Drobinki niesmiertelnosci issuu

Page 1



DROBINKI NIEŚMIERTELNOŚCI



J A K U B

Ć W I E K

DROBINKI NIEŚMIERTELNOŚCI

K R A K Ó W

2 0 1 7


Drobinki nieśmiertelności Copyright © by Jakub Ćwiek 2017 Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2017

wsqn.pl WydawnictwoSQN

Redakcja – Joanna Mika Korekta – Justyna Yiğitler Projekt typograficzny i skład – Joanna Pelc Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl Fotografie na okładce – pixabay.com Rysunki wewnątrz książki – Marcin Karaś

wydawnictwosqn SQNPublishing wydawnictwosqn WydawnictwoSQN Sprzedaż internetowa labotiga.pl

B

All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone. Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

311

Wydanie I, Kraków 2017 ISBN: 978-83-65836-16-8

E-booki Zrównoważona gospodarka leśna Consule praeteritum, praesens rege, cerne futurum


„Moim” Amerykanom



WSTĘP,

KTÓRY WARTO PRZECZYTAĆ

We wrześniu 2015 roku wyruszyliśmy z ekipą w trasę śladami własnej POPświadomości. Taki termin ukuliśmy wraz z Agatą Krajewską aka kreską_, by należycie oddawał charakter i założenia akcji, którą sobie wydumaliśmy pewnego zimowego wieczoru, wracając do Warszawy ze szkolenia branżowego. Mieliśmy w planach pojechać w kultowe dla popkultury miejsca i z orężem w postaci wiedzy, wspomnień i wrażeń powiązanych z danymi punktami programu wycieczki (i dziełami, których w jakiś sposób były częścią) zmierzyć się z tym, co nas ukształtowało. Trochę jak Luke Skywalker, gdy po raz pierwszy miał stanąć naprzeciw Dartha Vadera, z tą jednak różnicą, że my wiedzieliśmy, że popkultura to nasz rodzic. Nieważne, krytycy, publicyści, blogerzy, muzycy, fotografowie, pisarze czy filmowcy – z niej jesteśmy i w niej tkwimy. Nie będę się tutaj skupiał na przebiegu podróży, bo napisaliśmy o tym całą książkę zatytułowaną właśnie Przez Stany POPświadomości. Tam znajduje się pełna relacja (pisana na kilka głosów), trochę anegdot, przemyśleń, spostrzeżeń i sporo zdjęć. Muszę jednak wspomnieć o moim prywatnym celu związanym z tą wyprawą. Otóż zainspirowany świetnym serialem dokumentalnym HBO Sonic Highways: 9


Autostrady dźwięku – opowiadającym odcinek po odcinku, jak powstaje nowa płyta zespołu Foo Fighters, będąca hołdem dla amerykańskiej muzyki i ważnych dla niej miast – uznałem, że fajnie byłoby napisać zbiorek opowiadań w oparciu o pomysły zaczerpnięte „u źródła”. Pomysł był taki, że jedziemy, doświadczamy filmowo-pocztówkowej Ameryki, a ja robię najbardziej popowy zbiorek w mojej twórczości. Przebieżka przez literaturę gatunkową, trochę śmiechu, horroru i żarty z kosmitów. Slasher i solidny kryminał noir. Kolejny epizod tanecznego Step up. Może coś superbohaterskiego? A potem pojechałem, wróciłem i skleciłem zbiorek, który zaskoczył mnie najbardziej ze wszystkiego, co napisałem w życiu. Właśnie macie go przed sobą. Ja też. Gapię się na zadrukowane kartki i wciąż nie mogę się nadziwić. Zacznijmy od tego, że to w zasadzie pierwszy mój zbiór pozbawiony fantastyki. Czy też raczej zawierający fantastykę w postaci, jaka jest nam dobrze znana: jako nośnik opowieści, a nie siła sprawcza. Długo nosiłem się z takim zamiarem, ale nie chciałem stawiać sobie ograniczeń, zmuszać się do czegokolwiek, w tym do pisania wyłącznie rzeczy osadzonych w naszym świecie. Tym razem wyszło samo. A właściwie wychodziło przy każdym tekście z osobna, bo do końca nie byłem pewien, zwłaszcza w przypadku dwóch opowiadań. Sądzę, że domyślicie się, o których mowa. Po drugie – i to jest naprawdę zdumiewające! – choć podczas podróży zapełniłem pomysłami, czy nawet pełnymi szkicami fabularnymi, cały gruby notes, ostatecznie napisałem niemal wyłącznie teksty, których w tym notesie nie ma: inspirowane czy to jakimś jednym zasłyszanym zdaniem, 10


