Harda Horda. Antologia opowiadań

Page 1





ANT O L OGI A O P OW IADA Ń Ewa Białołęcka | Agnieszka Hałas | Anna Hrycyszyn | Aneta Jadowska Aleksandra Janusz | Anna Kańtoch | Marta Kisiel | Magdalena Kubasiewicz | Anna Nieznaj Martyna Raduchowska | Milena Wójtowicz | Aleksandra Zielińska

Kraków 2019


Harda Horda. Antologia opowiadań Copyright © by Ewa Białołęcka, Agnieszka Hałas, Anna Hrycyszyn, Aneta Jadowska, Aleksandra Janusz, Anna Kańtoch, Marta Kisiel, Magdalena Kubasiewicz, Anna Nieznaj, Martyna Raduchowska, Milena Wójtowicz, Aleksandra Zielińska 2019 Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2019 Redakcja – Joanna Mika Korekta – Milena Piechowska Projekt typograficzny i skład – Joanna Pelc Okładka – Joanna Wójtowicz Strony tytułowe – Joanna Wójtowicz Rysunki – Magdalena Babińska (116, 215, 234), Karolina Byrska (74, 258, 374), Agnieszka Jednaka (20, 49, 152, 174, 304, 338)

wsqn.pl WydawnictwoSQN wydawnictwosqn SQNPublishing

All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone. Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

WydawnictwoSQN E-booki Zrównoważona gospodarka leśna Panta rhei

406

Wydanie I, Kraków 2019 ISBN: 9788381294133


wstęp Anny Misztak

PRZEKRACZANIE GRANIC W czasie mojej, zakończonej już, kariery redaktor naczelnej serwisu Lubimyczytać.pl czytałam sporo dyskusji internetowych poświęconych książkom i literaturze – zarówno tych, które odbywały się w serwisie, jak i tych z innych portali czy pod postami na Facebooku. Czasami były śmieszne i na swój sposób pozytywnie odkrywcze, a czasami (nie wiem nawet, czy nie częściej) wprawiały mnie w osłupienie i odbierały chęć do dalszej lektury. Jednym z nagminnie przewijających się tematów była „literatura kobieca” – szeroko dyskutowano, czym jest to zjawisko, jeśli w ogóle można o takim mówić. Czy to osobny gatunek, a może podgatunek? Czy wypada się przyznawać, że czyta się literaturę kobiecą, czy lepiej skrzętnie to ukrywać? Nieustająco trwały kłótnie o zdefiniowanie pojęcia: czy „literatura kobieca” to literatura pisana przez kobiety, czy skierowana do kobiet, czy bohaterowie powinni być kobietami (najlepiej jeszcze kobiecymi), czy tematy poruszane w książkach muszą być kobiece. Celowo używam pojęcia „literatura kobieca” w cudzysłowie, ponieważ osobiście nie dzielę literatury na tę „kobiecą” i „męską” – owszem, płeć osoby piszącej z reguły ma dla mnie znaczenie, ale mniej więcej takie jak kolor okładki. I tak jak staram się nie oceniać 7


