GOŁĘBNIK #4 CZERWIEC 2013

Page 1



06.

POEZJA: JOANNA ROŚ

18.

ESEJ: KACPER OWIŃSKI KOBIETY

12.

HALINA STAWARZ SZLACHTA SIĘ BAWI

16.

REPORTAŻ: BARTOSZ DYBAŁA ZAWSZE MARZYŁAM O NIEBIESKICH OCZACH

20.

JOANNA RATAJ ZAPISKI Z GRUZJI

36.

ŚWIĘTO POEZJI – 3. FESTIWAL MIŁOSZA

40.

DRUGIE ŻYCIE W GOŁĘBNIKU

44.

FOTO: ANNA OCHAŁA


Kolejny rok akademicki dobiega końca. Dla mnie tym bardziej wyjątkowy, bo niedługo kończę przygodę ze studiami. Trudno mi uwierzyć, że już minęło pięć lat. Cieszę się, że w ciągu tego ostatniego roku mogłam pracować w redakcji „Gołębnika” i tworzyć kolejne numery. Dziękuję tym, którzy czytali nasze czasopismo i cały czas nam kibicowali. Dziękuję wszystkim autorom, którzy nadsyłali swoje teksty i zdjęcia. Dziękuję dziewczynom z redakcji za owocną współpracę. Wiele zrobiliśmy, ale jeszcze więcej można zrobić. Udostępniamy Wam ostatni numer, który powstał pod moim kierownictwem. Ale to nie koniec. Już za kilka miesięcy kolejny rok akademicki, kolejne wyzwania i nowe numery „Gołębnika”. Pomysłów do zrealizowania jest wiele, ale o tym opowie Wam już ktoś inny…

Połowę sesji mamy za sobą, dlatego wszystkim studentom, którym zostały jeszcze wrześniowe egzaminy, życzę POWODZENIA!

Agnieszka Dybaś Szefowa redakcji czasopisma „Gołębnik”


Drogi Czytelniku Gołębnika! Domykamy powoli rok akademicki 2012/13. Przygryzamy z nerwów palce przed ostatnimi egzaminami lub wysyłamy nasze przeciążone mózgi na wakacje, zakładając, że przecież jest jeszcze wrzesień. Nie kontynuując jednak tych ponurych rozważań, chciałbym wybiec myślami w przyszłość. Co z przyszłym rokiem? Ja stawiam na Gołębnik. Trudno bowiem wyobrazić sobie najlepszą polonistykę w kraju bez własnego czasopisma studenckiego. Jednakże, los naszej wydziałowej gazety zależy w dużej mierze od Ciebie, bowiem garstka zapaleńców nie da rady zrobić wszystkiego sama. Zatem, jeżeli piszesz wiersze, felietony, eseje lub recenzje, pokaż się! Zadebiutuj na łamach Gołębnika! A może uważasz, że sprawdzasz się jako redaktor, korektor lub grafik? Zapraszam podwójnie! Wychodzę z założenia, że gazeta może być silna tylko ludźmi, którzy ją tworzą. Wspomóż nas! Chciałbym z tego miejsca gorąco podziękować Agnieszce za ogrom tytanicznej pracy, którą włożyła w kształtowanie Gołębnika, pełniąc funkcję jego redaktor naczelnej. Jednocześnie pragnę zapewnić, że dołożę wszelkich starań, by nie zawieźć zaufania, jakim mnie obdarzyła, przekazując pałeczkę. A Ciebie, Drogi Czytelniku, proszę o przychylność i zaangażowanie, jeśli nie twórcze, to (nadal) czytelnicze! Widzisz? Bez Ciebie Gołębnik nie ma racji bytu!

Ze wszelkimi serdecznościami, Kacper Owiński (kacper.owinski@gmail.com – zapraszam do kontaktu!)


JOANNA ROŚ – autorka książki poetyckiej "Zbieracze planet" (Miniatura, Kraków 2012). Studentka Katedry Porównawczych Studiów Cywilizacji Uniwersytetu Jagiellońskiego.


Woda jest jeszcze pełna zielonych wodorostów Przyjmuje jak mężczyzna o wiotkich ramionach Jestem tu kamieniem rzuconym w jezioro Cichy plusk dobiega przez nieszczelne niebo

Nie szukaj w wodzie śladów Jestem jedną z wielu o której przypomina tylko nieobecność Przychodzisz wdychać chłodny gnilny zapach wody popłynąć moim nurtem Ja jestem daleko

Moje ciało to kamień a dusza jest wodą Nigdy nie będziemy dla siebie jednością Woda obmyje kamień Ciało wstrzyma duszę Nie wiem czy jeszcze żyję Może to jest życie



KACPER OWIŃSKI KOBIETY. ESEIK NIESKŁADNY LUB Z PLANT RELACJA

Planty zakwitły. Soczysta zieleń buchnęła pod dachy Krakowa, inaugurując sezon krótkich spodenek, bzów i wiosennych romansów. Pewnego radosnego dnia, kiedy jeszcze nie dopuszczałem do świadomości, że sesja za pasem, siedziałem na ławeczce między Collegium Novum a stolikiem pana sprzedającego beenki i obserwowałem pary. Patrząc na mężczyzn, odniosłem wrażenie, że wszystko na ich temat już zostało powiedziane i odpowiednio zinterpretowane – może dlatego, że na Wydziale Polonistyki nie sposób nie zasłyszeć rozmaitych opinii o samcach (alfa, beta, omega) z ust zacnych studentek. Zupełnie inaczej jest z kobietami. W Gołębniku niewiele się o nich mówi. Dlaczego? Raz – mężczyzn mało; dwa – nie wszyscy panowie gustują w płci pięknej; trzy – w rozważaniach pomijam wypowiedzi pań o paniach. Zatem, siedząc sobie na ławeczce, wobec kobiet okazałem się tragicznie bezradny. Żadnego tła, żadnego klucza, tabula rasa, normalnie nic. Stan ten zafrapował mnie jednak

żadnego klucza, tabula rasa, normalnie nic. Stan ten zafrapował mnie jednak i zainspirował do badań (w cudzysłowie), u progu których czuję się – trzeba to odważnie powiedzieć – jak idiota. Tyle lat na świecie i żadnych syntez (względnie analiz) na temat kobiet? Wyobrażam sobie, że moje potencjalne czytelniczki właśnie zanoszą się niepohamowanym śmiechem, ale może obserwacje, które poczyniłem i wnioski, które wyciągnąłem, okażą się dla nich nie mniej odkrywcze i pouczające, jak dla mnie? Śmieję się czasem, że mam tendencję do uznawania za piękne kobiety obiektywnie brzydkie. Nie słyszałem bowiem nigdy, by ktoś zachwycał się na przykład urodą Meryl Streep, Judi Dench, Maggie Smith, Vanessy Redgrave czy Kristin ScottThomas. Mówi się raczej o wybitnym talencie aktorskim wyżej wymienionych, wylicza nominacje do Oscarów itp. Dla mnie zaś zawsze liczyło się coś innego, coś, co przykuwało do ekranu i nie pozwalało nawet skoncentrować się na fabule filmu. Nazwę to roboczo celebracją misterium kobiecości. Nie wiem, jak wielkie aktorki starszego pokolenia to robią, ale każdy ich gest, każde spojrzenie i każde słowo nasycone jest czymś jakby pierwotną energią, zdolną oczarować, omamić i usidlić wszystkich mężczyzn. Śmiem twierdzić, że uroda nie ma tu nic do rzeczy. Kto nie wierzy, niech obejrzy sobie Panią Dalloway, Angielskiego pacjenta lub Godziny. Zdaję


