Kłamca 3. Ochłap sztandaru

Page 1



3

KLAMCA



J aKU B

ĆWIEK

3

KLAMCA cy ngiel niebios

OCHŁAP SZTANDARU

Krak ó w 2019


Kłamca 3. Ochłap sztandaru Copyright © Jakub Ćwiek 2019 Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2019 wsqn.pl

Redakcja – Tomasz Hoga Korekta – Paweł Wielopolski Projekt typograficzny i skład – Joanna Pelc Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl Rysunek na okładce – Piotr Sokołowski Rysunki w książce – Agnieszka Jednaka

WydawnictwoSQN wydawnictwosqn SQNPublishing

All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone. Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

WydawnictwoSQN E-booki Zrównoważona gospodarka leśna Eheu, fugaces labuntur anni

415

Wydanie I, Kraków 2019 ISBN: 9788381293693


SUDAN, WSPÓŁCZEŚNIE – I to już? To wszystko? – nie dowierzał pan Czarnolaski. – O to całe te mecyje… Khem, o to tyle zachodu? Przed nim na drewnianych paletach stał prosty kamienny sarkofag. Wykuty w pospolitym kamieniu, pozbawiony ornamentów nie prezentował się imponująco. Zwłaszcza dla kogoś, komu obiecano odkrycie nie mniejsze niż legendarny skarbiec króla Salomona. Czarnolaski delikatnie przetarł spocone czoło – wciąż miał na nim rany po odparzeniach od skórzanego kapelusza – i podciągnął spodnie obciążone skórzanym biczem, który, wbrew materiałom źródłowym na temat archeologii zgłębionym przed wyjazdem, okazał się na wyprawie rozczarowująco nieprzydatny. Potem odwrócił się i posłał wciśniętemu w kąt namiotu szefowi ekspedycji najgniewniejsze ze swych spojrzeń. – Co to, kurwa, właściwie jest, panie Wiesiu? Archeolog wziął głęboki oddech. Był chudym, wysuszonym mężczyzną o uśmiechu jak z butelek denaturatu, a skórę na twarzy miał tak naciągniętą, że zdawała się trzeszczeć przy każdym grymasie. Z takim wyglądem musiał albo mówić przekonująco, szybko i składnie, albo zapomnieć o wszelkich grantach i sponsorach. Szczęśliwie profesor Wiesław Tutka z dobrą gadką nigdy nie miał problemów. – To, panie Janie, sarkofag świętego Eustachego z drugiego wieku – powiedział, podchodząc i kładąc rękę na kamiennej płycie – zwanego Eustachym Rzymskim ze względu na 7


miejsce pochodzenia. Zanim został katolickim świętym, nazywał się Placyd i był rzymskim żołnierzem odznaczającym się walecznością i odwagą. Cesarz za zasługi mianował go dowódcą legionu w Azji Mniejszej. Legenda mówi… – …że odkrył jakieś wspaniałe skarby? Bo tak mi powiedziano, zawracając mi dupę tą sprawą. To odkrycie podobno ma wartość nie do przecenienia – przerwał mu Czarnolaski, drapiąc się po opasłym brzuchu. Krople potu wykwitały mu na górnej wardze i pod oczami. Jego nalane policzki przybrały różową barwę i wyglądał teraz jak gniewna wersja prosiaczka z amerykańskich kreskówek. – No więc gdzie jest ten skarb, hę? Nie musi być złoto. Może być Święty Graal, na przykład, albo inne tego typu cholerstwo. Przejechał palcem po płycie i z obrzydzeniem przyjrzał się zabrudzonemu opuszkowi. – Wpłaciłem na tę ekspedycję dwieście tysięcy dolarów, panie Wiesiu – dorzucił, wciąż zezując na palec. – Gdy powiedział mi pan, że coś odkrył, natychmiast wyczarterowałem samolot pomimo ważnego zebrania i faktu, że każdy dzień mojej nieobecności kosztuje firmę grube pieniądze. A pan mi tu, na miejscu, daje kamienną skrzynkę z umarlakiem?! – Właściwie nawet nie daję – zawahał się archeolog, przebierając splecionymi palcami. – Przepisy władz Sudanu dotyczące wywozu zabytków są bardzo restrykcyjne i… Umilkł pod ciężarem spojrzenia biznesmena. Do namiotu zajrzało kilku studentów, ale gdy wyczuli aurę awantury i niemal widoczne wyładowania na linii wzroku obu mężczyzn, zaraz się wycofywali. Tutka nie miał im tego za złe. W końcu każdy z nich marzył o własnych wykopaliskach i grantach. A ich przyszłość zależała w tym 8