książek po okładce, tak staram się nie wartościować książki na podstawie płci autora, a już zwłaszcza bez zapoznania się z treścią. Jednym z najbardziej irytujących wątków, które przewijały się w dyskusjach, była kwestia jakości literatury fantastycznej pisanej przez kobiety – czy jest w ogóle warta czytania? Może się to wydać śmieszne, ale pojawiały się głosy, że kobiety nie powinny nawet być tłumaczkami powieści science fiction, bo w ogóle nie znają się na technice! Padały stwierdzenia, że jedna Ursula Le Guin wiosny nie czyni i poza nią to żadnej kobiety czytać nie ma sensu, bo to wszystko łzawe, ckliwe, różowe, same jednorożce, błyszczące wampiry i romanse paranormalne. Oczywiście czasami można było przeczytać wpis, że Ursula też pisać nie umiała, bo Ziemiomorze to nuda straszna i brak pomysłu na bohaterów. Wiadomo, że takich dyskusji nie należy brać do końca na poważnie i się nimi przejmować, ale o czymś one świadczą. Tym bardziej jeśli pojawiają się regularnie. Na szczęście grupa polskich pisarek fantastycznych postanowiła za nic mieć tego typu głosy, chociaż z ich wypowiedzi porozsiewanych po różnych wywiadach i osobistych wpisach w internecie można wywnioskować, że owszem – głosy te do nich docierają. Z Hardą Hordą spotkałam się po raz pierwszy mniej więcej w drugiej połowie 2017 roku. Wtedy zwróciła się do mnie Aneta Jadowska z propozycją cyklu felietonów poświęconych sztuce pisania, które miałyby się co miesiąc ukazywać w serwisie. Wystarczyło mi tylko spojrzeć na listę nazwisk pisarek, które wchodziły w skład grupy, żeby wiedzieć, że jest to temat, którego nie powinnam przepuścić. Część z nich znałam bardzo dobrze, o części przynajmniej słyszałam, 8


a pozostałe nazwiska kojarzyłam tylko z okładek. Ewa Białołęcka, Agnieszka Hałas, Anna Hrycyszyn, Aneta Jadowska, Aleksandra Janusz, Anna Kańtoch, Marta Kisiel, Magda Kubasiewicz, Anna Nieznaj, Martyna Raduchowska, Milena Wójtowicz, Aleksandra Zielińska. Pisarki doświadczone i dopiero zaczynające swoją przygodę z literaturą, starsze i młodsze, publikujące w wydawnictwach dużych i tych niszowych, mające na koncie powieści z gatunków fantasy, horror, science fiction, urban fantasy, dark fantasy czy też wydające głównie opowiadania w czasopismach i antologiach. W felietonie otwierającym cykl Rok z Hardą Hordą Aneta Jadowska napisała, że grupa powstała jako układ kompletnie nieformalny. Ot, na początku dziesięć, a teraz dwanaście pisarek, które w internecie zaczęły się nawzajem wspierać, wymieniać uwagami, motywować do pracy, komentować swoje teksty, z czasem poczuły, że należy nadać temu jakąś formę. Wkrótce światło dzienne ujrzała towarzyska grupa literacka Harda Horda. „Nie mamy programu, nie unifikujemy się w jakąś formę jednego głosu literackiego, przeciwnie, doceniamy swoją różnorodność i to, że właściwie nie ma dwóch na dwanaście, które pisałyby choćby podobnie. Co nam daje grupa oprócz wsparcia i pogaduch? Dwanaście głosów czasem łatwiej usłyszeć niż pojedynczy, a już na pewno na poziomie marketingu”, pisała Jadowska. Dziś, 8 marca 2019 roku, w Dzień Kobiet – po dwóch latach działalności Hardej Hordy – do rąk czytelników trafia antologia pod takim właśnie tytułem. Czego czytelnicy mogą się po niej spodziewać? Motywem przewodnim antologii jest przekraczanie granic. Każda z autorek odebrała ten motyw inaczej, niektóre przeniosły na papier własne lęki i ograniczenia, inne stawiały 9


