Historie podniebne

Page 1



HISTORIE PODNIEBNE


Wyjątkowe książki Wyjątkowe wydania SQN Store www.sqnstore.pl


HISTORIE PODNIEBNE Jakub Maล ecki

Krakรณw 2019


Historie podniebne Copyright © by Jakub Małecki 2019 Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2019 wsqn.pl WydawnictwoSQN wydawnictwosqn SQNPublishing WydawnictwoSQN E-booki

Redakcja – Joanna Mika Korekta – Aneta Wieczorek Projekt typograficzny i skład – Joanna Pelc Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl Rysunki wewnątrz książki – Agnieszka Jednaka All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone. Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Zrównoważona gospodarka leśna Eheu, fugaces ORG 3 labuntur anni

Wydanie I, Kraków 2019 ISBN: 9788381295284


Dla Marty



ŻAGLOWCE I SAMOLOTY


A jednak umarł. Długo sądziłem, że nie umrze. Czasami on sam wydawał się w to nie wierzyć. Nie, nie, jeszcze nie teraz, zapewniał mnie, kiedy obaj dobrze już wiedzieliśmy. Pamiętam, jak się wtedy uśmiechał, ubrany w bordową pidżamę i skórę marszczącą się na nim coraz bardziej, a ja myślałem tylko o tym, że to już dawno nie jest Felicjan Taranowicz, że Felicjan Taranowicz umarł dużo wcześniej. *** Po raz pierwszy urodził się w kwietniu 1938 roku jako czerwone trzy kilogramy ruchu i wrzasku, po raz drugi trzydzieści pięć lat później: pulchny neurotyk z czasopismem w roztrzęsionych dłoniach. „Z perspektywy najpopularniejszego autora w kraju rzeczywistość wygląda inaczej”, zapewniają mnie dzisiaj stare artykuły z gazet, które czytam nie wiadomo po co. Wiele razy wyobrażałem sobie, jak tata musiał się czuć, kiedy w ciągu kilku miesięcy sukces zwalił mu się na głowę, przysłaniając całe dotychczasowe życie i wysyłając jego znajomych na coraz szersze orbity.

10


Ja znałem go już tylko takiego: Felicjana Taranowicza rozciągniętego pomiędzy kawiarniami i fleszami aparatów, wywleczonego z domu na łamy gazet i telewizyjne ekrany. Obcy wiedzieli o nim często więcej niż ja. Pamiętam, jak jąkała Leszek z podstawówki wyjawił mi kiedyś w sekrecie, że mój tata, chociaż „chory od słodyczy”, po kryjomu je w nocy mnóstwo marcepanu, a papierki wciska w szczelinę wersalki. Wie, bo słyszał w wywiadzie. Wróciłem do domu i w butach, w kurtce, popędziłem do gabinetu ojca, co było mi zabronione. Zanim zdążył się oderwać od swojego remingtona, grzebałem już we wspomnianej szczelinie, wyciągając garście błyszczących sreberek. – Tylko nie mów mamie – prosił mnie później, paląc papierosa. – Ja się jej strasznie boję. *** Tata wyglądał, jakby za sprawą dekad odżywiania się czekoladą i starannego unikania ruchu całe ciało spłynęło mu w rejon pasa i ułożyło się tam w galaretowaty wał, który podrygiwał podczas każdego jego kroku. On sam chyba tego nie zauważał, sprawiał wrażenie, że jest mu w sobie samym wygodnie. Co innego mama: zawsze była w ruchu, zawsze rozpędzona, zajęta. Raz w tygodniu chodziła z panią Turkowską na basen, raz w tygodniu wyciągała mnie do lasu na spacer. W domu robiła wszystko to, co w tamtych czasach robiły w domach kobiety, i wszystko to, co robili w nich mężczyźni. Kładła boazerię, malowała sufity, naprawiała spłuczkę i wymieniała korki. Tata z czarującym uśmiechem przyznał kiedyś w wywiadzie, że nie potrafiłby wbić gwoździa. *** 11


