Jak pies z kotem - Aneta Jadowska

Page 1



Jak pies z kotem

Krakรณw 2018



B

ył cwany, musiała mu to przyznać. Anna miała naprawdę ciężki dzień. Pożar w starym, zaniedbanym budynku socjalnym. Bez zraszaczy, alarmu, za to z łatwopalną izolacją i gaśnicami bez przeglądu, w większości nie uzupełnionymi po użyciu podczas poprzedniego wypadku z ogniem. Nie wszystkich udało im się wyprowadzić, nim wszystko spłonęło. Nie doliczyli się czterech osób, w tym dwójki dzieciaków i ich babki. Nie mieli szans na poddaszu. Dach zawalił się, zanim dotarli do drugiego piętra. Więc wracała do domu przybita, zmęczona i obolała. Dotarła do granic swojej odporności próbując dokonać cudu, ale nawet jako zmiennokształtna miała swoje ograniczenia. Nikt nie mówił, że praca strażaka to kaszka z mleczkiem i festiwal wiecznej szczęśliwości. Ale w takie dni ta robota była mieszanką dumy – bo przecież uratowali wiele żyć, frustracji – bo przecież tragedii można było uniknąć, gdyby nie zaniedbano środków ostrożności, gdyby inspektor nie brał w łapę za przymykania oczu, gdyby ludzie nie byli zbyt biedni i zdesperowani, by szukać lepszych warunków mieszkaniowych, a wreszcie gniewu – bo życia stracone nie wrócą, a winni się wywiną, jak zawsze. Więc gdy dotarła do domu, fantazjowała tylko o prysznicu (w remizie wzięła już jeden, ale tam z zasady używała podstawowych kosmetyków bezzapachowych i wciąż czuła we włosach 5


zapach dymu), butelce zimnego piwa, wygodnych dresach i zimnym kompresie na obity bark. Zaparkowała na podjeździe przed domem. Wysiadła, wyciągając sporą torbę z ciuchami do prania. I wtedy poczuła zapach. Cwaniaczek. Przysłoniła usta, by nie widział jej uśmiechu. Była pewna, że ją obserwuje. Pewnie siedział przy oknie minutę zanim usłyszał jej samochód na podjeździe – jako ryś miał świetny słuch. I bardzo kocie poczucie perfidii i złośliwości. Jej dom był nieduży, ale śliczny. W kształcie litery L, z dużą werandą wyrównującą bryłę domu do prostokąta. I cała ta weranda była wysypana równiutką warstwą psich chrupek. Nie byle jakich. Denta Lux było karmą polecaną przez weterynarzy, najlepszą dla zdrowych zębów twojego pupila. Kanalia. I czemu nie może się przestać uśmiechać? Przecież ten sierściuch ją obrażał. Jako wilk powinna czuć się głęboko urażona sugestią, że nadają się dla niej psie chrupki. Nawet w wilczej formie nie zniżyłaby się do tego gówna. Choć pachniało dobrze. Za dobrze. Przeszła przez chrupki, rozgarniając butem ścieżkę. Wrzuciła torbę w głąb korytarza, aż odbiła się o drzwi łazienki, wyciągnęła ze schowka miotłę i łopatę do śniegu. Szybko zgarnęła chrupki na łopatę a następnie przeszła przez podwórko i wysypała je przy płocie. Po stronie należącej do sierściucha. Szkoda wyrzucać chrupki, które uszczęśliwią bezdomne psy. To, że te zlecą się na terytorium kota było miłym bonusem. Wzruszyła ramionami i nie kryjąc się już z uśmieszkiem wróciła do domu. I musiała mu przyznać – od pięciu minut nie myślała już o ofiarach z poddasza. Jadła kolację, popijając piwko i oglądając powtórkę meczu, kiedy usłyszała awanturę za oknem. Przyciszyła telewizor i podeszła do okna.