swoich bohaterów wobec sytuacji trudnych, wymagających poświęcenia i odwagi, jeszcze inne przekraczały granice czasu i przestrzeni. Aby się rozwijać, trzeba iść do przodu, rzucać wyzwania samemu sobie i światu. Odkrywać nieznane lądy, także te literackie. Wychodzić z pudełka, szuflady, szafy, w które zostaliśmy wtłoczeni, zdzierać łatki, które nam przyszyto. Można założyć, że decyzja o wydaniu antologii sama w sobie jest dla członkiń Hardej Hordy przekroczeniem granicy. Do tej pory grupa istniała poniekąd tylko w internecie, teraz każdy czytelnik będzie miał w ręku materialny dowód jej obecności na polskiej scenie literackiej. W antologii mocno zaakcentowana jest tematyka końca świata, apokalipsy, zagłady – widać, że tocząca się w mediach dyskusja o ociepleniu klimatu i wiszące nad naszą planetą katastrofy klimatyczne nie są pisarkom obojętne. Aleksandra Janusz w melancholijnym opowiadaniu Dróżniczka pokazuje nam koniec świata w wersji mikro. Gdzieś w tle sygnalizuje, że kryzys przyszedł, gdy skończyły się paliwa kopalne, ale cała historia skupia się wokół starszej japońskiej dróżniczki, która za wszelką cenę stara się nie poddawać zmianom, choć te są nieuniknione. Z góry nie patrzą Anny Hrycyszyn to historia dziewczyny żyjącej w świecie, w którym poziom wód podniósł się tak bardzo, że spora część lądów i miast znalazła się pod powierzchnią. Ludzie za to odpowiedzialni chcą pozostać bezkarni i ukryci przed tymi, którzy muszą żyć na powierzchni. Ognisty Warkocz Anny Nieznaj pokazuje zagładę całej planety spowodowaną przez spadające fragmenty asteroidy. Wybrana część ludzkości, po latach spędzonych w kosmosie, próbuje ponownie skolonizować planetę. Czy zdoła uniknąć wcześniejszych błędów? Przekraczanie granic nierzadko ma charakter osobisty, wręcz intymny. Otwierające antologię opowiadanie Jawor 10


Marty Kisiel zabiera czytelnika w podróż na wieś. Historia o jaworowych ludziach wywoła u odbiorcy gęsią skórkę i sprawi, że inaczej spojrzy on na niewinną dziecięcą zabawę. Aleksandra Zielińska w tekście zatytułowanym Po drugie przedstawia przejmującą historię małej dziewczynki, która żyje z brzemieniem popełnionego błędu i ze świadomością, że jej matka wolałaby, by nie żyła. Agnieszka Hałas w Jest nad zatoką dąb zielony daje nam wizję przyszłości, w której ludzie mogą stać się nieśmiertelni, dzięki digitalizacji swoich wspomnień. Magdalena Kubasiewicz i Martyna Raduchowska zapraszają czytelników do światów wypełnionych magią, w których granice między życiem i śmiercią, miłością i nienawiścią są bardzo płynne, a Anna Kańtoch w opowiadaniu Szanowny Panie M. buduje duszną atmosferę przesyconą bliżej nieokreśloną grozą. Przeciwwagą dla tych mrocznych i melancholijnych tekstów są historie o zabarwieniu komicznym przedstawione przez Ewę Białołęcką, Anetę Jadowską i Milenę Wójtowicz. Białołęcka pokazuje, jak mogłaby wyglądać zombie apokalipsa we współczesnym polskim mieście, Jadowska serwuje czytelnikowi opowieść o zemście, która najlepiej smakuje na… zielono, a Wójtowicz w onirycznym opowiadaniu Lot wieloryba zabiera czytelnika w podróż na granicy światów. Przed czytelnikami dwanaście autorek, dwanaście opowiadań, dwanaście przekroczonych granic. Niektóre z historii aż się proszą o ciąg dalszy. Miejmy nadzieję, że ich autorki zechcą nas jeszcze kiedyś zabrać do swoich światów. Anna Misztak



