Tracę ciepło

Page 1



TRACĘ CIEPŁO



TRACĘ O E I Ł P C ŁUKASZ

ORBITOWSKI KRAKÓW 2018


Tracę ciepło Copyright © by Łukasz Orbitowski 2018 Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2018 wsqn.pl

Redakcja i korekta – Maciej Parowski, Joanna Mika Projekt typograficzny i skład – Joanna Pelc Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl Ilustracja na okładce – Mohamad Itani / Trevillion Images

WydawnictwoSQN wydawnictwosqn

Cytat Fryderyka Nietzschego na stronie 5 za: G. Herling-Grudziński, Dziennik pisany nocą 1980–1983, Warszawa 1996, s. 33.

SQNPublishing WydawnictwoSQN

All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone. Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Sprzedaż internetowa labotiga.pl E-booki Zrównoważona gospodarka leśna Antiqua quae nunc sunt, fuerunt olim nova

360

Wydanie III poprawione, Kraków 2018 ISBN: 978-83-65836-28-1


„Czego się boję, to nie strasznej figury za moim krzesłem, lecz jej głosu; i nawet nie słów, lecz straszliwie nieartykułowanego i nieludzkiego tonu tej figury. Gdybyż mówiła chociaż jak mówią ludzie!” Fryderyk Nietzsche adnotacja autobiograficzna z przełomu 1968/69



CZĘŚĆ PIERWSZA

ROK ZERO

1990 „Napisać książkę o dzieciństwie jest najłatwiej, bo każdy miał dzieciństwo”. Wojciech Smarzowski, Małżowina


WEJŚCIE (I)

Jezioro pod moim oknem. Ciemna tafla napierała na szybę. Cholernie duża, bo mieszkam na dziewiątym piętrze. Kilkadziesiąt metrów wody pode mną, może i więcej. Spałem z głową na stole i bolał mnie kark. Postawiłem kubek z kawą na parapecie i gapiłem się w wodę jeziora. Z tafli, ciągnącej się po horyzont, sterczały wierzchołki bloków. Pod wodą frunął ptak. Ot, życie – wróciły. Zawsze wiedziałem, że wrócą. Konrad sądził podobnie. Gdybym otworzył okno, jeziora zatrzymałyby się jak nożem ucięte. Ani kropla nie wlałaby się do pokoju. Chcąc się w nich zanurzyć, musiałbym skoczyć z parapetu. Idę o zakład, że część samobójców wcale nie chciała ze sobą skończyć, tylko popływać. Dobra, jeziora wróciły i co powinienem zrobić? Pewno coś się szykuje, a jeśli nie – tyle czasu minęło, może chcą sprawdzić, czy jeszcze pamiętam. Początek tego wszystkiego i co zdarzyło się potem. Czy pamiętam. Jak mógłbym zapomnieć?

10


ROZDZIAŁ PIERWSZY

DZIEŃ SZPANU

Jak mógłbym zapomnieć? Osunąłem się, uderzając goleniem o stopień. Plecak spadł na parter. Wysypały się szkolne drobiazgi – książki, zeszyty, długopisy, ołówki. Ołówki połamane, z długopisów wyciekał tusz. Rozpaczliwie zbierałem ten majdan. Banda wyłoniła się zza rogu, gdy chowałem kanapki, owinięte starannie białym papierem i folią – jakby matka tak naprawdę nie chciała, żebym się do nich dobrał. Tupot ucichł, znak, że stanęli na szczycie schodów. Nie podnosiłem głowy, jakby w ogóle ich nie było. Zbierałem rzeczy, gryzłem wargi i próbowałem myśleć o czymś przyjemnym. Ubrudziłem dłonie tuszem. Prawie uwierzyłem, że rzeczy myślą, kierując się prymitywną wolą dokuczenia najsłabszemu, bo nikomu długopisy nie rozlewały się tak często jak mnie. Z góry dobiegł śmiech. Podniosłem głowę. Najbardziej bałem się Greli, potężnego chłopaka z ciemnej jamy Kazimierza. Powtarzał dwie klasy, nie mieścił się w chałat, mankiety opinały mu przedramiona wysoko nad nadgarstkiem, a zszarzały kołnierz z trudem obejmował szyję. Grela miał najgrubsze kości, jakie widziałem, ramiona niczym moje uda i dłonie drwala, pokryte czarną siateczką pęknięć i strupów. Do jego ponurej sylwetki nie pasowały włosy, półdługie i niemal dziewczęce. Otaczały zaciętą twarz o przygaszonym spojrzeniu. Grela uczył się w ósmej b i czasem zaglądał do naszej klasy poszukać wrażeń. Za Grelą stał Jarek Stawowy. Miał martensy z czubami. Nosił niebieskie dżinsy i niesamowite ciemne okulary. Wisiały na guziku chałata i wyglądały jak gadżet z innej planety, zresztą słusznie, bo ojciec przysłał mu je z Niemiec. Stawowy golił głowę do skóry i był jedynym człowiekiem, 11


