telewizję pełną tanich prestidigitatorskich sztuczek) znaleźli się jednak autorzy odnajdujący w filmach Maestro inspirację. Co ważniejsze, nie próbowali go kopiować, lecz raczej w podobny sposób podeszli do konstrukcji fabuły oraz prezentowanej w niej czasoprzestrzeni. Nostalgia, powrót do dzieciństwa, nasycanie historii elementami niemal fantastycznymi,

pochwała dziwności, a często także cyrku, karnawałowości, to wszystko stało się znakiem rozpoznawczym pokolenia reżyserów, którzy niejednokrotnie, choćby poprzez odwołania wizualne, przyznawali się do twórczego pokrewieństwa z Fellinim. Filmy Giuseppe Tornatore zdążył pochwalić jeszcze sam Fellini. I nic w tym dziwnego, bo Cinema Paradiso (1988) przypomina mariaż Amarcordu i Osiem i pół, zaś w późniejszym Wszyscy mają się dobrze (1990) jedną z ostatnich wielkich ról zagrał Mastroianni. Tornatore wiele ze swoich historii lokuje na sycylijskiej prowincji. Tam też zresztą się urodził, a konkretniej w małym miasteczku Bagheria, którego obraz przywołuje już w Cinema Paradiso. W kolejnych filmach Tornatore niejednokrotnie wraca do sportretowanego już wcześniej krajobrazu. W Sprzedawcy marzeń (1995) kreuje swoisty kolaż utkany z obrazów prowincjonalnego włoskiego południa. Podróż głównego bohatera prymitywnym zadaszonym pick-upem przypomina cyrkową tułaczkę Zampano po terenach podobnych do Emilii-Romanii. Zarówno Joe Morelli, jak i Zampano doprowadzają do szaleństwa zakochane w nich kobiety: Beatę i Gelsominę. Fellini i Tornatore z dużą wnikliwością obrazują mieszkańców rodzinnych stron. Tornatore ma jednak dla swoich pobratymców nieco więcej wyrozumiałości niż Fellini chociażby w Wałkoniach (1953) czy też Amarcordzie. Mimo tego, oba miejsca są dla reżyserów rajem utraconym, podobnie jak rajem utraconym staje się kino, dla którego obaj twórcy mają szczególną definicję. Bo kino to wspaniały przybytek spotkań, cementujący społeczność, pobudzający wyobraźnię, a takie kino umiera na rzecz telewizji, na rzecz przysłowiowego parkingu, jak ma to miejsce w Cinema Paradiso.

RIMINI I POPIELAWY – MIEJSCOWOŚCI KINOPARTNERSKIE

Kino w centrum swojej twórczości sytuuje również Jan Jakub Kolski. Filmy Historia kina ko n t r a s t m i e s i ęc z n i k

37


w Popielawach (1998) oraz Jasminum są hołdem tak dla kinematografii, jak i dla maszyny, którą uznaje się za cud, ponieważ potrafi wyświetlać ruchome obrazki, a przy tym hipnotyzować ludzi. O tym, że kino włada wyobraźnią, nie mieli wątpliwości ani Fellini, ani Tornatore, ani Kolski. Każdy z nich wielokrotnie kładł nacisk na autotematyczne wątki w swoich filmach. Na wskroś autotematyczne było Osiem i pół. Opowieść o reżyserze w kryzysie twórczym, ale również kryzysie wieku średniego meandruje pomiędzy tym, co rzeczywiste, tym, co filmowe, a tym, co wyobrażone. Oglądanie Osiem i pół to bezustanna gonitwa realnego i wyobrażonego. W niezapomnianej scenie finałowej widz otrzymuje od autora jasny przekaz: kino, niezależnie od tego, czy je tworzymy, czy obcujemy z nim w inny sposób, może prowadzić do naszego, choćby chwilowego, zbawienia. Podobnie u Kolskiego: zamarzniętego wędrownego kinooperatora do życia przywraca zaklęta na taśmie celuloidowej wiosna; fantazje Szustka z Historii kina w Popielawach o Jadźce z filmowej noweli Janusza Nasfetera pozwalają chłopcu wyleczyć się z gruźlicy; w nowo wyremontowanym Kinie Uśmiech, oglądając Amarcord, wytchnienie znajduje ojciec Kleofas, bohater Jasminum. Kino u Kolskiego zostaje zmitologizowane, podobnie jak mazowiecka wieś z centralnym dla niej punktem – Popielawami, często występującymi choćby pretekstowo, jak w Pornografii (2003) nakręconej na podstawie powieści Gombrowicza, gdzie dla kolskich Popielaw teoretycznie miejsca być nie mogło. Kolski, podobnie jak Fellini, umiłował sobie dziwaków, doświadczonych przez los upośledzeniami fizycznymi i umysłowymi. Postacie te niemal zawsze grane są przez Mariusza Saniternika. Kolski wywyższa tego typu prostaczków w udzielanych wywiadach, w których przyznaje, że to właśnie z ludźmi tego pokroju należy rozmawiać, żeby móc pojąć otaczające nas miejsce. Dziwacy ci mają rozumieć w sposób intuicyjny o wiele więcej niż reszta społeczeństwa. Tak dzieje się z Pasiasią w Pogrzebie kartofla (1990) czy też Morką o dwóch twarzach i Janką karliczką w Grającym z talerza (1995). U Felliniego tego rodzaju postacie, będące naturalnymi pośrednikami pomiędzy tym, co ludzkie, a tym, co niewyjaśnialne, grywaIlustr. Dawid Janosz

ła zazwyczaj Masina. Wystarczy przytoczyć Gelsominę z La Strady (1954) czy też poczciwą prostytutkę Cabirię z Nocy Cabirii (1957).

JEST I JUGO-FELLINI

Po brzegi dziwakami wypełniona jest twórczość Emira Kusturicy, nazywanego jugosłowiańskim Fellinim. Rolę dziwaków, odmieńców, ludzi na pierwszy rzut oka trudnych do zrozumienia, ale jednak w paradoksalny sposób wyjątkowo nam bliskich często odgrywali Cyganie, z którymi Kusturica czuł się wyjątkowo związany. Ale nie tylko oni pełnili role nieprzystosowanych do życia sprawiedliwych. W świecie Undergroundu (1995), gdzie demonicznym demiurgiem jest Marko, najbardziej świadom dziejącego się dookoła szaleństwa okazuje się jego upośledzony brat – Ivan. Najczęściej to właśnie idealiści, wierzący w miłość, jedność i braterstwo tak upragnionej przez Kusturicę, ale utopijnej, Jugosławii, stają się bohaterami wielobarwnych i tętniących życiem filmów Jugo-Felliniego. Karnawałowość, świętowanie – picie, granie (najczęściej na instrumentach dętych) i śpiewanie – bywają jednym z pierwszych znaków rozpoznawczych kina Kusturicy. Niekiedy jednak wielkie, niekończące się, krzykliwe korowody przypominają danse macabre. Świętowanie nie musi być złe i nie musi ogłupiać, ale granica jest niezwykle cienka, co w nieco mniej ukryty sposób pokazywał Fellini chociażby w Słodkim życiu (1960) oraz Casanovie (1976), które jawnie pokazywały zgubny charakter wiecznego karnawału. Tornatore, Kolski oraz Kusturica – to zaledwie kilka najtrafniejszych przykładów współczesnych twórców korzystających ze spuścizny Felliniego. Warto wspomnieć o pojedynczych próbach, które nie oznaczały jednoznacznego wzorowania się na Maestro, ale korzystały z odniesień do jego filmów. Za najlepszy przykład można uznać Woody’ego Allena, który poprzez Wspomnienia z gwiezdnego pyłu (1980) oraz Złote czasy radia (1987) dokonał, jedynych w swoim rodzaju, autorskich, na wskroś Allenowskich, remake’ów Osiem i pół oraz Amarcordu. Niezwykłą, uwspółcześnioną wersją Słodkiego życia jest niedawne Wielkie piękno (2013). Paolo Sorrentino, z podobną zręcznością i trafnością co Fellini przed 50 laty, opisuje dzisiejszą rzymską socjetę. Bliżej