PO CO NAM HARDA HORDA? Pisarze zawsze się zrzeszali. Czasami formalnie, czasami towarzysko. Zdarzało się, że łączył ich radykalny program literacki, wizja świata i roli w nim literatury, ale głównym łącznikiem mogło być na przykład to, że są młodymi Amerykanami osiedlonymi w Paryżu, spełniającymi swój sen o pisarstwie nierzadko z pustym żołądkiem. Oczywiście grupy tworzyli nie tylko pisarze. Pozostali artyści też mają tendencję do gromadzenia się w galaktyki bliższych i dalszych centrum gwiazd. Nie licząc tych, dla których samotność jest wartością najwyższą lub smutną koniecznością. Przeprowadzono na ten temat sporo badań literaturoznawczych. Analizowano chociażby efektywność i wpływy, które są jak prądy morskie w obrębie grupy. I wnioski są jednoznaczne – w grupie siła. Pisarze mający „środowisko” są bardziej płodni, kreatywni, lepiej zmotywowani. Zapewne dlatego, że często się wzajemnie napędzają, rywalizują przyjacielsko, jak Hemingway i Fitzgerald, czytają nawzajem swoje teksty i mają z kim o nich dyskutować, otaczają się ludźmi, dla których literatura jest równie ważna, i lepiej niż inni rozumieją, przez co się właśnie przechodzi. Gdy brakuje siły i pojawia się pokusa, by jednak odłożyć tę pracę, znajdzie 13


się ktoś, kto poklepie po ramieniu i powie: „Stary, dajesz. Nie bądź łajzą, która odpuszcza, miałem cię za lepszego pisarza”. Słodka mieszanina przyjaźni i uszczypliwości. A jak to było z nami? Zaczęło się od tego, że spotykałyśmy się w komentarzach na naszych ścianach na Facebooku. Dziesięć pisarek fantastycznych. Z czasem doszły jeszcze dwie. Niektóre z nas znały się w realu, inne nigdy się nie spotkały. Mieszkamy w Krakowie, Lublinie, Toruniu, Warszawie, pod Wrocławiem, w Gdańsku… Szybko złapałyśmy jakąś nić porozumienia. Założyłyśmy grupę – także dlatego, że część tematów, które miałyśmy ochotę poruszać, wymagała pewnej dyskrecji. Rozmawiałyśmy o życiu, o pracy, o pisaniu, o wydawcach, o premierach, o marketingu. Wspierałyśmy się, pomagałyśmy sobie, ułatwiałyśmy obieg informacji, który moim zdaniem w tej branży kuleje i wymaga reformy. Mniej doświadczone pytały te bardziej zaprawione w bojach o kwestie formalne, dotyczące choćby szczegółów umowy, któraś zaoferowała się jako beta reader innej. Czasami dyskutowałyśmy o działaniach marketingowych. I znów – jedne z nas miały dużo więcej szczęścia i wiedziały, że się da, inne trafiały na najbardziej leniwych wydawców świata, których przerastało dodanie na stronie facebookowej informacji o premierze. Zaczęłyśmy się zastanawiać, co możemy zrobić, by poprawić tę sytuację. Dla nas, ale też w szerszym kontekście. Bo może trzeba mówić o pewnych sprawach, by coś się zmieniło? Gdy wymyśliłyśmy katalog prezentujący nas jako pewną grupę polskich autorek, stało się oczywiste, że czas się ujawnić, i z tajnej grupy wyszłyśmy na światło dzienne jako Harda Horda. Och, wzburzyły się szklanki wody w niektórych zakątkach internetu! Bo jakże to tak dyskryminować mężczyzn? Grupa samych kobiet? Skandal! Nikt wcześniej nie 14


oburzał się na grupy złożone z samych panów, bo przecież panowie mają prawo decydować, z kim chcą rozmawiać i pracować, prawda? W rezultacie co jakiś czas na panelach dyskusyjnych czy w wywiadach musiałyśmy odpowiadać na pytania równie błyskotliwe jak to, czy nienawidzimy mężczyzn… Otóż nie, nie nienawidzimy. Nie dążymy do eksterminacji połowy populacji. Jesteśmy grupą towarzyską. Nie mamy programu, nie unifikujemy się w jakąś formę jednego głosu literackiego, przeciwnie – doceniamy swoją różnorodność i to, że właściwie nie ma dwóch na dwanaście, które pisałyby choćby podobnie. To nie pływanie synchroniczne, raczej freestyle. Nie obowiązuje u nas dyscyplina partyjna i każda ma pełną swobodę myśli, słowa i uczynków. Co nam daje grupa oprócz wsparcia i pogaduch? Dwanaście głosów czasem łatwiej usłyszeć niż pojedynczy, a już na pewno w kwestiach marketingowych. Książki wielu z nas czytaliście, po inne może będziecie mieli ochotę sięgnąć. Reprezentujemy prawie każdy rodzaj fantastyki, i nie tylko, bo kilka z nas już buszuje po poletkach kryminałów, powieści obyczajowych, literatury dziecięcej. Przed wami Harda Horda, w skład której wchodzą: Ewa Białołęcka, Agnieszka Hałas, Anna Hrycyszyn, Aneta Jadowska, Aleksandra Janusz, Anna Kańtoch, Marta Kisiel, Magdalena Kubasiewicz, Anna Nieznaj, Martyna Raduchowska, Milena Wójtowicz i Aleksandra Zielińska.