czy obserwacją na pozór zupełnie niewpisującą się w naszą trasę i jej koncept. W dodatku wszystkie były nieomal gotowe, wszystkie powiedziały, gdzie chcą się zacząć i gdzie skończyć. Czasem wbrew mnie, choć a to bym coś jeszcze dopisał, a to uatrakcyjnił strzelaniną, seksem czy pościgiem. Albo humorem, bo tak się składa, że owocem bardzo radosnej, wesołej i szalonej podróży jest zbiorek nostalgiczny czy wręcz smutny. Po każdym tekście, tak dla Waszej informacji, pozwoliłem sobie napisać, co mnie zainspirowało. Czasem to bardzo odległe skojarzenie, jedna luźna myśl. Czasem tyle wystarczy…



DROBINKI NIEŚMIERTELNOŚCI



GEORGIA



Ideał. Pierdolony ideał, pomyślał Bill, zjeżdżając na piaszczyste pobocze. Wyłączył radio, urywając w pół słowa spikerowi, zgasił silnik, wreszcie wyciągnął ze schowka paczkę marlboro. Puknął w dno, wsadził papierosa do ust i zerknął w stronę gniazda zapalniczki. Zamiast niej tkwiła w nim jednak wtyczka kabla od GPS-u, tego samego, za którego nie musiał płacić w Hertzie ekstra, bo akurat trafił na promocję. Oznajmiła mu to sterana życiem mulatka pod czterdziestkę, tonem, jakby wygrał na loterii, a on skorzystał, bo nie miał serca jej powiedzieć, że w sumie poradziłby sobie ze smartfonem i mapami Google’a. I dobrze, pomyślał, bo byłaby to gówno prawda. W tym miejscu – a kto wie, może i w całym hrabstwie – zasięg sieci wariował tak, że pewnie jego samsung ze swym aktualizowaniem danych trasy na bieżąco wysypałby się z pięć razy, a poczciwy GPS z wypożyczalni doprowadził go prościutko tą wyboistą, opuszczoną drogą pod wskazane miejsce. Które, jak właśnie stwierdził, było pierdolonym ideałem.

17


Wziął marynarkę leżącą na siedzeniu pasażera i wysiadł z wozu. Lepkie, rozgrzane powietrze, bardziej pasujące do jego rodzimej Kalifornii niż do tego zadupia w stanie Georgia, było niczym foliowy worek. Bill czuł, jak się poci, jak drobne kropelki przeciskają się przez pory skóry i łączą w większe, by zaraz spłynąć po twarzy i tułowiu. Zaklął i wrzucił marynarkę z powrotem do wozu. Palić też mu się odechciało, więc wsunął papierosa z powrotem do paczki. Dopiero wtedy powoli ruszył przed siebie, wciąż gapiąc się na to, po co tu przyjechał. Schody. Kamienne, wysokie, strome. Wyciosane w zboczu skały; każdy stopień szeroki na niecałą stopę. Z dokumentacji Moniki wynikało, że jest ich trzysta sześćdziesiąt i pomijając trzy czy cztery, wszystkie w idealnym stanie. „Solidna robota z dawnych czasów – chwaliła w zeszłą środę, siedząc na biurku Billa i machając mu przed nosem teczką z dokumentacją. – Poręcz też wygląda świetnie, choć sprawia wrażenie wymienianej całkiem niedawno. Na szczęście zachowano oryginalny styl, więc jakby co, wystarczy tylko troszkę patyny. Nie narobimy się, Bill. To miejsce jest dla nas stworzone”. Był niemal pewien, że użyła tych właśnie słów i – trochę go zaskoczyło – że zdołał je tak dokładnie spamiętać. Zwykle gdy Monica siadała na jego biurku, pamiętał potem jedynie szelest jej nylonowych pończoch, zapach perfum i własne myśli, zdecydowanie nie na temat. Ech, gdyby tylko Monica nie była tak dobra w swojej robocie… Na lewo od schodów wyrastał przyklejony do skały dwupiętrowy, ceglany dom z drewnianym gankiem i oknami na piętrze zasłoniętymi starymi kartonami. Nie był aż tak 18


