Paweł Fajdek. Petarda - historie z młotem w tle

Page 1



PETARDA H ISTO R IE Z MŁO T E M W T L E



PAWEŁ FAJDEK PAWEŁ HOCHSTIM

PAWEŁ SKRABA

PETARDA H ISTOR IE Z M ŁO TEM W T L E

KRAKÓW 2018


Petarda. Historie z młotem w tle Copyright © by Paweł Fajdek 2018 Copyright © by Paweł Hochstim 2018 Copyright © by Paweł Skraba 2018 Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2018

wsqn.pl WydawnictwoSQN

Redakcja – Joanna Mika Korekta – Grzegorz Krzymianowski Projekt typograficzny i skład – Joanna Pelc Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl Fotografia na okładce – Aleksander Ikaniewicz

wydawnictwosqn SQNPublishing WydawnictwoSQN

All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone. Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Sprzedaż internetowa labotiga.pl E-booki Zrównoważona gospodarka leśna Eheu, fugaces labuntur anni

384

Wydanie I, Kraków 2018 ISBN: 978-83-8129-275-7


Ze snu wyrywa mnie dźwięk telefonu. Kto może dzwonić tak wcześnie? Przecież zawody dopiero o 15.40. Odbieram – to Jerzy Sudoł, trener z naszej ekipy. – Gdzie ty jesteś? Wszyscy się już rozgrzewają. – No w hotelu, zawody za dwie godziny. – Jakie dwie godziny? Za 40 minut! Wierzcie mi, można zerwać się z łóżka, ubrać, wziąć wszystkie potrzebne rzeczy i zbiec kilka pięter w czasie krótszym niż 30 sekund. Mam nadzieję, że przed hotelem będzie stał autobus albo przynajmniej wolna taksówka. Autobus stoi, owszem, niestety ma odjazd dopiero za 25 minut. Taksówki nie ma, a zamówić nie zdążę… Dobra, nie ma wyjścia – biegnę. Ponad 120 kilogramów, do tego ciężki plecak, a ja gnam przez Gateshead prawie jak Adam Kszczot. OK, kiedyś trenowałem z biegaczami i biegałem lepiej niż wielu z nich, ale po pierwsze, to było kilka lat wcześniej, a po drugie bieganie z plecakiem dwie minuty po zerwaniu się z łóżka nie jest najlepszym prezentem dla organizmu. W głowie natarczywa myśl: Fajdek, durniu, nie dobiegniesz. Widzę już stadion, jestem gdzieś w połowie drogi, ale muszę się napić. W plecaku mam colę, więc wyszarpuję i otwieram butelkę, a napój z głośnym sykiem eksploduje mi na koszulkę. Czuję się jak w koszmarnym śnie. Jakimś cudem docieram na miejsce. Ledwo żyję, ale widok stadionowego muru mnie cieszy. Zaraz: muru? A gdzie wejście?! Latam więc przy tym pieprzonym ogrodzeniu w poszukiwaniu drzwi, a zawody zaczynają się za 20 minut. Jakimś cudem zauważam Leszka Leszczyńskiego, który wyszedł przed stadion, słusznie się domyśliwszy, że mogę mieć PETARDA. HISTORIE Z MŁOTEM W TLE 7


problem z trafieniem do wejścia. Idziemy do call roomu, gdzie osuwam się na krzesło. Mam w nogach prawie półtora kilometra sprintu w czasie tylko niewiele gorszym od najlepszych. Dość powiedzieć, że gdy dzwonił Sudoł, to rozgrzewka innych zawodników już trwała, a gdy przybiegłem – jeszcze trwała. Na stadion, jak zawsze, wychodzimy wszyscy razem. Podchodzimy do rzutni, każdy się rozbiera, robi jeszcze jakieś ćwiczenia, a ja… leżę. Na trawie, twarzą do ziemi, a serce mi tak łomocze, że się zastanawiam, czy nie zrobi dziury w glebie. Ale stopniowo się schładzam, uspokajam, tętno względnie wraca do normy. Okazuje się, że to nie koniec kłopotów, bo zapomniałem wziąć… butów do rzucania. Nie zamierzam jednak się tym przejmować: sznurówki chowam w rzepę, zakładam rękawiczkę i idę do koła na rzuty rozgrzewkowe. Pierwszy rzut – 25 metrów! Znowu padam na trawę i leżę, ku zaskoczeniu sędziów i innych uczestników konkursu. Znają mnie jednak i wiedzą, że jestem dość specyficzny, więc uznają, że to moja metoda przygotowania. Drugi rzut – 45 metrów. Na szczęście jestem 11., więc mam jeszcze chwilę na odpoczynek. Wreszcie przychodzi moja kolej. Wchodzę do koła, robię dwa wdechy i jadę. Młot leci, leci, leci… 77 metrów. Dziękuję państwu za uwagę, właśnie wygrałem zawody. Jak? Do dziś nie rozumiem, ale gdyby jakiś fizjolog chciał się doktoryzować z tego przypadku, to serdecznie zapraszam do współpracy. To ja, Paweł Fajdek. Takie właśnie jest całe moje życie. Pełne śmiesznych i dziwnych historii, które zawsze (no, prawie zawsze) kończyły się happy endem. Taka też będzie ta książka. To jeszcze nie czas na pisanie autobiografii.