O

statniej niedzieli lata nawet słońce zdawało się wstawać z niechęcią, jak gdyby i jemu, nie tylko dorosłym, ciążyły wciąż żywe wspomnienia wczorajszych dożynek. Poranna rosa perliła się teraz na trawie jeszcze dłużej niż przed tygodniem albo dwoma, a rześka nuta wilgoci w powietrzu mogła już przyprawić o nieprzyjemny dreszcz. Nic więc dziwnego, że jak wieś długa i szeroka, dzieciaki wymykały się z domów co prawda wciąż z gołymi nogami, za to w bluzach. Mimo wczesnej pory zebrały się przy starej kapliczce za zagajnikiem, jak było umówione. Starsze prowadziły młodsze, miejscowe – miastowych kuzynów, którzy przyjechali do babci czy cioci, jedni spędzić w górach całe lato, inni zaś tylko na weekend albo dożynkowy festyn. Znajome twarze, smagłe i śmiałe, mieszały się z obcymi, równie opalonymi, lecz o niepewnych oczach. – Karol nie idzie? – Idzie, tylko kurom sypnie. U nich jeszcze wszyscy śpią. – U nas też. – I u nas. – No, nasz wujek to się pewnie przed południem nie podniesie. – Ale że dzisiaj, przed tym południem? – Oj, czarno to widzę… 19


Śmiech. Dzieciaki dobrze wiedziały, o co chodzi. To tylko dorosłym wydawało się, że nie. – To czekamy? – Czekamy! Ze śmiechem raz po raz spoglądały w stronę zakrętu, wypatrując znajomej sylwetki. Wreszcie jeden z chłopców zawołał: – Idzie! – Karol idzie! – Cześć, Karol! Nastolatek we flanelowej koszuli narzuconej na t-shirt skinął im głową na powitanie. Przy jego nodze truchtał kundel, chudy i czarny jak sadza. – Cześć! – Cześć. – Cześć, pisklaki – odpowiedział Karol. Rzeczywiście, wyglądali przy nim jak stadko kurcząt przy dorodnej kwoce. Miał już szesnaście lat i większość z nich przerastał o głowę, czasem nawet o dwie. – To co? – Klasnął w dłonie. Pęcherze, których nabawił się od wideł, na szczęście zdążyły stwardnieć i nie dokuczały mu już tak bardzo jak jeszcze przed paroma dniami, kiedy ledwo zaciskał pięść. – Na górę? – No! – Na górę! – Jaką górę? – jeden z miastowych, w przydużej koszulce Messiego, zapytał cicho swoją kuzynkę, średnią córkę Basińskich, tych od stolarni. – Na tę naszą – odparła takim tonem, jak gdyby to była oczywistość. – Jaworową. Chłopiec wciąż nie wyglądał na usatysfakcjonowanego. – No dobra, ale co takiego jest na tej górze, że my tam idziemy? 20