idealny, jak schody. Wrażenie psuły reklamy współczesnych produktów, pokraczny neon i góra śmieci usypana przy wejściu do piwnicy. Nie było to jednak nic, z czym ekipa nie mogłaby się uporać w parę godzin. Dzień więcej i nawet temu niechlujnie połatanemu dachowi przywróciliby świetność. No, przynajmniej prowizoryczną. Magia kina trwałe ślady zostawia tylko w sercach. Na drewnianym ganku wsparty o filar stał mężczyzna. Na oko czterdziestoparoletni, ale Bill pomyślał, że z południowcami w zasadzie nigdy nic nie wiadomo. Równie dobrze mógł mieć pod osiemdziesiątkę i trzymać pod łóżkiem wielką pukawkę. Uśmiechnął się do tej myśli, ale na wszelki wypadek uniósł rękę i pomachał mężczyźnie, by ten widział, że nie ma wrogich zamiarów. Gospodarz odmachał, po czym odbił się plecami od filara i zszedłszy po trzech drewnianych stopniach, skierował się w stronę Billa. Nieznacznie powłóczył lewą nogą, jakby mu ścierpła. Jeszcze nim się zrównali, wyciągnął rękę na powitanie. – Bill Marsters jak mniemam? – zapytał. Miał chłopięcy uśmiech, szeroki, redfordowski. Idealnie pasujący do szerokiej szczęki i gęstych, pofalowanych, wypłowiałych od słońca włosów. Słowa wypowiadał z manierą typową dla południowców ze wschodu, jakby je żuł. – Zgadza się. – Bill ujął wyciągniętą dłoń i mocno uścisnął. Chciał odwzajemnić grzeczność, zwracając się do gospodarza po nazwisku, ale nagle zdał sobie sprawę, że go nie pamięta. Zrobił więc pauzę, licząc, że mężczyzna… – Thobias Ray. „…no właśnie”, pomyślał Bill z ulgą. 19


– Ładnie tu u ciebie, Thobiasie – stwierdził, rozglądając się tak, jakby nie znał tej miejscówki z fotografii zamieszczonych w dokumentacji. Z drugiej strony takie zdjęcia często przekłamują rzeczywistość. Zrobione już pod kadry, pokazują pewne możliwości, sugerują potencjał, lecz rzadko kiedy oddają po prostu wygląd miejsca wraz z jego otoczeniem. No, chyba że w zasadzie wszystko pasuje do filmu. Jak tutaj. – Ano, ładnie – zgodził się gospodarz. – Zresztą spodziewałem się, że to powiesz. To samo mówiła mi twoja asystentka. Bo to ona, nie? Bill nie zrozumiał. – No ona. – Ray znowu szeroko się uśmiechnął. Tym razem jego mina mówiła: „No, dajmy już spokój tym zabawom”. – Ta turystka dwa tygodnie temu. Zgrabna, wysoka brunetka, krótkie włosy, piersi jak jabłuszka. Mówiła, że się zgubiła, a potem zachwyciły ją schody i zrobiła parę zdjęć. Dwa tygodnie później dzwoni telefon, jakaś babka, chce tu ze mną gadać właśnie o schodach. Po głosie nie poznałem, ale umiem dodać dwa do dwóch, więc zapytałem, czy to ona tu była niedawno, a ona zamiast odpowiedzieć, zaczęła nawijać o tobie i że chciałbyś zobaczyć to miejsce... Zrobił pauzę, odwrócił się, głośno charknął i splunął na ziemię. Obrzydliwy dźwięk, Billowi zrobiło się niedobrze. Na języku poczuł lekki posmak na wpół przetrawionego corndoga ze stacji Kwik Trip. – Przepraszam – westchnął Ray, kręcąc głową z wyraźną dezaprobatą. – Mam problem z zatokami i czasem mnie to kurewstwo dławi tak strasznie, że muszę. To nie tak, że wsiok z Południa… 20