do kina Maestro niż Allenowi i Sorrentino jest jednak twórcy, który prezentuje na wskroś amerykański styl, co nie przeszkodziło mu zachować autorskiej odrębności. Tim Burton, bo o nim mowa, jako inspiracje podaje twórczość studia Hammer, które w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych specjalizowało się w realizacji horrorów klasy B. Mimo tego nie trudno u Burtona odnaleźć pochwały dla tak bliskich Felliniemu wartości jak kino, dziwność czy cyrk. Niektóre ze scen w Dużej rybie (2003) do złudzenia przypominają fragmenty Amarcordu, Ed Wood (1994) posiada pierwiastek rodem z Osiem i pół, a Charlie i fabryka czekolady (2005) ma w sobie podobnie groteskową i makabryczną moc co Casanova.

POD OKNEM MAESTRO

Kiedy mowa o kinie autorskim, posiadającym pewną dozę magiczności, refleksję nad kinem, a przede wszystkim „przeczucie innego porządku”, jak realizm magiczny określiła Katarzyna Mroczkowska-Brand, to oprócz Felliniego do głowy przychodzą również inne nazwiska: Ingmar Bergman, Andriej Tarkowski, Siergiej Paradżanow, Akira Kurosawa. I chociaż w dzisiejszym kinie głównego nurtu oraz na jego pograniczach wpływ Felliniego wydaje się silniejszy i bardziej widoczny niż reszty wielkich autorów kina, to nie można nie docenić wkładu wymienionych powyżej twórców w tworzone aktualnie filmy opiewające małe ojczyzny i decydujące się implementować wprost na ekran odrobinę magii. Czy Fellini przetrwa jako inspiracja dla innych twórców? Poprzez filmowe cytaty i aluzje zapewne tak. Ale czy nadal będziemy oglądać obrazy zbliżone do tych podpisanych przez Maestro? Trudno powiedzieć. Kolski nieco zsekularyzował magię w kolejnych dziełach; Tornatore meandruje pomiędzy Bagherią a jej brakiem; Kusturica kręci niewiele i bez sukcesów; formuła filmów Burtona powoli się wyczerpuje. Są jednak takie filmy jak Niebiańskie żony Łąkowych Maryjczyków (2012) Aleksieja Fedorczenki, które lokują się gdzieś w rejonach upoetyzowanego kina etnograficznego. A jeśli jaskółka ta wiosny nie uczyni, to przecież zawsze możemy wystawać pod kinem, tak jak pod oknem ukochanej w Cinema Paradiso wystawał Salvatore, z nadzieją, że kiedyś na afiszu znów pojawi się film nasycony fellinowskim pierwiastkiem.


Wes Anderson

próba dekonstrukcji stylu Wes Anderson – dla jednych uosobienie kiczu i sentymentalizmu, rozmiłowany w symetrycznych ujęciach dziwak, udający Europejczyka Amerykanin, na wskroś infantylny, przewidywalny wyrobnik; dla innych świadomie kreujący rzeczywistość, dojrzały twórca, z rozmysłem łączący w spójną całość pozornie niepasujące do siebie elementy, doskonały portrecista relacji międzyludzkich, którego każdy film to miniaturowe arcydzieło. Tomasz Klembowski

T

rudno nie zgodzić się z argumentami zarówno jednej, jak i drugiej strony. Jego obrazy faktycznie są dopracowane aż do przesady, jednak po zapoznaniu się z całą filmografią nie sposób nie odnieść wrażenia, że, jeśli widziało się jeden film, do pewnego stopnia widziało się każdy. Mimo wszystko, na tle współczesnych reżyserów, stanowi on ciekawy przykład kreatora bardzo hermetycznego stylu, niemożliwego do pomylenia z inną estetyką. Jednocześnie robi on ukłon w stronę europejskiej nowej fali oraz złotej ery Hollywood. Aby w pełni zrozumieć fenomen tego niezwykłego autora, należy cofnąć się do jego dzieciństwa, które z pewnością mocno ukształtowało zarówno jego poczucie estetyki, jak i wszechobecne w filmach rozłożenie akcentów dramaturgicznych. Wesley Wales Anderson urodził się 1 maja 1969 roku w Houston, w Stanach Zjednoczonych. Jego ojciec był szefem prężnie rozwijającej się firmy reklamowej, matka zaś

pracowała jako archeolog. Po rozwodzie rodziców, w wieku 8 lat, zamieszkał razem z nią i dwoma braćmi – Erikiem (z którym do dziś współpracuje przy tworzeniu swoich filmów) i Melem. Ciekawostką jest, że jego pradziadkiem był pisarz Edgar Rice Burrougs, twórca takich kultowych postaci jak John Carter czy Tarzan. Trudna sytuacja rodzinna spowodowana rozwodem rodziców zdecydowanie wywarła piętno na młodym Andersonie – więzi pomiędzy rodzeństwem czy poszukiwanie rodziców to często podejmowane w jego obrazach tematy. Można także przypuszczać, że zamiłowanie do uważnego konstruowania scen, jak również swoistą obsesję na punkcie przedmiotów zawdzięcza właśnie ojcu – wiele z jego kadrów przypomina bowiem tablice reklamowe. Młody Wesley początkowo pragnął zostać architektem. W realizacji marzeń miała pomóc mu prestiżowa St. John’s School w Houston. Po jej ukończeniu, w celu uzupełnienia wykształcenia, Anderson rozpoczął stu-

dia na Uniwersytecie Teksańskim w Austin, wybierając jako przedmiot wiodący filozofię. Tam właśnie spotkał swojego wieloletniego współpracownika, prywatnie także przyjaciela, Owena Wilsona, z którym przyszło mu dzielić miejsce w akademiku. Okazało się, że obaj mieli podobne poczucie humoru i wyczucie stylu, obaj interesowali się także kinematografią. Biografowie i badacze twórczości Andersona często przywołują anegdotę na temat powstania jego pierwszego, krótkometrażowego filmu, Bottle Rocket (1992), który w dużej mierze został zainspirowany niedomykającymi się oknami w pokoju obu panów. W 1990 roku Anderson ukończył studia i zaczął pracować przy produkcji w lokalnej telewizji. Równocześnie pracował nad Bottle Rocket razem z Wilsonem i jego bratem Lukiem. 13-minutową opowieść o gangsterach-nieudacznikach, nakręconą za około cztery tysiące dolarów, wyświetlono na Festiwalu Filmowym w Dallas, a po dwóch latach, po przeko n t r a s t m i e s i ęc z n i k