– Kiedyś to tam stał kościół, strasznie stary – wyjaśnił mu Karol. – Drewniany. Ale się spalił ze dwadzieścia lat temu i została z niego sama dzwonnica. No i rosną tam wielkie jawory, dlatego mówimy, że to jaworowa góra. – I maliny! – dorzucił ktoś. – I maliny – przytaknął Karol. – Najlepsze w okolicy. – To wszystko? – zdziwiła się gruba dziewczyna. Chłopak skojarzył ją po chwili. Miastowa, od Fikuców, którzy mieli warsztat samochodowy i wielkiego podhalana, wiecznie nabzdyczona. Cekiny na jej koszulce układały się w różowo-fioletową sowę z przymkniętym okiem. – O to ta cała heca? Zrywaliśmy się z łóżek o świcie, żeby iść ze smarkaczami na maliny? – Jak nie chcesz, to nie idź. A jak chcesz, to nie marudź. Proste – skwitował. – Idziemy. Na to hasło wielobarwna chmara dzieciaków rozkołysała się, rozszemrała i ruszyła przed siebie, przez pola, rosę i blask poranka. Karol spoglądał za nimi z wyżyn metra osiemdziesięciu trzech i czekał, aż oddalą się choć kawałek. Aż zostawią ich samych. – Cześć, Wika – dopiero wtedy zagaił patykowatą dziewczynę w tenisówkach i workowatych spodniach, która stała z boku, trzymając za rękę dwulatka. Maluch, w czerwonym polarze z kapturem, kończył właśnie lody na patyku. – A ten co? Nie za wcześnie na lody? Wika wzruszyła ramionami. – Nie chciał zjeść śniadania. – I dałaś mu lody? – A co, miał iść na głodniaka? Żeby potem marudził? Karol otworzył usta, żeby coś odpowiedzieć, tylko nie miał pojęcia co. Zerknął na swojego psa – kundel oblizywał się raz po raz, nie odrywając wzroku od lepkiego patyczka w dłoni 21


22


chłopca. Chociaż lodów z każdą chwilą ubywało, wciąż liczył na łut szczęścia. Trochę jak sam Karol. Dziadkowie Wiki mieszkali naprzeciwko, po drugiej stronie drogi. Wystarczyło, że chłopak wychylił się ze swojego okna i mógł zajrzeć w okno jej pokoju na piętrze. Robił to już nieraz, bo Wika spędzała tu wakacje, w zasadzie odkąd pamiętał. I aż do tej pory nie było w tym nic niezwykłego. Ot, z końcem czerwca przyjeżdżała, coraz wyższa, coraz mniej dziecinna, była, była, cześć, Wika, cześć, Karol, wciąż była, aż z końcem sierpnia wyjeżdżała, a świat nadal się kręcił. Tyle że w tym roku nagle kręcił się cały tylko wokół niej. Przynajmniej w myślach, bo na nic więcej niż myślenie Karol nie miał czasu. Przez całe lato od rana do nocy tyrał z ojcem w polu lub obejściu, Wika zaś pomagała babci przy truskawkach i ogórkach albo biegała co chwilę do sklepu na drugim końcu wsi, zawsze z Michasiem u boku, więc… Więc nic. Tyle co minęli się na drodze albo rzuciła mu zza płotu przelotne „cześć” wraz z tym jej nieśmiałym uśmiechem, od którego coś w nim miękło. A przecież nawet nie była szczególnie ładna. Do tego wydawała się chuda i wiotka, jak patyczek, jak witka wierzbowa. Na czole i brodzie czasem robiły jej się pryszcze, a gdy w upalne dni związywała włosy w kucyk, widać było, że uszy trochę za bardzo jej odstają. Dziś przyszła w rozpuszczonych. W blasku porannego słońca wydawały się niemal złote. Raz dostrzegł przypadkiem, zerkając między sztachetami, jak opalała się w ogrodzie dziadków. Michaś nieopodal taplał się w dmuchanym baseniku, a Wika leżała na kocu i czytała książkę, machając nogami. Na lewej łydce miała trzy stare, podłużne blizny, jakby po oparzeniu. Pewnie dlatego nigdy nie nosiła szortów, tylko te śmieszne, powyciągane haremki, 23