który być może dałby radę Greli. Niski i krępy, z wysuniętą szczęką, przypominał futurystyczną maszynę do burzenia murów. Wyrwał mi plecak. Konrad stanął z boku, ręce skrzyżował na piersi. Najwyższy w klasie. Szczupły i sprężysty, sprawiał wrażenie ukręconego z żył i mięśni. Pod rudą czupryną płonęły jasnoniebieskie oczy. Zbiegł po schodach, chałat rozchylił się, ukazując czarną koszulkę SLAYER. Konrad zbierał na nią prawie miesiąc i prał ręcznie, żeby się mniej niszczyła. Konrada bałem się prawie jak Greli. Nie był tak brutalny, ale widywałem go na każdej przerwie – Grela wpadał do nas okazyjnie, jeśli pofatygował się do szkoły. Konrad nigdy nie odpuszczał. Przed końcem siódmej klasy na zajęciach technicznych przyłożył mi prądnicę do łokcia. Ogień wszedł pod skórę, skoczyłem pod sufit. Po schodach zbiegał Kajtek, niski chłopak o twarzy złodziejaszka i długich rękach; dłonie dyndały mu przy kolanach. Gdyby Kajtek pisał scenariusze do komedii, pełno byłoby w nich nieszczęśników obrywających tortem i nóg połamanych na skórce banana. Miał bladą cerę i popielate usta, najłatwiej było go spotkać za szkołą, z klubowym albo kapitańskim w pysku. Palił jak stary marynarz, zaciskał zęby na filtrze i odginał wargi, ukazując pożółkłe zęby, rozrzucone po szczęce w fantazyjnych kępach. Wsadził nos do mojego plecaka. Bałem się, żeby nie zabrał książek. Raz tak zrobił. Była to powieść Andre Norton i Kajtek zadał sobie trud opatrzenia sentencją „to jest chujowe” prawie każdej strony. Paweł Gulak nigdy nie zrobił mi nic złego. Lubił patrzeć. Kiedy Grela i Stawowy zamknęli mnie w kantorku Hadały i pluli przez dziurkę od klucza, Gulak stał przy szatniach i obserwował zajście. Został, gdy tamci poszli. Widział, jak wychodzę, zapłakany i zaśliniony. Przy akcji z prądnicą krztusił się od śmiechu. Bał się włączyć do zabawy. Myślę, że nie chciał spoufalić się z Grela i innymi z Kazimierza. Pochodził z dobrego domu. Rodzice mówili, żebym się z nim kolegował. Ale kiedy tak opierał się o ścianę i wąskie usta błyszczały mu od śliny, wydał mi się najbardziej nieludzki z całej bandy. Spróbowałem wyrwać Greli plecak. Bezskutecznie. Konrad przytrzymał mnie przy ziemi. Razem z Jarkiem Stawowym pociągnęli za ręce w dół. Podkurczyłem nogi, żeby im utrudnić. Nie krzyczałem. 12


Zaciągnęli mnie na półpiętro. Po schodach spadał mój majdan. Trzaskały pudełka kaset, ołówki potoczyły się pod drzwi wyjściowe. Mógłbym jednym zaatakować Grelę: na przykład podrywam się i precyzyjnie umieszczam ołówek w mętnym oku. Słyszę trzask jak przy pękaniu jajka. Grela stoi oszołomiony. Wyciąga ołówek szybkim ruchem i patrzy na własne oko. Wybucha płaczem, uświadomiwszy sobie nieodwracalność straty. Nic takiego się nie stało. Nie próbowałbym zmierzyć się z Grelą. Poddałem się jego woli, gdy obrócił mnie na plecy i docisnął do podłogi. Wszyscy się śmiali. Głosy wokoło brzmiały jak obcy język, tylko jedno słowo znajome: chałwa, chałwa. Konrad zabrał Stawowemu mój plecak i wydobył kanapki. Rozdarł folię i papier. Ugryzł jedną, resztę podał dalej. Grela pochłonął pół kanapki jednym kłapnięciem. Kajtek też napchał sobie usta, kiwnął na Gulaka. Gulak odmówił. Usiadł na ostatnim stopniu, jakby zajście go nie obchodziło, ale nie mógł oderwać wzroku. Chłopcy żuli. Błogość rozjaśniła piegowatą twarz Konrada. Grela mechanicznie ruszał szczęką i nie zdejmował ze mnie buta. Stawowy kiwał głową przy każdym kęsie. Kajtek napakował do ust najwięcej. Przypominał chomika i w innej sytuacji wydałby mi się zabawny. Pierwszy też nachylił się i wypluł, co przeżuł. Wyszczerzył się, resztki chleba na zębach ozdobiła ślina. Zrobiło mi się niedobrze i wtedy Konrad wypluł swoją część. Wolno i metodycznie, każdy kawałek spadał dokładnie tam, gdzie chciał – na moje oczy, nos i usta. Otarłem twarz. Przeżuty chleb wygląda jak chałwa. Grela znudził się zabawą – wypluł wszystko od razu. Tylko część trafiła. Cofnął się o krok, językiem czyścił zęby. Nie spojrzał na mnie. Jarek Stawowy splunął na dwa razy. Dostałem w środek czoła gładkim i obłym kształtem podobnym do robaka. Gwałtownie ruszyłem głową i jedzenie zsunęło się na ziemię. Wtedy Grela mnie uwolnił. Otarł usta. Podniosłem się na łokciach. Chłopcy odwrócili się, przestałem być dla nich atrakcyjny. Nie zeszczałem się ani nie poryczałem. Rozczarowali się. Pewno zostawiliby mnie bez słowa, ale z szatni wychynął tercjan Hadała. Zobaczył, co się dzieje, i nie wyglądał na zadowolonego. 13