39


montowaniu, także na kultowym Sundance w Park City, w stanie Utah. Miniaturka odbiła się echem wśród krytyków i fanów alternatywnego kina, a także stała się trampoliną dla kariery braci Wilsonów, wcześniej zupełnie nieznanych w środowisku amerykańskich filmowców. Kiedy, po niespodziewanym sukcesie swojej czarno-białej krótkometrażówki, Anderson postanowił nakręcić pełnometrażowy twór pod tym samym tytułem, z podobną obsadą, okazało się, że jego los jako reżysera został oficjalnie przypieczętowany. Mimo że film, którego tytuł przetłumaczono na język polski jako Trzech facetów z Teksasu (Bottle Rocket, 1996), nie zarobił zbyt wiele, spodobał się publiczności i krytykom na tyle, że następny film Andersona, Rushmore (1998), mógł się pochwalić budżetem wynoszącym 20 milionów dolarów. Chociaż nie pokrył kosztów własnej produkcji, otworzył drogę do stworzenia obrazu uznawanego przez większość znawców za najlepsze dzieło w dorobku Teksańczyka. Genialny klan (The Royal Tenenbaums, 2001) – nostalgiczna opowieść o rodzeństwie dziecięcych geniuszy, którzy w dorosłym życiu nie potrafią pogodzić się ani z presją wywoływaną przez otoczenie, ani z własnymi porażkami – obfituje we Ilustr. Jarosław Podgórski

wszystkie elementy charakterystyczne dla tego reżysera: symetryczne kadry, specyficzną paletę kolorystyczną, tematykę trudnych relacji rodzinnych i międzyludzkich, a także atmosferę tęsknoty za minionymi czasami. Obraz odniósł gigantyczny sukces, zarówno komercyjny, potrajając sumę wydaną na produkcję, jak i artystyczny, nagradzając twórcę nominacjami do Złotych Niedźwiedzi, BAFT-y i Oscara. Publika oszalała na punkcie przedziwnej historii rodzeństwa Tenenbaum, film szybko zyskał status kultowego. Na Andersona spadła ogromna odpowiedzialność, podobnie jak na jego niezwykłych bohaterów – okazało się, że życie potrafi być niezwykle podobne do filmowego scenariusza. Kolejne jego dzieło, Podwodne życie ze Stevem Zissou (The Life Aquatic with Steve Zissou, 2004), zostało dosłownie zmiażdżone przez krytykę, na dodatek nie zarobiło na siebie. Anthony Lane z „New Yorkera” nazwał postaci „zamrożonymi w manieryzmie”, cały zaś film „tonący w niezrozumiałej atmosferze melancholii i tajemnicy”. Choć dziś uznaje się go za niedoceniony i niesprawiedliwie oczerniony, faktycznie wydaje się najmniej przemyślany w dorobku artystycznym reżysera. Ten jednak nie zamierzał się poddawać. Już

w następnym roku wyprodukował dobrze oceniany komediodramat Walka żywiołów (The Squid and the Whale, 2005), do reżyserii tryumfalnie udało mu się powrócić doskonałym Pociągiem do Darjeeling (Darjeeling Limited, 2007), a także stanowiącą do niego prolog krótkometrażówką Hotel Chevalier (2007), która wzbudziła niemałe kontrowersje obecnością całkiem nagich pośladków i biustu Natalie Portman. Na szczęście oba obrazy mają do zaoferowania znacznie więcej niż wdzięki hollywoodzkiej aktorki – wszystko to, co w Podwodnym życiu ze Stevem Zissou wydawało się nie na miejscu, w tym obrazie zagrało idealnie. Pełen zadumy, dynamiczny film drogi z doskonałymi kreacjami aktorskimi i świetną ścieżką dźwiękową przyniósł twórcy Złote Lwiątko na festiwalu filmowym w Wenecji. Droga Andersona prowadziła już tylko w górę. Wysmakowana, nagrodzona nominacją do Oscara animacja poklatkowa Fantastyczny pan Lis (Fantastic Mr. Fox, 2009) oraz kasowi, również wyróżnieni wieloma nominacjami Kochankowie z Księżyca (Moonrise Kingdom, 2012) potwierdziły jego dobrą passę, którą kontynuuje niedawno ukończony Grand Budapest Hotel (2014). Opórcz dwóch swoich ostatnich filmów Anderson re-


alizował także czysto komercyjne zlecenia – największym tego typu przedsięwzięciem jest stworzona we współpracy z Pradą krótkometrażówka Castello Cavalcanti (2013) reklamująca luksusowe włoskie ubrania w iście Andersonowski, przewrotny sposób. Sam Anderson często mówi, że, praktycznie podświadomie, konstruuje postacie w taki sposób, że mogłyby bez trudu przejść z jednego filmu do drugiego. Jakkolwiek zafascynowanie symetrią było u niego zauważalne już w Bottle Rocket, w pełni udało się mu rozkwitnąć dopiero przy Rushmore. Pedantyczny sposób kompozycji to hołd dla iście architektonicznego umiłowania porządku, a jednocześnie swoisty „podpis” autora, czyniący jego filmy rozpoznawalnymi nawet dla laików. Wycentrowanie najważniejszego elementu odwraca uwagę od reszty konstrukcji kadru. Łączące się z tym charakterystyczne długie ujęcia, przecinające niemożliwie budynki czy pomieszczenia, tworzące ich przekroje, podkreślają umowny charakter widowiska, wprowadzając widza w świat bohaterów poprzez nakreślenie ich przestrzeni życiowej, jak chociażby w scenie otwierającej Moonrise Kingdom, w której zostaje przedstawiona zarówno główna prota-

gonistka, jak i jej rodzina. Anderson, jak na miłośnika nowoczesnej architektury przystało, uwielbia także komponować obrazy na planie figur geometrycznych, zwłaszcza trójkąta, zupełnie jak wielcy renesansowi malarze, chociażby Rafael w swojej Madonnie na Łące. Kolejną, zdecydowanie charakterystyczną cechą filmów Andersona jest zamiłowanie do tworzenia unikalnej dla każdego obrazu palety z barw bazowych, rozszerzanych następnie o mniej lub bardziej nasycone odcienie. Zabieg o tyle ciekawy, co enigmatyczny, sam reżyser nie pokusił się jednak nigdy o bardziej rozwinięte tłumaczenia swoich wyborów. Brak wyjaśnień ze strony autora często prowadzi do nadinterpretacji wielu aspirujących filmoznawców, którzy dopatrują się w kodzie kolorystycznym głębokich metafor kondycji psychicznych bohaterów. Wydaje się, że najwłaściwszym wytłumaczeniem tego elementu jest to najprostsze – względy estetyczne. Wspólna paleta nadaje filmom Andersona wyjątkową, niemalże malarską spójność. Częste umieszczanie w kadrze samotnych przedmiotów, inspirowane prawdopodobnie pracą ojca w firmie reklamowej, czy też umieszczanie informacji istotnych dla fabuły w listach to kolejne elementy cechujące jego twórczość. Tutaj próby interpretacji wydają się bardziej sensowne. Doskonałym przykładem mogą być walizki z Darjeeling Limited – bracia taszczą przez całą podróż torby zmarłego ojca, a w momencie zderzenia z tragiczną śmiercią młodego chłopca, biegnąc do pociągu, który ma zawieźć ich na spotkanie z matką, porzucają je podczas długiej sekwencji. Symboliczne, bardzo nieprzypadkowe zerwanie z ciężarem pozostawionego im przedmiotu jest jednocześnie metaforycznym końcem żałoby, nowym początkiem. Darjeeling Limited to zresztą doskonały przykład specyficznej tematyki podejmowanej przez Andersona w prawie każdym jego obrazie. Relacje pomiędzy rodzeństwem są szczególnie silnie zaakcentowane już w The Royal Tenenbaums – to niemalże jego temat przewodni. Dwójka braci i siostra po rozpadzie małżeństwa rodziców boryka się z depresją i niemożnością odnalezienia sensu własnej egzystencji. Fakt, że postać grana przez Anjelicę Houston jest, jak matka reżysera, z zawodu archeologiem, tworzy bardzo osobisty charakter całej opowieści. Po długim czasie rozłąki rodzinna bliskość to jedyna rzecz mogąca uchronić bohaterów od