6


Z szerokim uśmiechem obserwowała spektakl, jaki zapewnił jej rysiek przeganiający okoliczne psiaki ze swojego podwórka. – Jaki samolub, zamiast się podzielić chce mieć wszystkie chrupki dla siebie – powiedziała wgryzając się w mrożoną pizzę. Swoją drogą, producent powinien podciągnąć walory zapachowe. Te cholerne chrupki pachniały lepiej niż to. * – Cholerny kundel, wczuła się w sezon świąteczny – Rafał mruknął odwracając się plecami do okien wilczycy. Był pewien, że nie przegapia finału swojego przekrętu. Spodziewał się, że coś odwali. Musiała się zemścić za chrupki. Które były zemstą za setkę pluszowych, nakręcanych myszy, które rozpuściła na jego podwórku zaraz po Halloween. Miał do wyboru albo ganiać za nimi jak stuknięty kot, za którego go brała, albo ignorować je i poczekać, aż wyczerpią się baterię, a on stanie się pośmiewiskiem okolicy. Włożyła odporne baterie alkaliczne. Szuja. Ale cholernie pomysłowa. Myszy zresztą były jej odpłatą za to, że rzucił w nią sznurkową kością do gryzienia. Mało wysublimowane, ale to cholery, wysmarowała mu siedzenie motocykla kocimiętką. Być może nie powinien wsuwać jej pod drzwiami ulotki trenera posłuszeństwa dla psów. Ale sama się prosiła – czekała na niego przy furtce tylko po to, by pomachać mu przed nosem kocią wędką z różowym piórkiem na końcu. Różowym, na litość boską! Nie pamiętał, które z nich zaczęło. Ale było to zaraz po tym, jak się wprowadził. Ona mieszkała w swoim wymuskanym domku ponad rok. Byli jedynymi zmiennokształtnymi w okolicy, ale to nie wystarczyło, by się zaprzyjaźnili. Zamiast tego z miejsca skoczyli sobie do gardeł. Niby nie rozpętali wojny i nie polała się

7


krew, ale od miesięcy prowadzili swoją rozgrywkę „treat or trick”, tylko w ich wersji były same psikusy. I tak wytrzymała prawie dwa tygodnie. Pewnie nie było jej łatwo zorganizować takie ilości gwiazdy betlejemskiej. Pięćdziesiąt doniczek czy więcej? Trującej dla kotów. Ale jakże ozdobnej i pasującej do połowy grudnia. Jego mały i nieco obskurny dom teraz miał szansę wygrać sąsiedzki konkurs świątecznych dekoracji. Może sąsiedzi przestaną marudzić, że wciąż jeszcze nie doprowadził domu do stanu idealnego. Kupił go na kredyt. Na remont nie starczyło. A jako nauczyciel nie zarabiał dość, by odłożyć na otynkowanie i malowanie ścian. A poza tym zupełnie mu nie przeszkadzało to, że jego fasada była bardziej szara niż biała. Wyglądał stylowo i rustykalnie. Przynajmniej tak twierdził agent nieruchomości, który mu go sprzedał. Przestawił kilka doniczek, robiąc ścieżkę do drzwi. W sumie te czerwone kwiaty były całkiem ładne. I był raczej spokojny o to, że nie ulegnie pokusie podskubywania ich, więc jego żołądek był raczej bezpieczny. Co nie zmieniało tego, że musiał wymyślić coś w rewanżu. Powoli kończyły mu się pomysły. Ale prędzej sczeźnie, niż pozwoli jej mieć ostatnie słowo. Kiedyś może nawet zamienią kilka zdań. Teraz wiedzieli o sobie niewiele poza tym, co mogli wydedukować z obserwacji i zapachów. Pachniała całkiem ładnie. Jak na wilka, rzecz jasna. * Czekała na przesyłkę tydzień. Już myślała, że poczta zagubiła jej paczkę, a w niej najnowsze narzędzie tortur sąsiada. Możliwe, że to było nieco prymitywne. Zapewne było. Ale co tam. Podrzucił jej do skrzynki obrożę. Czerwoną, w świąteczne gwiazdki, z dzwoneczkami i kryształkami. Bardzo świąteczne. Na metalowej tabliczce wypisał jej imię. Na odwrocie, jak sądziła, swój 8