– Mój dziadek pochodził z Georgii – skłamał Bill. Stara sztuczka, ale, zwłaszcza tu, w tej części kraju, jeszcze nigdy go nie zawiodła. Tym razem najwyraźniej też zadziałała, bo Ray wyraźnie się zainteresował. – Tak? A skąd dokładnie? Bill wzruszył ramionami. Był rzecz jasna przygotowany na to pytanie. – Senoia. Może słyszałeś, ostatnio kręcą u nich Żywe trupy. Zresztą zawsze działo się tam coś filmowego, dziadek nawet był statystą w Wożąc panią Daisy. Miga tam przez moment w jednej scenie. W sumie… – Zrobił pauzę, by puenta historii wybrzmiała należycie. – W sumie to nawet, jak tak sobie myślę, to właśnie dziadek sprawił, że zająłem się filmem. Ray zareagował na te słowa… dziwnie. Spoważniał raptownie i bacznie przyglądał się rozmówcy, jakby czegoś w nim szukał. W końcu pokiwał głową, a kąciki jego ust znowu się uniosły. – No tak, Senoia teraz aż kipi od turystów – przyznał wesoło. – Byłem tam w zeszłym roku, akurat jak coś kręcili. Wszędzie tabliczki, żeby nie wchodzić, nie zaczepiać aktorów, pewnie gdzieś też była informacja, by ich nie dokarmiać. Istne zoo, Bill, mówię ci. Wejdziemy? – spytał, wskazując na ganek. – Jasne. – A swoją drogą czemu zaparkowałeś tak daleko? Przecież tu, pod domem, jest tyle miejsca. Bill wzruszył ramionami. – Chciałem się przyjrzeć schodom z odpowiedniej perspektywy. 21


– I co? To ideał. Pierdolony ideał, pomyślał po raz trzeci. – Myślę, że zdecydowanie musimy o tym pogadać, Thobiasie – stwierdził. – Bo, jak mawiał dziadzio, coś tu jest na rzeczy. Wnętrze domku przypominało opustoszały magazyn zaadaptowany naprędce na mieszkanie. Wzdłuż ścian ciągnęły się regały z książkami, dwie szafki obstawione bibelotami i trzecia, na której stał duży telewizor, jeden z tych, których twórcy nie mogli się zdecydować, czy już robią płaskie, czy jeszcze trzymają się solidnych rozmiarów kineskopowych. W przestronnym salonie, do którego wchodziło się prosto z ganku, leżał dywan rozłożony na z dawna nie cyklinowanym parkiecie; starannie odkurzony, choć nieco już wypłowiały i przetarty tu i ówdzie. Na utworzonej przezeń prostokątnej wysepce stał masywny, trójnogi stolik, a wokół niego trzy wielkie rozkładane fotele. Bill miał kiedyś taki, kupił go na wyprzedaży garażowej, gdy urządzał swoje pierwsze mieszkanie. Lubił go, siedząc w nim obejrzał mnóstwo świetnych filmów wypożyczonych z Manhattan Beach Video, tej samej, gdzie pracował Tarantino, zanim rozpieprzył system. Kiedyś nawet gadali z Quentinem o tych czasach, jak dwaj weterani o czasie służby. W głębi chaty, pod drewnianą antresolą, znajdował się aneks kuchenny z kuchenką gazową, na której coś bulgotało w wielkim, srebrnym garnku. Bill, czując unoszący się w całej izbie ostry zapach gotowanej potrawki, zastanawiał się, czy jest tu jakaś wentylacja, czy wszystko po prostu niesie się w górę, gdzie z chybotliwą poręczą stało niezaścielone łóżko. 22


– Mieszkasz tu, Thobiasie? – zapytał. Ray wzruszył ramionami. – Pomieszkuję – odparł z uśmiechem. – Normalnie spędzam czas w miasteczku, ale czasem, gdy mam ochotę pobyć parę dni sam albo, jak dziś, ugotować gumbo, przyjeżdżam tutaj. – W domu nie możesz? Gospodarz złapał się za nasadę nosa, udając, że go zatyka. – Owoce morza mają to do siebie, że zapach kryje po zakamarkach i nie wywietrzysz. Tu bywam na tyle rzadko, że mi nie przeszkadza. Wiesz, nawet dodaje… atmosfery. Przepraszam. Charknął głośno i szybkim krokiem, z ręką przy ustach, jakby zbierało mu się na wymioty, wyszedł na ganek. Po chwili wrócił, ocierając twarz rękawem. – Naprawdę przepraszam – westchnął ze skruchą. – Kiedyś będę musiał coś z tym zrobić. Bill nie wiedział, co powiedzieć, więc tylko skinął głową. Rozejrzał się ostentacyjnie. – Masz tu gdzieś łazienkę? – zapytał. – Na Południu? – roześmiał się Ray. – Pielgrzymie! A wysrać się na dworze to już nie łaska? – Przepraszam. – Bill zmieszał się nieco. – Nie chciałem cię urazić… – Daj spokój. – Ray położył mu rękę na ramieniu, a drugą wskazał drzwi na lewo od aneksu kuchennego. – Tędy, a potem drugie drzwi po prawej. Uważaj na wiadro, bo myłem podłogę i nie wylałem wody. Zjesz ze mną? Bill nie miał ochoty na gumbo – w ogóle nie przepadał za kuchnią kreolską – ale uznał, że dwa faux pas z rzędu 23


