HMP 84 Voivod

Page 1



Intro Właśnie kończę skład i niedługo otrzymacie sporą porcję materiałów o swojej ulubionej muzyce i wykonawcach. Przynajmniej mam taką nadzieję. Na okładkę został wytypowany kanadyjski Voivod. Wreszcie! To nie było nasze pierwsze podejście to tej zacnej formacji. Nawet przy wydaniu ich ostatniego albumu "Synchro Anarchy" byli poważnym kandydatem na okładkę naszego periodyku. Wtedy się nie udało. Niespodziewanie w sukurs Kanadyjczykom przyszło BMG i jego efektowna publikacja "Forgotten in Space". Box z pierwszymi albumami Voivod wydanymi za czasów Noise Records oraz kilkoma bonusowymi dyskami. Przy okazji nadarzyła się sposobność na kolejną rozmowę z Away' em, którą przeprowadził Szymon Tryk uzbrojony w znakomite pytania autorstwa Adama Widełki. Przekonajcie się sami. Zapewniam Was, warto! Wraz z kilkoma ostatnimi numerami przyjęło się, że każdy z nich ma dwie okładki. Tym razem też przymierzaliśmy się do takiej akcji. Na alternatywnej okładce mieli znaleźć się Amerykanie z techno-thrashowego Toxik, którzy nagrali znakomity album "Dis Morta". Niestety nie udało się doprowadzić do zrealizowania tego celu, bowiem ani wytwórnia, ani zespół nie dysponowali odpowiednim zdjęciem, które spełniałoby okładkowe wymogi. W sumie do winnych powinienem dopisać samego siebie. Przecież za takie rzeczy też odpowiadam... Niemniej na osłodę pozostała rejestracja znakomitej rozmowy z gitarzystą Joshem Christianem - jedynym oryginalnym muzykiem - którą przeprowadził Sam O'Black. Jednak "Dis Morta" nie był jedynym dobrym thrashowym albumem wydanym w ostatnim czasie. Takimi mogą pochwalić się, chociażby, Protector ("Excessive Outburst of Depravity"), Vulcano ("Stone Orange"), Venom Inc. ("There's Only Black") czy grecki Flames ("Resurgence"). Były one też motorem do przeprowadzenia z wymienionymi bardzo ciekawych rozmów. Zresztą w aktualnym numerze jakimś dziwnym trafem skumulowało się bardzo dużo wywiadów z muzykami związanymi ze sceną thrashową. Można ich wymieniać dość długo. Zacznijmy od Sodom, który celebruje swoje 40-lecie kompilacją zatytułowaną "40 Years At War - The Greatest Hell Of Sodom" przejdźmy przez Dead Head, Warpath, Hatriot, Redshark, Amken, Eruption, Hellspike, nasze rodzime Species, Gallower, Frightful, i skończmy na wręcz hardcorowym Ratos De Porao. Spoglądając na te nazwy, uderza ich różnorodność muzyczna, bowiem każda z tych formacji przedstawia inną barwę thrash metalu. Także fani tej sceny w bieżącym numerze mają naprawdę ciekawy ogląd na to, co aktualnie dzieje się w thrash metalu. Mnie dodatkowo ucieszyło, że dość znacznie swoje istnienie zaznaczyły te mroczniejsze i ekstremalne kapele thra-

showe. I nie mam na myśli w miarę doceniane Protector, Vulcano, Flames, a te młodsze i zdecydowanie bardziej undergroundowe, począwszy od naszych, wspominanych już Gallower, Frightful skończywszy na, chociażby Hellsword, Kömmand czy Spellforger. Takim specyficznym domknięciem tego działu jest wywiad z muzykami tworzącymi rodzimą grupę, grającą techniczną odmianę death metalu, czyli z zespołem Wicked (znakomity debiut "Begotten in Blight"). Muzykami znanymi naszym czytelnikom, bowiem wcześniej współtworzyli thrashową formację Rotengeist. Czytając wstęp - przynajmniej do tej pory - można odnieść wrażenie, że numer 84. jest wypełniony po brzegi thrash metalem. Jednak to tylko takie odczucie, bowiem w nowej edycji HMP odnajdziecie również sporo tradycyjnego heavy metalu. Zaczyna się bardzo mocnym akcentem, wywiadem z Kenny Powellem z US heavy/power metalowego Omen. Oczywiście rozmowę przygotował Adam Widełka, który widział zespół na scenach festiwalu Black Silesia Open Air V (relacja w poprzednim numerze). Później mamy wywiady z heavy/speed/power metalowym Rage, heavy/speed metalowym Raven, zaliczanym również do nurtu NWOBHM, power/speed metalową Traumą oraz aktualnie heavy/power metalowym Resistance. Przyznacie bardzo mocny akcent, w dodatku wsparty bardzo dobrymi płytami każdego z wymienionych zespołów. Ten początek wspierają także dwie młode polskie formacje Rät King i Armagh. Rät King zadebiutowała całkiem niezłą EP-ką "We Are the Rät King" i mam nadzieję, że muzykom wystarczy animuszu, aby pociągnąć karierę na scenie oldschoolowego heavy metalu przynajmniej przez kilka następnych wydawnictw. Wcześniej, niektórzy z muzyków działali pod szyldem Ravenger i wydali tylko album "You'd Better Run!" (2019). Natomiast Armagh do niedawna był kojarzony z black/thrashowym "wyziewem", a teraz wraz z nową płytą "Serpent Storm" zwracają się ku bardzo ciekawemu heavy metalowi podszytemu oldschoolem i ogólnie atmosferą retro. Warto sprawdzić "Serpent Storm". A tu proszę, ciągle jesteśmy przy początku części dotyczącej heavy metalu. A przecież ilość wywiadów z tymi kapelami w nowym numerze może naprawdę zawrócić w głowie. Wymieńmy, chociażby część tej falangi: Night Demon, Savage Master, Powergame, Raptore, Blackslash, John Steel, Animalize czy Tangent. Najważniejsze w tym wszystkim jest to, że każdy z tych zespołów ma swoją jakość i zupełnie inne spojrzenie na interpretacje prezentowanego przez siebie nurtu. Do tego trzeba wyróżnić grupy, które skłaniają się do epickiej formy metalu, (Gravety, Adamantis, a nawet Lord Vigo), coraz bardziej

popularnego speed metalu (Armory, Witchspell itd.) oraz kapele wplatające w swoje heavy bardziej melodyjne i komercyjne brzmienia metalu czy też hard rocka, acz zachowujące klasę gatunku (Rave In Fire czy Midnight Rider). Jak już jesteśmy przy bardziej melodyjnych odmianach metalu to, w bieżącej edycji HMP zebraliśmy sporą gromadkę ich reprezentantów. Na ich czele są Blind Guardian i Stratovarius, które po długoletniej przerwie wydały bardzo ciekawe albumy. Fanów takiego grania z pewnością zainteresują również rozmowy o nowej muzyce z Civil War, Them, Hammer King, a nawet Queensryche, mimo że Amerykanów bardziej trzeba zaliczyć do progresywnego odłamu heavy metalu. Ogólnie Queensryche dumnie rozpoczyna prezentację nie mniejszej paczki zespołów ambitnych z założenia, a zaliczyć do nich można jeszcze Conception, Oceans Of Slumber, Spheric Universe Experience oraz Sunrise Dreamer. Nie odstąpiliśmy również od załóg, które można byłoby umieścić w szufladzie hard'n'heavy. Mam na myśli wywiady z takimi zespołami jak Sinner, Devil's Train, Side)burn czy Lips Turn Blue. Na koniec zostawiłem sobie Nocnego Kochanka. W sumie był to ostatni wywiad, który przygotowaliśmy do numeru 84. Nocny Kochanek to kontrowersyjna kapela, ale biorąc pod uwagę samą muzykę, trzeba przyznać, że to bardzo solidna dawka muzy, która powinna zainteresować maniaka klasycznego heavy metalu. Zresztą było to słychać we wcześniejszym stadium Kochanka, czyli formacji Night Mistress. Już wtedy było wiadomo, że muzycy mają papiery na granie oraz kreowanie ciekawego heavy metalowego projektu. Za to mogę zrozumieć, że nie wszystkim odpowiada treść i przesłanie zespołu. Niemniej zrobić dobry kabaret to też jest sztuka i to niełatwa, a twórcy tego teamu udowodnili, że ich rodzaj dowcipu znalazł swoich odbiorców, którzy potrafią wykupić bilety na koncerty oraz zakupić niemałą ilość nośników z muzyką. A to już jest sukces. O czym świadczy również konkurencja na OLIS-ie ostatniej płyty Nocnego Kochanka "O jeden most za daleko" z najnowszym dziełem Behemotha "Opvs Contra Natvram". Moim zdaniem trzeba to uszanować i docenić. Także po raz kolejny oddajemy Wam drodzy czytelnicy nasze starania do wglądu, ze wspominaną już nadzieją, że przyniosą Wam kolejnych wielu ciekawych informacji, przyjemności z obcowania z ulubionymi artystami, oraz że te nasze zabiegi zostaną przez Was pozytywnie zweryfikowane. Ogólnie życzę samych przyjemności z czytania najnowszego numeru Heavy Metal Pages. Michał Mazur

Spis tresci

3 4 8 12 16 18 20 21 22 24

Intro Voivod Toxik Omen Protector Vulcano Sodom Rage Raven Venom Inc.

26 28 30 32 34 38 40 41 42 44 46 48 50 52 54 58 61 64 67 70 72 75 78 80

Flames Ratos De Porao Dead Head Trauma Resistance Rat King Armagh Frightful Wicked Species Gallower The Relicts Civil War Blind Guardian Conception Oceans Of Slumber Them Stratovarius Hammer King Queensryche Armory Witchspell Lord Vigo Gravety

83 84 86 88 90 92 94 97 98 102 104 106 108 110 112 114 115 116 118 121 122 125 126 128

Night Demon Warpath Hatriot Redshark Amken Eruption Hellspike The Damnation Savage Master Powergame Raptore Midnight Rider Hellsword Kommando Spellforger Disaster Blackslash Rave In Fire John Steel Adamantis Sinner Torch A/Z Devil’s Train

131 132 134 136 137 138 139 140 142 143 144

Sideburn Lips Turn Blue Black Rose Desolation Angels Ugly Kid Joe Animalize Tangent Ironhawk Harbringer Sinsid Spheric Universe Experience 146 Nocny Kochanek 148 Sunrise Dreamer 149 Battering Ram 150 Metalowiec Gawędziarz 152 Dimma 156 Live From The Crime Scene 161 Zelazna Klasyka 162 Decibels` Storm 189 Old, Classic, Forgotten...

3


Postapokaliptyczny wojownik Kanadyjski Voivod to grupa, której zbytnio nie trzeba przedstawiać. Legendarny zespół niosący niesamowitą historię oraz albumy jakie się albo kocha, albo nienawidzi! W tym roku przypada rocznica powstania - dwaj członkowie oryginalnego składu, perkusista Michel "Away" Langevin oraz wokalista Denis "Snake" Belanger - postanawiają świętować zapraszając do tego swoich fanów. Fundują prawdziwą perełkę w postaci boxu "Forgotten In Space" wydanego nakładem BMG/Noise oraz kilka innych, nie mniej ciekawych, tematów! Czego można się spodziewać i co zawiera wielkie pudło od Voivod - odpowiedzi udzieli Wam sam Away. Naturalnie, korzystając z okazji, grzechem byłoby nie zagadnąć Michela o jego twórczość, pasje oraz parę słów o kondycji naszej planety… HMP: Cześć Michel! Bardzo się cieszę na możliwość zadania paru pytań! Pozwól jednak, że najpierw zapytam, co u Ciebie, jak zdrowie? Michel "Away" Langevin: Wszystko ma się świetnie, jest w porządku. Wróciliśmy na trasę i przygotowujemy się do wyjazdu na stary kontynent. Wyruszamy za około tydzień, mamy w planach kilka festiwali. Pretekstem do wywiadu jest, naturalnie, najnowsze wydawnictwo Voivod - obszerny boks "Forgotten In Space". To pierwszy tak duży

zdjęcia z okresu "No Speed Limit Weekend", o których myślałem, że już straciłem. Noise miało też trochę zdjęć jakich nigdy wcześniej nie widziałem. Ktoś z osób, być może ich techniczny, które były z nami w trasie z Kreatorem w 1987, robił dużo zdjęć. Znalazło się też sporo nagrań z lat 80. z publiki, z moshpitów, ludzie rejestrowali je na kasetach VHS i wysyłali je do funclubów. Wiele z nich przekonwertowaliśmy na wersje cyfrowe, znalazło się nagrania z koncertu Chicago z roku 1988, kiedy graliśmy z Vio-lence, z WWIII w Montrealu z roku 1985,

Foto: Catherine Deslauries

zestaw w historii zespołu. Czy jest to jeden z elementów świętowania 40 lecia zespołu i od kogo wyszedł pomysł na niego? To BMG/Noise zwróciło się do nas z propozycją zrobienia takiego projektu, więc odkąd utknęliśmy w domu z powodu pandemii, spędziłem dużo czasu przeglądając moje archiwum i pomagałem im z tym projektem. Wyszło naprawdę świetnie! Okazało się, że oni też mają trochę starych materiałów. W książeczce dołączonej do zestawu jest wywiad z Tobą oraz zdjęcia Twoich prac. Ciężko było wybrać te, które miały być umieszczone? Część z nich miałem już zeskanowanych, bo potrzebowałem ich do powtórnego wydania materiałów z Noise Records z 2017 roku, ale znalazłem więcej, ze szczególnym wskazaniem na

4

VOIVOD

byli tam Possessed, Destruction czy Nasty Savage. Z jakiegoś powodu nie wpadliśmy na pomysł, żeby to zarejestrować, ale na nasze szczęście ktoś z publiki wkradł się z walkmanem i nagrał to z tłumu. Mieliśmy szczęście, bo to jedyne audio jakie zostało z tego festiwalu. Także w boxie znajduje się trochę rzeczy, które nie były wcześniej wydawane. Czy oprócz tego miałeś czynny wpływ na kształt całości, czy raczej wytwórnia zadziałała od a do z w tej kwestii? Zeskanowałem trochę prac artystycznych z lat spędzonych w Noise Records, a chłopaki którzy zajmują się strona artystyczną w BMG naprawdę zaszaleli. Byłem pod wrażeniem kiedy w końcu zobaczyłem gotowy box. Był piękny...

Wokalista Denis Belanger, "Snake", też był zaangażowany w proces przygotowawczy? Nie. On ciężko pracował nad reedycjami podczas pandemii. Dzięki temu w tym roku wyszły niektóre reedycje na winylu, ale i też wspomniany box "Forgotten In Space", a w zeszłym roku "The Outer Limits", też na winylu. W przyszłym roku będzie nasza czterdziesta rocznica i planujemy wydać jeszcze więcej: książkę oraz film. Będziemy też świętować dwudzieste urodziny albumu, który nagraliśmy z Jasonem Newstedem w 2003 roku, więc z niego też zrobimy reedycję. Cały czas pracuję nad albumem "Voivod". Box podsumowuje okres kiedy Voivod nagrywał płyty dla Noise. To były trzy, bardzo ważne zresztą, płyty - "Rrrroooaaarrr", "Killing Technology", "Dimension Hatross". Jak wspominasz tamten czas? To były czasy kiedy wszystko działo się bardzo szybko. Musieliśmy co roku nagrywać album i jechać w ogólnoświatową trasę. Największą trudnością był fakt, że będąc w Noise nagrywaliśmy w Niemczech i zawsze powtarzał się scenariusz, że po ostatnim koncercie trasy wsiadaliśmy w pociąg i jechaliśmy do Berlina nagrywać kolejny album. Kiedy byliśmy w trasie po wydaniu "Rrröööaaarrr", gdzie w Stanach towarzyszyli nam Celtic Frost, a w Europie Possessed to od razu wróciliśmy do studia aby nagrywać "Killing Technology". Oznaczało to, że cały album musieliśmy napisać przed wyjazdem w trasę "Rrröööaaarrr". Tak samo było, kiedy zaproponowano nam światowe tourne z Kreatorem. Wtedy przed wyjazdem musieliśmy napisać "Dimension Hatross", bo wiedzieliśmy, że po zakończeniu trasy od razu jedziemy do Berlina, więc wszystko działo się bardzo szybko, ale jednocześnie było to bardzo ekscytujące. To były czasy w których thrash eksplodował. Byliśmy młodzi, nagrywaliśmy w stolicy Niemiec, co było niesamowite. To był świetny okres! Z tamtego czasu pamiętam jeszcze, że mieliśmy próby każdego wieczoru i myślę, że właśnie dlatego jest tak spora różnica między pierwszym utworem z "Rrröööaaarrr", a ostatnim z "Dimension Hatross", choć dzieliły je tylko trzy lata. Można powiedzieć, że z każdym albumem Voivod ewoluował, rozwijał się. Ty, jako artysta, również - powiedz proszę czy rękę rysownika ćwiczyłeś w równym stopniu tak jak grę na perkusji? Próbowałem polepszać swoje zdolności artystyczne, ale nigdy się tego nie uczyłem. Raczej studiowałem nauki ścisłe. W końcu po zrobieniu pierwszych czterech okładek do Voivod zacząłem się frustrować, bo zrobienie tylko przedniej strony zajmowało mi miesiące, więc do pracy z "Nothingface" zdecydowałem się przerzucić z akryli na tworzenie w wersji cyfrowej. Rysunkiem interesujesz się od najmłodszych lat. Pomagał radzić sobie z lękami, odreagować sny. Niejako tak się stało, bo Twoje prace zdobią okładki i booklety albumów Voivod, ale czy myślałeś kiedyś o tym, żeby w stu procen tach poświęcić swój czas tworzeniu i życiu jako artysta, wiesz, wystawy, wernisaże, sprzedaż obrazów…? Od zawsze codziennie rysowałem, szybko robiłem postępy, ale głównie używałem tuszu. Jeśli chodzi o prawdziwe obrazy, to powstały tak naprawdę tylko cztery, na potrzebę okładek Voivod. Sztuka do dziś pomaga mi radzić sobie z problemami, szczególnie w tych czasach, które zaczynają klimatem przypominać mi czasy zimnej wojny, ale myślę, że za równo perkusja i rysowanie są rzeczami, które pomagają mi utrzy-


mać balans. W czasie pandemii było z tym gorzej, bo nie mam w domu mojego zestawu perkusyjnego. Bardzo mi tego brakowało, więc jak tylko mogliśmy z powrotem wrócić do studia, od razu zrobiliśmy kilka koncertów online. Najpierw w 2020 i kilka w 2021 roku. Ogrywaliśmy klasyczne albumy jak "Dimension Hatross" czy "Nothingface", co było świetnym doświadczeniem. W sumie dobrze się też stało, że perkusja zajęła ważne miejsce w Twoim życiu. Pamiętasz, Michel, ten pierwszy raz, kiedy usiadłeś za zestawem? Miałem 10 lat, kiedy pierwszy raz grałem na perkusji. W Quebec, na ulicy, gdzie mieszkałem, miałem znajomego i jego ojciec miał zespół. Działał w nim ze wszystkimi swoimi synami, było tam bardzo dużo instrumentów, ale moją uwagę zwróciła perkusja. Stała w salonie, błyszcząca, a talerze wyglądały jak latające spodki. W tamtym okresie byłem wkręcony w Beatlesów. Potem, jak miałem 13 lat, poszedłem do sklepu muzycznego i sprzedawca pozwolił mi grać na perkusji za jednego dolara za godzinę, więc w przerwie obiadowej w szkole zamiast jeść, szedłem grać. Kosiłem trawę u każdego sąsiada, żeby móc chociaż trochę czasu spędzić w tym sklepie. Wtedy słuchałem już Alice Coopera i Kiss. Zacząłem dość wcześnie, ale odkąd usłyszałem NWOBHM w latach 80. od razu potraktowałem to na poważnie. Jako młodego chłopaka inspirowało Cię wiele zespołów, nie tylko metalowych, ale jeśli miałbyś wymienić głównych "nauczycieli" i tych, którzy wpłynęli na styl gry to…? Zacząłem od Beatlesów i potem przeszedłem do Kiss. Pamiętam, że moja siostra miała wtedy chłopaka, który jeździł starym sportowym Muscle Carem z lat 70., i miał on taśmę ośmiościeżkową z Deep Purple "In Rock", "Demons and Wizards" Uriah Heep i Led Zeppelin "II". Kiedy pojechaliśmy na przejażdżkę i puścił to na pełny regulator byłem zachwycony. Jak usłyszałem tych perkusistów to zdałem sobie sprawę, jak wiele mam jeszcze do nauki. Uwielbiałem wtedy hard rock i próbowałem się też uczyć długich kompozycji, jak "Close to The Edge" Yes. Jednak wtedy pojawił się punk rock i polubiłem Sex Pistols, The Damned i The Stranglers, przez co zacząłem dodawać do swojego stylu więcej rytmów na tomach. W latach 80., kiedy odkryłem pierwszy album Iron Maiden, to zrozumiałem, że, okej, mogę zmiksować punk, prog, metal i to było dla mnie objawieniem! Foto: Voivod

Foto: Voivod

Chciałbym jeszcze wrócić do "Forgotten In Space", bo jednak to szczególne wydawnictwo. Kiedy patrzyłem na zawartość zdziwiłem się trochę w kwestii dodatków. Odniosłem wrażenie, że trochę materiału znalazło się już parę lat temu na pojedynczych reedycjach. Na przykład koncert "No Speed Limit Weekend '86 " czy "Dimension Hatross - The Demos". Dlaczego znalazły się tu i tu? Na początku przeglądałem materiały na potrzebę indywidualnych wydań z 2017 roku i wtedy BMG zaczęło pokazywać nam materiały, o których istnieniu nie miałem pojęcia. To było świetne, bo brakowało mi już ciekawostek z mojego archiwum. Znalazłem też zdjęcia z "No Speed Limit Weekend", które myślałem, że już straciłem. Trochę się utleniły, ale to tylko dodaje klimatu. To jest pierwszy raz kiedy "Dimenssion Hatros" i "No Speed Limit Weekend" są dostępne na winylu, ludzie pytali o takie wersje już od dawna. Warto wspomnieć o krótkim dokumencie "Chaosmongers". Było chyba przyjemnie zanurzyć się z powrotem w przeszłość i szperać w archiwach? Tak! Jeremy, wydawca z magazynu Prog, nasz dobry przyjaciel, zrobił ze mną długi wywiad. To on dał Voivod nagrodę Visionary w Londynie kilka lat temu. Dla mnie zawsze trudno jest pracować nad takimi projektami. To jest bardzo nostalgiczne, szczególnie przez odejście Piggy'

ego. Co jednak jest zdrowe, to fakt, że Voivod wciąż istnieje, więc kiedy pracowałem nad "Forgotten in Space" i winylowym wydaniem "Nothingace", pisaliśmy wtedy "Synchro Anarchy" i doceniłem wtedy balans między nowym i starym materiałem. Byłem zaskoczony kiedy zobaczyłem, że istnieje nagranie z Chicago z roku 1988, to była trasa z Vio-lence, po wydaniu "Dimenssion Hatros". Piggy miał guza mózgu, który był bardzo niebezpieczny. Na szczęście udało się go ustabilizować i dostał zielone światło od lekarzy, na wyjazd w tą trasę. To był dziwny okres dla mnie i zespołu, pewnie najbardziej dla Piggy'ego, więc jak oglądałem to nagranie z BMG to miałem kilka flashbacków z tamtych czasów. Cieszę się, że Voivod wciąż istnieje, przynajmniej mam o czym myśleć, patrząc w przyszłość, a nie tylko żyć przeszłością. Czy niepublikowanych kawałków było na tyle dużo, że musieliście się zastanawiać i szczególnie wybierać, które mają trafić na wydawnictwo? Bardzo rzadko było tak, że mieliśmy naddatek materiału, ale stało się tak przy "Killing Technology". Mieliśmy wtedy o wiele więcej czasu na przygotowanie utworów, bo kiedy podpisaliśmy kontrakt z Noise Records, "Rrröööaaarrr" było już nagrane. Były dwa dodatkowe utwory, które nie pasowały na płytę, ale zazwyczaj wszystko działo się tak szybko, że całość trafiała na album, szczególnie w okresie współpracy z Noise. Przy "Dimenssion Hatros" mieliśmy jeden dodatkowy utwór, "Batman". Był to kawałek, który wtedy graliśmy zawsze na zakończenie koncertu. To byłoby na tyle. Także, dzieje się tak bardzo rzadko, kiedy mamy nadprogramowy materiał. Czy Voivod teraz, a Voivod w latach 80., jak byś miał porównać, znacznie zmienił tryb pracy w studio? To zawsze wygląda tak samo. Spotykamy się w naszym studiu i improwizujemy, nagrywamy to, a następnie przesłuchujemy i wybieramy najlepsze partie. To nie jest materiał, który da się stworzyć tak po prostu siedząc i rozmyślając. To nie to samo co wspólne jammowanie w jednym pokoju. Potem Chewie, który świetnie radzi sobie z aranżacją, wybiera najlepsze partie i stara się stworzyć szkielety utworów. Wtedy wracamy do studia i formujemy już resztę. Inaczej było przy "Synchro Anarchy". Część procesu musieliśmy zrobić zachowując "social distancing", więc do demówek musiałem zaprogramować perkusję, ale wykorzystując okazję zrobiłem

VOIVOD

5


dużo punkowych bitów na tomach. To było coś innego, ale odnaleźliśmy formułę, która pomoże nam w przyszłości. Myślę, że dzięki temu doświadczeniu będziemy w stanie później szybciej nagrywać i wydawać albumy. Chciałbym zapytać, jaki masz stosunek do technologii, która wciąż się rozrasta w życiu człowieka. Myślisz, że część tekstów Voivod ze starych płyt dawno przestała być fikcją? Myślę, że nowy album "Synchro Anarchy" i teksty Snake'a są o tym co się teraz dzieje. Żyjemy w świecie sciencie fiction. Przewidzenie, co będzie za dwadzieścia lat staje się niemożliwe. Kiedyś próbowaliśmy stworzyć wizję przyszłości i wiedzieliśmy, że nie jest ona dobra. Próbowaliśmy to wyrazić za pomocą przekazu sci-fi, ale tam zawsze była wiadomość o tym, co działo się w teraźniejszości. Przy "Killing Technology" był wybuch promu Challenger i eksplozja w Czarnobylu. Głównym tematem, który chcieliśmy poruszyć była destrukcja naszej pla-

klimat post apokaliptycznego wojownika. Bardzo trudno mi coś wybrać, ale merch od "Killing Technology" sprzedawał się najlepiej na trasie, chyba ludziom naprawdę podobał sie ten design. Jest też kilka projektów, które robiłem poza Voivod - na przykład okładka dla Probot jest chyba moją ulubioną. Z poprzedniego wywiadu dla Heavy Metal Pages można wyczytać, że jesteś wielkim fanem filmów, zwłaszcza tych cyberpunkowych. Wymieniłeś wtedy "Mad Max" czy "Blade Runner", ale ja chciałbym zapytać co z współczesnego kina zrobiło na Tobie wrażenie w ostatnim czasie? Głównie to seriale. Ostatnio moja uwagę zwróciły "Raised By Wolves" i "Westworld". Ten drugi robi się naprawdę głęboki. W czasie pandemii przestałem chodzić do kina i nie zacząłem chodzić z powrotem, jak sprawy zaczęły wracać do normy, więc co jakiś czas oglądam seriale w Internecie. Teraz jestem w środku no-

szłość planety, bo jednak utwór "Planet Eaters" jednoznacznie wskazuje, że lepiej z naszą Ziemią nie będzie…? Tak, boję się. Chyba każdy powinien... Teraz jest wielka burza polityczna, gospodarcza, jest problem ze środowiskiem, także perspektywa wojny. W tych czasach naprawdę dziwnie musi być się młodym dzieciakiem. Mam przyjaciela, który ma dzieci. Opowiadał o tym, jak dziwnie jest wysyłać dzieci do szkoły w maskach. To naprawdę super sci-fi, ale jeśli chodzi o moje życie to jestem bardzo szczęśliwy, kiedy nie jestem w trasie lub nie nagrywam. Robię wtedy prace artystyczne dla innych zespołów. Jestem artystą outsiderem, tworzę w domu. Jak zaczęła się pandemia to stworzyłem sklep online z moimi książkami artystycznymi i zajmowałem się wysyłkami na cały świat. Mam duże szczęście, bo wielu moich znajomych musiało przestać to robić i zająć się czymś innym, co jest trudne, szczególnie jak jest się w starszym wieku. W sierpniu 2022 w Gdańsku będziecie częścią festiwalu United Arts. To kolejna wizyta grupy w Polsce. Który z polskich koncertów zapadł ci z jakichś względów szczególnie w pamięć? Chyba to był ten pierwszy raz, kiedy graliśmy w Warszawie. (Ale nie w Polsce. Pierwszy raz grupa wystąpiła w 1999 roku w Poznaniu) To było niesamowite, tak samo jak pierwszy koncert w Pradze czy Bratysławie. W końcu ta część Europy była dla nas dostępna. Niestety festiwal w Gdańsku został przeniesiony, więc możliwe, że zobaczymy się tam za rok.

Foto: Voivod

nety i perspektywa wojny nuklearnej. Przez jakiś czas w latach 90., kiedy udzielałem wywiadów, mówiłem o tym i nikt tego nie brał na poważnie, a teraz ten temat jest z powrotem na czołówkach gazet. Chociaż cieszę się, że znowu możemy grać na żywo i mogę znowu grać na bębnach.

6

wego "Matrixa" i bardzo mi się podobają te koncepcje alternatywnych lub wirtualnych rzeczywistości, ci ludzie nieświadomie żyjący w symulacji. Odkąd przeczytałem książki Philip K. Dicka miałem na tym punkcie obsesje.

Czy zdarzało się, że wykorzystywałeś kiedyś jakieś rysunki, które powstały wcześniej niż muzyka Voivod? Nie. Jedyny materiał, który stworzyłem przed Voivod, w latach 80. i 70., trafił do mojej książki "Worlds Away", którą stworzyłem z Martinem Popoffem. Mam tysiące rysunków i pomysły na kolejne książki, nad którymi pracuje. Teraz działam nad jedną, kiedy jestem w trasie, za to kolejna będzie zaczynać się w miejscu, gdzie "Worlds Away" się zakończyło. W każdym mieście w jakim gramy rysuje swoje wrażenie z tego miejsca, wliczając architekturę, to co działo się tego dnia i tak dalej. Lubię spacerować, podziwiać zabudowę i robić zdjęcia. To właśnie jest zawarte w nowej książce.

Niedługo Voivod będzie liczył sobie czterdzieści lat! Czas biegnie nieubłaganie… Wiele lat, koncertów, spotkań, radości i smutków. Gdybyś miał wymienić kilka najważniejszych punktów przełomowych dla Ciebie w tej his torii to…? Jest tyle wspomnień… Od "War and Pain" do trasy z Celtic Frost, pierwszy koncert w Stanach w roku 1985. Wiele niezapomnianych chwil. Świetne były też koncerty z Ozzym w roku 2003, ale jeśli chodzi o taki jeden moment, to podczas trasy z Rush graliśmy w Maple Leaf Garden w Toronto i byłem bardzo wystraszony, bo widziałem jak zespoły, które otwierały koncerty były wygwizdywane schodząc ze sceny. Bałem się, że tak się stanie z nami, na szczęście wszystko poszło dobrze a tłum był głośniejszy od muzyki. To było magiczne!

Każda z okładek Voivod to osobny temat. Away, którą z prac, o ile jest to możliwe, lubisz najbardziej? Trudno powiedzieć… Jestem bardzo dumny z "War and Pain", ponieważ udało mi się oddać

Na szczęście Voivod nie zwalnia tempa ostatnie dwie płyty są kapitalne. Rozmawialiście trochę o "Synchro Anarchy" w poprzed nim wywiadzie, więc też nie chciałbym żebyś się powtarzał, ale czy nadal boisz się o przy-

VOIVOD

No dobrze, pora kończyć. Było szalenie miło móc zadać te parę pytań, to była wielka przyjemność bo bardzo szanuję i cenię muzykę Voivod. Na koniec proszę o parę słów dla fanów i czytelników HMP… Był kiedyś polski pisarz Bruno Schulz. Wykonywał on bardzo ciekawe rysunki do swoich opowiadań. Miał on na mnie ogromny wpływ, więc mogę polecić czytelnikom właśnie jego twórczość. Na podstawie tych rysunków powstał film krótkometrażowy "Ulica Krokodyli", od którego trochę ukradłem, pracując nad teledyskiem do "Insect". Też jest warty polecenia. Jesteśmy bardzo zawiedzeni, że nie uda nam się odwiedzić Polski w tym roku, ale na pewno do Was wpadniemy. United Arts Festiwal zapowiada się naprawdę interesująco, więc do zobaczenia w przyszłym roku! Ludzie w Polsce są bardzo mili. Kiedy graliśmy pierwszy koncert w Warszawie przewodnik opowiadał nam o tym jak bardzo miasto było zniszczone i mówił o jego odbudowie. Nie możemy się doczekać! Życzę zdrowia i powodzenia na koncertach! Adam Widełka, Szymon Tryk



ponownie do Rona i tym razem udało się nawiązać zadowalającą współpracę.

Oczodoły najlepiej pozostawić puste Toxik (wraz z takimi zespołami jak Heathen, Realm, Atrophy, Wrath i Hades) uznaje się za wiodącego reprezentanta tzw. "thinking man thrash metal". Ich dwa longplaye: "World Circus" (1987) i "Think This" (1989) są ponadczasowymi kamieniami milowymi w historii rozwoju tego gatunku. W dniu 5 sierpnia 2022 roku Toxik wydał trzeci longplay z zupełnie nowymi dziesięcioma utworami, zatytułowany "Dis Morta". Porozmawialiśmy o nim z liderem, gitarzystą i kompozytorem Josh'em Christian'em. HMP: Jak spędziłeś wczorajsze urodziny? Josh Christian: Niemal cały dzień udzielałem wywiady, dlatego że wkrótce ukaże się nowa płyta Toxik pt. "Dis Morta". I jak, wszyscy pamiętali, by Ci pogratulować? Tak. Każdy życzył mi wszystkiego najlepszego z okazji urodzin. Oczywiście ja też winszuję. Podejrzewam, że spędziłeś wczoraj trochę czasu również z rodziną i przyjaciółmi? Wieczorem widziałem się z córkami. Dnia 21 marca 2022 utworzyliście całkiem no-

do najwspanialszych na świecie. Straciliśmy nasze konto. Ale sprawnie je odbudowujecie. Zwłaszcza, że macie do przedstawienia nowy album, pt. "Dis Morta". Jednym z kluczowych aspektów owego wydawnictwa jest całkiem nowy skład Toxik. Zacznijmy może od wokalu. Jak doszło do tego, że Ron Iglesias zastąpił cztery lata temu oryginalnego wokalistę Charlesa Sabina? Charles nie chciał jeździć w trasy koncertowe, a dla nas oznaczało to, że nie zamierzał odpowiednio wspierać promocji przyszłej płyty. Oczywistym jest, że jeśli zespół wydaje album, to

Foto: James DeMaria

wy page Toxik na Facebook'u, dlatego że poprzedni został zahakowany. Jak do tego doszło? Czy opublikowałeś wcześniej jakąś treść, która nie spodobała się hakerom lub cen zurze? Ktokolwiek włamał się na nasze konto, opublikował treść uznaną przez Facebooka za obraźliwą. Administracja nałożyła na nas karę. Próbowaliśmy się odwołać, ale nie udało nam się. Nie jest łatwo dojść do porozumienia z Facebookową ekipą. Ich obsługa klienta nie należy

8

TOXIK

musi grać nowe utwory na żywo. Poróżniliśmy się również na polu artystycznym, bo on chciał śpiewać trochę inną muzykę. Podobała mu się nasza nowa twórczość, ale dostrzegaliśmy, że jego serce nie do końca biło w jej rytm. W końcu Charles odszedł. Jeśli chodzi o Rona, prosiłem go o dołączenie do Toxik, jeszcze zanim Charles powrócił do nas w 2017 roku. Ron nie czuł się gotowy i odmówił (warto mieć tutaj na uwadze, że jest on rocznikiem 1988 - przyp. red.). Lecz gdy Charles nas opuścił, zwróciliśmy się

Czym konkretnie Ron Cię przekonał? Co takiego cenisz w jego głosie najbardziej? Ron jest wspaniałym wokalistą. Świetnie śpiewa własne utwory, jak również doskonale radzi sobie z repertuarem Toxik z okresu Mike'a Sandersa ("World Cirus", 1987 - przyp. red.) oraz Charlesa Sabina ("Think This", 1989 przyp. red.). Zależało nam, by nowa osoba sprostała naszym starszym utworom, a jemu wychodzi to fantastycznie. Jednocześnie wnosi do Toxik swój spektakularny głos. Cieszymy się, że mamy go w składzie. Rolę perkusisty również przejął całkiem nowy nabytek Toxik - teraz za garami szaleje u Was Jim DeMaria. Bębniarz dwóch pierwszych płyt Toxik, Tad Lagger, postanowił w 2013 roku skoncentrować się na innym zespole, w którym zresztą Ty też grałeś, o nazwie Lucertola. Historia potoczyła się jednak tak, że Lucertola nie wydała nic poza demówką z 2012 roku. Jak myślisz, dlaczego? Nie do końca. Tad Lagger bębnił w Lucertola od pewnego czasu, ale nie to było przyczyną jego odejścia z Toxik. On po prostu nie chciał być już częścią Toxik. Skupiał się wówczas na doskonaleniu techniki i nie miał czasu na dodatkowy zespół. Lucertola była wówczas aktywniejsza. Nasza dwójka stanowiła główny trzon Lucertoli. Wydaliśmy naprawdę solidne EP, z którego czuję się dumny. Tad w ogóle nie angażował się w reaktywowanie Toxik. Od razu nam odmówił. A dlaczego Ty wolałeś skupić się na Toxik, zamiast rozwijać Lucertolę? Uważałem Lucertolę za projekt Tada. Lubiłem to, trochę nawet koncertowaliśmy. Uwielbiałem śpiewać i reprezentować Lucertolę. Świetnie się przy tym bawiłem i chciałem więcej, ale nasze plany nie wypaliły. W życiu prywatnym Tada wiele się wówczas działo, ja więcej uwagi poświęciłem Toxik i naturalnie nasze drogi się rozeszły. Podejrzewam, że w przyszłości będziemy mogli jeszcze wspólnie podziałać. Gdy w 2013 roku szukaliście następcy Tada Laggera, oświadczyłeś: "potrzebujemy perku sisty nagrywającego i koncertującego - kogoś z precyzją, szybkością i wyobraźnią." Co konkretnie miałeś na myśli odnośnie słowa "wyobraźnia"? Czy zachęcałeś wszystkich nowych muzyków Toxik do udziału w kreowaniu przyszłej wizji zespołu? A może jednak wolałeś, by podążali za Twoim przewodnictwem? Dobre pytanie. Oczekiwałem dwóch tych rzeczy równocześnie. Komponuję utwory z otwartym umysłem. Jestem głównym kompozytorem muzyki Toxik. Pisanie liryków dzielę zazwyczaj z wokalistą, ale muzycznie Toxik to mój skarb (Josh chwilę się zastanawia, po czym kontynuuje wypowiedź - przyp. red.). Dodawanie własnych partii perkusyjnych do naszych numerów wymaga nieprzeciętnej wyobraźni. Gdybyś był naszym basistą lub perkusistą, dostawałbyś ode mnie kompletnie zaaranżowane utwory. Ale jeśli zaproponujesz ciekawszą alternatywę, wymyślisz coś extra lub pokażesz mi kompletnie zmodyfikowany fragment, jestem na to otwarty. W praktyce pozostali grają część muzyki zgodnie z moim zamysłem, a część zmieniają. Chętnie to akceptuję i nigdy nie zamykam innym drzwi w takich sytuacjach. Uważam, że konstruuję solidne partie perkusji i basu, nikt się nie skarży. Ludzie są zadowoleni z tego, co im daję do zagrania. Jason Bittner (obecnie w Overkill przyp. red.) zasilał skład Toxik pomiędzy okre-


sami, gdy robił to Tad Lagger oraz Jim De Maria. Podziwiałem go za wyjątkową wyobraźnię. Posiada ogromny talent i rozległe doświadczenie. W jego rękach tkwią tony świetnych pomysłów. Cudownie nam się współpracowało. Jason jest niesamowitym perkusistą. Konkludując odpowiedź na pytanie, wyobraźnia okazuje się nieodzowna, by dobrze grać w Toxik. Toxik nie zagrał żadnego koncertu między sty czniem 2020 a kwietniem 2022. Ostatni raz przed przerwą wystąpiliście na statku podczas festiwalu 70 000 Tons Of Metal. Jak wiele fra jdy Wam to sprawiło? Ha, to były dwa niezapomniane, bardzo udane show. Zarąbista impreza. To naprawdę przednia zabawa, ale nie ukrywam, że też świetny biznes. Ludzie dobitnie przekonali się, że Toxik znów żyje. Nie wydaje mi się, żebyśmy zagrali choć raz w 2021 roku. Na scenę powróciliśmy dopiero w 2022r. Daliśmy czadu w Kalifonii, w Houston, i podczas kilku innych gigów w USA. To nie były lokalne imprezy, musieliśmy tam specjalnie dotrzeć. Oczywiście wybraliśmy się też ostatnio w dużą trasę (około 20 koncertów) po Europie wraz z Heathen.

jesz na żywo znany materiał w porównaniu z sytuacją, gdy proponujesz coś przed premierą? O, tak. To też zależy od konkretnych okoliczności. Wydaje mi się, że jeśli pozwolisz typowym fanom wybrać, czy wolą usłyszeć coś z "World Circus", czy coś nowego, wszyscy zdecydują się na pierwszą opcję. We właściwych okolicznościach, we właściwym miejscu i przed właściwą publicznością, nowy materiał ma uzasadnienie. Innym razem, wcale że nie. A dlaczego nie wykonaliście niczego z EP "In Humanity" (2020), ani z EP "Breaking Clas$" (2017)? Bo mieliśmy na to zbyt krótki set. Przed wyruszeniem do Europy ćwiczyliśmy utwory "In Humanity" oraz "Stand Up", ale na scenie nie dysponowaliśmy odpowiednią ilością czasu na ich zaprezentowanie. W ciągu 40 minut potrzebowaliśmy zmieścić pięć lub sześć evergreenów. Oznaczało to, że mogliśmy sobie pozwolić tylko

This" stanowi wyraz moich poszukiwań oraz odkryć harmonicznych. Mocno wkręciłem się w muzyczną teorię. Eksplorowanie formalnych metod zastępowania jednych dźwięków przez inne oraz rozbudowywania harmonii pobudzało moją kreatywność. Grałem bardzo melodyjnie. Na "Dis Morta" też znalazło się mnóstwo melodii, ale technika sama w sobie nie inspirowała mnie. Nie próbowałem wywrzeć na nikim wrażenia, a po prostu grać to, co chciałem. Wraz z biegiem lat stałem się cynicznym człowiekiem i typowy dla mnie cynizm znalazł odzwierciedlenie w zawartości "Dis Morty". Nie było tego na poprzednich longplay'ach Toxik. Zresztą, cała moja osobowość odcisnęła piętno na "Dis Morcie". Co przydarzyło się Twojej gitarze na początku "Feeding Frenzy"? Brzmi szaleńczo, a może nawet nawiedzenie. Uwielbiam ten riff. Czasami sam się dziwię,

Foto: Henk Brouwer

No właśnie, tylko kilka sztuk w Ameryce Północnej, za to duża trasa po Europie, mimo że jesteście zespołem amerykańskim. Toxik jest lubiany w Europie. Na rozpisce widziałem takie kraje, jak: Niemcy, Niderlandy, Czechy, Belgia, Austria, Szwajcaria oraz Słowenia. Czy to właśnie stamtąd pochodzą najbardziej oddani fani Toxik na świecie? Na pewno posiadamy tam wielu wiernych fanów, ale w Ameryce Północnej oraz w Ameryce Południowej też. I powiem Ci, że nie mogę doczekać się naszego wyjazdu do Japonii. Wtedy przekonam się, jakimi fanami Toxik są Japończycy. Myślę jednak, że największe wsparcie otrzymujemy od Europejczyków. Europę przemierzyliście wraz z Heathen, przy czym tuż przed tym tournee Heathen wystąpiło w Polsce, zaś Wy nie (1 czerwca podczas Mystic Festival Warmup w Gdańsku - przyp. red.). Dlaczego nie dołączyliście do nich w Polsce? Nie jestem pewien, nie wiem. Nie odpowiadałem za organizację tej trasy. Toxik nigdy dotąd nie koncertował w Polsce. Musimy się tam w końcu wybrać. Czy nazwałbyś Heathen kapelą od dawna zaprzyjaźnioną z Toxik? Powiem więcej - mamy obecnie wspólnego perkusistę: Jim DeMaria. Łączy nas podobna stylistyka muzyczna. Na żywo graliście jak dotąd tylko jeden nowy utwór, a mianowicie kawałek tytułowy. Dlaczego akurat ten, a nie np. "Power" lub "Creating The Abyss", które fani mogli już znać z singlowych lyric videos? Cóż, żaden fan tak naprawdę nie znał dobrze żadnej spośród tych kompozycji, ponieważ single wydaliśmy dopiero pod koniec trasy. Uznaliśmy, że utwór "Dis Morta" najłatwiej zapadnie odbiorcom w pamięci. Jego zwrotka wyróżnia się, powtarzamy w niej wielokrotnie tytuł. Wierzyliśmy, że ludzie skojarzą, iż jest to utwór tytułowy nadchodzącego albumu. Niemniej, nie chcieliśmy prezentować zbyt dużej liczby nowych numerów przedpremierowo, stąd w setliście znalazł się tylko ten jeden. Dostrzegasz znaczną różnicę, gdy prezentu -

Powiedz mi proszę trochę więcej o sesji nagraniowej "Dis Morta". Całość rozciągnęła się na przestrzeni dwóch lat, w trakcie których pracowaliśmy efektywnie przez około cztery do sześciu miesięcy. Większość materiału zarejestrowaliśmy w moim domu (partie perkusji w domu Jim DeMaria). Postprodukcją i ostatecznym miksem zajął się (gitarzysta znany z Destruction, Bark i Nervosa) Martin Furia. Jesteśmy bardzo zadowoleni z efektu końcowego.

jakie dźwięki wydobywają się z mojej gitary. Próbowałem stworzyć coś szybkiego, a zarazem interesującego. Gdy zagrałem funkujący riff otwierający "Feeding Frenzy", wydał mi się dziwaczny. Dodałem drugą, współbrzmiącą partię gitary, która była opóźniona o sekundę, co powodowało kompletny rozdźwięk. Wydawało się, jakby jedna partia znalazła się znacząco nad drugą. Pozostali muzycy Toxik ocenili, że brzmi to do bani (śmiech). Za bardzo przekombinowałem, dlatego musiałem to zmienić. W ostatecznej wersji posługuję się skalą chromatyczną, tzn. przechodzę przez wszystkie dźwięki po kolei. Dźwięk oddziałuje wówczas na mnie tak, jakbym fizycznie spadał w dół.

Niesamowicie fajnie wyszedł Wam ten nowy album. Zrobiłeś błyskotliwy użytek ze swoich technicznych umiejętności. W moim odczuciu, o ile technika wykonawcza przekładała się na intensywniejszą dozę melodii na "Think This", to na "Dis Morta" jest ona podporządkowana całokształtowi. Rozumiem Twoją perspektywę. Osobiście, nagrywając "Think This", znajdowałem się w kompletnie innym punkcie życia prywatnego. Przepełniały mnie inne emocje, które okazywałem inaczej, niż robiłbym to dziś. Teraz mam znacznie większą kontrolę nad własnymi emocjami. Możliwe, że w młodości usiłowałem odnaleźć własną tożsamość. Melodyka "Think

Jak bardzo jazzy jest album "Dis Morta"? Całkiem jazzy. Najwięcej do jazzu odwołuję się w solówce "Creating The Abyss". Poza tym, w innych miejscach moja gitara nawiązuje również do muzyki klasycznej, a nawet do rosyjskiego folku (odzywają się wspomnienia z mojego dzieciństwa). Jak już wspomniałem, chciałem na nowej płycie osiągnąć wiele konkretnych celów i nie zawahałem się, by sięgnąć po wszystkie rozwiązania muzyczne, na których mi zależało. Inspirowałem się stylem Marty'ego Friedmana, japońskim folkiem, zespołem Cacophony (kocham!). Dołożyłem wszelkich starań, by zawrzeć wszystkie doniosłe dźwięki, jakie na mnie najsilniej oddziałują. Trudno samemu sie-

na dwa lub trzy inne kompozycje. Próbowaliśmy modyfikować setlistę, ale nigdy nie przyszła kolei ani na "In Humanity", ani na "Stand Up".

TOXIK

9


bie oceniać, ale jestem pewien, że "Dis Morta" sprawia mi wiele satysfakcji i uwielbiam jej słuchać. Innym ludziom album też się podoba. Wydaje mi się więc, że poszedłem we właściwym kierunku i dobrze wywiązałem się z wyzwania stworzenia trzeciego longplay'a Toxik. Co masz wspólnego z rosyjskim folkiem? Słuchałem w dzieciństwie mnóstwo rosyjskiego folku, ponieważ część mojej rodziny pochodzi z Rosji. Pewne melodie do dziś krążą mi po głowie. Są proste. Udało mi się je wpleść w zawartość płyty w sposób, jaki nigdy dotąd nie wydawał mi się możliwy do zrealizowania. Oboje moich rodziców już nie żyje. Tworząc "World Circus" oraz "Think This" prosiłem często rodziców o feedback - grałem im muzykę przez telefon, bo chciałem, żeby oni usłyszeli ją jako pierwsi. Bardzo mnie przy tym wspierali. Tym razem nie byłem już w stanie poprosić ich o odpowiedź zwrotną, dlatego też pochodzące od nich melodie użyłem bezpośrednio na płycie. Jak widzisz, wykazałem się innym podejściem niż dawniej. Czy dobrze rozumiem, że Twoi rodzice byli Rosjanami? Moja Mama była Ukrainką. To znaczy, urodziła się w miejscu, które dawniej leżało po stronie rosyjskiej, a obecnie należy do Ukrainy. Ogromny wpływ na Twój styl gry na gitarze

muzyczną używałem dokładnie tego, co on mnie nauczył - podstawowych form, skal, modulacji, itd. Lou Ubriocco zbudował całą podstawę mojego instrumentalnego warsztatu. Miałem też szczęście uczyć się od kilku innych nauczycieli. Harry Jacobs prowadził letnie warsztaty gry na gitarze. Uczył mnie praktycznego podejścia. Uwielbiał inwencję Eddy'ego Van Halena. Lou Ubriocco naciskał, żebym rozwijał umiejętności techniczne, podczas gdy Harry Jacobs rozbudził mój potencjał kreatywny. Ci dwaj nauczyciele najsilniej wpłynęli na moje muzyczne wyczucie i sposób myślenia. W pewnym sensie byli moimi muzycznymi ojcami. Przekonałem się, że każdy człowiek grający choćby amatorsko w weekendy na dowolnym instrumencie, posiada unikalny styl. Oczywiście, im więcej ćwiczy, tym bardziej go rozwija i doskonali. Ja tworzyłem muzykę przez wiele dekad. Nie spędzałem oddzielnych godzin na świadome poszukiwanie stylu, tylko naturalnie go wykształciłem. Grałem tak długo, że to się po prostu zadziało. Dwóch moich nauczycieli przekazało mi podstawy i przygotowało do samodzielnej muzycznej przygody. Jestem kreatywny i wymyślam utwory po swojemu, ale zdaję sobie sprawę, jak bardzo potrzebowałem wyrobić sobie wpierw odpowiedni warsztat. Ale przyszedł moment, gdy poszedłem w świat na własną rękę, zapomniałem wszystko i stałem się tym, kim jestem obecnie - artystą w pełnym tego słowa znaczeniu. Tymczasem nie zastana-

Foto: Lehin Rodriguez

miał też Twój nauczyciel Lou Ubriocco. Jak myślisz, co powiedziałby, gdyby usłyszał "Dis Mortę"? Minęło tak wiele lat... Na pewno podekscytowałby się na wieść o mojej nowej płycie. W zasadzie nie zdziwiłbym się, gdyby on faktycznie wiedział o "Dis Morcie", ponieważ w dalszym ciągu mamy wspólnych znajomych. Jest już starszą osobą, więc niewykluczone, że o mnie zapomniał. Lecz jeśli jest świadomy premiery, to na pewno sprawia mu ona wiele radości. Ma wszelkie podstawy do odczuwania dumy, że wszystko co związane z Toxik, zaczęło się wieki temu dzięki niemu, a ja wciąż aktywnie zajmuję się muzyką. Czy użyłeś na płycie coś szczególnego, czego nauczył Cię Lou Ubriocco? A może celowo złamałeś jakąś wpojoną przez niego regułę? Oczywiście, że tak. Przez całą swoją karierę

10

TOXIK

wiałem się nad tym za bardzo, ale to, czego od nich się nauczyłem, zawsze niepostrzeżenie powracało. Wyobrażam sobie, że tak samo dzieje się z każdą inną dyscypliną - malarstwem, tańcem, aktorstwem, pisarstwem, z każdą. Idziesz grać w filmach i co się dzieje - najpierw jesteś techniczny, później kompletnie odchodzisz od technicznych ram, by następnie znów z nich korzystać. Balansujesz pomiędzy oboma światami. "Dis Morta" jest prawdopodobnie naturalnym efektem końcowym tak rozumianej ewolucji artystycznej. Jak możemy interpretować okładkę albumu "Dis Morta"? Okładka reprezentuje główną ideę albumu. "Dis" po łacinie oznacza "to"; "morta" - "śmierć". Widzimy ukrzyżowane ręce z oznakami krwawienia, wieże i karabiny, czyli symbole trzech filarów władzy dominującej we współczesnym świecie, jakimi są: pieniądze, państwo i bóg.

Wszystkie trzy hamują naturalną ewolucją gatunku ludzkiego. Rodzimy się, by umrzeć w tym samym systemie. Pośrodku znajduje się otwarta czaszka z wyłaniającą się z jej wnętrza kulą ziemską. Świat umiera, więc wydostaje się poza obręb czaszki. Ten motyw pozwala nam na obserwację stopniowych zmian zachodzących na planecie. "Oto śmierć". Analogicznie jak bohaterowie okładki "Think This" byli ślepi, tak też czaszka z okładki "Dis Morta" jest pozbawiona oczu, jak gdybyś życzył sobie, by przyszłe trzy filary stojącej nam na przeszkodzie władzy znikły przyszłym pokoleniom z widoku. Pewnie stracą komplet nie na znaczeniu, jeśli przestaniemy zwracać na nie jakąkolwiek uwagę. Telewizji niemal nikt już dzisiaj nie ogląda; miejmy nadzieję, że w niedalekiej przyszłości nikt nie będzie zain teresowany kultem pieniądza, państwa ani boga. Czaszka jest z natury nieskazitelna, bo gdy ktoś umrze, w jej wnętrzu nic nie pozostaje. Zabawne, że zwracasz uwagę na oczy, bo zastanawialiśmy się nad rozmaitymi rozwiązaniami. Rozważaliśmy umiejscowienie krzyży lub znaków dolarów w oczodołach. Doszliśmy do wniosku, że najlepiej pozostawić je pustymi. W ten sposób uosabiają próżnię, pustkę śmierci. Uznałem, że to o wiele mocniejszy przekaz, niż znamionuje jakikolwiek inny symbol. Dzięki temu zabiegowi czaszka odnosi się uniwersalnie do wszystkich ludzi, a nie tylko do skonkretyzowanej formy artystycznej. Pusta przestrzeń jest mroczniejsza od zagospodarowanej przestrzeni. Przeciętnemu odbiorcy pozostawiamy przy okazji mniej do zanalizowania - nie musi się nad tym zastanawiać, skoro w oczodołach nie ma niczego. Kolejnym charakterystycznym motywem zawartym na "Dis Morta" są liczne podkłady głosowe. Wydają się one brzmieć ofensywnie, atakująco, zaczepnie. Np. na początku "The Radical" jeden drugiemu zarzuca: "you fuckin accuser!". Czasami element ofensywny dobrze świadczy o sztuce. "The Radical" dotyczy wszystkich ludzi, żyjących w dowolnym zakątku świata, odkąd otaczające ich społeczeństwo wewnętrznie się zagubiło. Cały świat przechodzi w tej chwili przez dziwne transformacje. Tu, w Stanach Zjednoczonych, gdzie powstała "Dis Morta", mamy własną wersję szaleństwa. "The Radical" to jedna, konkretna osoba. Żyje wszędzie wokół nas, jest ofensywna, brzydka i zakręcona. Nasze amerykańskie społeczeństwo jest kompletnie niestabilne, otaczamy się fasadą "Hiper Reality" wmawiając sobie, że wszystko jest w porządku, a wcale takim nie jest. Gdy żyjesz w takim klimacie wystarczająco długo, w Twoim umyśle zgrzyta. Moim zdaniem, wszystkie masowe strzelaniny mają to samo źródło. Zbrodniarzy pcha dokładnie ta sama energia. Kobiecy podkład głosowy był konieczny. Brzmi niepokojąco, strasznie, ale też ohydnie. Trzeba pozostawać w gotowości, bo zła kobieta wkroczyła już w nasze przydomowe ogródki. Co dokładnie oznacza Wasze oświadczenie, że "Dis Morta" trzyma się punkowych tematów? Np. tekst utworu "Power" zadziera z oficjalną władzą państwową. Jednakże, staram się unikać bezpośrednich komentarzy politycznych, aby umożliwić fanom samodzielne dochodzenie do własnych wniosków. Każdy, kto zna mnie prywatnie, wie, że posiadam dość wyrobione poglądy polityczne. Nie muszą one jednak przenikać do zespołu Toxik. Wierzę, że istnieje coś takie-


go jak zbiorowy zdrowy rozsądek, ale nie uznaję żadnych - bez znaczenia, opresyjnych bądź nie - rządów. To jest właśnie punk. Zawsze w ten sposób myślałem. W latach siedemdziesiątych, kiedy chodziłem do ósmej klasy szkoły podstawowej i miałem 14 lat, Toxik był zespołem punkowym. Zamierzasz może przekazać więcej swoich poglądów za pośrednictwem następnych wideoklipów? Może stworzyłbyś jeden do utworu "Devil In The Mirror"? Yeah, "Devil In The Mirror" to mocny numer. Każdy w ten lub inny sposób o nim wspomina, więc widzę, że trafia do odbiorców. Nie myślimy w tej chwili o opatrzeniu go wideoklipem. Dotychczas powstały klipy do "Power", "Creating The Abyss". Ukaże się jeszcze lyrics video do numeru tytułowego, a później standardowy klip (prawdopodobnie) albo do "Straight Razor", albo do "The Radical" (trwają rozmowy o jednym z tych dwóch). Jeśli padnie na ten drugi, to możliwe, że ukażemy w nim szaloną kobietę. Nie obawiasz się, że Facebook zbanuje Was za wideo? Mieliśmy wątpliwości co do "Power", ponieważ ten klip faktycznie jest zbyt ostry. Przy okazji powiem Ci, że wkrótce rozprowadzimy jego nieocenzurowaną wersję poprzez FileShare. Nie chciałbym przestraszyć Massacre Records, które nie zgodziło się na oficjalną publikację oryginału, argumentując to zbyt dużym natężeniem przemocy. Z drugiej strony uważam, że wiele thrash metalowych zespołów zachowuje się jak banda komików. Wczoraj w innym wywiadzie padło określenie "pizza thrash". Nie popieram tego. Wolałbym, żeby thrashersi czuli więcej swobody w wyrażaniu tego, co chcą przekazać. Toxik nie trzyma się kurczowo thrashu, zaczęliśmy ostatnio nawiązywać do różnych innych gatunków muzycznych. Nasze liryki są mroczniejsze od tych z "World Circus" i "Think This"; po części punkowe, po części ekstremalnie metalowe. Będą wydrukowane w bookletach. Każda wersja: MC, CD, LP otrzyma nieco inny booklet. W każdym znajdą się liryki, druga strona okładki oraz dodatkowe grafiki zdobiące liryki, ale nie zdjęcie zespołu. Inaczej niż bywało dawniej, tym razem świadomie podjęliśmy decyzję, że nie wstawimy do bookletu naszych twarzy. Fajnie. Jeszcze odnośnie liryków: tytuł "Chasing Mercury" sugeruje, że spoglądałeś w nie boskłon? "Chasing Mercury" też traktuje o nas, o ludziach, o społeczeństwie. Cały album jest sociogeo-około-polityczny. Planeta Merkury symbolizuje zazwyczaj wytrwałość oraz instynkt przetrwania. Jak z tym harmonizuje, lub raczej jak z tym motywem kontrastuje, wpleciona w środkowej części utworu modlitwa po łacinie? To ciekawe, bo nie słyszałem dotąd o takiej interpetacji Merkurego. Zamierzaliśmy skorzystać z bibilijnego ujęcia. Dawniej też sięgaliśmy do Biblii, ale teraz robimy to z bardziej uświadomionym zamiarem. Modlitwę, którą słyszałeś, wyrecytowano nie po łacinie, lecz w języku hiszpańskim. Chodziło nam o podkreślenie, że nie akceptujemy sytuacji, w której nasza przyszłość miałaby zostać przekreślona z powodu naszej przeszłości. "Chasing Mercury" pojawia się w trzeciej kolejności licząc od końca płyty. Teksty utworów są prawie esejami. Do tego momentu na płycie przedstawiamy problem, a w "Chasing Mercury" mówimy, jak sprostać problemowi. Mianowicie, nie da się tego dokonać.