numer telefonu. Kanalia. I stanowczo nie powinna się uśmiechać na samą myśl o jego podłej pomysłowości! Nie powinna też poświęcać tyle uwagi jego wybrykom i planom zemsty. A przecież były dni, kiedy to właśnie myśl o tym, jak jeszcze mogłaby pogłaskać sąsiada pod włos pozwalały jej przetrwać nudę, czterdziestoośmiogodzinny dyżur w remizie, gdy nie działo się nic równie ekscytującego. Rozpakowała paczkę. W pudełeczku wyłożonym gąbką leżał srebrny laser. Miał duży zasięg, wytrzymałe baterie i nakładki, które sprawiały, że mogła sierściucha drażnić nie tylko czerwoną kropką, ale też laserową myszką czy ptaszkiem. Zacierała ręce na samą myśl. Musiała tylko poczekać na wieczór. Zakradnie się od strony podwórka, a gdy cwaniaczek się położy, na suficie zatańczy mu czerwona kropka. Czuła się mistrzynią. Wilczym wcieleniem Lokiego czy innego bóstwa przechery. Miała z tego na tyle dużo radości, że podśpiewywała sobie pod nosem sprzątając dom, zmieniając pościel, ładując pralkę, wstawiając szpinakowo-kurczakowy quiche do piekarnika. Jadła kolację przed telewizorem, popijając quiche białym winem, kiedy usłyszała coś, co postawiło jej włoski na karku. Jej instynkty reagowały zanim jeszcze mózg przeanalizował wskazówki. Uświadomiła sobie, że odłożyła talerz i kieliszek i już jest w połowie drogi do wyjścia. Odsunęła drzwi na taras za domem. Nozdrza wypełniła woń świeżej krwi. Usłyszała jęk i głuchy odgłos, który rozpoznała bez problemu. Ktoś dostawał bęcki i czyjś but wylądował ma miękkim brzuchu. Ruszyła instynktownie w stronę, skąd dobiegały odgłosy. Na podwórko sąsiada. Przeskoczyła gładko niski płotek, który raczej miał drażnić, niż faktycznie utrudniać przejście. Nie wiedziała, czy zapach rysia wynikał 9


z tego, że była na jego terytorium, czy brał udział w tym, co ją zaalarmowało. Podwórko rysia było długie i zadrzewione. Jego dom był mały i wymagał remontu, ale miał dwa razy więcej ziemi niż ona. Bęcki ustały. Słyszała za to odgłos pospiesznie oddalających się kroków i jęki tego, który łomot dostał. Znalazła go po minucie, skulonego pod drzewem, pachnącego świeżą krwią i błotem. – Żyjesz? – zapytała klękając przy nim. Szybkimi ruchami obmacywała jego kończyny szukając złamań. Jęknął tylko, gdy zacisnęła dłonie na jego przyciśniętym do boku przedramieniu. Obmacała głowę, nie wyczuła żadnych pęknięć, ale spory guz z tyłu i lepką krew na czole. – Jakieś poważniejsze rany? – spytała spokojnie, badając dalej obrażenia. Koszulę na brzuchu miał mokrą. Podwinęła tkaninę i w słabym świetle resztek dnia zobaczyła długie cięcie w poprzek boku, aż do brzucha. Nie wydawało się głębokie, ale krwawiło mocno. – Rysiu, nie wariuj mi tu, nie odpływaj, komunikacja to podstawa – mówiła głośno – Słyszysz mnie w ogóle? – Szczeniak? – jęknął. – Wilk – poprawiła – żyjesz? – Ledwo – jęknął. – Lepiej dla twojego ego, by ich było dwudziestu i by byli teraz w bardzo złej formie – powiedziała. – Możesz wstać, czy dzwonić na pogotowie? Nie widzę dokładnie rany, ale jeśli masz się uleczyć minutę przed tym, jak przyjadą, daj znać już teraz. – Nie leczę się tak szybko – szepnął. Jęknął próbując siąść. Pomogła mu oprzeć się o pień drzewa. Oddychał ciężko, przyciskając dłonie do boku. – Jesteś strażaczką, prawda? Dasz radę mnie pozszywać?