względzie w równej mierze od ocen i opinii profesora, jak od dobrych relacji ze sponsorami, takimi jak Czarnolaski. W takim starciu mogli jedynie stracić. Jednak dzięki ich pojawieniu się Tutka zdawał sobie sprawę, że nie mógł liczyć na nikogo prócz samego siebie i własnej głowy wypchanej po brzegi mitami, podaniami i zwykłymi ogniskowymi opowiastkami. Czasami miał wrażenie, że tych historii pozmyślanych przez wieki jest w jego pamięci więcej niż prawdziwej wiedzy. Zapychał nimi pamięć jak jego syn dysk komputera filmami o deskorokolowych trikach. – Niech pan posłucha – podjął po namyśle. – Legenda mówi, że kiedyś podczas polowania Placyd trafił na jelenia, w którego porożu lśnił złotem krzyż Pański. To był moment nawrócenia i żołnierz od tej pory podążał drogą Chrystusa, mimo że tym samym stracił wszystkie obywatelskie przywileje. Był najemnym chłopem gdzieś w Egipcie, aż cesarz, nie radząc sobie z najazdami barbarzyńców, kazał go odszukać i znowu postawić na czele legionów. Placyd, już jako Eustachy, wrócił i, jak mówi legenda, wspomagany łaską odniósł wiele wielkich zwycięstw. W międzyczasie miał też objawienia, które zaowocowały ewangelią zaliczaną obecnie do apokryfów. Podczas gdy archeolog mówił, Czarnolaski cały czas kiwał głową. Ledwie jednak Tutka skończył, na twarzy biznesmena znowu pojawił się ten sam co wcześniej grymas dziecka, któremu zakazano wyjść na podwórko. – No i? – zapytał. Profesor westchnął. Bóg mu świadkiem, że próbował powiedzieć prawdę i właśnie za jej pomocą przemówić do rozmówcy. Teraz nie pozostało już nic innego jak dobrze znany całemu światu nauki klasyczny blef pod sponsora. 9


– Istnieje spora szansa, że przy grobie Placyda znajdziemy wskazówki dotyczące miejsca ukrycia jego pokaźnego majątku – powiedział jednym tchem i wykrzywił się w swym grymasie à la Jolly Roger. – Wartego dziś pewnie grube miliony. – A restrykcyjne przepisy Sudanu? – Chrzanić, zrobimy to po cichu! Czarnolaski chwilę przyglądał się archeologowi podejrzliwie, w końcu jednak rozpogodził się i wyszczerzył idealnie równe zęby. Profesor Tutka, który tak naprawdę nigdy dotąd nie słyszał o skarbach świętego Eustachego, doskonale wiedział, ile wart jest ten uśmiech. Po odliczeniu podatków i innych takich stanowił równowartość kolejnych dwóch tygodni w namiotach pośród sudańskich piasków, kolejnych czternastu dni wytrzepywania skorpionów z butów i prób przepłukania gardła oblepionego piaskiem jak wnętrze ozdobnej butelki. W skrócie – przedłużony czas badań. – To może przejdziemy teraz do mnie i opowiem panu o tych skarbach – zaproponował wyraźnie rozochocony. – Pan przodem, jeśli można. Zbliżył się do poły namiotu i odchylił ją, wpuszczając do środka oślepiające promienie słońca. Przepuścił biznesmena, a potem patrzył, jak tamten idzie wzdłuż obozu, próbując odpiąć od paska telefon satelitarny, w czym wyraźnie przeszkadzał mu opasły brzuch. – Dupek – burknął pod nosem, by zaraz dodać z namiastką czułości – ale bogaty. I mój. Raz jeszcze spojrzał na swoje bez wątpienia wspaniałe i przełomowe odkrycie, wciąż jeszcze skrywające swą zawartość pod kamienną płytą przymocowaną spiżowymi klamrami do ścian. Spojrzał… i zamarł. 10