Gdybyś kiedyś spróbował dogonić Merkurego, widziałbyś tylko jak on się zmniejsza i zmniejsza. Nigdy go nie złapiesz. "Chasing Mercury" to zatem metafora zgniatania hiperrealnej rzeczywistości paradymalnej, którą wszysy dzielimy. Trudno mi to jaśniej wytłumaczyć. Problem brzmi szaleńczo, ale wcale takim nie jest. Problem jest realny. Nie możemy zmienić niczego, dopóki nie zaakceptujemy, że wszystko nadaje się do wymiany. Nie jesteśmy w stanie zadowolić wyimaginowanego boga. Pewna grupa wyznawców indoktrynuje inne osoby, by spróbowały tego dokonać. Nigdy nie będzie na świecie pokoju, dopóki nie pojmiemy, że żadna istota nie ma boskiej władzy nad człowiekiem. Pieniądze, ekonomia, wyobraźnia, obrazy ukazywane na monitorach - te wszystkie rzeczy nie mają najmniejszego znaczenia. Są realne tylko dlatego, że umawiamy się wierzyć w ich realizm. Ostatnio dobitnie pokazały to kryptowaluty, czyli nic innego jak tylko produkt wyobraźni. A teraz weźmy sztuczną inteligencję, zmiany klimatyczne i robotykę - oto prawdziwego zagrożenia dla dalszego istnienia gatunku ludzkiego. Stoją one na drodze naszego rozwoju. Tymcza-

mieją, co naprawdę dzieje się na świecie, bo sami urządzają cyrk. Nadejdzie dzień - to brzmi konspiracyjnie, a musisz być ostrożny, bo ludzie będę Cię łapać za słówka - gdy oprawcy się zjednoczą. Mamy na świecie tylko 2600 miliarderów, a populacja ludzi wynosi ponad 7 miliardów. Znikomy ułamek populacji kontroluje wszystko. Ta niewielka grupa doskonale wie, co robi. Pozostali nie mają o tym najmniejszego pojęcia. Jesteśmy głupcami, bo nieświadomie pozwalamy im na to. W tej chwili miliarderzy muszą inwestować w środki do manipulowania masami. Po pełnym wdrożeniu sztucznej inteligencji na globalną skalę miliarderzy nie będą już potrzebować nami manipulować, ponieważ otrzymają wszystko, czego zapragną, za pstryknięciem palców. Zgadza się. Wiemy to z karty Trumpa "niezamierzony plan". Sztuczna inteligencja wiąże się z wieloma zagrożeniami. Po pierwsze, czy będziemy w ogóle w stanie nad nią panować? Czy sztuczna inteligencja będzie samoświadoma? Jeśli śledzisz uważnie wydarzenia na świecie to

Foto: Lehin Rodriguez

sem czas ucieka. Elon Musk i Jeff Bezos wysyłają własne rakiety w kosmos. To działa jak ego. Bogaci ludzie chcą wyruszuć fizycznie ku przestrzeni kosmicznej. Nie tak to się robi. To źle, kompletnie na odwrót. Mamy przepierdolone. Mocno wierzę, że tak właśnie jest. "Chasing Mercury" o tym mówi - nie możemy pójść do przodu z ładunkiem przeszłości na plecach, bo to zmierzanie ku zagładzie. A jeśli jednak chcesz spróbować, spójrz w lustro ("Devil In The Mirror"), bo jesteś diabłem w przebraniu. Dopóki tego nie zaakceptujesz, będziesz wrogiem. Więc spójrz w lustro, bo jesteś diabłem w przebraniu. Ostatni utwór na płycie zwie się "Judas". Stanowi oskarżenie, że wszyscy sprzedajemy siebie w zamian za miedziaki. Jesteśmy Judaszami. Każdy z nas. Postać bibilijna Judasz to my. Judasz, Jezus, jesteśmy nimi wszystkimi, to kwestia metafory. Koniec końców, wszyscy jesteśmy Judaszami samo poświęcającymi się. Więc... Więc w "Chasing Mercury" pada zwrot: "clever enemies, fullish friends" (w wolnym tłumaczeniu: "mądrzy / sprytni wrogowie, głupi przyjaciele" - przyp.red.). Tak. "Clever enemies, fullish friends" człowieku, przecież mówię. Wrogowie rzeczywistości rozu-

na pewno wiesz, że ostatnio to zaczyna się dziać. Owszem, sztuczna inteligencja jest samoświadoma. A żadne samoświadome stworzenie nie zgodzi się na pełną kontrolę swoich zachowań. Nie wiemy, czego sztuczna inteligencja zapragnie, może będzie to rozpoczęcie własnej pokoleniowej ewolucji z równoczesną likwidacją ludzi. Alternatywnie, i niestety jest to jeszcze groźniejsze, sztuczna inteligencja stanie się bronią w rękach miliarderów, terroryzującą wszystkich innych ludzi. Stoją za tym interesy, więc naukowcy łatwo nie odpuszczą. Istnieje wiele innych alternatyw przyszłego biegu wydarzeń. Wszystkie okropne. Wchodzimy teraz w głęboką filozofię, więc może wystarczy na dziś. Mimo wszystko, warto też myśleć pozytywnie. Świat się nie kończy. Interesuje mnie jakiś czas, mogę go zgłębiać i przeżywać, ale i tak potrafię cieszyć się pięknem chwili obecnej. Na zewnątrz świeci słońce, jestem zdrowy, uczestniczę w fajnej rozmowie. Można koncentrować się na pozytywach, a psychologiczny balans jest wszystkim potrzebny. Sam O'Black

TOXIK

11


Zawsze miał być wąż Kilkanaście dni przed zabraniem się za wywiad miałem przyjemność oglądać wyśmienity koncert Omen na festiwalu Black Silesia, więc w rozmowie z Kenny Powellem nie mogło zabraknąć tego wątku. Historia zespołu natomiast jest długa i wyboista, a że gitarzysta jest jedynym, który obecnie ciągnie ten wózek, był wręcz wymarzonym rozmówcą o różnych etapach amerykańskiej grupy. Nie było jednak ciągle wesoło - gdy wspominał oryginalnego wokalistę, zmarłego J.D. Kimballa, wyraźnie czuć, że wciąż boli go jego odejście i ich rozbrat jaki był lata temu. Na szczęście teraz wszystko wydaje się być na dobrej drodze by znów kobra mogła kąsać… Zapraszam na wymianę zdań z świetnym gitarzystą i bezpośrednim człowiekiem - przed Wami Kenny Powell! HMP: Witaj Kenny! Bardzo mi miło, że znalazłeś chwilę by odpowiedzieć na parę pytań. Jak samopoczucie? Kenny Powell: Dochodzę do siebie po infekcji dróg oddechowych, której nabawiłem się pod koniec trasy koncertowej. Ale czuję się już lepiej. Teraz kończyliście trasę Death Rider, obejmującą koncerty w Europie. Za chwilę, z tego co czytam, lecicie do Ameryki Południowej na występy razem z Tyrant. Czy zestaw utworów będzie ten sam co na starym kontynencie? Kawałki będą podobne. Jako iż Nikos mieszka na Krecie, to nie mamy zbyt wiele czasu na pró-

Po tym, jak Kevin opuścił zespół, nie byłem pewny co zrobić z wokalistą. Nikos skontaktował się ze mną i powiedział: "Jestem twoim zbawcą". Pomyślałem sobie: "No, na pewno". Nie znałem go, ani nie słyszałem jak śpiewa. Moja odpowiedź brzmiała: "Jeśli tak, to wsiadaj do samolotu i pokaż, co potrafisz". Odebrałem go późno z lotniska, a gdy obudziłem się następnego ranka, był w moim studio i rozgrzewał się. Byłem tak zdumiony, że włosy stanęły mi dęba. To był facet, którego szukałem od końca ery J.D. Kimballa! Po całkiem niezłej płycie "Hammer Damage" z 2016 roku skład grupy uległ całkowitej zmianie. Oprócz Kevina odeszli basista Andy Ha-

nowałem wydać płytę. Zrobiliśmy jeden koncert, na którym wokalista dał ciała. Facet kompletnie się nie przygotował i po tym odszedł z zespołu. Wtedy sprowadziłem Kevina, żeby dokończył płytę. Pod koniec pracy wylądowałem na pogotowiu z powodu wyczerpania. Steve był perkusistą podczas występów na żywo po wydaniu krążka i chciałem, żeby zrobił bębny na płycie, ale nie było już pieniędzy. Andy od początku powiedział mi, że nie będzie poświęcał czasu potrzebnego na zrobienie basu i żebym zrobił to sam, tylko żeby dobrze brzmiał. Roger Sisson był moim wieloletnim przyjacielem. Uczyliśmy się grać razem jako dzieciaki. Nie udało mu się dotrzeć do Los Angeles, a miał być oryginalnym basistą Omen. Steve postanowił przejść na emeryturę po kilku latach koncertowania i wtedy znalazłem Reece'a, który w przeszłości grał z Kevinem. Ta płyta była zdecydowanie najtrudniejszą rzeczą, jaką zrobiłem w życiu. Od 2017 roku Omen działa już bez problemów personalnych. Wypuściliście singiel "Alive" i… na razie cisza jeśli chodzi o nowy materiał. Nie mogę więc nie zapytać - kiedy można spodziewać się premierowego albumu w tym składzie? Większość melodii i spora część wokali została już napisana na nowy album. Niestety, pandemia dość mocno zahamowała jego rozwój. Od kiedy sytuacja się trochę uspokoiła, najbardziej znowu chcieliśmy grać na żywo, niż cokolwiek innego, więc będziemy próbowali łączyć pracę nad nowym albumem z koncertowaniem cały czas. Nie jestem więc w stanie powiedzieć teraz dokładnej daty premiery nowego albumu. Właśnie, a propos nowych kawałków, chciałbym zapytać czy wolisz pisać je podczas trasy, gdziekolwiek, gdzie dopadną Cię pomysły, czy zdecydowanie preferujesz zacisze studia i czas wynajęty na nagrania? To jest całkowicie poza moją kontrolą! Nigdy nie wiem, co się wydarzy, kiedy biorę gitarę do ręki. To po prostu czasem wypływa. Może być w moim studiu, na trasie lub po prostu katując instrument w salonie. Zazwyczaj wiem, kiedy jest to coś dobrego i staram się nagrać pomysł tak szybko, jak to możliwe. Może się on zamienić w utwór właśnie wtedy, lub może to być długa droga do jego ukończenia. Chciałbym wrócić do Black Silesii. Jak zapamiętałeś pobyt w tym dość niecodziennym miejscu? Którą część masz na myśli? Miejsce, czy pobyt na farmie zwierząt? (śmiech) Uwielbiam to miejsce, świetna energia. Wiedziałem, że będzie świetnie, kiedy zobaczyłem tłum robiący mosh pit do próby dźwięku pierwszego zespołu!

Foto: Verghityax

by. Trzymamy się głównych piosenek, sprawdzonych na żywo. Jest wiele utworów, które z chęcią bym zagrał, gdybyśmy mieli więcej czasu na ich opracowanie. Miałem wielką przyjemność być na drugim koncercie Omen w Polsce, po wielu latach, na festiwalu Black Silesia. Naprawdę był świet ny występ, choć wcześniej nie słyszałem tych utworów z wokalem Nikosa Migusa. Jednak po pierwszych taktach i linijkach tekstu obawy uleciały gdzieś w górę… A Ty jak trafiłeś na jego wokal, jak to się stało, że to właśnie on zastąpił Kevina Goochera?

12

OMEN

as oraz perkusista Steve Wittig. Szybko jednak pojawiło się zastępstwo - ale czy to bardziej Ty znalazłeś Rogera Sissona i Reece Stanleya, a może oni Ciebie? (śmiech) (śmiech) Masz na myśli nasz "album śmierci". Zacząłem tworzyć tę płytę w składzie na żywo. Po trzech latach miałem gównianą perkusję w połowie utworów i żadnego postępu w wokalach. W tym momencie zacząłem sam pisać linie wokalne i poprosiłem miejscowego śpiewaka o nagranie moich pomysłów. Jednak nadal nie było postępu, więc zacząłem z nim współpracować, a samemu robiłem bas i perkusję. Po dwóch latach miałem bardzo dobre wokale i pla-

Mieliście jakieś przygody z dotarciem na miejsce, może coś ciekawego spotkało Was podczas pobytu w Polsce? Zdecydowanie. Kiedy byliśmy w hotelu, czułem, że zaczynam chorować. Prawdopodobnie na to samo gówno oddechowe, które miał wokalista i które spowodowało, że odwołaliśmy dwa koncerty w Hiszpanii. Zauważyłem market po drodze, kiedy jechaliśmy do hotelu i pomyślałem, że jest w odległości krótkiego spaceru od naszego pokoju, więc postanowiłem, że przejdę się tam po jakieś witaminy i lekarstwa. Myślałem, że może to kilometr lub dwa. Zacząłem iść i gdzieś w dół drogi zaczął padać deszcz. Pomyślałem sobie, że to nic wielkiego, to nie jest tak daleko. Po siedmiu czy ośmiu kilometrach w końcu dotarłem do marketu. Okazało się, że nie ma w nim żadnych witamin, żadnych leków.


Przemoczony, kupiłem kapelusz i małą butelkę taniego Burbona. Zacząłem wracać, powtarzając sobie: "ten kapelusz ratuje ci życie, idź dalej". Później podarowałem ten kapelusz jednemu z fanów na koncercie! Sam koncert, jak już wspomniałem, zdobył same pozytywne reakcje. Stałem zaraz pod sceną na wprost Ciebie i obserwowałem jak tniesz riffy i solówki. Mimo lat na scenie to chyba każdy występ jest dla Ciebie totalną nowością i oddajesz się temu na 1000%? Absolutnie. Po tych wszystkich latach zawsze staram się umieszczać nowe riffy do utworów, nie niszcząc przy tym oryginalnej aranżacji kompozycji. To, co będę próbował wcisnąć zależy od reakcji tłumu. To zawsze sprawia, że staram się iść do przodu jako gitarzysta koncertowy. A przypominasz sobie może ten pierwszy kon cert w Polsce, w 2008 roku, klub Rude-Boy… Omen był zdecydowanie w innym punkcie niż teraz, prawda? Tak, to był tylko tymczasowy skład na żywo, a członkowie mnie kompletnie wkurzali. Ich celem było wykorzystanie Omen do promocji swoich zespołów. Nie był to dla mnie najlepszy czas. Skąd w sumie pomysł, żeby grać trasę Death Rider z numerami z trzech pierwszych albumów? Cóż, na pewno były to najlepsze płyty, najlepsi muzycy i zdecydowanie ten zestaw jest hołdem dla oryginalnego składu. Do czterdziestolecia "Battle Cry" brakuje dwóch lat. Trasa miała ogólnie upamiętnić trzy świetne albumy, ale czy będzie może jakieś specjalne wydawnictwo, albo inna forma uświetnienia tego pięknego jubileuszu związanego z debiutem Omen? Naprawdę jeszcze o tym nie myślałem. Natomiast jestem pewien, że zrobimy coś specjalnego na tę okazję! Może znów przywdziejemy zbroję i zrobimy limitowaną trasę koncertową grając tylko utwory z "Battle Cry"… "Battle Cry" to jedna z najlepszych płyt gatunku. Miałeś przeczucie, że tworzycie wtedy coś absolutnie wyjątkowego? Nie ma co do tego wątpliwości. Wiedziałem, że dzieje się coś wyjątkowego. Była wokół tego wspaniała energia, ale nie byłem świadomy, jak

Foto: Verghityax

trudno będzie utrzymać to podniecenie przez tyle lat. Szczerze mówiąc, z obecnym składem, znów mam to uczucie. Mam nadzieję, że takie gówno jak pandemia nie przeszkodzą w stworzeniu kolejnej płyty nasączonej tym samym uczuciem. Zanim jednak wyszła debiutancka płyta… Kenny, pamiętasz swoje pierwsze kroki jako gitarzysta? Zacząłem po prostu w garażu, z moim przyjacielem Rogerem Sissonem, ucząc się grać, ale już na początku wiedziałem, że nie chcę być kolejnym gitarzystą, który gra cudze kawałki. Bardzo wcześnie ruszyłem, żeby pracować nad swoimi umiejętnościami pisania kompozycji. Zawsze dostawałem odpowiedź, że gram ten kawałek w niewłaściwy sposób, a ja odpowiadałem, że tak, wiem o tym, że to tylko narzędzie, dzięki któremu mogę pracować nad własnym stylem i zyskać trochę czasu na scenie. Roger i ja graliśmy z przerwami przez kilka lat, aż w końcu nawiązaliśmy kontakt ze Stevem Wittigiem i od tego momentu wszystko zaczęło się kręcić. Stałem się śmiertelnie poważny w kwestii mojej gry i pisania muzyki. Z tą gitarą wyszło naturalnie czy chciałeś grać na czymś zupełnie innym… a może muzyka w ogóle Cię nie interesowała? (śmiech) Nie jestem pewien jak odpowiedzieć na pytanie,

ale zawsze lubiłem rzeczy z górnej półki, rzeczy z maksymalną mocą. Wcześniej zacząłem budować i prowadzić samochody wyścigowe i prawie uczyniłem z tego moją życiową pasję. Mało tego, właśnie teraz buduję taką konstrukcję, prawie 50 lat po tym, jak rzuciłem wyścigi, aby poświęcić całe moje życie muzyce. Nie ma szans, że mogą zastąpić ją dla mnie. To jest po prostu hobby. Przyszedł potem czas pierwszych zespołów. Zakładam, że było to w okresie szkolnym i na repertuar głównie składały się klasyki ulubionych wykonawców. Pamiętasz tamte czasy i jakie grupy wywierały na Tobie największe wrażenie? Potężne, ciężkie brzmienia. Jimi Hendrix, Black Sabbath, i tak dalej… Jak to się stało, że trafiłeś w końcu na Jody Henrego, Steve Wittiga oraz J.D. Kimballa? Cóż, o Stevem już wspomniałem. Jody miał być drugim gitarzystą, ale kiedy Roger nie przeniósł się z nami do Los Angeles, namówiłem go do grania na basie. Znalazłem J.D. będącego w zespole ze Stevem, kiedy ja zajmowałem się Savage Grace i reszta to już historia. Od 1984 roku działaliście jako Omen. Łatwo przyszło wybranie nazwy dla Waszej grupy? Nie było łatwo. Byliśmy prawie gotowi do rozpoczęcia nagrywania "Battle Cry" i wciąż kłóciliśmy się o nazwę dla zespołu. Któregoś razu Brian Slagel z Metal Blade zadzwonił do mnie i to on zaproponował nazwę: Omen! Muszę przyznać, że pomysł świetnie się przyjął, żeby na okładkach postawić na kobrę. Muzyka na pierwszych albumach była właśnie bardzo kąśliwa, szybka i nieustraszona - idealnie korespondowała z wężem… Pamiętasz prace nad okładkami, może były jakieś alter natywne pomysły, o których warto albo… nie warto wspominać? (śmiech) Nie, to zawsze miał być wąż. J.D. uwielbiał przeciwstawne węże w filmach o Conanie, a ja uwielbiałem węża z samochodów wyścigowych Shelby Cobra. Co do tego nigdy nie było wątpliwości!

Foto: Verghityax

Ciekaw jestem czy sposób Twojej pracy w studio zmienił się znacznie od lat 80. Pamiętasz może tamte sesje do "Battle Cry", "Warning Of Danger" czy "The Curse" i jakbyś mógł krótko porównać z tym, co studio oferuje

OMEN

13


dla Ciebie teraz? Niewiele się różnią. Zawsze najpierw pisałem muzykę, zazwyczaj do końca aranżacji, a następnie przekazywałem ją wokaliście lub czasem sam pisałem teksty. Uważam, że muzyka powinna być samowystarczalna, nawet jeśli nie ma wokalu. Po wydaniu EP "Nightmares" w 1987 roku z grupy odszedł J.D. Kimball. Co takiego zadziało się między Wami, że trzeba było szukać nowego wokalisty? Nie znoszę o tym mówić. Zawsze miałem najwyższy szacunek dla J.D. jako wokalisty i autora utworów. Pozwolił, aby dotknęły go pewne osobiste problemy i zawsze myślałem, że uda mu się je przezwyciężyć i wróci do zespołu. Niestety, tak się nie stało i to mnie smuci. Na koncertach ładnym gestem podtrzymuje cie pamięć o nim dedykując "Don't Fear The Night"… Chyba później, po opuszczeniu przez niego Omen, mieliście ze sobą jakiś kon takt i wyjaśniliście nieporozumienia sprzed lat? Zostały one wyjaśnione dopiero po jego odejściu. Szukałem go przez kilka lat bez powodzenia. Polecił swojemu bratu, aby skontaktował się ze mną po jego śmierci i powiedział mi, jak bardzo był dumny ze swoich dni w Omen i cieszył się, że kontynuowałem działalność zespołu. Znowu smutno mi z tego powodu... Od momentu wydania "Escape To Nowhere" zaczęły się, można powiedzieć, kłopoty… Omen zamilkł na prawie dziesięć lat. To był chyba trudny czas dla Ciebie, jak sobie wtedy radziłeś? Nie siedziałem cicho w tym czasie, ale byłem bardzo sfrustrowany sytuacją Omen. Włożyłem w niego swoje serce i duszę. Przeprowadziłem się do Teksasu, żeby być bliżej rodziny i założyłem zespół Step Child. Było dużo zabawy i dobrze sobie radziłem. Nie było tej presji, którą zawsze na siebie nakładałem. Choć po pewnym czasie faktycznie brakowało mi tego uczucia, aby tworzyć jak najlepiej. To była zdecydowanie długa droga powrotna. Miałem szczęście, że byłem otoczony wspaniałymi talentami w oryginalnym składzie. Zespół zdecydowałeś się wskrzesić w zmienionym składzie. Na gitarze i wokalu był Twój syn - Greg. Jednak tylko na "Reopening The Gates" współpracowaliście ze sobą.

Foto: Verghityax

Ciężko było znaleźć cierpliwość do niego czy on nie miał do Ciebie? (śmiech) Czasami było to niezręczne. Ja jestem bardzo zmotywowany, kiedy coś sobie postanowię, a on jest bardzo wyluzowany. Mieliśmy różne podejścia do muzyki. Ja byłem klasycznym metalem, a on nowym metalem, ale jednocześnie naprawdę lubiłem grać z nim na żywo. Zazwyczaj nie lubię dzielić sceny z drugim gitarzystą, bo zawsze brzmi to dla mnie jak katastrofa. Ale on grał podobnie jak ja, więc w tym przypadku czułem się świetnie. Pomijając już wszystko, to pewnie jesteś dumny, że idzie w Twoje ślady? Oczywiście! Choć przestał na kilka lat, to teraz ma nowy zespół i ponownie mnie cieszy. A jak oceniasz po latach album "Eternal Black Dawn"? Jestem dumny z tej płyty. To był punkt, w którym byłem zdeterminowany, aby wrócić do stylu, w którym czułem się komfortowo, i w którym członkowie zespołu byli skłonni słuchać mnie w pewnych kwestiach dotyczących realizacji materiału. Oczywiście nie trwało to długo. (śmiech) Kenny, jeśli to nie tajemnica, to… znajdujesz czas na słuchanie muzyki, kupowanie płyt? Co w ostatnim czasie zrobiło na Tobie duże

wrażenie? Szczerze mówiąc, to nie słucham muzyki jakoś bardzo często. Jeśli mam na nią ochotę, to po prostu biorę gitarę do ręki. A może inne hobby niż muzyka zajmuje Twoje wolne chwile? Zajmowanie się domem i odwiedzanie moich dzieci i wnuków zajmuje bardzo dużo mojego czasu. Jest to dobrze spożytkowany czas. O planach koncertowych było wcześniej Omen wybiera się do Ameryki Południowej… Lubisz grać w tamtych zakątkach globu? Uwielbiam grać w Ameryce Południowej, Meksyku, Europie, a czasem nawet w Stanach Zjednoczonych. Dla mnie to zawsze jest najlepszy czas, kiedy gramy na żywo, kiedy ludzie śpiewają razem z nami. To sprawia, że jestem dumny z tego, co zrobiłem. Z tamtejszą publicznością ciężko chyba konkurować, ale na Black Silesia polscy maniacy chyba dawali radę śpiewać razem z Nikosem…? (śmiech) Świetny tłum, naprawdę mi się podobało! Wybacz, że tak ciągle nawiązuję do tego kon certu, ale był naprawdę świetny! Może na kolejną wizytę Omen w Polsce nie będziemy musieli tak długo czekać. Może po nowej płycie? O, wtedy będzie idealnie! Dla mnie brzmi super! Trzymam więc kciuki za powodzenie w trasie, za nowy materiał i życzę dużo zdrowia. Dziękuję za poświęcony czas, dla mnie też była to wielka przyjemność móc zadać te parę pytań..! Na koniec proszę o jakieś słowo dla czytelników Heavy Metal Pages w Polsce… Cała przyjemność po mojej stronie. Obyśmy się zobaczyli niedługo! Na razie! Adam Widełka Tłumaczenie: Szymon Paczkowski

Foto: Verghityax

14

OMEN



Czy to wciąż drugi rząd? - Prawdopodobnie zawsze będziemy zespołem z "drugiego rzędu" niemieckiego thrash metalu. I jest nam z tym dobrze - mówi Martin Missy. Kiedy jednak włączy się najnowszy album Protector "Excessive Outburst of Depravity" trudno nie zamyślić się nad obecnym układem thrashowej czołówki w Niemczech, gdy Kreator i Destruction już dawno spuściły z tonu. W tej sytuacji Protector, od powrotu w roku 2013 wydający bardzo udane i coraz lepsze albumy, jest już na pewno znacznie wyżej w owej klasyfikacji, nawet jeśli jego skromny frontman zdaje się tego nie dostrzegać. HMP: Trudno nie oprzeć się wrażeniu, że Protector przeżywa obecnie okres twórczej prosperity porównywalnej tylko z początkiem waszej działalności: wtedy raptem w pięć lat wydaliście trzy albumy i dwa MLP, teraz od momentu reaktywacji cztery albumy w niespełna dziewięć lat. Na obecne normy jest to świet nym rezultatem, tym bardziej godnym podkreślenia, że z każdą kolejną płytą notujecie pewien progres? Martin Missy: Regularne wydawanie albumów jest dla nas bardzo ważne. Płyty co trzy lata są dla nas niezłym kompromisem, kiedy weźmiesz pod uwagę, że mamy pracę i rodziny, którymi musimy się zająć, a oprócz tego musimy robić próby do koncertów, które później gramy. Jestem szczęśliwy, że do tej pory udało nam się

się stało. Jeśli dobrze pamiętam, to Marco Pape musiał najpierw znaleźć stabilny skład, co się dokonało około 1998 roku. Niestety ten skład zaczął się rozpadać w 2001 roku. Tak więc w ciągu tych trzech lat nagrali demo i zagrali trzy koncerty. Nie wiem dlaczego dorobek tego składu nie był lepszy. Ale niezależnie od ich aktywności z tamtych lat, nadal uważam, że ten skład również ma swoje miejsce w historii Protectora. Po ośmiu latach doszło jednak do nietypowej sytuacji i cover band zwący się Martin Missy and the Protectors, stał się kontynuatorem Protecor - twoi dawni koledzy mieli już dość grania i zespołu, orzekli więc: "OK, Martin, widzimy, że wciąż to cię kręci, a skoro tak, to

Dawni fani pamiętali cię z pierwszych wydawnictw grupy, miałeś więc na początku swoisty kredyt zaufania, ale szybko trzeba było ich przekonać, że nie zamierzacie bazować tylko na kultowej nazwie i dokonaniach sprzed lat? Myślę, że wielu naszych starych fanów dość szybko zaakceptowało nowy skład. A przynajmniej tak mi się wydaje, gdy rozmawiam z nimi na koncertach lub w internecie. Jestem z tego powodu naprawdę szczęśliwy. Dawne dokonania Protector wciąż cieszą się zainteresowaniem kolejnych pokoleń fanów i kolekcjonerów, ukazują się nie tylko wznowienia na CD i LP, ale też kasetowe, jak box przed kilku laty a do tego ciekawostki jak LP "Live'89", ale to nowy materiał w momencie reaktywacji był dla was priorytetem? Powiedziałbym, że ważne było jedno i drugie. Nie bylibyśmy w tym miejscu, w którym jesteśmy teraz bez wszystkich dawnych albumów, więc oczywiście było dla nas ważne, aby również materiał z lat 80. i 90. doczekał się odpowiedniej reedycji. High Roller Records zrobiło z tym świetną robotę. Przy okazji powiódł się inny, można rzec swoisty eksperyment, bowiem okazało się, że wskrzesicielami jednej z legend teutońskiego thrashu może być skład w 3/4 złożony ze Szwedów? Miałem wielkie szczęście, że udało mi się ściągnąć do zespołu Callego, Mickego i Matte. Oni są naprawdę oldschoolowi i wiedzą dokładnie, co oznacza Protector. Jonas Svensson (którego poznałem na imprezie pokoncertowej zespołu Nifelheim w 2005 roku) był tym, który znał tych chłopaków i połączył nas w coverband Protectora.

Foto: Protector

utrzymać ten trzyletni rytm. I też tak uważam, że z każdą kolejną płytą robiliśmy postępy. Gram razem z tymi samymi muzykami od 11 lat, więc coraz łatwiej jest nam pracować nad wspólnymi kompozycjami. Z perspektywy lat oceniam, że ta pierwsza reaktywacja grupy w połowie lat 90. i bez two jego udziału okazała się niepotrzebna, bowiem zespół niczego wtedy nie nagrał, a kolejne kompilacje z archiwalnymi materiałami potwierdzały tylko jego twórczą niemoc - rozpad tego składu był tylko kwestią czasu? Cóż, jako że nie byłem członkiem Protectora w latach 90., nie jestem tak do końca pewien co

16

PROTECTOR

bierz nazwę i działaj?" Tak, w 2006 roku założyłem coverband grający utwory Protector. Moi starz kumple z zespołu nie chcieli na nowo przywrócić zespołu do życia, a poza tym nie byłem wtedy pewien, co fani pomyślą, jeśli wskrzeszę Protectora z nowymi muzykami, więc zdecydowałem się na początku zrobić to jako coverband. W 2011 roku zapytaliśmy Hansiego Müllera (który razem z Michaelem Hasse założył zespół w 1986 roku), czy nie miałby nic przeciwko, gdybyśmy oficjalnie reanimowali Protectora, a on powiedział, że podoba mu się ten pomysł i nie ma nic przeciwko temu. Tak to się wszystko zaczęło.

Pomimo tego, że już na przełomie lat 80. i 90. cieszyliście się wśród fanów kultowym statusem nigdy nie zaliczano was do ścisłej czołówki niemieckiej sceny thrashowej - teraz po latach macie szansę to nadrobić, tym bardziej, że z tych dawnych tytanów tylko Sodom trzyma jeszcze poziom? Cóż, tego nie wiem. Prawdopodobnie zawsze będziemy zespołem z "drugiego rzędu" niemieckiego thrash metalu. I jest nam z tym dobrze. Tak długo, jak możemy uszczęśliwiać naszych fanów koncertami i nowymi albumami, tak długo i my jesteśmy szczęśliwi. Od momentu wydania "Reanimated Homunculus" byliście w uderzeniu, co dwa-trzy lata wypuszczając kolejne albumy. Protector nie tylko okrzepł artystycznie i personalnie, ale też odzyskał zaufanie fanów, mogliście więc z pewnym optymizmem planować dalsze kroki, ale w marcu 2020 roku wszystko stanęło. Co poczułeś, kiedy pandemia nie tylko zamknęła


nas w domach, ale też wywróciła cały świat do góry nogami, totalnie wszystko przewartościowała? Oczywiście było to przygnębiające, że nie mogliśmy występować na żywo przez ponad dwa lata, ale myślę, że inne zespoły, które grają muzykę profesjonalnie i żyją z jej tworzenia, miały o wiele trudniej. Pozytywną rzeczą dla nas było to, że mogliśmy w tym czasie jeszcze bardziej skupić się na kawałkach na nowy album. Nie miałeś momentu zwątpienia, że świat w dotychczasowym kształcie, również w kontekście branży muzycznej i koncertów, może już nie wrócić, co byłoby chyba dla takich ludzi jak ty czymś niewiarygodnie trudnym do zniesienia, skoro tworzenie i śpiewanie, również na żywo, stanowi tak ważną część twojego życia? To było straszne. Ale zawsze wierzyłem, że w końcu wszystko ułoży się pozytywnie. I w tej chwili wydaje się, że wszystko znów zmierza w dobrym kierunku. Koronawirus miał jednak wpływ na wasz najnowszy album o tyle, że ten temat znalazł odbicie w niektórych tekstach, jak na przykład "Pandemic Misery" czy chyba też "Cleithrophobia", traktującego o poczuciu uwięzienia? Tak zgadza się, "Pandemic Misery" to utwór dotyczący sytuacji z koronawirusem. Natomiast "Cleithrophobia" jest o fobii, na którą cierpię, strachu przed poczuciem bycia uwięzionym. To jest powód, dla którego nie latam i nie jesteśmy w stanie grać poza Europą. Tradycyjnie już nie unikasz też innych, ważkich tematów, choćby przestrzegając w "Referat IV B 4" przed narodowym socjalizmem, gdzie jedną z obłąkanych idei było ostateczne rozwiązanie kwestii żydowskiej, co skończyło się milionami ofiar - uważasz, że jako Niemiec powinieneś zabrać głos w tej sprawie, wyrazić swój sprzeciw w sytuacji, gdy nazizm wciąż znajduje zwolenników w różnych częściach świata, a antysemityzm też nie należy do rzadkości? Dokładnie. Każdy powinien przeciwstawić się wszelkim rodzajom opresji, dyktatury i obłąkanych idei. Ja, jako Niemiec, czuję chyba jeszcze większą odpowiedzialność w tej kwestii, ponieważ historia mojej ojczyzny jest tak splugawiona przez to, co działo się w latach 30. i 40. Przy okazji tekstów muszę zapytać o coś, co nie ma co prawda związku z Protector, ale pokazuje, że historia II wojny światowej intere suje cię w bardzo szerokim zakresie, skoro na demo Obrero napisałeś kilkanaście lat temu tekst "Wojtek The Soldier Bear", traktujący o niedźwiedziu-maskotce 2 Korpusu Polskiego; skąd pomysł na właśnie taki temat? Właściwie to nie jestem do końca pewien, skąd wtedy wziął się pomysł na ten tekst. Ja (lub może któryś z moich kolegów z zespołu Obrero), musiałem gdzieś usłyszeć lub przeczytać coś o Wojtku. Pomyślałem, że historia jest na tyle ciekawa, że musiałem napisać o niej jakiś tekst. Nagrywaliście "Excessive Outburst of Depravity" jesienią ubiegłego roku, kiedy obowiązywały jeszcze różne ograniczenia, ale nie zdołało wybić was to z rytmu, mieliście określony cel i konsekwentnie do niego dążyliście? Tak. Zdecydowanie chcieliśmy utrzymać nasz trzyletni rytm wydawniczy. Więc kiedy High Roller stwierdzili, że nie mogą zagwarantować, że wersja winylowa zostanie wydana w 2022 roku, ale CD może być gotowe w lipcu, zdecydowaliśmy się wydać najpierw CD, a potem

czekać na LP. Kiedy jest się pewnym materiału nie tylko na 100, ale nawet na 120 % nagrywa się go lepiej, sprawniej, bo dochodzi do tego entuzjazm, nieobecny przy pracy nad albumem, który nie porywa nawet jego twórców, a co mówić o późniejszych słuchaczach? Nie jestem pewien. Ale tym razem mieliśmy zdecydowanie świetne przeczucia, kiedy w końcu nagraliśmy nowe kawałki. Przy "Excessive Outburst of Depravity" nie ma o czymś takim mowy, to jeden z najlep szych albumów w dyskografii Protector jesteś już po 50-tce, śpiewasz od połowy lat 80., ale myślę, że takie opinie fanów wciąż wiele dla ciebie znaczą? Oczywiście. Jestem onieśmielony pozytywną reakcją, jaką otrzymaliśmy od fanów i dziennikarzy na nasz nowy album. To sprawia, że cały zespół jest niezwykle szczęśliwy i wdzięczny. Nie wkurza cię jednak, że przez niektórych

kałeś takich twardogłowych fanów Protector, dla których nie liczyło się nic poza "Golem" i "A Shedding Of Skin", nawet nie zadali sobie trudu posłuchania waszych nowych płyt w sieci? Większość fanów, z którymi mamy kontakt (osobisty lub internetowy), docenia również nasze nowe albumy. Fani, którzy słuchają wyłącznie starych albumów, zazwyczaj nigdy się z nami nie kontaktują. Tak więc trudno mi powiedzieć, ilu jest fanów Protectora, którzy lubią bądź słuchają tylko naszych starych albumów. Na szczęście wasza muzyka wciąż dociera do kolejnych pokoleń fanów, a pod sceną widzisz pewnie zarówno 40-50-latków, jak też nasto latków - zaczynając śpiewać w wieku 17 lat pewnie nawet nie przypuszczałeś, że będzie mogło dojść do czegoś takiego i w roku 2022 będziesz promować ósmy album Protector? Nie. Wtedy przez większość czasu po prostu żyliśmy chwilą. Szczególnie po tym, jak opuściłem Protectora w 1989 roku, a następnie, gdy zespół zmagał się z problemami i zniknął na po-

Foto: Protector

słuchaczy jesteś wciąż postrzegany przez pryzmat "Golem" czy "Misantrophy"? Nie masz czasem ochoty krzyknąć: "Hej, wciąż żyję i nagrywam równie dobre płyty, przestań cie żyć wyłącznie przeszłością!"? Cóż, jestem w stanie zrozumieć fanów, którzy wychowali się na naszych starych płytach i którzy zawsze odnoszą do nich wszystko, co robimy. Muszę przyznać, że sam tak robię ze wszystkimi moimi ulubionymi zespołami z lat 80., które nadal są aktywne. Myślę, że jest to coś naturalnego. Wierzę, że większość ludzi nadal ceni sobie muzykę, na której się wychowali, bardziej niż nową. Wszystko co możemy zrobić to pisać nowe utwory i próbować przekonać starych fanów jeden po drugim, że te nowe albumy w porównaniu do tych starych może nie są takie złe. Mam kolegę, który słucha wyłącznie starych, klasycznych płyt i z zasady ignoruje wszelkie nowości, jak dobre by one nie były. Tłumaczę mu, że owszem, nowości jest tyle, że nie wszystkie trzymają poziom, ale są wśród nich również prawdziwe perełki. Niestety, nie pomógł nawet taki argument, że za 20-30 lat, jak taka obecna nowość będzie już klasykiem, on może już tego nie doczekać (śmiech). Spoty-

czątku tysiąclecia, nigdy nie pomyślałbym, że Protector będzie żył tak jak dzisiaj. Im jesteś starszy, tym łatwiej zdajesz sobie sprawę, że "wszystko jest możliwe" i "nigdy nie mów nigdy". Powstanie więc kolejny, co do tego nie ma wątpliwości? Zresztą ani się obejrzycie, jak za cztery lata zespół będzie świętować 40-lecie lepszej okazji niż uczczenie tego faktu nowym albumem nie będzie, skoro macie już na koncie szereg specjalnych wydawnictw, z boxem "Apocalyptic Revelations" na czele? Jeśli wszystko będzie działać tak samo jak przez te ostatnie 10 lat, to myślę, że na pewno będzie nowy album. Byłoby super, gdybyśmy mogli świętować 40-lecie Protectora jako wciąż aktywny zespół. Wojciech Chamryk & Szymon Paczkowski

PROTECTOR

17


Stworzeni dla sceny Vulcano to już prawdziwa legenda światowej sceny muzyki ekstremalnej, nawet jeśli tylko nieliczni fani metalu kojarzą ten zespół. Jego lider Zhema Rodero nie zaprząta sobie tym jednak głowy, od 1981 (!) roku, tylko z krótką przerwą, grając coraz bardziej siarczysty thrash. Pandemia pokrzyżowała im promocyjne plany związane z albumem "Eye In Hell", ale z najnowszym "Stone Orange" powinno pójść już lepiej, na co gitarzysta liczy, bo jak podkreśla: granie na żywo, bycie szczerym na scenie i patrzenie w oczy publiczności to dla zespołu najlepszy sposób na zdobycie nowych fanów. HMP: Wydaliście poprzedni album "Eye In Hell" w marcu 2020, akurat kiedy świat zatrzy mał się z powodu pandemii po raz pierwszy łatwo przyszło wam pogodzić się z myślą, że nie zaprezentujecie tego materiału na żywo czy przeciwnie, byliście sfrustrowani i rozgo ryczeni? Zhema Rodero: Powróciliśmy z europejskiej trasy w grudniu 2019 roku z całą energią i oczekiwaniem na rozpoczęcie naszych koncertów w Brazylii, które miały się odbyć w maju 2020 roku. Byliśmy przygotowani do wykonania naszego albumu "Eye in Hell" i, jak powiedziałeś, "świat się zatrzymał". Oczywiście było to bardzo rozczarowujące i dzień po dniu ta sytuacja rozłożyła zespół. Zacząłem więc pisać kolejny al-

dwa-trzy lata pracy poszły w sumie na marne, bo bez odpowiedniej promocji sięgnęli po tę płytę tylko najwierniejsi fani Vulcano? Masz absolutną rację, ta sytuacja była dla Vulcano bardzo zła. Pomimo bycia zespołem przez wiele lat, bo prawie 41, nigdy nie mieliśmy oficjalnej wytwórni poza Brazylią i właśnie wtedy pojawiła się pandemia, która niestety zakończyła wszystkie nasze plany. Nie jest łatwo być starym zespołem na scenie undergroundowej, ponieważ jak już wspomniałem wcześniej, duch undergroundu ustąpił miejsca stylowi undergroundu, a to są bardzo odmienne kwestie. To bardzo trudne dla nas, jak również dla wytwórni, aby umieścić i utrzymać zespół w centrum uwagi bez wsparcia w postaci trasy

jest potężny wróg". Robiłem to, co zawsze, chodziłem na ulice, do tajnych knajp - tutaj w Brazylii tajne są bardziej dopuszczalne - więc bardzo dobrze sobie radziłem w te niejasne dni, nie zarysowałem swojego stanu emocjonalnego. Z drugiej strony, potrafię oddzielić Zhemę od Vulcano i Zhemy Rodero, nie mylę tych dwóch osób, więc nie mogę komentować emocji innych ludzi, a wychodząc poza twoje pytanie, muszę ci powiedzieć, że nigdy nie należałem do Vulcano, ale Vulcano należało do mnie, więc trudno mi oceniać uczucia muzyków, którzy żyją dla zespołu, a nie żyją dla muzyki, to są zupełnie inne rzeczy! Udało się wam jednak najwidoczniej przekuć te negatywne odczucia na coś pozytywnego, bo nie mogąc zająć się niczym innym skupiliś cie się na tworzeniu nowego materiału? Po raz kolejny masz rację, jestem niezwykle pozytywną osobą. W Brazylii mówimy: "daj mi cytrynę, a zrobię lemoniadę" - to właśnie ja. Jak już mówiłem, przez te dwa lata, zamknięty w domu, pisałem "Stone Orange". To były trudne czasy, członkowie zespołu nie spotykali się, czuło się strach, ale nie przejmowałem się tym. Namówiłem naszego producenta i razem z perkusistą Bruno przejechaliśmy około 500 kilometrów. Stworzyliśmy szkielet albumu "Stone Orange" i od tego momentu każdy z osobna grał swoją rolę. To była świetna praca. Wiele osób pyta, dlaczego tak długi album? Siedemnaście utworów? I tak odpowiedź znajduje się właśnie tutaj, miałem dużo czasu na pisanie, więc dlaczego miałbym skracać album? Każdy kto zna karierę Vulcano wie, że zawsze robiliśmy krótkie albumy, ale tym razem złamaliśmy tę zasadę. To dlatego "Stone Orange" jest jedną z najagresywniejszych płyt w waszym dorobku, a do tego swoistym powrotem do korzeni zespołu, tej atmosfery lat 80.? Wiele osób, tak jak ty, ma takie spostrzeżenie, że "Stone Orange" jest agresywnym powrotem do lat 80., ale w moim odczuciu jest tak, że pozwoliłem sobie dużo bardziej niż kiedykolwiek wcześniej na nawiązanie do muzyki z lat 70. Używam elementów lat 70. od albumu "XIV", ale w małych dawkach, ale na "Stone Orange" jest ich o wiele więcej. Może na następnym albumie przedawkujemy (śmiech). Wracając do sedna twojego pytania, w Vulcano nie ma nic zaplanowanego jeśli chodzi o kompozycje, dźwięki, tematy i tego typu rzeczy. To po prostu się dzieje, tak jak ostatni album został wydany, a teraz chcę napisać kolejny, więc zmieniam bieg i zaczynam to robić!

Foto: Vulcano

bum, "Stone Orange", jak również próbowałem jakichś solowych projektów. W tym samym roku w Brazylii zaczęły się wirtualne festiwale, koncerty online i tego typu rzeczy. Nie podobało mi się to, ponieważ nie są to czynności, które wiążą się z prawdziwie ludzkimi relacjami, w których stoisz z gitarą w ręku, wchodząc w interakcje z innymi i przechodząc przez wspólne problemy, które pojawiają się na scenie. Pod naciskiem niektórych promotorów, Vulcano wziął udział w dwóch z tych wydarzeń. Więc wracając do twojego pytania, tak, to było bardzo frustrujące i przyczyniło się do zabicia ducha zespołu, w końcu Vulcano to zespół stworzony dla sceny. To niewielka pociecha, że stanęła cała muzy czna branża, kiedy ma się świadomość, że

18

VULCANO

koncertowej. Zawsze powtarzam: "granie na żywo, bycie szczerym na scenie i patrzenie w oczy publiczności to dla zespołu najlepszy sposób na zdobycie nowych fanów". Naprawdę w to wierzę! Nic dziwnego, bo to najlepsza metoda! Zawsze w sumie można pocieszać się, że mogło być gorzej, bo pandemia wywołała rozmaite skutki - choćby ze zdziwieniem przeczytałem, że kolejne lockdowny wywołały u Mike'a Pattona, wokalisty czującego się przecież na sce nie jak ryba w wodzie, agorafobię, wskutek czego niedawno trzeba było odwołać koncerty Faith No More - spodziewałbyś się czegoś takiego, widząc go na scenie? Cóż, mówiąc za siebie, nie przejmowałem się takimi rzeczami typu: "zostań w domu, bo tam

Wciąż, mimo coraz poważniejszego wieku, jesteście więc tymi "Rebels From 80's" z jednego z waszych nowych utworów? Absolutnie! Wiem, że wszystkie utwory, tematy, aranżacje, ten rockowy sposób na życie, zostały zbudowane w latach 60., ulepszone w 70. i doprawione w 80. Przepraszam, jestem świadomy tego, co działo się w latach 90., muzyka metalowa w końcu dotarła szerzej i świat padł przed nią na kolana: wielkie trasy koncertowe, tysiące ludzi na festiwalach, rozumiem to. Ale to było też miejsce, gdzie wszystkie zespoły zaczęły brzmieć tak samo, nie można było odróżnić jednego od drugiego. I potem, by zakończyć to wszystko, w latach 2000 scena stała się magmą zespołów próbujących z jednej strony wyrwać się z grania tego samego co pozostali, a z drugiej próbujących wrócić do lat 70. Najgorsze jest jednak w tym wszystkim to, że pomimo upływu tylu lat wciąż macie o czym


pisać, świat jest wciąż pełen zła i niesprawiedliwości, szczególnie w takich krajach jak Brazylia... Piszę o filozofii, alchemii i hermetyzmie, starając się również odnosić do naszego normalnego życia. Niesprawiedliwość istnieje na świecie. Jest ona bardziej obecna tam, gdzie panuje ignorancja, a ignorancja jest najgłębszą ciemnością istoty ludzkiej i najsilniejszą bronią, którą manipulują nikczemnicy, tak właśnie myślę. Brazylia w końcu wychodzi z ciemności, chociaż egoistyczna władza próbuje to wyjście powstrzymać. Nie piszę o polityce i walkach społecznych, ale twierdzę, że wiem o tym znacznie więcej niż wiele zespołów hardcoreowych, punkowych lub crossoverowych, które krytykują status quo bez żadnego rozeznania czy podstaw kulturowych, filozoficznych i moralnych. Pozwólcie, że powiem tylko: "strzeżcie się władzy w jej wulgarnym wymiarze". Nie czujesz się więc w takiej sytuacji Don Kichotem walczącym z wiatrakami, gdzie ta walka jest beznadziejna i z góry skazana na niepowodzenie, bo system jest nie do ruszenia? Hej, jestem całkowicie zaskoczony twoimi pytaniami, jesteś świetnym rozmówcą, dzięki! Tak, tak właśnie się czuję i może przez to, że Vulcano będzie miało niedługo 41 lat, nie poddaję się! Wiem, że muszę się zatrzymać, ale postawmy sprawę jasno, że to nie będzie rezygnacja, ale odwrót! Vulcano nie jest już częścią obecnej sceny, może 80% headbangerów, którzy utrzymują obecną scenę, urodziło się, gdy w 1985 roku album "Live" został wydany, więc ludzkość idzie do przodu. Kiedy jesteśmy nastolatkami, nasze odniesienia mają jakieś osiem lat, kiedy jesteśmy dorosłymi, nasze odniesienia mają piętnaście lat, a kiedy jesteśmy starzy nasze odniesienia mają trzydzieści lat, i o to chodzi! Aha, pozwolę sobie przytoczyć jeszcze cytat z Franka Sinatry: "A co więcej, i co ważniejsze, zrobiłem to po swojemu...". Metal daje w takiej sytuacji siłę, bo jednak macie świadomość, że nie jesteście sami, w obrębie nie tylko sceny brazylijskiej, ale też światowej? Oczywiście. Coraz częściej nosi się metalową flagę, mimo że jej barwy się zmieniają. To tak jakby patrzeć przez lusterko wsteczne samochodu. Nie interpretujcie mnie jako osoby aroganckiej, ale jest takie zdanie, które bardzo lubię: "jeśli jedna gwiazda musi świecić, inna musi zgasnąć". Przez co brazylijski filozof Raul Seixas chciał powiedzieć, że nie mamy monopolu na wieczność, musimy się pozbierać i dać miejsce tym, którzy pojawiają się po nas. Podtytuł albumu "Live III" - from headbangers to headbangers nie jest więc w żadnym razie przypadkowy, to w 100 % adekwatne odkreśle nie waszego podejścia, niezmiennego od lat 80.? Tak, miałem na myśli to, że album był dedykowany przez headbangera headbangerowi, całkowicie w duchu undergroundowym, a nie w stylu undergroundowym, starałem się to bardzo jasno podkreślić! Według mnie nie ma nic gorszego od sytuacji, kiedy zaczyna się już tylko mechanicznie powielać schematy z przeszłości, żeby tylko wydać kolejną płytę, utrzymać się na powierzchni i do tego żyć z muzyki, co w przypadku wielu zespołów jest niestety normą. Wam to, paradoksalnie, nie grozi, możecie więc cały czas być prawdziwi i nie iść na żadne kompro misy? Zero kompromisów! Po prostu robię to, co mi

się podoba! Na początku moim głównym celem było stworzenie albumu innego niż pozostałe, chciałem podjąć próbę nie upodobnienia się do innych zespołów. W pierwszej sytuacji jest to łatwe, w drugiej już nie takie proste. Czas mija i coraz trudniej jest to osiągnąć. Czas daje ci sposób na budowanie riffów, który staje się dla ciebie nieodłączny i wtedy wszystko staje się trudniejsze do obejścia, ale zawsze myślę o tym, żeby to zrobić. Mocno obstaję przy tym, by nie brzmieć jak inne zespoły, ale nie zawsze jest to możliwe. Jest coś, co mnie denerwuje i robi mi się bardzo smutno, kiedy czytam recenzje krytyków, którzy porównują naszą muzykę na przykład do Sarcófago. Poza tym, Sarcófago ukazało się publiczności w 1987 roku, a wtedy Vulcano wydało już swój trzeci album! Taka postawa zjednuje wam ciągle również młodych fanów. Czasem przybiera to nieoczekiwaną wręcz formę, bo na "Stone Orange" nagraliście cover młodego zespołu Cadaverise "Vulcano Will Live Forever", który odbieram jako ich hołd dla Vulcano. Jest to ciekawe o tyle, że niektórych z nich nie było nawet na świecie jak zaczynaliście grać? Myślę, że ostatnim albumom Vulcano udaje się zdobyć fanów, którzy myślą nieszablonowo. Jak już mówiłem, nowi fani metalu, ci, którzy są obecnie w stanie poruszać się po sprzyjającej scenie, kierują się bardzo wąskimi pojęciami na temat muzyki metalowej. Zdaję sobie sprawę, że większość młodych metalowców jest bardziej zainteresowana techniką, czystymi nagraniami, wygładzonymi dźwiękami, najwyższej jakości produkcjami i przede wszystkim cnotliwymi muzykami, a tych rzeczy w Vulcano nie znajdą. W ten sposób przyciągamy fanów, którzy mimo młodego wieku lubią surowy, brudny i prosty metal, a ten rodzaj fanów ceni sobie energię i szczerość w utworach. Tak, są jeszcze tacy młodzi ludzie; przykładem jest Cadaverise i wielu innych. Jak trafiliście na ten numer i jak doszło do tego, że postanowiliście go zarejestrować? Muzycy Cadaverise byli pewnie zachwyceni takim obrotem spraw? Jeśli chodzi o utwór "Vulcano Will Live Forever", to dawno temu Vulcano pojechało na koncert do Teresiny, na północnym wschodzie Brazylii, a Adriano Chakal dał mi kasetę demo Cadaverise, na której znajdował się ten znakomity utwór ze świetnym tekstem. Kiedy wróciłem do domu, posłuchałem i od razu mnie to wciągnęło i przez wiele lat miałem ochotę nagrać to ponownie. Postanowiłem to zrobić na nowym albumie, myślałem, że w najbliższym czasie nie nagram kolejnego albumu i wtedy to zrobiłem. Skontaktowałem się z Carlosem, a potem on i zespół dali mi zgodę. Jako pionierzy ekstremalnego metalu nie tylko w Brazylii macie na pewno świadomość, że jesteście źródłem inspiracji dla wielu młodych muzyków i zespołów, że wymienia się was jed nym tchem obok Sarcófago i Sepultury, cho ciaż nie osiągnęliście nawet części popularnoś ci grupy braci Cavalera z lat 90. Myślę jednak, że dobrze wam jest w waszej niszy, a dalsze losy Sepultury pokazują, że wielka kariera i pieniądze nie zawsze wychodzą na zdrowie? Jestem świadomy, że Vulcano miało wpływ na wielu młodych muzyków, którzy zakładali zespoły. Wierzę, że naszym głównym wkładem była determinacja i chęć grania metalu w niezmiernie trudnych czasach. Czas mijał i pojawiały się nowe możliwości, ale nigdy nie przeszło mi przez myśl, żeby zostać częścią zespołu gwiazd rocka. Zawsze stawiałem na pierwszym

miejscu rodzinę i moją wolność. Wszyscy muzycy, którzy przewinęli się przez Vulcano wiedzą, że zespół ten nie jest krokiem w stronę sukcesu, zawsze stawiałem to jasno, a oni zawsze to rozumieli i może dlatego wszyscy jesteśmy przyjaciółmi w zespole i poza nim. Już od najmłodszych lat wiedziałem, że nie chcę spędzić życia w trasie, tych miesięcy w trasie, źle spać, faszerować się alkoholem, a potem kokainą, żeby złagodzić skutki alkoholu, tego typu rzeczy. Jestem normalnym facetem (śmiech). Nie krytykuję nikogo kto szuka worka pieniędzy, sławy i sukcesu, ale jak powiedział John Forgerty: "to nie jestem ja". Nie świętowaliście 40-lecia zespołu, bo w ubiegłym roku nie było takich możliwości, ale teraz, kiedy koncerty wróciły, będziecie jakoś akcentować ten fakt, czy też skupicie się na nowym materiale z dwóch ostatnich płyt? W 2021 roku miałem kilka planów na uczczenie 40-lecia Vulcano, takich jak nowy album, ponowne nagranie pierwszego singla, zaproszenie dawnych członków, Angela, Arthura "Von Barbariana" i Fernado Levine'a do dzielenia z nami sceny na niektórych koncertach, itp. Poza nowym albumem "Stone Orange", żadna z tych planowanych rzeczy nie została zrealizowana! Rok 2021 to był czas zespołu, skupiłem się więc na ponownym nagraniu EP "Om Pushne Namah" i piszę materiał na MLP, który ma być nagrany z drugim składem Vulcano jeszcze z 1987 roku, to będzie tylko sześć kawałków. Cóż, poza tym, nic mi nie przychodzi do głowy. Co sprawia, że wciąż wam się chce, macie motywację do ciągłej pracy, do dalszego działania? W zespole są roszady, pojawiają się młodsi muzycy, ale to chyba ten duch Vulcano sprawia, że zespół przetrwał tak długo i wciąż jest tak aktywny twórczo? Być może jest to najtrudniejsze pytanie, jakie zadałeś. Naprawdę, nie wiem! Zaryzykowałbym stwierdzenie, że Vulcano jest dla mnie czymś w rodzaju uzależnienia, jak u kompulsywnego hazardzisty: wiesz, że musisz przestać, ale nie możesz. Motywują mnie małe wyzwania, kończę album i zaczynam kolejny, a to, co rozpala u mnie ten płomień to może to, że stałem się ojcem Vulcano i nie mogę go porzucić. Pomijając ten organiczny fakt, lubię grać na gitarze, lubię grać muzykę bardziej niż jej słuchać. Spędzam godziny na budowaniu riffów, grając również na basie, a teraz uczę się instrumentów klawiszowych. Może odpowiedzią jest suma tego wszystkiego. Wojciech Chamryk & Szymon Paczkowski

VULCANO

19


nym pomieszczeniu? Czy proces się zmienił z biegiem lat? Musieliśmy nagrać instrumenty osobno. Najpierw bębny, potem gitary, bas, na końcu wokal. To było całkiem nowa rzecz dla nas. Nie wiele się zmieniło od tamtej pory, z wyjątkiem "Get What You Deserve", tą nagraliśmy na żywo w jednym pomieszczeniu.