wierzy, niech obejrzy sobie Panią Dalloway, Angielskiego pacjenta lub Godziny. Zdaję sobie jednak sprawę, że przywołanie w charakterze ideału kobiety kilku starszych pań może być dalece nieprzekonywające, dlatego zastanawiam się, czy wśród aktorek młodego pokolenia znajdę kogoś, kto mógłby mi posłużyć za przykład. Nieśmiało wysunę Keirę Knightly i Rachel Weisz, ale zaraz mi powiecie, że one są obiektywnie pięknie. Tak, ale poza urodą mają w sobie ten niepokojący pierwiastek, którego istnienie ledwie zasugerowałem. Przy takich kobietach najpiękniejsze Jessiki Alby nie mają szans. Kinowa dygresja posłużyła mi jako usprawiedliwienie. Chciałem nią udowodnić, że nie oceniam kobiet przez pryzmat urody. Ba! Ja ich w ogóle nie chcę oceniać. Wystarczy mi dostrzeganie pewnych tendencji. Obserwując współczesne dwudziestolatki, wypisałem sobie na kartce kilka określeń: pewne siebie, przebojowe, zadbane, przytomne, silne. Po namyśle stwierdziłem, że sugerują one nie kobiety (te opatrzyłem epitetami: piękne, uwodzicielskie, kruche, wrażliwe, inspirujące, ciepłe), lecz bizneswoman w obcisłych garsonkach. I nie jest to bynajmniej zarzut. To raczej znak czasów. Unifikujemy się, wszyscy. Kobiety się maskulinizują, mężczyźni feminizują. Nie ma co szukać winnych, aczkolwiek muszę stanowczo powiedzieć, że te procesy wcale mi się nie podobają. Nie twierdzę, że marzę o wielkim powrocie systemu patriarchalnego, boleję nad upadkiem etosu rycerskiego czy postuluję obowiązkową służbę wojskową dla gejów, „żeby się wyrobili”. Chciałbym po prostu, żeby mężczyzna był mężczyzną, a kobieta kobietą – z całym dobrodziejstwem inwentarza. I nie wydaje mi się, by to pobożne życzenie nosiło znamiona rewolucji. Przypominam sobie właśnie dzieciństwo i kultowe disneyowskie filmy, które napędzały wyobraźnię w latach 90. Unaoczniam sobie kobiety, które kształtowały mnie jako człowieka. Mam

unaoczniam sobie kobiety, które kształtowały mnie jako człowieka. Mam przed sobą obrazy księżniczek, chłopek, gospodyń, córek, matek, babek, wiedźm i wróżek. I czuję się wśród tych wizualizacji bezpiecznie. Zauważam bowiem, że wszystko tu gra. Kobiety mają swoją drogę, ich mężczyźni swoją. Mniejsza o to, że cel tych dróg jest ten sam. Dziś kobiety kolonizują (wersja dla zwolenników) / taranują (wersja dla przeciwników) męską ścieżkę, mężczyźni kobiecą - stąd bierze się zapewne swoiste uczucie nieprzystawania, wyobcowania. A może jest tak, że mężczyźni nie są już nikomu potrzebni? A co, jeśli ja już mam schizofrenię i zamiast pisać do „Gołębnika”, powinienem rozpocząć regularną terapię? Obserwuję dumnie kroczące Plantami pary. Uśmiecham się do siebie i uderzam w samokrytykę. Przecież te pary się kochają (o ile miłość istnieje, ale tego nigdy nie rozstrzygniemy), w czym więc problem? Oni sobie pasują tacy, jacy są. Co za ulga, będzie komu rodzić dzieci w tym kraju! Naszych zakochanych zostawiam jednak na boku, chcąc zatroszczyć się o wszystkich zatroskanych. Zgodzicie się ze mną, że dzisiejsze kobiety są znacząco różne od swoich matek i babć? Czy Wam się to podoba, czy nie? Czy moje rozważania zakrawają o skrajną nienowoczesność, lub – o zgrozo! – nawet seksizm? Czekam na Wasze opinie i zachęcam do polemiki (kacper.owinski@gmail.com). Tymczasem muszę się zbierać z Plant, sesja czeka. Ale zanim co, to posprzątam mieszkanie. Albo jeszcze lepiej. Obejrzę film, który umożliwi mi celebrację misterium kobiecości! Może Annę Kareninę? Utwierdzę się dzięki temu w przekonaniu, że dzisiejszy świat nie zrujnował doszczętnie sacrum prawdziwej kobiety. I mam nadzieję, że nie zrujnuje za mojego życia. Wszystko w naszych rękach – tak pań, jak i panów.


KACPER OWIŃSKI – rocznik 1992, student polonistyki. Gdyby był lepszy z matematyki, pewnie zostałby kryptologiem. Ponieważ nie jest, zadowala się wygrywaniem każdej partii kalamburów podczas rodzinnych podwieczorków Na co dzień zajmuje się logicznym myśleniem, piciem kawy, obserwacją ludzi i złorzeczeniem na krakowską pogodę.



HALINA STAWARZ SZLACHTA SIĘ BAWI! CZYLI KILKA SŁÓW O (NIE)TOLERANCJI

Piękna, słoneczna pogoda, wakacyjne przedpołudnie. Wychodzę na balkon z kawką, siadam w fotelu, wystawiając twarz na jakże zgubne działanie promieni słonecznych i spostrzegam grupę dwunastolatków wybiegających z piłką na boisko. Sielanka. Już po chwili słychać zagrzewające do walki i sportowej rywalizacji okrzyki: „Podaj piłkę, murzynie! Strzelasz jak ciota! Ale z ciebie pedał! Nie będę grał z takimi Rumunami jak wy!” oraz wiele podobnych haseł (o zabarwieniu nierzadko bardziej wulgarnym). Określenia jak najbardziej wyrafinowane, szkoda tylko, że zaczerpnięte z „Wielkiego słownika polskich strachów i uprzedzeń”. Pełna paleta odmienności, z których akceptacją zupełnie sobie nie radzimy. A miało być tak pięknie… Parady równości, kampanie przeciw nietolerancji, plakaty, programy, reklamy, wywiady ze sławnym osobistościami niestety nie odniosły skutku i w ten oto sposób zostaliśmy uwikłani w całą sieć wzajemnych nieakceptacji przeradzających się niekiedy w agresję wobec inności. Jesteś katolikiem – ciemniak, ateistą – niedowiarek, słuchasz popu – bezguście, metalu – satanista, ubierasz się na różowo –plastik, preferujesz czarne stroje – metal, twój typ urody nie odpowiada standardom – Rumun, nie masz ręki – kaleka, mówisz niewyraźnie – debil, chłopiec o delikatnej urodzie – ciota, dobrze zbudowany mężczyzna – koksiarz, a już, nie daj Boże, przytulisz osobę tej samej płci! Zaszufladkują Cię wówczas do grupy LGBT (z ang.Lesbians, Gays, Bisexuals, Transgenders) – pedały!