WSTĘP

Urodziłem się 4 czerwca 1989 roku, w dniu pierwszych wolnych wyborów w Polsce. Niejeden polityk oddałby wiele za taką datę urodzenia, ale dla mnie to naprawdę nic szczególnego. Ot, zwykła noc na początku czerwca, fajnie, że już ciepło. Politykiem nigdy nie będę, bo to dziedzina, która kompletnie mnie nie interesuje. Jasne, wiem, kto wygrał ostatnie wybory, jak się nazywa prezydent kraju i burmistrz Żarowa, kto jest premierem i ministrem sportu, ale nie można tego nazwać zainteresowaniem polityką. Zawsze wolałem sport i zabawę. A może zabawę i sport – ta kolejność wydaje się jednak bardziej zasadna. Najważniejsze, że od lat doskonale potrafię to godzić, bo muszę uczciwie przyznać, że nie wyobrażam sobie życia ani bez zabawy, ani bez sportu. Może dlatego tak przypadł mi do gustu AZS, którego skrót ludzie z tej organizacji tłumaczą na „Atmosfera, Zabawa, Sport”. U mnie musi być wesoło i musi być rywalizacja. To jest dokładnie to, co mnie nakręca. O tym będzie ta książka. „W moim życiu przeczytałem dwie książki”, mówi jeden z bohaterów w filmie Poranek Kojota. To zdanie niezbyt do PETARDA. HISTORIE Z MŁOTEM W TLE 9


mnie pasuje, bo z pewnością przeczytałem minimum trzy, ale chciałbym kiedyś móc głośno powiedzieć: „W moim życiu napisałem trzy książki”. Pierwszą trzymacie w rękach. Druga, mam nadzieję, powstanie po igrzyskach w Tokio – mam nawet roboczy tytuł, Do trzech razy sztuka. Będzie dotyczyła wyłącznie moich zmagań o krążek olimpijski, a to, jak wszyscy wiemy, nie jest droga usłana różami – raczej wyboista ścieżka wysypana krowim łajnem. Natomiast trzecią książkę napiszę, gdy już skończę karierę. Ta pierwsza ma być wesoła, ta druga poważna, a trzecia – skandaliczna. To będzie cała prawda o polskiej lekkiej atletyce, ale na nią jeszcze musicie poczekać. Zamierzam rzucać jeszcze wiele lat, bo to sprawia mi przyjemność. I jest szansa, że zmienię podejście do niektórych spraw, przez co moja ostatnia książka będzie mniej skandalizująca. Właściwie to miałem być kolarzem, ale działało to trochę na zasadzie, która dotyczy dzieci grających na skrzypcach. To znaczy, rodzice bardzo chcą, żeby dziecko zostało wybitnym skrzypkiem, a dziecko nie za bardzo. Ja właśnie kolarzem chciałem być „nie za bardzo”, ale ponieważ kiedyś był nim mój tata, to musiałem wsiadać na ten rower. Często jest tak, że rodzice zmuszają dzieci do realizowania swoich pasji, do robienia czegoś, w czym sami się nie spełnili. Mnie tata nie kazał, ale na pewno chciał, żebym spróbował, i liczył, że właśnie na to postawię, ale szanse były niewielkie. Przełomowy moment mojej kolarskiej kariery nastąpił na pewnej górce. Jechaliśmy sobie razem: ja, tata i brat, który, to nie bez znaczenia, miał trochę lepszy rower. W każdym razie jedziemy, a górka z każdym metrem wydaje mi się wyższa od Giewontu. W pewnym momencie nie wytrzymałem. Zsiadłem, pieprznąłem tym rowerem do rowu i zawołałem: 10 PAWEŁ FAJDEK