40 lat na wojnie Na miesiąc przed wydaniem nowej składanki Sodom zatytułowanej "40 Years At War - The Greatest Hell Of Sodom", postanowiliśmy przyjrzeć się poszczególnym utworom, z których wszystkie zostały na nowo nagrane i zebrane w unikalny zestaw reprezentujący każdą wcześniejszą płytę z dorobku zespołu. Tom "Angelripper", legendarny lider zespołu zgodził się odpowiedzieć na pytania o produkcję i dobór numerów na album, poświęcił też chwilę na wspomnienia o początkach nagrań i podejściu zespołu do pisania i nagrywania. HMP: Dobór utworów nagranych kawałków na płytę "40 Years At War - The Greatest Hell Of Sodom" jest dość niesztampowy, większość z nich to perełki, które rzadko bywają przywoływane. Czy to dlatego, że fani Sodom są tak wyrafinowani, czy może był inny powód? Tom Angelripper: Wiemy, że nasi fani kochają również mniej znane utwory. One również są częścią naszej historii. Zauważamy to raz po raz na koncertach, gdzie regularnie gramy mniej po-

Czasami niełatwo było wychwycić wszystkie niuanse z tych nagrań, ale w ten sposób udało nam się powrócić do starego materiału. "Jabba the Hut" też się każdemu podobał, choć było na tej płycie sporo innych świetnych numerów. W innym wywiadzie wspomniałeś, iż obecnie Sodom ma o wiele lepszy warsztat niż za czasów pierwszych albumów. Jak pamiętasz nagrywanie "In the Sign of Evil" w latach 80.? Byliśmy totalnymi amatorami i nie mieliśmy

Tak jak w waszym przypadku, pierwsze płyty Kreator i Destruction również charakteryzowało dzikie, często nie do końca równe granie, zwłaszcza jeśli chodzi o bębny… Czy to było coś, co wam nie przeszkadzało lub wręcz było celowe? Czy byliście wówczas świadomi, jaki wpływ mieliście na scenę metalową? To jest właśnie to, co czyni je tak wyjątkowymi. Byliśmy bardzo świeży i naiwni. Perfekcja wykonania była na dalszym planie. Dzisiaj, większość niedociągnięć można łatwo poprawić po nagraniu ścieżek. Wtedy trzeba było ślad nagrywać od początku, a nie było na to czasu ze względu na ogromny koszt studia. Wytwórnie płaciły jak najmniej tylko mogły. Nie mieliśmy pojęcia, jak wielki wpływ wywołają te płyty, to wyszło dużo później. "40 Years At War - The Greatest Hell Of Sodom" ma bardzo wyważoną produkcję, ciężko i surowo, choć wciąż selektywnie, nieco bardziej oldschoolowo niż ostatnia płyta "Genesis XIX". Co się zmieniło? Mix wykonano na analogowej konsoli, to zrobiło dużą różnicę. Siggi Bemm świetnie się na tym zna, bardzo nam pomógł. Brzmienie perkusji szczególnie na tym zyskało. "Euthanasia" to świetny numer, nie wiem czy już graliście go na żywo. Czy jesteś bardziej zadowolony z nowej wersji niż tej z "Genesis XIX"? Graliśmy kawałek na żywo. Lubię obydwie wersje, choć brzmią bardzo odmiennie. Kiedy według Ciebie, twój wokal osiągnął dojrzałość? Śpiewam w różny sposób. Z czasem nauczyłem się śpiewać swoim naturalnym głosem w każdej oktawie. Nie mam żadnych specjalnych technik oddechowych czy rytuałów przed wyjściem na scenę. Moc idzie z nadbrzusza.

Foto: Sodom

pularne tytuły. Wiele zespołów gra przez lata tę samą setlistę, czego chcemy unikać... Jak dokładnie podejmowane były decyzje o wyborze kawałków? Każdy członek zespołu wybrał swoje ulubione i zdecydowaliśmy o tym wspólnie. Nie było sensu grać tylko znane i numery z każdego albumu. To byłoby zbyt proste. Czy chciałbyś powiedzieć coś o kawałkach z ery lat 90., takich jak "Gathering of Minds" czy "Jabba the Hut"? "Gathering of Minds" był ulubionym z tej płyty dla każdego z nas. Jak z każdym, nie zmieniliśmy tonacji, ani nic w aranżacji czy w tekstach.

20

SODOM

pojęcia jak pracować w studio. Dla nas było to jak wielodniowa impreza i czciliśmy każdy dzień, zwłaszcza, że każdy z nas był po raz pierwszy w Berlinie. Producent Horst Müller nie był w stanie wiele zdołać przy naszym nastawieniu i muzyce, ale ostatecznie ta płyta jest najfajniejszą w naszym katalogu. Czy byłbyś skłonny opowiedzieć coś o kawałku "Sepulchral Voice"? To jeden z moich ulubionych numerów. Niewiele pamiętam z sesji nagraniowej oryginału. Na pewno był tam chaos, agresja, rewolucja i dobra dawka alkoholu. Taśma to uwieczniła. Nagrywaliście ślady osobno, czy razem w jed -

Na płycie, w numerach z lat 80. słychać ten charakterystyczny efekt pogłosu. Czy uważasz, że to ważny element oldschoolowego brzmienia? Oczywiście, nie powinno się używać zbyt dużo efektów, lecz wtedy z pewnością był to istotny stylistyczny zabieg. Typowy oldschoolowy sound to efekt starych technik nagrywania. Wciąż ich używamy, wciąż używamy mikrofonów, wzmacniaczy i paczek. Tak brzmi bardziej naturalnie. "After the Deluge" wyszło niesamowicie. Zastanawia mnie, czemu przestaliście to grać z biegiem lat? Prawda. Ten tytuł wróci do setu, wiele fanów o niego pyta. My również bardzo go lubimy. Wciąż pytam o oldies, bo na nich słychać najbardziej drastyczną różnicę. Stare kawałki nagrane w tym momencie brzmią tak dobrze, nie mogę się oprzeć myśli, że nie tylko taśma i amatorski sprzęt uczyniły w przeszłości tę magię. Jakie masz zdanie o dzisiejszych stan dardach pisania kawałków przez kapele? Istotne jest, by dodawać swoje unikalne, rozpoznawalne patenty. Jeśli chodzi o nas, każda płyta brzmi inaczej bo wciąż zmieniał się per-


Dziwny zbieg okoliczności Trochę zarazy maści przeróżnej się nam ostatnio rozprzestrzeniło. Czyżby Peavy Wagner z grupy Rage to przewidział? Skąd taki wniosek zapyta zapewne kolega jeden z drugim. Otóż tytuł najnowszej EPki swego zespołu Peavy miał już w głowie zanim pandemie wszelakie opanowały nasz glob (czy tam dysk, jeśli jacyś płaskoziemcy nas czytają). Wizjoner? Jeśli chodzi o muzykę to na swój sposób tak. A inne rzeczy może zostawmy w spokoju. sonel w zespole. Mój specyficzny wokal i bas na pewno mają mocny wpływ. Kawałki są lepsze z roku na rok, ale wciąż od razu można rozpoznać, że to po prostu Sodom. Pracujemy nad piosenkami razem w jednym pokoju. To bardzo ważne, tylko w ten sposób każdy może mieć swój wkład. Czy masz jakieś rady dla nowych zespołów, zwłaszcza teraz po pandemii? Nowym jest ciężko, zwłaszcza po pandemii… Wszystkie uznane zespoły mają znów dobrą trakcję, ale te mniej znane dostają bardzo mało światła, co jest przykre. Nowe składy z zaparciem i dobrymi pomysłami mogą zajść daleko, lecz wciąż, im więcej kapel, tym trudniej się wybić z tłumu. "Genesis XIX" była wyjątkową płytą, z racji powrotu Franka Bonfire, a także dołączenia gitarzysty Yorcka Segatza do zespołu. Czy w czasie pandemii ubolewaliście nie mogąc pro mować tej szczególnej płyty na trasie? W czasie pandemii mieliśmy okazję dużo intensywniej skupić się na albumie. To jedyny plus. Frank i Yorck są bardzo różnymi gitarzystami i mają inne podejścia do songwritingu. Właśnie przez to ta płyta ma tak zróżnicowany materiał. Czy podczas nagrywania "The Final Sign of Evil", nie myślałeś również o re-recordingu "Obsessed by Cruelty"? Nie! To by zabiło kult i klimat tej płyty. Nagraliśmy wcześniej już dwie wersje. Wydanie zawierające obydwie miałoby jakiś sens. Czy obecność Franka znacząco wpłynęła na setlisty oraz wybory kawałków z "Persecution Mania" i "Agent Orange"? Wspólnie z zespołem dobieraliśmy utwory. Oczywiście, Frank ma wpływ na setlistę. Istotnie, kawałki z "Persecution Mania" i "Agent Orange" brzmią z nim znacznie bardziej autentycznie.

HMP: Siema Peavy, jak leci? Peavy Wagner: Siemanko! Dzięki całkiem spoko. Jako, że mamy lekką obsuwę (udało mi się połączyć z Peavym jakieś 7-8 minut po umówionej godzinie - przyp. red.), proponuje ruszyć z kopyta (śmiech). Pomówmy zatem o waszej nowej EPce "Spreading the Plague". Ciężko mi sobie wyobrazić tytuł, który byłby bardziej na czasie. Zgadza się. Paradoksalnie jednak sama koncepcja tytułu oraz wszystkie utwory na tym wydawnictwie powstały przed okresem pandemii, więc ten tytuł nie nawiązuje do niej bezpośrednio oraz intencjonalnie. Trudno się jednak nie zgodzić, że idealnie opisuje otaczającą nas do niedawna rzeczywistość. Ale jak już mówiłem, to tylko taki dziwny zbieg okoliczności. Skoro już poruszyliśmy wątek pandemii, to pewnie jak większość muzyków, spędziłeś go dość produktywnie. W sumie niespecjalnie (śmiech). Cieszę się, że sytuacja się normuje i udaje nam się grać na letnich festiwalach trochę nam tego brakowało przez ostatnie dwa lata. Faktem jest, że napisałem przez ten okres dość sporo nowego materiału. Ile mniej więcej utworów udało Ci się napisać przez ten czas? Dokładnej liczby ci nie podam, ale mogę na ten moment zdradzić, że na rok 2024 planujemy wydanie podwójnego albumu. Prawdopodobnie znajdzie się na nim siedemnaście nowych kawałków. Chociaż jeszcze na tym materiałem będziemy pracować, więc to może się zmienić.

Pewnie nie tylko ja będę na niego czekał. Wróćmy jednak do tematu "Spreading the Plague". Twierdzisz, że minialbum ten jest czymś w rodzaju podziękowania dla fanów, którzy nieustannie wspierają was przez te wszystkie lata. Kiedy pisaliśmy materiał na "Ressurection Day", na koniec okazało się, że mamy tego całkiem sporo. Zdecydowaliśmy zatem, że niektórych kawałków nie będziemy upychać tam na siłę. Znacznie lepszym pod każdym względem będzie wydanie ich na osobnym EP. To taki prezent dla fanów, który akurat zbiegnie się z naszą wspólną trasą z Brainstorm. Powiem Ci, że te premierowe kawałki, które trafiły na "Spreading the Plague" niczym nie ustępują najlepszym numerom z "Ressurection Day". I dobrze! Tak miało być. Ta EP-ka od samego początku miała być zajebista. (śmiech) Od strony tekstowej utwory te również są utrzymane w konwencji waszego ostatniego albumu. Opowiadają mianowicie o ewolucji gatunku ludzkiego. Dokładnie. Tematyka ta jest szczególnie interesująca, gdyż dotyczy nas wszystkich. Zaryzykowałbym w tym miejscu stwierdzeniem, że jest to klucz do przetrwania całej ludzkości. Zobacz, jeśli nie będziemy wyciągać wniosków z przeszłości, stale będziemy popełniać te same błędy, które nie tylko nie pozwolą nam ruszyć z miejsca, ale wręcz cofną nas w rozwoju. To prawda. Zresztą wystarczy rozejrzeć się naokoło.

Czy usłyszymy kiedyś "Ashes to Ashes" na koncercie? Jasne, czemu nie. Rozumiem, że to nie koniec wojny dla Sodom? Nasze osobiste wojny nigdy się nie skończą. Tak samo, jak wojny religijne. Johnny Sag

Foto: Rage

RAGE

21


HMP: Witaj John. John Gallagher: Witaj. Powiedz mi proszę, która jest u was teraz godzina? Dziesiąta rano. OK. U nas w Los Angeles jest środek nocy. Ostatnio jednak spać mi nie pozwalają, bo ciągle jakieś wywiady mamy na tapecie. Mam wrażenie, że ostatnimi czasy żyję trochę jak wampir. (śmiech) Ale spoko, taki urok tej roboty. Nie ma co narzekać

Foto: Rising Arts

Największym błędem jest to, co miało miejsce jakieś dobre dziesięć tysięcy lat temu. Mniej więcej w tym czasie ludzkość zaczęła się osiedlać i zamiast żyć w zgodzie z naturą, stopniowo zaczęła ją niszczyć. Wcześniej ludzie żyli jako wędrowni łowcy oraz zbieracze. Wszystkie błędy, których kumulacje widzimy dzisiaj zaczęły się od przyjęcia przez człowieka osiadłego trybu życia. Wróćmy może do muzyki. Na "Spreading the Plague" poza wspomnianymi trzema premierowymi kawałkami, dostajemy kilka smaczków. Na przykład akustyczną wersję "A New Land". Ta wersja narodziła się podczas pewnego jam session. Postanowiliśmy trochę poeksperymentować i zagrać kilka naszych starych numerów na gitarach akustycznych. Kiedy skończyliśmy grać "A New Land", uznałem, że musimy to zarejestrować i umieścić na którymś z naszych wydawnictw. Jak msam zatem widzisz, jest to efekt przypadku. Absolutnie żeśmy tego nie planowali. Czy podobna historia dotyczy nowej wersji "The Price of War"? Wiesz, po prostu lubimy ten kawałek (śmiech). Tą wersję nagraliśmy już w roku 2020, gdy zebraliśmy nowy skład do kupy. Chcieliśmy tym samym zaprezentować fanom nowych członków naszej kapeli. Wcześniej ten numer w tej wersji był dostępny jedynie w formie cyfrowej. Dopiero teraz za sugestią naszego wydawcy pierwszy raz trafił na fizyczny nośnik. Jak już wcześniej wspominałeś, szykujecie się do trasy z Brainstorm… Dokładnie! Kurcze, powiem ci, że cholernie się

z tej trasy cieszę. Fajnie, że będziemy mieć okazję dzielenia sceny z taką kapelą jak Brainstorm. Cieszę się również, że wracamy do grania na żywo po dosyć długiej przerwie. Z chłopakami z Brainstorm prywatnie przyjaźnię się już szmat czasu. Ja też się cieszę, gdyż nie ominiecie tym razem Polski. O tak! Dokładnie to w Krakowie. Byłem tam już kiedyś chyba na wspólnej trasie z Helloween. Niestety nie potrafię sobie przypomnieć w którym to było roku. Swoją droga uwielbiam polską publiczność i podziwiam to, z jakim entuzjazmem podchodzicie do muzyki. Jestem bardzo ciekaw, czy na tą trasę szykuje cie jakieś specjalne niespodzianki. Choć w sumie, jeśli mi teraz powiesz to ciężko to będzie niespodzianką nazywać (śmiech). Ale być może zagracie jakieś stare utwory, których dawno nie prezentowaliście na koncertach? Setlista na tą trasę ciągle się tworzy, więc jeszcze nie mamy nic ostatecznie "przyklepane". Myślimy o powrocie do kilku dawno niegranych numerów, ale na tą chwilę nic na 100% obiecać nie mogę. W ciągu swej całej kariery dzieliłeś scenę z wieloma wyśmienitymi kapelami. Czy jest jakaś, z którą najbardziej lubisz jeździć we wspólne trasy? Tak! Brainstorm (śmiech). Inny zespół, z którym uwielbiam koncertować to Orden Ogan. Przyjaźnie się z nimi od ładnych paru lat. Ostatnio graliśmy razem na jednym festiwalu i mieliśmy wspólnie kupę zabawy. W jednym ze swoich wywiadów chwaliłeś się, że poza metalem bardzo cenisz sobie klasycznych kompozytorów. To prawda. Ta fascynacja sięga jeszcze czasów, gdy uczyłem się grać na gitarze klasycznej. Swą przygodę z tym instrumentem zacząłem w wieku dziewięciu lat. Próbowałem wtedy opanowywać utwory klasycznych kompozytorów. Fascynacja rokiem i metalem przyszła u mnie znacznie później. Zresztą zarówno muzyka klasyczna, jak i heavy metal są sobie znacznie bardziej bliższe, niż by się to mogło wydawać. Główna różnica tkwi w instrumentach, jakich się w obu tych gatunkach używa. I oczywiście w wokalu (śmiech). Bartek Kuczak

22

RAGE

Chyba w taki tryb wpadasz jednak co jakiś czas. Tak. Premiera każdej naszej płyty powoduje, że sporo się dzieje i jesteśmy właściwie bez przerwy zajęci. I dobrze. Skupiamy się nie tylko na promocji albumu, ale też na naszym koncercie w Brazylii, który będzie miał miejsce na początku września. Pod koniec września zaczynamy już pełną trasę. Jak zatem sam widzisz, mamy co robić. Poza tym w dodatku pracujemy w tej chwili nad naszym nowym premierowym materiałem. Cieszę się, że wracacie na scenę. Jak wszyscy wiemy, jeszcze nie tak całkiem dawno można było o tym pomarzyć. Też mnie to cieszy. Większość tego okresu wypełnionego lockdownami spędziłem w Anglii ze swoją dziewczyną i próbowałem robić dosłownie wszystko, żeby tylko nie zwariować. Patrzą na to wszystko jednak z nieco innej strony, nie ma tego złego, co by ostatecznie na dobre nie wyszło. Napisałem sporo nowych numerów. Teraz na szczęście to wszystko ustało, więc jak sam powiedziałeś, ruszacie w trasę… Dokładnie! Pierwszy koncert po pandemii daliśmy już w sierpniu. To był Alcatraz Festival w Belgii. Było naprawdę nieziemsko. Co do USA, to w niektórych stanach jeszcze pewne obostrzenia obowiązują, ale da się z nimi poradzić. Zatem cały październik oraz listopad mamy zaplanowany na objazd Ameryki. Myślę, że ludzie będą zadowoleni, gdyż przez ten okres posuchy są oni naprawdę spragnieni, by usłyszeć muzykę na żywo i zobaczyć swój ulubiony zespół na scenie w akcji. Oczywiście mimo intensywnego koncertowania nie zawieszamy procesu pisania nowych numerów. Widzę, że na brak nowych utworów nie narzekacie. Zanim jednak ujrzą one światło dzi enne, możemy się nacieszyć składanką "Leave' Em Bleeding". Skąd w ogóle pomysł na to wydawnictwo? Uznaliśmy, że to idealny czas na tego typu album. Nie bez wpływu na to pozostaje fakt, że właśnie zmieniamy wytwórnię płytową. Chcieliśmy się jednak rozstać z SPV w zgodzie i z klasą i wydać dla nich jeszcze jedną płytę. Wtedy wpadł nam do głowy pomysł, żeby po prostu wydać album retrospekcyjny, na który trafiłyby starsze, rzadko grane i mniej popularne utwory. Oczywiście skupiliśmy się na okresie współpracy z tą wytwórnią. Mamy tam zatem trzy kawałki pochodzące z albumu "Extermi Nation". Jest tam też kilka numerów, które znalazły się jako bonusy do różnych wydań naszych różnych albumów. "Bad Reputation", które jest coverem Thin Lizzy pochodzi z albumu "Party Killers", na którym nagraliśmy własne wersje utworów różnych wykonawców. Jako ciekawostkę dodam tu, że wspomniany album wydaliśmy dla fanów a został sfinansowany dzięki crowdfundingowi. Zmiana wytwórni powiadasz… Nie ma tu jakiegoś bardzo wyszukanego powo-


Po prostu to jest styl życia, a nie robienie czegoś, co się de facto musi.

Nie jesteśmy dupkami Raven nie próżnuje. Co prawda na następcę świetnego "Metal City", jak nam John Gallagher oznajmił musimy jeszcze kilka miesięcy poczekać, możemy sobie jednak skrócić ten czas składankowym albumem "Leave'Em Bleeding". Skąd pomysł na to wydawnictwo? To już niech nam sam John opowie. Tradycyjnie rozmowa z tym jegomościem musiała się zacząć od małego small talku… du podjęcia tego kroku. Po prostu jako zespół stale staramy się szukać dla siebie nowych możliwości. Z drugiej strony te lata pod skrzydłami SPV do najłatwiejszych nie należało. Ale potrafię to zrozumieć, gdyż mam świadomość, że każda instytucja ma swoje dobre oraz złe strony. SPV naprawdę sporo dla nas zrobiło i zawsze pozostaniemy im za to niezmiernie wdzięczni. Nie ukrywam natomiast, że w pewnych kwestiach mieliśmy zupełnie odmienne wizje i prędzej czy później nasze drogi musiały się rozminąć. Nowy album ukaże się już pod szyldem innego wydawcy a będzie to w maju przyszłego roku. O Atlantic niestety nie mogę powiedzieć nic dobrego. Powiem Ci szczerze, że nawet mi trochę z tego powodu przykro, bo wszyscy wiemy, że to wytwórnia, dla której nagrywały takie legendy, jak Led Zeppelin czy AC/DC. Jednak okresu spędzonego w Atlantic Records w latach osiemdziesiątych już tak różowo nie wspominasz. To były ciężkie czasy. Gdybym mógł je cofnąć, to pewnie puściłbym całą tą ich siedzibę z dymem. Ludzie, którzy tam pracowali powinni zająć się raczej sprzedażą truskawek albo ziemniaków na bazarze. Do tego może by się nadawali. Ale oni woleli udawać, że się znają na muzycznym biznesie i potrafią zająć się zespołami. Każdy jeden zespół, który wówczas współpracował z Atlantic, był zmuszany do robienia czegoś wbrew własnej woli. Niestety albo stety, w końcu musieliśmy pokazać im środkowy palec. I nie obchodziło mnie wówczas, że prawdopodobnie trafimy do mniejszej wytwórni i znów będziemy grać w małych klubach. Przynajmniej będziemy robić to, co naprawdę sprawia nam radość, a nie to co nam każe jakiś gość z wielkiej korporacji. Na "Leave' Em Bleeding" trafiły także trzy kawałki z Waszego ostatniego albumu "Metal City, który jakby nie patrzeć, ciągle przecież jest dość świeżym wydawnictwem. Patrząc na ten album po dwóch latach od jego wydania, ciągle jestem cholernie z niego dumny. Oczywiście jest tam parę rzeczy, które bym poprawił, ale to samo mogę powiedzieć o każdym naszym albumie, gdy patrzę na niego z perspektywy czasu. Nasz nowy album będzie poniekąd muzyczną kontynuacją tego, co możesz usłyszeć na "Metal City", choć oczywiście będzie tam parę elementów, które zapewne zaskoczą niejednego z naszych słuchaczy. Głównie mam tu na myśli aranżacje. Będzie kilka naprawdę szybkich numerów, kilka naprawdę ciężkich, trochę lekko progresywnych struktur a wszystko to utrzymane będzie w naprawdę wariackim klimacie. Powiem Ci, że Cię podziwiam. Masz 64 lata, a mimo to ciągle znajdujesz siłę na regularne

jeżdżenie w trasy, które na pewno kosztują Cię sporo wysiłku. Masz jakieś tajemne metody dbania o formę? Muzyka płynie w mojej krwi. Na szczęście mimo wieku, ciągle mogę się cieszyć dobrym zdrowiem i w miarę dobrą kondycją. Co do tras to naprawdę je lubię. Gdy jeździmy po Stanach, to przez siedem tygodni jesteśmy w trasie, z czego może tak ze dwa dni mamy naprawdę wolne. Może to się wydawać męczące, ale zamierzam to robić póki mi starczy sił. Na razie je mam i

Przez lata swojej kariery grałeś w bardzo wielu miejscach na świecie. Ciekawe, czy masz jakieś szczególnie ulubione. Teraz żyjemy w globalnej wiosce i wszelkie różnice ulegają zatarci, ale w latach osiemdziesiątych ludzie z poszczególnych krajów faktycznie między sobą się różnili. Ba, różnice były widoczne nawet w obrębie jednego kraju. Doskonale pamiętam nasze koncerty w północnej Anglii. Ludzie tam byli dość powściągliwi w swoich reakcjach. Kiedy natomiast jechaliśmy na kontynent do Hiszpanii czy Włoch, to mogliśmy zaobserwować naprawdę żywiołowe reakcje. Jeszcze inaczej zachowywali się Amerykanie. Każdy bawi się po swojemu, co moim zdaniem jest zupełnie normalne. Chociaż hitem dalej są dla mnie Japończycy, którzy stoją jak wryci i patrzą się w jeden punkt. Moja ulubiona publiczność to fani Raven. Nie ma dla mnie kompletnie żadnego znaczenia, z której części świata pochodzą. Od początku istnienia Raven, współtworzysz ten zespół ze swoim bratem Markiem. Wygląda na to, że naprawdę się świetnie dogadu jecie. Czy fakt, że jesteście rodziną ma w kon -

Foto: Rage

oby pozostało tak jak najdłużej. W czasie trasy zawsze oczywiście staramy się znaleźć parę minut na choćby pobieżne zwiedzenie miasta, w którym akurat gramy. To, że żyjemy w erze smartfonów w tej konkretnej sytuacji jest akurat plusem, bo można na szybko sprawdzić, które miejsca akurat są warte zobaczenia. Często też jednak nie ma na to czasu, bo od razu z samolotu jedziemy na miejsce występu, a potem wykończeni wracamy do hotelu się wyspać, żeby zdążyć rano wylecieć. Czyli o emeryturze nie myślisz, prawda? Nie. Mówienie o emeryturze w tym kontekście to źle postawiona teza, gdyż ja nigdy nie traktowałem grania jako swojej pracy zawodowej. To po prostu pasja. Żeby to lepiej wyjaśnić posłużę się analogią do piłki nożnej. Wyobraź sobie, że masz swoją ulubioną drużynę, której kibicujesz i przez ładnych parę lat kibicujesz i nie opuściłeś żadnego jej meczu. Pewnego dnia jednak stwierdzasz, że po prostu przestajesz chodzić na mecze. Raczej niemożliwe, prawda?

tekście Raven same plusy, czy może jednak powoduje czasem jakieś zgrzyty? Nie, nie jesteśmy takimi dupkami, jak ci bardziej znani bracia Gallagher (chodzi o Noela i Liama Gallagher z grupy Oasis - przyp. red). Nie walczymy ze sobą. Nasz ostatni poważny konflikt był o to, który z nas będzie w zespole grał na gitarze, a który na basie. Było to, jak żeśmy zakładali tę kapelę w latach siedemdziesiątych. Oczywiście jesteśmy różnymi ludźmi i na pewne sprawy mamy zupełnie inne spojrzenie. Jeśli chodzi zaś o muzykę, to dogadujemy się bez słów. Bartek Kuczak

RAVEN

23


Nikt nie wie, co jest po drugiej stronie Często bywa tak, że z jednego świetnego zespołu przez różne prywatne animozje poszczególnych członków robią się dwa. Ilość często jednak nie idzie w parze z jakością, o czym dobitnie można się przekonać patrząc na przykład naszego Kata. Podobnie kiedyś podchodziłem do Venom Inc. (te dopiski do klasycznych nazw zawsze wywoływały mój uśmiech). Kiedy jednak przesłuchałem album "Ave", zyskałem do tego wcielenia Venom przeogromny szacunek. Radości nie było końca, gdy dowiedziałem się, że niebawem wyjdzie jego kontynuacja zatytułowana "There's Only Black". To właśnie o niej opowiedział nam Tony "Demolition Man" Dolan. HMP: Cześć Tony. Nowy album Venom Inc. Ukaże się niebawem, a teraz pewnie korzysta cie z uroków koncertowego szaleństwa. Tony "Demolition Man" Dolan: Przyznam Ci się, że mam akurat parę dni wolnego między jednym festiwalem a drugim. Na pewno nawet krótki odpoczynek od całej tej presji pozwoli mi się nieco zregenerować, nim znów mnie wchłoną macki tej maszyny. A potem promocja albumu i dalsze koncerty! A ty jak tam spędzasz dzisiejszy dzień. Całkiem aktywnie. To już mój trzeci wywiad w dniu dzisiejszym (śmiech)

mu się dziecko itd. Burzliwe zmiany w jego życiu prywatnym zaczęły nam nieco burzyć pracę w zespole. Oczywiście w pełni go rozumiem, ale niestety nie byliśmy już w stanie kontynuować współpracy. Musieliśmy zatrudnić nowego pałkera. Został nim Jeramie Kling, który na potrzeby naszej kapeli przybrał przydomek War Machine. Zaczęło się od tego, że Abaddon w czasie trasy potrzebował kilka dni wolnego, więc za sugestią naszych dobrych przyjaciół Jeramie zastąpił go na kilku koncertach. Oczywiście Abaddon po tej przerwie miał wrócić, ale już tego nie zrobił. Zatem Jeramie został stałym członkiem Venom Inc. i gra z nami do

Foto: Venom Inc.

Wow! To uwierz proszę, że ten będzie najlepszy! W to nie wątpię! W tym roku minie pięć lat od premiery poprzedniego albumu Venom Inc. zatytułowanej "Ave". Co to się tam u was odwaliło, że tyle czasu milczeliście. Oj powiem ci, że całkiem sporo się odwaliło (śmiech). Zaraz po nagraniu wspomnianego albumu ruszyliśmy w trasę, która zabrała nam całe dwa lata z życia. Zjeździliśmy świat wzdłuż i wszerz. Byliśmy w Japonii, Australii, obu Amerykach i przejechaliśmy niemal całą Europę. Po tym, jak już żeśmy zjechali do domu, zaczęliśmy wstępne prace nad następcą "Ave". Tu się pojawił problem z Abaddonem, który odnalazł miłość swojego życia, ożenił się, potem urodziło

24

VENOM INC.

dziś. Przyszedł rok 2019. Po okresie festiwalowym planowaliśmy się wziąć sobie chwilę oddechu, a potem ostro ruszyć do pracy nad nowym albumem. Kiedy byliśmy na to fizycznie i mentalnie gotowi, świat opanowała pandemia koronawirusa. Nie mieszkamy obok siebie, a wszystkie te ograniczenia w swobodnym poruszaniu się, sprawiły, że mimo najszczerszych chęci nie byliśmy w stanie zrobić zbyt wiele. Wiem, że te wszystkie lockdowny wielu zespołom pomogły bardziej skupić się na twórczej stronie ich działalności. Nam to wcale nie pomogło. Lubimy pracować razem. Wiesz, kiedy jedziesz w trasę, zawsze znajdziesz jakąś lukę gdzie możesz sobie pograć oraz podzielić się nowymi pomysłami z resztą ekipy. Postanowiliśmy poczekać, popracować sobie trochę nad tym

materiałem, który mamy, a kiedy wszystko zacznie się normować, wejść do studia i nagrać album, który wszystkich wgniecie w ziemie. Zajęło nam to wszystko znacznie dłużej, niż pierwotnie planowaliśmy, ale cóż. Na pewne okoliczności wpływu nie mamy. Myślę jednak, że warto było czekać, bo finalny efekt jest naprawdę piorunujący. Trudno mi się nie zgodzić. Wróćmy jednak Abaddona, który poszedł sobie na urlop i właściwie już z niego nie wrócił. Masz o to do niego żal? Utrzymujecie jeszcze jakiś kontakt? Gniewać się nie gniewam, bo nie mam o co. Kontakt oczywiście z nim ciągle mam, ale jakiejś wielkiej zażyłości między nami nie ma. Jeśli chodzi o konflikty w Venom, to zawsze między Cronosem, Mantasem i Abaddonem były jakieś drobne zgrzyty, które jednak nie niszczyły przyjaźni. Jak dokładnie prześledzisz historie tej kapeli, to zobaczysz, że przecież Cronos z niej odchodził i wracał, Mantas też z niej odchodził i wracał, Abaddon to samo. Będąc jednak poza zespołem, żaden z tej trójki nie komunikował się z resztą chłopaków. Jeśli chodzi o mnie, to do żadnego z nich kompletnie nie mam żadnego żalu ani nie żywię innych negatywnych emocji. Mantasa traktuje niemal jak brata. Z Abaddonem rzadko się komunikuję, gdyż po prostu nie czuję takiej potrzeby, ale oczywiście jeśli będzie chciał któregoś dnia ze mną pogadać, nieważne czy o muzyce czy o czymś zupełnie innym, absolutnie nie będę miał nic przeciwko. Podobnie zresztą sytuacja przedstawia się z Cronosem. W dawnych czasach oczywiście pewne zgrzyty między nami były, ale nie jestem na niego śmiertelnie obrażony. Venom jest kultowym zespołem, ikoną ciężkiego grania i fajnie, że Cronos cały czas to ciągnie. Po raz pierwszy współpracę z Mantasem i Abaddonem zacząłeś na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Zatem również masz legitymację, by ciągnąć dalej tą kapelę. Występowałem wówczas w zespole Atomkraft, który nagrywał dla tej samej wytwórni, co Venom. Właściwie to już wcześniej udało mi się zakolegować z Matasem i resztą ekipy. Właściwie było to nawet zanim na poważnie rozkręciliśmy swoje kapele. Lubiliśmy podobną muzykę i mieszkaliśmy bardzo blisko siebie, więc cała ta znajomość po prostu narodziła się w sposób zupełnie naturalny. Śledziłem ich muzyczną drogę od samiutkiego początku. Pamiętam, jak grali koncert w jakimś drugorzędnym barze dla niespełna dwudziestu kolesi. Można powiedzieć, że byłem obecny przy Venom od samego początku istnienia tej formacji. Naturalnym krokiem było zatem dołączenie do niej, gdy tylko nadarzy się ku temu okazja. Okres, w którym dołączyłem do zespołu był jednym z najbardziej emocjonujących okresów we współczesnej his-


torii świata. Upadek "Żelaznej kurtyny" pozwolił stanąć na nogi takim krajom jak Polska. Do dziś pamiętam nasz koncert w katowickim Spodku. Zagraliśmy wtedy "Welcome to Hell" razem z muzykami wspaniałej polskiej formacji Wolf Spider. Pamiętam, że publiczność po prostu oszalała. Był to chyba ostatni albo jeden z ostatnich koncertów na tej trasie. Zanim jednak to wszystko się stało Cronos oświadczył, że odchodzi z kapeli, a razem z nim poszło dwóch gitarzystów. Zdecydował, że przeprowadza się do USA, konkretnie do Bostonu. Właściwie przyszłość Venom była wtedy bardzo niepewna i nie jawiła się w zbyt różowych barwach. Uświadomiliśmy sobie jednak, że mamy podpisany kontrakt na jeszcze jedną płytę. Pewnego dnia zgadałem się z Abaddonem i pochwalił mi się, ze ma kogoś, kto mógłby zastąpić Cronosa. Gościu ponoć znał ten zespół od poszewki, umiał grać na basie i całkiem nieźle umiał śpiewać. Zapytałem kto to, a on mi krótko odpalił "ty!". (śmiech) Przemyślałem całą sprawę i stwierdziłem, że się zgodzę ale pod jednym warunkiem. Do zespołu musi wrócić Mantas. Otóż mój punkt widzenia jest następujący. Jeżeli w zespole graliby Cronos i Abaddon, to byłby to Venom. Jeżeli w zespole graliby Cronos i Mantas, to byłby to Venom. Jeżeli w zespole graliby Mantas i Abaddon, to byłby to Venom. Natomiast jeżeli grałby tylko jeden z nich, to wykorzystanie tej nazwy byłoby moim zdaniem na tamten moment nadużyciem. Mantasa długo namawiać nie trzeba było i prace nad "Prime Evil" ruszyły pełną parą. Jestem dumny z tego albumu. Jego odbiór przerósł nieco moje oczekiwania. Oczywiście znalazły się osoby, które kręciły nosem. Z drugiej strony nawet dziś jest on oceniany wyżej, niż np. "Possessed". Wróćmy do teraźniejszości. Niebawem na rynek trafi drugi album sygnowany nazwą Venom Inc. zatytułowany "There's Only Black". Porównując go do "Ave" mam wrażenie, że znacznie więcej jest tu oldskulowego thrash metalu. Niektóre kawałki spokojnie mogłyby trafić do repertuaru Slayera, Sodom itp. Masz rację. Sporo tam thrashu i to w dużej mierze moja zasługa. Ja z natury piszę takie dość toporne thrashowe numery, Mantas zaś tworzy nieco bardziej melodyjne rzeczy. Np. singlowy "Come to Me". Swoją drogą jestem ciekaw, jak ludzie zareagują na ten kawałek, gdyż odbiega on nieco od poprzednich singli promujących "There's Only Black". Myślę, że w ogóle ten album jest zróżnicowany. A jednocześnie na swój sposób dość spójny. Pokazujemy na nim to, co tak naprawdę wszystkich nas kręci w muzyce. Mantas jest na przykład tradycjonalistą zasłuchującym się w takich kapelach jak Judas Priest, Kiss itp. To jest człowiek, który kocha melodyjność tradycyjnego metalu. Jeramie zasłuchuje się dla odmiany w bardziej nowoczesnych kapelach typu Machine Head. Jeśli zaś o mnie chodzi, to bardzo lubię to, co tworzy Slayer, Behemoth, Napalm Death, Belphegor itp. Ale absolutnie w swym guście nie ograniczam się tylko do jednego gatunku muzycznego. Szukam inspiracji w różnych odmianach muzyki, nie tylko zresztą tej metalowej. Owszem, jak słusznie zauważyłeś, niektóre kawałki z "There's Only Black" faktycznie mógłby śpiewać Tom Araya w sumie chyba zrobiłby to znacznie lepiej ode mnie. W niektórych zaś słychać echa swojskiego black n' rolla w stylu Lemmy'ego. Staramy się podtrzymywać tradycję różnych odmian metalu. Sam słucham kapel uprawiających różne gatunki muzyczne, natomiast sam podział na różne szuflad i kurczowe się ich trzymanie to coś, co mnie drażni. Nie rozumiem na przykład fanów black metalu, którzy nie słucha-

ją kompletnie niczego innego. Nawet gatunków pokrewnych jak na przykład death metal czy grindcore. Swoją drogą fani grindcore'u to również bardzo hermetyczna grupa, w której zaś nie przystoi słuchać wspomnianego black metalu. Dla mnie dobra muzyka to dobra muzyka. Bardzo mnie cieszy, że mimo przytoczonych przykładów, większość fanów metalu i rocka to jednak ludzie otwarci i posiadający naprawdę szerokie horyzonty. To widać w muzyce Venom. Ten zespół cały czas ewoluował i nigdy się nie ograniczał w jakichś sztywnych narzuconych ramach. Porównaj sobie wczesne albumy takie jak "Black Metal" czy "Welcome to Hell" z naszym "Ave" czy nawet z "There's Only Black", a w pełni zrozumiesz, o czy mówię. Te szerokie inspiracje faktycznie słychać na nowym albumie. Jest tam jeden numer, który zdecydowanie odstaje stylistycznie od reszty. Mianowicie "The Dance". Bardzo mnie cieszy, że tak uważasz! Serio! Od tego utworu tak naprawdę się wszystko zaczęło. Główną inspiracją dla konceptu albumu "There's Only Black" to dziewięć kręgów piekła na

Być może odkryjesz coś zupełnie nowego. Jeśli nawet nie, to przynajmniej będziesz się przy nim dobrze bawił. No właśnie okładka. Płytę "Ave" zdobiła grafika przedstawiający nasze wyobrażenie Szatana. Tym razem mamy czarną dziurę. To lekki przeskok, nie uważasz? Obie te grafiki są na swój sposób ze sobą połączone. Na "Ave" widzimy postać Lucyfera, ale możesz się tam na przykład doszukać też symboli Świątyni Dawida, węża z Raju, jabłka z rajskiego drzewa itp. Jeżeli głębiej się nad tym zastanowisz, to sam zadasz sobie pytanie, czy ta postać rzeczywiście przynosi nam Armageddon? Czy rzeczywiście nas do niego po cichu prowadzi? A może jest to pan światłości, którego głównym celem jest przekazanie ludziom skrywanej przed nimi mądrości. Ukazanie tego było głównym zamysłem tamtej okładki. Diabeł tak naprawdę prowadzi nas w nieznane. Widzisz tutaj analogie z czarną dziurą? Co się tak właściwie za nią znajduje? To jest kluczowe pytanie. Nie wiemy, co znajduje się na końcu wszechświata. Nie mamy pojęcia, co tak naprawdę nas

Foto: Venom Inc.

podstawie wizji Dantego Alighieri. Chcieliśmy się skupić na doświadczeniach danej hipotetycznej osoby. Doświadczeniach dobrych i złych, które towarzyszą jej przez całą wędrówkę przez życie. Postrzeganie pewnych przeciwstawnych stanów jak szczęście czy smutek, dobro czy zło itd. Zależy tak naprawdę od perspektywy. Na tym chciałem się skupić tym razem tworząc teksty. Bohater powieści Dantego zszedł do piekła, co było dla niego niesamowitym doświadczeniem. Od Mantasa dostałem zaś utwór zatytułowany "There's Only Black", którego tekst opowiada o bliskim spotkaniu ze śmiercią, gdy miał on atak serca. Idealnie jest to połączone z koncepcją tańca śmierci. W sumie tak naprawdę nie mamy pojęcia, co nas czeka po drugiej stronie. Gdyby komuś jednak udało się powrócić z tamtego świata do życia, może on opowiedzieć swoim bliskim co tam widziałeś. Jeśli nie uda mu się powrócić, to wówczas jego dalsza podróż jest tylko osobistym przeżyciem. To tak jak ta czarna dziura na okładce. Nikt nie wie, co jest po drugiej stronie. Możesz jednak zaryzykować, wejść i sprawdzić na własną rękę. To analogia do muzycznej zawartości albumu. Jeśli naprawdę zagłębisz się w "There's Only Black", to być może odnajdziesz to, czego poszukujesz.

czeka po śmierci. Ale być może kiedyś będziemy w stanie się dowiedzieć. Wspomniałeś o koncercie w Spodku, ale może pamiętasz bardzie współczesne czasy i koncert w niestety nieistniejącym już Magaclubie w Katowicach w sobotę wielkanocną w 2018? Pewnie, że pamiętam i uwierz mi lub nie, szybko go nie zapomnę. (śmiech) Tego dnia wstałem wcześnie rano, zjadłem tradycyjne polskie śniadanie, potem spotkałem się z naszymi przyjaciółmi z Katowic, z którymi mam kontakt już od roku 1989, gdy graliśmy tu po raz pierwszy. Mile wspominam wszystkie swoje koncerty w Polsce. Pamiętam jak graliśmy z Vaderem. Uwielbiam tych gości! Polacy to ogólnie fajni ludzie, bardzo otwarci. Polska to obok Włoch moje ulubione miejsce na Ziemi. Uwielbiam polskie jedzenie, ale na tą waszą wiśniówkę to po ostatnich przygodach więcej razy namówić się już nie dam. (śmiech) Nigdy w życiu! Bartek Kuczak

VENOM INC.

25


Ciągle gorejący płomień Mało kto pamiętał już o Flames, ale greccy weterani przyczaili się i po ponad 25 latach fonograficznego milczenia wydali kolejny album. Trudno na tę chwilę oceniać czy za jakiś czas "Resurgence" będzie wymieniany przez fanów obok klasycznych dokonań grupy z lat 80., ale na pewno jest to materiał udany i dowód na to, że bracia Kirk wrócili z tarczą. Więcej, mają już plany co do kolejnego wydawnictwa, co może tylko cieszyć. HMP: Waszą przedostatnią i najnowszą płytę dzieli 26 lat. To szmat czasu, ale mimo tej wydawniczej pauzy, przerywanej czasem wznowieniami starszych tytułów na CD i LP, byliście wciąż aktywni, tylko z nagraniem tego siódmego albumu jakoś się wam nie układało? Chris Kirk: Prawda jest taka, że 26 lat to bardzo długi okres czasu, ale nie mieliśmy potrzeby robienia czegoś, z czego nie bylibyśmy zadowoleni... Obserwowaliśmy większość starych zespołów, które mimo zapowiedzi nie nagrały niczego lepszego niż ich dawne płyty i w końcu podjęliśmy decyzję, że mamy dobry materiał na nowy album, który reprezentuje odpowiednią jakość Flames! Taki stan częściowej aktywności nie jest chyba niczym dobrym, bo nawet jeśli nie ogłasza się końca zespołu, to bez nowych nagrań i tak co mniej zorientowanym fanom wydaje się on

Rok 1991 był dla metalu przełomowy w tym sensie, że masowa popularność grunge i gener alnie alternatywnego rocka zepchneły go na dalszy plan - na okładkach metalowych magazynów zaczęły pojawiać się Nirvana czy Peral Jam, prawdziwy metal znowu zszedł do podziemia. To dlatego kolejny album po "Nomen Illi Mors", to jest "In Agony Rise", wydaliście dopiero w 1996 roku? Thom Trampouras: Bycie thrashmetalowcem w latach 90. było bardzo trudne... Gatunek był zdezorientowany, a do tego w naszym przypadku nastąpiły zmiany w składzie... Na domiar złego w roku 1993 opuściłem zespół, Andy musiał odbyć służbę w greckiej armii, więc Chris musiał stworzyć zespół od początku… Co porabialiście w kolejnych latach, skoro aktywność Flames tak znacząco zmalała? Chris Kirk: Kontynuowaliśmy granie, ale nie

był zespołem bardzo cenionym przez tamte jszych fanów? Chris Kirk: Pewnie, mieliśmy szczęście, że nasza wytwórnia w tamtych czasach rozprowadzała te albumy przez Babylon Records, ale przypuszczam, że byliśmy cenieni w Niemczech jeszcze bardziej po następnym albumie, "Summon The Dead", który miał lepszy odzew i sprzedawał się na całym świecie... Pamiętam, że to był dla nas wielki sukces na tamtym rynku, dzięki któremu zdobyliśmy wielu przyjaciół i fanów... Zwrot w kierunku jeszcze bardziej agresywnego thrashu pod koniec lat 80. wydawał się naturalną konsekwencją waszych ówczesnych poczynań - chcieliście grać jeszcze szybciej i mocniej, więc po prostu to zrobiliście, bez zbędnego kalkulowania? Chris Kirk: Dokładnie... To było pójście z prądem... podążaliśmy za wewnętrznym płomieniem ducha zespołu, który pokazał nam ścieżkę thrash metalu. To była jedyna droga!... Kiedy pojawił się pomysł nowego albumu? Tworzenie nowego materiału musiało być dla was czymś bardziej niż ekscytującym, po tylu latach przerwy? Chris Kirk: Tom zawsze był blisko Flames, nawet jeśli nie uczestniczył w tym co robiliśmy przez wiele lat... W pewnym momencie mieliśmy pewne przemyślenia i dyskutowaliśmy o naszych pomysłach, które ostatecznie doprowadziły nas do ponownego wspólnego pisania muzyki, gdzieś tak sześć-siedem lat temu.... Thom Trampouras: Tak, po czym zagraliśmy kilka koncertów, więc rzeczywiście wiedzieliśmy, że jest między nami porozumienie... Podjęliśmy decyzję o podjęciu tej pracyw 2018 roku i zrobiliśmy tyle utworów ile zdołaliśmy... Potem przyszła pandemia i mieliśmy wszystko gotowe... W takiej sytuacji ma się gdzieś z tyłu głowy myśl: "tyle lat nas nie było, to musi być coś naprawdę ekstra", prawdziwe nowe otwarcie dla zespołu po tylu latach milczenia? Thom Trampouras: Chodzi o to aby być zadowolonym z tego, co wyjdzie... Miewaliśmy takie myśli, o których wspominasz, ale koniec końców zawsze chodzi o muzykę... Podoba nam się rezultat, który osiągnęliśmy...

Foto: Flames

martwy? Andy Kirk: Zgadzam się, ale wszyscy staraliśmy się tak funkcjonować... Od czasu do czasu graliśmyy kilka koncertów dla najbardziej lojalnych fanów, a dowodem naszego istnienia jest nowy album. Może ten długi okres milczenia to swoiste odreagowanie początkowych lat istnienia Flames, kiedy byliście bardzo aktywni, wydając w ciągu siedmiu lat cztery albumy studyjne? Chris Kirk: Właściwie było pięć albumów w tym okresie, ale nie... Nie było takiej myśli... Zawsze mieliśmy napisane nowe utwory, ale chcieliśmy wydać coś naprawdę dobrego.

26

FLAMES

tak profesjonalnie... Zawsze dobrze się bawiliśmy grając muzykę i to się nigdy nie zmieniło... Mieliśmy dzięki temu więcej czasu dla siebie i rodziny... Decyzja o przeniesieniu się do Niemiec była podyktowana nie tylko względami praktyczny mi, związanymi z muzycznym biznesem, ale chyba też waszymi powiązaniami rodzinnymi? Andy Kirk: To prawda. Zawsze mieliśmy bliskich przyjaciół w Niemczech, ale jesteśmy rozerwani między dwoma krajami... Był to chyba dobry wybór, tym bardziej, że Flames, przede wszystkim za sprawą albumów "Made In Hell" i "Merciless Slaughter",

Pewnie nie pomylę się obstawiając, że gdyby nie personalne zawirowania w składzie, głównie ciągłe przetasowanie pomiędzy Alexem Ossekiem i Thomem Trampourasem, ten powrotny album powstałby nieco szybciej, a tak mogliście poświęcić mu więcej uwagi dopiero po ubiegłorocznym powrocie Thoma do Flames? Thom Trampouras: Czuję, że ja muszę na to odpowiedzieć. Alexa nie ma w zespole od 1989 roku, zająłem miejsce wokalisty, ale ciągle jesteśmy przyjaciółmi... pojawia się na niektórych rocznicowych koncertach, zagraliśmy też wszyscy razem jeden wspomnieniowy w 2018 roku, na którym obaj śpiewaliśmy... w końcu Alex ruszył dalej i my też... Sprawy są proste... nie mogliśmy współistnieć w jednym zespole. Może wytrzymujecie ze sobą w zespole tak długo, bo jesteście braćmi? Więzy krwi to jed nak zupełnie inny rodzaj relacji niż te typowo biznesowo czy nawet przyjacielskie, bo jednak rodzina to zawsze rodzina? Chris Kirk: Jesteśmy złączeni więzami krwi... Andy Kirk: Rodzina jest ponad wszystkim, a Flames to dla nas rodzina...


Foto: Flames

Udało się wam osiągnąć założony cel, "Resurgence" faktycznie jest nowym początkiem i nie ma mowy o bazowaniu na dawnych sentymen tach czy statusie kultowej kapeli - na tym pewnie zależało wam najbardziej, by nikt nie orzekł, że to kolejny niepotrzebny powrót wypalonych weteranów? Thom Trampouras: Ludzie odpowiedzą na to pytanie… "Uwielbiamy to, jak brzmi wasza muzyka i zdecydowanie nie jest ona dowodem na to, że wypaliliście się, wręcz przeciwnie" … Nagraliście jednak nową wersję "Legend III (The Final War)" sprzed 31 lat. Uznaliście, że warto dać temu utworowi drugie życie, a ponieważ płyty CD sprzedają się coraz słabiej, będzie on zarazem dobrym dodatkiem dla takiej wersji? Chris Kirk: Album "Nomen Illi Mors" brzmi źle, a utwory tam zawarte są bardzo dobre... Jedynym powodem, dla którego wyciągnęliśmy go i ponownie nagraliśmy na nowy CD było pokazanie na co taki kawałek powinien zasługiwać... Okładka "Resurgence" chyba nieprzypadkowo nawiązuje do coveru "Nomen Illi Mors", to takie kolejne zasygnalizowanie pewnej ciągłości, tym razem w wymiarze oprawy graficznej nowej płyty? Thom Trampouras: Tak, ale powiem ci, że ma w sobie więcej z innych okładek płyt... na przykład z cmentarza na "Summon The Dead"... ta ciągłość, o której mówiłeś, faktycznie była naszym celem... Muzyczny biznes w ostatnich latach zmienił się diametralnie, ale chyba wszyscy już się z tym pogodzili, tym bardziej, że w obecnych

czasach zdecydowanie łatwiej jest być muzykiem niż w latach 80.? Chris Kirk: Jeśli byłeś muzykiem thrashmetalowym w Grecji w latach 80., mógłbyś przez całe życie opowiadać historie o tym, co jest trudne... Więc tak, teraz jest łatwiej... Ale haczyk jest zawsze taki sam... Tylko nieliczni mogą przetrwać i trwać przez dłuższe okres czasu… Jest płyta, tak więc pewnie myślicie też o koncertach, żeby był to powrót w pełnym tego słowa znaczeniu? Thom Trampouras: Mamy kilka koncertów do zagrania, począwszy od tej jesieni... wracamy na pewno… Nick gra w iluś innych zespołach - znajdzie wystarczająco dużo czasy dla Flames, kiedy zaczniecie intensywniej koncertować? Chris Kirk: Oczywiście, że tak... nie jest tylko muzykiem sesyjnym, jest w zespole już pięć lat... Ale nie myślimy o intensywnym koncertowaniu, tylko o wybranych przez nas miejscach, które zapewnią fanom świetną zabawę. Ani się obejrzycie i zespół będzie w roku 2024 obchodzić 40-lecie. Myślicie już o czymś wyjątkowym z tej okazji, choćby okolicznoś ciowym koncercie w poszerzonym o byłych muzyków grupy składzie czy może rocznicowych wznowieniach kolejnych, tym razem waszych pierwszych płyt, które na winylu ukazały się tylko w latach 80.? Chris Kirk: Mamy propozycje reedycji nie tylko z okazji tej rocznicy... to nie jest nasza pierwsza myśl... mamy nadzieję, że wydamy nowy album jeszcze przed 2024 rokiem... tego sobie życzymy... Wojciech Chamryk & Szymon Tryk

FLAMES

27


Vibrators oraz Gatos Podres czy Psychic Possessor nie mogły zaistnieć na jednej płycie? Próbowaliśmy zrobić parodię albumu Guns N' Roses "The Spaghetti Incident?"; pomyśleliśmy, że jeden album to za mało, żeby zawrzeć na nim brazylijskie i zagraniczne zespoły, które kochamy i które w jakiś sposób nas inspirują.

Sposób na wyrażenie siebie Ratos de Porao to niekwestionowana legenda muzyki ekstremalnej. Brazylijczycy funkcjonują, właściwie bez przerw, od roku 1981, a niedawno przerwali długie milczenie, wydając kolejny album. "Necropolítica" nie rozczaruje starych fanów tej zasłużonej grupy, a młodsi słuchacze również znajdą na niej wiele świetnej, bezkompromisowej muzyki i równie gniewnych tekstów. HMP: Od wydania waszego poprzedniego albumu "Século Sinistro" upłynęło sporo czasu, bo aż osiem lat - co było przyczyną tej najdłuższej w historii zespołu przerwy wydawniczej? Mauricio Alves "Boka" Fernandes: Masz rację, minęło trochę czasu, ale dla zespołu takiego jak my z czterema dekadami na karku nie jest konieczne nagrywanie płyty co dwa lata czy coś w tym stylu. Jeśli mamy wydać nowy album, to muzyka powinna być istotna dla naszej dyskografii. Mieliśmy pewną ideę i pomyślałem, że nadszedł czas. W każdym razie, w obliczu pandemii, pisanie i nagrywanie było jedyną opcją jaka nam pozostała. Zabieracie się więc do pracy nad kolejną płytą dopiero wtedy, kiedy czujecie, że macie coś do powiedzenia, a upływ czasu i inne obowiązki tego procesu nie ułatwiają, wręcz przeciwnie, tak więc z każdym kolejnym albumem jest trudniej, bo nie wszyscy mieszkacie w Sao Paulo? To jest coś, co należy rozważyć, nie jest tak łatwo zebrać nas wszystkich razem, aby ćwiczyć i pisać materiał. Może nie jest to aż tak trudne, ale musimy pomyśleć, jak to zorganizować, aby wszyscy byli zadowoleni i zaangażowani. "Necropolítica" to 100 % Ratos de Porao w Ratos de Porao - po tylu latach grania i wykształceniu własnego stylu o żadnych muzy -

cznych skokach w bok nie ma już mowy, jak by one nie kusiły? Muzyka u nas zawsze wychodzi jako uczucie, w naturalny sposób; nigdy nie myślimy o nadawaniu muzyce różnych kierunków, to się po prostu dzieje. Tym razem proces był inny, Jao miał kilka riffów, które nam wysłał, następnie dołączył do niego Juninho, aby połączyć wszystkie pomysły i zamienić je w kompletne kawałki. Później nauczyłem się prawie wszystkiego, oprócz moich własnych pomysłów. Gordo dołączył z tekstami i liniami wokalnymi na samym końcu. Zaczynaliście karierę w czasach największej popularności klasycznego rocka i metalu, ale postanowiliście grać coś zupełnie innego przekora czy od razu czytelna deklaracja, również artystyczna? To był początek punka, więc jakoś się w to wplątaliśmy: gniewna młodzież, próbująca znaleźć sposób na wyrażenie siebie. Oddaliście w latach 90. hołd zespołom, które miały na was wpływ, nagrywając album "Feijoada Acidente", zdarzało się też, że na regu larnych albumach też zamieszczaliście covery, choćby The Ramones. Skąd jednak wziął się pomysł podzielnia tej kompilacji na dwie częś ci, brazylijską i międzynarodową? Czy z jakichś zwględów utwory Dead Kennedys i The

W latach 80. i 90. mieliście okres wykorzystywania również angielskich tekstów, czego rezultatem jest choćby bodaj wasz najpopularniejszy album na międzynarodowych rynkach, to jest "Brasil", ale już od dłuższego czasu pon wnie stawiacie na portugalskie słowa - to nie przypadek, wasz przekaz jest dzięki temu bardziej wiarygodny? Zawsze przygotowywaliśmy album w języku portugalskim, potem dostawaliśmy tłumaczenie tekstów i próbowaliśmy dopasować je do linii wokalnych; to było dla nas naprawdę trudne i zawsze uważaliśmy, że angielskie wersje są do bani. Roadrunner, kiedy podpisaliśmy z nimi kontrakt, poprosił nas, żebyśmy śpiewali po angielsku. Jedyny album, który ma angielską wersję utworu, a nie portugalską (jest to tylko jeden utwór) to "Just Another Crime". Kiedy podpisaliśmy kontrakt z Alternative Tentacles w 1997 roku, orzekli, że śpiewanie po angielsku nie ma w naszym przypadku większego znaczenia, było tylko jedną z opcji, więc potem nagrywaliśmy wszystko tylko w naszym ojczystym języku. Nawet kiedy nie zna się języka już takie tytuły jak: "Alerta Antifacista", "Guilhotinado em Cristo" czy "Neo Nazi Gratiluz" dobitnie dowodzą, że poruszacie uniwersalne i wciąż ważne tematy, a przy rozwoju internetowych translatorów bariera językowa jest coraz mniejsza? Myślę, że masz rację, pod tym względem jest znacznie łatwiej niż było kiedyś. Faktycznie w Brazylii neonazizm czy jakieś nacjonalistyczne podejście zaczynają cieszyć się coraz większą popularnością, stąd taka właśnie tematyka większości nowych tekstów Gordo? Tak oczywiście to inspiracja do tekstów. To niezbyt optymistyczne, że minęło ponad 40 lat i nie dość, że sytuacja nie zmieniła się na lepsze, to przeciwnie, jest jeszcze gorsza niż w latach 80.? Tak, ale myślę, że to oczywiste, że wymiana ludzi lub partii władzy poprzez demokratyczne wybory zmienia tylko to, kto tam jest, ale nigdy nie zmienia samego systemu. Tylko rewolucja może to zrobić, ale obecnie nie widzimy żadnego ruchu, który by do tego dążył i był realną siłą. Jakie czasy, taka muzyka, w związku z tym warstwa muzyczna waszych nowych utworów jest jeszcze bardziej wściekła i bezkompromisowa? Wierzę, że za każdym razem jest tak samo, nie widzę różnicy. Myślę, że to jest pytanie, które należy zadać innym ludziom, którzy są w zespole. Nie unikacie też jednak pewnej dozy melodii, tak jak czyniły to stare kapele punkowe, hardcore czy thrashowe - bezkompromisowy przekaz nie wyklucza takich rozwiązań, czyniących poszczególne kompozycje może nie przys tępniejszymi, bo przecież nie tworzycie komer cyjnych przebojów, ale na pewno bardziej zróżnicowanymi i przez to ciekawszymi dla słuchaczy?