Ciemność gęsta jak mgła, mroczna jak muzyka Black Sabbath zalegała wokół sarkofagu. I tylko tam. – Nie trzeba się denerwować – przemówił nagle miły, męski głos na lewo od Tutki. Archeolog obejrzał się i zobaczył ubranego na czarno mężczyznę o śniadej twarzy, czarnych, równo przystrzyżonych włosach i sylwetce godnej sportowca czy modela. Elegancki garnitur ze stójką, który ów człowiek miał na sobie, z całą pewnością nie należał do najtańszych. Właściwie Tutka mógł się założyć, że na sam czarny golf mężczyzny poszłaby pewnie cała jego wypłata. – Kim pan jest? – Spełnieniem marzeń każdego archeologa – odparł tamten. – Milionerem z archeologiczną pasją. Przyszedłem kupić pańskie odkrycie. Tutka rzucił ukradkowe spojrzenie na sarkofag, który teraz niemal tonął w mroku. Widać było ledwie krawędzie. „Co to za cholerna sztuczka? – myślał. – I co to właściwie za człowiek?” – Sarkofag nie jest na… Mężczyzna podniósł rękę i nagle Tutka zorientował się, że nie może mówić. Przerażony sięgnął ręką do twarzy i przejechał palcami po miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą miał usta. Teraz była tam jedynie gładka skóra. Zapragnął krzyknąć, irracjonalnie poczuł, że brakuje mu tchu, choć przecież z jego nosem było wszystko w porządku. Głęboki wdech! Potrzebował głębokiego wdechu! Czuł, że oszaleje, jeśli zaraz tego nie zrobi. „Przecież już oszalałeś – odezwał się głos w jego głowie. – Potrzebne ci jeszcze jakieś inne dowody?” 11


Raz jeszcze przejechał dłonią po gładkiej skórze pod nosem w poszukiwaniu ust, ale im bardziej sprawdzał, tym bardziej ich tam nie było. Tajemniczy mężczyzna w czerni milczał, dając archeologowi chwilę na oswojenie się z nową sytuacją. Gdy uznał, że wystarczy już ciszy, podjął przerwaną rozmowę. – Jestem tu w jasno określonym celu, panie profesorze, i zamierzam wykonać powierzone mi zadanie – powiedział. – Żadną miarą nie chcę jednak pana oszukać, choć jak pan widzi, mógłbym z łatwością to zrobić. Powiem panu, co nastąpi: za chwilę zabierzemy stąd sarkofag, ale w jego miejsce zostawimy walizkę. Będzie w niej tyle pieniędzy, że wystarczy panu na badania do cholernej Apokalipsy. Jeżeli uważa pan, że to uczciwy układ, proszę skinąć głową. Tutka, choć nie do końca przekonany, skinął. – Wyśmienicie! – rozpromienił się mężczyzna, i zrobił to dosłownie. Z jego ust, nozdrzy i oczu trysnęło nagle światło tak mocne, że archeolog zmuszony był zacisnąć powieki, a i tak blask palił go niczym stuwatowa żarówka, w którą zmuszony był patrzeć lata temu, gdy po nielegalnej demonstracji studenckiej zamiast do akademika trafił na komisariat. Gdy ponownie otworzył oczy, pomimo zaburzających mu wzrok powidoków szybko zorientował się, że jest w namiocie sam. Nie było też sarkofagu, a jego twarz, z czego zdał sobie sprawę, muskając gładką skórę opuszkami palców, wciąż nie miała ust. Nowością była natomiast leżąca na drewnianych paletach otwarta, czarna walizka. Wewnątrz na aksamitnej wyściółce leżały dwa pliki banknotów. Nieduże, raptem kilka tysięcy dolarów. „I to ma niby wystarczyć do Apokalipsy?” – przemknęło Tutce przez głowę.