katastrofy – zupełnie jak w treściowo podobnym Darjeeling Limited, w którym bliskość rodzeństwa, przy jednoczesnym braku postaci rodzica, staje się punktem wyjściowym do odnalezienia samego siebie. Jeden z bohaterów wypowiada w filmie zdanie: „I wonder if the three of us would’ve been friends in real life. Not as brothers, but as people” („zastanawiam się, czy nasza trójka potrafiłaby się przyjaźnić w prawdziwym życiu. Nie jako bracia, ale jako ludzie”). Rozważania na temat specyfiki związku rodzeństwa i ich niezwykłej relacji zdecydowanie dominują w jego obrazach od samego początku. Nie inaczej jest z przemyśleniami na temat związków natury romantycznej. Udziwnione, pełne niezręcznych momentów, często bardzo niedojrzałe, czy to ze względu na dziecinną naturę protagonistów (znów Darjeeling Limited), czy po prostu na ich młody wiek (Moonrise Kingdom), jednocześnie niezwykle szczere i silne, na przekór przeciwnościom losu. Bohaterowie Moonrise Kingdom zmęczeni niezrozumieniem pośród rówieśników i rodziny, zakochani pierwszą miłością, postanawiają uciec przed wszystkimi, choć zamieszkiwany przez nich teren to niewielka wyspa, na której dość trudno pozostać niezauważonym. Mimo że są poszukiwani przez wielu ludzi, a w razie ich przedłużającej się nieobecności są narażeni na konsekwencje (w które może się przekuć chociażby niezadowolenie rodziny czy opiekunów), w ich uporze jest coś bardzo pierwotnego i krzepkiego. Wizerunek pedantycznego wizjonera od lat konsekwentnie miesza się z łatką nieszkodliwego, poczciwego dziwaka. Kim Wes Anderson jest naprawdę? Konsekwentnie odmawia on jednoznacznych interpretacji, podkreślając jednocześnie niezwykłe przywiązanie do starych metod kręcenia (używa makiet, dekoracji i bogatych scenografii zamiast Computer Generated Imagery – CGI). Sam zainteresowany w wielokrotnie cytowanym wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” stwierdza: „Robię filmy spontanicznie. Gdy mam jakiś pomysł, po prostu przekładam go na język kina. Nie martwię się, jak zostanie odebrany. A zresztą, dlaczego miałbym zakładać, że jestem kompletnym odmieńcem i nie potrafię nikogo wciągnąć do swojego świata?”. Wydaje się więc, że kluczem do zrozumienia tego najbardziej europejskiego Amerykanina jest po prostu duży dystans do świata i absurdalne poczucie humoru. Reszta, jak również mawia Anderson, to tylko proste historie. ko n t r a s t m i e s i ęc z n i k

41


Tytuł Ucząc psa czytać Autor Jonathan Carroll Wydawnictwo Rebis Data wydania 2015

Recenzuje Elżbieta Pietluch

W

zależności od wybranego tytułu lektury, wyjściu ze świata wykreowanego przez Jonathana Carrolla raz towarzyszy uczucie narastającej ulgi jak po szaleńczej przejażdżce kolejką górską, a innym razem doświadczamy dojmującego smutku i niedosytu, bo oto w mgnieniu oka zdążyliśmy skorzystać z wszystkich atrakcji, jakie zaoferować nam może wesołe miasteczko – począwszy od jednostajnych obrotów w diabelskim młynie, a na odwiedzinach tunelu strachu zakończywszy. Niepocieszeni czytelnicy, spragnieni ponownego zanurzenia się w strumieniu surrealistycznych bodźców, zawsze mogą zajrzeć w głąb – z myślą o nich tworzonego przez mieszkającego w Wiedniu amerykańskiego pisarza – wirtualnego gościńca. Powstały na powszechnie znanym portalu społecznościowym profil fanowski autora Krainy Chichów obfituje zarówno w wysmakowane cytaty ze skarbca poezji światowej, jak i w tysiące przypadkowo znalezionych w Internecie fotografii, których wspólnym mianownikiem pozostaje specyficzna aura niezwykłości. Zaprezentowane zdjęcia ukazują na ogół postaci z różnych epok w maskach i kostiumach. Z kolei inne kadry przedstawiają niebanalne ujęcia artefaktów, dziecięce zabawy ze zwierzętami, ekspresję mimiczną i drobne gesty, innymi słowy – celebrowanie cielesności świata. Nie sposób nie odkryć lekturowych analogii do zwizualizowanych w tej formie składników wyobraźni twórczej Carrolla, który zdaje się niejako rekompensować miłośnikom swojej twórczości czas oczekiwania na kolejną powieść lub opowiadanie spod jego pióra. Nawiasem mówiąc, interaktywna swoboda komunikacyjna

Fot. materiały prasowe

Czarodziejska fura pisarza z czytelnikami za pośrednictwem obrazów z pogranicza jawy i snu już sama w sobie odznacza się wysokim stopniem niezwykłości, ponieważ dbałość o kontakty pisarza z otoczeniem i wizerunek medialny odbywa się najczęściej pod kuratelą wydawnictwa. Tomasz Szponder, prezes oficyny Rebis, wypowiadając się w „Magazynie Literackim” przed 16 laty na temat zagadkowej popularności Carrolla w Polsce, stwierdził, że po jego utwory sięgają głównie ludzie młodzi, którzy widzą w nim nauczyciela, przewodnika życiowego, guru lub idola. Obecnie nierzadko sentymentalnie usposobieni czytelnicy sięgają po wypróbowaną prozę swojego ulubionego autora z lat młodzieńczych, o którym swojego czasu niepochlebnie wyrażał się Krzysztof Varga na łamach „Polityki”, dopatrując się w jego twórczości wtórności poetyki, podobnych rekwizytów i nadawania postaciom tych samych rysów psychologicznych. W tak sformułowanych zarzutach jest wiele racji, niemniej jednak konstrukcja świata przedstawionego w prozie umownie zaklasyfikowanej do nurtu urban fantasy służy eksponowaniu tego, co dziwne, niewiarygodne i nieoczekiwane. Z tej przyczyny horyzont oczekiwań odbiorcy ulega stopniowemu przesunięciu, a następnie całkowitemu rozmyciu, ponieważ snucie domysłów wokół surrealistycznego projektu fabularnego przypomina grę, której przebiegiem steruje narrator auktorialny jako demiurgiczna persona nadrzędna. Dzięki elementowi imaginacyjnemu historie tego typu jeszcze się nie skanalizowały, w związku z czym łatwo osiągnąć efekt niespodzianki, gdyż nie obowiązują prawa oparte na logice przyczynowo-skutkowej, a symultaniczna egzystencja różnych wymiarów

sprawia, że czasoprzestrzeń ulega rozkawałkowaniu na światy: realny, zaświaty i wszechświat. W przypadku Ucząc psa czytać mamy do czynienia z ekstremalnie krótką formą narracyjną, a więc w odróżnieniu do kilkusetstronicowych powieści nie znajdziemy w tym opowiadaniu preludium utrzymanego w konwencji realistycznej, bowiem inwazja zjawisk magicznych następuje natychmiastowo, potęgując tym samym wrażenie szoku poznawczego. Jak to zwykle bywa u Carrolla, pojawiają się akcenty znamienne dla romansu, ponieważ głównym bohaterem jest fajtłapowaty mężczyzna, który skrycie podkochuje się w koleżance z pracy, prawdziwej seksbombie. Sytuacyjna zwyczajność zostanie odpędzona już na samym początku, kiedy Anthony Areal otrzymuje od anonimowego ofiarodawcy ekskluzywny zegarek, a następnie staje się posiadaczem szarostalowego Porsche Cayman z jasnoczerwoną tapicerką. Detaliczność opisu przybliża czytelnika do racjonalnie percypowanego świata i pozostawia go w stanie zawieszonej czujności pomiędzy racjonalnie wytłumaczalną rzeczywistością a przeczuwaną niesamowitością. Transfuzja sfery onirycznej do sfery rzeczywistej przebiega nadzwyczaj szybko. Wszystko dzieje się w obrębie jednej jaźni podzielonej jednak na nocną i dzienną. Ponadto w projektowaniu świata opowieści wyraziście zaznacza się wpływ koncepcji wędrówki dusz, aby dodatkowo podjąć w oryginalny sposób wątek życia po życiu, które bynajmniej nie jest snem. Konkludując, mimo że utwory prozatorskie Carrolla wyróżniają się swoistą powtarzalnością i rozpoznawalnością w obrębie wypracowanej poetyki, to magia jego wyobraźni autorskiej nadal urzeka oryginalnością w ujęciu wielu uniwersalnych zagadnień.