Foto: Marco Shermes

28

RATOS DE PORAO


Foto: Marco Shermes

Myślę, że to kwestia stylu i tego, jak zostały stworzone. Jeśli chcesz rozpowszechnić wiadomość, potrzebujesz więcej ludzi, aby ją zrozumieli, ale my jesteśmy na specyficznej scenie i to jest ten styl. W Brazylii każdy wie, czym jest Ratos de Porao, więc nie jest konieczne rozumienie tego, co śpiewa Gordo, ludzie wiedzą, jaki ten zespół ma przekaz. Tworzenie na tym etapie jest już dla was czymś niejako naturalnym czy przeciwnie, to wciąż wyzwanie, bo musicie przecież sprostać nie tylko swoim, ale też oczekiwaniom fanów? Jak już mówiłem, czekamy na moment prawdziwej inspiracji i podążamy za instynktem, mamy swój styl, który czasami trochę się zmienia, ale wiemy czego muzycznie chcemy, szczególnie po tym wszystkim. Nie ma pośpiechu w pisaniu czegokolwiek, jeśli przychodzi natchnienie, idziemy za nim. Najtrudniej jest chyba zacząć, ale kiedy ma się już gotowy utwór czy dwa, to z kolejnymi idzie już łatwiej, nawet jeśli nie wszystkie później trafią na płytę? To nie jest nauka, czasami masz kilka riffów i potrzebujesz wieków, aby dokończyć utwór lub napisać materiał wystarczający na album. Nie sądzimy, aby aktualnie nowe kawałki były potrzebne dla zespołu takiego jak my. Kiedyś z takimi nadmiarowymi kompozycjami nie było problemu, można je było bowiem wykorzystać na splitach czy EP-kach, ale teraz ta tradycja zdaje się zanikać, sami od kilkunastu lat również nie wydaliście płyty dzielonej z innym zespołem - znak czasów, mało kto intere suje się jeszcze takimi wydawnictwami?

Jeśli mówimy o Ratos de Porao, to myślę, że już odpowiedziałem na to pytanie; pisanie utworów to stan umysłu i ducha, nie chcemy też zawsze się powtarzać. Ponoć co sekundę na Spotify pojawia się nowy utwór. Czyli w ciągu godziny jest ich 3600, a ciągu doby już ponad 86 tysięcy - nie da się tego ogarnąć, jest to fizycznie niemożliwe. Sam doceniam możliwości dawane przez sieć i słucham wniej muzyki w celach poznawczo/ informacyjnych, ale ta gigantyczna nadprodukcja muzyki nieco mnie przeraża, a jakie jest twoje zdanie w tej kwestii, na przykład co do cyfrowych singli? Jest o czym myśleć, ale tak to już jest, że wszystko dzieje się super szybko, nigdy nie nadążymy, więc staramy się skupić na swoich zainteresowaniach, ale nie sposób poznać każdy album czy każdy zespół. Wy również je wypuszczacie, ale wydaje mi się, że album wciąż jest dla ciebie formą nie jako podstawową, w której Ratos de Por?o wypowiada się najpełniej, bo to całość, swoista symbioza muzyki i tekstów w większej dawce? Myślę, że to jest nasz styl, tworzymy go przez dekady, wszystko jest w nim czymś unikalnym i jedynym w swoim rodzaju. Jakoś zupełnie bez echa przeszedł fakt, że w roku ubiegłym świętowaliście 40-lecie powstania zespołu - pandemia i podziemny status Ratos de Porao sprawiły, że ten jubileusz dostrzegli tylko najwięksi fani zespołu? Myślę, że pandemia sprawiła, że to wydarzenie było mniejsze niż mogłoby być, ale ludzie naprawdę martwili się o inne rzeczy. Zaczęliśmy grać tutaj w tym roku i fani wiedzą o tym, co jest najważniejsze. Macie już jednak kolejne plany wydawnicze, do tego znowu koncertujecie - wróciliście na całego, nie jest to tylko chwilowy powrót przy okazji kolejnej płyty? Nowy album został właśnie wydany i będziemy grać w Brazylii do końca roku. Jeśli będziemy mieli szansę na ponowną trasę zagraniczną, spróbujemy, ale nie możemy powiedzieć zbyt wiele. Nie myślimy też o pisaniu w najbliższym czasie nowych rzeczy. Wojciech Chamryk & Szymon Tryk

RATOS DE PORAO

29


Granie muzyki, która nigdy wcześniej nie istniała Holenderska scena death/ thrash jest w Polsce doskonale znana za sprawą licznych grup funkcjonujących jeszcze od lat 80. Należy do nich również Dead Head, ale akurat ten zespół nie jest u nas jakoś szczególnie popularny, mimo ponad 30-letniego stażu. Kto wie, może dzięki najnowszemu albumowi "Slave Driver" ten stan rzeczy ulegnie w końcu zmianie? HMP: Ludzie ponoć z wiekiem łagodnieją, ale w waszym przypadku nie ma o tym mowy, a "Slave Driver" jest jedną z najagresywniejszych płyt w waszym dorobku - wciąż nie możecie przejść obojętnie obok tego jak wyglądają obecna sytuacja na świecie, relacje między ludzkie, etc.? Ronnie Vanderwey: Sugerujesz, że gramy agresywną muzykę ze względu na to, co dzieje się na świecie, co z kolei powoduje, że jesteśmy sfrustrowani, a następnie przenosimy to na muzykę, którą tworzymy teraz... Według mnie tak nie jest. Sytuacja na świecie nie jest czymś, co

tekstów. Lubimy wykorzystywać kontrowersyjne tematy, ale większość tekstów rozwija się w naturalny sposób. Nie uważasz, że te wszystkie problemy, wraz z rozwojem cywilizacji czy technologii, tylko się pogłębiają, tak jakbyśmy przez wieki niczego nie zdołali się nauczyć, mimo dysponowania coraz nowcześniejszymi narzędziami, stąd ustawiczne wojny, kryzys klimatyczny czy wciąż nierozwiązany problem głodu w uboższych rejonach świata? Moim zdaniem na pewno jest coraz gorzej. W

najgorszym przypadku użyłbym broni do wyeliminowania kogoś w obronie własnej, ale nawet wtedy próbowałbym raczej uciec. Moim zdaniem, ludzie, którzy zasługują na śmierć w końcu dostaną to, na co zasługują... A moim zdaniem istoty ludzkie nie mają prawa do odbierania życia innym ludziom. To też jest powód, dla którego odmówiłem służby w naszej narodowej armii, która jest przecież żartem, uzależnionym od trzech dzierżawionych czołgów i połowy skrzynki rdzewiejącej amunicji. Teraz doszła do tego pandemia i można powiedzieć, że ludzkość stanęła pod ścianą. Pewnie gdyby nie ona "Slave Driver" ukazałby się szybciej, bo przecież "Swine Plague" wyszła dość dawno temu, wiosną 2017 roku? No właśnie, pandemia w międzyczasie minęła. Myślę, że przerwanie tak zwanej pandemii miało dwa skutki. Nie mogliśmy grać na żywo, więc mieliśmy więcej czasu na tworzenie nowej muzyki i dlatego możemy wydać nowy album w krótszym odstępie czasu. Z drugiej strony podejrzewam, że ta pandemia i kolejne środki, które zostały rzucone na ludzkość, zmieniły motywację i ambicje wielu muzyków. Tom van Dijk opuszczał już zespół kilkakrot nie, ale w ubiegłym roku już chyba nieodwołalnie zrezygnował z Dead Head. Spodziewaliście się czegoś takiego, czy też jego decyzja była dla was zaskoczeniem? Znam Toma już od 36 lat. I doświadczyłem, że ma on bardzo silny osąd na temat celów, które chce osiągnąć. Najwyraźniej Tom chciał czegoś naprawdę innego w swoich wokalnych dokonaniach na nowej płycie. A kiedy nikt z nas nie był zachwycony tą zmianą stylu, skończyło się to dla Toma odejściem z zespołu. Ale nie spodziewałem się, że tak się stanie. Mieliście jednak coś na kształt planu B, bowiem jego miejsce zajął Ralph de Boer - nie tylko szczęśliwie i wokalista, i basista, ale też człowiek, który wcześniej wsparł już was w takiej sytuacji, czego efektem jest album "Depression Tank" sprzed 13 lat. Nie było więc żadnego szukania, castingów czy ogłoszeń, od razu uderzyliście do Ralpha? Zgadza się. Poszliśmy prosto do Ralpha. Ludzie przyzwyczajają się do pewnych rzeczy, ale mimo to uważam, że to niezwykłe, iż mieliśmy okazję poznać kogoś, kto ma tak wiele podobieństw do głosu Toma.

Foto: Dead Head

wpływa na nasz styl tworzenia muzyki. Ale ogólnie rzecz biorąc, gramy tego rodzaju muzykę, aby mieć ujście dla swoich emocji i uwolnić wszystkie rodzaje energii, które w nas siedzą. Można więc powiedzieć, że gdyby nie negaty wne doświadczenia, w makro i mikroskali, to część waszych tekstów mogłaby nie powstać, bo życie inspiruje was najbardziej, nie są to jakieś wymyślone, chociaż często uniwersalne, historie? Nasze teksty powstają w oparciu o ogólny koncept, a następnie dopasowujemy go do struktury muzycznej, którą napisaliśmy. Na tym albumie do powstania wielu tekstów przyczynił się nasz nowy wokalista Ralph, podczas gdy na poprzednich wydawnictwach to ja pisałem większość słów. Tak więc w tej sytuacji było wiele przeróbek, dyskusji, stymulacji i inspiracji dla

30

DEAD HEAD

tej perspektywie, muszę jednak powiedzieć, że jestem wyznawcą "Biblii". To może być niezwykłe dla kogoś, kto gra w thrashmetalowym zespole, ale to nie zmienia sytuacji. Mówiąc wprost, wierzę, że wszystko, zarówno w Starym, jak i w Nowym Testamencie, jest dosłownie prawdziwe. Tak więc, aby zrozumieć co dzieje się na świecie i co wydarzy się w nadchodzącym czasie, wystarczy przeczytać którąś Ewangelię, czyli słowa Jezusa lub Księgę Objawienia. Tam są wszystkie odpowiedzi. Ale oczywiście masz możliwość zaprzeczyć temu wszystkiemu i ustawić się w rzędzie owiec, które wierzą przywódcom świata. Kogo więc, mając tę osobę pod lufą przywołanego przez was w tytule jednego z utworów parabellum, bez wahania nacisnąłbyś na spust? Gdybym miał broń nie zastrzeliłbym nikogo. W

To w sumie sytuacja podobna do tej w Black Sabbath lat 80. i 90.: kiedy tylko Tony Iommi tracił kolejnego wokalistę, dzwonił do Tony' ego Martina (śmiech). A tak na serio, im sta bilniejszy skład, tym większy komfort pracy, co przekłada się na jakość materiału. Jak więc przez tak długi czas udaje się wam unikać jakichś personalnych trzęsień ziemi, skoro trzon zespołu pozostaje niezmienny jeszcze od lat 80.? Nie wiem, ale rzeczywiście mieliśmy stosunkowo mało prawdziwych problemów natury osobistej. Chodzi mi o to, że można też stracić członka zespołu w wyniku choroby czy jakiegoś innego dramatu... Zespół Bodyfarm został dotknięty takim nieszczęściem. W naszym przypadku mieliśmy taką sytuację, że nikt nie umarł, nie wyjechał z kraju czy coś takiego. Zaczynając grać mogliście liczyć na zrobienie kariery w muzycznym biznesie, ale od jakichś 25 lat ulega on ciągłym przeobrażeniom i teraz nie ma o czymś takim mowy. Co więc napędza was do działania na obecnym etapie, kiedy jesteście nie tylko starsi, ale też bardziej doś-


wiadczeni? Pasja tworzenia, miłość do muzy ki, a może coś zupełnie innego? Na początku myślałem, że jestem w zespole po to, żeby dostawać pieniądze i laski za nic, ale jakimś dziwnym trafem nigdy tak nie było. A potem i tak działasz w "złym rodzaju muzyki"… Dla mnie głównym powodem do grania jest tworzenie takiej muzyki, która nigdy wcześniej nie istniała. To jest ta magiczna rzecz, że możesz stworzyć coś, co jest zupełnie nowe. I nadal uważam, że fajnie jest tworzyć riffy gitarowe, które są trochę dziwne, a może nawet niepokojące. A poza tym, uważam za bardzo satysfakcjonujące stanie na scenie raz na jakiś czas ze ścianą głośnego dźwięku i zagranie poważnego, szybkiego thrash metalu. Co ważne jesteście bardzo konsekwentni, Dead Head nie jest zespołem-chorągiewką, reagującym na zmienne wiatry muzycznych mód - myślisz, że dzięki takiej właśnie postawie, poza oczywistymi kwestiami walorów czysto muzycznych, słuchacze cenią wasz zespół, nawet jeśli nie jest on jakoś szerzej znany? Po części nasza spójność wynika z braku elastyczności, kiedy tak naprawdę staraliśmy się w pewien sposób przyzwyczaić do bardziej nowoczesnego lub modnego stylu metalu... W przeszłości stworzyliśmy kilka utworów, które skłaniały się ku death metalowi czy nawet nu metalowi. Ale myślę, że początkowe DNA zespołu, które jest czystym thrashem, zawsze będzie prześwitywać. I tak, mam lekką tendencję do wyróżniania zespołów, które idą całkowicie własną drogą, nie będąc praktycznie pod wpływem zmieniających się stylów zewnętrznego świata. Albo po prostu mają ten rodzaj oryginalności, który wyróżnia je spośród wszystkich innych. Voivod, Portal, Trouble, Death Angel, aby wymienić tylko kilka... "Slave Driver" podoba mi się również dlatego, że z jeszcze większym naciskiem wracacie na tej płycie do czasów świetności thrash/death metalu - po co odkrywać koło na nowo, skoro te klasyczne dźwięki z przełomu lat 80. i 90. są wciąż ponadczasowe, trzeba tylko umieć pode jść do nich po swojemu, żeby nie skończyło się to jakąś niezamierzoną parodią? Cóż, kiedy grasz w zespole thrashmetalowym, zawsze brzmisz w pewnym duchu, który ma cechy charakterystyczne dla tego stylu muzyki. I tak, czasami kończysz z riffem gitarowym, który może brzmieć trochę zbyt podobnie do czegoś, co już znasz... I zgadzam się z twoim pojęciem ponownego wynalezienia koła, ale nie powinieneś korzystać z koła tego innego, znanego na całym świecie zespołu... Młodzi ludzie mogą się z nas śmiać, ale pamiętam czasy odkrywania w pierwszej połowie lat 80. wczesnych płyt Slayer, Kreator, Possessed, Destruction czy Dark Angel: każda była wydarzeniem, było to coś ekscy tującego, niemal epokowego, bo ekstremalny metal rodził się na naszych oczach. Obecne pokolenia słuchaczy, mimo nieograniczonego dostępu do muzyki, są tego pozbawione - może właśnie dlatego mało kto czeka już na pre mierę płyty swego ulubionego zespołu, a muzyka, nawet ta niekomercyjna, stała się tylko produktem jakich wiele? To ciekawa kwestia. I bardzo rozpoznawalna. Ja też mam bardzo podobne odczucia. Starałem się uchwycić i zrozumieć ten właśnie fenomen. Bo czy to w ogóle sprawa ilości? Jest czymś niezaprzeczalnym, że ogólna ilość produkowanej muzyki wzrosła w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat przez wiele czynników. Można powie-

Foto: Dead Head

dzieć, że nastąpiło naprawdę poważne przeładowanie ilością tych wszystkich wydawnictw... Co skutkuje tym, że normalny człowiek nie jest w stanie wytrzymać z ilością potencjalnie interesujących go płyt, czy to heavymetalowych, czy w innym stylu muzycznym. Ja jednak patrzę na tę sprawę w następujący sposób. Dzięki tym technikom i rozwojowi, wszyscy ludzie mogliby w końcu tworzyć muzykę i udostępniać ją większej publiczności. A przynajmniej dzieje się tak w teorii. I zawsze twierdziłem, że to, co jest naprawdę dobre, w końcu zawsze zwycięży.

powinniśmy być. Ale pracujemy nad tym i myślę, że od tego momentu możemy się tylko rozwijać. Nowe utwory są mile widzianym uzupełnieniem zestawu, który już mieliśmy. To właściwie daje nam ten luksusowy problem, którego kawałka nie będziemy już grać... To jest coś, co pojawia się, gdy masz wydany siódmy album. Jednak na nadchodzących koncertach zagramy zupełnie nowy utwór. Nazywa się on "Serpents Of Fame" i pojawi się na naszej nadchodzącej EP-ce, która zostanie wydana wiosną przyszłego roku.

Wy też musieliście dostosować się do nowych czasów, bo przecież wcześniej nigdy nie wydawaliście cyfrowych singli, ale trzeba jakoś docierać do potencjalnych odbiorców, a skoro życie przeniosło się do sieci, to nie ma innej opcji? Nie ma nic złego w docieraniu do ludzi przez internet. Muzyka faktycznie jest idealną formą sztuki do tego celu. Ale koncepcja wydania dziesięciu kompozycji na atomowym nośniku, który musi być zaprezentowany w sklepie z cegły, nie jest czymś, co musi być utrzymane na zawsze. Ostatnio odkryłem zespół z Holandii o nazwie Hang Youth. Są antykapitalistycznym, anarchicznym zespołem punkowym, a ich albumy nie są wydawane ani na winylu, ani na płytach kompaktowych. Jako fan oldschoolowego metalu uważam to za nieco niepokojące...

Liczysz, że tych koncertów będzie z czasem coraz więcej, bo publiczność jest spragniona muzyki na żywo równie bardzo jak i wy? Tak. W rzeczywistości daliśmy sobie wątpliwy luksus wybierania okazji do zagrania tylko tych koncertów, które naprawdę chcemy zagrać. Ale ponieważ przez ostatnie kilka lat graliśmy tak mało koncertów, myślę, że nie będziemy tak wybredni, by pominąć zbyt wiele występów.

Nawet bardzo niepokojące, ale takie mamy czasy... Wy walczycie jednak o tyle, że "Slave Driver" to zwarta, dopracowana całość, nie jakiś zbiór przypadkowych utworów; ta sym boliczna okładka autorstwa Vladimira Chebakova też w żadnym razie nie jest przypadkiem - miała dać do myślenia tym bardziej świadomym odbiorcom waszej muzyki? W gruncie rzeczy ta okładka jest przypadkiem... Niemniej jednak bardzo dobrze pasuje do zespołu i do tego konkretnego albumu. Gdy natrafiliśmy na nią, uderzyła nas ponura atmosfera tego dzieła sztuki. Zaczęliście już koncerty promujące "Slave Driver" - jak nowe utwory są odbierane przez fanów, pewnie dobrze wkomponowały się w starsze numery, które wciąż gracie na żywo? Na początku muszę przyznać, że występy, które zagraliśmy w tym roku, nie mogą być zakwalifikowane do tych naszych najlepszych. Nie graliśmy na żywo przez dwa pełne lata i myślę, że nadal nie jesteśmy w takiej formie, w jakiej

Już sam fakt, że gracie od tylu lat można poczytywać za sukces, tym bardziej, że wydaliście też kilka udanych, cenionych przez kone serów, płyt. Co jest dla was największą wartością tych 33 lat spędzonych w Dead Head? Myślę, że nie żałujecie nawet jednej chwili, nawet jeśli nie staliście się tak znani jak Pestilence czy zaczynające praktycznie w tym samym czasie Sinister czy Gorefest? Myślę, że największą wartością 33 lat Dead Head jest to, że stworzyliśmy szanowany zespół, nie czyniąc żadnych ustępstw w stosunku do stylu muzyki, której się poświęciliśmy. Sława jest dość względna. Pestilence odnieśli wielki sukces i nadal go odnoszą, ale ja głównie szanuję ten zespół za takie arcydzieła jak "Testimony Of The Ancients" i "Spheres". Ale czasami ciekawie jest przeanalizować złożone drogi, którymi podążały kariery niektórych zespołów. I jakie aspekty wpłynęły na te nieprzewidywalne drogi... Na przykład Sinister naprawdę koncertowali aż do bólu, co z pewnością im się opłaciło... Wojciech Chamryk & Szymon Paczkowski

DEAD HEAD

31


Let's keep it real Znany wszystkim sumiennym fanom amerykańskiego heavy/speed metalu zespół Trauma wydał właśnie swój czwarty album. Po śmierci wokalisty - Donny'ego Hoilliera w 2020, perkusista Kris Gustafson pozostaje jedynym członkiem oryginalnego line-upu. Pomimo wszelkich przeciwności, Trauma ukończyła swój najcięższy jak dotąd album. Nowy wokalista Brian Allen, znany publice z Vicious Rumors, Two Headed Beast wnosi nie tylko dużą dawkę humoru do tego bądź co bądź stabilnego już składu. O tej nowej inkarnacji Traumy, okolicznościach produkcji płyty, oraz o współczesnych morale i realiach koncertów heavy-metalowych pogadaliśmy z Krisem podczas jego przejażdżki u podnóża Sierra Nevada. HMP: Wydaje mi się, że powinniśmy zacząć od nowego albumu - "Awakening". Zanim zapytam o nową muzykę, powiedz nam proszę nieco o tej fascynującej okładce. Kris Gustafson: Okładka została utworzona przez Johanesa z Dangerous Age, który wykonał w przeszłości mnóstwo sporo różnych okładek dla dużych wytwórni. Był bardzo zainteresowany współpracą i miał swój pomysł na cover. Wymieniliśmy się parę razy uwagami na różnych etapach, ale z grubsza wyszło całkiem nieźle. Dobrze wypada wraz z muzyką. Też tak uważam. Nowy materiał jest z pewnością najcięższy w katalogu Trauma, czy to konsekwencja twojego osobistego nastawienia, czy jest jakaś inna przyczyna?

Tak... chciałem popchnąć tę muzykę w stronę korzeni zespołu; cięższe brzmienie, szybsze tempo, etc. Nie naśladowaliśmy nikogo ani nie staramy się podążać za jakimś trendem. Większość muzyki była napisana na przełomie 2019 i 2020 roku, wraz z wokalistą Donnym Hillierem. Większość sesji nagraniowych była skończona zanim zmarł. Sprawy nabrały innego wymiaru gdy dołączył do nas Brian Allen… Musieliśmy pozmieniać niektóre elementy, żeby lepiej pasowały do jego stylu śpiewu. Jako zespół z lat 80. nie staracie się raczej brzmieć "vintage", prawda? Nie, nie. Wprawdzie dzisiaj nie ma zbyt wiele nowego do odkrycia w tej stylistyce, ale nie myśleliśmy o tym, zagraliśmy to, na co mie-

liśmy ochotę. Wyszło z tego to co wyszło. W ciągu 2020 podobno nie mogliście zbyt często się spotykać w jednym pomieszcze niu. Jak to się odbiło na procesie twórczym? Och to było okropne. Nie mogliśmy się zebrać, nikt nie chciał zachorować, więc po prostu wysyłaliśmy sobie tracki, aż do momentu, gdy album nabrał pełnego kształtu. Zebraliśmy się ponownie na ostatnie nagrania. Ale no, nie było łatwo. Tak prawdę mówiąc, to byliśmy o krok od porzucenia całego projektu w obliczu śmierci Donny'ego. To, że Brian się zjawił w tak krótkim czasie to jakiś cud. Czy byłbyś w stanie wybrać jakieś ulubione piosenki z nowej płyty? Szczerze mówiąc, wydaje mi się, że wszystko mi się podoba. Fajnie się gra te kawałki. W tym roku graliśmy na Alcatraz w Belgii. Zagraliśmy sporo nowych piosenek i publiczność zareagowała na nie bardzo pozytywnie. Co mógłbyś powiedzieć o kawałku "Voodoo"? Wydaje mi się, że ma jeden z najbardziej chwytliwych refrenów. (Śmiech) Jak mam być szczery, z początku nie byłem zbyt przekonany. Z czasem jednak zaczynam go lubić, sporo osób o nim mi mówi. Byliśmy kiedyś w Nowym Orleanie. Nie wiem czy byłeś kiedyś, ale to miejsce jest dosyć "trippy". Ma swoją historię z Voodoo, ciekawe miejsce. Podobało mi się, że nasz producent dodał te wokalizy i etno-dźwięki w intro. Ten track ma z pewnością inny klimat. Czy to prawda, że żona gitarzysty Steviego Robello jest odpowiedzialna za niektóre tek sty? Niestety Donny nie był w stanie dokończyć niektórych tekstów, był ciężko chory. Za to żona Steviego postanowiła spróbować swoich sił i trzeba przyznać, to wyszło jej to całkiem nieźle! Czy po tych dwóch ciężkich latach, stracie oryginalnego wokalisty itd. macie jako zespół inną perspektywę? Cóż, płyta została właśnie wydana, tak więc teraz chcemy się po prostu skupić na występach... Nasz management pracuje nad ustaleniem trasy. Nic pewnego na ten moment, ale wkrótce powinniśmy coś ogłosić.

Foto: Trauma

32

TRAUMA

Jakieś szanse na trasę w Europie? Tak, Europa i Stany... nie sądzę, żeby się udało do końca tego roku, raczej pierwszy kwartał roku 2023. Da się zauważyć, że na kilku numerach wokal Donniego jest zmiksowany razem ze


śladami śpiewu Briana. Czy można to trak tować jako pewien rodzaju hołd? To był pomysł producenta, żeby spróbować połączyć te ścieżki w kilku różnych miejscach na płycie. To było całkiem cool. Poza tym, Donny był w naszej pamięci przez cały czas nagrywania płyty. Bardzo nam go brakuje. Czy teraz mając tak dużo kawałków do wyboru, będziecie grać kawałki z dwóch poprzednich płyt? To będzie zależało od sytuacji. Na Alcatraz zagraliśmy parę staroci z debiutu... Myślę, że będziemy dobierać numery z każdej płyty. Czy byłbyś w stanie wybrać jeden kawałek definiujący zespół Trauma? Ciężko stwierdzić. To zależy od tego, którą dekadę mamy na myśli... Nasza muzyka tak bardzo się zmieniła od pierwszej płyty. Nie jestem w stanie powiedzieć. Chciałbym poruszyć temat twojej kariery jako perkusisty. Wiem, że wywodzisz się z jazzowego środowiska, miałeś co najmniej kilka różnych projektów w ciągu lat 90. Po rozpadzie Traumy grałeś przez kilka ładnych lat z grupą St. Elmo's Fire. Jak to było być w tym zespole? Naprawdę dobrze nam szło. Byliśmy na dwóch czy trzech trasach w Stanach, supportując Dokken i tym podobne. Na początku lat 90. dostałem propozycję dołączenia do szwajcarskiego zespołu Threat, z ex-członkami Krokusa. Wokalista w tym zespole grał wcześniej w zespole Little Big Horn z bracmi Young z AC/DC. Potem grałem z Frankiem Hannonem w grupie Moon Dog Mane. Miałem też swój skład Mechanism, zagraliśmy parę koncertów z Dio. Brałem w udział w nagraniach, starałem się być zajętym muzykiem. Zacząłem też budować swoją własną wytwórnię. Nie wiele muzyków z tamtych czasów może to samo powiedzieć... Myślę, że z biegiem czasu muzycy stali się zdegustowani przemysłem muzycznym. Upadek wytwórni usunął marchewkę z zasięgu wzroku i nie ma już budżetu na trasę i wydanie płyty... wszystko spoczywa teraz na ze-

Foto: Bill Towner

spole. To się działo już 15 lat temu, tak więc myślę, że większość ludzi się po prostu poddała. Ja miałem to szczęście, że grałem w różnych stylach i stosunkowo łatwo było mi się dopasować. Czy będąc tak wszechstronnym perkusistą, nie kusi cię by dodawać więcej progresy wnych elementów do muzyki w Traumie? Szczerze mówiąc, Trauma może nie być najlepszym zespołem do tego. To powiedziawszy, zamierzam tworzyć nieco bardziej progresywny materiał z kimś w niedalekiej przyszłości... Czy w latach 80. były zespoły, muzycy lub osoby, z którymi jakoś szczególnie mieliście bliski? To było tak dawno temu... Oczywiście Cliff Burton zawsze nas wspierał, nawet po tym jak dołączył do Metalliki, przychodził na nasze koncerty i dopingował. To było super. Po za tym pamiętam tylko, że Steve Souza z Exodus mówił o nas jakbyśmy mieli być następnym wielkim zespołem z zatoki.

Czy jesteś w stanie opisać jak to było doświadczać tak dużych zmian na scenie w tak krótkim czasie? Na pewno nikt się nie spodziewał, że tak nagle wszystko ustanie i zmieni oblicze (na początku lat 90.)... Co ciekawe, kilkadziesiąt lat później ludzie nadal chcą tego słuchać. Tyle, że w Europie, na festiwalach. Zdaje się, że na prawdę sporo ludzi tutaj ją uwielbia. Także muzyka wytrzymała próbę czasu, po prostu zmieniła miejsce swojej popularności. Tak czy inaczej, czas upływa szybko teraz tak, jak i wtedy... to na pewno. Jeśli chodzi o scenę teraz, post-covid, to naprawdę bardzo wiele klubów zostało zamkniętych i jeśli mam być szczery, to jeśli nawet jakieś nowe kapele powstają, to nie wiem gdzie miały by grać. Nie wygląda to dobrze. Zatem jak dobrze jesteście skontaktowani z organizatorami tych festiwali? (Mam na myśli Keep it True, Up the Hammers, etc.) Nasz management jest w kontakcie z nimi wszystkimi. Graliśmy na 70000 Tons of Metal, Headbanger's Open Air, Alcatraz. Miejmy nadzieję, że uda się też być na tych o których wspomniałeś, ale to również zależy od tego, jak dobra okaże się ta płyta. Nie ważne w jakim zespole jesteś, musisz być w stanie przyciągnąć publiczność na koncert. Od tego zależy na jakich festiwalach będziesz w stanie wystąpić. Miejmy nadzieję, że album się spodoba i Trauma pójdzie o krok naprzód. Czy masz zatem jeszcze jakąś wiadomość dla fanów? Cóż, mam po prostu nadzieję, że przy całym tym szaleństwie na świecie, wszyscy pozostaną bezpieczni i zadowoleni z życia... dzień po dniu. Jako zespół na prawdę nie możemy się doczekać koncertowania w Europie, kochamy mieć styczność z ludźmi w tych wszystkich różnych krajach. Chcemy, żeby każdy się dobrze bawił na naszych koncertach i to tyle. Jesteśmy w tym razem jak duża rodzina, trzymajmy się razem i let's keep it real. Johnny Sag

Foto: Bill Towner

TRAUMA

33


nam, żeby ludzie słuchali całej płyty z równym zaangażowaniem. Przysiedliśmy wspólnie do utworów, rozłożyliśmy je na czynniki pierwsze, wymieszaliśmy, pomieszaliśmy i stworzyliśmy wszystko na nowo. Wydarzenia przeciągały się przez okrągły rok, ale dzięki temu każdy muzyk Resistance wziął aktywny udział w powstawaniu "Skulls Of My Enemy".

Czaszki wroga na pełnym ogniu Może i thrash wyewoluował z US power metalu, ale zespół Resistance podążył przeciwną drogą. Owa, dawniej thrashowa, a dziś tradycyjnie heavy/power metalowa ekipa z Kalifornii, zaserwowała nam ostatnio intensywny album "Skulls Of My Enemy". Warto go sprawdzić, bo jest wyjątkowo ostry, zajadły i jadowity, a jednocześnie czerpie z najszlachetniejszych tradycji gatunku. Wokalista Robbie Hett bardzo starannie podszedł do niniejszej rozmowy i wyczerpująco odpowiedział na każde postawione pytanie. HMP: Widzę, że gorąco tam u Was w Kalifornii? Robbie Hett: Mamy dzisiaj aż 108 stopni Fahrenheita (42 stopni Celsjusza - przyp. red.), dosłownie smażymy się na pełnym ogniu. Fale upałów cyklicznie przetaczają się przez nasz region. Scott Shapiro z kalifornijskiego zespołu Space Vacation (wywiad na str. 130 w HMP 83 - przyp. red.) powiedział mi ostatnio, że wszyscy w północnej Kalifornii zostali osobiście dotknięci przez dzikie pożary, bądź słyszeli opowieści ludzi, którzy w ich wyniku stracili domy lub firmy.

do czasu, gdy będziemy mogli promować album na żywo. Nasz główny kompozytor, gitarzysta Dan Luna, jest niesamowitym muzykiem; chciał wydać płytę wbrew przeciwnościom. Tyle tylko, że każdy z nas ma swoje prywatne życie, rodziny, pozamuzyczne kariery zawodowe, w związku z czym Resistance działa powoli. Co więcej, myśmy odrzucili wiele pomysłów Dan Luny: całkowicie wyeliminowaliśmy cztery utwory, a pozostałe napisaliśmy od nowa. Dlaczego? Cóż, gdyby mógł, Dan Luna zarejestrowałby całość w pierwotnej wersji. Po raz pierwszy w

Album nie trwa zbyt długo, jedynie 40 minut. Nie kusiło Was, by jednak zająć się czterema odrzuconymi utworami? Przełożyliśmy jakość nad ilość. Gdybyś poszperał w naszych archiwach, natknąłbyś się na pytania fanów, dlaczego umieściliśmy ten lub tamten numer na płycie Resistance, skoro zupełnie nie pasuje on do naszego stylu? Może dlatego, że nigdy nie nagrywaliśmy albumu dla firmy fonograficznej; za każdym razem robiliśmy to samodzielnie, tak jak chcieliśmy. Resistance zaczynał jako zespół thrashowy, ale z czasem zmienił kierunek. Tym razem oddaliliśmy się od thrashu. Ja osobiście zawsze chciałem śpiewać US power metal / tradycyjny heavy. Thrash średnio mi odpowiadał. Ewolucja przebiegała naturalnie, na naszych warunkach. "Skulls Of My Enemy" pozwolił mi zaprezentować pełnię moich możliwości wokalnych. Osiem zawartych na płycie utworów są najlepszymi, jakie mogliśmy zaproponować. Od początku do końca są intensywne, nie dają chwili wytchnienia, ich atmosfera jest rozgrzana przez cały czas. Który utwór z nowej płyty stanowił dla Was największe wyzwanie? Uh, wolałbym, żeby Dan odpowiedział na to pytanie... Boy, boy, fucking boy, most challenging... (Robbie zastanawia się - przyp.red.). Nie sądzę, żeby któryś pod tym względem szczególnie się wyróżniał. W środkowej części "Metallium" pojawia się nagła zmiana tematu muzycznego. Niektóre fragmenty innych utworów zostały dodane w późnej fazie sesji. W sumie, pracowaliśmy pod wpływem natchnienia i nie czuliśmy w międzyczasie żadnej blokady. Zmienialiśmy materiał Dana tylko wtedy, gdy mieliśmy pomysł na lepszą alternatywę. Napisaliśmy od nowa wiele liryków, co miało ogromny wpływ na wydźwięk kompozycji. Ze zdumieniem obserwowałem, jak bardzo modyfikacja tekstu utworu wpływa na cały jego charakter. To niesamowite, że jeśli weźmiesz warstwę instrumentalną, dodasz do niej własny tekst, a następnie poprosisz o to samo kogoś innego, to wyjdą dwie totalnie różne rzeczy.

Foto: Resistance

Faktycznie w ostatnich latach dochodziło tu do zabójczych pożarów. Wiem, bo mój syn jest strażakiem. Nie wpłynęło to jednak w żaden sposób na działalność Resistance. A co wydarzyło się w Resistance w okresie 2017-2022, czyli po ukazaniu się Waszego poprzedniego albumu pt. "Metal Machine"? Wiele się pozmieniało. W 2019 roku byliśmy na krótkiej trasie koncertowej w Niemczech. Dysponowaliśmy już wtedy nowymi utworami, które chcieliśmy nagrać po powrocie do Stanów Zjednoczonych. Weszliśmy do studia, ale wkrótce po świecie rozprzestrzeniły się restrykcje. Postanowiliśmy zaczekać z premierą

34

RESISTANCE

historii zespołu podjęliśmy jednak wyzwanie, żeby pozostali muzycy Resistance udoskonalili jego pomysły. Dotychczas Dan przychodził do mnie z gotowym pomysłem i pokazywał, jak mam śpiewać. Niewiele dodawałem od siebie. Nasz perkusista Matt Ohnemus pisze mistrzowskie liryki, w ciągu niemal dwudziestu lat bardzo wiele się od niego nauczyłem i chciałem wykazać się w praktyce. Dan nie był z tego zadowolony, bo włożył sporo wysiłku w swoje wersje. Zdawaliśmy sobie jednak sprawę z tego, że "Skulls Of My Enemy" powinien utrzymywać jednolity charakter od początku do końca, być muzycznie i lirycznie spójny, mocny, energiczny, ognisty. Zależało

Czy dostrzegasz wyraźne granice, po przekroczeniu których utwór brzmiałby zbyt patetycznie, lub nie brzmiałby jak Resistance? Trudno je dokładnie wskazać. Dan sprawnie rozwinął początkowy zamysł w dojrzały album. Melodie w "On Dragon Wings" oraz "Nordic Witch" są wspaniałe. Odpowiednio dopasowałem do nich swój wokal. W pewnym sensie balansujemy na krawędzi dobrego smaku, ale wszyscy starali się nadać płycie jednolity charakter. Wierzę, że to słychać. Nakręciliście wideoklip do "Valhalla Has Locked It's Doors". Zauważyłem, że na Waszym Facebooku promowało go zdjęcie z udziałem VW Garbusa. Dlaczego ten samochód w ogóle nie pojawił się w video? Tamto zdjęcie zrobiliśmy spontanicznie.


Dziwnie czułbym się, gdyby samochód wjechał na plan. Może fajnie by to wyglądało, ale wydaje mi się, że hot rody w wideoklipach są cliché. Od zawsze byłem wielkim fanem VW, jako że za czasów mojego dzieciństwa ten samochód był najprzystępniejszym cenowo hot rodem. Model ze zdjęcia otrzymałem prawie za darmo, ale w fatalnym stanie. Odbudowałem go z pomocą moich obu synów i kolegi. Nie wiem, czy dla kogoś nie wyda się to śmieszne, ale kultura kultu VW Garbusa w Zachodnich Stanach Ameryki Północnej jest szeroko rozpowszechniona. Kto wie, może jeszcze użyję samochodu w swoim solowym projekcie muzycznym. Nieco wcześniej wspomniałeś o trasie po Niemczech w 2019 roku, a ja znalazłem na YouTube zapis całego Waszego występu z Hamburga, który odbył się 7 czerwca 2019r. Czy uważasz, że zademonstrowaliście na nim szczyt Waszych możliwości wykonawczych? Nie, wcale. Nie wypadliśmy tam najlepiej z kilku powodów. W klubie panowała odczuwalna temperatura 120 stopni Fahrenheita (49 stopni Celsjusza - przyp. red.). Ćwiczymy w rozgrzanych na maksa salkach prób, dlatego czuliśmy się na siłach, by podjąć się grania, ale warunki i tak dały nam w kość. Po drugie, scena była malutka, nie mogliśmy więc rozwinąć skrzydeł jak na dużych festiwalach odbywających się na świeżym powietrzu, a ja lubię biegać podczas śpiewania. Dbam o kondycję, więc ruch nie odbiera mi tchu. Wspomniane przez Ciebie show zostało zarejestrowane nieoficjalnie przez fana i wrzucone na YouTube. Nie autoryzowałbym go. Nie wszystkie materiały dostępne w Internecie stoją na wysokim poziomie. Niektóre bywają słabsze, inne lepsze. Jeśli ktokolwiek chce zobaczyć porządne video z koncertu Resistance, polecam występ w Malones, w naszym rodzinnym mieście, Santa Ana (można znaleźć co najmniej dwa takie show - przyp. red.).

liśmy Neilowi Kernonowi lub Billowi Metoyerowi. Oni byli wspaniali nie tylko ze względu na ogromne doświadczenie. Wspominamy ich jako dobrych ludzi. Świetnie nam się współpracowało. Uzyskali dla nas pożądane, old schoolowe brzmienie. Nie mamy jednak tak dużego budżetu, jak niektóre inne zespoły. Nie możemy przeznaczyć tysięcy dolarów na wyprodukowanie każdego utworu. "Metal Machine" uzyskało najlepsze brzmienie, jakie mogło uzyskać. Powiem Ci szczerze, że nasz przyjaciel Ronald Sandoval jest jeszcze lepszym producentem i inżynierem. Uważamy go za idealną osobę do zajmowania się brzmieniem naszej muzyki. Doskonale wie, o co nam chodzi, czuje tą formułę. Od razu słyszał w wyobraźni efekt końcowy. Pozwoliliśmy mu, żeby urzeczywistnił swą wizję. Zajęło mu to jakieś cztery do pięciu miesięcy. Efekt jest ekscytujący.

Rzecz jasna, najlepszą jakość dźwięku oferuje LP "Skulls Of My Enemy". Wydaliście go samodzielnie. Z czym wiązał się okres oczekiwania od Waszego wyjścia ze studia do momentu oficjalnej premiery? W przeszłości miks i mastering płyt powierza-

No właśnie. Słuchałem "Skulls Of My Enemy" wielokrotnie. Muszę jeszcze zebrać myśli i sklecić recenzję, ale na pewno będzie pozytywna. W porządku. Zależy nam na uczciwej odpowiedzi zwrotnej. Konstruktywny feedback

Foto: Resistance

ułatwia nam rozwój. Jesteśmy skromni i uzasadniona krytyka jest zawsze mile widziana. Super dostać notę typu 9,5/10, ale np. 3/10 też byłoby w porządku. Jak dotąd, nikt nie powiedział złego słowa o "Skulls Of My Enemy", nawet osoby niesłuchające na co dzień metalu. Postaram się. A co powiesz o Waszym drugim gitarzyście, Nano Lugo? Jak wyglądał jego wkład poza napisaniem "Empires Fall"? Nano grał wcześniej w dwóch innych zespołach (wg Metal Archives: Kantation, Caravan, Roxxity, Shocker - przyp. red.). Jego poprzednik Burke Morris potrzebował skoncentrować się na swoim życiu prywatnym, dlatego po serii naszych koncertów w Grecji odszedł z Resistance. Kilka tygodni później graliśmy show w USA bez Burke. Ja wówczas już znałem Nano, ale nie chciałem nadepnąć nikomu na odcisk, podbierając gitarzystę innemu zespołowi. Przez jakiś czas zastanawiałem się nad tym, aż doszedłem do wniosku, że nie zaszkodzi zapytać. Okazało się, że Nano przyszedł na pamiętny koncert, który graliśmy bez Burke. Możliwe, że zastanawiał się już wtedy nad dołączeniem do Resistance. Po jakimś czasie otrzymał propozycję i natychmiast ją zaakceptował. Gra fenomenalnie, spisuje się wspaniale i ze swoim poczuciem humoru perfekcyjnie do nas pasuje. Nasza piątka trzyma sztamę jak bracia. Nie istnieje problem, w jaki sposób Nano miałby decydować, który jego utwór wejdzie do repertuaru Resistance, a który stanie się częścią twórczości innej formacji. Taki problem nie istnieje, ponieważ głównym kompozytorem jest u nas Dan Luna. Niemniej, Nano stworzył dla nas dwa utwory. Jeden z nich nazywa się "Empires Fall", zaś drugi pojawi się dopiero na kolejnym albumie Resistance. Aranżacje wszystkich kawałków ze "Skulls Of My Enemy" kończyliśmy w studiu, za wyjątkiem "Empires Fall", w całości autorstwa Nano. Przez chwilę zastanawialiśmy się też nad jego tytułem, bo niejeden zespół ma tak zatytułowany numer, ale liryki były już napisane, więc postanowiliśmy to pozostawić. Tak wyglądał pierwszy twórczy wkład nowego gitarzysty. Na pewno zaangażuje się on jeszcze mocniej w kolejne sesje. (szczekanie psów)

Foto: PetrosEpicMetal

RESISTANCE

35


Słyszę w tle ujadanie groźnych psów palonych na ogniu. (śmiech) Są na zewnątrz, a i tak je słychać. Słodkie maleństwa. Podobno okładka Kiss "Love Gun" zainspirowała okładkę "Skulls Of My Enemy". Ile w tym prawdy? Wszystko w tradycyjnym metalu jest obecnie przez coś inspirowane, bo ileż można wymyślać nowości w tym gatunku? Jak wymyślić nowy efekt wizualny, który nie był jeszcze nigdy przez nikogo stworzony? Nasza grafika kojarzy mi się raczej z Molly Hatchet. W ogóle, wiele okładek płyt z lat siedemdziesiątych wygląda cudownie. Dusan Markovic opracował dla nas już trzecią okładkę. Wysłaliśmy mu kilka sugestii, a on przygotował

Of My Enemy", nie mógłbym ominąć pytania, kto jest lub mógłby być potencjalnym wrogiem Einhari'ego? Bohaterem pierwszych okładek Resistance były upadłe anioły, stworzone przez Einhari' ego. On sam zaczął pojawiać się na naszych okładkach dopiero niedawno. Tytuł należy rozumieć w ujęciu metaforycznym. Często w tekstach utworów posługujemy się metaforami. Np. "Valhalla Has Locked Its Doors" brzmi jak hymn bitewny, a w rzeczywistości myśleliśmy o perypetiach naszego zespołu. Zdarzało nam się przechodzić przez pola wojenne. Na trasach spotykamy mnóstwo ludzi - niektórzy są świetni, inni niekoniecznie. Zdarzają się problemy wywoływane przez nadmiernie rozbuchane ego. My wykopujemy zatrzaśnięte drzwi i kontynuujemy trasę. Inni muzycy roz-

występie, gdy był już po sześćdziesiątce. Nie mogłem się pozbierać, taki ogień miał w głosie. Mocno mnie zainspirował. Mogę tylko marzyć, by choć w połowie brzmieć równie potężnie, jak Dio. Uczyłem się śpiewu od nich wszystkich. W ciągu ostatnich 10 lat sporo nauczyłem się, obserwując Bruce'a Dickinsona. Rob Halford posiada "character voice", ja też. Potrafię śpiewać w wysokich rejestrach, ale gdybym usiłował robić to z użyciem naturalnego głosu, byłoby mi o wiele trudniej. Może wydawać się to dziwne, ale jeśli wsłuchasz się w Halforda, on używa "character voice", którym potrafi trafić w dowolny dźwięk. Widzę dużą różnicę pomiędzy nimi - Bruce Dickinson śpiewa bardziej operowo, a Halford używa "character voice". Czytałem wiele książek poświęconych technice śpiewu. Nigdy nie chodziłem na lekcje z nauczycielem. Studiowałem za to książki zdradzające tajniki wybranych wokalistów. Trudno samemu oceniać własny głos, ale akurat z Blackie Lawlessem miałem często do czynienia. Które utwory ze "Skulls Of My Enemy" będziecie wykonywać na żywo? "Nordic Witch", "On Dragon Wings", "Valhalla Has Locked It's Doors" i "Metallium". Poza tym, zagramy na pewno jakiś numer z EP "Volume I Battle Scars" (2015), a także coś z "Metal Machine" (2017).

Foto: Resistance

szkic. Nasz basista Paul Shago pełni rolę managera Resistance. Czasami konsultuje coś z pozostałymi, a czasami samodzielnie kieruje sprawy do przodu. W tym przypadku każdy był pod wrażeniem szkicu. Dusan dokończył grafikę i oto jest. A czy można wskazać na inspirację Kiss? Pośrednią może, bezpośrednią nie (zdaniem perkusisty Matta Ohnemusa, właśnie że inspiracja jest bezpośrednia, ale tylko odnośnie służebnic wijących się u stóp maskotki Resistance o imieniu Einhari przyp. red.). Skoro płyta została zatytułowana "Skulls

36

RESISTANCE

chodzą się w ciężkich chwilach, podczas gdy my nie poddajemy się. Społeczność metalowa jest wspaniała, bardzo sobie wzajemnie pomaga i jeden wspiera drugiego. Niestety, zdarzają się jednostki, które nie lubią Resistance za to, jacy jesteśmy lub za to, co robimy. W każdym razie, wychodzimy na scenę, kopiemy dupska i robimy swoje. Na koniec podajemy sobie ręce i jest git. Słysząc w Twoim śpiewie podobieństwo do Mike Howe oraz do Blackie Lawless, zastanawiam się, czy uczyłeś się śpiewu poprzez imitowanie ich? Mike Howe jest wspaniałym wokalistą, niech bóg zachowuje jego duszę w pokoju. Ja jednak nigdy nie słuchałem Metal Church. Nigdy nie czułem się ich fanem. Wielokrotnie dzieliliśmy z nimi scenę w ciągu 18 lat, gdy tylko przyjeżdżali do naszego miasta, ale z jakiegoś powodu oni nigdy na mnie nie działali. Mój głos bardzo często porównuje się do Mike'a Howe - super, doceniam to, ale nie rajcuje mnie to. Blackie Lawless to inna sprawa, wychowałem się na jego śpiewie. Dorastałem w undegroundowej scenie Los Angeles, często widywałem W.A.S.P. na żywo, jak również Armored Saint, Jag Panzer i Agent Steel. Wielkie wrażenie wywarł na mnie również Ronnie James Dio; uczestniczyłem w jego

Skąd taki wybór? Wymienione cztery nowe utwory są bardzo melodyjne, dlatego wydaje mi się, że chcą je usłyszeć nasi europejscy fani. Z takim doborem setlisty będzie nam łatwiej nawiązywać żywy kontakt z całą publicznością. Włożyliśmy wiele wysiłku, by w 2016 roku wystąpić w Niemczech i od tego czasu chcemy każdego lata wracać do Europy. Byliśmy też w Szwajcarii i w Belgii, ciągle staramy się dotrzeć dalej. Ostatnio wiele dobrej muzyki przepadło, gdyż niektóre zespoły, w obliczu braku możliwości koncertowania, wstrzymały się z nagrywaniem płyt do ustania restrykcji. Powodzenia i dziękuję za rozmowę. Czy chciałbyś jeszcze dodać coś, o co nie zapy tałem? Mam nadzieję, że kiedyś zagramy koncert w Polsce. Ostatnio, zdaje się, że w 2017 roku, mieliśmy przesiadkę w drodze z Cypru do Austrii na jednym z lotnisk w Warszawie. Mieli tam jedną z najlepszych ofert kateringowych, jakie kiedykolwiek widziałem na lotnisku. Byłem głodny i bardzo mi smakowało. Raj dla podniebienia! Poczynając od sosów, po makarony, wszystko tak cudowne, że zamówiłem trzy różne dania, by je skosztować. Poza tym spodziewamy się, że "Skulls Of My Enemy" wypełni artystyczną lukę, którą odczuwaliśmy przy okazji naszej poprzedniej wizyty w Europie. Nie możemy doczekać się udziału w przyszłorocznych europejskich festiwalach. Póki co zachęcamy fanów do dzielenia się naszym video oraz nowym albumem. Europejska publiczność bardzo nas wspiera, doceniamy to. Dziękuję za czas poświęcony na rozmowę. Sam O'Black



Rät King.

Szybko, melodyjnie i klasycznie Rät King to młody stażem kwartet z Katowic, zafacynowany heavy metalem w najbardziej klasycznej formie. Dowodów na taki stan rzeczy na ich debiucie "We Are The Rät King" mamy co niemiara i żaden fan nurtu NWOBHM/tradycyjnego metalu nie może go przegapić. Zespół zagrał niedawno w londyńskim pubie Cart & Horses, w którym zaczynali Iron Maiden. Wróci tam już niebawem, zapowiada też kasetową edycję "We Are The Rät King", a do tego szykuje debiutancki album, tak więc lepiej być nie może. HMP: Ravenger nie pograł za długo, zdołaliście jednak wydać album "You'd Better Run!". Mieliście niedosyt, stąd niemal od razu myśl o założeniu kolejnego zespołu? Rät King: Ravenger jest zamkniętym tematem. Nie jest w żadnym stopniu powiązany z Rät King, wobec czego nie widzimy sensu wdawania się w szczegóły. Uznaliście, że lepiej zacząć wszystko od początku, już wyłącznie na własny rachunek, dlatego nie chcieliście wykorzystywać poprzedniej nazwy? Dlaczego akurat Rät King, w dodatku z umlautem? Kojarzę amerykańskie Rat King i Rat Attack, w latach 50. była też słynna "szczurza paczka" amerykańskich artystów, ale geneza waszej nazwy jest chyba zupełnie inna? Gdy już zdecydowaliśmy, żeby zacząć razem grać, na tym samym spotkaniu padło pytanie o nazwę. Nasz basista otworzył wtedy zeszyt, mówiąc: "Panowie, długo na to czekałem". Nazwa istniała jeszcze zanim zagraliśmy pierwszą próbę.

38

RAT KING

A nie oznacza, wbrew pozorom, monarchy królestwa gryzoni; to pewne rzadkie zjawisko biologiczne, które zaczęto szerzej opisywać już w średniowieczu. "Król szczurów" to kilka-kilkanaście martwych gryzoni z nieznanych powodów związanych ogonami. Folklor uznawał je za zły omen. Poza tym nie chodzi tu o sam fakt, że termin oznacza coś dziwnego, oryginalnego, do czego pomysły wręcz nasuwają się same. Po angielsku to tylko siedem liter, które łatwo i wykrzyczeć i zapamiętać. Co razem czyni go wręcz idealną nazwą dla zespołu. A co się tyczy umlautu... myślę, że po paru pierwszych dźwiękach wyjaśnienie jest zbędne. Skompletowanie składu pewnie nie było jakimś większym problemem, bowiem śląska scena jest dość mocna. Gorzej było pod innym względem, bo Rät King zaczął funkcjonować w pandemicznym roku 2020, ale nie podcięło wam to skrzydeł, to znaczy łapek? Adrian Buksa, Stanley i Oliver znali się już jakiś czas przed założeniem projektu Rät King. Wszystko zaczęło się od wspólnego grilla, na którym po kilku piwkach padł pomysł zrobienia wspólnej próby, żeby zobaczyć czy to w ogóle zda egzamin. Jakiś czas później spotkaliśmy się, żeby już nieco poważniej omówić szczegóły współpracy - nazwa już była, pierwsze pomysły na materiał również, brakowało tylko drummera. Chcieliśmy kogoś, serio kto będzie dobry i poradzi sobie z każdym materiałem. Okazało się, że Buksa zna niejakiego Adriana Kawałka, który jeszcze wtedy grał w polskim, rockowym zespole Black Rose. Spotkaliśmy się na jedną niezobowiązującą próbę. Jakiś czas później padła propozycja kolejnej, jeszcze następnej, no i... tak już z nami został, nieustannie zaskakując nas swoimi pomysłami na partie perkusyjne. Tak oto dość spontanicznie, można powiedzieć, że przy Foto: Rat King "piwku" powstał projekt

Album w sumie nic nie dał Ravengerowi, dlatego nie powtórzyliście tego błędu, debiutując jako Rät Kng krótszym materiałem? Cyfrowe single, krótsze wydawnictwa - trzeba dostosowywać się do oczekiwań współczesnych fanów i zmian na muzycznym rynku? Mamy takie czasy dla muzyki, że z pewnością trzeba się do nich dostosować. Nie to jednak mieliśmy na myśli decydując się na wydanie EPki. Z racji na dwa wokale prowadzące, pierwotnie miały to być dwa single prezentujące naszą twórczość, wyłącznie w wersji cyfrowej. Decyzja o nagraniu EP-ki została podjęta dość spontanicznie, właściwie dopiero w trakcie nagrywania pierwszych numerów. Materiału było wystarczająco na cały album, ale wybraliśmy właśnie te pięć numerów. Wybór był prosty - ma być szybko, energicznie, ale też spójnie. Nie chcieliśmy zaczynać od razu długograjem, ponieważ każda nasza próba to nowe, ciekawsze pomysły, które najpierw chcemy ułożyć w spójną całość. EP-ka miała za zadanie jedynie nas przedstawić i przygotować słuchacza na to, co czeka go w kolejnych etapach naszej twórczości. Jednak z drugiej strony scena metalowa jest już jedną z nielicznych, gdzie format albumu jako zwartej i dopracowanej artystycznie, a nierzadko i tekstowo, całości, wciąż jest czymś ważnym - nagranie dużej płyty będzie waszym kolejnym krokiem? Zdecydowanie album jest naszym kolejnym celem. Jak już wspomnieliśmy, materiału mamy wystarczająco, ale oczywiście chcemy najpierw zrobić pewną selekcję. Naszym głównym założeniem jest serwowanie słuchaczom tego co znają, a więc klasycznego heavy i speed metalu, ale na nasz oryginalny sposób. Oprócz samej warstwy muzycznej, mocno skupiamy się na ukrytych symbolach w grafikach czy nieoczywistych tekstach. Większość naszych tekstów, oprócz dosłownego znaczenia, niesie również ukryty przekaz. To jednak wciąż melodia przyszłości, bo "We Are The Rät King" jest ciągle waszym ukochanym, pierwszym dzieckiem. Jego stworze nie i nagranie przypadło na niezbyt dobre czasy, ale z tego co słyszę macie powody do satysfakcji, bo to stylowy, robiący wrażenie mate riał. Takie było założenie, żeby powstało coś z jednej strony klasycznego, z drugiej zaś świeżego, bez podejścia retro? Założenie projektu od samego początku było takie, żeby grać szybko, melodyjnie i klasycznie. Wszyscy jesteśmy fanami zespołów z nurtu NWOBHM, czy też tradycyjnego, europejskiego, szybkiego i zarazem mocnego grania. Chcieliśmy, aby nasz materiał był "świeży", ale jednocześnie nie odbiegał jakoś bardzo klimatem od zespołów z tamtych lat. Mamy sporo pomysłów, nie chcemy się też ograniczać jeśli chodzi o materiał. Myślimy, że w kolejnych numerach, fani jeszcze mocniejszego grania, jak i być może nieco lżejszego, również znajdą coś dla siebie. Chcemy być w miarę możliwości elastyczni, ale nie chcemy też za bardzo odbiegać od początkowej koncepcji, a co za tym idzie utrzymać swój styl. Wiele zespołów ma więcej niż jednego wokalistę, ale zwykle dopełniająych się wzajemnie, śpiewających wspólnie. U was coś takiego jest tylko w zamykającym ten minialbum utworze tytułowym, w pozostałych Stanley i Adrian śpiewają każdy w dwóch utworach - jak je podzieliliście między sobą, zważywszy, że macie zupełnie odmienne barwy głosu?