Oprócz zajmowania się domem mama wychowywała dwóch synów: tatę i mnie. Tata był z nas dwóch tym młodszym. To jemu trzeba było zwykle ustępować, inaczej złościł się, zamykał w gabinecie i przywierał do swojego remingtona na kilkanaście godzin. Stuk-stuk-stukutuktuk-trrrach i kolejna linijka, przez cały dzień albo całą noc – to już lepiej było ustąpić. Wchodziliśmy na przykład w trójkę do sklepu modelarskiego, gdzie kupował olbrzymi żaglowiec albo czołg. Kiedy ja, uwieszony to na nim, to na mamie, błagałem, żeby mi kupili samolot, odpowiadał krótko: – Żaglowce są fajniejsze. Zobaczysz. I te fajniejsze żaglowce musiałem za nim nosić. Kartony grzechotały cicho w rytm moich krótkich, szybkich kroków. ***

Na szczęście były też soboty. Tata w soboty nie pisał. Zazwyczaj wstawał wcześnie rano i wyciągał mnie z łóżka. – Ubieraj się, Królu Przemysławie. Już pora. Zaspany, przelewałem się z pościeli prosto na niego, a on prowadził mnie do łazienki, do szafy, przed drzwi. Budziłem się dopiero, kiedy sadzał mnie na skrzynce w przedpokoju i kazał wiązać buty. Mnie i sobie. Sam ledwo się schylał. Po wyjściu z domu należało wykonać rytuał. Patyczkami, które tata składował przy furtce specjalnie w tym celu, rzucaliśmy w okno salonu albo sypialni rodziców. Kiedy za szybą pojawiała się twarz mamy, tata unosił ręce nad głowę i obracał się wkoło, a ja skakałem obok, wyginając ciało jak kawał plasteliny. Tańczyliśmy tak przez chwilę, każdy po swojemu, a potem bez słowa 12


odwracaliśmy się i ruszaliśmy na przystanek. Przed pierwszym zakrętem patrzyliśmy, czy mama jeszcze jest. Zwykle była. Machaliśmy do niej i skręcaliśmy za róg. *** Tak, w soboty byłem Królem Przemysławem. Król Przemysław wybierał: wesołe miasteczko, sklep z zabawkami, basen, lodziarnię, gokarty. Król Przemysław oglądał w kinie trzy filmy z rzędu i jadł tyle kawałków sernika, ile tylko mógł zmieścić. Czasami jeździł tramwajem od pętli do pętli, czasami bujał się na huśtawce napędzanej tatą. Król Przemysław był bardzo mądry i wiedział, że sobota trwa krócej niż inne dni tygodnia, ściskał więc w niej, ile się dało, a w drodze powrotnej do domu słaniał się ze zmęczenia. Mama czasami krytykowała tatę za to, że tak wykańcza Króla podczas tych sobotnich wypraw – Król Przemysław oponował wtedy i udawał, że ma jeszcze sporo sił. Chodził po domu, gwizdał i próbował rozmawiać, aż w końcu padał do łóżka w ubraniu, które trzeba było później ostrożnie zdejmować. Jeśli Król chciał – a zwykle chciał – tata zabierał go w soboty do sklepu modelarskiego. Po drodze omawiali plan zakupowy i negocjowali budżet. Król był znacznie lepszym negocjatorem niż tata. Ostatnie sto metrów przemierzał w nerwowych podskokach. Kiedy docierali na miejsce, tata tubalnym głosem oświadczał: – Dziś żadnych żaglowców dla geriatrii, panie Romku. Dziś wyłącznie samoloty dla Króla! ***