10


– Pozszywać dam, ale jeśli masz kości do nastawiania, nie piszę się na to. Pokręcił głową. Ciche odgłosy bólu, jęknięcia, syknięcia i sapnięcia wymykały mu się z ust przy każdym ruchu. – Pomóż mi wstać – poprosił. Zawahała się. Może powinna jednak wezwać karetkę. Trochę się obawiała komplikacji. Nie wiedziała, na ile był otwarty z tym, że jest zmiennym. O jej statusie wiedzieli wszyscy. Była strażakiem, ludzie doceniali, że jest szybsza, silniejsza, odporniejsza. W końcu ratowała im życie. On uczył ich dzieci. Małe dzieci. Pracował w podstawówce. Mógł siedzieć w zmiennokształtnym odpowiedniku szafy. Jeśli trafiłby do szpitala, tajemnicy nie byłoby w godzinę czy mniej. Nie jest łatwo zabić zmiennego. Choć ktoś z nim na pewno próbował. Ale życie zmiennego między ludźmi można zrujnować całkiem szybko. – Zabiorę cię do domu – powiedziała w końcu – jeśli w świetle, rany będą wyglądały jak robota dla chirurga, zawiozę cię do szpitala, ok? Pokiwał głową. Pomogła mu wstać. Osuwał się w jej ramionach z wyraźną słabością. Ważył niewiele jak na zmiennego. Może osiemdziesiąt kilogramów przy metr osiemdziesiąt pięć wzrostu. Drobniutki. Zwykle byli napakowani mięśniami na tyle, że waga leciała w górę. Ona przy metr osiemdziesiąt ważyła dobre dziewięćdziesiąt kilogramów i nosiła rozmiar czterdzieści dwa. Te dodatkowe mięśnie przydawały się właśnie w takich momentach, jak teraz, kiedy musiała dorosłego faceta nieść przez kilkadziesiąt metrów. Zatrzymała się dopiero przy płotku. Bez wyrzutów sumienia kopniakiem wyłamała jedno przęsło drewnianego ogrodzenia.

11


Podtrzymując go mocnym uchwytem w pasie, z jego ramieniem oplecionym na jej karku, przyjmowała cały jego ciężar na siebie, a on z trudem powłóczył nogami. Zaczęła się niepokoić, że rany są dużo poważniejsze, niż sądziła. Zaprowadziła go do łazienki. Tam miała apteczkę. W świetle żarówki wyglądał kiepsko. Blady, z fioletowymi ustami, pewnie z zimna. Powieki miał spuchnięte i podbiegnięte krwiakami. Nos był rozkrwawiony i obrzmiały. Skaleczenie na czole nie było groźne, krwawiło mocno, ale wystarczą trzy szwy i będzie po kłopocie. Ściągnęła z niego koszulę. Ciało miał chłodne i blade. Grudzień był względnie ciepły, wciąż nie było śniegu, ale temperatura oscylowała między zerem a plus dziesięcioma, za chłodno na bawełnianą koszulę i brak kurtki czy bluzy. Mokrym ręcznikiem wycierała krew, próbując ocenić na chłodno obrażenia. Rana cięta biegła na ukos od pleców do brzucha, ostrze przemknęło się po żebrach i zatrzymało się jakieś dziesięć centymetrów nad pępkiem. Zbadała ranę. Nie była głęboka. Rozcięta skóra, ale nóż nie wniknął w trzewia czy pod mięsień. Ryś opierał się o chłodne kafelki, z zamkniętymi oczami, jakby mniej i mniej obecny. Może miał krwotok wewnętrzny? Wyglądał teraz gorzej niż kwadrans temu. Jakby tracił przytomność. Zmienni tak nie robili, prawda? Nie wilki, w każdym razie. – Rysiu, gdzie cię boli? Masz jakieś obrażenia wewnętrzne? – pytała. Ona czy jej bracia potrafili to ocenić. O kotach niewiele wiedziała. – Nie, wszystko dobrze, tylko zszyj – wymamrotał. – Muszę spać – dodał, jakby to coś wyjaśniało. Wyciągnęła komórkę i wybrała numer brata. Mieszkał na drugim końcu świata, ale znał się na kotach lepiej, niż ktokolwiek, 12