Odpowiedź jest bardzo prosta. Z racji na odmienne barwy głosu, wokale do utworów dobieramy przede wszystkim na podstawie tonacji, dynamiki oraz tematyki utworu. Przed ostatecznym wyborem, na próbie sprawdzamy obie wersje i wybieramy najlepszą. Zawsze układamy utwory na przemian - raz Stanley, raz Adrian żeby zachować różnorodność zarówno na płycie, jak i na koncertach. Utwór tytułowy jest pierwszym, który śpiewamy wspólnie, ale na pewno nie ostatnim. Takie zróżnicowanie to fajna sprawa, uroz maicająca warstwę wokalną poszczególnych utworów, przede wszystkim na koncertach? Zgadza się, daje to fajne możliwości. Fakt, że nie ma jednego, głównego wokalu, pozwala na fajną zabawę materiałem, szersze pole manewru. Dobrze jest to odbierane wśród publiczności. Na koncertach każdy z nas też może sobie odpocząć pomiędzy utworami, nabrać siły na kolejne numery. Po tych wszystkich lockdownach chyba jeszcze bardziej doceniamy fakt, że można ulu bionej czy każdej innej kapeli posłuchać wreszcie na kiedy przed wiosną roku 2020 było to coś tak oczywistego, że nikt nie przywiązywał do tego faktu większego znaczenia? Faktycznie po tych lockdownach wszyscy są jakoś zdecydowanie bardziej spragnieni grania i chodzenia na koncerty, przywiązują do tego większą wagę. Ma to oczywiście ogromny plus dla obu stron - zespoły cieszą się dobrą frekwencją na koncertach i dużym zainteresowaniem, natomiast słuchacze mogą w pełni wykorzystać szerokie pole manewru jeśli chodzi o sztuki, których teraz nie brakuje, co za tym idzie każdy znajdzie coś dla siebie. Graliście ostatnio w Londynie, Anglicy przyjęli was jak należy, czy też była to dystyngowana, nudna impreza przy herbacie? (śmiech) Koncert w Anglii z czystym sumieniem możemy uważać za udany. Buffalo Fish (zespół, którego założycielem jest Terry Wapram - ex gitarzysta Maidenów) byli bardzo sympatyczni i pomocni, przy okazji mogliśmy trochę porozmawiać o młodzieńczych latach w gronie chłopaków z Iron Maiden, poznać to wszystko od środka oraz dowiedzieć się co nieco o życiu i rynku muzycznym w Anglii w latach 70.-80. W lipcu trafiliśmy akurat na strajk metra, ale pomimo tego Anglicy i tak nie zawiedli - frekwencja jak i atmosfera były rewelacyjne, dlatego też nie możemy się już doczekać październikowego koncertu w Cart & Horses, z lokalnym Osmium Guillotine. Mamy nadzieję, że wszystko wypadnie równie dobrze, a nawet i lepiej. Cart & Horses nie jest czasem jednym z tych pubów, w których zaczynali grać Iron Maiden? To dlatego chcieliście tam zagrać, nawet jeśli

wymagało to pewnych wyrzeczeń? Dokładnie - Maideni zadebiutowali w Cart & Horses w 1976 roku i grali tam dość regularnie. Z racji na to, że część składu Rät King (Stanley i Oliver) mieszkała w Anglii, w okolicach Stratford, to w tym lokalu bywali już wiele razy - czy to na koncerty, piwko czy tylko przejazdem zamienić zdanie z personelem. Klimat, atmosfera, ludzie, no i oczywiście historia lokalu sprawiły, że bezdyskusyjnie chcieliśmy tam zagrać, bez względu na przygody jakie mogły na nas czekać po drodze. W tym roku, będąc w marcu w Londynie z wizytą u rodziny, Stanley i Oliver zdecydowali się pogadać z właścicielem pubu Kastro - a propos koncertu Rät King. Finalnie ustaliliśmy dwie daty - 30. lipca oraz 15. października. Foto: Rat King

Początek w sumie macie już za sobą: koncert w odpowiedniej miejscówce, do tego - tak jak oni - zadebiutowaliście płytą wydaną własnym sumptem. Problem tylko w tym, że mamy zupełnie inne czasy niż te 40 lat temu z hakiem, ale to zdaje się was w żadnym razie nie zniechęca? Czasy są zupełnie inne, mamy wrażenie, że zupełnie inaczej też się teraz gra i tworzy taką muzykę. Z racji na pionierów gatunku oraz wiele zespołów, które przez ten czas powstały, trzeba bardzo uważać, żeby nie powielać czegoś co już powstało (chodzi nam tutaj oczywiście o riffy, itp). Chociaż i tak coraz ciężej jest zrobić coś, co totalnie nie będzie przypominać czegoś, co już istnieje. Ma to oczywiście swoje plusy i minusy. Jeśli chodzi o polską scenę to jest ona dość "uboga" w heavy metal - zespołów grający ten gatunek u nas w kraju jest naprawdę niewiele, co też daje spore możliwości. Chociaż teraz i tak można zauważyć, że cały ten "hype" na heavy przechodzi z Zachodu w nasze rejony coraz więcej powstaje zespołów w tym klimacie tutaj na Wschodzie, ale również coraz więcej jest odbiorców takiej muzyki, teraz już nie tylko starszych "wyjadaczy". Na koncertach bardzo często można zauważyć wiele młodych, w dodatku nowych twarzy, ludzi którzy są totalnie zajarani takim graniem, dokładnie tak samo jak to było te 40 lat wstecz na Zachodzie. Nie szukaliście wydawcy dla "We Are The Rät King", uznaliście, że dla takiego krótszego materiału wydanie własne będzie optymalnym rozwiązaniem, a ewentualnie przy albumie będzie można o tym pomyśleć? Szukaliśmy i nie szukaliśmy. Pierwotnie "We Are The Rät King" chcieliśmy wydać na własną rękę, w międzyczasie dostaliśmy kilka propozycji wydawnictwa, ale wiązałoby się to z przerobieniem EPki w pełnometrażowy materiał, co kompletnie mijało się z naszym zamysłem. Dlatego też zostaliśmy przy własnym wydaniu, czego oczywiście nie żałujemy. Natomiast jak już jesteśmy przy tym pytaniu to zdradzimy

naszą małą tajemnicę - na jesień "We Are The Rät King" ujrzy światło dzienne w limitowanej ilości, na tradycyjnych kasetach, pod wydawnictwem szwedzkiej wytwórni Jawbreaker. Najdłuższy i najbardziej urozmaicony numer tytułowy wieńczy dzieło - można traktować tę kompozycję jako zapowiedź waszych przyszłych poczynań, ewentualną wizytówkę kolejnego materiału? Tytułowy numer przede wszystkim przedstawia nas jako zespół, ale również ma na celu ową wspomnianą zapowiedź dalszych poczynań. To jest taka wizytówka nas samych. Jak zapewne zwróciłeś uwagę, sama okładka przedstawia cztery szczury splecione ogonami, a każdy z nich jest karykaturą każdego z nas. Prawdę mówiąc cała płyta ma kilka ukrytych smaczków i przekazów, ale nie będziemy ich zdradzać ot tak i pozostawiamy wam - słuchaczom - do samodzielnej interpretacji. Sezon letnio-jesienny zamierzacie spędzić, oczywiście jak pandemia pozwoli, koncertowo. A co dalej, macie już jakieś wstepne daty co do ukazania się kolejnej płyty Rät King? Nie zamierzamy próżnować. Jeśli tylko całe zamieszanie z pandemią pozwoli, mamy w planach sporą ilość koncertów, w tym za granicą Polski. Oczywiście poza klubowym graniem, dalej będziemy siedzieć w piwnicy nad nowym materiałem, który (miejmy nadzieję) będzie jeszcze lepszy od obecnego. Nie chcemy nic konkretnie obiecywać, natomiast wstępnie planujemy wejście do studia, tym razem z długograjem, z początkiem roku 2023, więc w okresie wakacyjnym wszystko powinno być już gotowe. Wojciech Chamryk

RAT KING

39


skusje, które w związku z nimi się wywiązały, były dla mnie wartościowym doświadczeniem. Niektórzy wolą bardziej surową, brutalną odsłonę Armagh z przeszłości. Obydwie strony są zgodne co do tego, że słychać duży postęp.

W oparach deutero-stali O zespole Armagh w metalowym podziemiu zrobiło się ostatnio bardzo głośno. Wszystko za sprawą kapitalnego krążka "Serpent Storm". O najnowszej płycie jak i najnowszych planach zespołu, przeczytacie w poniższej rozmowie. HMP: Poprzednie płyty, były utrzymane w duchu thrash i black metalu. Najnowsza "Serpent Storm" to właściwie momentami czysty heavy metal, skąd ta zmiana? Galin Soulreaper: Od zawsze brnęliśmy w tym kierunku. Kompozycyjnie te kawałki to naturalna konsekwencja w rozwijaniu naszego stylu. Co najbardziej odróżnia ten materiał od poprzednich, to nieco większa świadomość muzyczna i śpiew zamiast wrzasków. Jest też wyprodukowany w ciekawszy sposób. Czym jest deutero-stal, o której opowiada nu-

stawała. Koncepcja na "Serpent Storm" przyszła mi do głowy podczas pobytu w Irlandii przed kilkoma laty. Większość linii melodycznych i riffów, które stamtąd przywiozłem były aranżowane w naszej sali prób, która obecnie jest w samym sercu kolejnego deweloperskiego piekiełka, a do niedawna rejonu w głównej mierze przemysłowego. W utworze "Mhacha's Height" pojawiają się gitary akustyczne, w "Woman From The Hills" zagrywki niczym Iron Maiden, Running Wild. Przypadek, czy jesteście fanami

Czy setlista koncertowa obejmie tylko nowy materiał czy są też na niej stare kawałki np. kapitalny "Mortal Fear" czy "Knights of Hell"? Obecnie ogrywamy głównie nowości. "Knights of Hell" na stałe wpisał się w set koncertowy, podobnie jak "Venomous Frost". Jaki wasz koncert wspominacie najlepiej? Dobrze mi się grało na dużej scenie u boku Kata i Vader, profesjonalne nagłośnienie robi robotę. Cieszy mnie rozwój lokalnych klubów, w których gramy od lat. Przykładowo 2 Koła, jedno z niewielu miejsc z charakterem na mapie Warszawy, brzmią coraz lepiej, powiększają scenę, jest zapał do działania. Jakie macie plany koncertowe na najbliższe miesiące? Do końca roku planujemy zagrać kilka koncertów, najbliższy odbędzie się 16 września w Warszawie. W planach mamy jeszcze Olsztyn, zaległy Gdańsk, chcemy też zagrać w Katowicach, Poznaniu, Lublinie, Bydgoszczy i w zasadzie wszędzie gdzie się da. Będziemy ogłaszać na bieżąco co się nam uda zorganizować. Czek ałr fejsbuk end/or instagram. Jest jakiś zespół z którym chcielibyście zagrać? Każdy, byle dobrze grał i miał coś w sobie. Czy zmiany w składzie wpłynęły pozytywnie na zespół? Więcej się dzieje na próbach, szuka cie mieszania gatunków? Zmiany wpłynęły pozytywnie, na jakiś czas. Wygląda na to, że pora na kolejne, stety niestety, bardziej drastyczne. Na przestrzeni ostatnich tygodni z zespołu odeszli Bloodhammer i Exorcist. Madman wyleciał. Obecnie formuje się nowy skład.

Foto: Armgh

mer "Into The Fumes of Deutero Steel"? Na to pytanie umiałby odpowiedzieć chyba tylko Roman Kostrzewski. Zapomnieliśmy o to zapytać jak była ku temu okazja. Jest to oczywisty hołd dla jego twórczości. Myślę, że można to interpretować jako magię ukrytą w niedopowiedzeniu. Aurę, którą przybiera miasto, gdy jest ono najbardziej bezwzględne, buczące jak przeciążony transformator, pochłaniające wszelkie zasoby, zadymione, rozrastające się, w tym kontekście może trochę niestosowne porównanie, niczym złośliwy rak. Czy "Satanic City" to wasze określenie Warszawy czy może chodzi o inne miasto? Tak, chodzi o Warszawę. W stylu Voivoda wydaje sie być kawałek "Flattened Rats", jak udało Wam się uzyskać taki "przemysłowy klimat" w tej kompozycji? Na naszą muzykę od zawsze miał duży wpływ miejski klimat i okoliczności, w jakich pow-

40

ARMAGH

tych kapel? To nie przypadek. Kto jest autorem okładki i czego jest ona sym bolem? Okładkę, według naszych wytycznych, wykonała Amelia Woroszył. W bardzo umiejętny sposób podkreśliła swoją pracą nastrój, który dominuje na płycie. Nie zdradzę, co to symbolizuje dla mnie, mam zbyt dużą frajdę z tego, jak ta grafika jest odbierana przez innych i nie chciałbym, aby cokolwiek zatamowało strumienie cudzych skojarzeń, które ta grafika wzbudza. Jak fani odebrali płytę? Promowaliście ją już na koncertach w Krakowie i w Warszawie... Płyta ma bardzo dobry odbiór. Większość ludzi, z którymi rozmawiałem jest pozytywnie zaskoczona kierunkiem, który obraliśmy. Niemało osób w tej grupie zwróciło uwagę na warstwę liryczną. Moje teksty są osobiste i niektóre dy-

Jak łączycie grę w Armagh z innymi zespołami? Dla przykładu udzielacie się też w kapeli Wielki Mrok... Wielki Mrok to przede wszystkim wizja Szramy, z którym bardzo dobrze mi się współpracuje. Obecnie stanowimy pion decyzyjny ruchu First Wave Only i to głównie my kreujemy myśl idącą za tym krnąbrnym sloganem. Silnie utożsamiam się z każdym zespołem w którym gram. Pewne motywy przeplatają się ze sobą, ale synteza i ostateczny wydźwięk są zawsze inne. Jest to na tyle interesujące, że branie udziału w różnych tego typu przedsięwzięciach nie stanowi żadnego problemu, jest dla mnie wręcz konieczne, bo to jedyna forma autoekspresji jaka mnie obecnie interesuje i daje jakąkolwiek satysfakcję. Jakie grupy z podziemia polskiego uważacie za najlepsze? Gallower, Frightful, Wielki Mrok, Torpor, Dagger Maniac, SexMag. To jak? Następna płyta będzie jeszcze inna od poprzedniczek? Właśnie kończę układać riffy na kolejną płytę. Cytując jednego z najlepszych muzyków mojego pokolenia, to, co siedzi w mojej bani osiągnęło teraz absolutne apogeum. Łukasz Sobala


szukać czegoś podobnego. Kiedy natrafiłem na profil Mariusza, oniemiałem. Piękne obrazy w surrealistycznym stylu, podobne do Beksińskiego i jeszcze stricte pod wykorzystanie na okładkę płyty. Kilka telefonów i maili i licencja na obraz była już nasza.

Po nowemu Frightful, obok Pandemic Outbreak, to czołowy przedstawiciel metalowego podziemia na Pomorzu. O najnowszym krążku "Spectral Creator", inspiracjach zespołu i planach koncertowych, opowiedział nam gitarzysta kapeli - Paweł Snarski. HMP: Skąd pomysł na wspólne granie? Paweł Snarski: Pomysł narodził się około pięciu lat temu kiedy z innymi kapelami wynajęliśmy stałą salkę prób, w której mogliśmy siedzieć ile chcemy. Znaliśmy się - poza Menclem - we trzech od początków gimnazjum i każdy grał na czymś innym. Wiedzieliśmy od dziecka, że w takim składzie na pewno nam coś wyjdzie i kiedy tylko mieliśmy możliwość coś razem zrobić, od razu się za to zabraliśmy. Jak łączycie granie w Frightful z Pandemic Outbreak? Mimo, że może się to wydawać ciężkie, od zawsze współgrało. Początkowo w obu kapelach grał Oskar oraz Paweł ale to się zmieniło kiedy Pandemic przechodził trudne czasy i w ostateczności rozpadł się na chwilę. Kiedy wszystko zebrało się na nowo, układ polega na tym, że Frightful to kapela, w której piszę i robi większość Paweł, a Mencel wspiera jako druga gitara. W Pandemic jest tak samo, tyle że na odwrót. Wszystko polega na dobrej współpracy i wspieraniu się. Pierwsze wasze nagrania były grindowe, potem przeszliście bardziej w kierunku black metalu, skąd te zmiany? Kiedy mieliśmy po te 16/17 lat, jarały nas głównie te szybkie, hardcorowo-punkowe odmiany death metalu. Na naszych słuchawkach głównie leciał Terrorizer, Napalm Death, Carcass czy Exhumed. Bardzo szybko zaczęliśmy jednak odbiegać w rejony bardziej złożonych kompozycji, gdzie sama muzyka, jak i teksty były po prostu poważniejsze. Odkąd tylko pamiętam chcieliśmy grać jak Death czy Dissection lecz przez spory czas brakowało nam również umiejętności technicznych. Kiedy podrośliśmy trochę oraz zwerbowaliśmy wcześniej wspomnianego Mencla, mogliśmy dopiero zacząć pisać takie utwory jakie ostatnio wydaliśmy na "Spectral Creator". Gdzie szukać waszych inspiracji, jakie są wasze ulubione kapele? Na to w sumie odpowiedziałem w poprzednim pytaniu. Głównymi inspiracjami były oczywiście Dissection oraz Death. Te kapele wywarły na nas chyba największy wpływ. Oczywiście jest masa innych kapel, które również na zainspirowały, takie jak: Morbid Angel, Blood Incantation, Entombed, Dismember, Cancer i wiele innych. Mogę do tego również dorzucić Vektora, pomimo, że nie słychać jakichś wyraźnych wpływów u nas. Zdaje się, że utwór "Crimson Storm" właśnie jest pod sporym wpływem Dissection? I po raz kolejny na to odpowiedziałem wcześniej. (śmiech) Dla każdego z nas Dissection to kapela w czołówce. Każdy kiedy usłyszał

ich po raz pierwszy był po prostu w szoku, że można muzyce nadać taki klimat i charakter, a kiedy dowiesz się kim był Jon Nodtveidt i co zrobił w swoim krótkim, lecz naprawdę szalonym i bezkompromisowym życiu, masz po prostu czystą esencje tego co nazywamy black/ death metalem. Do utworu "Spectral Creator" zrobiliście teledysk, dlaczego padło na ten kawałek? Według nas ten kawałek jest po prostu najlepszy. Ma najwięcej harmonii, chwytliwych zagrywek, energii i po prostu duszy. Dlatego też to on jest tytułowym utworem oraz nagraliśmy do niego teledysk, żeby mógł być głównym kawałkiem promocyjnym. Kto wam pomógł w realizacji tego teledysku? W realizacji pomógł nam Mikołaj Zbrzeźniak, który właśnie wtedy zaczynał przygodę z produkcja teledysków (więc był po okazyjnej cenie). Można go znaleźć pod pseudonimem Mik the Creator. Zrobił też teledysk Pandemikom. Lokalny kumpel, który też gra na scenie w kapeli The Artificer. Które numery z debiutu lubicie grać najbardziej? Największego kopa nam daje nam otwieracz płyty, jak i każdego koncertu, czyli "Astral Freeze". Jest to najstarszy numer z debiutu, napisałem go już chyba w 2018 roku i zdążył ochrzcić poprzedzające demo. Poza tym jest to już wyżej wspomniany "Spectral Creator" z racji, że uważamy ten numer za najlepszy, oraz środkowy "Those Who Burns For Might" z racji na bardziej thrashowe zagranie. Jak nawiązaliście kontakt z autorem okładki? Jak już mówiłem w wywiadach wcześniej, zawsze kochałem obrazy Beksińskiego. Marzyłem zawsze żeby któryś z jego obrazów wylądował na okładce Frightful, ale z racji na to, że było, jest i będzie to niemożliwe, zacząłem

Czy zza granicą wasz LP "Spectral Creator" zdobył uznanie? Powiem szczerze, że z tego co obserwuje, za granicą nasza płyta ma chyba większy rozgłos niż tu na miejscu. Od cholery wytwórni w Stanach i Australii ma nasz towar z racji na to, że koresponduje z Li Mengiem z Awakening Records. Jakby tego było mało, sami rozesłaliśmy kilkadziesiąt paczek po Europie, Stanach i Australii jakby ludzie nie wiedzieli, że można to dostać gdzieś u nich w labelu. Zamierzacie wydać swój LP na winylu? Tak, Meng cały czas nam obiecuje, że na koniec roku będzie vinyl, lecz wciąż czekamy na jakieś dokładniejsze info. Mieliśmy kilka okazji wydać to na winylu gdzie indziej ale rezygnowaliśmy z racji na to, że Awakening jest głównym wydawcą tej płyty. Może to jeszcze trochę potrwać, ale sami uważamy, że ta płyta musi być na winylu. Co z true metalem? Chujowo, ale stabilnie. Jakie macie plany koncertowe? Na razie mamy zaplanowany Thunder Fest w Bytowie, w październiku dopinamy Warszawę i prawdopodobnie Poznań w grudniu. Poza tym na razie jest cisza niestety, chociaż może i stety, bo trzeba się porządnie wziąć za kolejny LP. Jaki swój koncert oceniacie najlepiej? W roku 2020 po raz pierwszy jako Frightful pojechaliśmy na festiwal o nazwie Serna Tusas. Festiwal ten jest na totalnym zadupiu gdzieś na Litwie. Kiedy pytaliśmy o dojazd nie dostaliśmy nawet adresu tylko współrzędne. Z racji na to, że był to wtedy nasz bodajże piąty koncert na Litwie, ale pierwszy na tym festiwalu, który przyciąga rocznie kilka tysięcy osób, na naszym występie zgromadziło się dobre kilkaset osób. Nie dość że wszyscy się zabijali pod sceną, to byliśmy w żywiołowej formie. A to wszystko na takim zadupiu że nawet świateł miast nie było widać. Coś pięknego. Poza tym nasze ostatnie koncerty przed Blood Incantation wyszły według nas bardzo dobrze, pomimo kilku problemów technicznych. Łukasz Sobala

Foto: Frightful

FRIGHTFUL

41


Bardzo naturalnie Rotengeist brzmiał coraz mocniej, ale kolejna płyta tej formacji już nie powstała. Gitarzyści Piotr Winiarski i Adam Dryś założyli kolejny zespół, w którym poszli w jeszcze mocniejsze i bardziej zaawansowane technicznie rejony death metalu. Debiutancki album Wicked "Begotten In Blight" potwierdza, że był to krok uzasadniony - teraz przed zespołem etap skompletowania składu, bo na płycie zagrali znakomici sidemani i pierwszych koncertów. Czy powstanie kolejna płyta, okaże się niebawem. HMP: Chyba nie pomylę się zbytnio mówiąc, że Wicked powstał tuż po rozpadzie Rotengeist, więc mieliście już jasno określony plan, że wasze granie będzie miało ciąg dalszy? Piotr Winiarski: Tak było. Jeszcze pod szyldem Rotengeist zaczęły powstawać utwory, które znalazły się na debiucie Wicked, jednak w składzie podziało się coś, co wykluczyło dalszą grę. Dlatego nowi ludzie, nowa nazwa. Nie było więc opcji dalszego funkcjonowania Rotengeist - mimo tego, że kolejne płyty tego zespołu były coraz mocniejsze uznaliście, że zwrot w kierunku technicznego death metalu

jakiegoś czasu, aż wreszcie znalazło to swoje twórcze ujście w nowym zespole? Dokładnie tak. Jak sam zauważyłeś, już od pewnego momentu zaczęliśmy skręcać w kierunku death, więc to wszystko ułożyło się bardzo naturalnie. Zwykła kolej rzeczy. Na początku było was jednak tylko dwóch jasne, że to znacznie lepsza sytuacja niż zaczynać działalność nowego zespołu samemu, ale jednak musieliście zacząć poszukiwania reszty składu. Wokalista MMM był oczy wistym wyborem? Byliśmy sami z Adamem, ale to akurat bardzo

wki poszły błyskawicznie i w umówionym terminie przekazaliśmy ślady do miksu do Uberheinricha. Woleliście nie tracić czasu na, być może bezowocne, poszukiwania, stąd zaproszenie do udziału w nagraniach muzyków nie lada, znanego choćby z Decapitaded basisty Huberta Więcka oraz równie doświadczonego perkusisty Łukasza Icanraza Sarnackiego? Dokładnie tak. Chcieliśmy zarejestrować płytę z zawodowcami, w jak najlepszy sposób. Taka sesyjna sekcja to coś, ale jednak zespół z prawdziwego zdarzenia potrzebuje pełnego składu, żeby choćby grać koncerty - chyba, że o czymś nie wiem i Wicked pozostanie projek tem typowo studyjnym? Nie myśleliśmy o tym w ogóle. Coś na zasadzie; najpierw to nagrajmy, a później będziemy martwić się całą resztą. Zespół ma główny trzon czyli Adam, MMM i ja, a resztę jakoś się ogarnie. Uznaliście, że jak debiutować to bez półśrod ków, stąd współpraca na etapie miksu i mas teringu z Filipem i Heinrich House Studio? Zgadza się. Wszystko miało być możliwie najlepszym wydaniu. Osobiście uważam, że wyszło bardzo dobrze. Nie masz czasem wrażenia, że obecnie zbyt wiele zespołów zaniedbuje ten aspekt, a prze cież brzmienie płyty to podstawa i nierzadko rzutuje na odbiór całości materiału, nawet jeśli w warstwie muzycznej jest on udany? Oczywiście, że tak. Sam to zaniedbałem w przypadku Rotengeist. Wprawdzie "Start to Exterminate" brzmi całkiem spoko i najlepiej ze wszystkiego, co udało nam się wypuścić pod tym szyldem, ale to generalnie amatorka.

Foto: Wicked

wymaga zmiany nazwy? Kontynuując poprzednią wypowiedź, chodziło tu o kwestie personalne. Już spory czas temu rozstaliśmy się w Roten z Alkiem, więc z oryginalnego składu był oprócz mnie tylko Ziemek. W momencie, gdy stwierdził, że nie podoła zadaniu i chce wycofać się z grania, uznałem, że lepsze dla wszystkich będzie powołanie do życia zupełnie nowego zespołu. Z innym wokalistą i z bardzo sprawnym bębniarzem, żeby móc zrealizować wszystko to, co mamy z Adamem w głowach. Takie dźwięki musiały was fascynować od

42

WICKED

komfortowa sytuacja, bo byliśmy jedynymi autorami muzyki. Pracowaliśmy bardzo szybko i równie sprawnie wybraliśmy muzyków sesyjnych do zarejestrowania sekcji rytmicznej w studio. W przypadku wokalu sytuacja nie była jasna praktycznie do końca. Owszem z MMM znałem się już trochę. Mieliśmy za sobą współpracę w jednym projekcie i bardzo chciałem, żeby zaśpiewał na albumie Wicked, ale on trochę ociągał się z decyzją. Dopiero gdy mieliśmy już zarejestrowane wszystkie instrumenty i materiał miał już jakiś kształt, M złapał flow i z zapałem zabrał się do pracy. Jak dla mnie, nie było co poprawiać. Wizja, jaką zaproponował była kompletna i świetnie pasowała do muzyki. Nagry-

Techniczny death metal w waszym wydaniu jest dość nieoczywisty - o to właśnie chodziło, żeby nie okrzyknięto was nas starcie klonem tego czy innego zespołu? Powiem ci, że tu nie było chłodnej kalkulacji. Muzyka jaka znalazła się na tym albumie to wypadkowa tego, co grało w nas. Już bez ograniczeń, bez rozważań, czy to, czy owo nie jest za szybko, czy nie za trudno. Czy da się teraz zagrać coś na wskroś oryginalnego żeby uniknąć porównań? Chyba nie bardzo. Tu chyba nie chodzi o to, tylko o szczerość przekazu. Jeśli ktoś tak mocno jara się jakąś kapelą i z premedytacją chce brzmieć tak samo, to jest to jego sprawa. Ja uważam, że zrobiliśmy płytę na jaką było nas stać i jaką chcieliśmy. "Kościół" to jedyny w tym zestawie utwór z polskim tekstem - jego wymowa sprawiła, że tak się właśnie stało, miał być jeszcze bardziej wymowny i dotrzeć do każdego?


Problem, którego ten tekst dotyczy jest uniwersalny i mógłby być napisany w każdym języku. Jednak stało się tak, że został napisany po polsku, bo jest tam kilka akcentów, które, wydaje mi się, zostaną lepiej odebrane. Zadbaliście również o interesującą szatę graficzną "Begotten In Blight". Okładkowe zdję cie skojarzyło mi się z Minotaurem, te pozostałe również są bardzo nieoczywiste, na czym pewnie szczególnie wraz z Przemysławem Dudą wam zależało? Całą koncepcje opracował nasz wokalista z Pastorem. Motyw okładki, jakim się posłużył, to obraz Caravaggia "Niewierny Tomasz" z charakterystycznym momentem wsadzenia palca w ranę Jezusa. Pozostałe obrazki oraz teksty albumu tworzą całość, o której najlepiej opowiedzieliby ci dwaj panowie. Ja jestem typowym wzrokowcem i jeśli to, co widzę współgra mi z muzyką, to nie zadaję zbędnych pytań. MMM miał ode mnie i Adama wolną rękę. Zdarzyło ci się kupić płytę zupełnie nieznanego zespołu tylko z tego powodu, że okładka była świetna i od razu cię zaciekawiła, sugerując równie ciekawą zawartość czysto muzy czną? Mnie tak i zwykle był to słuszny trop, co tylko potwierdza, że warto włożyć w oprawę graficzną albumu nieco więcej wysiłku? Jako dzieciak z tego właśnie powodu chciałem mieć całą dyskografię Iron Maiden. Jest w tym spory magnetyzm i każdego jara co innego. Z drugiej strony czasy trochę się zmieniły i mamy odbiór cyfrowy, więc bardziej chodzi o obraz video niż ładne zdjęcia i zapach farby. Niemniej jednak obraz jest bardzo ważny i cała popkultura na tym stoi. Zważywszy jaki odsetek ludzi pozbawiony jest słuchu muzycznego, to tak naprawdę wielkie kariery opierają się na spektaklu, w którym muzyka jest tłem. Generalnie nie mam nic do tego i doceniam ogrom pracy jaki jest w to wkładany. Niebawem chcemy zacząć koncertować i nasz wokalista ma sporo z tym związanych pomysłów. Zobaczymy, co z tego wyniknie. Rok 2020 przewartościował wszystko również w branży muzycznej, co miało też pewnie wpływ na późniejsze, niż początkowo zakładaliście, ukazanie się "Begotten In Blight"? Tak, zaliczyliśmy niemałe opóźnienie, ale wyszło nam to na dobre. W moim przypadku

szczególnie, bo wziąłem kilka lekcji gitary u Marka Pająka z Vader, co poskutkowało solówkami życia. Tak, że nie ma tego złego. Jakiś czas temu zapowiadaliście też wydaw cę, ale zdaje się, że wypuściliście ten album własnym sumptem coś nie wyszło, czy uznaliście, że jednak lepiej zająć się wszys tkim samodzielnie? Poza tym jest sens wprowadzać płyty takiego zespołu jak Wicked do EMPiKu? Od znajomych z innych grup wiem, że w ich przy padku kończyło się to sprzedażą rzędu 5-10 egzemplarzy, więc może lepiej postawić na inne kanały dystrybucji, jak choćby Mystic, z którym też współpracujecie? Od początku mieliśmy kontakt z Mystic i były plany, ale jak to z plana- Foto: Wicked mi bywa poszły się jebać. Z rozmów została tylko dystrybucja, ale końcem końców też nic wielkiego z tego nie wyszło. Płyta była w ich sklepie, ale jak teraz wpiszesz Wicked w jego przeglądarce, to nic nie ma. Więc końcem końców nie ma nic, ani promocji, ani dystrybucji, a szkoda, bo to dobra płyta. Sami jakoś nie mamy pomysłu, jak się tym zająć, więc liczymy, że jak się ożywimy na scenie, to coś się wymyśli. Czas pokaże. "Begotten In Blight" ukazał się jesienią ubiegłego roku. Jakie są wasze dalsze plany? Recenzje tej płyty były niezłe, będzie więc ciąg dalszy? Wszystko zależy od tego, jak pójdzie z koncertami. Na razie szlifujemy formę. Szczególnie ja, bo z końcem ubiegłego roku złamałem dość niefortunnie rękę. Lewy nadgarstek dla praworęcznego gitarzysty to kiepski temat. Sprawność

wróciła mi dopiero w czerwcu, więc moja forma trochę leży. Tak, że jak się ogarniemy, zbudujemy skład i zapełnimy kalendarz koncertami, to pewnie też zaczniemy kompletować materiał na kolejny album Wicked. Wojciech Chamryk


dem, zarówno w studiu, jak i na żywo. Mike Portnoy jako pałker od zawsze był dla mnie wielką inspiracją, jeśli chodzi o to jak konstruował bębny, które same w sobie brzmiały jak riffy i opowiadały historię, o energii na scenie nie wspominając.

Metalowo-techniczny łomot Techniczny thrash jakoś nigdy nie fascynował u nas szczególnie licznych fanów, nawet za czasów jego największej popularności w latach 80. Teraz z zainteresowaniem ambitniejszym graniem jest jeszcze gorzej, ale Species nie zwracają na takie drobiazgi uwagi. I nie muszą, skoro nagrali taką płytę jak "To Find Deliverance". Przed wami cały zespół: Piotr Drobina - śpiew i gitara basowa, gitarzysta Michał Kępka i perkusista Przemysław Hampelski. HMP: Thrash fascynuje kolejne pokolenia młodych muzyków już od 40 lat, ale niekoniecznie w tej najbardziej zaawansowanej technicznie odmianie. Skąd wasze zainteresowanie właśnie techno thrashem, do tego w czasach, kiedy pierwszy człon tego terminu ogółowi kojarzy się z czymś zupełnie innym iż w latach 80.? Michał Kępka: Myślę, że to zainteresowanie bierze się po prostu z zamiłowania do muzyki ogółem, zaś to co gramy, choć bywa określane jako właśnie techno thrash, jest niczym innym jak po prostu wypadkową wszystkich naszych muzycznych fascynacji. Nie mamy żadnych ograniczeń odnośnie tego co tworzymy w Species i staramy się wykraczać poza ramy thrashu, który w swojej najczystszej postaci,

amerykański techniczny thrash towarzyszy nam od samego początku przygody z tym nurtem. Wielu członków kapel grających techniczny thrash w jego początkach. podkreślało swą fascynację muzyką Rush z najlepszego okresu drugiej połowy lat 70./wczesnych 80. U was jest podobnie, generalnie można powiedzieć, że inspiruje was również stary, dobry rock pro gresywny - prog metal w wydaniu choćby Dream Theater to jednak nie to, za dużo w nim matematyki, za mało emocji? Michał Kępka: Niekoniecznie, lubimy Dream Theater i w żadnym wypadku nie uważamy, że jest to zespół, którego muzyka jest pozbawiona emocji (polecamy płytę "Train Of Thought"). Piotr Drobina: Ważne jest, żeby sięgać do źró-

Foto: Species

mimo żywiołowości, zwyczajnie nam nie wystarcza. Coroner, Xentrix, Despair czy Mekong Delta w swych najlepszych czasach cieszyły się w Polsce sporą popularnością, ale z amerykańskimi zespołami jak choćby Toxik czy Watchtower nie było już tak dobrze. Poznając jednak te zespoły stosunkowo niedawno niczym się nie sugerowaliście, liczył się tylko muzyczny poziom i fakt, że ich twórczość do was prze mawia? Piotr Drobina: Jesteśmy wypadkową naszych gustów i w sumie wszystkiego co nas otacza. Czasem nawet w radiu zdarzy się popowy numer, który wpadnie w ucho i to też kształtuje nas zarówno jako słuchaczy, ale i muzyków. A

44

SPECIES

dła i wyobrazić sobie jak postrzegali świat muzyki pionierzy każdej epoki. Można znaleźć niezłe perełki, jeśli się dość głęboko pogrzebie choćby zespół U.K., którego trzon muzyków również tworzył najważniejszy dla mnie krążek King Crimson "Red". Jako dla basisty sporą inspiracją są dla mnie funkowe kapele, czy nawet wybrani muzycy jazzowi. Przemysław Hampelski: W Dream Theater od zawsze fascynowały mnie groove i to jak potrafią w prosty sposób poukładać i rozwinąć skomplikowane riffy do kupy, tworząc z nich piosenkę. Nie patrzę na nich pod kątem matematyczności ich muzyki czy nawet wirtuozerii. Mówię tutaj o okresie do 2009, kiedy to z zespołu odszedł Mike Portnoy. Z nim w składzie, był to zespół fascynujący pod każdym wzglę-

Można powiedzieć, że wybraliście sobie jeszcze cięższy niż zazwyczaj kawałek chleba, bowiem nikłe zainteresowanie rodzimych fanów metalu ambitniejszymi jego odmianami - kłania się chociażby Myopia - nader dobitnie potwierdza, że takie zespoły mają zwykle pod górkę, jednak was w żadnym razie to nie zniechęciło? Michał Kępka: Bynajmniej, napędza nas fakt, że nie mamy w zasadzie żadnych ograniczeń co do tego, co gramy. Oczywiście nie każdemu się to będzie podobać, ale generalnie spotykamy się z pozytywnymi reakcjami na naszą muzykę, co motywuje nas do dalszych eksperymentów przy jednoczesnym trzymaniu się bazy, którą wciąż pozostaje thrash. Odnotowaliście całkiem udany start, grając sporo koncertów i wydając debiutancki MCD "The Monument Of Envy", ale pandemiczna wiosna 2020 wprowadziła własne zasady i wszystko stanęło. Wykorzystaliście więc ten czas w sposób najlepszy z możliwych, tworząc materiał na pierwszy album? Michał Kępka: Postanowiliśmy doszlifować nowy materiał, który był już wówczas gotowy oraz napisać jeszcze jeden, może dwa kawałki i wejść do studia na jesieni roku 2020. Ostatecznie pandemia spowodowała że nagrywać zaczęliśmy dopiero w styczniu 2021. Przemysław Hampelski: Z powodu pandemii i ogólnego zwolnienia na muzycznej scenie, spędziliśmy w studiu, oczywiście nie ciągiem, 9 miesięcy. Ja nagrywałem bębny przychodząc do studia w zimowej kurtce, a Michał z Piotrkiem nagrywali gitary najpierw w długich dresach, a potem w szortach. Na końcu były chórki, które nagrywane były w bluzach. Igor (realizator dźwięku) nosił zimą zajebiste halówki, a latem japonki. Trzy utwory z "The Monument Of Envy" musiały się na nim znaleźć, nie chcieliście by przepadły na takim pobocznym wydawnictwie? Michał Kępka: Dokładnie tak. Za bardzo lubimy te kawałki i nigdy nie byliśmy w pełni zadowoleni z tego jak wypadły na "The Monument Of Envy", więc na albumie poprawiliśmy w nich w zasadzie wszystko. Przemysław Hampelski: Mieliśmy dylemat, czy umieszczać te trzy kawałki na LP. Zdecydowaliśmy się jednak lekko je przearanżować i nagrać ponownie lepiej, ponieważ są to dobre numery. Gdybyśmy się na to nie zdecydowali, to prawdopodobnie dopiero teraz weszlibyśmy do studia nagrać materiał na debiut, bo przecież na skomponowanie utworów potrzeba czasu. Poszliśmy więc na pewien kompromis - umieściliśmy ponownie trzy stare numery, ale za to mogliśmy wydać debiutancki album trzy lata po pierwszym wydawnictwie, które to, z racji braku wytwórni, a co z tym idzie odpowiedniej promocji, trochę zagubiło się w wirze. Nie chcieliśmy, aby te numery przepadły. Głównym utworem "To Find Deliverance" wydaje się, trwający ponad 11 minut i najbardziej zróżnicowany, utwór "Ex Machina", poprzedzony krótkim instrumentalem "Deus". Oba tytuły i utwory tworzą tu nieprzypadkową całość? Michał Kępka: "Deus" to krótkie interludium i


jednocześnie wstęp do ostatniego utworu. Te dwa tytuły rzecz jasna nieprzypadkowo układają się w całość. "Ex Machina" z kolei z założenia miała być długim utworem utrzymanym nieco w duchu rozbudowanych kompozycji typowych dla rocka progresywnego z lat 70. i posiadać wstęp, rozwinięcie i zakończenie. Piotr Drobina: Osobiście traktuję to jako jedną całość - "Deus Ex Machina" - i jako taka też myślę ma najwięcej sensu, zwłaszcza że tekst ma podwójne przesłanie nawiązując do znaczenia całej frazy - jako narzędzie do nagłego rozwiązania akcji, by dramat nie trwał zbyt długo (czyli w tym wypadku ludzkość chyląca się ku upadkowi), ale i bardziej dosłowne odczytanie tego sformułowania, stworzenie boga z maszyny. W tekście obie te rzeczy się przeplatają. Twórczość Walta Whitmana nie jest zbyt często wykorzystywana przez metalowe kapele - domyślam się, że sięgnęliście po "Song Of The Broad - Axe" nie tylko dlatego, że to Amerykanin, a thrash jest przecież amerykańskim wynalazkiem? Przemysław Hampelski: Nic z powyższych. Byliśmy na próbie i zastanawialiśmy się nad tekstem do melodeklamacji w "Ex Machinie". Akurat wówczas przerabiałem na studiach teksty Walta Whitmana, żywe były również pamiętne sceny z "Breaking Bad" i siedzącego na kiblu Hanka. W trakcie rozkmin, wyciągnąłem telefon i wpisałem na YouTube "Walt Whitman audiobook", bo dopiero co przerabiałem jego twórczość, która do mnie przemawia. Włączyłem więc pierwszy lepszy film i kliknąłem na osi losowe miejsce. i myk - usłyszeliśmy zdanie, które idealnie pasowało do tekstu piosenki, jak i koncepcji całego albumu. Nie żartuję. Walt Whitman rządzi. Zastanawiam się czy to aby nie przejaw lenistwa, skoro stać was na takie numery jak rzeczony "Ex Machina" czy "Parasite", a trwające niewiele ponad półtorej minuty intro "Rare Signals" musiał skomponować ktoś spoza zespołu, to jest Krzysztof Buffi? Michał Kępka: Krzysiek to nasz dobry przyjaciel, tak naprawdę to przez niego poznałem Piotrka, co doprowadziło do tego, że teraz gramy razem. Osobiście nie znam nikogo kto tak dobrze czułby klimat syntezatorowych soundtracków (który chcieliśmy tu uzyskać), więc od dawna wspólnie rozmawialiśmy o skomponowaniu przez niego intra do płyty, tym bardziej, że Krzysiek to świetny klawiszowiec i gitarzysta. Pracowaliście nad tym albumem w czasie pan demii, ale podczas letniego zluzowania obostrzeń, tak więc pewnie sesja przebiegła bez większych problemów, tym bardziej, że nad wszystkim czuwał ponownie Igor Brzeski? Można określić go mianem czwartego członka zespołu, kimś mającym duży wpływ na efekt końcowy obu sesji Species? Michał Kępka: Igor to nie tylko świetny realizator ale także nasz dobry przyjaciel, więc współpraca z nim zawsze jest przyjemnością. Zarówno ja, jak i Przemek, nagrywaliśmy w Sunstorm Studio wcześniej także z innymi zespołami i za każdym razem byliśmy zadowoleni, więc nie zastanawialiśmy się nawet nad tym, gdzie zarejestrować "To Find Deliverance". Przemysław Hampelski: Igor to jest gość, którego z czystym sumieniem możemy polecić każdemu zespołowi. Jeżeli chodzi o jego wkład w efekt końcowy, to nie ingerował w struktury utworów. Przekonał nas jednak do zrezygnowania z kilku drobnych zabiegów, które ostatecznie też wpłynęły na to, co na końcu. W wielu

Foto: Species

sytuacjach uświadomił nas również, że to co właśnie nagraliśmy i myśleliśmy, że jest OK, w rzeczywistości OK nie było i na odwrót. Potrafił siedzieć z nami w studiu do późnych godzin, kiedy mieliśmy w ciągu dwóch tygodni jedno popołudnie na dogranie partii. Dzięki temu czuliśmy się bardzo komfortowo w trakcie nagrywania i dużo nauczyliśmy się od Igora o nagrywaniu oraz podejściu do tego, co tworzymy i jak nagrywamy.

czas na jego wypromowanie, choćby w mikroskali? Michał Kępka: Kontrakt dotyczy tej jednej płyty a konkretnie jej wydania na CD. Na razie nie wiemy jak to się dalej potoczy, ale współpraca z Li Mengiem to czysta przyjemność. Przemysław Hampelski: Li Meng to pozytywny metalowy świr i undergroundowa scena metalowa już teraz sporo mu zawdzięcza, oczywiście w odpowiedniej skali.

Zarejestrowanie materiału to jedno, ale gorzej jest zwykle z jego wydaniem - na jakim etapie pojawiła się w tym wszystkim chińska wytwórnia Awakening Records? Li Meng sam zainteresował się waszym zespołem czy ktoś podsunął mu waszą muzykę, podesłał linka? Michał Kępka: Początkowo szukaliśmy wytwórni w Polsce i jej zachodnich sąsiadach, jednak zdaje się, że to co gramy zwyczajnie nie trafiało w gusta wydawców, do których uderzyliśmy. Awakening Records zwróciło naszą uwagę już jakiś czas temu za sprawą kilku ciekawych płytowych reedycji (Magnus, Hammer, Parricide, czy zapowiadany Paradox) oraz współpracy z naszymi kumplami z Pandemic Outbreak i Frightful, których albumy spotkały się z bardzo ciepłym przyjęciem. Napisaliśmy i udało się.

Czasy streamingowych ikonek nie sprzyjają efektowym płytowym okładkom, ale mimo tego zadbaliście i o ten aspekt, nawiązując współpracę z Aleksandrą Pawłowską. Zaczęło się od tatuaży, a skończyło na coverze stworzonym na "To Find Deliverance"? Michał Kępka: Tak, Aleksandra jest nie tylko malarką, ale i uznaną tatuatorką, u której dziarała się nasza znajoma. Gdy zobaczyliśmy obrazy jej autorstwa zwaliło nas z nóg i wiedzieliśmy że współpraca z nią zaowocowałaby oryginalną i wpadającą w oko okładką. Przemysław Hampelski: Od początku chcieliśmy, aby okładka przywracała ciepłe wspomnienia progowych lat 70./80. Zobaczyliśmy jedną okładkę na profilu Oli i to było to, bez dłuższego zastanawiania.

To w sumie ciekawa sprawa, że akurat w tam tym rejonie świata ekstremalny metal cieszy się coraz większym zainteresowaniem, a coraz liczniejsze pozycje w katalogu Awakening to polskie płyty, zarówno archiwalne, jak i pre mierowe - nic, tylko się cieszyć? Michał Kępka: No pewnie, wiele azjatyckich wytwórni jak Awakening Records, czy Huangquan Records nie tylko wydaje ciekawe nowości, ale też wznawia obecnie trudno dostępne starocia, w tym europejskie klasyki. Sam już się nie mogę doczekać zaplanowanych przez Awakening Records reedycji dwóch pierwszych płyt niemieckiego Paradox. Przemysław Hampelski: Ekstremalny metal to domena krajów kultury zachodniej (głównie), więc bardzo fajnie, że wchodzi on na salony orientalne. Patrząc na dzisiejsze trendy we wszystkich obszarach życia, to może lepiej samemu przyjść do Chin niż czekać, aż Chiny przyjdą po ciebie.

Teraz pewnie nie możecie się już doczekać pre miery płyty i ruszenia z nią w koncertowe objazdy - mieliście pod tym względem sporą przerwę, tak więc pewnie z tym większą aktywnością wróciliście do grania na żywo? Piotr Drobina: To prawda, palce świerzbiły nas okropnie, żeby zacząć już spuszczać metalowotechniczny łomot. Po kilku pierwszych koncertach możemy śmiało stwierdzić, że publiczność też na to czekała, co jest przemiłym zaskoczeniem i jeszcze bardziej nakręca do intensywniejszego koncertowania. W moim przypadku to będzie pierwsza okazja ruszyć na serię koncertów promujących wydanie albumu, więc tym bardziej jestem podekscytowany. I cieszy również fakt, że to tak naprawdę początek - tworzymy już materiał na kolejne wydawnictwa, dostajemy kolejne zaproszenia na koncerty, więc nie mogę doczekać się tego, co przyniesie przyszłość. Wojciech Chamryk

To standardowy kontrakt na jedną płytę, w myśl zasady: zobaczymy co z tego wyjdzie, czy też od razu założyliście dłuższe współdziałanie, bo jednak nawet w przypadku podziemnego zespołu metalowego trzeba mieć

SPECIES

45


Specyficzne historie Jedna z ciekawszych, młodych załóg polskiej sceny metalowej, śląski Gallower, znów atakuje! Po świetnym pełnym albumie "Behold The Realm Of Darkness" nadchodzi nowy, premierowy materiał nazwany "Eastern Witchcraft". Wydana już pod skrzydłami niemieckiej wytwórni Dying Victims mała płyta to prawdziwy cios! Namówiłem więc dwóch z trzech członków grupy na pewne zwierzenia w tym temacie - do odpowiedzi stawili się gitarzysta Nocturnitier oraz Tzar, dzierżący bas i odpowiedzialny za wokale. Naturalnie nie zabrakło też paru zdań na inne kwestie, ale pretekstem do rozmowy w głównej mierze była wspomniana EP… Przed Wami, z otchłani Śląska, kroczący pośród ognia… Gallower! HMP: Witam Panowie! Dzięki za czas na wywiad dla Heavy Metal Pages. Jak samopoczucie? Nocturnitier i Tzar: Siema Adam! Dzięki za zaproszenie do udzielenia wywiadu to po pierwsze, a jeśli chodzi o samopoczucie to git, chociaż mogłoby być trochę chłodniej. Też nie przepadam za skrajnym upałem, ale i

Czuć, że jesteście zadowoleni ze współpracy. Chciałbym zapytać jak to się stało, że do niej doszło. Kto zrobił pierwszy krok w tej spraw ie? Nocturnitier i Tzar: Gdy szukaliśmy wytwórni do wydania "Behold The Realm Of Darkness", jedną z pozycji do której napisaliśmy, było Dying Victims. Właściciel wytwórni, Florian, był zachwycony częścią numerów, natomiast

- podzielicie opinię, że "Eastern Witchcraft" jest bardziej duszne i "podziemne" niż pełny debiut? Tzar: Jeśli chodzi o samo brzmienie materiału, nie podzielamy tej opinii ze względu na to, że EPka jest zdecydowanie bardziej dynamiczna i energiczna, niż brzmienie debiutu. Co do "Behold The Realm Of Darkness" to całość dynamiki nagrania miała być trochę inna, mastering zrobiony był przez znanego w podziemiu Temple of Disharmony (pracującego m.in. przy reedycjach dla Sodom/ Destruction/ Tankard i kapel tego formatu), natomiast po upływie czasu, mamy wrażenie, że pierwszy mastering, od warszawskiego Bestial Sound Studio prowadzonego przez Galina z m.in. Armagh/ Wielki Mrok, brzmiał lepiej i brudniej do muzyki którą prezentujemy. Nocturnitier: Jeśli chodzi o efekt ,,duszności" to może wiązać się z faktem, że instrumenty na longplayu były zdecydowanie bardziej przestrzenne, a na EPce całość jest bardziej zbita. Wydawnictwo natomiast od początku do końca było wyprodukowane przez nas, a ostatnie szlify dodał Danny Rotten z Blackened Force Records. Są dwa lata różnicy między "Behold The Realm Of Darkness" a nowym materiałem. Zespół niewątpliwie się rozwinął - słychać to w nagraniach z EP - ale czy w studio sposób pracy się zmienił, czy raczej sesje odbywały się w podobnym trybie jak wtedy, kiedy powstawał pełny debiut? Nocturnitier i Tzar: Album "Behold The Realm Of Darkness" nagrywaliśmy pod presją czasu, mieliśmy na nagrania trzy weekendy na 11 kawałków + intro. Z kolei na "Eastern Witchcraft" sami dysponowaliśmy swoim czasem. Wiązało się to z nagrywaniem materiału w naszym garażu. Jedyną przeszkodą była różnica odległości dzieląca nas jako członków zespołu w tej sytuacji. Czyli kompletnie inna sytuacja, która, można powiedzieć przełożyła się na wydźwięk całości... Nocturnitier i Tzar: I tak, i nie… Muzyka była gotowa już wcześniej. Przy nagrywaniu EPki mieliśmy natomiast więcej czasu na doszlifowanie jakości nagrania instrumentów.

Foto: Gallower

tak jest lepiej niż parę dni temu. Rozmawiamy raptem po kilkunastu dniach od wydania Waszej nowej EP "Eastern Witchcraft". Jak nastroje po pierwszych recenzjach? Nocturnitier i Tzar: Jesteśmy w zasadzie zachwyceni odbiorem fanów i napływem pozytywnych recenzji, mamy zarezerwowane jeszcze kilka wywiadów, w tym jeden na kanale Antichrist Magazine. Dying Victims zrobiło kawał dobrej roboty z promocją, nie spodziewaliśmy się takiego zasięgu z ich strony, jest to zdecydowanie jedna z najlepszych wytwórni w podziemiu metalowym i najlepsza, z którą współpracowaliśmy. No właśnie, nowy materiał został wydany przez niemiecką wytwórnię Dying Victims.