Kiedy byłem w pierwszej klasie, Hadała już wydawał się stary. W ósmej myślałem, że tak długo się nie żyje. Naprawdę Hadała miał koło pięćdziesiątki, ale picie dodało mu wieku. Z perspektywy podłogi wydawał się idealnie kwadratowy – miał kanciaste nogi, ramiona i twarz, którą zachwyciłaby się pani od geometrii. Nosił niebieski chałat, podobny do mojego, ale o wiele większy. Poruszał się z trudem, jakby buty miał z ołowiu. Nawet na mnie nie spojrzał. – Coście tutaj za gnój zrobili? – zapytał. – Kto to ma posprzątać? Hadała mówił szybko i niewyraźnie. Kilka słów zlało się w jedno. Nikt nie odpowiedział. Podniosłem się, strząsnąłem z siebie resztki kanapki. Musiałem wyglądać jak nieszczęście, bo Hadała nie robił mi wymówek. Kątem oka zauważyłem, że Paweł Gulak zniknął ze schodów. Tylko plecy mignęły. Hadała stanął w rozkroku, zmrużył oczy i patrzył wyniośle. – Coście, gnojki, narobili? Nikt mu nie odpowiedział. Hadała już otwierał usta, gdy obok wyrósł Grela. Był wyższy o głowę. Pchnął Hadałę w pierś. Stary zachybotał się, cofnął o krok. Grela strącił mu czapkę. – Nie rządź się, dziadek, bo ci tu kolana przestrzelą – powiedział powoli i odszedł, nie czekając na reakcję Hadały. Za nim podążyli inni. Konrad niedbale rzucił mi plecak pod nogi. Odwróciłem się do starego Hadały, przez moment widząc w nim towarzysza niedoli. Hadała podniósł czapkę, naciągnął na czoło. – Spieprzaj i pozbieraj swoje dziadostwo – powiedział. Tak zrobiłem. Poszedłem do łazienki, umyłem twarz i przetarłem chałat. Spieszyłem się, było po dzwonku. Dochodziłem do siebie. W końcu nic się nie stało. Nie zrobili krzywdy. Za trzy miesiące opuszczę szkołę i prędzej diabły pobudują w piekle lodowiska, niż tu wrócę. W drodze do klasy widziałem, jak Hadała mozolnie wyciera podłogę. ***

14


Po historii i polskim lekcje biologii lubiłem najbardziej. Nie dlatego, że przedmiot wydawał się interesujący. Świat drobnoustrojów jest nudny jak podwójny album Eltona Johna, można oszaleć od słuchania. Ale sala biologiczna wyróżniała się – ściany pokrywały tablice niemające nic wspólnego z tematyką lekcji. Najbardziej lubiłem pożółkłą kartę, na której przedstawiono łańcuch pokarmowy na przykładzie lasu: kuropatwa jadła ziarno, jastrząb zjadał kuropatwę, wilk zabijał jastrzębia i nie wiedzieć czemu, człowiek spożywał wilka. Nigdy w Krakowie wilczyny nie spotkałem. Przez pięć lat nauki każdy inny szczegół w tej sali zdołał mi się opatrzyć, nawet tasiemiec uzbrojony w formalinie. Pani Barbara wysławiała się jak na próbie generalnej przed mową pogrzebową. Lubiłem lekcje biologii też ze względu na ławki. Były najstarsze w szkole i gdy siedziałem, sięgały mi do klatki piersiowej. Kiedyś pod blatem musiały być szuflady – zostały po nich wnęki, upstrzone napisami i gumą do żucia. Można było czytać książkę i nauczyciel nic nie zauważył. Pani Barbara nie miała zwyczaju wstawać z krzesła, więc schowany za szerokimi plecami Jarka Stawowego, oddawałem się lekturze. W ostatniej klasie podstawówki czytałem trzy książki tygodniowo. Lektury na cały rok miałem z głowy już w październiku, więc mogłem wejść w świat magii. Tolkiena znałem na wyrywki. Uwielbiałem Michaela Moorcocka, Izaaka Asimowa, Franka Herberta, a najbardziej opowiadania Karla Wagnera o Kanie, rudowłosym barbarzyńcy naznaczonym piętnem nieśmiertelności. Zaglądałem do powieści Stephena Kinga i Grahama Mastertona. Czytałem o świecie czarownic Andre Norton i do dziś pamiętam moje zdziwienie, gdy się dowiedziałem, że autor jest kobietą. *** Szkoła jak gułag, ostatni dzwonek wyznaczał wolność. Najgorzej było w poniedziałek – raz, że za jego plecami czaiły się jeszcze cztery ponure dni, i dwa, że lekcje kończyły się o trzeciej trzydzieści, bite dziewięć godzin. Wtorek był niezły (sześć godzin), w środę i czwartek mogłem 15