– Stop, koniec, nie będę kolarzem, za nic w świecie nie będę! Mogę robić wszystko, ale nie będę jeździł rowerem po górach. Gdybym wychowywał się na płaskim Mazowszu – albo gdyby w okolicy naszego Żarowa był tor kolarski – to może potrwałoby to dłużej, ale wokół nas są same góry. Nigdy nie mogłem zrozumieć, że ktoś może uznać za przyjemne jeżdżenie na rowerze po górach. Mimo to jeszcze tego samego dnia musiałem wsiąść na rower. Nie dlatego, że ktoś mi kazał albo że nie chciałem robić tacie większej przykrości. Byłem po prostu zbyt leniwy, żeby wracać do domu z buta, poza tym pamiętajcie, że z powrotem było już z górki. Z tej przygody został mi jednak wielki szacunek dla kolarzy, bo wiem doskonale, jak ciężki to jest sport. Kiedy byłem dzieciakiem, najbardziej lubiłem przebywać poza domem. Dziś to się zmieniło, ale dziś jestem gościem w domu. Obliczyłem, że około 300 dni w roku spędzam na zgrupowaniach albo biorąc udział w startach. Broń Boże się nie żalę, bo sam wybrałem taki sposób na życie i go uwielbiam. A gdybym w dzieciństwie usłyszał, że będę wykonywać pracę wiążącą się z ciągłymi wyjazdami, to byłbym zachwycony. Wtedy myślałem, że mógłbym być na przykład kierowcą TIR-a, jak mój wujek. Pół Polski przejechałem w jego kabinie, odwiedziłem większość dużych miast. To była piękna męska przygoda, poza tym mogłem przez kilka dni nie chodzić do szkoły. Petarda – ten tytuł doskonale pasuje do mnie, do mojego życia na wszystkich jego etapach, do mojej kariery. Bywało wesoło, bywało smutno, ale zawsze coś się działo. Przegrywałem igrzyska, wygrywałem mistrzostwa świata. W rodzinnym Żarowie zabrali mi 70 złotych stypendium, ale dostałem 60 tysięcy PETARDA. HISTORIE Z MŁOTEM W TLE 11


dolarów za swój pierwszy złoty medal na światowym czempionacie. Miałem sprawę w sądzie dla nieletnich za przestawienie samochodu nauczycielki bez jej zgody, a dzisiaj staram się wychować córkę tak, by nigdy czegoś takiego nie zrobiła. Zgubiłem złoty medal mistrzostw świata, ale znalazłem miłość na całe życie. I tak dalej… Nie tęsknię za monotonią, za spokojem i leżeniem na leżaku przed domem. Na to jeszcze przyjdzie czas, na razie się bawię i uprawiam sport. Jest pięknie, mówię wam! Słowo „petarda” jest ze mną już od wielu lat. Być może zauważyliście, że na zawodach często towarzyszy mi flaga z napisem „Fajdek Petarda”. Tę „petardę” wymyśliła Jola Kumor, moja druga matka i najlepsza trenerka, jaką mogłem spotkać na swojej drodze. Kiedyś w trakcie rzucania – to były początki, moja siła nie była wtedy największa z możliwych, a technika kulała – zakręciłem mocno w kole, a nim rzuciłem, usłyszałem krzyk Joli: – A teraz petarda! I już została ta petarda na zawsze. Dobrze, że na fladze nie ma napisów z pewnej nieco innej, aczkolwiek równie, a może nawet bardziej dosadnej wypowiedzi jednego z moich wieloletnich kumpli, a właściwie przyjaciół. Gdy na Stadionie Narodowym w Warszawie pobiłem rekord Polski i umilkły już brawa publiczności, nagle powietrze rozdarł krzyk Gały, najlepszego kumpla z dzieciństwa: – Paweeeł, aleś ty naodpierdalał!!! Jestem pewien, że słyszała go przynajmniej połowa trybun. Miałem wtedy sporo znajomych twarzy na stadionie. Sfinansowałem nawet autobus z gminy dla kibiców, którzy chcieli się pojawić w Warszawie. 12 PAWEŁ FAJDEK