kogo znała. Był policjantem, a jego partner był zmiennym tygrysem. Czekając na połączenie – a wiedziała, że to chwilę potrwa, bo u niego był środek nocy – włączyła opcję głośnomówiącą. Odłożyła komórkę na brzeg wanny, otworzyła apteczkę i zabrała się do roboty. Oczyściła rany, zdezynfekowała je,zaczęła zakładać szwy, kiedy Adam wreszcie odebrał. – Sis, nienawidzę cię najbardziej na świecie – warczał. – Ja ciebie też kocham, braciszku. Słuchaj, mam sytuację awaryjną. Rannego zmiennego. Opatruję mu właśnie cięcie nożem przez tors, ale zachowuje się dziwnie, zupełnie nie jak my. Gdyby był człowiekiem, bałabym się, że ma wstrząśnienie mózgu i krwotok wewnętrzny, trudno z nim nawiązać kontakt. – Przysypia? – zapytał przytomniej. – Tak, język mu się plącze, nie może utrzymać otwartych oczu. – Kotowaty? – Ryś. – A to w porządku. Oni muszą odespać. Dopiero gdy śpią, zaczyna się gojenie. Możesz go posklejać super glue, a gdy zaśnie, wszystko poceruje. Regenerują się szybciej niż my, ale muszą spać. – Uff. Dobrze wiedzieć. – To nie ty go załatwiłaś, nie? – upewnił się. – Oczywiście, że nie. Skąd ten pomysł? – Mama wspominała, że szukałaś pięćdziesięciu doniczek gwiazdy betlejemskiej dla sąsiada. I chichotałaś złośliwie, bo był kotem. – Tak, to ten kot. I nie, nie chcę o tym rozmawiać – warknęłam – idź spać Niezdaro i do zobaczenia na wigilii u mamy. Będziesz? – Jakbym miał odwagę nie być – powiedział i po chwili się rozłączył. Prawie skończyła. Założyła opatrunek na połatany bok, a potem przykleiła małe szwy na czole rysia. 13


– Śpiąca królewno, idziemy do łóżka – pociągnęła go za ramiona. – Najpierw randka – wymamrotał – nie jestem łatwy. Parsknęła śmiechem i mocniej go objęła, widząc, że stracił zupełnie koordynację ruchową. Szedł jakby był zalany w pestkę. Równowaga nie istniała, zataczał się, wszedłby na drzwi, gdyby go nie przyciągnęła do siebie. Zaprowadziła go do swojej sypialni i położyła na łóżku, na świeżo zmienionej pościeli, ech. – Nie tak chciałem tu trafić – wymamrotał. Trzy sekundy później zaczął chrapać. Przykryła go kocem i wróciła do łazienki po telefon. Zadzwoniła do mamy. Nie przyszedł jej do głowy nikt inny, z kim odważyłaby się zostawić rannego zmiennego. Wilki potrafiły w gorączce zdemolować pokój, nie wiedziała, czy koty też tak mają podczas gojenia. A jeśli jego rodzaj był tajemnicą, mama będzie trzymała język za zębami. Z kumplami z pracy nie mogła mieć pewności. Niby nie mieli nic przeciwko zmiennej koleżance, ale mogli mieć coś przeciwko zmiennemu przy dzieciach, miękkich brzuszkach siostrzenic czy bratanków. Ludzie bywali niekonsekwentni w tej kwestii. Mama potrzebowała pół godziny, by dojechać ze swojej wioski. Normalnie byłaby to godzina, ale na siedzeniu kierowcy siedział Antek, jej najmłodszy syn, który zwykle prowadził jak wariat , a dziś mama mu pozwoliła. – Aniołku, jak się czujesz? – zapytała mama zagarniając ją w opiekuńcze objęcia. – Mamo, nie jestem ranna, dotarłam za późno, by się bić. – Mówiłam, że tu jest niebezpiecznie i powinnaś zostać w domu? Tyle lat dojeżdżałaś do pracy, musiałaś się wyprowadzić do tej ruiny? – marudziła.