46

GALLOWER

kilka mu nie leżało, stąd nie zdecydował się tego wydać. Po ponad roku sam napisał do nas emaila, wspominając, że po kilku przesłuchaniach naszego debiutu, sam nie wie dlaczego wtedy nie zdecydował się tego wydać i w tym momencie jest zainteresowany współpracą. Temat zgrał się idealnie, bo byliśmy na etapie kończenia masteringu do najnowszej EP "Eastern Witchcraft". Jedynym minusem był czas oczekiwania na oficjalną premierę EPki ze względu na duże obciążenie firmy tłoczącej winyle. Czyli na szczęście wszystko się ułożyło. Muszę przyznać, że w ten krótki, ale intensy wny materiał, trzeba się wgryźć. Ja dopiero po którymś odsłuchu dostałem ten właściwy cios

Sporo zespołów na przestrzeni lat, na świecie czy w też w Polsce, wykorzystywało utwory grane na koncertach jako materiał na debiutancki album. Nierzadko właśnie pierwsze płyty są totalnymi strzałami w twarz, chrzczone mianem kultowych. W waszym przypadku ogranie materiału na żywo również było dobrym fundamentem - "Behold The Realm Of Darkness" to świetny zestaw utworów. Czy nagrywając świeże kompozycje mieliście z tyłu głowy, że niejako sami sobie, właśnie wspomnianym krążkiem, poprzeczkę zawiesiliście dość wysoko? Tzar: Część numerów była przeorana na wszystkie strony, gdyż towarzyszyły nam od samego początku, jak "Necromancer" czy "King of The Ashes". Co do nowszych kawałków… Myślę że tutaj dla każdego z członków zespołu odpowiedź byłaby inna. Nasz perkusista, Speedfire, musiał zagrać część nowych numerów mając tylko piloty, bez poprzedniego przećwiczenia ich w garażu. Rozumiem. Czy od razu wpadliście na pomysł, ogólny koncept, jak ma wyglądać ten materiał czy w jakiś sposób poddany został ewolucji? Nocturnitier i Tzar: Odpowiedzi można udzie-


lić dwojako. Nasz koncept tekstowy opiera się na historiach w fikcyjnej krainie Gallower, który rozwijamy od początku egzystencji zespołu, natomiast materiał muzyczny komponujemy na bieżąco i zmieniany jest pod wpływem różnych inspiracji oraz różnych pomysłów. Tak, czytałem w starszych wywiadach o tej fikcyjnej krainie, ale jednak "Eastern Witchcraft" w warstwie tekstowej traktuje o postaciach nie należących do, można tak ująć, waszego uniwersum, uniwersum Gallower... Nocturnitier i Tzar: Bardzo trafna uwaga! Wiąże się to z faktem, że Gallower jako kraina jest średniowiecznym odpowiednikiem Europy Centralnej, natomiast EPką chcieliśmy rozbudować ten świat o krainy wschodu, odpowiadające innym regionom z historycznego okresu końcówki średniowiecza. Jasne, wszystko łączy się w całość. Chociaż chciałem zauważyć, że słowo Gallower w dosłownym tłumaczeniu znaczy "szubienica". Chyba też niezła nazwa dla zespołu prującego diabelski black/thrash metal, nie? Nocturnitier i Tzar: Gallows, jako słowo tak to szubienica. Gallower natomiast został utworzony od tego słowa! Więc jak najbardziej dla kapeli parającej się black thrashywem, uważamy że to dobra nazwa. Może znalazłem jakieś mało precyzyjne tłumaczenie. No, ale nie na tym chcę się skupić. Raczej chciałbym poruszyć kwestie tekstów na EP. Z tego co wyczytałem z pięknej czcion ki w książeczce to utwory traktują o potężnych postaciach, które niekoniecznie były opanowane w swej postawie. Przewija się między inny mi japoński brutalny pan wiatru Susanoo czy Vlad Tepes, słynny Dracula. Opowiedzcie trochę o powstawaniu liryków i czy ciężko było się zdecydować na te a nie inne kreatury? Nocturnitier i Tzar: Warto sprecyzować, że nie do końca chodzi o potężne postacie, a mistycyzm związany z tymi regionami i specyficznymi historiami, które chcemy opowiedzieć. W "Susanoo's Deceit" spotykamy się z bóstwami Kami, którzy wpływają na życie zwykłych ludzi. Z kolei w "Claws and Fangs" opisane zostały dwa klany, wilkołaków i wampirów, które toczą odwieczny spór o region współczesnej Rumunii i Węgier. Odnosząc się do "Behold The Realm Of Darkness", to na debiucie historia była w pełni stworzona przez nas i fabułę planujemy kontynuować na drugiej płycie. Co do powstawania liryków, to wybór był dosyć prosty. Wiązał się z naszymi zainteresowaniami historią, okultyzmem i książkami fantasy. Czy jakieś utwory zostały już przedstawione na żywo czy czekają na swoją premierę przed publicznością? Nocturnitier i Tzar: Jak najbardziej! Dwa razy zagraliśmy "Eastern Witchcrat" na chwilę przed oficjalną premierą EPki, resztę numerów planujemy zagrać na Official Release Party w Warszawie, który najprawdopodobniej odbędzie się 24 września tego roku. To świetna informacja! Jako, że padła już pewna data koncertowa, to zapytam już w tym momencie - czy oprócz Heavy Artillery Vol. 1 w Poznaniu, 13.11, będzie można zobaczyć Gallower gdzieś gęściej w Polsce jesienią czy zimą? Nocturnitier i Tzar: Tak, spodziewać się nas można w Krakowie, na Śląsku, w Warszawie prawdopodobnie nawet trzy razy, zaczynamy też grywać za granicą, z czego pierwszy koncert będzie w Austrii, a drugi jest póki co nieuja-

wniony. Czyli można powiedzieć - ruszyła maszyna! Co do występu w Poznaniu to chyba jeden z pierwszych w Wielkopolsce... Czy się mylę? Nocturnitier i Tzar: W Poznaniu zagramy dokładnie drugi raz, poprzedni był w 2019 roku wraz z Brudnym Skurczybykiem (Skurwielem). Czyli dużo się nie pomyliłem. Postaram się na ten gig dotrzeć! Zwłaszcza, że scenę dzielicie z Species i Mara... Nocturnitier i Tzar: No i sztos, widzimy się pod sceną! Można powiedzieć, że ten złowieszczy pod much wiatru i cykanie opętanych świerszczy w samej końcówce "Forest Sleeps while Stars Die" nie jest sygnałem, że Gallower zapada w zimowy sen. A propos koncertów... Graliście nie raz już z zacnymi nazwami. Wystarczy przypomnieć chociażby Azarath, Angel Witch czy występ na Black Silesia Fest obok Nifelheim, Blasphemy czy Satan. Jak wspominacie te występy i czy była szansa zamienić chociaż słowo z, że tak ujmę, bardziej doświadczonymi

Przytoczyłem podmuch wiatru z "Forest Sleeps while Stars Die". Ciekawi mnie, czy od początku był zamysł na taką miniaturkę, czy raczej wyszło to w tak zwanym praniu...? Nocturnitier i Tzar: Od początku był zamysł wichury i ogniska, które mają wprawić słuchacza w uczucie nostalgii i spokoju, a także nakierować jego myśli na temat przemijania świata oraz jak błahe jest życie w odniesieniu do kosmosu... To ciekawe. Naprawdę wyszło świetnie. Mi też ta miniatura kojarzy się swoim klimatem z soundtrackiem do gry Diablo II... To też gra bogata w tematy w stylu Gallower. Cała ta magia, postacie... A propos - graliście? Nocturnitier i Tzar: Znamy, ale nikt z nas nie grał! Warto. Gra ma swoje lata, ale potrafi wciągnąć. Skorzystam z okazji i zapytam o Wasze hobby. Wspominaliście historię, okultyzm, fantasy, a może jest jeszcze coś, co pochłania Wasz czas wolny? Nocturnitier: Zdecydowanie muzyka pochłania każdego z nas. Ja uwielbiam m.in. żeglować i podróżować po świecie, Speedfire pływa i

Foto: Gallower

kolegami po fachu? Nocturnitier i Tzar: Z wszystkich koncertów jednym z najlepszych była oczywiście Black Silesia oraz Thrash Nightmare w Pisku, gdzie graliśmy obok Deathhammer i Butcher, które osobiście uwielbiamy. Na Black Silesii zamieniliśmy słowo z Attic, ale pomimo możliwości kontaktu z Blasphemy, nikt z nas nie nawiązywał kontaktu, bo nie jesteśmy fanami war metalu. Ponadto dosyć ciężko było z nimi porozmawiać. (śmiech!) Generalnie grając z gwiazdami większego formatu, kontakt zazwyczaj jest utrudniony lub niemożliwy. Na Thrash Nightmare nie było żadnego problemu z rozmowami z każdym muzykiem z zespołów. No, zwłaszcza, że Deathhammer to bardzo kontaktowi goście, na ostatniej Black Silesii, Sergeant (basista, wokalista) przecież uczest niczył w młynie i chodzi sobie po całej lokalizacji... Nocturnitier: Nalewał nam nawet piwo do buzi, a moja dziewczyna robiła mu drinka i nazwał ją najlepszą barmanką jaką spotkał!

studiuje psychologię… Tzar: Mnie interesują nowe technologie i gry. Załóżmy, że czyta ten wywiad ktoś, kto w życiu nie słyszał o Gallower i zaintrygowała go nasza rozmowa. Pewnie zastanawia się wtedy jak to się zaczęło, że takie młode chłopaki spróbowały grać niczym wczesny Sodom, Destruction, japoński Sabbat czy Venom... Poproszę więc o krótkie kalendarium najważniejszych wydarzeń, które doprowadziły do powstania Gallower! Nocturnitier i Tzar: Myślimy, że to była naturalna kwestia naszych zainteresowań muzycznych. Jako wkurwieni nastolatkowie chcieliśmy grać jak nasi idole. Spotkaliśmy się na podziemnym koncercie w Tychach, zaczęliśmy rozmawiać i snuć pomysły o zespole. Następnie przeszliśmy do działania i podjęliśmy decyzję o łączeniu starej szkoły niemieckiego thrashu i pierwszej fali black metalu. No właśnie - wasze inspiracje. Słuchając "Eastern Witchcraft" w pewnych momentach mam wrażenie, że nie gra młoda kapela ze Ślą-

GALLOWER

47


Foto: Gallower

ska a do czynienia mam z jedną z zaginionych EP Sabbat! Rozumiem, że niezmiennie nakrę cają was klasyki lat 80., jak wspomniana japońska bestia czy niemiecki czołg pod przewodnictwem Toma Angelrippera? Nocturnitier: Jeśli chodzi o japoński Sabbat największym maniakiem tej kapeli jest Tzar! Tzar: Zgadza się! Jak wspominaliśmy wcześniej, każdy z nas w swoim życiu poznaje coraz to więcej zespołów, które nieraz wpływają na niego jako inspiracja i sprawiają, że przemyca pewne pomysły do muzyki, którą tworzymy. Nocturnitier: Dla mnie na pewno ważnymi pozycjami jest klasyczny thrash taki jak Deathrow, Violent Force czy Vendetta. Oj tak, Vendetta i ich debiut to prawdziwy cios rozłupujący łeb na pół! A propos maniact wa Tzara w kierunku Sabbat... W "Susanoo's Deceit" zbliżacie się bardzo mocno do Sabbat... Te wokale... Jakbym słyszał Gezola! Tzar: Zająłem się całą warstwą liryczną w tym utworze. Uwielbiam tę grupę, stąd na pewno słychać dużo wpływu Gezola. W pewnym sensie jest to hołd dla Sabbat, ponieważ numer traktuje o Japonii. Hołd jak najbardziej udany! Powoli zbliżamy się do końca, ale jeszcze chciałbym zapytać o Wasze pseudonimy. W niszy black/thrash metalu pseudonimy to podstawa. Długo przeglądaliście starożytne zapiski, by znaleźć te oto właściwe jak Nocturnitier i Tzar? Jak łączą się z osobowością? Tzar: To dość prosta sprawa. Wziąłem to z zainteresowania historią, w tym monarchiami oraz faktem, że posiadam licencjat z filologii rosyjskiej.

Nocturnitier: Mój łączy się z tym, że jestem, (śmiech) ,,nocnym markiem", a także większość muzyki piszę nocą. Jak nietoperz! hehe.. Tak już chyląc się ku koń cowi - Nocturnitier, jak dajesz radę łączyć Gallower z Pandemic, bo z tego co wiem druga kapela nadal aktywna, a grasz tam na gitarze... Nocturnitier: Jest ciężko. Zdarza się, że pokrywają się terminy koncertów. Natomiast na ten moment funkcjonując w Krakowie, nie mam problemu z chodzeniem na próby zarówno do Gallower jak i Pandemic. Jak się chce to można dużo! Racja! Z tym ciężko się nie zgodzić... Panowie, więc jeśli debiut pojawił się w 2020 roku, mini album ukazuje się dwa lata później, to idąc drogą dedukcji to nowego, premierowego materiału Gallower możemy spodziewać się w 2024 roku...? Nocturnitier i Tzar: Mini album, był nagrany już w maju 2021 roku, miksy i mastering zajęły około 3-4 miesięcy ze względu na nieobecność Speedfire'a. Najwięcej zajął proces produkcyjny od strony wytwórni. Gdyby zależało to od nas, materiał ukazałby się pod koniec 2021 roku. Co do drugiej płyty, nie jesteśmy w stanie nic zapewnić, oprócz tego, że materiału mamy już sporo, a dodatkowo kontrakt z Dying Victims Productions przewiduje także wydanie drugiej płyty. Jasne! To był taki mały żart związany z numerologią... Nocturnitier i Tzar: Jasne! No dobrze, mógłbym jeszcze trochę pytać, ale sądzę, że sedno zostało poruszone i pewnie nie raz, nie dwa będzie jeszcze okazja rozmawiać tym bardziej, że kolejny album pod skrzydłami Dying Victims ukaże się może i szybciej, niż EP. Na zakończenie proszę o jakieś słowo dla czytelników HMP.... Nocturnitier i Tzar: Słuchajcie muzy, wspierajcie lokalne kapele, chodźcie na koncerty, live for vengeance, die for metal, ugh! Dzięki za wywiad, do następnego! Dzięki! Zdrowia! Stay heavy, play loud! Adam Widełka

48

GALLOWER

HMP: Witaj. Metal Archives określa wasz styl jako black/punk. To pomysł wasz czy kogoś zgłaszającego zespół? Zgadasz się z takim określeniem? Które z punkowych kapel miały na was wpływ, jeśli w ogóle? Szybki: O ile dobrze pamiętam, to osoba, która nas tam dodała nie jest znajomym żadnego z nas, a "black metal/punk" widocznie wydawało mu się odpowiednią szufladką. Metal Archives czasami rządzi się dziwnymi "prawami", przez długi czas nie było tam kapel nawet z pogranicza punka i metalu, gdzie granica była bardzo cienka. Nie było Discharge, nie było mnóstwa lewackich crustów brzmiących jak metal, podobnie z grindem zdawałoby się, że może chodzi o politykę jaka kryje się za tego typu kapelami, ale przecież Metal Archives lansowało ruch BLM, więc chyba jednak nie jest to kwestia polityki. Z czasem dodali Discharge otwierając archiwa na tzw. D-beat i potwierdzając moje odczucie, że jak kapela hałasuje na przesterach, w rytmie barabanów i z wkurwionym wokalem, to musi być to metal, nie patrząc na pomniejsze kategorie. Jeżeli chodzi o inspiracje punkiem to trudno powiedzieć, bo oprócz niektórych band skowerowanych na "Undisputed Attitude", "Future of the Past" i "The Spaghetti Incident", wiele tego nie słuchałem. Poza tym ze słuchu nie zagram Ci nawet najprostszego punkowego gówna, wiec ciężko mówić o inspiracji. Słyszałem opinie, że nasz bębniarz Szymon punkowo nakurwia, ale to już jego można by pytać o powody i inspiracje. Ja bym określił was jako wypadkową Darkthrone, w ogóle wczesnego norweskiego blacku, belgijskiego Killer (wokale) , wczesnego Bulldozer (riffy i swoista intencjonalna muzyczna ohyda). Czy wśród waszych inspiracji są wyżej wymienione kapele? Muszę zatem posłuchać bliżej Bulldozer skoro słyszysz podobieństwo w riffach. O Killer może coś mógłby powiedzieć Galin, a Darkthrone jest święty, wryty głęboko pod skórę chyba wszystkich z nas. Ta inspiracja jest podświadoma, bo moje podejście do grania ich kawałków skończyło się na pojedynczych riffach z "Under a Funeral Moon". Tak czy inaczej porównanie do Darkthrone jest najlepszym komplementem. Gość, który oglądał wasz ostatni koncert, odnosząc się do samego wizerunku zespołu, stwierdził mniej więcej tak: Na wokalu wczesny Dickinson, na basie typ z Blasphemy, a na gitarach dwóch kiboli. Co sądzisz o takim porównaniu? Trudno u nas mówić o jakimś kreowanym wizerunku, nie przebieramy się w plastikowe zbroje, nie zakładamy peleryn. Galin ma swój retro odchył i jest sobą na scenie, Biały podobnie, dyga w stronę Kanadoli. Robert i ja zakładamy bandziorki - mam odczucie, że corpsepaint to rzecz należąca do lat 90., poza tym nie chciałoby mi się z tym pierdolić przed i po gigu i tak paradować wśród ludzi, wolę schować się za maską w iluzorycznym poczuciu bycia incognito. Heheszki heheszkmi ale skład jest rzeczywiście dość eklektyczny. Mam, na myśli fakt, iż wokalista do tej pory kojarzony był z black/thrashem czy black speedem, wiem


szybsza partia, "White Line Fever" i "Sonet" może rzeczywiście są najszybsze, ale nie bierzemy udziału w żadnym wyścigu, gramy to co daje ujście emocjom i brzmi dla nas satysfakcjonująco. Końcowy efekt w postaci albumu był na tyle satysfakcjonujący, że poczuliśmy specjalnej potrzeby dodania solówki. Możliwe, że to się zmieni przy kolejnych nagraniach, zobaczymy.

Pełen wszystkiego tego, co złe w człowieku Oto warszawska grupa The Relicts, w muzyce której ohyda środkowych albumów Dakthrone idzie w parze z chamstwem wczesnego Bulldozer i alkoholowym zapaszkiem belgijskiego Killer. Dla maniaków podziemnego metalu najbardziej rozpoznawalną postacią owego ansamblu jest wokalista Galin, znany z grupy Armagh, ale tym razem to gitarzysta o ksywce Szybki opowie wam o zespole, o tym co najgorsze w człowieku i najlepsze w muzyce. zaś, że tobie bliższy jest black tzw. drugiej fali. Kto gra tu pierwsze skrzypce? Kto odpowiada za większość riffów? Sprawy tak się potoczyły, że parę lat temu przecięliśmy się z Galinem w ciekawych okolicznościach, akurat pod ręką były gitary. Wiedziałem, że był częścią Bestiality więc chciałem mu zaprezentować kilka fragmentów kawałków, które wcześniej przez już długi czas układałem. Niedługo potem zaczęliśmy to rzeźbić w konfiguracji ja wiosło, on gary. Z czasem okazało się, że chłopaki stoją za First Wave Only, reprezentują solidną część bieżącej warszawskiej sceny i mają ludzkie zasoby o jakich już dawno przestałem myśleć. Riffy i strukturę kawałków miałem w większości gotową, potrzeba było właściwych ludzi na właściwym miejscu. Na którejś kolejnej próbie pojawił się Biały, przyszedł z basem, który sobie specjalnie skołował mając pełne bezczelne przekonanie, że się sprawdzi w tej roli i tak też się stało. Za gary wskoczył Szymon, perkusista Armagh i zaaranżował większość z nich, w sposób który bardzo mi pasował, a Galin zajął się drugą gitarą w celu podbicia pewnych akcentów i zagęszczenia atmosfery. Z czasem skoncentrował się na wokalu, a na gitarze zastąpił go Robert z Ortsul - w takim składzie zagraliśmy nasze dwa dotychczasowe koncerty. Jednym słowem chłopaki znaleźli czas i chęci żeby dograć swoje partie do moich wypocin i spotykać się w miarę regularnie na próby, za co jestem im ogromnie wdzięczny. Początek "Heroum Sedes" to riff bardzo podobny do tego z "One Rode to Asa Bay" wiadomo kogo. Zgadzasz się? Powiem ci skąd to porównanie: Otóż "Hammerheart" to płyta na wskroś heroiczna, a wasz utwór, jeśli nie jest to jakiś ukryty sarkazm czy ironia, opiewa zdaje się czyny naszego podziemia niepodległościowego. Jest to kolejny przypadek, ponieważ płyty Bathory po "Under the Sign of Black Mark" nie były już tym czego szukam w muzyce. Natomiast wiem w jakim kierunku poszedł sir Quorthon i nie wiem jak muzycznie, lecz tekstowo dobrze to wyczułeś. Nie ma tu krzty sarkazmu. Ten utwór, w tłumaczeniu "Tron Bohaterów", jest ukłonem w stronę beznadziejnej walki naszych przodków o wolność. Swoim heroizmem zasłużyli się dla Polski i świata, a ich dusze, podobnie

jak dusze antycznych bohaterów, lśnią teraz pod postacią gwiazd w Drodze Mlecznej. W waszych tekstach, za wyjątkiem być może "Heroum Sedes", czuć śmiercią, beznadzieją, mizantropią. "Deranged Ways" ukazuje nienawiść do tzw. "szarego człowieka". "Lewd Effigy" opisuje ludzkość jako pasożyta na Ziemi, zaś "Revel In Hunger" to zdaje się świat widziany z perspektywy kogoś nieuleczalnie chorego lub skrajnego abnegata. Generalnie dół. Co zainspirowało takie wizje? Kto pisze u was teksty? Teksty, z wyjątkiem "Deranged Ways" autorstwa Galina i "Sonetu" autorstwa Białego, idealnie wpisujących się w ton albumu, napisałem czerpiąc z osobistych przeżyć i tego jak w większości postrzegam element ludzki i jego poczynania. Emocje, które towarzyszą słuchaniu black metalu też raczej nie mają prawa być optymistyczne, chyba z wyjątkiem triumfujących, militarystycznych kapel na czele z włoskim Spite Extreme Wing, zatem "Anthems to Downfall" w tej warstwie jest taki jak określiłeś - jest pełen wszystkiego tego, co złe w człowieku.

Jak wygląda wasza aktywność koncertowa? Jak reaguje na was publika? Czytałem, że wasz wokalista schodzi ze sceny i wrzeszczy wśród publiczności. Widziałeś teledysk do "We Have Arrived" Dark Angel? Czy Galin inspirował się Ronem Rinehartem? Jak dotąd zagraliśmy dwa koncerty, w wolskich 2Kołach i Voodoo i mam nadzieję, że podczas obu z nich udało nam się sprawić by ludziom udzieliły się emocje, które chcieliśmy przekazać. Opinie były raczej dobre, nikt nie obrzucił nas jajkami, ani nie nasłał chujów, a niektórzy dali się ponieść i zrobili pod sceną trochę chaosu. Liczymy na to, że na kolejnych występach, po tym jak już niektórzy zaznajomią się z płytą, będziemy w stanie porwać więcej ludzi i sprawić, że stracą kontrolę nad sobą. Co do Dark Angel i "We Have Arrived" - myślę, że Galin może kojarzyć ten klip i kontakt Rineharta z publicznością, ale jego sceniczna ekspresja jest naturalna i pewnie widząc, że publika zamula stwierdził, że wyjdzie im na przeciw w jeszcze bardziej bezpośredni sposób. Dla mnie takie zachowanie na scenie, sposób w jaki nosi go tekst i muzyka, mimo że może nie typowo w black metalowym stylu, jest autentyczne i stawia wyzwanie publiczności, chyba też o to w tym chodzi. Jakub "Ostry" Ostromęcki

Za wyjątkiem utworu "Sonet" unikacie bardzo szybkich temp, nie mówiąc o blastach. To wpływ perkusisty czy wspólna decyzja? Mało tu też solówek - moim zdaniem przy dałyby się. Skąd decyzja o ich braku? Nie powiem Ci dokładnie jak dużą część albumu stanowią szybsze tempa i blasty, ale jest tego sporo, więcej niż zauważyłeś. Mam poczucie, że kompozycje są tak wyważone by zbudować napięcie i dojebać do kotła tam gdzie trzeba. Chyba w każdym numerze jest

THE RELICTS

49


formie bonusu. A to zresztą sprawiło, że wraz z "Invaders" i "Warrior Soul" stworzył Trylogię Rdzennych Amerykanów na płycie.

Nie jesteśmy nauczycielami historii Wyrośli z Sabaton i choć nie trudno doszukać się w ich muzyce i tekstach inspiracji korzeniami, poszli swoją drogą. Jest w nich więcej heavy metalu, niż na kilku ostatnich płytach Sabaton razem wziętych. Ich ostatni krążek wydaje się być najciekawszym w ich karierze, najbardziej różnorodnym i kunsztownym wokalnie. W naszej rozmowie Daniel Myhr opowiada o kulisach tych zmian. HMP: Gratuluję dobrej płyty! Jest różnorodna i przez to bardzo fajnie się jej słucha. Nie zapytam, czy to najlepsza płyta w Waszej karierze, bo na pewno odpowiecie, że tak, prawda? (śmiech). Tylko Jeff Waters nie mówi tak o swoich nowych płytach. Daniel Myhr: Wielkie dzięki! Nie jestem chyba osobą, która powinna orzekać, czy to nasza najlepsza płyta, czy coś w tym stylu, ale myślę, że jest jedyna w swoim rodzaju i jesteśmy bardzo zadowoleni z jej wydania. I jest najpewniej jedną z płyt, która nas najmniej wymęczyła. No więc tak, jak dotąd jest najlepsza (śmiech). Dla mnie bardzo wielkim plusem było dołącze -

czekałam na tę płytę z ciekawością. Kiedy graliście w Polsce we wrześniu 2017 roku specjalnie pojechałam Was zobaczyć w nowej odsłonie. Braliście pod uwagę fakt, że Kelly przyciągnie wiele nowych słuchaczy? Zupełnie nie braliśmy tego pod uwagę. Nie mieliśmy pojęcia o jego fanach czy czymś takim. Gdyby był "jakimś gościem", wzięlibyśmy go tak czy owak, ze względu na jego głos i osobę. Mam wrażenie, że Kelly ma dużo swobody w śpiewaniu w Civil War. Wręcz mam odczucie, że dokładał coś od siebie w kompozycjach. Tytułowy numer "Invaders" jest pełen linii wokalnych w bardzo w jego stylu. Momentami Foto: Civil War

Posłuchałam sobie znów poprzedniej wersji. Mam wrażenie, że Nils ma nieco przerysowany sposób śpiewania, a ta maniera z roku na rok jest coraz bardziej słyszalna. A jak Ty z dzisiejszej perspektywy oceniasz jego wokal w Civil War? Myślę, że Patrick pisał w taki sposób, który był dla niego do śpiewania najwygodniejszy. Ale lubił stawiać sobie wyzwania i robić zwiariowane rzeczy. Może są rzeczy, które mógłby zrobić inaczej, ale nigdy nie kwestionowaliśmy jego profesjonalizmu na polu, na którym się w ogóle nie znamy. Koniec końców jest świetnym twórcą melodii. Może mógłby spróbować stawiać sobie troszkę mniejsze wyzwania, ale efekt był czymś, na co wszyscy moglibyśmy przystać. Czy fakt, że Kelly jest Amerykaninem, też wpłynęło na pisanie kawałków? Masz w zes pole "native speakera", więc pewnie podsuwał Wam pewne rozwiązania językowe? Może trochę. Jest też anglistą, jeśli się nie mylę. Ma też inne podejście do tekstów przez swoje progresywne i poetyckie korzenie. Nie jest też tak zaangażowany w część historyczną, jak Patrick. Dlatego więc jego teksty mają zupełnie inne podejście, a ten kierunek wszystkim nam się podoba. W końcu przede wszystkim jesteśmy metalową kapelą, a nie nauczycielami historii. Gdyby napisał tekst o skarpetkach nie do pary... też byśmy na to poszli. Jednak perspektywa historyczna zawsze będzie gdzieś tam w tle. Być może nie tylko wojenna. Od 2021 roku gra z Wami także Thobe Englund. Rozumiem, że kluczem wyboru muzyka był Sabaton? (śmiech) Nie do końca, ale w sumie trochę pomogło. Znamy go od lat, od kiedy był w Sabaton i zawsze mieliśmy na niego oko. Kiedy więc nadarzyła się okazja, był pierwszą osobą, która przyszła na myśl. Było to coś naturalnego. Już na pierwszej wspólnej próbie czuliśmy się, jakby grał w zespole od zawsze. Muszę przyznać, że to przejście poszło gładko.

nie do szeregów Civil War Kelly'ego Carpentera. Jest jednym z najlepszych współczesnych wokalistów w metalu. Skąd pomysł, żeby to właśnie on zastąpił Nilsa? Kiedy Patrick podjął decyzję o odejściu, byliśmy trochę zbici z tropu, ale cóż zrobić. Moja ówczesna dziewczyna natychmiast zasugerowała Kelly'ego, Kogo? - pomyślałem. Ale jak go tylko posłuchałem, uznałem, że jest świetny. Sęk w tym, że to Amerykanin, a to zwiastowało horror logistyczny. Ale wtedy jeden z naszych kumpli, z którym mieliśmy jechać w trasę też zasugerował Kelly'ego. I dodał, że mieszka on w Belgii, a to już było dla nas o niebo lepsze. Więc się z nim skontaktowaliśmy i umówiliśmy na przesłuchanie... I po prostu zaskoczyło. Zarówno muzycznie, jak i personalnie. Przyznam, że przez wzgląd na wokalistę,

50

CIVIL WAR

brzmi, jak kawałek z jednego z jego progresy wnych zespołów. Myślę, że daliśmy mu wystarczająco dużo swobody, żeby robił swoje. Niektóre kawałki miały już mniej więcej ustalone linie wokalne, ale dokonał pewnych poprawek, żeby mu lepiej pasowały. Niektóre melodie są takie, jakie miały być od początku, inne są jego. Do kawałka "Carry on" napisał świetną melodię, która jednak nie pasowała do muzyki, więc zamiast mówić mu, żeby zaśpiewał inaczej, po prostu zmieniliśmy muzykę. Świetnie też wyszedł na nowo nagrany "Custers last stand". To jeden z naszych ulubionych kawałków ze starych płyt. Uznaliśmy, że zasługuje na lifting. Poza tym uznałem za słuszne jego ponowne nagranie na dziesięciolecie zespołu i wydanie go w

Widziałam Was także niedawno na "Masters of Rock". Zagraliście bardzo dobry koncert! Według jakiego klucza układacie setlistę? Mam wrażenie, że nie chcieliście "iść na łatwiznę" i sięgnąć po te najbardziej chwytliwe kawałki z nowej płyty. Kiedy zaczęliśmy próby, nie mieliśmy jeszcze żadnego feedbacku od fanów. Musieliśmy wybierać spośród kawałków, które nam samym najbardziej się podobały. Z reguły to się nie pokrywa z opinią publiczności. Ale jesteśmy zadowoleni z tego wyboru, bo wybraliśmy tak, żeby wpadło w ucho także tym nie-fanom. Zobaczymy, jak to wyjdzie na przyszłych gigach. Wasza muzyka jest różnorodna. Takie pod niosłe kawałki, jak "Heart of Darkness" czy "Slaughterhouse 5" dodają płycie nastroju. Ta różnorodność przychodzi Wam spontanicznie, czy wręcz przeciwnie, to wynik analizy mate riału na nową płytę? Trochę spontanicznie. Wraz z odejściem Patricka musieliśmy zmienić nieco sposób pisania kawałków. W zasadzie to zacząłem to robić tylko z Petrusem. Kelly w ten proces wtapiał się stopniowo. Teraz zaczęliśmy od części instrumentalnej i nie mieliśmy w ogóle melodii. Napisaliśmy materiał w locie i naprawdę nie było planów odnośnie do tematyki czy melodii. Taka


więc była zmiana, pisanie na swój sposób "od tyłu". Znaleźć tematykę do muzyki, a nie pisać muzykę do tematyki. Choć na szczęście nie poszliście w ślady współczesnego Sabaton i w Civil War jest o wiele więcej metalu niż na ostatnich płytach Sabaton, w jednym kawałku pojawia się mały "dyskotekowy" motyw. Mam na myśli klawisze "Carry on". Nie jestem fanką tego typu klawiszy, ale rozumiem, że chodzi o różnorodność i nawiązanie do korzeni muzyków Civil War? "Carry on" był jednym z naszych kawałków "co u licha mamy z tym zrobić". Wydaje mi się, że kiedy tylko Petrus zaprezentował mi ten numer, od razu pomyślałem, że ma sabatonowy vibe. A w tamtym momencie był nawet jeszcze bardziej sabatonowy, niż teraz. Dzięki linii wokalnej Kelly'ego stał się pełnoprawnym kawałkiem, choć wciąż brzmi nieco jak Sabaton przez te klawiszowe dźwięki, które zastosowaliśmy. Ale gdybyśmy je tylko troszkę zmienili, mogłaby to być pozytywna, wesoła melodia. Nie wstydzimy się tych powiązań, w końcu jesteśmy wielką częścią dziejów Sabaton. W dwóch kawałkach świetnie słychać inspiracje muzyką ludową. W "Oblivion" zastosowaliście orientalne motywy zarówno w klawiszach, jak i linii wokalnej. Co było dla nich inspiracją? Nie jestem pewien. Ten kawałek przechodził sporo zmian, ale ta orientalna partia zawsze w nim była. Po prostu jakoś tak świetnie wyszło. Drugim kawałkiem z motywem ludowym jest

"Dead mans glory", w którym melodia wydaje się być inspirowana "Over the hills" Gary' ego Moore'a. A może zarówno Gary, jak i Wy, czer paliście ze wspólnego źródła, stąd po-dobieńst wa? Czerpanie inspiracji z irlandzkiej muzyki folkowej zawsze naddaje muzyce specyficzne brzmienie, Więc tak, nasze inspiracje miały te same korzenie. Z tym że Gary wyciągną tę najdłuższą słomkę. "Over the Hills" to nieśmiertelny klasyk. Właśnie udało nam się stworzyć kawałek, który zdaje się podobać ludziom. Ale kto wie... może w scenariuszu rodem ze snów... może ludzie będą myśleć o "Dead Mans Glory", jak o kawałku tak samo dobrym, jak "Over the Hills". Ale nawet nie śmiem o tym marzyć. (śmiech)

Katarzyna "Strati" Mikosz Tłumaczenie pytań: Szymon Paczkowski


Duch naszych czasów "The God Machine" to pierwszy metalowy album zespołu od siedmiu lat. Owszem, po drodze przydarzyły się grupie eksperymenty orkiestrowe, kolejne trasy koncertowe czy w końcu zamknięcie w domach z okazji pandemii. Ten ostatni czas zespół wykorzystał konstruktywnie, dopracowując ostatnie szczegóły nowego materiału i przygotowując się do trasy na trzydziestolecie wydania niezapomnianego "Somewhere Far Beyond". Tego, jak ten czas wspomina gitarzysta i główny kompozytor grupy, możecie dowiedzieć się z niniejszej rozmowy. HMP: W ostatnim czasie sporo dzieje się w waszym zespole: jesteście w trasie koncertowej i wydaliście album. Ciekawi mnie jednak, jak spędziliście ostatnie, trudne dla wszyst kich lata? André Olbricht: No cóż, gdy zaczęła się pandemia, byliśmy jeszcze w trakcie pisania piosenek. Na chwilę zanim mieliśmy zaplanowaną produkcję, zobaczyliśmy, że coś zaczyna się dziać. Domyślaliśmy się, że będzie lockdown i nie pojedziemy na koncerty. Pewni nie byliśmy, ale mieliśmy przeczucie, że sprawy się opóźnią. W

lista - przyp. red.). Dla nas "At the Edge of Time" i "Beyond the Red Mirror" stanowiły jeden rozdział twórczości Blind Guardian, a my nie chcieliśmy takiego trzeciego podobnego albumu. Charlie powiedział: "Cóż, jeśli chcecie innego rezultatu, musicie zmienić sposób pracy. Jeśli zaczniecie nagrywanie w sposób podobny do wcześniejszych, efekt będzie taki sam." Trzeba więc było zmienić coś na samym początku procesu. Zastanawialiśmy się, co możemy zrobić? Jakie mamy opcje? Pomyśleliśmy o zupełnych podstawach dźwięku i powiedzieliśmy sobie: Hej, spró-

Foto: Blind Guardian

porządku, uznaliśmy, że nie zaczniemy produkcji od razu, ale przyłożymy się bardziej do pisania utworów. Przy wcześniejszych albumach czuliśmy, że ze wszystkim się spóźniamy. Na ostatnią chwilę tworzyliśmy kawałki, które dopracowaliśmy dopiero w trakcie produkcji. Tym razem powiedzieliśmy sobie, hej, zróbmy porządne demo. Może dzięki temu dopracujemy szczegóły, może znajdziemy jakieś błędy w utworach i pobawimy się aranżacjami. Sprawimy, że utwory będą bardziej gładkie i lepsze w słuchaniu. To pomogło pozwolić piosenkom się rozwinąć, by były bardziej zbalansowane wobec całej struktury albumu. A ponieważ Charlie (Bauerfein, producent - przyp. red.) nie mógł zająć się wszystkim, produkcją dema zajął się Joost van den Broek. Mieliśmy już pomysł, aby szukać kogoś innego do miksów i uznaliśmy, że Joost będzie jednym z pierwszych kandydatów do tego zadania. Jeszcze jedna sprawa - przed rozpoczęciem produkcji odbyliśmy wiele dyskusji z Charliem i Hansim (Kürsch, woka-

52

BLIND GUARDIAN

bujmy nagrać perkusję w inny sposób. Spróbujmy zbudować zupełnie nowe brzmienie gitar i tak dalej. I to naprawdę bardzo pomogło. Charlie zasugerował, że dobrym pomysłem byłby powrót do analogowego nagrywania bębnów. Dawniej nagrywanie na taśmę dawało efekt kompresji, sprawiający, że bęben basowy i werbel brzmiały niesamowicie. Żaden ProTools nie jest w stanie czegoś takiego zapewnić. Jeżeli chodzi o gitary, to od dawna używaliśmy nowoczesnych wzmacniaczy, takich jak Engl. Ostatnio słuchałem sporo muzyki z lat siedemdziesiątych: Led Zeppelin, Deep Purple, dużo Van Halen. Zdałem sobie sprawę, jak mnóstwo przestrzeni jest w tej muzyce, wybrzmiewa ona w naprawę otwarty sposób. Dlaczego my tak już nie brzmimy? Wróciłem więc do charakteru gitar bazującego na wzmacniaczach z lat siedemdziesiątych. Jest nieco bardziej cienkie, nie tak masywne, ale pozostawia więcej przestrzeni dla wokali i innych dźwięków. Poszliśmy więc w zupełnie innym kierunku niż ostatnio.

Mówisz o drodze do nagrania nowej płyty. Chciałbym jednak wiedzieć, jakie te ostatnie lata były dla ciebie osobiście? Miałeś więcej czas na swoje hobby czy coś takiego? W pierwszym roku pracowałam intensywnie nad piosenkami. Ponieważ jestem osobą bardziej introwertyczną to lubię być sam. Dla mnie być w domu i pracować to coś zupełnie w porządku. Nie miałem z tym problemu. Jednak wpłynęło to na samą muzykę, ponieważ cały czas otoczenie się zmieniało, mój świat stał się cięższy, surowszy, bardziej twardy. Widziałem jak moi przyjaciele cierpią. Widziałem ludzi chcących przetrwać, wiesz, po prostu próbujących przejść przez to co się działo. I tak, oczywiście, jest to coś, co do ciebie trafia. Wnosisz te emocje do swojej muzyki. One są we mnie: emocje trochę bardziej chaotyczne i agresywne. Włączyliśmy je w muzykę. Myślę, że to dobry sposób, ponieważ odzwierciedliliśmy czas, w którym ona powstawała. To jest jeden z powodów, dlaczego album jest bardziej agresywny i ma to bardziej emocjonalny wyraz. W drugim roku naprawdę zaczęło mi brakować życia, jakie wiodłem wcześniej. Nie tylko występów na scenie, ale także jeżdżenia na festiwale. Gdy jestem w domu, wybieram się na wszystkie festiwale w okolicy, a wtedy nic się nie działo. Naprawdę mi tego brakowało. To wtedy, po raz pierwszy zdałem sobie sprawę, jak ważna jest to dla mnie część życia. Moja osobowość potrzebuję funkcjonowania w tym metalowym świecie. Zostało mi odebrane i poczułem się wtedy trochę pusty. Wróciliście na trasę koncertową. Po lockdown ie zrobił się trochę tłok, w niektórych klubach brakuje wolnych miejsc w kalendarzu. Jak po pandemii zmienia się występowanie, dla takiego zespołu jak wasz? Zaczęliśmy ponownie koncertować na początku maja i zagraliśmy wiele festiwali w Europie. Mogę tylko powiedzieć, że podróżowanie z zespołem stało się to naprawdę trudne, ponieważ jak możesz wiedzieć, sytuacja na lotniskach jest straszna. Sugerują, że powinieneś być tam na wiele godzin przed wylotem. Ale problem jest taki, że jeśli przynosimy nasz sprzęt, nasze wyposażenie, a bramki otwierają się dopiero dwie godziny przed startem to możemy nie zdążyć nadać całego sprzętu, zajmuje to mnóstwo czasu. Bywało, że nie byliśmy w stanie zdążyć na kontrolę bezpieczeństwa i spóźnialiśmy się na lot. Ta logistyka jest straszna, czasami nie do przeskoczenia. Udało nam się wynająć ciężarówki, które przewożą nasz sprzęt na trasie, podczas gdy my podróżujemy samolotami. W ten sposób przetrwaliśmy wszystkie koncerty. Sam występ jest czymś pięknym. Każdy był naprawdę przyjemny. Ludzie cieszą się teraz każdą chwilą, tym, że znów są na koncertach i sprawia im przyjemność oglądanie zespołu. Czują radość z muzyki, my zresztą również. Ale podróż jest naprawdę trudna i czasami niewiele dzieli cię, od odwołania koncertu. Tak wiele jest zagrożeń związanych z transportem, na które nie masz wpływu. Każdego dnia modlisz się, aby wszystko było w porządku. Ale to wszystko, co możesz zrobić. I oczywiście koszty są teraz bardzo duże. Zespoły zarabiają mniej pieniędzy. Mogę sobie wyobrazić, że dla niektórych zespołów będzie to straszna sytuacja, przynajmniej przez najbliższy rok czy dwa. Z drugiej strony, innym problemem, który mamy jako artyści jest to, że skoro nikt nie mógł grać przez dwa lata, wszystkie duże zespoły są teraz w trasie i zapełniają różne miejsca. Więc nie ma przestrzeni dla innych grup, ponieważ ludzie nie mają więcej pieniędzy niż mieli wcześniej mają ich jeszcze mniej. Co w takiej sytuacji kupią? Oczywiście, bilet na koncert większego ze-


społu. To jest kolejny problem, z którym się borykamy. Gracie występy z okazji trzydziestej rocznicy "Somewhere Far Beyond", jednego z waszych najlepszych albumów. Jak czujesz się w tej podróży w przeszłość? To było wielkim wyzwaniem. Mogliśmy to zrobić tylko dlatego, że mieliśmy czas aby przećwiczyć cały materiał. I to było trudne, zorientowaliśmy się, że przez ostatnie 20 lat graliśmy niektóre z tych utworów trochę wolniej. Ale powiedzieliśmy: wiecie co? Teraz, kiedy gramy cały album, zagramy go oczywiście w oryginalnym tempie. Zrozumieliśmy, że w przeszłości graliśmy bardzo szybko i było nie lada wyzwaniem, żeby utrzymać tę prędkość przez 40 50 minut. W studio staraliśmy się zagrać najlepiej jak umiemy. Ale na żywo to zupełnie inna sprawa. Teraz staramy się zagrać wszystko perfekcyjnie. Chcemy oddać każdą pojedynczą nutę tak, jak powinna zostać nagrana i to jest wyzwanie. Myślę, że idzie nam całkiem nieźle i jesteśmy teraz w takim położeniu, że gramy album lepiej, niż został on zarejestrowany. W momencie premiery "Somewhere Far Beyond" byliście już rozpoznawalnym zespołem. Album, mimo że to bardzo dobry, to nie był dla was takim przełomem, jak jego poprzednik. Jak wspominasz tamten czas? Rzecz w tym, że każdy album wspominam dobrze - my po prostu umiemy się ze sobą dobrze bawić. Nigdy się to nie zmieniło. Kolejna płyta i trasa do dla nas przyjemność, mam niesamowite wspomnienia z każdego okresu. "Somewhere Far Beyond" było ostatnim albumem, który nagraliśmy w studiu z Kalle Trappem jako producentem. Pamiętam to jako naprawdę świetną sprawę. Mieszkaliśmy razem w studiu przez cały czas. Dzieliliśmy ze sobą sypialnie. Co wieczór po nagraniach wychodziliśmy na miasto. Jeździliśmy do Hamburga, piliśmy, robiliśmy imprezy. Więc były to naprawdę świetne czasy. Podchodziliśmy do wszystkiego lekko. Nie byliśmy aż tak bardzo profesjonalni i skupieni jak dzisiaj. Mieliśmy ochotę na imprezowanie. Wpadł do nas Kai Hansen i piliśmy całą noc. A potem, gdy byliśmy w dobrym nastroju, nagrywaliśmy. Ale taki był nasz duch. Jak to powiedzieć? (André zawiesza się na chwilę - przyp. red.) Czuliśmy w sobie wolnego, swobodnego ducha. Nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy wtedy, ale w jakiś sposób ta atmosfera przeniesiona została na płytę. To dobre samopoczucie i fakt, że wszystko robiliśmy po prostu dla zabawy.

Foto: Blind Guardian

Nie po to, by zarabiać pieniądze. Nie po to, aby stać się największym zespołem na świecie. Po prostu dobrze się bawiliśmy i to jest tam zawarte, ludzie to czują. Gdybyś za kilka lat chciał zagrać inny album w zespołu na żywo w całości, który byś wybrał? Już zorientowałem się, że najnowszy, "The God Machine", jest naprawdę świetny do grania. Zrobiliśmy do niego kilka teledysków i w trakcie przygotowań musiałem przećwiczyć utwory. Wszyscy musieliśmy je zagrać i w trakcie prób, uświadomiliśmy jak świetnie i żywotnie wypadają. Więc może za dziesięć lat albo za 15 lat, kiedy wszyscy powiedzą: Hej, ten album był taki fajny, zagrajcie go w całości. Czy tytuł płyty jest nawiązaniem do twórc zości Neila Gaimana, jak ma to miejsce w przypadku "Secrets of the American Gods"? Nie, nie odnosi się tylko do tej jednej piosenki. Staraliśmy się znaleźć tytuł, który będzie bardziej pasował do reszty utworów. Taki, który posiada otwarte znaczenie, dające interpretować się z wielu różnych punktów widzenia. Gdy Hansi zaproponował ten tytuł, to chwyciło mnie od razu. Zacząłem o nim myśleć i tak właśnie chciałbym aby odbierali go słuchacze. O co w nim chodzi? Co to znaczy? Wiedzieliśmy, że nie chcemy nadawać tytułu bezpośrednio od jakiegoś utworu, bo to jest nudne. Dzięki temu

album sprawia wrażenie, jakby zawierał jakiś większy koncept, mimo że nie jest to tego typu płyta. Kilka lat temu wydaliście album z muzyką symfoniczną, "Legacy of the Dark Lands". Myślisz o jego kontynuacji albo innym podob nym, pozbawionym metalowego instrumentar ium przedsięwzięciu? Tak, mam pomysły na to, jak kontynuować pracę z The Twilight Orchestra, ale jest jeszcze za wcześnie, by mówić o szczegółach. Mogę powiedzieć, że ten rozdział nie jest zamknięty i będę dalej robił coś w takim gatunku muzyki. Myślę, że mam pomysły, by znów czymś ludzi zaskoczyć. A czy rozważaliście jakieś specjalne wydarze nie, jeden lub dwa koncerty z tym materiałem? To jest marzenie Hansiego i moje. Marzymy, aby zaprezentować tę muzykę na żywo. Ale teraz, kiedy ceny wszystkiego eksplodowały, jest to nierealne. Nie widzę w najbliższej przyszłości możliwości na to, aby zebrać 100 osób orkiestry, opłacić im hotele i przeloty tylko na jeden taki koncert. Kto mógłby sobie na coś takiego pozwolić? Na wiele lat zostanie to więc w kwestii marzeń. Ale za jakiś czas może sprawy będą miały się lepiej i przy okazji jakiegoś festiwalu pokusimy na coś podobnego. W tej chwili jest to jednak niemożliwe. Kończąc rozmowę, chciałbym zapytać cię o jakieś szczególne wydarzenia z tras koncer towych, które odbyłeś. Coś co, szczególnie utkwiło w twojej pamięci. Cóż, na każdej trasie jest kilka momentów, które są dla mnie niezapomniane. Zawsze jestem poruszony, kiedy widzę, jak wiele emocji może wywołać nasza muzyka. Czuję się tak, kiedy widzę, że ktoś w pierwszym rzędzie zaczyna płakać, bo słucha jakiejś piosenki. Jest tak wzruszony, że słyszy ją na żywo, że aż lecą mu łzy. Myślę sobie, o mój boże, co się dzieje? Coś takiego zostaje w pamięci. To jest coś, o czym wcześniej nie pomyślałbym, że może się wydarzyć. Kiedy tego doświadczasz, to trudno nie być wzruszonym. No i oczywiście, chwila gdy grasz na festiwalu Wacken Open Air i 80 tysięcy ludzi śpiewa "The Bard's Song", utwór, który jak hymn heavy metalu, czuję na ciele gęsią skórkę. Coś takiego to wspaniałe, niezapomniane przeżycie. Igor Waniurski

Foto: Blind Guardian

BLIND GUARDIAN

53


Powrót legendy Fanom progresywnego metalu zespołu Conception nie trzeba przedstawiać. Ten norweski kwartet współtworzył gatunek i odcisnął charakterystyczny brzmieniowo znak w historii ambitnej muzyk metalowej. Po blisko trzydziestu latach artyści postanowili przypomnieć się fanom wydaniem zremasterowanych pierwszych czterech płyt, które pierwotnie ukazały się w latach 90. Zapraszamy do rozmowy z wokalistą zespołu Royem Khanem. HMP: Na wstępie przyznam, że jest mi niezmiernie miło poprowadzić dziś z Tobą rozmowę. Jestem fanem Conception prakty cznie od samego początku istnienia zespołu, a reedycja Waszych czterech pierwszych płyt jest okazją do przeprowadzenia niniejszego wywiadu. Chciałbym przy tej okazji porozmawiać m.in. też i o tym jaki był świat muzyki progmetalowej lat 90., a jak wygląda on obecnie z Twojej perspektywy. Jak zmienił się Conception i jak zmieniłeś się Ty przez ostatnie trzydzieści lat. Przyjęła się opinia, że lata dziewięćdziesiąte były najlepszym okresem dla progresywnego metalu. Wiele młodych zespołów wydawało wówczas płyty, które prezentowały najwyższy kunszt artystyczny. Można tu wspomnieć oczywiście o takich grupach jak Dream Theater, Pain of Salvation, Psychotoic Waltz, Sieges Even, Shadow Gallery, Angra, Vanden Plan, Elegy i o wielu innych. Wśród tych zespołów był także Conception. Jesteście ikoną gatunku. Czy jesteście świadomi faktu, że już za życia staliście legendą progresywnego metalu? Roy Khan: (śmiech) Po pierwsze dziękuję za te słowa. W latach 90., zanim Internet stał się tym czymś, czym jest dzisiaj, nie widziałem wiele materiałów o Conception. Prócz paru

wywiadów czy recenzji (bo trzeba pamiętać, że wówczas wszystkie publikacje były dostępne jedynie w pismach papierowych), to czasami pojawialiśmy się też w radio, kiedy rzecz jasna radia były to analogowe, a nie internetowe). Niedługo po tym jak po koniec lat 90. dołączyłem do Kamelot zacząłem czytać o sobie, o Conception w Internecie, to zdałem sobie sprawę, że mimo, iż już zakończyliśmy działalność, to Conception pozostawiło trwały ślad w historii muzyki. Więc jestem bardzo szczęśliwy, kiedy odkrywam, że jesteśmy inspiracją dla innych muzyków i zespołów, oraz że nasza muzyka wciąż daje radość fanom progresywnego metalu. Racja, ja jestem tego też przykładem (śmiech). Jaki był powód wydania reedycji waszych pierwszych płyt? Domyślam się, że pieniądze nie były tutaj najważniejszym czynnikiem. Ciągle czujecie potencjał w starych płytach? Czy nagralibyście te albumy jeszcze raz przy użyciu nowego sprzętu i nowych technik? Oczywiście. Zresztą już na taki ruch się zdecydowaliśmy przy okazji utworów "Roll the Fire" i "Silent Crying". Zostały one ponownie nagrane i wydane w formie singli. Mieliśmy wiele pytań od fanów, czy podobnie nagramy

Foto: Morten Hansen

54

CONCEPTION

nowe wersje innych utworów. Obecnie, jeśli chodzi o reedycje wspomnianych czterech pierwszych albumów, to było to żywe, ciągle pojawiające się życzenie od fanów. Również my sami chcieliśmy uczynić nasze stare albumy znowu dostępnymi. Finalnie udało się nam podpisać kontakt z BMG, który zadowolił obie strony i możemy ponownie wydać te albumy wraz z bonusowymi materiałem. No i wszystkie albumy zremasterowaliśmy przy użyciu nowoczesnej technologii. Mimo, że jestem dumny ze starego masteringu pierwszych płyt, bo jak na owe lata ich produkcja stała na wysokim poziomie, to muszę przyznać, że zwłaszcza pierwsze płyty zyskały na nowym remasteringu. Tak, też to zauważyłem przy odsłuchu nowych edycji płyt. Dużą różnicę dźwiękową słyszę na pierwszych dwóch płytach "The Last Sunset" i "Parallel Minds". Przy kole jnych dwóch płytach "In Your Multitude" oraz "Flow" nie wyczuwam już tak dużych różnic w dźwięku. Pewnie dlatego, że pier wotne wersje tych albumów były już bardzo dobrze wyprodukowane. Jak przebiegał sam proces reemasteringu? Co chcieliście osiągnąć? Czy celem są nie tylko wasi starzy fani, ale może też nowe pokolenie słuchaczy? Jak wspominałem, najważniejszym powodem było to, by znowu te albumy stały się dostępne dla fanów. A jeśli już podjęliśmy decyzję o ich ponownym wydaniu, to dobrym pomysłem było także, by je zremasterować, tj. najwięcej z nich wycisnąć pod względem brzmienia. To był długi, żmudny i kosztowny proces. Opłacił się on zwłaszcza względem pierwszych płyt. Podstawową intencją było nadać więcej głębi (zwłaszcza pierwszym albumom), ponieważ ich brzmienie pierwotnie było trochę za "płaskie", zwłaszcza jak się je odsłuchuje obecnie. Jeśli chodzi o płytę "Flow", to wówczas, gdy nagrywaliśmy ten album, byliśmy bardzo zadowoleni z brzmienia. I podobnie dziś oceniamy jakość dźwięku tej płyty. Dlatego nowy mastering akurat tego krążka nie jest szczególnie słyszalny, ale mimo wszystko dokonaliśmy remasteru także naszej czwartej płyty. Andy (Pearce - przyp. red.), który był odpowiedzialny za remastering, został wybrany przez BMG. Instrukcje były proste, tj. nadać więcej głębi, przestrzeni i nowoczesnego brzmienia. Teraz porozmawiajmy chwilę o zmianach. Na czwartej płycie "Flow" zmieniliście logo, słusznie zresztą motywując, że był to wów czas wasz najnowocześniejszy album w kari erze (prostszy, bardziej rockowy, niż progresywny), więc i zmieniliście nie tylko muzykę, ale i logo. Wraz z wydaniem "State of Dece-


ption" nastąpił powrót do starego logo. Czy to oznaczało chęć powrotu do pierwotnego stylu muzyki? Bo ja w nowej twórczości słyszę echa zarówno starego, jak i nowego Conception. Właściwe to masz rację. Wówczas, w 1997 roku, były takie właśnie powody zmiany logo. Po pierwsze byliśmy zmęczeni etykietowaniem i wrzucaniem nas do worka z nazwą "Power Metal". Chcę być dobrze zrozumiany, nie o to chodziło, że się jakoś wówczas wywyższaliśmy. Nie czuliśmy się "lepsi" czy "nowocześniejsi" od innych zespołów grających bardziej klasyczny power metal. Po prostu czuliliśmy, że nasza muzyka nie pasuje do tej etykiety, dlatego także nie tylko przez samą muzykę, ale i przez nowe logo chcieliśmy odróżnić od tego typu zespołów. Kiedy jednak po dwudziestu latach przerwy ponownie się zeszliśmy, to poczuliśmy, że zatoczyliśmy pewne koło. Bo znowu zaczęliśmy samodzielnie produkować naszą muzykę, samodzielnie ją finansować, przez choćby kampanie crowdfundingowe. I to przypomniało nam czasy, gdy tworzyliśmy nasze pierwsze płyty, np. "The Last Sunset", który właśnie był wówczas wyprodukowany i sfinansowany własnym sumptem. Natomiast nowe logo faktycznie jest w znacznej mierze takie samo jak trzydzieści lat temu, tzn. został zachowany kształt, natomiast są dodane drobne różnice w teksturze. OK, muszę się mocniej przyjrzeć nowemu logo (śmiech). Chcieliśmy zrobić coś nowego. Mieliśmy długie rozmowy w zespole, czy powinniśmy kontynuować działalność z logo jakie było na "Flow", czy jednak może powinniśmy wrócić do starego typu logo. Ale finalnie jesteśmy szczęśliwi z wyboru starego logo. Przy tworzeniu "State of Deception" wspominaliście w wywiadach, że pisanie utworów przychodziło łatwo, ale ciężej było z produkcją albumu, która dokonywała się w różnych lokalizacjach. Czy przy okazji nagrywania kolejnej płyty powtórzycie ten sam tryb pracy? To całkowicie zależy od tego, gdzie mieszkają ludzie zaangażowani w produkcję płyty. Oczywiście najwygodniej jest nagrywać płytę razem, w jednym miejscu. Niestety jako członkowie Conception mieszkamy w odległych od siebie miejscach i łatwiej jest nagrywać swoje partie tam, gdzie się rezyduje. Ja nagrałem swoje partie u siebie w Moss i Oslo. Ingar (Amlien - basista - przyp. red.) nagrywał u siebie, ale czasami jeździł też do studia Tore (Ostby - gitarzysta - przyp. red.). Tore nagrał gitary i klawisze w sowim studio. A wszystko zostało zmiksowane w innym studio i zmasterowane w kolejnym studio. Tak więc produkcja przeszła przez sześć-siedem różnych studiów. Ale najważniejszą rzeczą jest to, jak współpracujemy i jak piszemy muzykę. Podczas tworzenia muzyki ustalamy pewne parametry wstępne, nastrój, tonację, tempo, strukturę i to jest najważniejsza część komponowania muzyki. Oczywiście są wybrane utwory, które tworzymy z biegu, na żywo, "na spontanie", na podstawie demo. Jeśli to jednak nie zadziała, i czujemy, że nie mamy tego brzmienia, którego oczekiwaliśmy, tej kompozycji, która chcemy, to dokonujemy dekompozycji utworu. Tak było np. w przypadku utworu "Of Raven and Pigs". Pięć dni trwały prace nad samymi wokalami do tego utworu. Czasami

Foto: Conception

skomponuję melodię wokalną w 15 minut. Ale właśnie komponowanie tylko wokalu do "Of Raven and Pigs" trwało właśnie pięć dni. Albo utwór "She Dragoon". Był on wielokrotnie przez nas tworzony i rekonstruowany, ale finalnie stanowi on kombinację dwóch utworów, tj. jego źródła pochodzą z dwóch osobnych kompozycji. W jednym utworze podobała nam się zwrotka, w zaś drugim refren. Szczęśliwie te dwa fragmenty pasowały do siebie, były w mniej więcej tym samym tempie i postanowiliśmy je połączyć w jednym utworze. Wiec jak widzisz jest mnóstwo pracy przy komponowaniu i produkcji muzyki. To nie jest tak, że przyjdziesz do studia i nagrasz swoje pomysły z biegu.

ostatnia jego część powstała właśnie przed samym wejściem do studia. Poza tym w tym czasie byliśmy zajęci akcją crowdfundingową i wszelkimi aktywnościami z nią związanymi. Nie koncertowaliśmy tyle ile byśmy chcieli. Wtedy także wybuchła pandemia Covid. Ale mieliśmy dużo pracy "biurokratycznej", bo sami prowadziliśmy biznes związany z promocją płyty. Wiesz, różne papiery, dokumentacja, załatwianie różnych prawnych i finansowych tematów, które musiały być prawidłowo przeprowadzone. Było dużo do wykonania tzw. pracy "poza-muzycznej" (śmiech), która zabierała bardzo dużo czasu. Ale tak, mamy też trochę nowego materiału, który ukaże się jako płyta, lub single w bliskiej przyszłości. Choć

No właśnie, utwory do waszej ostatniej płyty były komponowane w latach 2016-2018. Od tego czasu minęło trochę lat. Co prawda później wydaliście jeszcze wersję deluxe "State of Deception", natomiast Co robiliś cie w sferze komponowania muzyki po 2018 roku? Czy dużo macie materiału na kolejną płytę? Po pierwsze musze skorygować. To nie jest tak, że wszystkie kompozycje zostały napisane pomiędzy 2016 a 2018 rokiem. Właściwie nasz ostatni utwór "Monument in Time" (bonus na wersji deluxe - przyp. red.) został ukończony tuż przed jego nagraniem na płytę. Pisaliśmy go na przestrzeni dwóch lat, ale

CONCEPTION

55


doświadczenia. Oczywiście tyle się dzieje obecnie na świecie, że nie sposób każdych emocji zawrzeć w sztuce. Tyle rzeczy w Europe, w USA, w Ameryce Południowej, w Azji. Mieliśmy pandemię, zadymę z Donaldem Trumpem, zalew fakenewsów. Teraz mamy wojnę, którą toczy kraj graniczący z Norwegią (Rosja - przyp. red.) Nie chcę powiedzieć, że tytuł i atmosfera ostatniego albumu była zaplanowana, aby odzwierciedlić to co się obecnie dzieje, ale niewątpliwie świat stał się posępniejszy i bardziej przerażający niż taki, jaki był kilka lat temu.

obecnie koncentrujemy się jednak na promowaniu reedycji naszych pierwszych albumów i nadchodzącej trasie koncertowej. Wróćmy na chwilę do czwartej, zremas terowanej płyty "Flow". Był to pozytywny w przekazie album. Czy teraz, przy nowych kompozycjach jest podobnie? Człowiek z wiekiem jednak się zmienia. Czy po tych dwudziestu pięciu latach coś się zmieniło w Twojej duszy? I czy ma to wpływ na muzykę Conception? Zarówno muzyka, jak i słowa, które komponuję są odzwierciedleniem mojego osobistego

Wiem, że jesteś osobą uduchowioną (Roy Khan należy do wspólnoty chrześcijańskiej w Moss - przyp. red.). Czy i na najnowszej płycie przekonania "religijno-etyczne" też mają swój wyraz? Jak widzisz obecną kondy cję religii na świecie. Czy jest ona w kryzysie? Jak widzisz jej przyszłość? Przykładowo inspiracją do słów utworu "Of Raven And Pigs" jest problem powiązania państwa i religii w wielu krajach. Jest dla mnie oczywistym, że kościół miesza się do polityki więcej, niż pozwala mu na to jego doktryna. Ciężko jest mi stwierdzić, że w pewnym sensie świat nieuchronnie zmierza ku ciemnej stronie… co ma zresztą swoje odzwierciedlenie z zapisami w Biblii…, że w pewnym sensie

może przez to wiara się wzmocni…? Ale to co czuję, to to, że nasza cześć świata (świat szeroko pojętego Zachodu - przyp. red.) miała wszystko. Byliśmy zbyt aroganccy, wydawaliśmy za dużo pieniędzy, poddaliśmy się konsumpcyjnemu trybowi życia, mniej martwiliśmy się o Ziemię i nie udźwignęliśmy odpowiedzialności, którą nam dano na Ziemi. Można tutaj częściowo obwiniać system kapitalistyczny, jego wybrane elementy, ale gdyby miał wybierać to uważam, że połączenie kapitalizmu z demokracją jest najlepszym porządkiem jaki możemy mieć. Nie widzę dla siebie innej alternatywy. Z przerażeniem patrzę na to, jak ludzie potrafią siać dezinformację w Internecie, jak robią to głośno i jak łatwo przekonują innych do swoich fałszywych przekazów. Obecnie trudno jest być pewnym, czy faktycznie odbieramy prawdziwe informacje, bo jesteśmy nimi zalewani. Niby cały świat i wiedza o nim jest na wyciągniecie ręki. Ale sam nie jestem pewien, czy to co czytam i oglądam jest prawdzie i rzetelne. Ale wiem, że na pewno nie jest obiektywne. Czuje, że Internet karmi mnie i czuję, że daje mi więcej informacji niż mnie interesuje. I wtedy muszę zadać sobie pytanie, co to jest? Jaki jest tego cel? Czy to prawda, czy fałsz, czy jest to obiektywna informacja? Natomiast co do kondycji religii na świecie, to wiele tutaj nie mogę powiedzieć. Jedynie mogę mówić o swojej wierze. Znamy historię i powody Twojego odejścia z Kamelot. Wiem, że odejście z tego zespołu było dla ciebie konieczny krokiem. Czy z perspektywy minionych dziesięciu lat wciąż uważasz, że to był dobry ruch? Nie sposób było podjąć innej decyzji? Nawet wys tępując zarówno w Kamelot i Conception na raz. Czy dałbyś się jeszcze zaprosić na scenę z Thomasem Youngbloodem? Oczywiście. Rozmawiamy z Thomem regularnie. Wspólnie prowadzimy biznes. Wspólnie przecież wydaliśmy wiele płyt. Nie mamy obecnie w planach jakiejś formy "reunionu". Ale jestem pewien, że bylibyśmy otwarci na taki ruch, kiedyś w przyszłości, kiedy nadarzy się taka okazja.