mogły nie wróżyć dobrze dalszej rozmowie, dlatego pokiwał głową. – Odrobinę – poprosił, kciukiem i palcem wskazującym pokazując, co przez to rozumie. – Niedawno jadłem, więc to tak z czystego łakomstwa. Pachnie świetnie. – Też tak sądzę. I ten zapach ma jeszcze jedną zaletę… – Jaką? – Gdy śpisz na górze, a wszędzie tu krążą te niewywietrzone zapachy, możesz śnić, że żeglujesz po Karaibach. – Ray mrugnął i zaśmiał się z własnego żartu. Gumbo okazało się całkiem smaczne. Może odrobinę za słone, a w dodatku tak gorące, że siedzący w fotelu Bill musiał wybierać, czy chce garbić się przy stanowczo za niskim stoliczku czy też siedzieć godnie, za to parzyć sobie dłoń gorącą miseczką. Ray zdawał się nie mieć tego problemu, jakby już dawno uodpornił się na poparzenia. Jedząc, nie rozmawiali, dlatego skończyli szybko, a wymownym gestem wieńczącym posiłek było przerwanie ostatniej grubej pajdy świeżego kukurydzianego chleba. Gospodarz chciał go co prawda dokroić, ale Bill przypomniał, że nie jest głodny i chodzi tylko o wyczyszczenie miseczki, bo szkoda, by się marnowało. – Od razu widać, że miałeś dziadka stąd – stwierdził Ray i roześmiali się obaj. Po posiłku Bill wyszedł zapalić, a Thobias przygotował deser i po paru minutach z powrotem zasiedli do stołu, tym razem przy mocnej, smolistej kawie i świeżutkiej szarlotce z bitą śmietaną i solidną gałką waniliowych Ben & Jerry’s. – Kuchcik z ciebie, Thobiasie – przyznał Bill, odcinając łyżeczką kolejny kawałek ciasta. 24


– Skądże – zaprzeczył rozbawiony gospodarz. – Po prostu mam urocze sąsiadki, które liczą na to, że jak uwiodą wypiekami producenta z Kalifornii, to ten przywiezie im tu kiedyś Brada Pitta. – A może być Ryan Gosling? – Który to? Wybacz, nie znam się specjalnie… – Nic dziwnego. – Bill odłożył talerzyk i sięgnął po filiżankę. Była lekko nadszczerbiona i od odprysku ciągnęła się cienka jak włos nitka pęknięcia. Odwrócił ją tak, by pić od drugiej strony. – To nowe bożyszcze kobiet. Ale co Pitt, to Pitt, zgadzam się. Ray wzruszył ramionami. – Przypomina mi Harrisona Forda – powiedział tonem, jakby chciał się wytłumaczyć, a zaraz potem wskazał na Billa brudną od śmietany łyżeczką. – Ale, ale, przecież nie przyjechałeś tu na szarlotkę. Nawet tak dobrą, nie? Bill się zawahał. Chciał powiedzieć, że mógłby, że taka pyszna i w ogóle bardzo prosi o dokładkę, przepis i pozdrowienia dla sąsiadek, powoli odnosił jednak wrażenie, że kokieterii zaczyna być w tym spotkaniu nieco za dużo. A skoro zaczynało to przeszkadzać jemu, facetowi z krainy Nieustannego Wchodzenia w Dupy, to ile jeszcze wytrzyma prosty gość z Georgii? Nieważne jak gościnny i dobrze wychowany. – No dobra – odstawił filiżankę, odchylił się w fotelu i zaplótł ręce na brzuchu. – Zatem bez owijania w bawełnę, Thobiasie. Potrzebuję tego miejsca na dwa tygodnie. Szukamy lokacji dla nowego filmu Scotta i twój teren jest… – urwał w samą porę, by nie użyć zakazanego w negocjacjach słowa „idealny” – na naszej bardzo krótkiej liście. 25