odetchnąć (pięć, cztery, za to wychowanie fizyczne o świcie), ale piątek był straszny – znów dziewięć godzin, dwie matematyki z rzędu. Byłem pewien, że taki plan ułożono ze złośliwości, żeby wydrapać jak najwięcej z weekendu. Nigdy nie uczyłem się w domu. Zadania z matematyki, fizyki i chemii odpisywałem w czasie przerw, te z polskiego i historii powstawały na pierwszych lekcjach. Nie jestem leniem, ale nie mogłem pozwolić, żeby szkoła kradła mi choć minutę z krótkiego popołudnia. Przed ostatnią lekcją miałem przy sobie rzeczy z szatni. Zaraz po dzwonku w zmienionych butach wybiegałem na ulicę. Szło się wzdłuż ceglanego budynku szkoły. W czasie wojny Niemcy zrobili tu obóz przejściowy. Strach więźniów udzielił się budowli. Stała na ulicy jak na brzegu urwiska, wrośnięta w ziemię i zarazem gotowa oderwać się, uskoczyć przed zagrożeniem. Łuk bramy przypominał usta stęsknione za powietrzem, okna odbijały brud ulicy. Nic nie mogło dodać życia temu miejscu, ani tupot nóg, ani śmiech pierwszaków. Dla mnie było zimne, czerwień kojarzyła się z krwią, sędziowską togą. Pewnie nauczyciele myśleli podobnie, każdy się cieszył, że idzie do domu. Byłem umówiony na placu Wolnica. Nie musiałem się spieszyć, ale chciałem opuścić Wąską. Przed szkołą wpadłem na wstawionego Hadałę – dzielił się mądrością życiową z synem, na którego wołaliśmy Pelucia. Nie wiem, skąd to przezwisko, bo Pelucia nigdy nie grał w piłkę, a o Brazylijczyku Pelem dowiedzieliśmy się później. Pelucia stał oparty o ścianę i nawet nie udawał zainteresowania. Hadała perorował, jakby chciał powetować sobie wcześniejsze upokorzenie. Jedną ręką podparł bok, drugą wywijał, wystawiwszy do góry palec wskazujący. Głowa Peluci kiwała się jak u lalki, ale nie chciało mi się czekać, aż Hadała spostrzeże, że własny syn go nie słucha. Z Pelucią miałem dobry kontakt. Mieszkał naprzeciwko szkoły, w zdewastowanej, śmierdzącej kamienicy. Ludzie srali tam po kątach, ściany miały kolor ziemi, ziemia kolor gówna, ale wystarczyło opuścić zapluty korytarz, by znaleźć się w dwupokojowym mieszkaniu, gdzie dywan był 16


czysty, a na półkach stały książki i mnóstwo zabawek. Matka Peluci od lat mieszkała w Kanadzie i przysyłała cudeńka, za które mógłbym odciąć sobie palec, a bliźniemu nawet trzy – były tam ludziki G.I. Joe, z sześć figurek He-Mana i jego przyjaciół, dżip na baterie oraz samochód, który zmieniał się w robota. Bardzo chciałem mieć to wszystko, ale pamiętałem, że do kanadyjskich skarbów doczepiony jest stary Hadała. Zapytałem kiedyś Pelucię, jak żyje mu się z ojcem. Swoim zwyczajem siedział na podłodze i jadł snickersa. Ciotka prawie codziennie dawała mu na jednego, czego też mu zazdrościłem. Czasem ofiarował gryza, a raz cały batonik, mówiąc, że już mdli go od słodyczy. – Tato jest taki i tyle – oświadczył. – Nie ma się czym przejmować. Potem zdradził jeszcze, że stary Hadała rzadko bywa w domu, a większość czasu, także noce, spędza w kanciapie przy szatni. Zaniósł tam materac i stary telewizor. Pelucia mieszkał sam – i to dopiero był powód do zazdrości. Kilka razy w tygodniu odwiedzała go ciotka z jedzeniem i garstką pieniędzy. Pelucia, syn ciecia, stanowił dla mnie symbol wolności. Zostawiłem ich i skręciłem w prawo – Hadała odprowadzał mnie tym samym spojrzeniem, którym wodził za czapką toczącą się po stopniach. Dotarłem do ulicy Wawrzyńca. Na rogu stali chłopcy z klasy b, w tym Grela, ale nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Uznali, że mam dosyć. *** Od roku zero minęło piętnaście lat, Kazimierz przeobraził się nie do poznania i tylko ulica Wawrzyńca pozostała niezmieniona. W 1990 roku nie stał tam jeszcze pobielany bank, a Zakład Energetyczny miał więcej z budy na narzędzia niż z pałacu, w jaki zmienił się dzisiaj. Ulicę Wawrzyńca roku zero pokrywały sędziwe kocie łby. Najładniejszym budynkiem była siedziba MPK, gdzie kupowało się kartę tramwajową albo płaciło karę. Inne kamienice wyglądały przy niej jak stado zazdrosnych żebraków. Z ludźmi było tak samo. W oknach Wawrzyńca widniały twarze jak maski i można 17