Trudno powiedzieć, skąd się bierze ten całkowity brak tolerancji, nieprawdaż? Przecież jesteśmy narodem otwartym. Świadczy o tym choćby postępowy akt Konfederacji Warszawskiej z 1573 roku o tolerancji religijnej. Każdy miał prawo do własnych poglądów i nie rzutowało to na jego opinię w społeczeństwie. Było, minęło. Dziś człowiek, który w jakikolwiek sposób afiszuje się ze swoimi poglądami religijnymi, wpada w pułapkę. Odcinając się od religii rodziców, naraża się na ich gniew, wszelkie babcie (tak, wiem, że to trochę stereotypowe podejście, jednak trudno się oprzeć wrażeniu, że wszystkie kobiety, których wiek przekroczył magiczną liczbę 60, zachowują się w ten sam sposób) wytykają palcami, wyzywają od ateistów, „szatanistów” (wymowa zasłyszana) oraz „jehowców” vel „kociarzy”. Nielepiej jest też w drugą stronę: młodym ludziom łatwiej zdecydować się na mieszkanie z osobami o odmiennej orientacji seksualnej niż z kimś, kto przyznaje się do religijnej praktyki, uczęszcza do kościoła czy żyje według zasad swojej religii – szybka klasyfikacja takowej jednostki: dziwak, moher (kiedyś na pewno!) , świrus. Jak wiadomo, przykład idzie z góry, więc pozwolę sobie przytoczyć świeżutką (bo związaną z niedawnymi Igrzyskami Paraolimpijskimi) wypowiedź jednego z polityków: „Można się tylko cieszyć, że inwalidzi też organizują zawody. Ze sportem nie ma to jednak wiele wspólnego – równie dobrze można by organizować zawody w szachy dla debili lub turnieje brydżowe dla ludzi z zespołem

Downa. Cywilizacja europejska, która panowała nad światem,


turnieje brydżowe dla ludzi z zespołem Downa. Cywilizacja europejska, która panowała nad światem, stawiała na najmądrzejszych, najsilniejszych, najinteligentniejszych, najszybszych, a obecna anty-cywilizacja za najważniejsze uważa forowanie biednych, głupich, niezaradnych – i również inwalidów”. I w ten oto sposób dowiadujemy się, że osoba jeżdżąca na wózku jest od nas gorsza. Skoro sam pan polityk o tym mówi, to może ja nie powinienem/powinnam myśleć inaczej? Niestety, Polacy są bardzo mało świadomi problemów ludzi niepełnosprawnych. Nie mamy pojęcia o tym, ile wysiłku kosztuje wstanie z łóżka, gdy nie ma się nogi, jak ciężko jest zapiąć guzik, kiedy nie posiada się ręki i jaką barierą jest wyższy próg dla osoby poruszającej się na wózku inwalidzkim. Dlatego właśnie zupełnie nie podoba mi się sytuacja, kiedy nie można obejrzeć w telewizji relacji ze zmagań paraolimpijczyków. Przecież prezentowany przez nich hart ducha, wytrwałość, niezłomność i ogromna siła charakteru to wartości, które powinniśmy promować i wyznawać. Wiele można by mówić o problemach związanych z tolerancją. Ja pozwolę sobie jeszcze na drobną uwagę na temat młodzieży gimnazjalno– licealnej. Najłatwiej zauważyć jej podejście do inności, obserwując pojawiające się na portalach społecznościowych obrazki, które prezentują daną grupę znajomych - tych lepszych, bogatszych, ładniejszych czy zdolniejszych - jako potomków polskiej

które prezentują daną grupę znajomych tych lepszych, bogatszych, ładniejszych czy zdolniejszych – jako potomków polskiej szlachty. Ich charakterystyczną (ale tylko i wyłącznie internetową) cechą nie są jednak cenione przymioty czy bohaterskie czyny, lecz po prostu odcinanie się od „gorszych”. By nie być gołosłowną, przytoczę kilka takich tekstów: „Szlachta się bawi, plebs się uczy”, „Szlachta pije, plebs pracuje” itp. Bardzo konstruktywna i niezwykle rozwijająca forma lansowania się przez młodzież. Żyjąc w kraju, gdzie wszyscy są równi i każdy ma prawo do swojego zdania, trudno zaakceptować odmienności. Najlepiej, żeby wszyscy byli identyczni i idealni. Chociaż wtedy znaleźlibyśmy sobie jakiś inny powód do podziałów i pielęgnowalibyśmy nietolerancję.




BARTOSZ DYBAŁA ZAWSZE MARZYŁAM O NIEBIESKICH OCZACH

Wojtek już nie zabiera Ewy na spacery. Są dni, że nogi zupełnie odmawiają jej posłuszeństwa. Terapeuci już pięć lat temu mówili, żeby myślał nad domem pomocy społecznej dla żony. Wojtek nie dopuszcza do siebie takiej myśli. Najbardziej rzucają się w oczy niekontrolowane ruchy. Ewa zrywa się z sofy, to znów na nią opada. Układa ręce, jakby przed czymś się broniła. Znowu wstaje. Odsuwa rękaw polaru, żeby sprawdzić godzinę na zegarku. I tak stoi, co chwilę unosząc i opuszczając głowę. Ewa ma czterdzieści lat. Jest bardzo chuda, ma smukłą twarz i czarne, sięgające tuż za uszy włosy. Pod prawym okiem widnieje zadrapanie (przewróciła się). Cierpi na Huntingtona. TO TYLKO JEJ FANABERIE Dopiero trzy lata temu lekarze postawili ostateczną diagnozę. Wcześniej uważali, że Ewa ma typowe symptomy schizofrenii. Powtarzali, że objawy to tylko jej fanaberie. Wojtek, mąż Ewy: - Ale ona słabła w oczach. Drobne czynności zajmowały żonie znacznie więcej czasu niż dotychczas. Coraz bardziej sztywniały jej mięśnie. Nie dawało mi to spokoju. Chodzili od jednego neurologa do drugiego. Musiało minąć siedem lat, żeby specjaliści w końcu stwierdzili, że to Huntington. Dlaczego diagnozy trwały tak długo? Wojtek: - Nie wiedzieliśmy, że ktoś w rodzinie miał tę chorobę.

Wojtek: - Nie wiedzieliśmy, w rodzinie miał tę chorobę.