Ray popukał palcami w filiżankę, jakby się zastanawiał. – Scott, Scott… – powiedział w końcu i uśmiechnął się przepraszająco. – Wybacz, ja się naprawdę nie znam, ale ich było dwóch, prawda? Jeden od Top Gun… – To Tony, ale on już nie żyje. – Aaa… – westchnął gospodarz, po czym odruchowo mruknął: – Przykro mi. Bill pozwolił, by te dziwne kondolencje wybrzmiały, po czym wyjaśnił: – Chodzi o Ridleya, tego od Obcego, Łowcy androidów czy Thelmy i… – Thelmy i Louise! – Ray klepnął się w czoło. – No przecież, cholera! Ulubiony film mojej Rosie! – No i był w nim Pitt – uśmiechnął się Bill, wyraźnie rad, że nazwisko reżysera wywołało właściwe skojarzenie. – Tak, to o jego film chodzi. Fakt, że mówiąc „jego film”, miał na myśli tylko to, że reżyser będzie jego producentem – w dodatku, jak to się często zdarzało, niemal wyłącznie tytularnym – Bill uznał w tym momencie za nieistotny dla sprawy. Kciukami zaplecionych dłoni wykonał młynek. Dwa obroty w przód, jeden w tył. Czekał na reakcję gospodarza. – O czym to będzie? – zapytał w końcu Ray. – Ten film w sensie… Czy nie możesz mówić? Bill potrząsnął głową. – Niestety. Znaczy wiesz, ja bym ci chętnie powiedział, bo tak czuję, że ty byś nawet na torturach słówka nie pisnął, ale – wskazał palcem na talerzyk – tortury to nie jedyny sposób na wyciąganie informacji. A fanki pozostają fankami, nawet w podeszłym wieku. 26


Gospodarz się roześmiał, ale jego śmiech zaraz przeszedł w charkot. Przeprosił gestem i wyszedł na zewnątrz, skąd zaraz dobiegł ten obrzydliwy dźwięk zbierania flegmy, od którego Billowi znowu zrobiło się niedobrze. Gdy Ray wrócił, znowu przeprosił i zaproponował dokładkę szarlotki. Bill odmówił, więc nałożył tylko sobie. Usiadł. – Fanki, powiadasz? – podjął. – No to już przynajmniej wiem, że cokolwiek by to było, jakiś amant jest pewny. Ale musisz wiedzieć, lokalne panie są wybredne: Pitt, ewentualnie Clooney, bo wszystkie oglądały Ostry dyżur. Może jeszcze Pacino, bo podobno ładnie się starzeje. Ostatnie słowa wziął stosownym gestem w cudzysłów. – Tylko przed kamerami – odparł Bill. – Ale nie mów mu, że ci to powiedziałem. Ray zamknął usta na niewidzialny kluczyk i cisnął nim za siebie. Znowu się zaśmiali, a Bill coraz mocniej czuł, że zaraz przeszarżuje. Byli dla siebie zbyt mili, zbyt grzeczni. Wiedział, że czasem tak trzeba, ale teraz ciągnęło się to za długo. Ta rozmowa już dawno powinna być na etapie szczegółów finansowych i ustalania grafiku. Cholera, przecież zaraz zrobi się naprawdę późno! Już otwierał usta, by przejść do konkretów, ale gospodarz go ubiegł. – Te schody mają swoją historię, wiesz? – powiedział z namysłem, patrząc w swój talerzyk. Dziabnął łyżeczką kawałek kruchego ciasta, rozbijając je na okruchy. – To znaczy, nie są historyczne ani nic, ale mają swoją… No wiesz, tak jak każde chyba miejsce. – Rozumiem – odparł Bill i zanim pomyślał, zanim, kurwa, dotarło do niego, co właśnie robi, zapytał: – Znasz ją? 27


Ray błyskawicznie uniósł głowę i spojrzał na producenta z uśmiechem. Marsters mógłby przysiąc, że ujrzał właśnie to, co do tej pory miał wyłącznie za metaforę: gospodarzowi świeciły się oczy. – Jasne, że znam – powiedział Thobias Ray. – Ja w niej byłem. I jako że każde chlapnięte słowo, każda nieopatrznie rzucona zachęta do rozmowy musi mieć swoje konsekwencje, stało się to, co stać się musiało. Ray zaczął opowiadać.



Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.