14


Taka była cena jej pomocy. Pewne tematy nigdy nie odchodziły w zapomnienie. Kto to słyszał, by wilczyca mieszkała samotnie? Dom zyskałby aprobatę dopiero gdyby wypełniła go jej wnukami. Anna zaprowadziła ją do środka i pokazała rysia. Po krótce powiedziała co się stało i dlaczego potrzebuje, by z nim została jako opiekunka. – A ty? Co zamierzasz? Przecież dziś nie masz dyżuru? – rzuciła pewnym tonem. – Skąd wiesz? – zapytała Anna podejrzliwie. – Piłaś wino. Niewiele dawało się ukryć przed wilczą matką. A jednak ta wciąż zastanawiała się, dlaczego jej jedyna córka wyprowadziła się na własne śmieci tuż przed trzydziestką. – Znajdę tych, którzy go tak załatwili – przyznała. – Antoś idzie z tobą – zarządziła. – Nie będę go pilnowała. – Ma dwadzieścia trzy lata i jest wilkiem. Jeśli nie da sobie rady, sam jest sobie winien – powiedziała i podeszła do łóżka. Sprawdziła, czy ryś nie ma gorączki dotykając mu czoła, a potem obejrzała opatrunki, jakie założyła Anna i o dziwo nie uznała, że coś wymaga poprawki. Poprawiła koc na nagiej piersi mężczyzny i powiedziała do córki: – Drobniutki taki, nie? Chucherko. – Łatwiej go było nieść. Gdyby był taki wielki jak Adam, czy nawet Antek, musiałabym go za włosy wlec – powiedziała. W duchu musiała przyznać, że wcale go nie uważała za chucherko. Wyglądał… no cóż, dobrze. Trzepnęła brata, który właśnie pożerał jej kolację, w ucho i powiedziała:

15


– Piszesz się na spuszczenie łomotu? – Jasne! Jakby kiedyś odmówił. * Zajęło im to trzy godziny. Całkiem sprawnie, pomyślała. W tym czasie mama raczej nie powinna przeprowadzić całkowitej rewolucji w jej kuchennych szafkach. A nawet jeśli, szanse, że dotarła do jej szuflad w sypialni i natrafiła na zabawki, z których musiałaby się tłumaczyć, były nikłe. Mama stanowczo rozumiała zdrowy popęd seksualny, więc nie zaszokowałaby jej zawartość jej nocnej szafki, ale nie darowałaby jej wykładu o pożytkach wynikających z mężczyzny. Anna w tym momencie swojego życia musiała przyznać, że jedyną przewagą, jaką mieli mężczyźni nad jej wibratorem, było to, że nie wyczerpywały im się baterie, za to w utrzymaniu byli stanowczo drożsi. Wracała do domu szybko, nie martwiąc się przesadnie o ograniczenia prędkości. Antek marudził na fotelu pasażera i narzekał, nieustannie. – Trzeba było się nie dać skaleczyć – warknęła, mając go powyżej uszu. – Było ich trzech na mnie jednego – tłumaczył się. Przewróciła oczami. Było ich siedmiu, na ich dwoje. W pełni ludzie. I, jak szybko z nich wyciągnęła, tworzyli coś w rodzaju gangu. Coś w rodzaju, bo ich miasto było za małe na prawdziwy gang, więc z wielkiego miasta prawdziwy gang przysłał oddział. Zajmowali się głównie sprzedażą narkotyków i leków na receptę bez recepty. Pod szkołą. Bo tam mieli dostęp do dwóch podstawowych grup docelowych – nastolatków i matek. Tak wypatrzył ich ryś i radził, by się udali na wakacje. A oni pojechali za nim po pracy i spuścili mu łomot, by pokazać, kto tu rządzi. 16