że

ktoś

Po rozwodzie rodziców Ewa razem z resztą rodzeństwa (dwie siostry i dwóch braci) dorastała pod czujnym okiem matki. Ojciec zupełnie przestał się nimi interesować. Wyjechał w rodzinne strony, niedługo po tym zmarł. Okazało się, że po rozstaniu z najbliższymi zachorował na stwardnienie rozsiane. Przynajmniej tak twierdzili lekarze. Wojtek: - Dopiero później dowiedzieliśmy się od jego matki, że u jej drugiego syna stwierdzono pląsawicę Huntingtona. Wtedy zaczęliśmy się zastanawiać, czy ojciec Ewy faktycznie chorował na stwardnienie. Wojtek przekopał się przez masę książek dotyczących pląsawicy. W końcu Ewa zrobiła badania genetyczne. Na nieszczęście obawy małżonków okazały się słuszne – to jednak Huntington. MUSIELIBYŚMY PRZYMIERAĆ GŁODEM Na początku zawsze pada pytanie: dlaczego nas to spotkało? Wojtek: - Czułem złość na cały świat, buntowałem się. I tak przez dwa lata. Aż w końcu powróciłem do dawnych ideałów. Do bycia ze sobą na dobre i na złe. Zrozumiałem, że przecież nie mogę odwrócić tego, co się stało. Nie miałem wpływu na to, że żona zachorowała. Wszyscy podziwiają Wojtka za jego wytrzymałość. Nie żali się, nie narzeka, początkowa złość gdzieś zanikła. Wojtek: - A mnie motywuje samo życie. To


N

wytrzymałość. Nie żali się, nie narzeka, początkowa złość gdzieś zanikła.

ustalenia opłaty za opiekunkę. Procedura jest obrzydliwa, uważa Wojtek.

Wojtek: - A mnie motywuje samo życie. To się chyba ma we krwi. Poza tym, przecież nadal się kochamy. Nawet przez myśl mi nie przechodzi, żeby opuścić Ewę.

Wojtek: - Gdyby państwo dało mi 1500 złotych zasiłku, sam zająłbym się żoną. A oni mi proponują 500 złotych.

Wojtek żałuje, że nie może poświęcić żonie więcej czasu. Wciąż przecież musi pracować. Z zawodu jest technikiem – elektrykiem. Wraca do domu przed piętnastą, do tego czasu Ewą zajmuje się opiekunka przydzielona przez MOPS. Wojtek: - Nie ma niczego za darmo. Kiedy pierwszy raz poszedłem ubiegać się o opiekę dla żony, przeraziłem się. Wyliczyli, że za opiekunkę będę płacił 960 zł miesięcznie. Przecież tego nie szło by nawet opłacić z renty, którą dostaje Ewa. Dopiero po interwencji osoby z zewnątrz Miejski Ośrodek Pomocy Społecznej obniżył kwotę do 200 złotych. Wojtek: - Żeby nie płacić za opiekę, dochód na osobę musi wynosić maksymalnie 300 złotych. Przecież to stawka poniżej jakiejkolwiek płacy minimalnej. Musielibyśmy przymierać głodem, żeby dostać opiekunkę za darmo. PROCEDURA JEST OBRZYDLIWA Najgorsze są dwa dni w roku, kiedy przychodzi kontrola z MOPS-u. Wojtek: - Czuję się jak na komisariacie. Ta kobieta pyta o wszystko. Interesuje ją nawet, z którego roku mamy samochód i jaka jest jego wartość. Z minuty na minutę na stole rośnie sterta wypełnionych dokumentów, potrzebnych do ustalenia opłaty za opiekunkę. Procedura jest obrzydliwa, uważa Wojtek. Wojtek: - Gdyby państwo dało mi 1500

W Polsce system pomocy osobom chorym na Huntingtona i bliskim z ich rodzin mocno kuleje. Wojtek napisał e-maila z prośbą o porady do Polskiego Stowarzyszenia Choroby Huntingtona. Stowarzyszenie chwali się na stronie, że w całym kraju ma pod opieką 210 rodzin, w których ktoś choruje na Huntingtona. Proszą również o wpłaty pieniężne. Wojtek nie dostał odpowiedzi. NIE MA CUDOWNEGO LEKARSTWA Pląsawica Huntingtona jest chorobą dziedziczną i nieuleczalną. Można jedynie łagodzić jej objawy. Od 2013 roku na listę leków refundowanych trafił lek Tetmodis. Do tej pory w Polsce był dostępny jedynie w imporcie docelowym. Wojtek: - Lekarz powiedział, żeby nie robić sobie zbyt wielkich nadziei. To nie jest jakieś cudowne lekarstwo, które uzdrowi żonę. Może jedynie poprawić jej motorykę. Nie ma również skutecznej rehabilitacji. A na tą, dla chorych na stwardnienie rozsiane żona się nie kwalifikuje. Wojtek nie może nasłuchać się pochwał na temat żony, którymi zarzucają go terapeutki. Ewa dzielnie znosi chorobę. Nie narzeka na swój los, chociaż nie zawsze jest spokojna i opanowana. Wojtek: - To perfekcjonistka. Jeśli zrobi coś źle, jest na siebie wściekła. Za zdrowych lat pracowała w Zakładzie Ubezpieczeń Społecznych. Uwielbiała czytać, a teraz nie da zmusić się jej nawet do przeczytania gazety. Wojtek poznał ją na


Wojtek: - To perfekcjonistka. Jeśli zrobi coś źle, jest na siebie wściekła. Za zdrowych lat pracowała w Zakładzie Ubezpieczeń Społecznych. Uwielbiała czytać, a teraz nie da zmusić się jej nawet do przeczytania gazety. Wojtek poznał ją na imieninach jej koleżanki. Na imprezę zaciągnął go znajomy. Ewa: - Wojtkowi podobały się brunetki. Mówi bardzo niewyraźnie. Wspomnienie tamtego spotkania bardzo ją rozwesela. Wojtek: - Tak? Nie pamiętam. Na jego twarzy pojawia się uśmiech. Ewa: - A ja zawsze marzyłam o niebieskich oczach. Takich, jakie ma Wojtek. Nic dziwnego, że zakochała się w nim od pierwszego wejrzenia. W tym roku wypada osiemnasta rocznica ich ślubu. Wyglądają na szczęśliwych. Wojtek: - Szczęście to pojęcie względne. Trudno nazwać swoje życie szczęśliwym, kiedy człowiek zdaje sobie sprawę, jaka perspektywa czeka bliską mu osobę. Powiem tak – na pewno nie jestem nieszczęśliwy. Od momentu rozpoznania choroby Huntingtona średni czas przeżycia to 15-20 lat.

* Imiona bohaterów zostały zmienione na ich prośbę.