CZĘŚĆ 1

PO-PROSTU TEDDY



ROZDZIAŁ 1



NOWY JORK Po-prostu Teddy uwielbiał jazdę na wrotkach. I Nowy Jork. A najbardziej, jeśli wierzyć wywiadom, uwielbiał jeżdżenie na wrotkach po Nowym Jorku. W godzinach szczytu. Wyglądał zupełnie przeciętnie – szczupły siedemnastolatek z włosami przyciętymi na linii żuchwy, ubrany w luźne spodnie i bluzę z kapturem. Markowy plecak, w uszach słuchawki. Gdy prześlizgiwał się pomiędzy samochodami stojącymi w korku na Broadwayu, z rzadka tylko potrącił lekko któreś lusterko. Przestrzeń zdawała się niepostrzeżenie naciągać dla jego potrzeb. Ludzie, którzy zwracali uwagę na cokolwiek poza wciąganym w pośpiechu bajglem, pozdrawiali go wesoło, a on czasem odmachiwał, czasem tylko uśmiechał się pogodnie. Potem, korzystając ze zmiany świateł, Teddy łapał za zderzak najbliższej taksówki i tak jechał, balansując, ze sto metrów, by następnie wbić się w Siódmą i pędzić dalej w stronę Central Parku. Jak to było możliwe, gdy wszystkie inne pojazdy wlekły się lub stały w korku? Nikt nie wiedział, nawet gdyby kogoś to obchodziło, co w tym mieście nie zdarzało się zbyt często. Policjant siedzący na masce radiowozu zaparkowanego pod billboardem z podobizną Teddy’ego zasalutował chłopakowi wesoło. Nastolatek odmachał.

17


Dokładnie kwadrans po dwunastej, Po-prostu Teddy przeszedł przez obrotowe drzwi budynku GoodTV. Na nogach nie miał już wrotek, bo zmienił je przed wejściem na sportowe buty. Wyjął słuchawki z uszu, ale odtwarzacz pozostawił włączony, dzięki czemu każdy przechodzący obok wiedział, czego słucha najbardziej przedsiębiorczy nastolatek na świecie. Niektórym udało się z przytłumionych dźwięków wyłowić linię melodyczną Surfing with the Alien Satrianiego. – Dzień dobry, proszę pa… – zaczął portier, pogodny staruszek o białych włosach i z głębokim dołeczkiem w brodzie, ale chłopak powstrzymał go gestem. – Po prostu Teddy, panie Korczyński. – On jeden w całym budynku poprawnie wymawiał nazwisko imigranta. – Czy mógłbym zostawić u pana wrotki do wieczora? Bardzo proszę. – Ależ oczywiście, panie… znaczy, Teddy. Jak zawsze. Chłopak się uśmiechnął. Zanim oddał portierowi plecak, wyjął z niego małą reklamówkę. – Dziękuję. Jakbym mógł coś dla pana zrobić, proszę walić jak w dym. – Właściwie to… – Staruszek rozejrzał się uważnie, sprawdzając, czy nikt ich nie podsłuchuje, po czym nachylił głowę ku chłopcu. – To jest coś takiego, Teddy. Głupio mi było prosić, ale… – Co się stało, panie Korczyński? – W głosie Po-prostu Teddy’ego pobrzmiewała troska. – Bo ja chciałem zapytać, czy… – zacinał się zakłopotany staruszek. – znaczy mam troszkę oszczędności i nie wiem, gdzie by je tutaj… znaczy, ulokować… – Zbrojeniówka. – Po-prostu Teddy wyszczerzył się i wzruszył ramionami. – To niezmiennie najpewniejsza inwestycja. 18