z których wszyscy się podśmiewali. On już się nie podśmiewał. Od tamtej pory chciał ją zapytać, co się stało. Czy w ogóle pamięta, czy też zdążyła już zapomnieć. I czy to dlatego pilnuje Michasia jak oka w głowie. Miał nadzieję, że może dziś mu się uda. Że będą szli przez las, na jaworową górę, że Wika się potknie albo co, a wtedy on ją złapie za rękę i już nie puści, a ona nic nie zauważy… Albo zauważy, ale nic nie powie, tylko ściśnie mocniej jego dłoń i będą tak szli dalej, przez cały poranek, cały dzień, w nieskończoność, i może wtedy coś jej w końcu powie, wydusi z siebie, może nawet… Pies zapiszczał, zamiatając ogonem pył i kurz. Chłopczyk odpowiedział mu łobuzerskim uśmiechem. Całą buzię miał umorusaną czekoladą. Na patyczku już nic nie zostało. – Po co go w ogóle zabierałaś? – burknął Karol, udając, że wcale nie patrzy z zazdrością na dłoń Wiki, jak zawsze zaciśniętą na dłoni Michasia. Nierozłączni, starsza siostra i młodszy braciszek. – Obudził się i też chciał iść. – To trzeba go było zostawić. Zaśmiała się, aż mu od tego śmiechu serce zabiło mocniej. – Jasne, już to widzę. Wiesz, jak by się wtedy darł? – A nie będą go szukać? – Całe lato jakoś go nie szukali, to myślisz, że teraz zaczną? – Przechyliła głowę, jak kot śledzący niewidzialne cuda na ścianie. – A co? – Nie, no nic. Ja… tylko myślałem… – Co takiego? – Nie, nic. Jak tam chcesz. Ale jak mu się nogi zmęczą, to ja go nosić nie będę. – Bez łaski, bobaski – odrzekła Wika i jeszcze mocniej ścisnęła dłoń brata. – Chodź, Michaś. Idziemy na jaworową górę. 24


Spochmurniały Karol gwizdnął na psa. Jaworowa góra, choć górą ochrzczona na wyrost, wznosiła się kawałek za wsią, pośród ogołoconych pól. Rozległa, o łagodnych zboczach, dumnie prezentowała ciemną jaworową koronę, od której wzięła swą nazwę. Sam jej widok wystarczył, by serca i nogi same z siebie przyspieszyły. Wołała, kusiła słodyczą malin i przygody – może niezbyt wielkiej, za to na wyciągnięcie ręki. U podnóża góry, wśród gęstwiny, prześwitywała wyłożona kamieniami ścieżka. Niegdyś szeroka, prowadziła wiernych prosto do kościoła, lecz teraz niknęła między zaroślami. Już tylko miejscowe dzieciaki wiedziały, gdzie jej wypatrywać, by nie zgubić się w gęstym lesie, który porastał zbocze. Jedno po drugim, gęsiego, zagłębiały się teraz w listowie i ciszę, i cień, zostawiając za sobą słońce. Karol, Wika i Michaś szli na samym końcu, w tempie malca, który truchtał między nimi, już nie za rączkę, tylko sam, ja sam, ja umiem. Pies trzymał się teraz blisko nich, to z lewej, to z prawej. Czasem pobiegł przodem i znikał między zaroślami, żeby zaraz wrócić z wywieszonym językiem. Towarzyszył. Węszył. Strzegł. – Jaaa-wol… jaaaaaa-wol, ja-wo-lo-wi uuudzie… – Co wy tu… – ...obiiicie, budujemy mooosty dla… dla… – Dla pana sta-ros… – ...tyyyyyyyyy! Ja-wol, ja-wol… – Nie, Michasiu – przerwała mu Wika – najpierw: tysiąc koni przepuszczamy, a jednego zatrzymamy, tysiąc koni przepuszczamy… – A JEDNEGO NIE! Triumfalny okrzyk malca przetoczył się przez milczący las, sięgając aż ukoronowanego jaworami szczytu. Jak na sygnał 25