by pomyśleć, że ktoś powsadzał we framugi obrazy starych i brzydkich ludzi, obrazy tak wiekowe, że farba odchodziła całymi płatami. Trochę dalej, po przeciwległej stronie, wznosił się drugi czysty budynek – tu mieściły się salki katechetyczne, gdzie uczyli księża z parafii Bożego Ciała. Jednopiętrowe maleństwo doczepiło się do przykościelnego muru i nie próbowało konkurować z przepychem siedziby oddziału Miejskiego Przedsiębiorstwa Komunikacyjnego Kraków Śródmieście. Salki wybudowano dwa lata temu i natychmiast stały się niepotrzebne – religia weszła do szkół w trzasku walącego się systemu. Część sal księża oddali naszej szkole, a część przeznaczyli na potrzeby parafii. Ulica Wawrzyńca biegła przy kościelnym murze, kocie łby ustępowały asfaltowi, aż wreszcie dochodziło się do placu Wolnica. Otaczały go kamienne donice wypełnione ziemią. Stało na nim tylko jedno drzewo, pod drzewem ławka, na której siadywali pijaczkowie. Przechodziłem tędy codziennie i nigdy nie zastałem jej pustej. Nawet w najzimniejsze dni trzy lub cztery sylwetki tuliły się do siebie, opatulone po uszy, a butelka zmieniała właściciela. W ciepłe dni wokół ławeczki robiła się impreza. Starsi siedzieli, młodsi krążyli w około, kucali, co bardziej zmęczeni kładli się pod drzewem. Tu omawiano sytuację polityczną, tu rozkwitały pijackie miłości i nieodmiennie zbierano na wino. Ławeczka nie istniałaby, gdyby nie sklep naprzeciwko. Kiedyś był tu Pewex, jedyne kolorowe miejsce na całym Kazimierzu. Pewex zamknięto, ale kolory nie zniknęły z wystawy. Samych tanich win było z sześć rodzajów, każde ozdobione stosowną etykietką, do tego jeszcze nalewki w litrowych butelkach – czas win w kartonach jeszcze nie przyszedł. Sprawy załatwiano szybko. Kiedy na ławeczce przeliczono fundusze, najtrzeźwiejszy brał butelki i stawiał je na ladzie. Wypowiadał tylko jedno słowo, liczbę. Tyle butelek dostawał. Kiedy taki delegat mówił „jedno”, w jego głosie słyszałem zażenowanie, „dwa” pobrzmiewało pewniej, a „trzy” wypowiadał z taką dumą, jakby chodziło o cadillaki albo diamentowe kolie. Przy wylocie ulicy Wawrzyńca stała pompa, przy pompie – przedsiębiorstwo. Pięciu chłopaków kręciło się tutaj popołudniami i we wszystkie 18


weekendy. Dwóch chodziło do naszej szkoły, jednego widywałem u siebie na ulicy, pozostałych nie znałem. Mieli dwa wiadra, szmaty i detergenty. Myli samochody. Konrad opowiadał, że zarabiają lepiej niż dyrektorka szkoły, a nawet moi rodzice. Przedsiębiorstwo skończyło się, kiedy poszedłem do liceum. Ktoś zadał sobie trud złamania pompy. Nowej nie postawiono. Ale w roku zero przedsiębiorstwo dzielnie cięło fale młodego kapitalizmu. Cała piątka uwijała się z wiadrami i myjką. Na donicy obok siedział Kajtek i palił. – Co jest, młody? – zagadnął. Splunął za siebie. – Nic nowego – odparłem, bo wolałem nie opowiadać o chałwie sprzed godziny. Kajtek nie domyślił się albo udał, że nie wie, o co chodzi. – Patrz, jak zapieprzają. – Wskazał ręką na swoich chłopaków. Milczeliśmy przez chwilę. – To co byś chciał? – Żeby dupy wychodziły z gazet. – Żart wydawał mi się wspaniały. – Każdy by chciał. – Kajtek wzruszył ramionami. – Są takie przypadki. – Córka starsza od matki. To dawaj te pieniądze. Co chcesz? Powiedziałem. Kajtek raźno powędrował do kiosku. Z daleka wyglądał jak dziesięciolatek, ledwo dostawał głową do okienka. Wziął gazetę dla mnie, resztę zgodnie z umową schował do kieszeni. Wrócił, wymachując nowym numerem „Penthouse’a”. – Weź, schowaj to – syknąłem. Byłem przerażony, że ktoś nas zobaczy. Kajtek spojrzał lekceważąco i wcisnął mi gazetę w dłoń. „Penthouse” miał papier jedyny w swoim rodzaju, bardzo śliski, o dziwnym zapachu, jakby już w drukarni nasączano go spermą. – Dziwny z ciebie facet – powiedział. – Niby w porządku, ale dziwny. Jak wytłumaczyć mu, że się wstydzę? Kupując świerszczyk, stanąłbym w ogniu. 19


*** Gdy ma się czternaście lat, nic tak nie zdumiewa jak dojrzewanie koleżanek z klasy. W ósmej a było wiele pięknych dziewczyn. Najbardziej podobała mi się Anna Jabłoń, brunetka o kręconych włosach. Nosiła bordowy sweterek, pod którym nabrzmiewały krągłości, a o dotknięciu których mogłem tylko marzyć. Uroku dodawał jej głos, bardzo niski, z lekką chrypką. Wracając do domu, zobaczyłem, jak idzie za rękę z Konradem. Jedli lody. Pomyślałem o świerszczyku w tornistrze i zrobiło mi się smutno. *** Mieszkałem z rodzicami na Paulińskiej, przy samej Wiśle. Przed oknami mojego pokoju przetaczały się szare chmury, pijacy, tajfuny podstarzałych kobiet i ich psów. Rozmowy, krzyki, przekleństwa zlewały się w jeden dźwięk. Miałem łóżko obok okna i wystarczyło się podnieść, by zobaczyć brudny łuk Wisły i niebo w jednym kolorze. Lubiłem swój pokój. Ojciec rzadko tutaj zaglądał. Raz w tygodniu, kiedy mnie nie było, matka wpadała ze ścierką, ogarnąć chaos, jaki może zrobić tylko nastolatek bez dziewczyny, przyjaciół i pomysłu na zmianę życia. Każda taśma zawsze trafiała do właściwego pudełka. Z biurka, spod biurka, z podłogi, parapetu i najczarniejszych zakamarków mojej samotni wydobywała książki, które stawały w rządku wedle wielkości i koloru, z zakładkami, jeśli znalazła je otwarte. Na uprzątniętym biurku zostawiała świerszczyki, czasem rozłożone równo na całej długości. Gdziekolwiek je schowałem, zawsze znajdowała i układała w ten pieprzony, upokarzający rządek, chociaż nigdy tego nie komentowała. Miałem mnóstwo świerszczyków różnego rodzaju. Wybuch wolności w roku 1989 uderzył falą pornografii. Najbardziej lubiłem zachodnie czasopisma w rodzaju „Men’s World”, gdzie dziewczyny wprost wychodziły z lakierowanych stron. Trudno było je zdobyć. Pewien człowiek handlował nimi w niedzielę na giełdzie książek przy 20