Cóż, teraz już wiedzieli, kto tu rządzi. Ona. I jej gapowaty brat. – Gdybyś nie odbierał telefonów w trakcie burdy, nie zdołaliby cię skaleczyć. Przestań jęczeć, bo mama uzna, że to moja wina i do świąt będę wysłuchiwała. – Jestem ranny! – jęknął głośno. – Jeśli pojadę do domu okrężną drogą wokół osiedla, zdąży się zagoić, nie rób z tego dramy tylko po to, by zmiękczyć mamę. – Ale jeśli będę ranny to jakbym był chory. I będę miał naleśniki na kolację. I bekon. – Jesteś taką miękką bułą! Mówiliśmy mamie, że najsłabsze z miotu powinna zostawić za progiem, ale upierała się, że cywilizacja już na to nie zezwala. Fukał z oburzeniem tak samo, jak wtedy, gdy miał trzy lata. Zaparkowała na podjeździe ostrożnie, by nie blokować samochodu mamy. Mama otworzyła drzwi, już w płaszczu i owinięta kolorowym szalikiem. – Antoś, przesiadaj się szybciutko. Dałeś sobie rozbić głowę? Nieznośny chłopak! – zawołała. – Wszystko w porządku? – zapytała Anna. – Ryś stwarzał problemy? – Oczywiście, że nie. Śpi jak niemowlę. Zrobiłam ci kolację, skoro Antoś ci wszystko zjadł. A i pamiętaj, święta nie zaczynają się dwadzieścia minut przed kolacją, czekamy od rana! – ucałowała córkę energicznie. – Mam nocny dyżur, przyjadę jak odeśpię. – Spać możesz w swoim starym pokoju. – Jakby to było możliwe – szepnęła. Na święta zjeżdżali się wszyscy jej bracia. Wszyscy z rodzinami. Rok temu to oznaczało sześcioro szczeniąt. W tym roku już 17


ośmioro. I dziewiąte w drodze. Szli na rekord. Na samą myśl bolała ją głowa. – Możesz go przyprowadzić – powiedziała mama, siadając w swoim samochodzie. – Kogo? – Tego rysia. Nie ma tu nikogo. Na święta pewnie będzie sam. – Skąd wiesz? – Och, obudził się na chwileczkę. Chwileczka, akurat tyle, by zebrała pełny wywiad rodzinny. Anna pomachała im, gdy odjeżdżali, po czym weszła do domu. Ryś spał okryty kołdrą po samą brodę. Zabrała z szafy śpiwór i poszła spać na kanapę. Rano wyekspediuje kota do jego domu i znów będzie miała swoje łóżko tylko dla siebie. * Trzy dni później, o szóstej rano, wracała z całonocnego dyżuru w remizie. Przez kilka godzin w nocy odśnieżali dachy podstawówki i szpitala, by się nie zawaliły pod ciężarem ciężkiego, mokrego śniegu. Najwyraźniej jej sąsiedzi zaklinali śnieg naprawdę intensywnie, by spadł jeszcze przed świętami, więc kilkanaście godzin przed wigilijnym porankiem zaczął napierdalać z całą mocą śnieżnej burzy. Ulica jeszcze nie była odśnieżona, więc jechała piętnaście kilometrów na godzinę, przebijając się przez zaspy po kolana. A jednak jej podjazd był odśnieżony! A jej kotowaty sąsiad w czerwonej czapce uszatce i kudłatej bluzie odśnieżał właśnie swój. Usłyszał ją, odwrócił się i pomachał z szerokim uśmiechem. Co miał w zwyczaju przez ostatnie dni. Odkąd obudził się w jej 18


łóżku, przez godzinę dziękował jej za ratunek, aż musiała go wyrzucić niemal siłą z domu grożąc kolejnymi obrażeniami, jeśli się nie zamknie. Zrobił się nieznośnie przyjazny i wylewny. Zostawił jej na progu zapiekankę. Zapiekankę! Na miłość bogów przedmieść! I ciasteczka – całą metalową puszkę ciasteczek z lukrem. Ślicznych. I nieznośnie miłych. Zaczęła żałować tego, że go uratowała. Bo to diametralnie zmieniło ich relacje. Weszli w schemat przyjaznego sąsiedztwa. I sama nie była do końca pewna, dlaczego tak bardzo jej to nie odpowiadało, ale stanowczo była przeciwna. Wszystko w jej środku warczało i jeżyło się na samą myśl, że mieliby się przyjaźnić. Po jej trupie. Pomachał jej jeszcze raz. Naiwniak myślał, że nie odmachała, bo go nie zauważyła. Pokazała mu środkowy palec i weszła do domu. Planowała się przespać, zanim pojedzie do domu rodzinnego, ale teraz zupełnie nie miała ochoty na drzemkę. Przytargała torbę z prezentami, które kupowała przez ostatnie dwa miesiące, rolki kolorowego papieru w choinki i reniferki, opakowanie gotowych, samoprzylepnych kunsztownie zawiązanych kokardek. Musiała wszystko popakować, bo kiedy zjawi się w domu, dopadnie ją szarańcza wilcząt i nici z niespodzianek. Wyciągała kolejne pudełka, pakowała je, obklejała taśmą i kokardkami, wypisywała flamastrem imię adresata prezentu, wrzucała go do czerwonego worka świętego Mikołaja, który kupiła specjalnie na tę okazję i wyławiała kolejny przedmiot do zapakowania. I wtedy wyciągnęła z torby ten cholerny prezent, który kupiła temu pieprzonemu kotu. I nie może mu go teraz dać, bo był tak cholernie miły i zmienił zasady ich gry! 19