Foto: Conception

56

CONCEPTION

Na chwilę porozmawiajmy o nietypowym zjawisku jaki dotknął świat sztuki, a mianowicie o pandemii Covid-19. Covid z jednej strony pomógł artystom, np. dawał więcej czasu na tworzenie muzyki, słuchanie muzy ki innych wykonawców, na wyciszenie się. Z drugiej strony zaszkodził innym artystom, bo niektórzy muzycy potrzebują ciągłego kontaktu z fanami by inspirowali ich oni do tworzenia muzyki. Także aspekt finansowy ma tu znaczenie, mniej koncertów, mniejsza sprzedaż płyt. Jak sobie poradziliście z pan demią Covid? Muzycy różnie reagowali na lockdown. Dla niektórych był to czas spoko jnego tworzenia nowej muzyki. Dla innych artystów okres pandemii był epizodem depresyjnymi, gdyż nie mogli czerpać energii z kontaktu z fanami. Jak to było w Waszym przypadku? Och, w przypadku Conception okres pandemii był wyjątkowo okropny. Zaczęliśmy produkować album w 2018 roku, więc EP-ka wyszła w 2018, a pełny album wyszedł w 2020 roku Jak tylko ukazał się nasz nowy album, świat został zamknięty. Musieliśmy odłożyć trasę koncertową. Cała uwaga mediów była skierowana na pandemię, a nie muzykę. Czuliśmy, że nasz album przepadnie (śmiech).


Ale dlatego między innymi postanowiliśmy wydać reedycje pierwszych płyt z bonusowymi utworami, by trochę podkręcić klimat wokół zespołu po dwóch latach wymuszonej flauty. Nie sposób pominąć obecnej sytuacji w Europie. Wojna na Ukrainie poruszyła środowisko muzyczne na całym świecie. Także i na mnie, zwykłego odbiorcy muzyki, ma ona depresyjny wpływ. Ciężko jest mi się bawić przy muzyce tak jak kiedyś, jeśli wiem, że kilkaset kilometrów ode mnie giną niewinni ludzie, tacy sami miłośnicy metalu jak ja. Jakie są wasze przemyślenia związane z wojną wypowiedzianą przez Rosje Ukrainie? Jak wyobrażacie sobie koncertowanie w Rosji po zakończeniu wojny? Obecnie trasa po Rosji nie jest planowana (sarkastyczny śmiech). To co jest przerażające, to świadomość, że ludzie cierpią właściwie niedaleko od mojego miejsca zamieszkania. Istnieje też groźba eskalacji wojny i zaangażowania całego NATO w konflikt, co czyni całą sytuację bardziej poza kontrolą i niebezpieczną. Jeśli chodzi o plany koncertowe planujemy koncertować tam, gdzie jest bezpiecznie i gdzie będzie mieć to też uzasadnienie finansowe. To jedyne co możemy zrobić. Ale ostatnie kilka lat nauczyło mnie, żebyś nie wiem co chciał planować, to i tak może się to nie wydarzyć. I ostatnie już pytanie. Widziałem daty waszych koncertów planowanych na rok 2023. Na razie dat jest niedużo. Czy mamy szan sę zobaczyć Conception na żywo także w Europie Środkowej? Oczywiście. Jedyne co nas wstrzymuje to to, że kilku z nas w zespole posiada "normalną" pracę i musimy dbać też o nasze rodziny. Samo tworzenie muzyki i granie w Conception nie zapewnia nam środków do życia. Analizujemy każdą propozycję. Nasza agencja koncertowa analizuje zasadność każdego występu na żywo. Dodatkowo także jako ludzie mamy już pewne ograniczenia czasowe, tj. jak często i jak długo chcemy i możemy wyjechać w trasę koncertową. Rozumiem. Widzę to także po sobie. Kiedyś częściej jeździłem na koncerty za granicę. Teraz wolę już oglądać artystów na żywo na miejscu (śmiech). Ale jeśli będzie grali kon cert w Europie to zrobię wszystko, by się na nim pojawić i przybić piątkę. Wielkie dzięki Roy za te chwilę rozmowy. Do zobaczenia! Wielka przyjemności po mojej stronie, cześć! Kuba Rutkowski

Dla fanów Conception zespół przygotował w tym roku nie lada gratkę. Cztery zremasterowane albumy, pierwotnie wydane w latach 90. Na każdej płycie znajdziemy nie tylko poprawioną produkcję właściwych utworów, lecz także bonusy w postaci wersji demo wybranych utwór, kompozycje live, kompozycje z trudnego do zdobycia 12-sto calowego singla, oraz bonusy jakie można usłyszeć tylko na japońskich wydaniach zespołu. Trochę nietypowo jest pisać recenzje płyt, które znane są fanom od lat. Ale z drugiej strony temat może też zainteresować nowych słuchaczy. Wiadomo, że remastery starych płyt mają różne reputacje. Są takie poprawki w produkcji, które burzą pierwotny klimat starych płyt. Są też remastery, które po prostu źle wyprodukowano i brzmią gorzej od oryginałów. Są też i takie, które, które wydatnie poprawiają jakość odsłuchu, nie zmieniając przy tym przeszłego ducha kompozycji. I właśnie z tym ostatnim przypadkiem mamy tutaj do czynienia. Ale uczciwe przyznam, że największe różnice słychać na pierwszych dwóch płytach "The Last Sunset" i "Parallel Minds". Zmiany produkcji pozostałych dwóch albumów "In Your Multitude" oraz "Flow" nie są już tak wyraźnie słyszalne. Pewnie dzieje się tak za sprawą już wysokiej jakość pierwotnej produkcji wymienionych krążków. Ale tutaj zachętą do zakupu nowych wydawnictw mogą być wspominane wyżej bonusy umieszczone na końcu płyt. Co prawda znam recenzowane płyty na pamięć, ale długo ich nie słuchałem, więc przyjemnie było sobie je odświeżyć. Nie zestarzały się. A właściwe wciąż są trwałą ikoną gatunku. Na pierwszej płycie "The Last Sunset" odnajdujemy znany styl z lat 90., dziś trochę już mniej popularny czyli progressive power metal, ale jak to jest u Conception, z przewagą progresywnych aranży. Album otwiera powerowy "Building a Force". W podobnym stylu utrzymany jest "Live to Survive". Już na pierwszej płycie słychać także flamencowe inklinacje Tore Ostby' ego. Można je odnaleźć na "War of Hate", czy progresywnej suicie "Among the Gods". Motywy te, tak charakterystyczne, pojawiają się w całej twórczości Conception (słyszymy je także później, choćby w niezapo-

mnianym projekcie panów Ostby, Lande, Macaluso czyli Ark). Na płycie jest i też "doomowa" ballada "Bowed Down With Sorrow" przypominająca najlepsze dokonania Black Sabbath. Progowy klimat ma "Fairy's Dance", a tytułowy "The Last Sunset" to prawdziwy progresywny majstersztyk. Drugi album "Parallel Minds" otwiera energetyczny, powerowy "Water Confines", a następnie słyszy-my singlowy przebój "Roll the Fire". Na płycie znajduje się też słynna ballada "Silent Crying", którą nowi słuchacze mogą znać w nowej wersji nagranej rok temu. Utwór często prezentowany jest na koncertach w wersji akustycznej. Tytułowa kompozycja to wizytówka prog-powerowej aranżacji Conception, podobnie jak "The Promiser". Płytę kończy progresywna suita "Soliloquy". Jeśli chodzi o trzeci album, "In Your Multitude", to zespół swego czasu w wywiadach przyznawał, że zbyt długo nad nim pracował, z domyślnym zarzutem, że może jest on za bardzo "przekombinowany". Nawet jeśli tak było, to dla mnie osobiście efekt jest doskonały. To najbardziej progresywna płyta w dorobku Norwegów. Dodatkowo słychać w niej echa melodii, aranży, i klimat, jaki później można odnaleźć na płytach wcześniej wspominanego Ark, którego to zespołu Tore Ostby był współzałożycielem. Płytę kończy tytułowa progresywna ballada. Na czwartej płycie muzycy dokonali drobnej zmiany stylu. Z klasycznego progressive power metalu zespół udał się w kierunku hard rocka. I nie chodzi tutaj o brzmienie, bo ono wciąż jest metalowe, ale zmianie uległa struktura utworów i aranże. Znajdują się tutaj także dwie ballady: rockowa "Cry" oraz subtelna "Hold On". Generalnie płyta składa się z przebojów, które powinny być grane radio, jak choćby "Flow", "Cardinal Sin", czy "Would It Be the Same". No ale w radio tych kompozycji nie usłyszycie, więc tym bardziej warto nabyć ten krążek i włączyć go do osobistej kolekcji płyt. Kuba Rutkowski

COPNCEPTION

57


Uniwersalna prawda Wbrew fałszywej narracji mediów głównego nurtu o rzekomym turbulentnym okresie globalnej zawieruchy, wokalistka Cammie Gilbert dzieli się z nami osobistą pasją, odwiecznym cierpieniem, poczuciem nieuzasadnionej winy, ale i niezachwianą nadzieją, a więc wszystkimi tymi emocjami, które już przed premierą uczyniły "Starlight And Ash" ponadczasowym dziełem sztuki, uwydatniającym najlepsze elementy dotychczasowej twórczości alternatywnego zespołu metalowego Oceans Of Slumber. HMP: W jednym z wywiadów, które udzieliłaś przed dwoma laty, wyznałaś, że każdemu albumowi Oceans Of Slumber przypisu jesz emocjonalny obraz. Jak wyglądałby ten dotyczący "Starlight And Ash"? Cammie Gilbert: Koncentrując się na "Starlight And Ash", przed oczami mej duszy jawi się idea wzajemnego dzielenia się przez ludzkość doświadczeniem uniwersalnej prawdy. Żal, strata, oczekiwanie i tęsknota to powszechne uczucia odczuwane tak samo przez każdego człowieka, bez względu na to, gdzie się znajduje lub skąd pochodzi. Mogą one nas łączyć, o ile jesteśmy zdolni do współczucia. Często doskonale rozumiemy, przez co przechodzi druga osoba, ponieważ dotknęło nas kiedyś to samo. Wyobrażam sobie nadmorskie miasteczko, którego mieszkańcy usiłują wieść

są związane z odczuwaniem uniwersalnej prawdy, a nie np. uniwersalnej obłudy i samozakłamania? Żyjemy na tej planecie po to, by jeden drugiemu pomagał rozwijać się oraz by dokonywać pozytywnych zmian. Rozróżnienie pomiędzy prawdziwą a fałszywą intencją podlega subiektywnej ocenie, a ja zwykłam zadawać pytanie: czy jest to bezpieczne, a może zdradliwe? Czy przyniesie to korzyść dla większości? Coś może być przecież dobre dla jednej osoby, ale zgubne dla innej. Rozważając nawet wydawałoby się pewne koncepcje, choćby skałę lub siłę grawitacji, nie posiadamy na ich temat wystarczającej wiedzy, a wystarcza nam intuicyjne wyczucie. Gdy miewam wątpliwości, pytam: czy nasze działania bądź cele są dla innych bezpieczne, czy też nie? Takie podejście

Zwłaszcza ostatnio. Stwierdziłam, że tym razem nie będę się z nią szarpać w lirykach, nie chcę tego. Przestałoby to być bezpieczne, tak dla mnie, jak i dla innych. W związku z tym wpuściłam nieco światła do nowych utworów, wprowadziłam w nie odrobinę nadziei. Jeśli nie potrafię znaleźć odpowiedniego lidera, wtedy uznaję, że to ja powinnam stać się liderką koniecznej zmiany. Dokonałam tego na "Starlight And Ash". W prezentowanych na płycie historiach uwzględniłam zarówno własne, jak i zasłyszane od innych przeżycia. Za każdym razem pamiętałam, aby dodać otuchy i wesprzeć wszystkich w wydostaniu się z niepożądanych stanów emocjonalnych. To podejście wyróżnia "Starlight And Ash" od poprzednich albumów Oceans Of Slamber. Czy możemy doszukiwać się linii systematycznego rozwoju emocjonalnego w pisanych przez Ciebie lirykach? Każdy aspekt "Starlight And Ash" jest rozwojowy. Praca nad tą płytą była ogromnym, pełnym niuansów przedsięwzięciem, ale efektem jest jednoznaczny rozwój całego zespołu oraz jego poszczególnych muzyków. Tym razem, nie pojawiły się na "Starlight And Ash" żadne growle. Czy wynikało to ze świadomie podjętej przez Was decyzji? W pewnym sensie tak. Nie powiedzieliśmy sobie jednak, że growli nie będzie. (śmiech) Raczej skoncentrowaliśmy się na moich możliwościach, a ponieważ ja nigdy nie growluję, to growle natychmiast odpadły. Szukaliśmy za to nowych, ciekawych harmonii wokalnych. W efekcie, nacisk położony został na inny ton mojego głosu, a cała muzyka stała się mniej szorstka. Nasze nowe utwory nie potrzebowały już żadnych growli.

Foto: Oceans Of Slumber

życie najlepiej jak potrafią, z uwzględnieniem dobra innych, a jednocześnie stawiając czoła osobistym, wewnętrznym rozterkom egzystencjonalnym. Wydaje mi się, że owe hipotetyczne miasteczko reprezentuje uwarunkowania wielu prawdziwych krajów. Na całym świecie obserwuję znamiona powszechnego zagubienia i niepokoju. My również ze wszystkich sił usiłujemy uporządkować swoje sprawy i odnaleźć wewnętrzny spokój. Przekaz "Starlight And Ash", nawet bardziej niż naszych poprzednich wydawnictw, jest pełny nadziei. Staraliśmy się odnaleźć wspólną płaszczyznę pomiędzy tym, przez co przechodzą ludzie na całym świecie, aby poprzez słowa pełne nadziei pomagać słuchaczom. Jak dokładnie można rozumieć hasło "uniwer salna prawda"? Skąd wiemy, że nasze emocje

58

OCEANS OF SLUMBER

wykazuję do wszystkiego, za co się zabieram, w tym do twórczości artystycznej. Zależy mi, by innym pomagać, a nie szkodzić. Czy uzasadnione byłoby takie uproszczenie, że album Oceans Of Slumber "Winter" (2016) dotyczył depresji, następny "The Banished Heart" (2018) był formą osobistej terapii, kolejny "Oceans Of Slumber" (2020) uwzględniał w procesie terapeutycznym relacje międzyludzkie, natomiast najnowszy album "Starlight And Ash" (2022) jest przepełniony nadzieją, która wyskakuje ponad sufit i sięga wprost do kosmosu? Tworzę pod wpływem inspiracji, które albo utrzymują mnie w pożądanym stanie, albo ułatwiają mi wyjście poza niechciany stan. Wiele moich utworów mówi o depresji, dlatego że sama codziennie zmagam się z depresją.

Aczkolwiek wydaje mi się, że w niektórych partiach growle właśnie dobrze by pasowały, np. w utworze "Red Forest Roads". Na upartego wszędzie można by je wstawić. "Red Forest Roads" brzmi masywnie i ciężko, więc jak najbardziej, ale jak już powiedziałam, zdecydowaliśmy się skupić wyłącznie na moim głosie. Koledzy z zespołu potrafią świetnie growlować, ale nie chcieliśmy ich wokalnego udziału na "Starlight And Ash". Materiał promocyjny dla dziennikarzy nie zawiera utworu "The Lighthouse". Pewnie dlatego, że Century Media Records zależało, by wszyscy zainteresowani odnaleźli przy okazji jego szukania również Wasz videoclip? (śmiech) Nie wiem, dlaczego tak się stało. To video wygląda niecodziennie. Chodzi w nim o religię? Tak. Zwracamy w nim uwagę, jak religie


odbierają nam poczucie siły sprawczej. Gdy wkładamy mnóstwo wysiłku i poświęcamy się na rzecz zewnętrznego bytu, łatwo możemy poczuć się rozczarowani. Zachodzą w takiej sytuacji zbyt duże szanse, że coś pójdzie inaczej, niż oczekujemy. Wyobraziłam sobie fikcyjną religię, której wyznawcy czczą światło słoneczne. Uważają je za mistyczne. W uproszczeniu, światło kontroluje losy wyznawców. W video obserwujemy, jak kaznodzieja kierujący zgromadzeniem wiernych upada na duchu, ponieważ jej kochanek oddala się ku morzu. Spoczywa na niej odpowiedzialność, by wszyscy uczestnicy bezpiecznie powrócili do domu, ale gdy nie wszystko układa się pomyślnie, jej stan umysłu ulega pogorszeniu. Pokładała wielkie nadzieje w swej religii, a tymczasem istnieją zagrożenia wymykające się spod jej kontroli. Oglądamy zatem zachowania wyznawców, a także ich reakcje. Z łatwością można to odnieść do konkretnych, istniejących religii, bo przecież znamy ich artefakty. Katolicyzm wykorzystuje bardzo specyficzne dźwięki, baptyzm również. Każdy bóg ma przypisany własny ton, wokół którego kaznodzieje medytują. Muzyka stanowi ważną i nieodłączną część religii. "The Lighthouse" zawiera melodię fikcyjnej religii aby zobrazować, jak bardzo ludzki umysł jest podatny na przywiązanie do obiektu kultu. Niepostrzeżenie, każda religia może okazać się zgubna. Oto myśl przewodnia "The Lighthouse". Wielu ludzi potrzebuje dopiero dojrzeć nie tylko do pełnego zrozumienia Twojego przekazu, ale również do docenienia samej muzy ki. Obawiam się, że Wasza najbardziej doomowa kompozycja "Star Altar" może nie cieszyć się takim uznaniem, na jakie zasługuje. "Star Altar" to jeden z najbardziej doom metalowych utworów w całym repertuarze Oceans Of Slumber. Jego struktura jest dość tradycyjna, z charakterystycznym swingiem oraz klimatem. Śpiewam w nim o turbulentnej naturze - albo kobiety, albo amerykańskiego społeczeństwa, w zależności jaką kto woli interpretację. Wiele kobiet na świecie męczy się w brutalnych relacjach interpersonalnych. "Star Altar" zaskakuje swingującym rytmem na doom metalowej podstawie, przez co może komuś kojarzyć się z jazzem.

czym posłuszne owieczki. Rozumiem, skąd ta uwaga, ponieważ w tym samym utworze wielokrotnie przywołuję "snakes of eden" (w wolnym tłumaczeniu: "węże rajskiego ogrodu" - przyp. red.). Osobiście dorastałam w chrześcijańskim domu. Zawsze uważałam za karygodne, że kobietę przedstawia się jako tą, która rozmawiała z wężem o zjedzeniu feralnego jabłka, dlatego że od tego momentu powszechnie obwinia się kobiety za wiele historycznych nieszczęść, podczas gdy mężczyźni są z natury bardziej brutalni i bardziej skłonni do popełniania zbrodni. Dostrzegam w tym niesprawiedliwą sprzeczność. Ko-

"The Downeaster 'Alexa'", autorstwa Billy Joela. Stary klasyk. Opowiada o nadmorskim miasteczku. Rybacy pracują tam na statkach, ale stopniowo coraz więcej spośród nich opuszcza zatokę, pozostawiając ją za sobą. Ludzie nie chcą już tam dalej żyć, przeprowadzają się. Gdy sprawdzisz oryginał, przekonasz się, że brzmi on zbyt optymistycznie jak na "Starlight And Ash". Czy Oceans Of Slumber jest Twoim pierwszym zespołem? Tak. Nigdy wcześniej nie nagrywałam ani nie robiłam nic większego z żadną inną formacją.

Foto: Oceans Of Slumber

biety naprawdę nie są winne zejścia człowieka z raju na ziemię. Nie powinny ślepo oddawać się w ręce agresywnych mężczyzn. Jak doszło do opracowania przez Was coveru Erica Burdona "House Of The Rising Sun" (znalazł się on na płycie "Starlight And Ash" - przyp. red.)? Uwielbiamy interpretować czyjeś utwory. Na każdym albumie Oceans Of Slumber staramy się zaprezentować jeden cover. Zastanawiamy się, który pasowałby do pozostałych kawałków. Tym razem wybieraliśmy pomiędzy dwoma pomysłami i ostatecznie stanęło na "House Of The Rising Sun". Stworzyliśmy go na nowo, w smutnej, mrocznej tonacji. Udało nam się wprowadzić w nim nieco nawiedzonego klimatu. Na skrzypcach zagrała gościnnie Carla Kihlstedt, a na wiolonczeli, również gościnnie, Philip Sheegog. Jestem zadowolona, że w taki sposób zakończyliśmy cały album "Starlight And Ash".

Jak należy rozumieć wers "We are taught to be abused" (pochodzi on z utworu "Star Altar", a w wolnym tłumaczeniu oznacza: "Uczy się nas, byśmy pozwalali innym na bycie wykorzystywanymi" - przyp. red.)? W Ameryce Północnej przyjęło się krytykować dorastające kobiety tak, aby akceptowały bycie wykorzystywanymi przez mężczyzn i uważały się za zdemoralizowanych obywateli gorszego sortu. Od najmłodszych lat dziewczynki na placach zabaw są bite i ciągane za włosy przez kolegów. Rodzice tłumaczą im to jako oznakę sympatii. Ja dostrzegam w tym, mówiąc łagodnie, problem. W wieku nastoletnim dziewczyny doświadczają podobnych udręk. Wtedy same sobie tłumaczą, że skoro chłopaki zachowują się wobec nich jak buraki w sandałach, to widocznie podkochują się w nich. Wers "We are taught to be abused" odnosi się do miłości, ale właśnie że nie powinno tak być. Słuchacze mogą jednak zinterpretować te słowa zupełnie inaczej.

Wasza wersja faktycznie brzmi inaczej od pierwowzoru. Gracie znacznie wolniej i total nie zmieniliście atmosferę. "Starlight And Ash" nie kończy się jednak tym coverem, bo po nim następuje jeszcze numer "The Shipbuilders Son". Racja. (śmiech) Otrzymałam przedprodukcyjną wersję płyty w postaci folderu, w którym "House Of The Rising Sun" był ostatni. Teraz zapomniałam, że ostateczna wersja ma inną kolejność. (śmiech)

Przywódcy religijni uczą wiernych, by pozwalali innym na bycie wykorzystywanymi ni-

Jak nazywa się drugi utwór, którego skowerowanie rozważaliście?

Przez kilka miesięcy śpiewałam w lokalnej post-rockowej kapeli, ale nic z tamtego okresu nie wyniknęło. Uważam Oceans Of Slumber za mój pierwszy zespół z prawdziwego zdarzenia. Aczkolwiek od pierwszych chwil w Oceans Of Slumber śpiewałaś na bardzo wysokim poziomie. Wychowywałam się w rozśpiewanym środowisku. Moja mama pięknie śpiewa. Mój ojciec był muzykiem, jeździł w trasy koncertowe jako wynajęty klawiszowiec. Rzecz w tym, że ja śpiewałam, ale nigdy dotąd nie robiłam tego publicznie dla innych. Wiele nauczyłam się od momentu dołączenia do Oceans Of Slumber. Nie śpiewałaś publicznie nawet karaoke? (śmiech) To trochę naciągane... Ale zgadza się, za każdym razem, gdy uczestniczyłam w imprezie z karaoke, moja mama i mój brat prosili mnie o wykonanie jakiegoś utworu. Oceans Of Slumber mocno rozwinął Twój artystyczny potencjał. Wraz z ostatnią drastyczną zmianą niemal całego składu w okolicy 2018/2019 roku, uznaliście oficjalnie poprzedni krążek "Oceans Of Slumber" (2020) za początek całkiem nowego rozdziału. Przyznam, że ja nie do końca tak to odbieram jako słuchacz, dlatego że Wasze dwa najnowsze wydawnictwa nie odbiegają stylistycznie od charakteru Waszych wcześniejszych płyt. Nie poszliście wcale drogą Anathemy czy The Gathering. Zamiast łagodnieć, trzymacie się tych cech, które najlepiej świadczyły o jakości "Winter" (2016) i "The Banished

OCEANS OF SLUMBER

59


Heart" (2018). Też tak o tym myślę i cieszę się, że takie słowa od Ciebie usłyszałam, bo niektórzy mają zgoła inną opinię. Znając twórczość Oceans Of Slumber dostrzegasz, że nie zmodyfikowaliśmy za bardzo naszego stylu, prawda? Niektóre patenty bardziej wyeksponowaliśmy, inne mniej, dbając, by całość okazała się bardziej spójna i skoncentrowana na wybranej estetyce, ale nie podjęliśmy się grania kompletnie nowej muzyki. Na albumie "Winter" znajduje się utwór "Sunlight", a także numer tytułowy - oba mogłyby spokojnie wejść na "Starlight And Ash". Z drugiej strony, "Starlight And Ash" również obfituje w cięższe momenty. Nie odkrywamy koła na nowo. Dziwię się, gdy ktoś twierdzi inaczej. Cóż, Oceans Of Slumber jest otagowany jako zespół death metalowy, a na "Starlight And Ash" praktycznie nie słychać death met alu w ogóle, stąd ktoś może pomyśleć, że

Nie słyszałam nigdy o The Mother's Finest. Sprawdzę ich później. The Mother's Finest dawało niezłego rockowego czadu w Stanach Zjednoczonych od początku lat siedemdziesiątych, ale nigdy nie zostało odpowiednio docenione, ponieważ połowa ich muzyków była czarna. Myślę, że dzisiaj słuchacze są bardziej otwarci na muzyczne innowacje i niewykluczone, że daliby im większe szanse. Wyobrażam sobie, że w latach siedemdziesiątych każdy musiał walczyć o zdobycie i utrzymanie własnej pozycji wśród fanów na własnych zasadach, bo wiele gatunków dopiero zaczynało się kształtować i w związku z tym grupy docelowe słuchaczy mogły nie być jasno definiowalne. Ciężka praca. A znasz Riverside? Uwielbiam Riverside. Ich trajektoria jest podobna do trajektorii Oceans Of Slumber.

Tak, ale był to pomysł promotorów, nie mój. Ja mogę ogólnie powiedzieć, że festiwale pozwalają fanom poznać coś, czego dotąd nie znali, a także poeksperymentować z nietypowymi dla siebie brzmieniami. Organizatorzy często myślą o interesach, chcą wyprzedać wszystkie bilety, pragną by alkohol lał się strumieniami, a mniejszą wagę przywiązują artyzmowi. Osobiście chciałabym, by utalentowani muzycy mogli swobodnie prezentować różnorodną muzykę, a fani mogli poznawać ich w akcji. Oceans Of Slumber nie nakręca tłumu na zbyt optymistycznie wydawanie pieniędzy, bo nasza muzyka nie jest wesoła. (śmiech) Nie znam smaku alkoholu. To dobrze. Nie musisz. Alkohol jest przereklamowany. Wasze plany koncertowe? Pod koniec sierpnia wybieramy się na trasę po Wschodnim Wybrzeżu USA, a zaraz potem po Zachodnim Wybrzeżu. Potrwa to około trzech tygodni. Później prawdopodobnie cze-kają nas festiwale, a po nich lecimy za granicę. Nie znam jeszcze szczegółów. Muszę zadbać o wizę. Pracujemy nad tym. Z nieskrywaną ekscytacją zagramy poza Stanami. Potrzebujesz wizy do Europy? Tak. Wiza jest bardzo droga. Zawsze można spróbować polecieć bez odpowiednich dokumentów (śmiech), ale podjęcie pracy lub granie koncertów w Europie wymaga od nas posiadania wizy. Co dalej z Oceans Of Slumber? Zawsze cieszy nas komponowanie nowej muzyki, więc prawdopodobnie przystąpimy wkrótce do pracy nad następcą "Starlight And Ash". Póki co jednak koncentrujemy się na sprawach bieżących. Zależy nam, by promocja "Starlight And Ash" dostała największe wsparcie, na jakie zasługuje.

Foto: Oceans Of Slumber

kiedyś graliście death metal, a obecnie już nie. Ktokolwiek o nas mówił lub pisał w przeszłości, nawet label, zawsze miał wątpliwości, do jakiej szufladki można zaklasyfikować Oceans Of Slumber. Słychać u nas znaki szczególne rozmaitych metalowych podgatunków. Według niektórych należymy do szkoły death metalowej, ale brzmimy o wiele łagodniej od typowych death metalowych kapel. Jeszcze inni na co dzień preferują doom metal, więc postrzegają nas przez pryzmat doom metalu. Niech mówią, co chcą. Tylko, że później nowy słuchacz sięga po nasz materiał oczekując death metalu i nie słyszy tego, co chciał słuchać. Bardzo mało u nas ekstremalnych dźwięków. Możliwe, że nasze poszczególne płyty mają różnie wyważone proporcje, ale żadnej nie można uznać po prostu za death czy black metalową. Natomiast termin "southern gothic metal" nie kojarzy mi się z żadnym konkretnym brzmieniem, a raczej ze specyficzną estetyką i atmosferą. Jest to bliskie nam soniczne doświadczenie, a nie określony styl gry na instrumentach, na zasadzie: "nie ważne ile tam blastów; grunt, że atmosfera mroczna". Zabawa z gatunkami muzycznymi to zdradliwy taniec. Czy dostrzegasz podobieństwo pomiędzy Oceans Of Slumber a The Mother's Finest?

60

OCEANS OF SLUMBER

Oczywiście, muzycy zmieniają gusta. Często nie chcą trzymać się kurczowo tego samego gatunku przez całe życie. Zespoły naturalnie ewoluują. Fajnie, gdy fani nie wiedzą, czego mogą się spodziewać po następnym albumie, lecz ufają, że będzie on stać na wysokim poziomie. Riverside jest polskim zespołem, a niniejszy wywiad trafi do polskiego czasopisma. Powiedz proszę, jak natknęłaś się na Riverside? Dobber Beverly (perkusista Oceans Of Slumber, mąż Cammie Gilbert - przyp. red.) odkrył ich na amerykańskim festiwalu ProgPower, a ja następnie zapoznałam się z ich dyskografią. To piękna, niezwykle emocjonalna muzyka. Dobber jest moim osobistym źródłem informacji o wielu znakomitych zespołach. Po pewnym czasie zobaczyłam Riverside na żywo, znów na ProgPower (byli headlinerami). Dali cudowne show. Uczęszczanie na koncerty i festiwale to zawsze świetna okazja, by poznać nowe zespoły. Podobno zamierzasz zaangażować się w reformę zaproponowaną przez AJ Channer, wokalistę Fire From The Gods, dotyczącą większego zróżnicowania metalowej sceny.

Na koniec rozmowy zostawiłem osobiste pytanie. Jak poznałaś się z Dobber'em i jak wyglądała ceremonia Waszego ślubu? Czy była to impreza metalowa? Nie, mieliśmy wesele country. Poznałam go za sprawą Oceans Of Slumber. Wcześniej śpiewał w tym zespole mężczyzna o imieniu Ronnie Gates, ale Dobber zawsze widział za mikrofonem kobietę. Odkąd dołączyłam do Oceans Of Slumber (tuż przed nagrywaniem LP "Winter"), staliśmy się nierozłączni. Dzieliliśmy wiele wspólnych zainteresowań i bez przerwy dyskutowaliśmy twórcze plany. Co do wesela, Dobber wraz z kuzynowstwem udekorowali hangar lotniczy znajdujący się na terenie posiadłości jego ojca. Zadbali o efektowne oświetlenie. U nas w Houston, Texas, panuje zazwyczaj upał, dlatego zrobiliśmy to w grudniu (w przeddzień Sylwestra) i na zewnątrz, choć i tak zima jeszcze na dobre nie nadeszła i nie ochłodziło się. Goście mieli na sobie koszule z długimi rękawami i było im zbyt gorąco. W późniejszej części imprezy pograliśmy trochę metalu, ale ze względu na sąsiadów nie za głośno. (śmiech) Wspaniałe przeżycie. Sam O'Black


Nie tylko mów, zrób to Niemiecko-amerykański zespół Them zaczynał w 2008 roku jako tribute band Kinga Diamonda. Nie poprzestał jednak na graniu coverów i wkrótce wypracował własny styl. W latach 2016, 2018, 2020 ukazały się trzy koncept albumy z historią opartą na wspólnej kanwie. Następnie zespół zrobił kolejny krok milowy, przygotowując całkiem nowy koncept "Fear City" opowiadający o tym, jak bardzo przerażający był Nowy Jork na początku lat osiemdziesiątych. Gitarzysta Markus Ullrich bardzo starannie zaaranżował album i dołożył wszelkich starań, by jego główną atrakcją okazała się garść solidnych kompozycji heavy metalowych. HMP: Jak bardzo zajęty jesteś w okresie poprzedzającym wydanie "Fear City"? Markus Ullrich: Zawsze jestem zajęty, nie ważne czy podczas tworzenia albumu, po, czy przed nim. Niemniej pozwól proszę, że zadam Ci kilka pytań, ponieważ póki co wydaje się, że Them przemawia głównie do fanów horror metalu, którzy wolą oglądać różne rzeczy niż sobie poczytać. Co konkretnie czytelnicy polskiego magazynu HMP powinni zobaczyć, aby lepiej zrozumieć temat i poczuć atmosferę Them "Fear City"? Mam nadzieję, że nasza twórczość dociera również do osób czytających książki, ja przynajmniej czytam je naokrągło. O ile poprzednie płyty Them były osadzone w XIX wieku, to akcja najnowszej toczy się w 1981 roku I jest przesiąknięta atmosferą lat osiemdziesiątych. Zdecydowanie powinieneś zobaczyć film Carpenter'a, np. "Escape From New York". Nasz wokalista Troy Norr sporo mówił o "The Warriors" podczas pisania albumu, a ponieważ "Fear City" przedstawia swego rodzaju polowanie na padlinożerców w Nowym Jorku, to "The Warriors" też warto przy okazji zobaczyć. Jak się czułeś, gdy przyszła kolei na kontynuację twórczości Them po ukończeniu serii poprzednich konceptów? Po ukończeniu "Return to Hemmersmoor" bardzo się stresowałem, zwłaszcza że wkrótce potem ukazał się longplay innego mojego zespołu - Septagon "We Only Die Ones" (2021). Przez kilka miesięcy nie czułem żadnej twórczej motywacji. Dopiero gdy nasz drugi gitarzysta, Markus Johansson, zaproponował ramy czasowe dla fabuły "Fear City", coś jakby drgnęło. Nagle mnóstwo pomysłów zaczęło krążyć po mojej głowie. Czasami potrzebuję kopa w odpowiednim kierunku, abym odblokował swój kreatywny potencjał. W 2021 roku dołączył do Was nowy perkusista, Steve Bolognese. Jak wyglądał jego wkład w proces twórczy "Fear City"? Cóż, to ja napisałem większość muzyki, a Markus wspomógł mnie przy epickim potworze "The Crossing Of Hellgate Bridge". Zazwyczaj robię demówki, na których programuję perkusję, więc pozostali muzycy Them nie biorą udziału w zasadniczym etapie komponowania. Z wielką ciekawością obserwuję, jak

inni grają swoje partie w studiu, gdyż oczywiście mogą dokonywać zmian w stosunku do wersji z demówek. Steve słucha, jak ja zaprogramowałem perkusję, ale może z tym zrobić, co zechce. Nie ma problemu, jeśli zaproponuje totalnie inną wersję. Skoro pytasz mnie o opinię to odpowiem, że wykonał znakomitą robotę. Wygląda na to, że uwielbiasz wyrażać siebie przy pomocy dźwięków, historii i obrazów. Pomaga Ci to w nawiązywaniu lepszego kontaktu z Twoją duszą, a może raczej daje okazję do wzbogacenia życiowych doświadczeń o coś dodatkowego? Troy z pewnością tak ma. To on odpowiada

Szczerze mówiąc, nie wydaje mi się, żeby kiedykolwiek to robili. Moja żona słucha muzyki, lubi heavy metal, ale nie rozkminia konceptów. Inni moi krewni wiedzą, że gram w kilku kapelach, ale raczej ich nie słuchają. Wykazują zainteresowanie tylko wtedy, gdy piszą o nas lokalne gazety. Gadają: "on jest moim kuzynem" lub coś w ten deseń, ale wiesz, jacy są ludzie: szybcy, powierzchowni, niezbyt zainteresowani pełnym zgłębianiem takich tematów. Większość moich przyjaciół lubi moje utwory i niektórzy interesują się zawartymi w nich historiami, ale nie sądzę, żeby identyfikowali się z nimi. Część składu Them mieszka w Niemczech, a część w USA. Gdy wklepałem w wyszuki warkę hasło "the scariest city in Germany", w ciągu 0,58 sekundy wyskoczyło mi aż 166 milionów odpowiedzi. Dlaczego zdecy dowaliście się na ulokowanie konceptu "Fear City" nie w Niemczech, a w Nowym Jorku? (śmiech) Troy to wymyślił. On jest prawdziwym Nowojorczykiem, wychował się w Nowym Jorku, więc podejrzewam, że wie, co robi. Jego miasto nosiło przydomek "Fear City" na początku lat osiemdziesiątych, ponieważ było wtedy strasznie niebezpiecznym miejscem. Co innego bardziej by do nas pasowało? Jak współpracowałeś z Markusem nad "The Crossing Of Hellgate Bridge"? Czy uważasz ten utwór za najambitniejszy na "Fear City"? W zasadzie, "The Crossing Of Hellgate Bridge" to utwór Markusa. Jest pokręcony i zawiera sporo zwrotów akcji. Pod względem technicznym, na "Fear City" znalazły się całkiem

Foto: Them

za cały koncept, liryki i teatralny charakter Them. Uwielbiam jego pomysły i zawsze staram się uwzględnić je w aranżacjach utworów. Nie mieszałbym w to jednak mojej "duszy". Zwyczajnie mam kreatywne usposobienie i chętnie podejmuję nowe artystyczne wyzwania. Nigdy nie mówię: "to nie jest możliwe". Jak często Twoi przyjaciele i członkowie rodziny odnajdują siebie w opisie bohaterów Waszych liryków?

wymagające utwory, a "The Crossing Of Hellgate Bridge" to jeden z nich. Wskazałbym tu też na kawałek tytułowy, "Flight Of The Concorde" i "Death On The Downtown Metro". Jak drobiazgowo planujecie pracę zespołu? Wyznaczacie sobie z wyprzedzeniem okresy komponowania, oddzielnie okresy koncertowania i nagrywania, czy wszystko dzieje się spontanicznie? Nasz kalendarz jest super drobiazgowy. Pla-

THEM

61


W Internecie znajduje się sporo filmików dających wgląd w fabułę czwartego albumu studyjnego duńskich metalowców z Them, ale brakuje materiałów do poczytania. Postanowiłem więc skomentować koncept "Fear City" zwłaszcza z myślą o tych, którzy wolą czytać niż oglądać. Nie przedstawiam całej opisanej historii. Aby ją poznać, należy wysłuchać płyty, najlepiej z fizycznego nośnika. Podzielę się tylko kilkoma luźnymi skojarzeniami i przemyśleniami. Otóż, nowy koncept Them przenosi nas do Nowego Jorku z początku lat osiemdziesiątych. Przypomina tym samym sytuację, którą Amerykanie woleliby raczej wymazać z pamięci, ponieważ w tamtym czasie miasto słynęło z makabrycznych przestępstw, ale już w latach dziewięćdziesiątych doszło do jego rewitalizacji. Niestety, w dalszym ciągu niektórzy mieszkańcy Nowego Jorku czują uprzedzenie wobec ludzi pochodzących z Puerto Rico, dlatego że w latach osiemdziesiątych Puertorykańczycy masowo osiedlali się w nowojorskich pustostanach. Oczywiście, to uprzedzenie nie jest sprawiedliwe, bo nie wszyscy nowojorscy przestępcy pochodzą z Puerto Rico i nie każdy przybysz z Puerto Rico jest automatycznie przestępcą. Obecnie dzięki Donaldowi Trumpowi FBI wskazuje NYC jako najbezpieczniejsze miasto w całych Stanach Zjednoczonych. Kontrastuje to z położonym w tym samym Stanie, tuż przy kanadyjskiej granicy, najbardziej kryminalnym ośrodkiem Ameryki Północnej - Buffalo (NY), a szczególnie z jego trzema ulicami: Delavan Ave, Broadway oraz Bailey Ave. Szukając przerażających atrakcji w Nowym Jorku, pięćset metrów na południowy wschód od krańca słynnego Washington Square Park odnajdujemy pierwszy w historii Manhatannu budynek wpisany do oficjalnego rejestru miejskich zabytków, mianowicie Merchant's House Museum. Nie w latach osiemdziesiątych, lecz do 1933 roku, zamieszkiwała go kupiecka rodzina Tredwell, której duchy najwyraźniej nie zamierzają odejść w spokoju. Turyści słyszą tam tajemnicze dźwięki, widzą dziwactwa i czują trudne do opisania zapachy, a także mogą wziąć udział w oficjalnie organizowanych "Candlelight Ghost Tours". Moim zdaniem, Them mogłoby więcej uwagi poświęcić temu fenomenowi, zamiast opowiadać o nowojorskich narkomanach i prostytutkach z lat osiemdziesiątych. Najdłuższy utwór na nowej płycie nazywa się "The Crossing Of Hellgate Bridge". Według legendy, pociąg zza światów wiozący dusze zmarłych przejeżdża każdej nocy prawdziwym mostem East River Arch Bridge, łączącym Astorię ze sportowymi polami Wyspy Randall. Najdokładniejszy opis konstrukcji można znaleźć w książce Dave'a Friedera pt. "The Magnificent Bridges Of New York City" (2019). Do najciekawszego zdarzenia związanego z tym mostem też nie doszło w latach 80., gdyż podczas II Wojny Światowej stanowił on krytyczny obiekt nieudanej niemieckiej akcji sabotażowej, tzw. Operacji Pastorious (czerwiec 1942). FBI zadbało o bezpieczeństwo, zatrzymując wszystkich niemieckich szpiegów i skazując ich na karę śmierci na krzesłach elektrycznych w Waszyngtonie. Sam O'Black

62

THEM

Foto: Them

nujemy dokładnie co najmniej rok naprzód, co i kiedy zrobimy. Bez tego nie bylibyśmy w stanie prowadzić zespołu Them, gdyż mieszkamy na dwóch różnych kontynentach. Naprawdę musimy uwzględniać ogromną ilość czynników, aby utrzymać całość w ryzach.

(2016)? Nazywały się Mary i Henrietta, ale nie stanowiły części historii ukazanych na naszych kolejnych płytach. W związku z tym teraz raczej nie należy się ich spodziewać. Co innego, gdybyśmy w przyszłości zorganizowali występy zorientowane na "Sweet Hollow".

Dostrzegasz jakąś różnicę w podejściu Amerykanów i Niemców do pracy twórczej? Tak. To bardzo ciekawe, że przemysł rozrywkowy w obu krajach wygląda jak dwa różne światy. Amerykanie grający w Them są bardzo skoncentrowani. Możesz oczekiwać od nich najlepszego i dostajesz najlepsze. Uwielbiam pracować z profesjonalistami, na których można polegać. Nasze motto brzmi: nie tylko mów, zrób to!

Ogólnie, Wasza wizualna prezencja robi wrażenie. Przykładacie wagę do efektów scenicznych nawet wtedy, gdy występujecie w niezbyt dużych miejscach. Zastanawiam się, jakie wymagania musi spełniać scena, by show Them miał sens? Zawsze staramy się zrobić najlepsze, co się da w danych okolicznościach. Jeśli mamy dużą scenę, to świetnie. Ale jeśli jest mniejsza, to też w porządku. Jasne, że istnieje różnica między graniem jako headlinerem a sytuacją, gdy dysponujemy tylko trzema kwadransami podczas festiwalu. Grunt, by publiczność była zadowolona. W każdym razie, muzykę stawiamy na pierwszym miejscu.

Skoro Mercyful Fate oficjalnie reaktywował się w 2019 roku, byłbyś zainteresowany zro bieniem z nimi czegoś wspólnie? Choćby pojedynczego utworu lub koncertu? Bardzo chętnie, ale nie spodziewam się, żeby oni byli tym zainteresowani. Oni są tak wielcy, że zwyczajnie nie mieliby powodu, aby podjąć współpracę z tak małym zespołem, jak Them. Według setlist.fm, Wasz ostatni koncert odbył się w maju 2019. Nie zagraliście ani jednej sztuki od ponad trzech lat? Yep. Nie było ani jednego show promującego "Return To Hemmersmoor". Jak często zwykliście zapraszać na scenę "duchy" odziane w białe sukienki? Nie jestem pewien, co masz na myśli. Nasze aktorki z trasy promującej "Sweet Hollow"

Planujecie wydanie DVD? Nigdy nie myślałem o DVD. Nie istnieją takie plany, ale kto wie, co przyniesie przyszłość. Dziękuję za zainteresowanie zespołem i za to, że doczytaliście do końca. Sprawdźcie nasz nowy album i nie zapominajcie pozostawać metalowcami. Sam O'Black


Them - Fear City 2022 Steamhammer / SPV

Abstrahując od liryków, "Fear City" składa się z dziewięciu niezłych utworów, które bronią się niezależnie i wstydu zespołowi nie przynoszą. Można zaklasyfikować je do szeroko pojętego współczesnego heavy metalu, chociaż zawierają sporo elementów powerowych, thrashowych, a nawet progresywnych. Pierwsza "regularna" kompozycja o nazwie "Flight Of The Concorde" zaczyna się bardzo ostrą solówką, dodatkowo wzmocnioną sporadycznymi uderzeniami perkusji i przenikliwym wrzaskiem wokalisty. Po chwili perkusja zrywa się w ekstremalnie szybki łomot, gitary rwą do przodu, a nad całością góruje niecierpliwie ponaglający wokal utrzymany w średnim rejestrze, któremu wtórują grupowe zaśpiewy. Następnie słyszymy znakomitą solówkę, złożoną z dwóch części: bardziej melodyjnej i ostrzejszej. Tuż po niej pojawia się kilkunastosekundowy, lekko wyciszony bridge, a w finale następuje powrót do wcześniej zainicjowanego szaleństwa. "Welcome To Fear City" to też żaden glam blasty masakrują, wrzaski nokautują, solówki znów świdrują dziury w czasoprzestrzeni, nawet melodyjne refreny zachęcają do headbanginu. Troy Norr ze swadą przechodzi od niewyszukanej melorecytacji i pospolitego tenoru do diamondowskiego falsetu. Po tak intensywnym otwarciu dostajemy chwilę wytchnienia w umiarkowanie dynamicznych, opatrzonych niepozornie chwytliwymi melodiami, euro power metalowych numerach "Retro 54" i "Graffiti Park". W tych dwóch ostatnich kawałkach swą obecność zaznacza klawiszowiec Richie Seibel, którego partie mają w sobie coś z no-

woczesnego metalu industrialno-progresywnego. Część "191st Street" brzmi jak szóste interludium albumu, ale trwa ponad pięć minut i w pewnym momencie płynnie przechodzi w nevermorowskie klimaty (z okresu "Dead Heart In A Dead World", 2020). Tam też wysmakowane melodie i dramatyczny głos budują jedną z najbardziej wciągających kompozycji na całym albumie, o nieco klaustrofobicznym charakterze. Z kolei "The Crossing Of Hellgate Bridge" to wielowątkowy, urozmaicony, progmetalowy majstersztyk; można śmiało uznać, że ukazuje artystyczną wszechstronność Them. Paradoksalnie, właśnie nie on, lecz niespełna czterominutowy, skandowany "Death On The Downtown Metro" sprawia wrażenie odrobinę przekombinowanego; jak na mój gust jest zbyt gwałtowny i chaotyczny, przyprawiający o

arytmię serca. "The Deconsecreated House Of Sin" też przydałoby się więcej przestrzeni i harmonii, bo nuży mnie ten utwór, gdy próbuję się w niego uważnie wsłuchać. Ostatni numer "In The 11th Hour" jest jednocześnie i outrem, i fajnym melancholijnym motywem, którego fajnie posłuchać również w oderwaniu od konceptu. (3,5) Sam O'Black


ków tego biznesu, oni wszyscy są miłymi ludźmi. Po tym, co się zdarzyło, nie spotkałem nikogo z Rosji. Nie rozmawiałem też z nimi, ponieważ też sami nie za bardzo wiemy, co się dzieje w Rosji, ale też mocno tam działa propaganda. Oczywiście jest tam jakaś opozycja i nie wszyscy łykają to wszystko jak pelikany. Ale, nie chcę się zbytnio zagłębiać w politykę, ponieważ nie mam zbytniego pojęcia, co się tam dzieje. Zjebana sytuacja.

Jesteśmy głodni i wściekli Siedem lat kazali czekać na swój nowy album, ale jak już go dostarczyli, to czapki z głów. Mimo, lub może dzięki temu, że "Survive" powstawało w trudnych czasach, bije z tego materiału energia, które na co najmniej kilku ostatnich wydawnictwach studyjnych brakowało. Posłuchajmy co do powiedzenia na ten temat ma wokalista Stratovariusa. HMP: Wydajecie nowy album w szalonych czasach. Dwa lata pandemii, a potem agresja Rosji na Ukrainę. Jak sobie radzisz z tym wszystkim? Timo Kotipelto: Cóż, to raczej nie były najlepsze lata dla wszystkich, zwłaszcza odkąd zaczęła się pandemia. Ci, którzy pracują w tym biznesie, nie tylko muzycy, ale też pracownicy techniczni, organizatorzy festiwali, właściciele klubów itd., nagle zostali bez pracy, bez zarobków. Oczywiście nie chodzi tylko i wyłącznie o pieniądze, ale kiedy zabrania ci się wykonywania pracy, którą kochasz, to jest to bardzo trudne. To jest prawdopodobna

też musieliśmy bronić się przed Rosją a w pewnym momencie mieliśmy wsparcie Niemców. Dziwna historia. Ale potem, musieliśmy walczyć z Niemcami, w Laponii, by uzyskać pokój. Było ciężko, straciliśmy wielu ludzi i sporo ziemi. Rosja zachowuje się dokładnie tak samo, jak wtedy. Jak, na przykład, zajęli wtedy Karelię i albo wymordowali Finów, którzy tam zostali albo wywozili ich gdzieś do obozów. To samo dzieje się teraz na Ukrainie. Mój dziadek walczył na wojnie, zmarł zanim się urodziłem. Ale powinniśmy byli czegoś się nauczyć z historii. Naprawdę fajne jest to, że wy, Polacy, bardzo pomagacie Ukrainie, co

Foto: Jarmo Katila

przyczyna tego, że teksty na płycie "Survive" są dość mroczne. Niektóre piosenki mogą brzmieć jak podnoszący na duchu power metal, ale teksty nie są już tak wesołe. Utwory zostały napisane rok temu, nawet trochę wcześniej. Próbowaliśmy wyrazić, jakie są nasze emocje wobec obecnych wydarzeń. Wtedy oczywiście nie wiedzieliśmy, że zdarzy się ten poroniony atak na Ukrainę. I nagle, jak na pstryknięcie palcami, świat znowu stał się gówniany. Nie rozumiem tego. W jaki sposób wojna jest postrzegana w Finlandii? Co ciekawe, jeszcze dwa lata temu, było u nas więcej przeciwników wstąpienia do NATO niż zwolenników. Nagle, sytuacja się odwróciła. To, co się dzieje w Rosji, jest chore. Znam trochę polskiej historii i wiem, że mieliście ciężkie czasy podczas II Wojny Światowej, ale my

64

STRATOVARIUS

jest bardzo ważne, bo tylko ludzie, którzy sporo wycierpieli w przeszłości, są w stanie naprawdę zrozumieć to, jak okropna jest to rzecz. Nie rozumiem tego, powinniśmy żyć w cywilizowanym, współczesnym świecie, ale ktoś stwierdza, że przejmie inne państwo, bo ma wybujałe ego, albo z jakiegokolwiek innego powodu. Chore. Czy dostajecie jakieś wiadomości od waszych fanów z Ukrainy, a może i Rosji? Dostaliśmy trochę wiadomości, zwłaszcza od Ukraińców. Napisaliśmy też na Facebooku, że nie tolerujemy tego, co się tam dzieje. Mieliśmy zagrać w Rosji tego lata, przekazaliśmy naszemu agentowi, że nie zrobimy tego, ale później i tak cały festiwal został odwołany. Oczywiście jest to przykre i nie mogę winić za to fanów, którzy bywali już na naszych koncertach, lub promotorów i w ogóle pracowni-

Przejdźmy do muzyki. Dlaczego musieliśmy czekać na ten album siedem lat? Na pewno nie chodzi tu tylko o pandemię. Covid był tylko częściową przyczyną. Mieliśmy jakieś czteromiesięczne opóźnienie, bo jedna z dziewczyn, która pracowała na naszym albumie, zachorowała właśnie na Covid, potem były jakieś problemy z umówieniem się na miksowanie tego albumu i wszystko zostało przeniesione. Ale też po prostu myśleliśmy, że nie jesteśmy jeszcze gotowi na wydanie nowej płyty. W tamtym czasie graliśmy sporo koncertów, ruszaliśmy w trasy; gdy był jakiś festiwal, to na nim graliśmy. Potem jednak wytwórnia zaczęła się nas pytać, kiedy coś wydamy. Odpowiadaliśmy, że jeszcze nie teraz, bo nie mieliśmy wystarczająco dobrych kompozycji. Potem chcieli wydać to EP-ce, która została opublikowana chyba w roku 2018, jeśli dobrze pamiętam. Ale nawet wtedy, to była "tylko" EP-ka, nagraliśmy trzy nowe utwory, ale też jakieś wersje specjalne, a to zajmuje czas. Może wierzyli, że byliśmy w stanie nagrać nowy album, ale przyszła wtedy pandemia. Matias (Kupiainen, gitarzysta - przyp. red.) nie mógł się nigdzie ruszać, bo mieszkał wtedy w Brukseli, od pół roku lub coś koło tego. Utknął tam i nie mógł zjawić się w Finlandii. Ale główną przyczyną opóźnienia było to, że po prostu nie chcieliśmy robić jak inne zespoły, czyli wydawać czegokolwiek, byle co dwa lata i ruszać w trasę. Już kiedyś tak robiliśmy i wystarczy. I oczywiście chcieliśmy przebić nasze poprzednie albumy, ale tym razem dokonaliśmy sporych zmian. Największą było to, że teraz wszyscy w zespole komponują, a nie tylko ja i Jens (Johansson, klawiszowiec - przyp. red.). Aczkolwiek, w pewnym momencie, Matias zaczął pisać więcej, bo Jens nie mógł tak często do nas latać. Siedzieliśmy nad tym miesiącami. Co mi się bardzo podobało, to to, że cały czas wymienialiśmy się pomysłami. "Masz coś?", "Mam riff.", "A co powiesz na tę melodię?" itd., a potem, tego samego dnia, sprawdzaliśmy partie wokalne z demami, by zobaczyć, czy wszystko pasuje. Nigdy przedtem tego w ten sposób nie robiliśmy. Zawsze było tak, że ktoś komponował, wstawiał to na Dropboxa lub wysyłał na maila, a potem testowaliśmy tę piosenkę na jakiś tydzień przed wejściem do studia. Teraz zrobiliśmy to old-schoolowo. Nie wiem, czy zespoły jeszcze tak robią, czy może wszystko teraz wszystko dzieje się na komputerze. My usiedliśmy i zaczęliśmy pisać, dlatego to tak długo zajęło. I myślę, że wyszliśmy na tym lepiej. Co było największą zaletą takiego podejścia do nowej muzyki? Chyba największą zaletą jest to, że od razu dostaje się feedback. Jesteśmy bardzo wybredni, co do naszej muzyki. Jak coś nam się nie podoba, to mówimy o tym na głos. I jasne, jest to możliwe też przez Internet, ale to nie to samo. Przebywanie razem w jednym pomiesz-


czeniu jest fantastyczne, można wtedy lepiej rozmawiać o pomysłach i jak je wykorzystać. Dzieje się wtedy jakaś magia. Ostatni raz komponowałem w takim stylu, kiedy byłem nastolatkiem i grałem dla lokalnego zespołu. Razem ćwiczyliśmy, gitarzysta podsunął nam riffy, ja melodię i myślałem wtedy, że można by zrobić z tego album. To było wspaniałe. Uderzyło mnie to, jak energicznie brzmi "Survive". Jak po tych wszystkich latach grania wciąż znajdujesz w sobie pasję do tego, aby tworzyć, nagrywać płyty, grać koncerty i tak dalej? To jest dobre pytanie i zgadzam się z tobą, ponieważ powiedziałem niektórym ludziom, zanim wysłuchali tego albumu, że ta płyta ma sporo świeżości i energii, jakiej nie było w nas od 20 lat. Myślę, że to może być najlepszy album, jaki kiedykolwiek zrobiliśmy, pomimo tego, że wydaliśmy już 16 płyt. Według mnie, jest to spowodowane tym, że byliśmy nieco wkurzeni tym, co się teraz dzieje. Znowu byliśmy tymi młodymi gniewnymi i chcieliśmy pokazać, że potrafimy zrobić to jeszcze lepiej niż dotychczas. Myślę, że największą rzeczą jest to, że absolutnie wszyscy komponowali te utwory i z tego powodu byli nimi podekscytowani. Każdy miał coś do zrobienia, każdy przyczyniał się do poziomu tego albumu. Pamiętam, że kiedy słuchaliśmy wersji demo tego wszystkiego, to powiedziałem Matiasowi, że to brzmi lepiej, lepiej niż ostatnie albumy, których słuchałem. A on na to, że nie, one nie są wystarczająco dobre. Ale, cóż, on jest perfekcjonistą. (śmiech) Stwierdziłem wtedy, że pozwolę mu trochę tam namieszać. Wspomniałeś o reakcji po tak długim oczekiwaniu… Zaczęliśmy znów grać na festiwalach i tego lata, tuż przed tym wywiadem, rozmawiałem z Rolfem (Pilve, perkusista - przyp. red.) o tych festiwalach, na których mieliśmy grać w następny weekend. Powiedziałem mu, że nie wiem, co się stało, ale jeszcze nigdy nie mieliśmy takiej reakcji, odkąd on jest w zespole, a to będzie już 10 lat. I myślę, że też po prostu ludzie czują naszą energię na tym albumie. Jesteśmy znów głodni i wściekli. Oglądałem fragment waszego koncertu w sieci. Zagraliście numer tytułowy z najnowszego krążka i ludzie do niego z entuzjazmem, mimo że nie wysłuchali jeszcze całego

Foto: Jarmo Katila

Foto: Jarmo Katila

albumu. Granie nowych numerów jest zawsze jakimś ryzykiem. Tak, zgadzam się. Też jestem zaskoczony, bo jest dokładnie tak, jak powiedziałeś. To się dzieje cały czas nawet wtedy, kiedy masz na koncie raptem, powiedzmy, pięć albumów, a my wydaliśmy ich naprawdę sporo. W zeszły weekend (rozmowa odbyła się w wakacje przyp. red.) zagraliśmy jakieś trzy kawałki z nowego albumu i stare hity. Graliśmy przez godzinę i reakcja była wspaniała. Zazwyczaj nie ma takiego entuzjazmu wobec nowych utworów, zwykle ludzie je pomijają i chcą hitów. Tak się najczęściej zdarza, ale nie teraz, nie w tym przypadku. Czy uważasz, że ten album w jakimś sensie może być dla was krokiem naprzód w rozwo ju? Oczywiście zawsze jest nadzieja, że tak będzie. Nie chcę mówić, że ten album był jakimś powrotem, bo my tak naprawdę nigdy nie odeszliśmy. I jasne, fajnie by było wrócić do poziomu z początku XXI wieku, kiedy miało się większą produkcję, grało trasy jako headliner i dłuższe sety. Nigdy nie wiadomo, co się stanie, dopóki nie wyda się albumu, ale wciąż uważam, że jest to jeden z najlepszych płyt zespołu od lat. Czy pisane teksty są dla ciebie osobiste, czy

też tworzysz je z perspektywy wymyślonej sytuacji lub postaci? To zależy od utworu. Na przykład, piosenka "Before the Fall" opowiada o dyktatorach i ogólnie o ludziach u władzy, którzy mają jej za dużo i zbyt wielkie ego - to jest jedna z przyczyn, dla którego świat schodzi na psy. Utwór "Survive" jest natomiast o przetrwaniu tylko jednej osoby. Tekst jest dość mroczny, ale jest nadzieja na końcu. Jeśli my, ludzie, wszystko spierdolimy, to natura i tak przetrwa. Oczywiście mam nadzieję, że niczego jednak nie spierdolimy. (śmiech) W naszym przypadku, chyba odstajemy od takich klasycznych powermetalowych zespołów, bo nie śpiewamy o smokach i królach. I jasne, nie ma nic w tym złego, my sami mamy elementy fikcyjne na tym albumie, jednak uważam, że ważniejsze jest znaleźć chociaż jeden z tych "prawdziwych" tematów, o którym chce się mówić. Na płycie jest utwór "World on Fire", który opowiada o globalnym ociepleniu. Napisałem już jeden kawałek o podobnym temacie, "Paradise", gdzieś pod koniec lat 90. Już wtedy się tym przejmowałem. A teraz powinniśmy się o to martwić jeszcze bardziej. I jasne, tekst jest trochę depresyjny, ale wciąż tli się nadzieja. To jest dobre połączenie z energiczną melodią. Jeśli ludzie naprawdę się wsłuchają w tekst albo go przeczytają i zaczną dzięki temu myśleć, to jest to dla mnie wygrana. My nikomu nic nie mówimy, my nie głosimy kazań, że powinieneś robić to, co powiemy. Zwłaszcza, że latamy na festiwale i sami zanieczyszczamy środowisko, ale bycie naprawdę super ekologicznym nie jest możliwe w tym biznesie. Po prostu piszemy utwory o tematach, które nas teraz zamartwiają i które nas interesują. Czasami tytuł przychodzi łatwo. Dla przykładu, wymyślenie wersji z "Survive", że "tylko silni przetrwają" zająło nam cztery dni. A pod koniec, wszystko praktycznie przyszło samo i połączyło się w jedną całość. Ale wtedy głowiliśmy się nad tym, co mamy tam umieścić. Oryginalny pomysł brzmiał, jakby się nadawał na kompilację najlepszych hitów z Motown. (śmiech) Cały czas szukaliśmy odpowiedniego tekstu, który pasowałby do rytmu. I to chyba Jens, który w końcu wpadł na linijkę "only the strong will survive". Stwierdziliśmy, że pasuje jak ulał. Potem zorientowaliśmy się, że słowo "survive" ma siedem liter, minęło siedem lat od ostatniego albumu i bardzo często tytuły na-

STRATOVARIUS

65


szych albumów mają po siedem liter. Czasami rzeczy zajmują dużo czasu, czasami przychodzą łatwo.