Grzegórzeckiej. Nigdy nie zebrałem się na odwagę, żeby podejść. Raz zdołałem namówić Kajtka, żeby poszedł ze mną. Nabył trzy sztuki, z którymi popędziłem do domu, jakbym niósł w plecaku świętego Graala. Były jeszcze „Cats”, prostacka podróbka „Playboya” – „Playtboy”, plus pisma z niższej półki – „Wamp” i liczne mutacje. „Wamp” i pochodne w heroicznym okresie pornografii nad Wisłą próbowały lansować swojskość. Gdybym dojrzewał pięć lat później i odkrył, jak prosto jest znaleźć każde świństwo w internecie, byłbym zgubiony. Przed nastaniem roku zero zdumiewały mnie pokoje innych chłopców, które oglądałem na zachodnich filmach lub podczas rzadkich odwiedzin u znajomych. Zdumiewała liczba drobiazgu rozrzuconego po półkach i na ścianach. Skąd mieli te wszystkie plakaty? Każdy pokój był ich pełen. U Peluci na półkach stały figurki z Kanady i modele samolotów. W Koszmarze z ulicy Wiązów były miliony pierdół zagracających przestrzeń. Nie zdobyłbym ich, choćbym co tydzień chodził na Grzegórzki i wydawał majątek na wycinki z zachodniego „Bravo” – każda karta kosztowała tyle, ile książka tuż obok. Miałem wrażenie, że świat toczy kierat prosto w przepaść i że nikt poza mną nie wie, co w życiu ważne. Mój pokój był duży i jasny. Ojciec obiecał amigę, jeśli zdam do liceum. Galimatias zeszytów i podręczników skrywał pod sobą książkę. Wystarczył jeden ruch, by ją przykryć, kiedy wchodził tato. Dalej stało fantastyczne łóżko z mnóstwem delikatnych sprężyn. Za łóżkiem leżały książki, kolorowe pisma i zeszyt, w którym zapisywałem rymowane dyrdymały o miłości, ciemności i umieraniu. W natchnieniu pomagał mi rząd kaset – kolekcja wrzasków, zdaniem ojca. Słuchałem metalu, muzyki tak słabej i głupiej, że musiała ubrać czarne łachy, by udawać mroczną. Słucham jej do dziś. Czytałem trzy książki tygodniowo, co daje dwanaście tytułów w miesiącu i dobrze ponad sto pięćdziesiąt na rok. Ojciec mówił, że czytam gówno i gówno wlewam sobie do uszu za każdym razem, gdy włączam dwukaseciaka. Odburkiwałem byle co, przekonany, że ojciec jest przeciwny wszystkiemu, co robię, i nie znajduje we mnie żadnej dobrej cechy. Pewnie tak było. 21


*** Kiedyś do mojego pokoju wszedł ojciec. Czytałem na łóżku. Ojciec miał flanelową koszulę i niebieskie dżinsy. Z czarną brodą i długą grzywą wyglądał jak dubler złego faceta z jugosłowiańskiego westernu. – Jak tam? – zapytał, stając w progu. Był mistrzem pustych pytań: „Co tam dobrego?”, „Jak leci?”, „Idzie jakoś?”. Mógłby tym wyłożyć schody do samego piekła. – Idzie. – Aha. Idzie. Zamknął drzwi. *** W szkole musieliśmy nosić niebieskie chałaty, żeby biedniejsze dzieci nie czuły się gorzej, gdy inni przystrajaliby się w złote piórka. Zdychająca komuna pilnowała, żeby wszyscy byli równi, choć równość oznaczała ustawienie narodu w szambie po uszy. Po wybuchu wolności różnorodność gustów była w cenie, ale nie w szkole. Tu dalej musieliśmy być identyczni, w chałatach, które nawet na Salmie Hayek wyglądałyby do dupy. Różnorodność oznaczała kłopot. Gdyby dać każdemu prawo do przychodzenia na lekcje, jak chce, trzeba by uznać, że każdy dzieciak dorasta w innym domu, ma inne zdolności, jest dobry albo okrutny, bystry lub irytujący. Nic dziwnego, że belfrzy z woźnym trzymali się chałatów jak pijany klamki. Ale na wiatr historii nie ma mocnych – niebieski łach odfrunął. W roku zero wprowadzono dzień szpanu. W pierwszą środę miesiąca mogliśmy przychodzić, jak chcemy. Krzykliwość ubioru stawała się mile widziana. Lubiłem ten dzień, choć był kłopotliwy. Dzień szpanu budził w dziewczynach kobiety, jeszcze zbyt młode, by dopasować fryzurę do szminki, zbyt mało doświadczone, aby złączyć elementy stroju w służbie piękności, ale dość dojrzałe, żeby eksponować to, co mają najlepszego. Nogi Anety Bajek biegły do samego nieba i tylko 22