JOANNA RATAJ ZAPISKI Z GRUZJI

Do odwiedzenia Gruzji i poznania jej tajemnic skusiła mnie (oprócz dopiero co uruchomionej linii transferowej do miasta innego niż Tbilisi), ciekawość kraju słynącego z doskonałych win, lirycznych toastów wygłaszanych podczas biesiad, pięknej dzikiej natury oraz przyjaźni polskogruzińskiej. Nie bez znaczenia był też zew podróżniczy, który odezwał się na dźwięk nazwy kraju z niepoznaną jeszcze kulturą i ziemią. A więc w drogę, ku przygodzie! Po trzygodzinnym locie wysiadamy na świeżo otwartym gruzińskim lotnisku, gdzie widać plastikowe rurki wystające z jeszcze czystych ścian. Przy stanowisku celnym, do którego podchodzę, siedzą dwie młode i zadbane dziewczyny. Uśmiechają się, mówią słodko po angielsku: „Welcome to Georgia!”, po czym podnoszą minikamerę i proszą, aby się spojrzeć w ich stronę. Niewyspana po nocno-porannym locie z niemrawą miną wykrzywiam usta w próbie uśmiechu. Po chwili otrząsam się z resztek snu i z ciekawością szerzej otwieram oczy: „Jesteśmy w Gruzji!”. WEHIKUŁ CZASU Gdy wylądowaliśmy w Kutaisi, wydawało się nam, że cofnęliśmy się w czasie. Wrażenie to potęgowało się z wraz każdą przeżytą przygodą, każdym nowo odkrytym miejscem na mapie kraju. Wygląd miast, miasteczek, mentalność ludzi, ich zachowania, ubiory, otoczenie i środowisko – to wszystko przypominało mi wspomnienia rodziców i dziadków z czasów komunizmu i wczesnego, powoli raczkującego kapitalizmu w Polsce. TRANJNFJENJE


kapitalizmu w Polsce. Po wyjściu od razu napadła nas chmara „taksówkarzy” z nazwami miast i miasteczek na ustach. Do mnie prawie nikt nie podszedł, za to wszyscy zbiegli się wokół mojego towarzysza. Pierwsza oznaka dominacji męskiej w kulturze. Nasz wybrany „pan taxi” o imieniu Temur krzyczy, gestykuluje, uśmiecha się pokazując złote trójki i uzgadnia cenę przewozu. Panujący tu monopol na transfer, zmowa taksówkarzy oraz brak autobusów do miast powoduje, że Temur wiezie nas do centrum oddalonego o dwadzieścia pięć kilometrów 1 za dwadzieścia pięć lari . W czasie drogi oczywiście rozmawia tylko z moim kompanem. Faktem jest, że mój rosyjski jest słaby, żeby nie powiedzieć żaden, ale… właściwie to nawet nie próbował się do mnie odezwać! Przejeżdżając przez gruzińskie drogi w oczy drastycznie rzucają się gruzowiska i śmieci na każdym kroku, przeplecione brudnym szkłem domów towarowych, sklepików i stacji benzynowych. Bieda przesłonięta jest świecącą taftą z falbanką lub koronką w postaci firan, zasłon przy oknie, czy przykryciach na łóżko. Nieliczne kolory odnajdziemy w wywieszonym na poręczach, balkonach czy sznurkach, suszącym się praniu, które swobodnie fruwa na wietrze. Przy każdym domku przyklejony jest balkonik lub drewniana weranda, najczęściej w przeróżne ażurowe wzory. Zachwycić może różnorodność wzornictwa bram wejściowych, z których każda jest jedyna i niepowtarzalna, niespotykana nigdzie indziej. DYSKRYMINACJA RESTAURACJA Polecana przez kucharza Piotra Rapińskiego, słynąca z pierożków gruzińskich khinkali, restauracja o nazwie Mirzaani w Kutaisi okazała się być kolejną ostoją szowinizmu. Gdy usiedliśmy przy

stoliku i podszedł kelner z jednym egzemplarzem menu, które w dodatku

Mirzaani w Kutaisi okazała się być kolejną ostoją szowinizmu. Gdy usiedliśmy przy stoliku i podszedł kelner z jednym egzemplarzem menu, które w dodatku podał mojemu towarzyszowi, nie mogłam ukryć zaskoczenia oraz irytacji. Posyłając groźne spojrzenie kelnerowi przyciągnęłam jadłospis na środek stołu. Co za tupeciarze – pomyślałam, najwyraźniej tutaj obca kobieta jest ignorowana i niewidoczna dla męskich oczu. Mój ubawiony partner, szybko wpasowując się w rolę gruzińskiego macho skwitował całą sytuację krótko: „Od teraz pamiętaj! Ja Tarzan, ty Jane!”. PIERWSZE SPOTKANIE Z MARSZRUTKĄ By poczuć piękno dzikiej, nieokiełznanej natury i zobaczyć najwyższe góry Kaukazu, z Kutaisi wyruszamy w długą drogę w północny region Swanetii. Naszym celem jest Mestia oraz Ushguli, dwa miasteczka ze znakomicie zachowanymi przykładami średniowiecznej architektury, których nie spotkamy nigdzie indziej na świecie. W rozsianych okolicznych miasteczkach charakterystyczne są domy-wieże, które służyły jako domy mieszkalne dla zwierząt oraz ludzi (na wyższych piętrach), a także jako obronne twierdze. Region Górnej Swanetii w 1996 roku poprzez kryterium kulturowe wpisany został na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego Ludzkości UNESCO. Zanim jednak tam dotrzemy czeka nas jeszcze kilka przygód… Standardowo busik zwany marszrutką odjeżdża z dworca autobusowego w Kutaisi (co za niespodzianka!) kiedy chce. To znaczy, kiedy zbiorą się ludzie i towary (tak, tak – pięćdziesięciokilowe wory mąki, cukru i orzechów też jechały z nami do Mestii). Nam kierowca mówi, że odjazd będzie o godzinie dziesiątej, miłej Australijce, że o dziewiątej. Podróż do Mestii według

przewodnika i zaciągniętych języków miała trwać od około czterech do pięciu godzin. Ostatecznie trwała znacznie



dziewiątej. Podróż do Mestii według przewodnika i zaciągniętych języków miała trwać od około czterech do pięciu godzin. Ostatecznie trwała znacznie dłużej. Najpierw pan kierowca czekał na pasażerów. Kiedy zjawiliśmy się przed dziesiątą na stacji autobusowej, okazało się, że podróżuje z nami jeszcze dwóch Brytyjczyków i dwie Gruzinki. Oraz wspomniane sto kilo mąki, cukru i orzechów. Zapakowaliśmy się, ruszyliśmy. Uff, nareszcie! Po chwili przystanek –kierowca załatwia swoje sprawy. Po niedługim czasie – postój na stacji benzynowej, czas na tankowanie. Gdy dojeżdżamy do Zugdidi, ostatniego miasta na trasie w góry, rezolutna Gruzinka zarządza przerwę na zwiedzanie Pałacu i Muzeum Dadianiego, dawnego księcia Megrelii. Po czterdziestu minutach wracamy – a tu nasze miejsca zajęte! Grupa sześciorga Polaków również pragnie dostać się tego dnia do Mestii. Załadowani, poupychani, jedziemy prawie leżąc na cukrze. Zatrzymujemy się, by pooglądać zaporę na rzece Enguri, która jest jedną z najwyższych na świecie konstrukcji tego typu (271,5 m). Po kolejnych piętnastu minutach – postój na lunch. Czekamy dość długo, bo kelnerko-kucharka myli zamówienia. Po zjedzeniu chaczapuri ruszamy dalej, ale nie dana nam szybka droga. Ponieważ jest ona tylko jedna, w dodatku stroma i górska, często zdarza się (tak jest i tym razem), że kruszące się i spadające skały udaremniają przejazd. Pracujące koparki wymuszają więc postój na dwie godziny. Do Mestii docieramy wieczorem, po uprzednich przystankach u znajomych kierowcy i rozładowaniu worków z produktami, przekraczając dziesiątą godzinę podróży. AMERICAN DREAM Spotkani przypadkowo, na drodze ku muzeum, znajdującym się w jednej ze ŚREDNIOWIE