Jestem typem, który nie znosi przegrywać, ale zawsze wiem, że w razie porażki mam wokół siebie bliskich i przyjaciół, którzy nie pozwolą mi długo o niej rozmyślać. Gdy w 2017 roku przegrałem mistrzostwa Polski, byłem tak wściekły, że postanowiłem nie zostawać na noc w Białymstoku. Wsiadłem w samochód i jak najszybciej do Spały. O 3.00 w nocy w pokoju przywitały mnie balony i przyklejone do drzwi zdjęcie z napisem „Gratulacje dla srebrnego medalisty”. To była zasługa mojego sparingpartnera Marcela Lomnický’ego i fizjoterapeuty Radka Hojszyka. Uśmiechnąłem się dzięki temu pierwszy raz od zakończenia konkursu. Dobrze mieć wokół siebie takich ludzi. Porażka to raczej szybkie pakowanie i zostawienie miejsca, w którym coś nam się nie udało. Nie ma co jej rozpamiętywać, chociaż są w życiu porażki – o nich też napiszę w tej książce – o których zapomnieć się nie da.



1

PODWÓRKO NA KRĘTEJ. GAŁA, DWA FAJDKI I RESZTA



N

apisać, że moje dzieciństwo było szczęśliwe i beztroskie, to nic nie napisać. Nie urodziłem się wśród bogaczy, nie mieszkałem w willi z basenem, nie wożono mnie do szkoły samochodem, a jednak z nikim bym się nie zamienił. Jasne, ileś czasu marzyłem o komputerze czy jakichś innych dziecięcych przyjemnościach, ale to, co miałem, rekompensowało mi wszystko inne. Bo każdy z was w moim wieku – kurde, jak to brzmi, „w moim wieku”! – wie, że najważniejsze w życiu dzieciaka było podwórko, rozumiane jako miejsce i jako ekipa. I moje podwórko było absolutnie genialne, najlepsze w całym mieście. Tego podwórka zazdrościły nam inne dzieciaki. Miało kształt litery L, było osłonięte z dwóch stron blokami i garażami. Stał tam jeszcze jeden budyneczek – jego akurat mogłoby nie być – gdzie mieszkały rodziny patologiczne, z którymi ciągle, ale to ciągle, każdego dnia, mieliśmy kosę. Najczęściej się awanturowali, gdy graliśmy w piłkę, bo im przeszkadzały odgłosy rozgrywania meczu i dziecięce krzyki. A gdy dochodziło już do konfliktu, to różne rzeczy się działy. Z ich strony nieraz poleciał kamień, a jak oni rzucali, to my też, nie mogliśmy przecież pozostać dłużni. Czasem, jak poszła seria, to PETARDA. HISTORIE Z MŁOTEM W TLE 17


Jeżeli nie zaznaczono inaczej, autorem fotografii jest Paweł Skraba

Niezwykłe podwórko na Krętej, czyli miejsce, które mnie ukształtowało

było słychać płacz. Nigdy im nie odpuszczaliśmy. Po pierwsze, działali nam na nerwy, a poza tym zwyczajnie się ich baliśmy. Nie byłem żadnym wielkim chuliganem – ot, dziecięce wygłupy, a jednocześnie dobra nauka życia w grupie. Nauka, która później bardzo przydała mi się w sporcie. Na Krętej każdy z nas był pewien drugiego, każdy wiedział, że podniesiona ręka na jednego z nas oznacza, że inni muszą stanąć w jego obronie. I naprawdę tak było, choć przecież byliśmy dzieciakami, które uczyły się dopiero życia i jego zasad. Choć z czasem nasze drogi się rozeszły, to nikt tego podwórka nie zapomniał. Zresztą czasem się nawet spotykamy. Wiadomo – z jednymi widzę się częściej, z innymi rzadziej, ale kontakt jakiś mamy, a to jest najważniejsze. Przetrwały przyjaźnie, 18 PAWEŁ FAJDEK