anioł mógł wspiąć się na ich szczyt. Usta Baśki Czarniawskiej stawały w krwistoczerwonym ogniu, drobne piersi Kasi Surman nabierały krągłości w fiszbinach stanika, pod cienką koszulką wydawały się twarde jak skała. Patrzyłem na nie, zwykły niedojda. Dziewczyny świetnie wiedziały, co robią. Ubierały się tak, żebyśmy wszyscy pojęli, że nie są dla nas. Nie dla mnie, nie dla Jarka Stawowego, nie dla Pawła Gulaka. Grela mógłby najwyżej wytrzepać konia w kantorku Hadały. Byliśmy chłopcami, zwykłymi dziećmi, za męskość musiały wystarczyć trzy kłaczki pod nosem i przekonanie o dojrzałości. Aneta, Basia i Katarzyna nie były dla nas dostępne. Z jednym wyjątkiem. Ania Jabłoń przyszła w sukience do kolan. Teraz myślę, że jej łydki były trochę zbyt grube, a wysokie podkolanówki za bardzo pomarańczowe. Bluzka odsłaniała ramiona jak białe szkło, bez jednego pieprzyka czy krosty, rysowane od cyrkla, a sutki napierały na materiał. Idę o zakład, że Ania specjalnie włożyła bluzeczkę o numer za małą. Przez jej kręcone włosy przechodziło słońce, a gdy się śmiała, wszystko milkło wokoło. Inne dziewczyny wydawały się przy niej szare. Ania i Konrad ukrywali, że się spotykają, i tylko ja wiedziałem, że ubrała się tak dla niego. Konrad siedział na ławce, skrzyżował nogi, niby z kimś rozmawiał, ale co chwilę zerkał na Anię. Nienawidziłem go wtedy bardziej niż kiedykolwiek. Mógłby codziennie robić mi szuwarka, opluwać przeżutym żarciem, razić prądem, tarzać w błocie, a nie czułbym połowy tego gniewu. Kochałem dzień szpanu dla dziewczyn i bałem się ze względu na siebie. Spore kieszonkowe (nie tak duże jak Gulaka czy Peluci, ale większość chłopaków zamieniłaby się ze mną) wydawałem na kasety i książki. Ubierali mnie rodzice. Na dzień szpanu ojciec przyszykował białe dżinsy Calvina Kleina, które przywiózł dziesięć lat temu z Ameryki, i dżinsową kurtkę z przeceny, pod którą włożyłem koszulkę IRON MAIDEN. Do tego chińskie trampki z placu Żydowskiego i ten sam plecak co zwykle, skórzany i tak uszyty, że więcej gubiłem, niż donosiłem do domu. Z kręconymi półdługimi włosami wyglądałem jak opóźniony w rozwoju fanatyk 23


Policjantów z Miami. Mama mówiła, że jest ze mnie dumna, ale dzień szpanu przebiegał podobnie do innych dni w roku zero. Na lekcjach próbowałem każdej metody zabijania nudy, a na przerwach włóczyłem się samotnie, uważając, żeby nie znaleźć guza. *** Pogoda nie uznawała dnia szpanu. Kiedy wyszliśmy z petardami przed szkołę, spadły pierwsze krople. Wybuch wolności skłaniał do małych detonacji. W sklepie na Podwalu można było kupić mnóstwo petard, od zupełnie maleńkich, powiązanych ze sobą tak, że wybuchały seriami, po pojedyncze sztuki, grube jak kciuk Greli i stylizowane na laski dynamitu. Sam miałem tylko cztery, takie, których nie trzeba było podpalać, starczyło potrzeć o draskę. Inni mieli więcej, ale żałowałem pieniędzy. Moda na petardy trwała niecały miesiąc – ten rodzaj zabawy szybko się nudzi. W dniu szpanu mieliśmy apogeum. Nigdy wcześniej ani później okolicami szkoły nie wstrząsało tyle wybuchów, nigdy już w powietrzu nie unosiło się tyle siarki. Bawiłem się z chłopakami z klasy i na moment mogłem zapomnieć, że gdyby podstawówka była drabiną, mnie przypadłaby rola najniższego szczebla, po którym depcze każdy. Duża przerwa trwała dwadzieścia minut. Wystarczająco, by dotrzeć do niewielkiego pasma zieleni na Dajworze, przy Muzeum Etnograficznym. Było nas dziesięciu, siódemka z naszej klasy, dwóch z b i jeden chłopak o rok młodszy. Jarek Stawowy miał naręcze petard, a najwięcej żółtych, które wybuchały bardzo głośno i robiły dużo dymu. Konrad przyniósł sześć zielonych kulek zakończonych lontem. Wyglądały jak bomby z kreskówek Warnera. Wybuch był cichy, ale dawał dużo dymu i światła. Swoje cztery petardy zdetonowałem najszybciej i odsunąłem się, by nie mieć kłopotów. Ludzie nie lubili, kiedy bawiliśmy się w ten sposób. Z okien sypały się przekleństwa. Konrad albo Jacek wystawiali środkowy palec. Jeden facet, gruby i zarośnięty, szczególnie nas nie cierpiał. Mieszkał 24