Tytuł Dziecko piasku Autor Tahan Ben Jelloun Wydawnictwo Karakter Rok wydania 2013

Recenzuje Joanna Figarska

C

zasami zdarza się, że najciekawsze sytuacje przydarzają nam się przypadkiem... I choć częściej wypuszczamy z rąk nadarzające się okazje, to niektóre z tych złapanych – przyjęte, poznane i wcielone w codzienność – pokazują nam kolejny, nieznany dotąd odcień historii, ludzkiego charakteru czy po prostu stają się przyczynkiem do reinterpretacji naszych sposobów myślenia. Ostatnio taką sytuację spowodowała u mnie powieść Tahara Bena Jellouna pod tytułem Dziecko piasku. Dostałam ją w prezencie, leżała w pięknym pudełku pomiędzy innymi niespodziankami przygotowanymi specjalnie dla mnie. Nie mogłam więc jej nie przeczytać, a znając dobry gust osoby, która mi ją ofiarowała, z jeszcze większym zaciekawieniem zabrałam się do lektury. Dziecko piasku jest historią pewniej arabskiej rodziny, w której wciąż czeka się na dziedzica. Małżeństwo posiada 7 córek, jednak cały czas wyczekuje chłopca. Obawiając się, że kolejne dziecko znów okaże się dziewczynką, ojciec (będący zarazem głową rodziny) podejmuje trudną decyzję o przypisaniu mu, niezależnie od płci, roli mężczyzny. Powieść Tahara Bena Jellouna to wielopoziomowa historia, w której najważniejszą rolę zdają się odgrywać Tradycja i Wiara, a centrum stanowi rodzina Ahmeda – najmłodszego jej członka. Jednak nie tylko jej losy stanowią oś książki. Równie ważni są słuchacze, którzy w trakcie przedstawiania fabuły dowiadują się od wędrownych opowiadaczy o życiu osoby, której nie tylko rola społeczna, ale przede wszystkim płeć została narzucona przez zrozpaczonego ojca, daremnie wyczekującego upragnionego dziedzica. Istotny

Pragnienie silniejsze niż przeznaczenie? jest też głos samego bohatera, który ujawnia się czytelnikowi poprzez prowadzony pamiętnik oraz przeplatającą się korespondencję z enigmatycznym nieznajomym, który zna jego sekret. Ahmed wychowywany był całe życie „na chłopaka”. Nikt, prócz jego rodziców i opiekunki, nie znał przeraźliwej tajemnicy jego przeznaczenia. Izolowany od sióstr, przygotowywany do przejęcia rodzinnego biznesu, bardzo długo nie rozumiał istoty swojego życia, borykał się ze swoim ciałem nie dlatego, że się na nie nie zgadzał i je odrzucał, ale dlatego, że nie wiedząc, kim naprawdę jest, nie mógł go do końca zaakceptować. Wszystko zmieniało się wraz z jego dorastaniem. Coraz większa świadomość i budzące się pragnienie poznania własnej cielesności zaczynały wypierać konsekwentnie narzucane przez lata zachowania i sposoby myślenia. W tej powolnej, ale nieuniknionej przemianie najbardziej intrygujący jest spokój głównego bohatera, czy też głównej bohaterki, która bez zbędnych emocji odkrywa swoją tożsamość, dziękując jednocześnie ojcu za los, jaki jej ofiarował. Nie jest bowiem nijaką i niezauważalną dziewczyną, jedną z wielu niekochanych i niemalże przezroczystych sióstr. Ma pozycję i po śmierci głowy rodziny przejmuje jej funkcję. Spokój może wynikać również z przyjętej filozofii Ahmeda. Jest człowiekiem wykształconym, bardzo dużo czyta, właściwie jego cały świat to książki i malutki pokój, ukryty w wielkim domu. Bardzo delikatne jest jego odkrywanie siebie – przede wszystkim w sensie fizycznym. Niezwiązywanie piersi, nieświadome (przynajmniej na początku) dotykanie swojego łona. Golenie nóg i równocześnie twarzy. Jednoczesne przyjmowanie tego, kim się jest, i nierezygnowanie z tego, kim się stało.

Historia Ahmeda to jednak tylko jedno z zazębiających się kół, które jest niejako konsekwencją podjętych wcześniej decyzji. Warto zwrócić uwagę również na rolę matki, posłusznej mężowi i niewchodzącej w jego decyzję. Jej milczenie, bierność to jedynie skutek Tradycji i wypływających z niej zależności między kobietą a mężczyzną, między mężem a żoną. Matka przeżywa też osobisty dramat – mimo że jest płodna, nie może wydać na świat syna. Jej kobiecość kwestionowana jest więc nie w kategoriach biologicznych, ale raczej klątwy, czy nieodwracalnego uroku, pewnej niemożności wynikającej z czystego przypadku – płeć nie jest przecież determinowana wolą rodziców. Nie może pomóc ani mężowi, ani swojemu dziecku, może jedynie milczeć. Nie milczy za to wędrowny mędrzec, który opowiada o Ahmedzie i jego losie. Nie milczą też słuchacze, którzy chętnie zadają pytania, są „żywą częścią społeczności”. Co więcej, gdy opowiadacz znika, sami próbują stworzyć kolejne wersje życia bohatera. Wprowadza to w fabułę pewną dezorientację, czytelnik zaczyna się nieco gubić między faktami a wymyślnymi historiami następnych i następnych mędrców. To tak, jakby dalsze życie Ahmeda, zmieniającego się w Zahrę, nie miało znaczenia, jakby najważniejszy był sam proces „budzenia się” – przede wszystkim dla niej samej. Książka Dziecko piasku jest opowieścią, która na długo zostaje w pamięci. Jest jak drzazga, wbijająca się w wyobraźnię czytelnika i zmuszająca go do rozważań na temat własnej seksualności i świadomości ciała, które jest żywe i, wbrew wszystkiemu, spójne. Jak kończy się historia głównego bohatera, który w końcu jest kobietą? Trzeba przemierzyć daleką drogę, by stworzyć w sobie własne zakończenie historii Ahmeda-Zahry. ko n t r a s t m i e s i ęc z n i k

43


Tytuł The Love Songs Wykonawca Susanne Sundfør Wytwórnia Morr Music Data premiery 8 maja 2015 Recenzuje Wojciech Szczerek

Nie da się żyć bez miłości

S

usanne Sundfør to 29-letnia norweska wokalistka pop. Debiutowała w 2006 roku, robiąc niemałą furorę na rodzimym rynku muzycznym – jej kolejne albumy zdobywały najwyższe noty od krytyków i sprzedawały się w sporych, jak na Skandynawię, nakładach. Muzyka Susanne to eksperymentalny pop, będący mieszanką elektroniki z wieloma stylami muzycznymi, zaczynając od jazzu, a na muzyce klasycznej kończąc. Przez lata pracy Susanne ukształtowała swoją osobowość jako artystka, tworząc kolejne udane albumy w charakterystycznym dla siebie, eklektycznym stylu. Rok 2015 przyniósł premierę jej 6 płyty zatytułowanej Ten Love Songs. Jest to album smutny, co zostaje zakomunikowane słuchaczowi w pierwszym utworze Darlings, w którym organowo brzmiący syntezator wprowadza pogrzebowy charakter. Wokalistka, początkowo solo, za pomocą swojego krystalicznie czystego głosu, a potem w harmoniach, ogłasza światu, że jej wiara w miłość umarła i żegna się symbolicznie ze swoimi kochankami z przeszłości. Ten funeralny, ale mocny charakter to jednak dopiero początek. Kolejne piosenki nabierają tempa. Najpierw następuje dekadencki Accelerate, który początkowo przypomina Depeche Mode, a potem rozwija się w rytmiczny song o nieubłaganie umykającym czasie, a w bridge’u zahacza nawet ironicznie o klasyki muzyki organowej. Utwór płynnie przechodzi w Fade Away, a przemijający czas zastąpiony zostaje odchodzącą w niepamięć miłością. W utworze uderza ponowne połączenie organów w tle z przejmującym, ale prostym głosem Susanne.