średniowiecznych baszt, strażniczych Kevin i Katie po krótkiej pogawędce proponują nam następnego dnia wspólną podróż do Ushguli – miejsca słynącego z tego, że jest najwyżej położoną i zamieszkaną wioską w rejonie Swanetii. Położone na wysokości 2200 m n.p.m. u podnóża najwyższej góry w Gruzji – Sikhary (5201 m n.p.m.) Ushguli oddalone jest od Mestii jedyne czterdzieści kilometrów. Droga jest jednak górska, nieasfaltowana, często trzeba przejeżdżać przez rzekę czy strumienie, nierzadko wiedzie nad przepaścią. Jak się okazuje, ci złoci Amerykanie będą przejeżdżać tego samego dnia przez Zugdidi, gdzie potrzebujemy się dostać, aby jeszcze w piątek być w Batumi. Jest to możliwe tylko własnym samochodem, gdyż w tych rejonach komunikacja publiczna kursuje tylko rano. Nasz amerykański sen – dosłownie – się spełnia! GRUZIŃSKIE TOASTY I DOMOWA UCZTA Ponieważ nasza Amerykanka tak naprawdę jest Gruzinką, dogaduje się wszędzie bez trudu. Oprócz tego okazuje się, że ma w Ushguli rodzinę, którą informuje o swoim przyjeździe do ojczyzny. Dwa małżeństwa, z na oko pięćdziesięcioletnim stażem, witają nas domowymi specjałami – piekielnie mocnym koniakiem, pysznym serem sulguni oraz prawdziwym, gruzińskim chlebem. Jest szum wodospadu spadającego z wysokich przepięknych gór, zielona trawa naokoło i wielki drewniany stół, przy nogach którego wygrzewa się w słońcu rodzinka świnek. Wiejska sielanka. Często podnosimy kubeczki z poczęstunkiem w geście toastu, zawsze prawą ręką. Tradycyjnie przed łykiem każdego mocniejszego alkoholu niż piwo, Gruzini składają sobie i biesiadnikom bardzo poetyckie i pompatyczne życzenia: pomyślnego losu, braterstwa, radości, wytrwałości, zdrowia. Długiego dobrego życia w przyjaźni, miłości do żony i dzieci oraz pomyślności bożej. Po kilku toastach nasi gruzińscy gospodarze sami z siebie,



życia w przyjaźni, miłości do żony i dzieci oraz pomyślności bożej. Po kilku toastach nasi gruzińscy gospodarze sami z siebie, spontanicznie zaczynają… śpiewać! Pieśń jest oczywiście w języku gruzińskim, ale brzmi tak przejmująco, że zastygamy w miejscu, kontemplując piękno tej niezwykłej chwili. POLAK, GRUZIN – DWA BRATANKI Krążący mit na temat rzekomej przyjaźni Polaków z Gruzinami, ku mojemu zaskoczeniu, jest wciąż aktualny, o czym miałam okazję przekonać się kilkakrotnie. Tornike – poznany w Ushguli kuzyn dziadka synowej naszej Katie (sic!), dowiedziawszy się, że jesteśmy z „Polszy” uśmiecha się radośnie mówi o tym, że „Polak i Gruzin – bracia”, wspomina bliską znajomość Sakaszwilego z prezydentem Kaczyńskim, nagle jakby przypomina sobie o tragicznym wypadku samolotu w Smoleńsku, po czym jego twarz zmienia się momentalnie i smutnieje. Ukradkiem wyciąga z kieszeni szmacianą chustkę w kratę i ociera autentyczne łzy wzruszenia i boleści. Pan przechodzący obok poczty w miejscowości Mccheta, zatrzymuje się z ciekawością przy naszych bladych twarzach czekających na złapanie powrotnej marszrutki do stolicy. Chwilę przygląda się nam i celnie zagaduje: „Polsza?” Na nasze potwierdzające kiwanie głowami i wyszczerzone zęby, ukazuje brak swoich i całując rękę posyła nam buziaczka. Klepie chwilkę po ramionach i mówi: „Polak, Gruzin. My bracia”! Pan Aleko kocha Polskę, mówi że to brat Gruzji. Zagaduje, błyska srebrnym zębem. Chce być przyjacielski, zapisuje nam swój adres i zaprasza na nocleg do swojego hotelu w Batumi. ŚWIĘTE KROWY W zdezelowanym odpowiedniku naszego poloneza bez pasów dla pasażerów, z kierowcą o wyglądzie kaukaskiego bandyty

z kierowcą o wyglądzie kaukaskiego bandyty z gór i z też takowym spojrzeniem, mknęliśmy drogą na skróty (to znaczy bez oświetlenia, znaków drogowych, tablic informacyjnych i tym podobnych, chociaż regularnym drogom również często brakuje powyższych zbędnych udogodnień) prosto do nadmorskiego Batumi. Spoglądając na mijające nas samochody bez tylnej szyby, za to z zaklejonym szarą taśmą tyłem, czy też na te z pajączkami na jeszcze trzymających się szybach bądź też takie bez przedniego lub tylnego zderzaka, właściwie cieszyłam się, że w naszym pojeździe brakuje jedynie zagłówków oraz pasów. Wciąż jednak serca nam zamierały przy każdym zjeżdżaniu z prawego pasa, kiedy nasz kierowca, używając jedynie klaksonu, wyprzedzał wszystko co się dało i poruszało na drodze jadąc kilkadziesiąt metrów pod prąd. Apogeum przerażenia nastąpiło, kiedy nagle i znienacka wychyliliśmy się z niebywałą prędkością zza ciemnego zakrętu, a tuż przed nami wyrosła spacerująca sobie spokojnie ogromna krowa! Tylko szybki refleks kierującego uratował nas i niczego nieświadome krowisko przed niebezpieczną kolizją. Przemierzając kolejne kilometry nauczyliśmy się, że zasady poruszania się na drogach w Gruzji praktycznie nie istnieją, przechodnie dosłownie uciekają przez pasy na chodnik w obawie przed utratą życia pod kołami, a krowy, kozy, konie oraz świnie są stałymi uczestniczkami ruchu drogowego. SEKRETY HERBATY ZA WZGÓRZAMI OGRODU BOTANICZNEGO To sławne Batumi, o którego herbacianych polach nuciła kiedyś cała Polska, nie uprawia już herbaty na tak szeroką skalę jak niegdyś. Herbata gruzińska straciła swą renomę, choć wciąż obszary jej uprawy stanowią sporą atrakcję krajobrazu. Przypadkowo trafiliśmy jednak na kilka jej zielonych pól, wychodząc z ponad stuletniego Batumskiego Ogrodu Botanicznego tylnym, nieużywanym zwykle przez turystów wyjściem. To właśnie w tamtych okolicach, pojawiając się na