przetrwała sympatia i mnóstwo wspomnień. To łączy chłopaków na całe życie. Obok podwórka był staw, w którym łapaliśmy raki i łowiliśmy ryby, a także sad owocowy. Spędzaliśmy tam nieprzeliczone godziny, bo mieliśmy tam wszystko, czego w tamtym czasie potrzebowaliśmy do szczęścia. Urządzaliśmy w nim urodziny i sylwestry, zdarzało się nam tam nawet sypiać. Jestem przekonany, że nie było w Żarowie dzieci, które jadłyby więcej owoców od nas, bo od kwietnia zażeraliśmy się nimi non stop. W sadzie – do którego dostawaliśmy się przez tajne przejście w żywopłocie – były też inne atrakcje, na przykład domek na drzewie. Byliśmy dumni, bo sami go zbudowaliśmy, z desek wyniesionych z pobliskiej budowy. Gdy patrzę na to z perspektywy czasu, widzę, że czyhało na nas sporo zagrożeń, i raczej nie chciałbym, żeby moja córka bawiła się w ten sposób. Wtedy jednak były inne czasy, dzieciaki łaziły z kluczami na szyjach i nikomu to nie przeszkadzało. U nas było podobnie, bo do pewnego czasu rodzice jakoś znosili nasze wyprawy do sadu. Aż któregoś dnia wybuchł pożar – z winy mieszkańców podwórka za garażami. Był naprawdę konkretny, jarało się zdrowo. Błyskawicznie zareagowaliśmy – zaczęliśmy gasić ogień, ale okazał się zbyt duży, żeby dało się cokolwiek zrobić bez sprzętu gaśniczego. Niebezpieczeństwo było o tyle poważne, że obok biegł rurociąg z gazem, a to już nie przelewki. Ostatecznie wypaliła się cała pobliska łąka. Sad w większej części przetrwał, ale my dostaliśmy całkowity zakaz zapuszczania się tam. Byliśmy ofiarami, które straciły swoje miejsce zabaw. Oczywiście oficjalnie, bo przecież dalej zaglądaliśmy do sadu, tyle że nielegalnie. W pobliżu naszego podwórka była też cała masa różnych rozpoczętych budów, co sprawiało, że nasze zabawy były PETARDA. HISTORIE Z MŁOTEM W TLE 19


jeszcze lepsze, ale i bardziej niebezpieczne. Wychowywałem się w latach 90., kiedy sporo ludzi dorobiło się wielkich pieniędzy i inwestowało w nowe domy. W tamtych czasach popularną zabawką dla dzieciaków były pistolety na kulki. Każdy z nas miał taki pistolet i urządzaliśmy bitwy niczym z dzisiejszego Counter-Strike’a. Znaleźliśmy na nasze wojny doskonałe miejsce – trzy stojące obok siebie niewykończone domy. Miały sporo zakamarków, dziury na okna lub nawet okna i wylane betonowe schody. Dwa z nich były identyczne, czerwone, jeden szary. Kurde, ile razy mogłem tam zginąć, a przynajmniej zrobić sobie krzywdę! Oczywiście nie od małych plastikowych kulek, a na przykład od skoków z dachu na kupę piasku. Na placach budowy często były też taśmociągi do transportu materiałów budowlanych, co bardzo nam się podobało. Jak się Żarów to moje miejsce na ziemi

20 PAWEŁ FAJDEK


nietrudno domyślić, naszym ulubionym był ten najbardziej niebezpieczny. Zabawa była przednia, ale gdybym dzisiaj zobaczył tak bawiącą się moją córkę, tobym chyba zemdlał, a przynajmniej ścierpłaby mi skóra na karku. Kilku z nas stawało na końcu taśmociągu, a drugi wbiegał po nim w górę po to, żeby go przeważyć. Następnie taśmociąg się przechylał, a my z niego spadaliśmy. Rywalizację – w naszej zabawie zawsze chodziło o rywalizację – wygrywał ten, który ustał najdłużej. Już wtedy miałem zadatki na silnego chłopa i lubiłem ćwiczyć na siłowni. Siłownię mieliśmy jednak dość oryginalną, bo swoją, na powietrzu. Rzecz jasna nie była to siłownia profesjonalna, ale uważam, że jak na ówczesne warunki całkiem niezła. Na sztandze wisiały wiaderka z betonem i tam ćwiczyliśmy. Uprawialiśmy też inne sporty, na przykład… bobsleje. Przy pobliskim stawie wznosiła się górka. I którejś zimy wpadliśmy z bratem na pomysł, że można byłoby z tej górki rozpędzić bobsleja, który później ślizgałby się po stawie. Pomysł był genialny, brakowało tylko jednego – bobsleja. Chwilę się zastanawialiśmy, przejrzeliśmy graty w piwnicy. Bobslej powstał z dwóch wózków połączonych drutem i sznurem. Niestety, długo nim nie pojeździliśmy, bo w trakcie pierwszego zjazdu się rozsypał. Moje dzieciństwo to także całe mnóstwo innych zabaw i doświadczeń. W tym wspominanym już sadzie pojawił się pierwszy alkohol, pierwsze dziewczyny… chociaż dziewczyny to już bardziej na obozach, bo wiadomo, że jak się ma naście lat, to nieznajome zawsze są fajniejsze. Na Krętej żyliśmy w swoim małym świecie, czuliśmy, że to jest nasz dom. Mój świat w tamtym czasie – cholera, chyba zostało mi to do dzisiaj – w dużej części składał się z żartów. Pomysły rodziły się kompletnie przypadkowo, jakby bez mojego udziału. Raz PETARDA. HISTORIE Z MŁOTEM W TLE 21