Fot. materiały prasowe

Spokojniej, choć nadal o miłości, tym razem skrzywdzonej, opowiada Silencer zaaranżowany na gitary, elektroniczną orkiestrę i soundtrackowe brzękadła wszelkiego rodzaju. Kolejnym nawiązaniem do klasyki rozpoczyna się Kamikaze, płynnie przechodzący w taneczny, synth-popowy refren, tym razem opowiadający o miłości niczym o akcie samobójstwa. Co ciekawe, tak jak w Accelerate, piosenka również zostaje nieco sarkastycznie spointowana – melodię, którą słyszeliśmy w dość nowoczesnym stylu pop, Susanne ponownie gra na klawesynie – czyżby nawiązanie do egzaltowanej barokowej dworskiej miłości? Chyba najbardziej monumentalnym utworem na płycie jest Memorial – podobny nieco do Darlings, ale znacznie pełniejszy pomnik postawiony dawnemu, także niemożliwemu do zapomnienia, uczuciu. Wstęp rozpoczęty niemal anielskimi chórami przechodzi w intymny wokal z towarzyszeniem organowego syntezatora, raz po raz przerywany refrenem, budującym napięcie zwiększoną dynamiką i zdwojonym tempem, co wskazywałoby na popowy up-beat, który jednak nie następuje. Organy zostają dopełnione smyczkami, które nakreślają ton drugiej, instrumentalnej części utworu, będącej filmowo brzmiącą, różnorodną stylistycznie suitą. Całości 10-minutowego dzieła dopełnia znów wokal. Ale to nie koniec okołofilmowych inspiracji Susanne – Delirious to, jak sama przyznała, próba nawiązania do tematu miłości i władzy w konwencji oraz stylu naśladującym piosenkę filmową, co daje dość ciekawy efekt. Wyprodukowany wspólnie z Röyksopp, w interesujący sposób inspirowany latami osiemdziesiątymi

jest utwór Slowly, w którym charakterystyczne odgrywanie we wstępie pojedynczej melodii przez syntezator, wsparte rytmicznym basem, to ukłon w stronę klasycznych utworów Kim Wilde, na przykład You Came. Jest to zresztą chyba jedyne pozytywne ujęcie tematu miłosnego, swoisty „nawrót choroby” po dłuższym okresie odcięcia się od niej, co obrazują kompozycje, które usłyszeliśmy na płycie do tej pory. Chwilowe sentymentalne zachłyśnięcie się towarzyszącą uczuciu intymnością ustępuje jednak gorzkiemu Trust Me i Susanne ponownie odrzuca miłość, jednocześnie wyśpiewując, pogrzebowym niemal tembrem głosu, że nic już nie będzie takie samo. Tytułowa miłość ostatecznie umiera, a to, co po niej, znów może nieco ironicznie i żartobliwie, zostaje podsumowane przez Insects – utwór, w porównaniu z resztą, zdawkowy. Nie wiadomo, czy insekty pożerają złożoną do grobu miłość, czy też jest to symboliczne oddanie się cielesności, która rzekomo prawdziwą miłość ma teraz zastąpić. Ten Love Songs to dokładnie zaplanowany, przemyślany do ostatniej nuty album koncepcyjny, który świetnie oddaje stan umysłu, jaki towarzyszy zawodowi miłosnemu. Susanne Sundfør po raz kolejny udowodniła, przy jego pomocy, że muzyka, którą tworzy jest nietuzinkowa. Oparte na mało różnorodnej instrumentacji utwory są ucieleśnieniem art-popu – muzyki, która nawiązuje do aktualnych bądź przeszłych trendów w pop, ale która jest czymś więcej. Album robi naprawdę ogromne wrażenie, a każde jego kolejne przesłuchanie pozwala odkryć coś nowego. Polecam zarówno tym po przejściach, jak i tym jeszcze przed nimi.


Tytuł Ask the Deep Wykonawca Sóley Wytwórnia Morr Music Data premiery 8 maja 2015 Recenzuje Aleksander Jastrzębski

Czy kiedykolwiek tańczyłeś z diabłem w bladym świetle księżyca?

O

d jakiegoś czasu z dalekich, północnych zakątków naszego świata coraz śmielej przebijają się do nas ciekawe dźwięki. Bardzo charakterystyczne, klimatyczne i przesycone większą lub mniejszą dawką melancholii, ukrytej w pięknych melodiach czy nierzadko ambientowych i elektronicznych brzmieniach. Jedną z takich artystek jest islandzka multiinstrumentalistka i wokalistka Sóley, z której twórczością zetknąłem się po raz pierwszy w audycji Do Północy Daleko. Ask the Deep to drugi studyjny album artystki. Tym razem zabiera nas ona w odwiedziny do tych zakamarków swojej duszy, w których można spotkać przeróżnej maści demony. Trzeba przyznać, że robi to bardzo przekonująco, bo pierwsze słowa, jakie usłyszy odbiorca w utworze otwierającym płytę, to: „Have I danced with the devil”. Drugi krążek jest bez wątpienia znacznie mroczniejszy od debiutu We Sink z 2011 roku, co w zestawieniu z niesamowicie delikatnym głosem Sóley tworzy bardzo ciekawe połączenie. Czasami odnosi się wręcz wrażenie, że ten głos rozświetla mrok, goszczący w sferze instrumentalnej. Bez wątpienia klimat jest jednym z najmocniejszych atutów tej płyty. Dla tych, którzy nie mieli jeszcze okazji zetknąć się z twórczością Islandki, śpieszę z wyjaśnieniem, że mroczność sfery instrumentalnej nie bierze się z ciężkiego brzmienia nisko strojonych gitar i podwójnej stopy, najlepiej marki Czarcie Kopyto. W sieci niektórzy określają muzykę Sóley mianem indie popu, ale osobiście nie jestem fanem tego terminu, bo

mimo wszystko jest on dość szeroki. Tymczasem dźwięki, będące efektem zdolności kompozytorskich multiinstrumentalistki, to bardzo udany mariaż standardowych instrumentów (takich jak gitara, fortepian i perkusja) z elektroniką w postaci syntezatorów i omnichordu. Znalazło się też miejsce dla potężnie brzmiących organów, których nie powstydziłby się nawet filmowy Davy Jones. Charakterystyczne jest też nakładanie na siebie wielu ścieżek wokalnych czy stosowanie zapętlonych wokaliz w tle. Dodatkowo głos artystki jest podlany bardzo przyjemnym i nieprzesadnym pogłosem, dodającym całości przestrzeni. Zastosowanie takiej mieszanki środków wykonawczych może rodzić obawy zastania na krążku choroby niektórych alternatywnych wydawnictw – przerostu formy nad treścią. Na Ask the Deep na szczęście jej nie uświadczymy. Kompozycje są przemyślane i bogate, choć na pierwszy rzut ucha mogą sprawiać wrażenie raczej prostych i podobnych do siebie nawzajem. Cóż, faktycznie da się dostrzec pewne podobieństwo, ale moim zdaniem łączy się ono bardziej ze spójnością nastroju uchwyconego na płycie. Z kolei ten można najlepiej opisać jak mrok wymieszany ze specyficzną baśniowością, tak charakterystyczną dla całej twórczości Sóley. Trudno to bardziej uściślić, zwłaszcza że sama artystka wstrzymuje się przed wyjaśnianiem, o czym dokładnie opowiadają poszczególne utwory, dając tym samym ogromne pole do interpretacji. Według mnie najlepiej podsumowuje to zdanie z utworu Ævintýr: „You must face your fairytale”.