przez turystów wyjściem. To właśnie w tamtych okolicach, pojawiając się na asfaltowej drodze po kilkunastominutowej wędrówce przez pola, napotykamy pana Aleko. Tajemnica wyjaśnia się przypadkowo: gadatliwy pan Aleko opowiada nam, że zajmuje się poszukiwaniem ludzi do zbierania herbaty na polach położonych nad tureckim wybrzeżem Morza Czarnego. Okazuje się, że herbata, którą popijają w szklankach Gruzini obecnie sprowadzana jest przeważnie z Turcji, gdyż w gruzińskim regionie Adżarii jej hodowla nie była opłacalna. Nie ma jednak tego złego: „Zbierana gruzińskimi rękami jest jak gruzińska” – z dumą uważa pan Aleko. KAŻDY NARÓD MA SWOJE PIEROGI Gruzini mają khinkali [chinkali]. Są to pierogi w kształcie sakiewek-piramidek, które na szczycie są lekko pogrubione. Zwykle wypełnione są soczystym farszem mięsnym, słonym serem z ziemniakami lub grzybami z cebulą. W jedzeniu tej potrawy bardzo ważne jest nie zmarnowanie znajdującego się wewnątrz rosołkowatego sosu – dlatego potrawę powinno się jeść rękami trzymając za zgrubienie na szczycie. Najlepiej popijać je gruzińskim piwem, które ma bardzo głęboki, pełny smak. W Tbilisi spotkać możemy restauracje wyspecjalizowane w serwowaniu tylko khinkali. Już sama nazwa przykładowego tbiliskiego lokalu Dom khinkali zlokalizowanego przy głównej reprezentacyjnej alei Szoty Rustaveliego, sugeruje nam, co będziemy jeść, gdy zdecydujemy się na obiad w tym miejscu. TBILISKIE METRO Wybudowane jeszcze w czasach sowieckich, pozostało od tamtej pory zupełnie takie samo. Identyczna struktura systemu jak w Moskwie: panie pilnujące porządku przy wejściu, ubrane w służbowe garsonki, siedzą znudzone w budkach strażniczych. Do tego charakterystyczny zapach stęchlizny, ciągnące się w nieskończoność schody ruchome brnące w górę i w dółz prędkością światła, hałaśliwe i zabrudzone wagoniki podobne bardziej

w górę i w dółz prędkością światła, hałaśliwe i zabrudzone wagoniki podobne bardziej do pociągowych, niż do tych kojarzonych z nowoczesnością metra. Przemierzając jedną ze standardowych tras na Plac Wolności w środku wagonika mój wzrok odnalazł bardzo kreatywną reklamę – w rączkę służąca do trzymania się podczas stania w trakcie przejazdu, wkomponowany był obrazek kufla od piwa. NIE SZOWINIZM, A PRZYWILEJ! Po rozmowach z rodowymi Gruzinkami stało się jasne, że odebrane przeze mnie zachowania godzące w pozycję płci żeńskiej w społeczeństwie nie są powodowane panoszącym się szowinizmem, ale… tradycyjnym przejawem szacunku wobec kobiety przez mężczyznę! W restauracji nie podaje się kobiecie menu, ponieważ za posiłki płaci towarzyszący jej mąż, ojciec, brat, narzeczony lub chłopak. Według zwyczaju to on proponuje, natomiast to do niej należy przywilej wyboru. Zaraz zresztą się okazuje, że tak naprawdę to… GRUZJA JEST KOBIETĄ Będąc w stolicy Gruzji nie musimy zbyt wysoko zadzierać głowy, aby zobaczyć usytuowany na wzgórzu, górujący nad miastem jasnobiały posąg tajemniczej kobiety. Wybudowany w latach 60. aluminiowy pomnik o nazwie Kartlisdeda przedstawia patronkę kraju – gruzińską kobietę trzymającą w prawej dłoni miecz przeznaczony dla wrogów, natomiast w lewej kielich z winem, którego słodki smak poznają przyjaciele. Posąg Matki Gruzji jest jednocześnie metaforą charakteru Gruzinów – potrafią oni być otwarci, pomocni, przyjacielscy, ale też uparci, zacięci i bardzo dumni ze swojego patriotyzmu. Obok uwielbienia dla własnego kraju najważniejszą wartością jest religia – w gruzińskim kościele prawosławnym kobietą, której ukazuje się szacunek i pokorę jest kolejna mama - Matka Boska.


JOANNA RATAJ – studentka turkologii oraz kulturoznawstwa na UJ. Pasjonatka szeroko pojętej różnorodności kulturowej, języków obcych oraz podróży małych i dużych. Lubi zieloną herbatę, truskawki i książki.



UCZELNIANY SYSTEM DOSKONALENIA JAKOŚCI KSZTAŁCENIA

ZAPRASZA DO WYPEŁNIENIA ANKIET W SYSTEMIE USOS

ODPOWIEDZ NA 5 PYTAŃ POŚWIĘĆ MINUTĘ WPŁYŃ NA JAKOŚĆ NAUCZANIA

www.usosweb.uj.edu.pl www.facebook.com/Samorzad.Polonistyki


A TY ODWIEDZIŁEŚ NAS JUŻ NA FACEBOOKU?






ŚWIĘTO POEZJI 3. FESTIWL MIŁOSZA JUŻ ZA NAMI!

Przez cztery dni najważniejszym tematem była poezja. Dla niektórych nudna i niezrozumiała, dla innych wyjątkowa i piękna. Festiwal Miłosza udowodnił, że tych drugich jest więcej niż mogłoby się wydawać.

mógł podejść, poprosić o podpis oraz zamienić z nią kilka zdań. I chyba właśnie te krótkie chwile zupełnie osobistych spotkań są najbardziej wyjątkowe i ważne dla uczestników Festiwalu. Usłyszeć śmiech Miłosza

W dniach 16 - 19 maja Kraków na pewno nie był ziemią wyjałowioną. Rozkwitła w nim bowiem poezja. I to nie byle jaka. W Małopolskim Ogrodzie Sztuki, gdzie odbywało się większość rozmów spotkać można było poetów z całego świata. Dyskutowali na tematy ważne nie tylko dla literatury, ale także dla społeczeństwa w ogóle. Oczywiście nie zabrakło wspomnień o Czesławie Miłoszu, głównym patronie całej imprezy. To jego twórczość i osoba po raz kolejny inspirowały organizatorów. Bliskość twórcy Festiwal Miłosza stwarza jedyną w swoim rodzaju okazję do bliskiego kontaktu z poetami i pisarzami. Zarówno polskimi (pojawili się m.in. Adam Zagajewski, Ryszard Krynicki, Janusz Szuber) jak i zagranicznymi. Niejednokrotnie zaproszone osoby po raz pierwszy odwiedziły Polskę jak np. argentyński poeta Juan Gelman, czy Lew Rubinstein. Zdarzało się, iż byli to twórcy dla uczestnika imprezy nieznani. W takim przypadku stawał on przed szansą doświadczenia i poznania czegoś nowego. Najbardziej niezapomnianymi spotkaniami wydają się jednak te długo wyczekiwane. Jak choćby z Julią Hartwig, które odbyło się trzeciego dnia trwania imprezy. Skromność, serdeczność i ciepły uśmiech artystki urzekły przybyłych gości. Po oficjalnej części każdy mógł podejść, poprosić o podpis oraz

zamienić z właśnie te osobistych wyjątkowe i

nią kilka zdań. I chyba krótkie chwile zupełnie spotkań są najbardziej ważne dla uczestników