13


Tylko raz widziałem go naprawdę. Widziałem z ukrycia. Wigilia, dziewięćdziesiąty szósty rok, za oknem już czarno. Siedzimy przy stole: ja, rodzice i ciocia Halina, która robiła najlepszy sernik na świecie, a przynajmniej w okolicy. Siedzimy i wszyscy udajemy, że nie słychać tych mlaśnięć, siorbnięć i chlupnięć, tej lawiny odgłosów z miejsca, gdzie mój tata, Felicjan Taranowicz, je. Tata zawsze sam kupował sobie prezenty. Te, które dostawał od innych, ode mnie również, mało go interesowały. W prawdziwą ekscytację wpadał, gdy czekał na rozpakowanie prezentu od siebie. Dlatego w wigilię Bożego Narodzenia jadł jeszcze szybciej niż zwykle, a już zwykle jadł przecież tak, jakby za chwilę miał nastąpić koniec świata. Za każdym razem kiedy matka wyrzucała mu w kuchni, że znowu umierała ze wstydu przed gośćmi, on odpowiadał niezmiennie: – Och, przecież wiesz, że ja zdanie gości to mam, Mireczko, trochę w dupie. Mój ojciec, najpopularniejszy polski prozaik pokolenia, nigdy nie miał niczego w dupie tak zupełnie i całkowicie, zawsze tylko trochę, jakby nawet porządnie lekceważyć innych mu się nie chciało. Wtedy tak samo: wrzucił w siebie dwanaście potraw, niedbale otwarł mniej ważne prezenty – koszulę od mamy, książkę od cioci i ruchomy atlas nieba ode mnie – a potem z namaszczeniem ujął w serdelkowate palce pudło z napisem DLA MNIE. Ze swojego miejsca na kanapie, otoczony zasiekami książek, słodyczy i skarpet, spoglądałem na atlas, który załatwiałem dla niego już od połowy października przez kolegę ze studiów i na który wydałem tyle, że sam się sobie dziwiłem, ale wydałem, bo tata wspomniał kiedyś, że taki atlas by chciał. Leżał obok 14


najeżonej szpilkami koszuli, a właściwie trochę pod tą koszulą, wciąż w ochronnej folii. Kiedy już wszyscy poszli spać – wszyscy, czyli wszyscy oprócz ojca, bo on w tamtym czasie sypiał po dwie–trzy godziny na dobę – zakradłem się korytarzem pod jego gabinet i zajrzałem do środka przez uchylone drzwi. Dostał od siebie mikroskop. Patrzyłem, starając się nie oddychać: pionowy urywek pokoju, kawałek biurka, fragment taty. Tata zgięty nad instrukcją, skupiony, co jakiś czas spogląda w okular, przyciska coś, kiwa głową i spogląda znowu. Wysuwa z ust koniuszek języka, tak samo jak przy pisaniu. Stałem tak przez dobrą godzinę. Człowieka, który w skupieniu czyta instrukcję obsługi mikroskopu, widziałem po raz pierwszy w życiu. Mówił do siebie, mruczał, uśmiechał się, raz parsknął głośno i zaraz pokręcił głową. Wstydziłem się patrzeć na niego takiego, ale patrzyłem. Wstydziłem się z tych jego min cieszyć, ale cieszyłem się z jego min. Wstydziłem się być taki, ale byłem. Wróciłem do swojego pokoju i zasypałem poduszkę serią ciosów. Wbijałem pięści głęboko w puch i wyobrażałem sobie, że to nie poduszka jest moją bezbronną ofiarą, ale tamten nowy, błyszczący mikroskop. *** A teraz siedzę w szpitalu i nie bardzo wiem, co dalej. Powiedzieli mi, że nie żyje. Nic więcej. No bo co więcej. Nie wiem, co się robi, kiedy ci umiera ojciec, bo nigdy wcześniej nie umarł mi ojciec, ale wydaje mi się, że najpierw trzeba 15


gdzieś zadzwonić. Do zakładu pogrzebowego? Do ubezpieczalni? Miał chyba polisę, nie wiem. Do cioci Haliny nie zadzwonię, do niej trzeba osobiście, siostra rodzona przecież, ale jeszcze nie teraz, jeszcze chwilę. Piętnaście minut nikomu przecież już różnicy nie zrobi. *** Któregoś razu tata sprezentował sobie na urodziny kamerę. Dużo później nagrywał. Mnie, mamę, głównie siebie. Czasami stawiał kamerę na statywie za swoimi plecami, pod kątem, tak żeby było widać maszynę, popielniczkę i zapas marcepanu. Rejestrował całe godziny stukania w klawisze, mlaskania, wzdychania, zaciągania się dymem. Mama powtarzała, że to wszystko pewnie po to, żeby dało się zrobić o nim po śmierci dużo filmów dokumentalnych, on twierdził, że po prostu to lubi. Może lubił. Kasety walały się po całym domu. Opisywał je datą i zostawiał gdzie popadnie, a mama krążyła później po śladach jego nocnych wędrówek i zbierała to, co po sobie zostawił: taśmy, ogryzki, papierki po cukierkach. Kasety chowała w szafie w przedpokoju. *** Dwa tysiące trzynaście, awantura: ojciec szuka kaset, kasety zniknęły. Mam trzydzieści dziewięć lat, od dwunastu jestem kucharzem, od pięciu mam swoją restaurację, od dwóch nie mam żony. Tego dnia dowiedzieliśmy się, że tata prześcignął Kapuścińskiego i Lema w liczbie tłumaczeń na języki obce, otworzyliśmy „koniaczek”, mama wygłosiła toast. Po obiedzie pijemy z mamą kawę, taty nie ma, bo nawet jak jest, to go zwykle nie 16