Warczała. Cholerny kotowaty! Przez niego fukała pakując świąteczne prezenty dla bratanków! Zepsuł jej święta! Usłyszała kroki na werandzie, zanim jeszcze nacisnął dzwonek u drzwi. Oczywiście wiedziała, że to on. O kocie mowa! Z nadmiarem energii wylewającym się z niej przy każdym kroku pomaszerowała do drzwi. Otworzyła mu z warknięciem: – Czego? Uśmiechnął się. Poczuła, że wzbiera w niej agresja. Nie uderzę go, nie uderzę, mamrotała. Musiał to słyszeć, bo przecież jako zmienny miał równie dobry słuch jak ona, ale tylko szerzej się wyszczerzył. – Twoja mama do mnie dzwoniła – powiedział – zaprosiła mnie na kolację. – Nie zrobiła tego. – Zrobiła. Nie martw się, nie wybieram się. Ale wspomniała, że spodziewa się ciebie rano, więc pomyślałem, że wpadnę z prezentem dla ciebie, zanim się spakujesz i wyjedziesz. – Skąd pomysł, że chcę od ciebie jakiś prezent pod choinkę? – warknęła. – Może nie chcesz, ale to ci się na pewno przyda – powiedział – i wcisnął jej w ręce litrową butlę. Zerknęła na etykietkę. – Wyniuchałem, że lubisz truskawki – uśmiechnął się szeroko. Wciąż milcząc patrzyła na etykietkę. I starała się nie uśmiechnąć, by nie dać mu satysfakcji. Szampon. Truskawkowy. Przeciwpchelny. – Pomyślałem, że trzy dni bycia miłym po tym, jak uratowałaś mi życie wystarczy, ale nie ma co przesadzać, nie uważasz? – powiedział. – Co za dużo, to nie zdrowo – przyznała. – Też mam coś dla ciebie. 20


Poszła do kuchni i wróciła z pakunkiem dla niego, wciąż nieopakowanym, ale tak wyglądał chyba nawet lepiej. Było widać co dokładnie zawierało pudełko. Trzypiętrowy, drewniany, estetycznie wykończony lnianym sznurkiem, drapak dla kota. – Do samodzielnego montażu – powiedziała, bardzo z siebie dumna. – Przy twoich rozmiarach chyba lepiej przykręcić go do ściany, by się nie przewrócił, kiedy zaczniesz skakać po platformach. Sapnął. Wziął z jej rąk pudło z drapakiem. – Baw się dobrze z rodziną. Mama wspominała, że Antek przyprowadza dziewczynę, chyba planują się zaręczyć. Na pewno będziesz się świetnie bawiła. „Last girl standing” czy jakoś tak? Bardzo z siebie zadowolony zszedł z jej werandy, ściskając pod pachą pudło z drapakiem dla kotów. Cholerny kot – mruknęła z szerokim uśmiechem. Ze świeżo odnalezionym w sobie świątecznym duchem wróciła do pakowania prezentów. Lepiej, żeby mama zrobiła dużą wazę adwokata, bo jeśli kot nie kłamał, to będzie ciężki wieczór. Przez Antka nawet cięższy. Zasłużył sobie na bęcki. Świąteczne zaręczyny, też pomysł! Przetrwa to. Drugiego dnia świąt wróci do domu. I właśnie sobie uświadomiła, że wciąż miała wypasiony laser, którego nie wypróbowała na sąsiedzie. Uśmiechnęła się na samą myśl.


Książki Anety Jadowskiej w Wydawnictwie SQN

Szukaj w dobrych księgarniach

www.wsqn.pl


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.