na przykład, grając w chowanego, wlazłem pod auto. A że zawsze byłem duży chłopak, to pod tym autem utknąłem. Próbowałem wyleźć przodem – nic. Próbowałem tyłem – też bezskutecznie. Leżałem więc sobie z twarzą w piachu, na którym stał samochód, i za cholerę nie wiedziałem, co zrobić. Ponieważ bawiliśmy się w chowanego, dekonspiracja nie wchodziła w grę, bo to oznaczałoby porażkę. Po jakimś czasie uświadomiłem sobie, że może i zabawę wygram, ale nigdy się nie wydostanę spod tego grata i umrę pod nim z głodu. Zacząłem więc głośno wrzeszczeć i z pomocą chłopaków, którzy dużym wysiłkiem unieśli samochód, wylazłem z pułapki. Wierzcie mi, że charakter miałem i długo trwało, zanim zdecydowałem się poprosić

Minęło wiele lat, a sąsiedzi z Krętej wciąż mnie pamiętają

22 PAWEŁ FAJDEK


o pomoc. Czasem nawet największy fighter zdaje sobie sprawę, że przegrał. To też cenna nauka. Nie był to jedyny raz, kiedy utknąłem gdzieś wbrew własnej woli. Raz ganialiśmy się po dachach garaży i znów chyba dała o sobie znać moja nieco większa od przeciętnej waga, bo wpadłem… wujkowi nogą do garażu. Dziura była naprawdę konkretna i dach niestety trzeba było naprawiać. Ale czy była w tym jakaś moja wina? Przecież dach i tak nadawał się do remontu. Pierwszego papierosa w życiu zapaliłem na naszej klatce schodowej, gdy mama opalała się na ławce, a ojciec pracował w piwnicy. Byłem wtedy małym bajtlem, na pewno chodziłem jeszcze do podstawówki. Mama miała ochotę zapalić, ale nie chciało jej się iść do piwnicy, więc wysłała mnie do ojca z zadaniem: miałem jej przynieść papierosa, w dodatku już odpalonego. Ojciec przypalił, dwa razy pociągnął, żeby fajka za szybko nie zgasła, i mogłem ruszać. Szedłem z tym fajorem w ręku i strasznie korciło mnie, żeby spróbować. Chwilę ze sobą walczyłem, ale nie wytrzymałem. Stanąłem na tych schodach, czując się jak dorosły, popatrzyłem na papierosa i się zaciągnąłem. To, co nastąpiło później, przemilczmy. Z ręką na sercu mogę powiedzieć, że była to najgorsza chwila mojego dzieciństwa. Słowo „wymiotowałem” bardzo łagodnie określa to, co działo się wtedy z moim organizmem. Pomijając już fakt, że tak mi się zakręciło w głowie, że niemal spadłem ze schodów. Papierosa doniosłem w słabej kondycji, tłumacząc się pokrętnie, że mi wypadł.


Dzień po aferze z medalem znali mnie wszyscy chińscy taksówkarze. W końcu mistrz się bawi, złotem płaci!

Kocham wygrywać!


Na Tajwanie zakończyłem swoją przygodę z uniwersjadami. Choć tylko w roli zawodnika. W AZS-ie obiecali mi, że na następne pojadę już jako działacz

Medale z uniwersjady. Każdy ma inną historię, z każdym mam inne wspomnienia, ale łączy je to, że wszystkie są wszystkie złote


Koniec fragmentu Zapraszamy do księgarń


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.