ma, ale nagle jest, i to bardzo: kręci się po całym domu, łysiejąca trąba powietrzna ze strachem na spulchnionej wiekiem twarzy. W życiu nie widziałem, żeby tak szybko się poruszał. Pyta nas, gdzie są kasety. Mówię, że nie wiem, od dwóch dekad z nimi nie mieszkam, skąd mam wiedzieć? Ojciec przetrząsa kolejne półki, szuflady i pawlacze, a potem przetrząsa je od nowa, jakby wierzył, że przy piętnastym otwarciu tej samej szafki okaże się, że kasety jednak tam są. Musiały się zawieruszyć podczas którejś przeprowadzki, tłumaczy mama, przestań, na pewno się znajdą. Nie ma już do niego tej cierpliwości co kiedyś, złości się, rezygnuje. Szukaj sobie sam. Felicjan Taranowicz szuka więc, ale szuka z takim impetem, że w końcu dołączamy do niego i my. Kaset nigdzie nie ma. *** Uchowała się jedna: czternaście minut nagrań. Czternaście minut Felicjana Taranowicza, które pół roku później przypadkiem znalazłem w pudle z ozdobami choinkowymi. Na kasecie ujęcia są trzy. Ujęcie pierwsze: ojciec i ja na huśtawce za domem. Mam lat dwadzieścia pięć, on sześćdziesiąt jeden. Ja z puszką coli, on z paczką papierosów. Ja z fryzurą à la późny Nick Carter, on łysy jak grejpfrut. Przed nami stara suka Alexis leży w nadziei, że z nieba, czyli konkretnie z huśtawki, spadnie coś dobrego. Ona jedyna wydaje się spoglądać w kamerę. Na nagraniu nie słychać, o czym mówimy, ale ja pamiętam: ojciec wsuwa do ust michałka i bez ostrzeżenia pyta: – A ty o czym tak najbardziej na świecie marzysz, co?

17


18


Zyskuję trochę czasu, upijając łyk coli, potem odchrząkuję i pochylam się, głaszczę Alexis po łbie, ale dłużej się nie da, więc mówię, że tak najbardziej to chyba o mieszkaniu w Fezie z wielkim tarasem i widokiem na medinę, a na tym tarasie najdroższy teleskop, jaki by mi się udało znaleźć, no, to by było fajne. Mówię to wszystko, bo wydaje mi się, że w ten sposób mam szansę zaciekawić tatę albo przynajmniej jakoś bardzo go nie rozczarować, bo przecież naprawdę marzę tylko o tym, żeby Karola, w której od jesieni jestem beznadziejnie zakochany, wreszcie zgodziła się ze mną umówić. Wszystko na świecie, co nie jest Karolą albo nie jest z nią jakoś związane, zwyczajnie nie istnieje. Fez i drogie teleskopy również. Tata nie daje po sobie poznać, czy mu się to moje marzenie podoba, czy nie. Poważnie kiwa głową i zaciąga się dymem, a ja nie wiem, co jeszcze mógłbym powiedzieć, pytam więc, o czym najbardziej na świecie marzy on. – O ciężarówce marcepanowych batoników – odpowiada, nie patrząc na mnie. Ojciec kochał marcepan tak samo beznadziejnie, jak ja Karolę, więc wcale mu się nie dziwię. Najwyżej tej ilości. – Przecież w życiu byś tego nie zjadł – mówię i pytam, co by zrobił z resztą. Ojciec wzrusza ramionami. – To akurat miałbym chyba trochę w dupie.

19


Koniec fragmentu Zapraszamy do księgarń


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.