gdzieś na przedzie, spomiędzy rozłożystych paproci wyjrzała znajoma głowa. – Ej, a tak w ogóle to kim są ci jaworowi ludzie? – No… jest taka miejscowość, Jawor – odpowiedział mu ostrożnie głos, którego Karol nie rozpoznawał. – Moja mama jeździła tam na kolonie. Może to o to chodzi? – Chyba nie. – Skoro budują mosty, to chyba jacyś budowlańcy, co? – Raczej drwale. – No. Mniej więcej. – To chodzi o diabły. Karol stanął jak wryty i spojrzał w bok. – Co? Tuż obok ścieżki rosło wielkie drzewo, spowite głębokim cieniem. Cis. Chłopak zadrżał i instynktownie odsunął się o krok. Cisy są trujące, wara od cisów, babka tłukła im to do głowy, kiedy byli mali – słowem, a jak słowo nie pomagało, to i ścierką. Zapamiętał. Babka zaciągała przez grzbiet nawet lepiej niż ojciec, chociaż sięgała mu ledwie do ramienia. Na potężnych korzeniach, które wypiętrzały się ponad leśnym poszyciem, plecami do chropowatego pnia stali dziewczyna i chłopak, podobni jak dwie krople wody – te same rozczochrane włosy o barwie lnu, te same trójkątne twarze, zwężające się od szeroko rozstawionych, wodnistych oczu aż ku szpiczastemu podbródkowi. Jak u modliszki. – Jaworowi ludzie to diabły – powtórzył chłopak. – A jaworowa góra to takie jakby piekło – dodała dziewczyna. – Piekło pełne diabłów. Wszystkie dzieciaki w zasięgu głosu zamarły pośród paproci. – Iiikaaa…? – pisnął Michaś i przywarł do uda siostry.

26


– Ta, jasne – warknęła, rzucając w kierunku rodzeństwa rozzłoszczone spojrzenie. Nagle całym jej ciałem wstrząsnął dziwny, spazmatyczny dreszcz, choć przecież nawet tu, w głębokim cieniu, upał dawał się we znaki. – Diabły i piekło w zabawie dla małych dzieci. Weź się puknij, co? – Sama się puknij – odparowała modliszka. – A jak myślisz, czemu ten kościół spłonął? – Hm, pomyślmy. Bo go ktoś podpalił? – No właśnie. Ktoś. Modliszka odepchnęła się od pnia – dopiero wtedy Karol zarejestrował ze zdumieniem, że była boso – zeskoczyła na ścieżkę i stanąwszy tuż przed Wiką, zmrużyła dziwnie oczy, po czym rzekła przejmującym szeptem, napawając się każdym słowem: – Tam jest też cmentarz. Dzieciaki, miejscowe i miastowe, wstrzymały powietrze, zgodne jak nigdy dotąd. – Co? – Karol zmarszczył czoło. Nie mógł sobie przypomnieć, do kogo przyjechali, ona i ten jej równie modliszkowaty brat. Bo na pewno nie byli stąd. Więc skąd? Od Bartnickich? Starej Tomczykowej? Przecież znał tutaj wszystkich, dlaczego więc nie pamiętał tych dwojga? – Skąd wiesz? Lecz dziewczyna nie zwróciła na niego uwagi. – Tam jest cmentarz – powtórzyła i zadarłszy nieco podbródek, zmrużyła oczy. – Na jaworowej górze. Dużo, dużo starszy od tego kościoła, co spłonął, zarośnięty malinami. Dlatego go tam postawili, żeby je w końcu przegonić. Te duchy. Złe duchy z jaworowej góry. I to właśnie one podpaliły kościół. I wiecie co? – Przesunęła wzrokiem po dziecięcych twarzach, tam i z powrotem, sycąc się wrażeniem, jakie wywierała. – One nadal tam są…

27


Koniec fragmentu Zapraszamy do księgarń


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.