Jeżeli zaś chodzi o pozorną prostotę kompozycji, to wynika ona z mnogości szczegółów, na jakie można natknąć się w poszczególnych utworach. Jeżeli będziemy słuchali tej płyty z laptopowego głośnika (co byłoby zbrodnią) podczas przeglądania memów, z pewnością bardzo wiele nam umknie. By w pełni cieszyć się dźwiękami zawartymi na krążku, trzeba im poświęcić całą uwagę – przyczynia się to do właściwego odbioru muzyki. Sam czasem słucham różnych płyt jako tła dla innych czynności. Kiedy wracam do nich później, już na spokojnie, to przeważnie bardziej mi się podobają i uświadamiam sobie, jak wielu rzeczy nie dostrzegałem. Polecam każdemu przeprowadzenie takiego eksperymentu. I tak, gdy wreszcie poświęcimy Ask the Deep całą uwagę, to być może dostrzeżemy, jak nieśpiesznie rozwija się forma, na przykład Ævintýr, czy jak pięknie pląsają gitary i klawisz w Halloween. Powinniśmy też zauważyć, jak cudownie współgrają ze sobą liczne partie wokalne umieszczone na różnych planach muzycznych jednego z moich ulubionych utworów Follow Me Down oraz ogólną złożoność, co najmniej równie udanego, Breath. Jakość kompozycji to moim zdaniem największa zaleta ostatniego krążka Islandki. Ask the Deep to 36 minut niezwykle klimatycznej i świetnie wykonanej muzyki, której jedyną wadą jest według mnie to, że nie trwa dłużej. Idealny punkt zaczepienia do rozpoczęcia przygody z islandzką sceną muzyczną. Pozycja obowiązkowa dla wielbicieli różnorodnego brzmienia z subtelną nutką melancholii. ko n t r a s t m i e s i ęc z n i k

45


Tytuł Samba Reżyseria Olivier Nakache, Eric Toledano Dystrybutor Gutek Film Data premiery światowej 7 września 2014

Recenzuje Sonia Milewska

Samba w Paryżu

S

amba (Omar Sy) z latynoamerykańskim tańcem ma niewiele wspólnego. A mógłby. Energią i optymizmem potrafi rozbudzić cierpiącą na załamanie nerwowe Alice (Charlotte Gainsbourg). W Sambie (2014) oglądamy 2-godzinny taniec dwójki głównych introwertycznych bohaterów, którym wtórują wyraziste postaci z drugiego planu. Choć nie towarzyszą mu karnawałowe fajerwerki, taniec jest bardzo przyjemny, dla oka i dla ucha. Olivier Nakache i Eric Toledano po sukcesie Nietykalnych (2011) po raz kolejny postanowili poprowadzić Sy, tym razem do pary dobrali mu wyrazistą Gainsbourg. Tytułowy bohater, Samba, walczy o przetrwanie. Jest nielegalnym imigrantem, który dostaje nakaz opuszczenia Francji. W obozie dla uchodźców poznaje wolontariuszkę Alice. Początkowo parę łączą tyko sprawy zawodowe, aż do momentu, w którym puszczają im nerwy. Scena kłótni obnaża ich wrażliwość i zbliża do siebie. Zamkniętych i skrytych głównych bohaterów prowadzą postaci drugoplanowe. Dzięki ekstrawertycznym Manu (Izïa Higelin) i Walidowi (Tahar Rahim) nawiązuje się akcja, w rezultacie której Sambę i Alice spotykają szalone przygody. Przez kłopoty, jakie zgotował tytułowemu bohaterowi jego przyjaciel, ułożony Samba bardziej zaczyna naruszać prawo. Alice, wykradając zdjęcia małego Samby z akt sądowych, pogłębia tylko swoją obsesję i depresję. Mimo przeciwności losu dwójka bohaterów spotyka się, aby odtańczyć niespokojne tango. Film Samba porusza bardzo aktualny temat imigracji. Nielegalni uchodźcy są we Francji

Fot. materiały prasowe

problemem, który rząd próbuje zażegnać już od wielu lat. Ponad pięć milionów przybyszów z innych krajów i kontynentów bezprawnie mieszka we Francji, z czego tylko część jest zatrudniona. Według opinii obecnego rządu francuskiego zatrzymanie napływu imigracji jest jednym z głównych zadań w walce o poprawę gospodarki państwa. Mimo niechęci Francuzów do niepracujących obcokrajowców liczba imigrantów jednak wciąż wzrasta, a Francja znajduje się na pierwszym miejscu krajów europejskich pod względem liczby wniosków o azyl polityczny. W ostatnich latach problem imigrantów stał się coraz bardziej medialny, poprzez protesty, brutalne zamachy czy ataki terrorystyczne. Kino nie pozostało w tyle z tematem. Powstaje coraz więcej dzieł w ramach podgatunku cinéma banlieue ukazujących trudną sytuację imigrantów spowodowaną zarówno względami ekonomicznymi, jak i społeczno-kulturowymi. Przykładem „kina przedmieść” (tłumaczenie zaproponowane przez Macieja Niedźwieckiego w tekście Kino przedmieść. Imigranci w kinie francuskim) jest Nienawiść (1995) Mathieu Kassovitza – portret przemocy, u której podstaw leżą problemy imigrantów. Film Prorok (2009) w reżyserii Jacques’a Audiarda także ukazuje poszukiwanie tożsamości i zatrważającą transformację głównego bohatera, w tej roli grający Walida – Rahim, spowodowaną brakiem dialogu między władzami a społeczeństwem uchodźców. Inne, jaśniejsze światło na problem imigrantów rzucają wspomniani Nietykalni Nakache i Toledano. W głównej roli Sy jako Driss dzięki przyjaźni z Philippem (François Cluzet) pozna-

je inne życie. Rezygnuje z przemocy i wybiera ścieżkę rozwoju. Imigranci zawsze mają wybór, od nich zależy, jaką przebędą drogę, jakie decyzje podejmą. W Sambie duet Nakache–Toledano po raz kolejny mógł wypowiedzieć w temacie „kina przedmieść”. W drodze do szczęścia Samby towarzyszy nieszczęśliwa Alice. Kobieta jest wolontariuszką w obozie dla uchodźców, choć sama uciekła ze swojego naturalnego środowiska pracy – korporacji. Dwójkę bohaterów łączy ucieczka i poszukiwanie tożsamości. Relacja między nimi jest trudna, choć jednoznaczna – podkreślana przez reżyserów sporą ilością ujęć przedstawiających uśmiechniętą Gainsbourg. Historia tego mezaliansu została pokazana w naturalistyczny i wiarygodny sposób. Kreacje aktorów są przekonujące i oddają indywidualne charaktery obu postaci. Postawny i zamknięty w sobie Samba charakteryzuje się niepewnymi ruchami. Alice, stuprocentowa biegająca w obcasach paryżanka, cierpi na bezsenność. Zmęczenie i przepracowanie wydatnie widać na twarzy. Bohaterce zdarza się zamyślić i odpłynąć, by za chwilę roześmiać się z własnej nieporadności. Nerwowe ruchy Gainsbourg wyraźnie sugerują problemy psychiczne związane między innymi z syndromem wypalenia zawodowego. Również aktorzy wcielający się w postaci z drugiego planu zasługują na uwagę. Autentycznością i energią idealnie dopełniają historię zakazanej miłości dwójki zagubionych ludzi. Dwa istotne problemy współczesnego świata – imigracja i depresja – zostają tutaj omówione za pomocą przyjemnej i bezpretensjonalnej historii.