na ostatnim piętrze gomułkowskiego bloku. Stał w oknie, machał pięścią i przeklinał tak fantazyjnie, że nawet Grela musiał uznać jego wyższość. Raz, zamiast krzyczeć, zszedł na dół i nas pogonił. Od tego czasu rozglądałem się uważnie, żeby dać nogę pierwszy. Biegałem najwolniej. Chłopak z klasy niżej ciskał petardę za petardą. Konrad trzymał je w tylnej kieszeni spodni. Wyjmował, zapalał i rzucał mechanicznie, z kamienną twarzą, jakby zajęty czymś innym. Paweł Gulak stał z boku. Miał jedną petardę, największą. Wsunął ją między zęby jak ogromne cygaro. Plac przy Dajworze należał do nielicznych zielonych miejsc na Kazimierzu – żeby zobaczyć następny kawałek trawy, należało pofatygować się nad Wisłę. Stojąc plecami do muzealnego austriackiego muru, można było na moment zapomnieć o odrapanych blokach, serwisie autobusów za rogiem ulicy Szerokiej, wielkim parkingu, gdzie każdy pijak był czystszy niż ściany kamienic wokoło. Na plac przy Dajworze przychodzili ludzie z psami. Czasem wypuszczali je, żeby pobiegały samopas. Kilkadziesiąt metrów od nas kręcił się czarny, wilczuropodobny. Za każdym razem, kiedy petarda wybuchała, odbiegał, by wrócić, zaciekawiony. Kiedy eksplodowała ostatnia, zbliżył się i zaczął wąchać trawę osmaloną siarką. Z ogromnym tyłkiem i trójkątnym pyskiem, w którym płonęły żywe oczy, wydał mi się cholernie sympatyczny. Ogon ruszał się jak wiatrak. Ujadając radośnie, podbiegł do mnie, do Konrada, obwąchał wszystkich. Paweł Gulak zapalił petardę. Pies utkwił w nim wierne spojrzenie. – Aport! – krzyknął Gulak. Pies pognał za petardą. Miałem nadzieję, że lont jest na tyle krótki, że spali się, nim psiak dobiegnie. Ale wilczur schwycił petardę w locie, cudownie i filmowo okręcił się w powietrzu, opadł na cztery łapy i pognał do Gulaka z ogniem w oczach i pysku. Wszyscy się odsunęli, tylko Gulak stał bez ruchu. Pies sadził ogromne susy. Lont się skończył, powietrze zamarzło mi w płucach. Gulak zacisnął wargi. Petarda eksplodowała. Ciało zwierzęcia zwinęło się w skurczu, opadło na bok. Tylne nogi biły ziemię, przednie próbowały 25


podnieść korpus. Na karku krew lśniła jak bursztyn. Pies uniósł głowę. Pyska nie miał w ogóle. Z poszarpanej dziury niczym szamańska ozdoba dyndała szczęka. Powstał, zrobił parę kroków i zarył łbem w ziemię. Zdołał obrócić się na plecy i wystawił brzuch do góry na dowód, że nie chciał niczego złego. Przednią łapą trącał zmasakrowaną szczękę, jakby wierzył, że zdoła ją wsunąć na właściwe miejsce. Nikt się nie odezwał. Paweł Gulak stał z rozłożonymi dłońmi, a jego palce wydawały się ostre niczym noże. Odgiął głowę, grdyka mu drżała. Nagle wbił ręce w kieszenie i splunął. Omiótł nas spojrzeniem. Siódmoklasista zniknął pierwszy. Pozostali ruszyli wolniej, przecież nic nie zrobili. Jarek Stawowy z trudem nad sobą panował. Wiedziałem, że położyłby Gulaka jednym ciosem. I pewnie miał na to ochotę, ale poszedł w stronę szkoły, jakby nic go nie obchodziło. Konrad stał obojętny. Wówczas myślałem, że rzeczywiście jest mu wszystko jedno. Nonszalancko zapalił papierosa, zapałka poleciała w stronę psiaka. Mijali mnie tak jeden za drugim. Nim się zorientowałem, zostałem na Dajworze sam z Gulakiem. Chciałem odejść, ale Gulak zatrzymał mnie spojrzeniem i zrobił krok w moim kierunku. Zupełnie swobodnie, brakowało tylko, by zaczął pogwizdywać. Uśmiechnąłem się na znak, że tak w sumie, stary, to nie ma żadnego problemu, takie rzeczy po prostu się zdarzają. Nagle wyrósł tuż przede mną. Przez środek czoła sunęła mu strużka potu. Ręce także miał mokre. – Ani słowa – powiedział. – Nikomu. Skinąłem głową. Bóg świadkiem, nikomu bym się nie wygadał. Pięść Gulaka zatoczyła łuk. Głowa mi odskoczyła, przed oczyma pojawiła się krwawa mgiełka. Uderzył ponownie. Upadłem, podparłem się dłońmi. Stał nade mną w rozkroku. – Ani słowa – powtórzył i odszedł. Rozpadało się. ***


Koniec fragmentu Zapraszamy do księgarń


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.