No i można przy okazji spełnić swój obywatelski obowiązek, dając naszemu rządowi grosz na coraz lepsze technologie. – Zbrojeniówka, tak? – Portier wyjął z kieszeni notes i ołówek. – Ale co konkretnie? Jaka firma? –Poproszę, by podesłano panu szczegółową rozpiskę – odparł Teddy wesoło, ruszając w stronę windy. – Tylko wie pan, między nami, bo jak się wszyscy dowiedzą, to zysk się skurczy! Jeszcze raz dzięki za opiekę nad wrotkami. Ledwie doszedł do wind, rozległ się dzwonek i drzwi kabiny stanęły otworem. Chłopak z marszu wszedł do środka i wcisnął przycisk najwyższego piętra będący jednocześnie skanerem linii papilarnych. Na górze okazało się, że zebranie już trwa, przynajmniej w tej postaci, w jakiej mogło trwać bez niego. Zarząd omawiał pewnie błahe, drugorzędne sprawy z zaangażowaniem godnym tych kluczowych. Nie było to dziwne, bowiem to właśnie w oparciu na podobnych drobiazgach, kwestie, o których decydowano wspólnie, mogły się dokonywać przetasowania i zmiany w hierarchii. – Czekają na ciebie, Teddy – powiedziała Susie, otyła czarnoskóra pięćdziesięciolatka pracująca w GoodTV jako przełożona sekretarek. – A w saloniku dla gości pan Yakamoto czeka na choćby wstępną decyzję. Proszono, bym zwróciła twoją uwagę na kluczową kwestię czasową. Otóż pan Yakamoto nie ma swojego samolotu i lata wyłącznie japońskimi liniami. Ostatni samolot ma za pięć godzin, co przy obecnym natężeniu ruchu daje mu biznesowe dwie. Boi się, że nie zdąży i narazi swoją firmę na dodatkowe koszty. Po-prostu Teddy spojrzał na zegarek. 19


– Cholera, mogłem dzisiaj dać sobie spokój z tymi rolkami! – skarcił się. – Cóż, najwyżej poleci na lotnisko helikopterem z dachu, jak będzie trzeba. Zapewnij go też, proszę, że jeśli nie zdąży, to pokryjemy wszelkie koszty, bo dla nas to również kwestia honorowa. Ale i tak pędzę. Podrzucisz mi na salę colę i hot doga? Tylko nie od Steve’a, bo on ostatnio wyklinał na wietnamskie dzieci i nie dał im prażonej cebulki. Susie wyszczerzyła białe zęby. – Jasne, złociutki. Po-prostu Teddy podziękował, złapał za leżącą na biurku papierową teczkę i pobiegł do sali konferencyjnej. Ledwie wszedł, owionął go zapach fajkowego tytoniu, słodka mieszanka wiśni i wanilii. Teddy lubił ten zapach, a poza tym starał się podtrzymywać wszystkie dobre tradycje z dawnych dni, gdy właścicielem był jeszcze Po-prostu Bob. Należało do nich właśnie palenie fajek i zamawianie jedzenia na salę konferencyjną. Tworzyło to miłą atmosferę niezobowiązującego spotkania przyjaciół, która wydawała się Teddy’emu zdecydowanie ważniejsza niż przepisy o niepaleniu w miejscach publicznych. – Witam panów! – zawołał, zajmując miejsce u szczytu stołu. – Przepraszam wszystkich za spóźnienie. Członkowie rady roześmiali się jak z dobrego dowcipu. Ktoś powiedział, że nie ma sprawy, ktoś inny przypomniał, że jak on się kiedyś spóźnił, to wtedy to było spóźnienie… – Tak, Mark, pamiętamy – przerwał mu Teddy ku wyraźnej uldze wszystkich zebranych, którzy historię Marka znali już na pamięć. – W każdym razie przepraszam i nie chcąc przedłużać: co dzisiaj mamy w planie?

20


Powiódł wzrokiem po zebranych, z których na pierwszy rzut oka każdy mógłby być jego ojcem lub dziadkiem. Właściwie wszyscy z wyjątkiem grubego Charliego Turnera, udziałowca z Nebraski, mieli na sobie garnitury, ale prawie żaden nie założył krawata. Można to było uznać za sukces starań dwóch pokoleń prezesów. Ogromny krok na drodze do Po-prostu… – Zacznijmy od Yakamoto – zasugerował siedzący po prawej Ben Kaufman, prawnik o twarzy pociągłej jak z obrazu Muncha. – Siedzi w saloniku gości i przebiera nogami. Wygląda na to, że następne sushi chciałby już wszamać w domku. Zebrani kolejny raz parsknęli śmiechem, a Rick Staples, szef działu prawnego, podsunął Teddy’emu pod nos dwie kartki. Sprawa dotyczyła warunków, na jakich GoodTV miała przejąć azjatycki koncern Shicho – tokijskie imperium medialne, obecnie w fazie postępującego upadku. Stanowiło ono życiowy dorobek dwóch pokoleń rodziny Yakamoto, nic więc dziwnego, że siedzący w saloniku gość traktował tę sprawę bardzo osobiście. Wieść niosła, że przywiózł nawet ze sobą komplet ostrych narzędzi i przyjaciela z mieczem na wypadek niepowodzenia misji. Po-prostu Teddy wczytał się uważnie w podane dokumenty, które pewnie gdzie indziej byłyby przepastnymi księgami pełnymi podpunktów i haczyków. W GoodTV stawiano jednak na prostotę i łatwość przekazu. Jeszcze za czasów Po-prostu Boba ustanowiono zasadę, że każda umowa musi być zawierana najprościej jak to możliwe, bez kruczków i wzajemnych prób oszustwa, a założenia biznesu muszą się