ko n t r a s t m i e s i ęc z n i k


W

ULTIMATE HUMAN

PRZECIW NIEPRAWOŚCI

WOLSKI

PLUSKOTA

2008 roku na ekrany wchodziły dwa filmy, od których zaczęło się kinowe uniwersum Marvela – Iron Man i The Incredible Hulk. Równocześnie sprzedaż tytułów komiksów z serii Ultimate, kierowanej do starszego odbiorcy, spadała. Firma poszła więc po sprawdzony – jak dotąd – sposób na promocję: wszędzie, gdzie się da, wrzucać postacie z filmów. Tak powstała historia o trudnych relacjach Iron Mana i Hulka. Bruce Banner (Hulk) przychodzi do Tony’ego Starka (Iron Mana) z prośbą o pomoc: chce pozbyć się swojego drugiego ja. Tony początkowo się zgadza, jednak bardzo szybko w całą sprawę wplątuje się ktoś trzeci. To były agent brytyjskiego wywiadu, Peter Wisdom. I chce tylko jednego – krwi Starka i Bannera. Zabrzmiało dramatycznie, ale on naprawdę chce ich krwi. Wisdom jest bowiem gorącym zwolennikiem utrzymania niezależności Wielkiej Brytanii, stąd też desperacki krok, który miał ukazać słuszność jego koncepcji obronności kraju: pozwolił podać sobie serum superżołnierza opracowane dzięki analizie krwi Bannera oraz raportom medycznym Starka. Efekt doprowadził do rozrostu układu nerwowego w jego głowie. Scenarzysta komiksu, Warren Ellis, bardzo skrupulatnie i świadomie wykreował postać z nadnaturalnie rozrośniętym mózgiem, która musi jednak utrzymywać swoją głowę na specjalnym stelażu, inaczej złamałaby sobie kręgosłup (co jest fantastycznym pomysłem!). Twórca podpatrzył też i znakomicie wykorzystał dwie sprzeczne tendencje obecne w brytyjskiej świadomości: integrację europejską i skłonność do izolacjonizmu. Na to nałożona jest typowa dla Ellisa narracja o posthumanizmie i jego reperkusjach. Rozważania na ten temat snują zarówno Banner i Stark, jak i Wisdom. Wszystko to sprowadza się nieraz do dość ponurych, ale wiarygodnych dywagacji rodem z science fiction, a im dłużej o nich myślimy, tym bardziej wydają się realne. I to pozostawia w czytelniku poczucie swoistego niepokoju. Komiks w swojej istocie wraca do ideologiczno-stylistycznych korzeni serii Ultimate, przywołując (znów) dyskusję o posthumanizmie, urealniając postacie i zwiększając wiarygodność opisywanych wydarzeń. Wprawdzie widoczny tu biologizm nie dla wszystkich może być strawny, ja jednak takie komiksy lubię. Pokazują one, jakie możliwości drzemią w historiach o superbohaterach i że nie trzeba wiele, by je wydobyć. I to właśnie w swój ponury i ciężki sposób robi Ultimate Human.

Ilustr. Ewa Rogalska (2)

T

yp, który wsiadł po mnie, od początku wyglądał podejrzanie. Niby dowcipkował z panem kierowcą, niby droczył się kordialnie, że dokumentów nie pokaże (bilet zniżkowy chciał), ale coś było nie tak. Zbliżał się czas odjazdu, kierowca uległ, typ przeszedł środkiem pomiędzy siedzeniami, minął mnie, siadł. „Co za cham! Tak do kobiety mówić” – pomyślałem sobie. „Wstyd tylko robi!” – pomyślałem sobie. „Uspokój się, człowieku!” – pomyślałem sobie. Typ skończył ubliżać kobiecie przez telefon, zabrał się za ubliżanie audycji radiowej. Dostosowywał inwektywy do aktualnej muzyki, programu, prezentera. Pan kierowca nie wytrzymał. W kulturalnych, mocnych słowach zwrócił się do niemiłego typa, poprosił go o spokój. Typ zignorował prośby kierowcy, swawolił w najlepsze. „To jakiś przegrany człowiek. Jakiś lump” – pomyślałem sobie. „Powinien się leczyć!” – pomyślałem sobie. „Zdecydowanie należy coś z nim zrobić” – pomyślałem sobie. Dyskusja pomiędzy kierowcą a typem przybierała na sile. Pan kierowca starał się oczywiście pozostać miłym i kulturalnym, ale wyraźnie korciło go, żeby zatrzymać autobus, podejść i spróbować innych metod perswazji. Typ całkowicie lekceważył prośby, coraz mocniej grał na nerwach kierowcy. Autobus jechał ruchliwą drogą, robiło się niebezpiecznie. „Zaraz zginiemy” – pomyślałem sobie. „To wina tego chama, tego typa” – pomyślałem sobie. „Zaraz zrobię z nim porządek” – pomyślałem sobie. Bezsilny kierowca przestał zwracać na niego uwagę. Jechaliśmy, a typ zabrał się ponownie za ubliżanie radiu. Wszyscy słuchaliśmy jego brzydkich, wulgarnych, obleśnych słów. Wszystkim nam bardzo się to nie podobało. Ostatecznie dojechaliśmy na miejsce. Nie mogłem tak zostawić tej sprawy. – Pana zachowanie było karygodne! Powinien się pan wstydzić! Jest pan chamem i prostakiem! Proszę przeprosić tę biedną kobietę, proszę przeprosić nas – współpasażerów, proszę przeprosić pana kierowcę! – zwróciłem się do typa. Niestety typ już sobie poszedł. Stałem sam na peronie. Jeżeli kiedykolwiek jeszcze się spotkamy, przemówię mu do rozumu. Tworzymy świat, w którym żyjemy, więc musimy być odpowiedzialni za nasze otoczenie i działać przeciw nieprawości.


••• felietony

UWAGA NA ŻABY!

K

ZAWADA odczucia spowodowane wspomnieniem pierwszego romantycznego pocałunku z miłością jej życia? Oczywiście człowiek mógłby od razu podważyć to zdanie stwierdzeniem, że żaby się nie całują. Jednak nie jest to prawda, bo przecież każdy, patrząc na żabę, zastanawia się, czy nie jest to ta upragniona księżniczka lub wymarzony książę. Podobno są też osoby, które próbowały spowodować, żeby żaby zaczęły widzieć ludzkimi oczyma. Wydaje mi się, że człowiek w dużej mierze widzi dzięki słowom, a fotografia jest czytaniem i pisaniem równocześnie.

Fot. Agnieszka Sejud

iedy naukowcy przeprowadzają badania w celu dokonania kolejnego epokowego odkrycia, bardzo często koncentrują się na mikroskopijnym wycinku rzeczywistości. Podobnie jest z teoriami dotyczącymi widzenia, bo ograniczają się one tylko do oczu. Jednak gdyby żaba miała oczy takie same jak człowiek, czy widziałaby tak samo? Oczywiście jej świat byłby widoczny z żabiej perspektywy, ale dostrzegałaby zupełnie inne aspekty rzeczywistości niż człowiek. Czy na przykład kasztanowiec wzbudzałby w niej sentymentalne

ko n t r a s t m i e s i ęc z n i k

49


Fot. Marta Niedbalec


✴street

kontrastmiesięcznik

51



Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.