Podczas Festiwalu miały miejsce projekcje dwóch filmów: „Walc z Miłoszem” w reżyserii Joanny Helander i Bo Perssona oraz „Widok Krakowa” w reżyserii Magdaleny Piekorz. Pierwszy obraz jest zapisem rozmowy, jaką w 2001 roku przeprowadziła z noblistą Ewa Wójcik. Wpleciono w nią sceny ze spektakli Teatru Ósmego Dnia, który inspiruje się twórczością poety. Film pokazuje bardzo ludzką i zwyczajną twarz Miłosza, który śmieje się i żartuje, opowiada anegdoty, wspomina. Ale mówi także o trudnych chwilach i bolesnych przeżyciach. „Walc z Miłoszem” zdaje się zachęcać widzów do zobaczenia w nim przede wszystkim człowieka, a nie tylko wybitnego poety. Film pozwala na chwilę poczuć obecność nieżyjącego już twórcy. Jerzy Illg po niedzielnym seansie zaznaczył, iż kamera pozwala uchwycić i zachować tych, których już nie ma. Obraz Joanny Helander i Bo Perssona właśnie to robi. Tworzy namiastkę obecności Miłosza, którego śmiech i żartobliwe uwagi wywołały uśmiech na twarzach publiczności zgromadzonej w sali kinowej. „Widok Krakowa” stanowi część większego projektu, który zakłada stworzenie trzynastu filmów o najbardziej znanych literackich miastach Europy, widzianych oczami współczesnych poetów. Po Krakowie oprowadza widza Adam Zagajewski. Nie jest to jednak obraz o nim, jak wielu mogłoby się spodziewać. Głównym bohaterem tutaj jest bowiem samo miasto. Pokazane ono została jako miejsce, w którym nadal można spotkać duchy wielkich polskich poetów, w którym


to jednak obraz o nim, jak wielu mogłoby się spodziewać. Głównym bohaterem tutaj jest bowiem samo miasto. Pokazane ono została jako miejsce, w którym nadal można spotkać duchy wielkich polskich poetów, w którym czuć wciąż ich obecność. Postaci, które pojawiają się w „Widoku Krakowa” (m.in. Ewa Lipska, Michał Rusinek) opowiadają o literackim obliczu miasta. Reżyserka wraz ze swoimi gośćmi stara się zachęcić oglądających do przyjrzenia się mu jako obszarowi, który od dawna związany jest z literaturą, przede wszystkim dzięki ludziom, którzy zdecydowali się właśnie tutaj poświęcić artystycznej działalności. Wymienionych zostaje tylko niewielu z tego bogatego grona. Są to jednak nazwiska znaczące dla rozwoju polskiej kultury. Wystarczy wspomnieć noblistów: Czesława Miłosza i Wisławę Szymborską. Obok nich w filmie przywołani zostają także m.in. Stanisław Wyspiański, Tadeusz Kantor, Stanisław Lem, Sławomir Mrożek, czy Piotr Skrzynecki. Dostrzeżenie innego, jakże ważnego oblicza miasta ułatwić może w filmie zabieg, którym się posłużono. Osoby wypowiadają się stojąc na dachach budynków. Widz razem z nimi przybiera więc zupełnie inną perspektywę i patrzy na świat w sposób odmienny niż robi to na co dzień. Najważniejsza jest jednak poezja Podczas dwóch wieczorów poetyckich uczestnicy Festiwalu mogli posłuchać wierszy w wyjątkowej oprawie. Swoje utwory w Kolegiacie św. Anny i Synagodze Tempel zaprezentowali m.in. Philip Levine, Janusz Szuber oraz Juan Gelman. Słowa czytane w tych miejscach wybrzmiały jeszcze mocniej i wyraźniej. Pani Justyna Arabska, która brała udział w jednym ze spotkań podzieliła się swoimi wrażeniami: Ekspresja Wiery Burłak, spokój Adama


w tych miejscach wybrzmiały jeszcze mocniej i wyraźniej. Pani Justyna Arabska, która brała udział w jednym ze spotkań podzieliła się swoimi wrażeniami: Ekspresja Wiery Burłak, spokój Adama Zagajewskiego, delikatność poezji Michaela Krügera i klarowność Tomaža Šalamuna. Na jeden wieczór Kolegiata św. Anny stała się najbardziej refleksyjnym miejscem w centrum Krakowa. Czytane utwory spokojnie mogłyby być modlitwą niejednego z nas. II wieczór poetycki był dla mnie prawdziwą duchową ucztą. Ta wypowiedź jest chyba najlepszym komentarzem. Niecodzienna i podniosła atmosfera, która panuje w świątyniach umożliwiła głębsze wsłuchanie się w sens przytaczanych wierszy. Te spotkania były prawdziwym świętem poezji. Festiwal dobiegł końca. Teraz nadszedł czas na podsumowania. Kilkadziesiąt spotkań i rozmów z twórcami, setki podpisanych książek, nowe publikacje (często są one pierwszymi przekładami danego autora na język polski) - to tylko mała ich część. Najbardziej zapadną pewnie w pamięć indywidualne rozmowy z poetami, często długo wyczekiwane przez uczestników. Sale wypełnione po brzegi przez cały okres trwania Festiwalu Miłosza to dowód na to, iż są ludzie, którzy lubią i cenią poezję i odnajdują w niej coś istotnego dla siebie.


DRUGIE ŻYCIE KSIĄŻKI W GOŁĘBNIKU

Trzecia edycja akcji Drugie Życie Książki w Gołębniku – czyli na Wydziale Polonistyki UJ (przy ul. Gołębiej 14) odbyła się 15 maja 2013. Jako, że była to ostatnia w tym semestrze odsłona akcji, trudno się dziwić, że uczestnicy dopisali wyjątkowo tłumnie. Było w czym wybierać, w holu znalazło się kilka tysięcy książek – dodatkowe tomy

dostaliśmy od Biblioteki Wydziału Polonistyki UJ, która przed remontem porządkuje księgozbiór. Na następną wymianę zapraszamy 16 PAŹDZIERNIKA w nowym roku akademickim!

Czytajcie nas na bieżąco: http://www.facebook.com/events/2 92534490851526/?fref=ts





ANNA OCHAナ、







CHCESZ ZADEBIUTOWAĆ W MAGAZYNIE KULTURALNYM STUDENTÓW WYDZIAŁU POLONISTYKI UJ? PISZESZ? FOTOGRAFUJESZ? LUBISZ ROZMAWIAĆ Z LUDŹMI? TRWA NABÓR TEKSTÓW DO KOLEJNEGO NUMERU! NAPISZ: GOLEBNIK57@GMAIL.COM


szef: Agnieszka Dybaś redakcja: Agnieszka Wesołowska korekta: Marta Błaszkowska skład | grafika: Kamila Boruc promocja: Aleksandra Skórzak

siedziba: ul. Gołębia 14, sala 57 kontakt: golebnik57@gmail.com facebook: www.facebook.com/golebnik czytaj online: www.issuu.com/golebnik57



Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.