21


dać streścić na maksymalnie dwóch kartkach. Tak też było w tym przypadku. Na pierwszej zapisano oczekiwania Azjatów, na drugiej – ofertę GoodTV. Z samej różnicy kwot znajdujących się w podsumowaniu można byłoby wykarmić Etiopię… Gdy Teddy porównywał liczby, Susie wniosła do sali tacę z zamówionymi przez niego puszką coli i hot dogiem. Turner wykorzystał sposobność, by zażyczyć sobie chińszczyzny, rzucając przy okazji żart o tym, dlaczego Chińczycy mają skośne oczy i co to ma wspólnego z ryżem. Zebrani, rzecz jasna, zareagowali z właściwym sobie luźnym podejściem do kwestii rasowych i politycznej poprawności. W końcu Teddy odłożył oba dokumenty i podsunął sobie tacę. – Jak dla mnie – powiedział, odgryzł pierwszy kęs hot doga – sprawa wygląda następująco. Pan Yakamoto złożył uczciwą ofertę, która chroni jego pracowników i zapewnia właściwą pozycję jemu samemu już po przejęciu. Uważam, że zasłużył sobie na nią, budując od podstaw największe imperium medialne w Japonii. Popił colą i powiódł wzrokiem po milczących udziałowcach. To także był wynik długoletnich starań – nikt mu nie przeszkadzał, dopóki nie skończył myśli. – Z drugiej jednak strony – podjął, przełknąwszy – dla nas najbardziej korzystna jest oferta z naszej kartki, a jeśli dobrze się orientuję, to nawet ona mocno przetrzebi nam tegoroczne fundusze na ekspansję. Podniósł właściwy dokument i zamachał nim nad głową. – Czyli pat – stwierdził Kaufman wyraźnie rozczarowany. Od cudownego dziecka oczekiwał cudu, a nie wygłaszania oczywistości. No ale z pustego to przecież i Salomon nie 22


naleje. Westchnął ciężko i spojrzał na zegarek. – Skoro tak, to myślę, że najwyższy czas, by Yakamoto wziął swój mieczyk… – Nie tak szybko! – Po-prostu Teddy raz jeszcze przyjrzał się kartkom, po czym złożył je obie i wsunął do kieszeni. – Bardzo zależy mi na japońskim rynku, przyjmijmy zatem, że te oferty są zbieżne, i przygotujmy umowy. Tak się składa, że szykuje nam się nowy, bardzo dochodowy interes i nawet jeśli byśmy dziś, po przepłaceniu, stracili coś na giełdzie, to odrobimy z nawiązką w ciągu kilku dni. Rick, będziesz mi potrzebny. Chciałbym, żebyś pomógł mi załatwić to prawnie, bo będę tu miał małą zagwozdkę. Ty też się przydasz, Lee, żeby to wszystko jeszcze raz przeliczyć. Odwrócił się i uśmiechnął do zaskoczonego Kaufmana. – Mam nadzieję, że wstępne rzeczy załatwimy w godzinkę, co? Nasz gość musi jeszcze zdążyć na samolot. Uniósł do ust puszkę coli, ale zanim upił, dodał: – I chcę, by jeszcze w tym miesiącu na kanałach Shicho nadawano moje programy, dobrze? Najwyższy czas zabrać się za te ich żółte dusze. Członkowie najbardziej wyluzowanej rady nadzorczej świata mogli zareagować na ten żart tylko w jeden sposób…


Koniec fragmentu Zapraszamy do księgarń


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.