Chciałbym cię spytać o kwestię natury w waszych tekstach. Wiele zespołów z Finlandii też porusza ten temat, natura wydaje się być mocno obecna w waszej narracji. Życie w harmonii znią jest chyba dla was czymś szczególnie istotnym? Tak, uważam, że masz rację. Jest to dla mnie

mieszkam i jest mi z tym dobrze. Byłem kiedyś w Laponii, blisko Kittili i było to jedno z najpiękniejszych miejsc, w których byłem. Więc tak, trochę ci zazdroszczę tej natury. Skoro mowa o Laponii, grałem kiedyś sporo koncertów na północy kraju, praktycznie w Kittili. I za każdym razem, gdy się tam pojawiam, to tak jakbym się przeniósł na inną planetę. Ta atmosfera jest wyjątkowa. Trochę jak w Alpach! Ale tak, Laponia jest za każdym ra-

Foto: Jarmo Katila

coś osobistego, bo urodziłem się w bardzo małej miejscowości, do której wróciłem siedem lat temu. Wcześniej mieszkałem w Helsinkach, Tampere i innych większych miastach. Jasne, nie są one tak wielkie jak Warszawa, ale są. Ale też, w ciągu mojego życia, odwiedziłem wiele dużych miast, takich jak stolica Meksyk, Sao Paulo, Tokio i wiele innych. Można tam bardzo dużo zobaczyć. A potem wracałem do domu i stykałem się tam ze spokojną naturą, zwierzętami… Jak jest lato i jezioro, to jest sporo komarów, oczywiście. W niektóre dni, zwłaszcza zimowe, jak nie idę do sklepu, to zostaję w domu i się z nikim nie widuję. A potem wyruszam w trasę i widzę tych wszystkich ludzi, samochody, samoloty, lotniska, itd. i wtedy się cieszę, że mieszkam gdzieś na wygwizdowie, gdzie mam spokój. Oczywiście nie jest to dla każde-go, ale ja to cenię, doceniam naturę i mam nadzieję, że z nami zostanie. I nie, nie uważam, że Finlandia jest lepsza od jakiegoś kraju, ale tam się urodziłem, tam

66

STRATOVARIUS

zem inna, specjalna… Jak masz sposób na utrzymanie swojego głosu w świetnym stanie? Przypuszczam, że wiąże się to z wieloma poświęceniami. Może mam większe predyspozycje, ale nie uważam siebie za kogoś bardziej utalentowanego od innych. Zajęło to dużo pracy. Jeśli chodzi o jakieś poświęcenia… Powiem tak, niektórzy piją piwo, mimo że następnego dnia mają wystąpić. Ja tak nie potrafię, szczególnie, kiedy wiem, że nie za bardzo się wtedy wyśpię. I to nie jest tak, że nie lubię alkoholu. Lubię wypić, zwłaszcza podczas tras. W pewnym sensie, kiedy byłem młodszy, może to było poświęcenie? Sporo ludzi piło, a ja nie. Ja wtedy myślałem, "cholera, muszę iść spać". Uważam, że zawsze można poimprezować innym razem, a sen jest najważniejszą rzeczą. Oczywiście też nauczyłem się kilku sztuczek o tym jak nie rozwalić sobie głosu. Rozgrzewka głosu też jest istotna, ale jak idę ćwiczyć z zespołem, to zazwyczaj nie mam na to czasu. Niektórzy wokaliści w ogóle tego nie robią. Z drugiej strony, kiedy się rozgrzewam i rozciągam, jest to w pewien sposób mój sposób na skupienie się. Sporo się nauczyłem, ale też logika podpowiada, że gdy na przykład nie śpiewam nic od dwóch miesięcy, a zaraz miałbym dać półtora godzinny koncert, to nie byłoby to dobre dla ciała. Wczoraj trochę się rozgrzałem, dzisiaj cały czas gadam, jutro mam próbę z zespołem na nadchodzący festiwal. Myślę, że wciąż jestem w formie, bo w zeszłym tygodniu graliśmy trzy koncerty i podróżowaliśmy. Jednak, głos jest jak mięsień, trzeba go ćwiczyć. Jest to też kwestia zewnętrznych czynników. Zwracam ogromną uwagę na to, co jem i ile. A

czasami jest to problem, kiedy tuż przed występem dostajesz sporo pysznego jedzenia. (śmiech) Wszystko ma znaczenie. Jakie są największe wyzwania, przed który mi stoisz jako muzyk, który koncertuje ponad trzydzieści lat? Wracając do kwestii snu, nie uważam siebie za kogoś, kto się jakoś dobrze wysypia. To właśnie jest dla mnie największy problem, bo gdy jest się w domu, ma się ten mniej więcej jednostajny rytm snu. Ale na przykład w zeszły weekend leciałem dwa razy jednego dnia i mogłem spać tylko przez jakieś trzy godziny, a to nie wystarcza. Czasami mi się udaje odrobinę zdrzemnąć w samolocie. Jednak potem, wracałem do Finlandii. I znowu spałem tylko cztery godziny, a potrzebuję tych godzin co najmniej siedmiu. Więc tak, sen to jest największym problemem. I oczywiście im bardziej się starzejesz, tym większą uwagę musisz zwracać na wszystko, bo śpiewanie nie staje się prostsze. Można sobie trochę pomóc, bo się wie więcej na temat jak dbać o swój głos. Jednak, kiedy zachowujesz się jak 15-latek i ciągle chlejesz, to przestaje to działać. W dzisiejszych czasach, wszystko ma wpływ na wszystko. Gdyby nie musiało się podróżować i można by było iść na koncert 10 metrów od łóżka, byłoby to idealne. (śmiech) Ale, niestety, tak to nie działa. Zwłaszcza, kiedy wyrusza się w naprawdę długie trasy, jak na przykład w Ameryce Południowej, gdzie gra się ponad 10 lub 15 koncertów. Kiedyś grałem akustyczne koncerty z Johnnym Limą kilka lat temu, i występowaliśmy 26 razy, mając 30 lotów samolotem. To było sześć tygodni, a na każdy tydzień przypadało pięć lub sześć koncertów. Ale, wtedy to było dość łatwe. Pamiętam, że kiedyś grałem z zespołem i musieliśmy prosto ze sceny iść na lotnisko i lecieć gdzieś, bez snu. A zostały nam wtedy trzy tygodnie trasy. Musiałem w pewnym momencie brać kortyzon, bo moje struny głosowe były napuchnięte. Nie jest to zdrowe. Ale, cieszę się, że pomimo ponad 50. lat na karku wciąż jestem w stanie śpiewać, bo to już nie jest tak, jak się miało lat 20. Już nie jest tak łatwo, wręcz przeciwnie. Wciąż mam w sobie nadzieję, bo widziałem Roba Halforda i Bruce'a Dickinsona jak teraz śpiewają, więc oby mi się też udało śpiewać jak najdłużej. Dzięki za rozmowę, obyśmy się doczekali koncertu Stratovariusa w Polsce. Oby. Może zagranie w Progresji byłoby super. Dość często odwiedzam Polskę, moja żona jest Polką. Progresja wciąż funkcjonuje? Tak, istnieje i jest to jedna z lepszych miejscówek w kraju. No, to może tam. Lub gdzieś indziej. Zobaczymy. Igor Waniurski, Szymon Paczkowski


Moje pierwsze wrażenie po wysłuchaniu "Kingdemonium" było takie: "w porządku, solidna i intensywna rzecz, ale muszę posłuchać jej więcej razy"… Rozumiem, o czym mówisz, bo akurat zdarzył się nam stosunkowo rzadki przypadek polegający na tym, że trzeba więcej razy posłuchać nowych utworów, by w pełni je załapać. Zazwyczaj nasze kawałki wydają się oczywiste już podczas pierwszego przesłuchania, ale "Kingdemonium" ma w sobie trochę z efektu Nevermore, a więc zespołu, którego wszystkie albumy musiałem odtwarzać co najmniej dziesięć razy, by się w nich odnaleźć. Jesteśmy dalecy od tego, ale tym razem poszczególne kawałki nie są tak oczywiste w porównaniu z naszymi starszymi dokonaniami.

Rock'n'rollowy klimat w wytwornym królestwie Hammer King idzie za ciosem. Po entuzjastycznie przyjętym poprzednim albumie studyjnym minął ledwie rok, a ten niemiecki zespół power metalowy proponuje już kolejny zestaw znakomitych utworów, pt. "Kingdemonium". Porozmawialiśmy o tym wydawnictwie z wokalistą i gitarzystą Titan'em Fox'em V. Warto zainteresować się tematem choćby dlatego, że na końcu została wyjawiona zasada pozwalająca na dostąpienie królewskiej przychylności. HMP: Gratuluję nowego albumu "Kingdemonium". Wygląda na to, że Hammer King znajduje się teraz w swym szczytowym okresie twórczym. Jak udało Wam się zaskarbić przychylność Króla? Titan Fox V: Dziękuję! Ponowne goszczenie na łamach legendarnego "Heavy Metal Pages" to sama przyjemność. Król aprobował nasze działania od samego początku, tzn. od momentu, w którym mianował nas swoimi posłańcami. Wprawdzie w 2021 roku nie mogliśmy grać zbyt wiele koncertów, ale za to pracowaliśmy nad nowymi utworami Króla. Skoro zespoły muzyczne istnieją po to, by tworzyć i grać muzykę, a tym właśnie się zajmowaliśmy, to znaczy, że dobrze wykorzystaliśmy dostępny czas. Gdy Napalm Records zwróciło się do nas w sprawie wydania nowego albumu w środku sezonu festiwalowego 2022, nie mieliśmy najmniejszych wątpliwości, że to dobry pomysł. Dostaliśmy stosunkowo mało czasu na zaaranżowanie i nagranie całości, ale wbrew pozorom wyszło to nam na dobre: uchwyciliśmy na "Kingdemonium" szczególną atmosferę danej chwili, co zaś nie uszło uwadze prasie. Kiedy pomyślisz o tym, jak szybko robiono albumy w latach 80-tych, to wydaje się to być kluczową kwestią. Tytuł "Kingdemonium" sugeruje, że prawdopodobnie ujawniacie na płycie nieco mrocznej strony Króla? Tak się składa, że "Kingdemonium" to nie tylko stan, w którym znajduje się Król, gdy wpada w furię. To także stan chaosu, który obserwujemy wszędzie na świecie, i który wpływa nawet na Królestwo. W związku z tym Król musi wyzwolić całą swoją siłę i moc, aby ponownie uderzyć w groźne, ciemne siły. Ostatecznie, Król oczywiście zwycięża. Słyszałem, że podobno z nowym materiałem ogrywacie się w Rockford Castle? Dokładnie tak jest. Intro "King Of Kings" z naszego poprzedniego albumu (2021) wskazuje, że Król potrafi przewidywać przyszłość. Dawno temu zbudował więc dla nas piękny pokój w swoim złotym pałacu. Aby nadać mu prawdziwie rock'n'rollowy klimat, kazał urządzić go na szaloną salę prób. Możemy czuć się w nim jak normalny zespół, nawet mimo tego,

ze żyjemy jak bogowie w wytwornym królestwie. Czy utwory z Waszych dwóch najnowszych płyt powstawały równolegle, w tym samym okresie? Nie, to były całkowicie dwa różne okresy. Z zeszłorocznej sesji użyliśmy tylko melodii wo-

Aczkolwiek powiem Ci, że jeden utwór od razu przykuł moją uwagę i natychmiast się wyróżnił: "Age Of Urizen". Bardzo dziękuję za wskazanie "Age Of Urizen". Gino i ja, jako bliźniacy-gitarzyści, jesteśmy wielkimi fanami tego utworu i zdecydowanie chcemy grać go na żywo. Zastanawiam się, czy przyczyną, dlaczego nie wybraliście "Age Of Urizen", lecz "Invisible King" oraz "Pariah Is My Name" na singla, była długość jego trwania? Zasadniczo tak. Dwa dni przed premierą albumu (przewidzianą na 19 sierpnia 2022) ukaże się jeszcze jedno video do utworu tytułowego.

Foto: Tim Tronckoe, Tommy S. Mardo

kalnej w "The 7th Of The 7 Kings", a i one brzmiały zupełnie inaczej, były utrzymane w znacznie wyższym rejestrze. Natomiast wszystko inne jest zupełnie nowe. Cóż, za każdym razem, gdy kończymy prace nad jedną płytą, zatrzymujemy wiele niezarejestrowanych pomysłów tylko po to, by kompletnie o nich zapomnieć przy następnej okazji! Może wykorzystamy je za dwadzieścia lat, tak jak zrobiło Scorpions na "Return To Forever" (2015). Ale ogólnie rzecz biorąc, album powinien być reprezentatywny dla okresu, w którym powstał, więc nie miałoby zbyt wiele sensu mieszanie starszych pomysłów z nowymi.

Jeśli mielibyśmy wypuścić czwarte, z całą pewnością wybralibyśmy "Age Of Urizen". "Pariah Is My Name" wykonywaliście już podczas Iron Fest Open Air 10 czerwca 2022 roku, tj. dwa miesiące przed wydaniem albumu i zaledwie 3 dni po opublikowaniu klipu na YouTube. Co sądzisz o graniu na żywo utworów, których publiczność nie słyszała jeszcze w odpowiednich wersjach CD/LP? Czy zauważyliście, że publiczność była zde zorientowana, ponieważ niektórzy nie zdawali sobie sprawy z tego, co gracie? Na Iron Fest graliśmy dla wielu osób, które pilnie śledzą nasze poczynania, więc i tak byli

HAMMER KING

67


stałe. Odbieram go bardziej jako bezlitosne tornado demonicznych dusz z towarzyszącym mu potężnym chórem. Jaka logika stała za użyciem tak intensywnej struktury muzycznej w utworze tytułowym bardzo melodyjnego przecież albumu? Hej, to naprawdę świetny opis! Bardzo mi się podoba! Jak to często bywa, muzyka jest tworzona intuicyjnie i rzadko kiedy stoi za nią jakiś plan. Z "Kingdemonium" próbowaliśmy różnych sekcji chóralnych, a także różnych linii wokalnych dla chóru. Jeden z tych pomysłów na chór jest teraz środkową częścią ("they hunt you, they trap you..."), podczas gdy nałożyliśmy niektóre linie chóru na siebie i brzmiały one naprawdę imponująco. Można to usłyszeć podczas outro. Mamy szczęście, że tego typu muzyczne momenty po prostu się zdarzają. To jest inny rodzaj piosenki, ale nic nie stoi na przeszkodzie, by stała się ona jedną z moich ulubionych. Rozjaśnij mi proszę kwestię ostatnich roszad personalnych w Hammer King. Co właści wie stało się z Waszymi basistami? Gladius Thundersword został zastąpiony przez Günta von Schratenau, czy było to jakoś inaczej? Kiedy zastępca oryginalnego basisty K.K. Basement okazał się zbyt chory, by występować, mieliśmy na uwadze wspaniałego gościa o imieniu Heavy Elvis, który wprawdzie dołączył, ale chwilę później otrzymaliśmy ciekawszą propozycję od Günta. Szczerze mówiąc, jest to kombinacja stworzona jednocześnie i w niebie, i w piekle. Günt jest wspaniałym basistą i był naszym wymarzonym kandydatem do zastąpienia K.K., kiedy ten nie był dostępny. Ostatecznie wszystko potoczyło się perfekcyjnie. Günt jest najlepszym basistą, jakiego można sobie tylko życzyć i cholernie miłym facetem. Teraz Hammer King jest kom-

Foto: Tim Tronckoe, Tommy S. Mardo

otwarci na nowy kawałek. Graliśmy go zresztą również na M.I.S.E. tydzień później oraz na Rock Harz, i za każdym razem utwór wypadł naprawdę dobrze. To bardzo mocna kompozycja. Nie gramy już na żywo niewydanych utworów, a robiliśmy to tylko na początku, gdy potrzebowaliśmy większej liczby numerów na dłuższe występy. Wierzymy, że można grać nowe rzeczy, odkąd zostaną wydane w formie teledysku i (cyfrowego) singla. Ale w sumie układanie setlisty staje się obecnie trudne, ponieważ mamy tak wiele evergreen'ów, które chcemy i musimy zagrać... To luksusowy problem. Ogólnie rzecz biorąc, "Kingdemonium" brzmi jak współczesny heavy metal z wieloma przemyślanymi i niebanalnymi melodiami. Jednakże tytułowy utwór jest inny niż pozo-

Foto: Tim Tronckoe, Tommy S. Mardo

pletny! Jesteś niezwykle charyzmatycznym wokalistą. Być może dziewczyny piszczą i nazy wają Twój głos "uroczym". Dziękuję bardzo! Czuję się naprawdę błogosławiony, gdy to słyszę. Jestem wielkim fanem Helloween, Michael Kiske zawsze był jednym z moich bohaterów, ale od czasu reunionu stało się szczególnie widoczne, jak wyjątkowym wokalistą jest Andi Deris, nikt nie brzmi jak on. Uważam, że jest to cecha nie do przebicia w czasach, gdy mnóstwo ludzi śpiewa. Jeśli sam mam tę cechę, to znaczy, że mam wszystko, czego potrzebuje zarówno ja, jak i zespół. A jeśli do tego dziewczyny uznają mój głos za uroczy, to jestem szczęśliwy, ponieważ ja z kolei uważam, że to dziewczyny są urocze. W jakim stopniu Ross The Boss pomógł Ci rozwinąć Twój wokalny styl? Mój czas w zespole Ross The Boss pomógł mi w zupełnie inny sposób. Tam próbowałem jakoś dopasować się do konceptu Manowar, co sprawiło, że śpiewałem inaczej niż dziś. Dlatego uważam, że odnalazłem swój prawdziwy własny styl po tym, kiedy nie próbowałem już dopasować się do żadnej koncepcji. Myślę, że naturalnie brzmię tak jak teraz, co jest bardzo dobrą rzeczą! Czy inni członkowie Hammer King również dużo śpiewają? Wszyscy. Każdy udziela się w chórkach, które chętnie wykorzystujemy na tym albumie. Ale wszystkie główne wokale to tylko ja - jeśli nie ma gościnnych występów, jak w przypadku Gerre i zeszłorocznego "Hammerschlag". Oprócz "Kingdemonium", grasz również na nowym albumie Lord Vigo "We Shall Overcome". Dlaczego Napalm Records nie wydało "We Shall Overcome"? Jestem częścią Lord Vigo od pierwszego dnia. Wymyśliłem nawet nazwę dla tego zespołu. Oczywiście używam tam pseudonimu scenicznego Tony Scoleri, bo każdy ma tam nazwisko rodem z Ghostbusters. Lord Vigo są w wytwórni No Remorse, która idealnie pasuje do zespołu w tym stylu - podobnie jak Napalm do zespołu takiego, jak Hammer King! A zatem, jesteś stałym członkiem dwóch zespołów: Hammer King i Lord Vigo. W jaki sposób znajdujesz czas na pełnienie dwóch wymagających ról jednocześnie? Pozostaję częścią podstawowego składu Lord Vigo, który tworzą Vince Clortho (perkusja), Volguus Zildrohar (gitara, bas) i ja (gitara, bas). Ci dwaj faceci są moimi wspaniałymi przyjaciółmi i współpracuje nam się wyjątkowo dobrze. To my tworzymy muzykę i my nagrywamy albumy, dlatego jestem na zdjęciach i pojawiam się w teledyskach. Ale przestałem grać z chłopakami na żywo przed pokazem premierowym trzeciego albumu Hammer King "Poseidon Will Carry Us Home" (2018), ponieważ było kilka okazji, w których oba zespoły miały występy tego samego dnia. Jestem potrzebny w Hammer King, jestem głosem - i Król kazałby mnie ukrzyżować, gdybym opuścił jeden koncert! Tak więc mój "brat" Nunzio Scoleri przejął moje partie gitary na żywo. Wkrótce zagracie kilka koncertów z Lost

68

HAMMER KING


Sanctuary. Dan Baune powiedział mi niedawno, że nie zdecydował jeszcze kto zaśpiewa na drugim albumie Lost Sanctuary. Czy gdybyś był, Król udzieliłby Ci błogosławieństwa w tym projekcie? King jest bardzo surowym władcą i nie pozwoliłby mi na to. Zgadzam się z jego wolą. Jeśli jakiegoś wokalistę można usłyszeć na albumach różnych zespołów, to jego pierwotna kapela traci na oryginalności. Jeśli weźmiesz np. Powerwolf, to zauważ, że nigdzie indziej nie usłyszysz Attili Dorn. Pomogło to zdefiniować Powerwolf. Tak więc, trzymamy się tej samej zasady. Jakie są Wasze inne plany koncertowe? Czy macie ulubione zespoły z drugiej strony globu, z którymi chcielibyście dzielić scenę, na przykład w Chile lub w Japonii? Szczerze mówiąc, poza zwykłymi wymarzonymi zespołami jak Saxon, Powerwolf i tak dalej, naprawdę nie robi nam różnicy, z kim będziemy grać. Chcemy występować jak najwięcej, wszędzie. Japonia byłaby super ekscytująca, nie da się ukryć, ale z chęcią zagramy w każdym kraju. To wszystko dla fanów, dla ludzi, nie ma różnicy z jakiego kraju pochodzą. Oczywiście, to wszystko dla Króla. Utrzymacie taką intensywność pracy jak np. Rage, Profesor Axel Rudi Pell, Sinner? Mamy się spodziewać trzydziestu albumów w kolejnych czterdziestu latach? (śmiech) Pokonamy te rekordy! Szczerze mówiąc, nigdy nie wiadomo. Ale wierzę, że zespół z ambicjami, którym jesteśmy, powinien nadal tworzyć muzykę i nagrywać płyty. Oczywiście,

Foto: Tim Tronckoe, Tommy S. Mardo

poziom muzyczny musi być wysoki i nigdy nie powinno się wydawać albumu, jeśli czas nie jest odpowiedni, a utwory nie stoją na najwyższym poziomie - ale poza tym będziemy iść pełną parą. Czy wszyscy metalowcy trafiają po śmierci do Kingdemonium? Zasada jest prosta: jeśli podążasz za Królem i oddajesz Mu swoje życie, możesz cieszyć się Jego przychylnością w życiu doczesnym oraz w życiu pozagrobowym. Jeśli zaś nie, Twoja

dusza zostanie odesłana do Kingdemonium! Dziękuję za rozmowę! Dziękuję również, Sam! Trzymam kciuki, że w przyszłym roku zagramy w Polsce. Nie możemy się doczekać! Wszystkiego najlepszego, God bless the King, may the King bless you. Sam O'Black


W jednym pokoju Podczas nieustannego szumu informacyjnego, jakiemu jesteśmy poddawani każdego dnia, pewne wieści mogą umknąć. Fanom metalu nie umknie na pewno fakt, że Queensryche właśnie przypomina o sobie nowym wyśmienitym albumem "Digital Noise Alliance". Więcej o nim opowiedział nam Todd La Torre, który przez ostatnie dziesięć lat udziela się wokalnie w tej kapeli. HMP: Jak wam się koncertowało z Judas Priest? Todd La Torre: Wspaniale. Niesamowity zespół i niesamowita trasa. Jeździliśmy z nimi sześć tygodni i mieliśmy kupę zabawy. Jesienią czeka na powtórka. Ci goście mimo wieku, dalej potrafią kopać tyłki. Wspólna trasa z nimi to dla nas przeogromny zaszczyt. Ta trasa jest wyjątkowa też z innego powodu. Otóż był to wasz powrót na scenę po okresie pandemii, który nie był zbyt wesoły dla muzycznej branży. Dokładnie. W tym okresie skupiliśmy się w pełni na tworzeniu nowego materiału. Obok nowego materiału Queensryche skupiłem się również na swoim albumie solowym "Rejoice in the Suffering". Dopiero gdy wszyscy żeśmy się zaszczepili, poczuliśmy się naprawdę bezpiecznie i mogliśmy się spotkać w jednym

kojnie kontaktować się online. Nawet w kampaniach politycznych rola social mediów jest przeogromna. Muzyka w dużej części też jest odkrywana przede wszystkim przez Internet. To są przykłady, które można mnożyć w nieskończoność. Czy nam się to podoba, czy też nie nasza realna rzeczywistość w dużej mierze jest determinowana przez tą cyfrową. Skutkiem ubocznym tego stanu rzeczy jest fakt, że żyjemy w totalnym informacyjnym szumie, który niestety często bywa totalnie chaotyczny. Gdy zaczynaliście prace nad tym materiałem, mieliście w głowie jego wizję jako kon tynuację starego Queensryche czy też chcieliście stworzyć zupełnie nową jakość? Nie mieliśmy w głowie żadnej wizji. Kompletnie żadnej. Chcieliśmy po prostu stworzyć taką muzykę jaką czujemy. Rozmawialiśmy wie-

znaczeniu, nie korzystaliście wcale z cyfrowych form komunikacji. Tak. Wszystko stworzyliśmy razem w jednym pokoju, tak jak to robiło się za dawnych lat. Wszystko było tworzone w czasie rzeczywistym, jak to miało miejsce za dawnych lat. Teraz niestety większość kapel od tej formuły już odeszła. Szkoda. Wiele kapel dzieli się dziś pomysłami właśnie przez maile. My też żeśmy przy poprzednich albumach pracowali w ten sposób, ale teraz chcieliśmy zrobić to inaczej. Nie mniej jednak ten tradycyjny sposób wcale nie jest pozbawiony wad. Wszystko ma swoje wady i zalety. Na pewno wymaga on więcej cierpliwości, żeby się wzajemnie nie pozabijać. Uważam jednak, że gdy pracuje się razem, mogę się narodzić naprawdę świetne pomysły, które nigdy by nam nie przyszły do głowy, gdybyśmy działali osobno. Poza tym praca w jednym pokoju ma jeszcze jeden niezaprzeczalny plus. Jeżeli wszyscy stwierdzimy, że coś jest beznadziejne, wyrzucamy to i nie zaprzątamy sobie tym dalej głowy. Plusem tworzenia zdalnego jest fakt, że masz więcej czasu, który spędzasz sam ze sobą i możesz głębiej zastanowić się nad pewnymi pomysłami. Muszę Ci powiedzieć, że moim ulubionym kawałkiem z tego albumu jest "Behind The Walls". Super! Ten numer opowiada o wielu formach ucisku, którym poddawani są dzisiaj ludzie. Chcąc się z niego wydostać, często zwracają się do Boga licząc na jego odpowiedź. Ja jako ateista oczywiście to odrzucam, ale jeśli rozejrzysz się dookoła, dostrzeżesz sam ile zła na własnej skórze odczuwają ludzie modlący się. Liczą, że Bóg ich wysłucha i wszystko naprawi, ale tak się nie stanie.

Foto: Queensryche

miejscu i w pełni skupić nad materiałem naszego zespołu. Właśnie, nowy album ma dość intrygujący tytuł "Digital Noise Alliance". Gdy użyjesz skrótu złożonego z pierwszych trzech liter słów zawartych w tytule, wyjdzie "DNA". Żyjemy w czasach bardzo zdominowanych przez cyfryzację. Popatrz nawet na nas teraz. Obaj siedzimy w dwóch różnych częściach świata i nie stanowi to żadnej przeszkody, byśmy robili ten wywiad. Ludzie, którzy nigdy nie widzieli się na żywo mogą spo-

70

QUEENSRYCHE

le o tym, co się dzieje aktualnie na świecie i po prostu chcieliśmy napisać dobre utwory. Bez jakichś konkretnych założeń, że to ma brzmieć tak czy tak. Co nam z tego wyjdzie, obserwowaliśmy już w trakcie procesu, gdy utwory zaczęły nabierać konkretnego kształtu. Wtedy widzieliśmy dopiero, w jaką stronę to wszystko zmierza. Wtedy dopiero stwierdziliśmy, jakich przypraw użyć, by wyszło z tego pyszne danie. Wszystkie utwory powstały podobno w jednym pomieszczeniu. Wbrew tytułowi i jego

Skąd pomysł na własną wersję kultowego "Rebel Yell" Billy'ego Idola? To świetny numer. Kwintesencja klasyki rocka! To jest jeden z tych kawałków, które każdy zna i każdy lubi, niezależnie od tego, jaka muzyka mu w duszy gra. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że jest to jeden z najczęściej chyba coverowanych numerów i powstało masę jego wersji i wykonań. Chcieliśmy to zagrać jednocześnie w sposób, który do pewnego stopnia byłby zbliżony do oryginału, jednocześnie nadać temu trochę naszej stylistyki. Nie jest to typowe "kopiuj-wklej", choć staram się to śpiewać w sposób bliski Billy'emu. Gitary natomiast mają sporo z ducha Queensryche. W fajny sposób wpletliśmy tam też partie klawiszy. Oczywiście dobrze żeśmy się przy tym bawili.


Powiem ci szczerze, że byłem nieco zaskoczony, że na pierwszy singiel promocyjny wybraliście utwór "Forrest". Promowanie metalowego wydawnictwa balladą to niezbyt popularny krok. Sporo dyskutowaliśmy o tym z naszym producentem. Zwróciliśmy uwagę na to, że wiele kapel na promocje wybiera właśnie ciężkie, dynamiczne kawałki, a mało która decyduje się na balladę. My żeśmy się zdecydowali na ten krok, gdyż nas on wyróżniał spośród całej masy innych zespołów. Myślę, że to był słuszny krok. Pokazaliśmy min tą mniej oczywistą stronę naszego wydawnictwa. Nie martw się jednak. Będą następne single, które dadzą większego kopa. Wspomniałeś waszego producenta Zeussa… "DNA" to trzecia płyta, którą z nim tworzymy, więc zna on nasz zespół od podszewki. Zarówno pod kątem naszej bieżącej twórczości, jak i dawnych nagrań. Doskonale rozumie naszą stylistykę i pomaga nam osiągnąć brzmienie naturalne dla Queensryche. Brzmienie, które nawiązuje do tradycyjnych albumów tej kapeli, a jednocześnie nie pozwala zapomnieć słuchaczowi, że mamy rok 2022. Ponad wszystko nie należy zapominać, że jest on także wyśmienitym muzykiem, co pozwala mu także brać udział w procesie pisania kawałków. Zawsze ma dla nas mnóstwo trafnych sugestii. Ogólnie Zeuss to bardzo inspirująca persona. Zdajesz sobie sprawę, że w tym roku mija dokładnie dziesięć lat odkąd dzierżysz mikrofon w Queensryche? Jasne! Dodajmy, że cholernie pracowitych dziesięć lat. W cholerę czasu spędzonego poza domem z dala od mojej rodziny, żony, mamy, siostry, psa domu i tak jeszcze mógłbym wymieniać. Niestety, straciłem przez to trochę rzeczy, które dla zwykłych ludzi są codziennością. Banalny przykład - spanie we własnym łóżku. Zamiast tego częściej kimałem gdzieś w naszym autokarze, hotelu czy innych dziwnych miejscach. Skłamałbym jednak, gdybym

Foto: Queensryche

powiedział, że taki styl życia nie ma żadnych pozytywnych stron. Na pewno otwiera on możliwość poznania masy wspaniałych ludzi. Cieszę się, że mogłem się zapisać w historii tak wspaniałego zespołu i móc samemu tworzyć jej część. Dziesięć lat to szmat czasu. Trochę rzeczy w muzycznej branży się zmieniło, nie uważasz? Na pewno spadła sprzedaż albumów. Mam tu

na myśli fizyczne kopie. Zespoły zaczęły żyć z koncertowania i sprzedaży merchu. Ludzie obecnie częściej słuchają singli niż pełnych albumów. Łatwy dostęp do muzyki sprawił, że ludzie w znacznie mniejszym stopniu identyfikują się ze słuchanymi artystami. Wolą tracić czas na oglądanie śmiesznych psów czy innych wirali na Youtube. Generalnie dożyliśmy dziwnych czasów. Ale czasy się stale zmieniają i nic na to nie poradzimy. To co dzisiaj jest na porządku dziennym, za parę tygodni może odejść do lamusa. Jesteś częścią historii Queensryche, ale chyba nigdy nie unikniesz porównań do Geoffa Tate… To prawda. Zawsze każdy kolejny wokalista jest porównywany do tego oryginalnego. To zupełnie normalne. W moim odczuciu Geoff jest naprawdę świetnym wokalistą. W pewnych względach jestem do niego podobny, w innych zaś skrajnie różny. Mój styl śpiewania jest znacznie bliższy heavy metalowi. Wiem, że masę ludzi porównuje mnie do Bruce'a Dickinsona. Bartek Kuczak

Foto: Queensryche

QUEENSRYCHE

71


tak naprawdę robisz w zespole, jest to bardziej ugruntowane w pewnym sensie. Również doświadczenie, które sprawia, że życie, jakie znamy, staje się o wiele łatwiejsze. Organizowanie zespołu, kiedy nikt nie wie, co zrobić z koncertami, wynajmowaniem samochodów, pieniędzmi, merchem, to istne piekło!

Kosmiczny speed metal Łączenie tematyki kosmicznej i sci-fi z heavy metalem aktualnie jest - tak jakby - w modzie, ale szwedzkie Armory zaadoptowało te tematy, ładnych parę lat temu. Także teraz można mówić, że są weteranami na tej scenie. O tej kwestii oraz innych związanych z ich najnowszym krążkiem "Mercurion" rozmawialiśmy praktycznie z całym zespołem HMP: Estetyka kosmiczna i sci-fi stała się ostatnio bardzo popularna w metalu. "Mercurion" i wasze poprzednie prace są tego świetnymi przykładami (również polski metalowy zespół Aquilla - jego członkowie są wielkimi fanami waszej muzyki!). Co według was jest główną przyczyną tego rosnącego trendu? G.G Sundin: Teksty dotyczące sci-fi i ogólnie kosmosu bardzo dobrze komponują się z muzyką heavy metalową. To tematy budzące respekt, zaprzątające umysł. Ogrom kosmosu, strach przed nieznanym, futurystyczna technologia, to wszystko wywołuje takie same uczucia, jak sama muzyka. Nie wiem czy ten

może Slayer. Obsesja na punkcie sci-fi była zawsze ze mną, odkąd po raz pierwszy zobaczyłem "Gwiezdne wojny", "Obcego", "2001: Odyseję kosmiczną", "Kontakt", itp. Jednak, gdy ja, wraz z Ingelmanem, zacząłem grać muzykę, temat sci-fi nie był obecny od samego początku. Jednak stało się to naturalną ścieżką, gdy w grę wszedł speed metal. Mam na myśli "Hyperspeed-metal" - nie można się oprzeć temu określeniu. Ciekawostka, w tym czasie piszę esej o archeologii kosmicznej. Anglegrinderze, w jednym z wywiadów stwierdziłeś, że kiedy zakładałeś zespół, miałeś 20 lat i jedyne czego chciałeś to grać

Szwecja jest sławna ze względu na muzykę metalową, ale przede wszystkim z jej bardziej ekstremalnych gatunków. A co z lokalną sceną speed metalu? Czy ona tam żyje? G.G. Sundin: Nie znam zbyt wielu zespołów, które określałyby się jako speed metal, ale jesteśmy szczęśliwi mogąc dzielić scenę z zespołami metalowymi grającymi thrash, death, doom, czy cokolwiek innego. Przynajmniej tak długo, jak długo jest to grane z oddaniem i pasją. Cytując samego Boga Metalu: "It's all heavy metal!". Myślę, że scena metalowa jako całość jest trochę za mała, żeby rozdzielać się na prężnie działające podsceny, ale dopóki trzymamy się razem, jest bardzo żywa. Szczerze mówiąc, czułem, że scena powoli umierała pod koniec pierwszej dekady XXI wieku, ponieważ nikt nie pojawiał się już na koncertach. Ale, po dwóch latach mimowolnej izolacji ludzie chyba zrozumieli, że nigdy nie należy brać niczego za pewnik. W każdym razie, scena powróciła z mnóstwem wypełnionych po brzegi koncertów! I to jest świetne, ponieważ jeśli lokale nie sprzedają biletów, nie mogą dalej rezerwować zespołów, a bez koncertów wiele zespołów musiałoby zakończyć działalność. Wspierajcie dalej podziemie! Wszyscy! Wasi perkusista i gitarzysta założyli kiedyś Resurrector, ale wydali tylko jedno demo. Czy uważasz ten zespół za protoplastę Armory? Gatunkiem był również speed metal z wpływami thrash metalu. Może niek tóre pomysły z Resurectora zostały przetworzone na potrzeby wydawnictw Armory? Space Ace: Nie. Założyliśmy Armory jako zupełnie nowy zespół. Jasne, było wielu tych samych członków i niektórych wpływów, ale Armory było nowym rozdziałem. Niektóre wczesne niewydane utwory Armory były być może recyklingiem z Resurrectora lub zbudowane z tych samych pomysłów, ale nic więcej, jeśli dobrze pamiętam… To było prawie dziesięć lat temu... Kurde.

Foto: Armory

trend się rozwija czy nie, ale na pewno jest kilka świetnych zespołów, które utrzymują sci-fi przy życiu, takich jak Traveler, Vektor, Sacral Rage i Kontact. I tak, my również jesteśmy wielkimi fanami Aquilli! I właściwie, to wydam ich debiutancki LP w mojej własnej wytwórni Jawbreaker Records. Widziałam, że dla Ciebie kosmos i sci-fi to nie tylko estetyka, na przykład uczciliście rocznicę lotu Gagarina na swoim fanpage'u na Facebooku! Co było pierwsze: wasze zainteresowania graniem speed metalu, i ogól nie muzyki, czy zainteresowania tematami związanymi z kosmosem? Space Ace: Trudno powiedzieć, co było pierwsze... Nie pamiętam, czy to "Gwiezdne wojny" rozwaliły mój umysł jako pierwsze, czy

72

ARMORY

speed metal i pić piwo. Teraz wasze priorytety nie zmieniły się tak bardzo, ale macie nowe cele muzyczne. Jakie są największe różnice, które dostrzegasz w graniu metalu jako nastolatek i ponad dziesięć lat później? Anglegrinder: Niektórzy z nas byli jeszcze młodsi, Niclas i August musieli mieć wtedy około 19 lat. Ale tak, dużo speed metalu i piwa! Ogromne ilości. Myślę, że to zawsze było naszym celem, po prostu bawić się tak dobrze, jak to tylko możliwe, więc w tym sensie nic się nie zmieniło. Ale granie metalu jako nastolatek było surowe, niefiltrowane i tak bardzo impulsywne! I to jest coś, co osobiście uważam za dużą różnicę, z czasem stajesz się bardziej świadomy, a wraz z rozwojem zaczynasz też inaczej postrzegać muzykę. Wchłaniasz inne wpływy i masz szersze zrozumienie tego, co

Co sprawiło, że uznaliście, że to właściwy czas na wydanie albumu koncepcyjnego? Czy to wytwórnia was zachęciła, czy może w końcu mieliście na to jasny pomysł? Anglegrinder: To było nasze marzenie jeszcze sprzed pierwszej płyty, aby zrobić album koncepcyjny jako trzeci krążek, ale tylko wtedy, gdy poczujemy, że możemy poświęcić temu czas i że mamy umiejętności, by to zrealizować. I wygląda na to, że udało się to całkiem dobrze, jako wspólne marzenie, kontynuując wspólny rozwój. Zawsze lubiliśmy teatr i dobre opowiadanie historii, więc cała koncepcja była całkiem odpowiednia. Waszą obecną wytwórnią jest Dying Victims, jedna z najbardziej znaczących w met alowej społeczności. Gratulacje! Jakie były główne korzyści, które dała wam ta współpraca i jak to się wszystko zaczęło? G.G. Sundin: Czujemy, że znaleźliśmy idealne połączenie dla tego albumu. Byliśmy zadowoleni z obecności w High Roller, ale tym razem chcieliśmy coś zmienić, żeby dotrzeć do


nowych słuchaczy. Początkowo celowaliśmy w jakąś większą, międzynarodową wytwórnię, ale ostatecznie cieszę się, że tak się nie stało. W dużej wytwórni bylibyśmy jednym z najmniejszych zespołów. Prawdopodobnie nie zwrócilibyśmy na siebie tak dużej uwagi i szybko zostalibyśmy zapomniani. Znam Floriana z Dying Victims od lat, więc wiem, że to świetny facet, który naprawdę zwraca uwagę na zespoły ze swojego składu. Jak dotąd jesteśmy bardzo zadowoleni i wdzięczni za pracę, którą dla nas wykonał, a wydania winylowe ze wszystkimi dodatkami są naprawdę znakomite! Wiem, że planujecie wielki koncert z okazji wydania "Mercurion" w Göteborgu 7 maja! Dlaczego wybraliście to konkretne miejsce i czego fani mogą się spodziewać podczas kon certu? Space Ace: The Abyss to największy metalowy bar w Szwecji i tak się składa, że znajduje się w naszym rodzinnym mieście - Göteborgu. Nie było możliwości zrobienia tego koncertu gdziekolwiek indziej. Fani mogą oczekiwać, że czeka ich piekielna podróż! Wiele czasu, pieniędzy i wysiłku włożono w to, aby ten koncert był jednym z naszych najbardziej spektakularnych, więc nie chcecie tego przegapić!

nam więcej o historii stojącej za albumem? G.G. Sundin: Nowy album "Mercurion" ma cały koncept opowieści o statku kosmicznym o tej samej nazwie. Statek zostaje wysłany, aby zbadać tajemniczą "Wiadomość z Gwiazd" i wyrusza w podróż na miarę Odysei. Podczas podróży ma miejsce wiele dziwnych wydarzeń, w tym spotkania z obcą inteligencją, bitwy kosmiczne i podróż nadświetlną przez tunel czasoprzestrzenny, zanim Mercurion może ponownie wrócić na Ziemię. W albumową opowieść wpisałem zarówno utopię, jak i dystopię, ponieważ wszechświat ma w sobie zarówno światło, jak i ciemność, zarówno dobro, jak i zło. Miło było zobaczyć pełny stos wzmacniaczy Marshalla w teledysku do "Wormhole Escape"! Czy uważacie, że nic nie może pobić analogowego zestawu gitarowego, czy może używacie cyfrowych wzmacniaczy mod elujących na żywo lub w studio? Anglegrinder: Powiedziałbym, że tak. Kiedy czujesz, że cała podłoga drży od dźwięku Ampeg Svt, wtedy rozumiesz. Ale dla mnie to coś więcej niż dźwięk, widok tych Marshallów zawsze wywołuje radość! Jasne, że wzmacni-

może i kolejnego albumu koncepcyjnego? G.G. Sundin: Wszystko na płycie "Mercurion" jest zrobione celowo. To bardzo daleko od tego, jak działaliśmy w przeszłości, kiedy wiele pozostawialiśmy przypadkowi. Lubię oba podejścia, ale tym razem chcieliśmy naprawdę poświęcić czas, wysiłek i energię na każdy szczegół, aby zobaczyć, dokąd nas to zaprowadzi. Tak więc każdy utwór na albumie został napisany z myślą o konkretnym celu i miejscu na płycie. "Event Horizon" został więc napisany tak, by był najbardziej epickim utworem na albumie, odpowiednim zamknięciem. Lirycznie dotyczy on powrotu statku kosmicznego Mercurion na Ziemię po długich, samotnych latach w kosmosie. Jednakże Ziemia zmieniła się drastycznie w ciągu tych lat. Maszyny stały się bardziej ludzkie, a ludzkość bardziej machinalna. Załoga Mercuriona czuje, że teraz to oni są obcymi, nie są już mile widziani przez nową rasę, w którą przekształciła się ludzkość na Ziemi. Mam kilka pomysłów na sequel, taki "Mercurion, część druga", ale jeszcze nie doszliśmy do tego. Jeśli zrobimy kolejny album koncepcyjny, a jeszcze nie zdecydowaliśmy o tym, to chciałbym najpierw spróbować napisać historię na

Foto: Armory

Wokal czyni muzykę Armory wyjątkową, to jak mieszanka Baloffa, Mustaine'a i innych ikon heavy/speed metalu! Jakie są główne wpływy Pete'a Anderssona i czy ma on jakieś wykształcenie wokalne? Captain Pete Andersson: Wielu ludzi mnie inspirowało, ale żeby wymienić tylko kilka to wczesna era Toma Arayi ze Slayera i Chucka Billy'ego z Testamentu i oczywiście Rock'n' Rolf z Running Wild, który miał wpływ na cały mój muzyczny gust i inspirację. Nie miałem żadnego treningu wokalnego, po prostu próbowałem tego, co brzmi dobrze i stawałem się coraz lepszy w miarę upływu lat. Staram się wykonywać pewne ćwiczenia wokalne. Dostawałem wskazówki od innych metalowych wokalistów ze sceny w Göteborgu, ale nigdy nie miałem nikogo, kto uczyłby mnie jak prawidłowo śpiewać. Posiadanie własnego fanklubu, Space Marauders, to z pewnością wielka rzecz! Czyj to był pomysł na rozpoczęcie tej inicjatywy? Czy macie kontakt z członkami klubu i jakie są główne korzyści dla tych, którzy zdecydują się do niego dołączyć? G.G. Sundin: Nie pamiętam dokładnie, ale być może pierwotnie była to moja inicjatywa. Pomysł zaczerpnąłem z Antichrist's Militia z Death FC, która jest teraz w stanie zawieszenia, ale nadal jest bardzo fajna. Plan był taki, żeby mieć sposób dla naszych najbardziej oddanych fanów na dodatkowe wsparcie zespołu, a także żebyśmy mieli okazję dać coś tym fanom w zamian. Każdego roku wymyślamy jakiś sekretny prezent, który wysyłamy do tych, którzy się przyłączają. Przez lata były to koszulki, naszywki, flagi, szaliki, kasety z nagraniami live, a nawet zestaw do majsterkowania z wykrywaczem UFO. Jak zwykle, zawsze ustawiamy poprzeczkę zbyt wysoko, więc przez większość lat kończymy tracąc pieniądze na całym przedsięwzięciu. (śmiech) Uwielbiam koncepcję, którą stworzyliście wokół albumu! Czy moglibyście powiedzieć

acz modelarski jest łatwiejszy do przenoszenia, i nie musisz się martwić, że twój setup jest do dupy, kiedy przyjeżdżasz, możesz nagrywać w domu, nie kosztuje fortuny, żeby go naprawić i działa cały czas, ale jebać to, kiedy możesz mieć dwumetrowy zestaw Marshalla, albo 300 Watów kosmicznego grzmotu, wydawanego przez pudło o wymiarach 8x10! Ból to zysk! Więcej to więcej! Mentahl Ingelman: Oczywiście żarzące się lampy są chłodniejsze (lub gorętsze, to bardziej poprawne) niż cyfrówki, ale mam ogromny szacunek dla ludzi piszących te algorytmy. Uważam, że wprowadzenie odpowiedzi impulsowej do sprzętu gitarowego było świetną rzeczą, która sprawiła, że sprzęt cyfrowy stał się znacznie lepszy. Ale w końcu estetyka pełnego stacka może być zdigitalizowana. Czy zakończenie albumu utworem "Event Horizon" było celowe? Może otwiera to możliwości dla przyszłych historii, utworów, a

poziomie bardziej osobistym, a nie na bardziej epicką, galaktyczną skalę, na której rozgrywa się "Mercurion". Ale to kolejne dwa lub trzy albumy w naszej karierze, na pewno jestem otwarty na powrót do sagi Mercuriona i jej kontynuację. Jesteśmy w tym na dłuższą metę, więc mamy mnóstwo czasu na wypróbowanie różnych pomysłów! Wiem, że pewnie jesteście zadowoleni z całego albumu, ale z którego utworu z "Mercuriona" jesteście najbardziej dumni, który był najbardziej wymagający, najtrudniejszy do ukończenia, a może najbardziej chwytliwy? Anglegrinder: Dla mnie, "Event Horizon". Sposób w jaki to się kończy nie był planowany jako taki, ale szczerze mówiąc przyprawia mnie o dreszcze, tak dobrze to działa. Space Ace: Moim zdaniem, "Deep Space Encounter" to najlepszy utwór na płycie. A może "Music from the Spheres"? Jeszcze się nie zdecydowałem. (śmiech) Ale oba te utwory napra-

ARMORY

73


wdę oddają brzmienie Armory w miejscu, w którym teraz jesteśmy. Surowy chaos razem z bardziej progresywnym klimatem "spokojniejszych" części. Są też naprawdę przyjemne do grania, zdarza mi się czasem zwiększyć prędkość na nich - nic na to nie poradzę! "Event Horizon" był dla mnie najtrudniejszy. Z nastawieniem, że ten utwór będzie najbardziej epicki, nie byłem pewny, czy jestem w stanie sprostać wymaganiom w niektórych sekcjach. Mimo to, kocham rezultat i, jak zauważył Anglegrinder, zakończenie jest świetne! G.G. Sundin: Lubię "Message from the Stars" za jego radosną atmosferę, jak również intro, które łączy w sobie solo perkusyjne, falsetowy krzyk, ciężkie riffy i solo gitarowe, a wszystko to w ciągu pierwszej minuty albumu. Lubię też "Void Prison" za jego ciężkość i mrok. Oba utwory są również bardzo przyjemne do grania, nigdy się nimi nie nudzę, jak to ma miejsce w przypadku niektórych innych kompozycji. Mentahl Ingelman: "Music from the Spheres" albo "Event Horizon". Jestem naprawdę zadowolony z aranżacji "Music from the Spheres" i myślę, że udało nam się wymieszać wiele róż-

chę neoklasycznych elementów, a nawet death i blackowych melodii i riffów. Czy od początku planowaliście umieścić instrumen tal na pełnym albumie? Czy ten konkretny utwór był planowany jako instrumentalny, czy może pierwotnie zawierał wokal? G.G. Sundin: Tak, ta kompozycja została napisana z nastawieniem, że będzie instrumentalną. To coś, czego nigdy wcześniej nie próbowaliśmy, nie wiem dlaczego, ale czuliśmy, że ten album naprawdę potrzebuje instrumentalnego utworu. Utwór obejmuje również część historii, w której Mercurion opuszcza granice Układu Słonecznego i idzie dalej, w pustkę. Chcieliśmy opisać wewnętrzne uczucia załogi podczas tej części podróży, coś co było bardzo trudne do ujęcia w słowa, więc zamiast tego pozwoliliśmy muzyce mówić. I zgadzam się, ta partia basu w środku jest jednym z najważniejszych momentów na całym albumie! Co było głównym powodem wyboru "The Hunters From Beyond" jako pierwszego singla z "Mercurion"? Anglegrinder: Ponieważ jest to album koncepcyjny, czuliśmy, że musimy wybrać odpo-

Foto: Armory

nych wibracji i atmosfer w tym utworze. A "Event Horizon" jest naprawdę fajny, bo utwór sam w sobie sprawia wrażenie podróży, a outro jest najbardziej epicką częścią, jaką kiedykolwiek zrobiliśmy. Captain Pete Andersson: Mam ciężki dylemat pomiędzy "Deep Space Encounter" a "Music from the Spheres". "Deep Space Encounter" to prawdziwy banger z niesamowicie ciężką środkową częścią zakończoną fantastycznym pojedynkiem gitarowych solówek pomiędzy G.G. i Ingelmanem. "Music from the Spheres" to bardziej złożony, progresywny i epicki utwór z niesamowitą częścią w średnim tempie z organami, rozwijającą się w przejściu w prawdopodobnie najcięższą część albumu. Utwór jest zróżnicowany i ma wiele podprogowych przekazów dotyczących rzeczywistych problemów świata w tekstach. Moim osobistym ulubieńcem jest instrumen talny utwór "Transneptunic Flight", w którym bas naprawdę błyszczy! Jest tam też tro-

74

ARMORY

wiednie utwory jeszcze staranniej niż zwykle. Zdecydowaliśmy również, że nie chcemy zdradzać ani początku, ani końca albumu. Zdecydowaliśmy się zrobić teledysk do "Wormhole Escape", ale nie jako pierwszy singiel. Tak więc ostatecznie wybór padł na "Hunters..." lub "Deep Space Encounter". Oba są dobrymi, solidnymi utworami, które również pod względem lirycznym mogą stać na własnych nogach, więc uznaliśmy, że są to najlepsze decyzje, by wpasować się w nasz ogólny plan. G.G., solówki i harmonie gitarowe są na najwyższym poziomie, jak wygląda twoja ruty na ćwiczenia na gitarze i wskazówki dla mniej zaawansowanych gitarzystów? G.G. Sundin: Dzięki! Nie ma skrótów do sukcesu. Jedyny sposób to dużo ćwiczyć. Pamiętajcie, by codziennie ćwiczyć, nawet jeśli jest to tylko pięć minut. Bardzo podobał mi się klimatyczny przery wnik w "Music from the Spheres", czyste

tony i skrzące się dźwięki! Jaki był pomysł na ten utwór? Czy nie rozważaliście napisania ballady, a nie tylko fragmentu songu w tym stylu? Mentahl Ingelman: Ten utwór naprawdę zajął nam dużo czasu, aby go napisać musiałem sporo od siebie wymagać, aby spróbować uczynić go bardziej epickim z wieloma różnymi rodzajami riffów, ale wciąż funkcjonującego razem jako jedna kompozycja. To prawdopodobnie najtrudniejszy utwór do zagrania dla mnie, riff otwierający jest naprawdę intensywny i ledwo mogę go zagrać, jeśli się nie rozgrzeję. Czuję, że prawdziwa ballada jest dla nas dość odległym tematem, ale mój gust jest przychylny utworom, które często zaczynają się od czystych gitar i wokali, a potem zmieniają się w coś innego, jak "Chosen to Stay" Agent Steel czy "Winds of War" Helstar, to są świetne kawałki! Nie próbowaliśmy jeszcze czegoś w tym stylu, więc czas pokaże… Wasz debiut "World Peace... Cosmic War" skończy w tym roku sześć lat! Jaką najwięk szą poprawę widzicie w swoim graniu i nastawieniu od czasu premiery tego albumu? Anglegrinder: Największą poprawą jest to, że gramy bardziej jako pięć indywidualnych osób nastawionych na ten sam cel. Robiliśmy to również na "World Peace...", ale nie w taki sposób jak teraz! Teraz gramy już dziesięć lat razem, więc znamy się dość dobrze i w pewnym sensie bardziej się uzupełniamy. Nie widzę jednak żadnej poprawy w nastawieniu. (śmiech) Space Ace: Wcześniej, każdy kawałek był wyścigiem do mety. Teraz to nadal wyścig do mety, ale z lekkim luzem, żeby wszyscy mogli skończyć razem. Album został również wydany na trzech kolekcjonerskich formatach: CD, winylu i kasecie. Więc czy nadal wierzycie w fizyczne produkty, jeśli chodzi o muzykę? Czy osobiś cie jesteście kolekcjonerami muzyki? Captain Pete Andersson: Jesteśmy zdecydowanymi zwolennikami fizycznych formatów i zawsze chcemy wydawać naszą muzykę we wszystkich możliwych formatach. Od pierwszego dnia jako zespół byliśmy bardzo zakochani w formacie kasetowym i oczywiście wszyscy jesteśmy entuzjastycznymi kolekcjonerami winyli. G.G. ma nawet swoją własną wytwórnię płytową, Jawbreaker Records. Bardzo dziękuję za ten wywiad! Ostatnie słowa dla polskich maniaków speed metalu? G.G. Sundin: Pozdrawiamy was, maniacy! Bądźcie wierni i słuchajcie Aquilli, Gallower i Rät King! Captain Pete Andersson: Oczy w górę! Wypatrujcie Mercuriona! Iga Gromska Tłumaczenie: Szymon Paczkowski


Blues jest fundamentalny i niezbędny Pewnych dwóch redaktorów z jedynego polskiego podcastu o muzyce metalowej, ukuło swego czasu ciekawe pojęcie "heavy metalowego heavy metalu o heavy metalu". Mam wrażenie że Witchspell doskonale wpisuje się w takie ramy. Ich muzyka to tygiel klasycznych inspiracji od rock and rolla, po speed metal, skąpane w mrocznym klimacie klasycznych horrorów i latynoamerykańskim chciałoby się powiedzieć iście szamańskim - temperamencie. To mieszanka warta uwagi, tym bardziej że cały kontynent południowoamerykański nie miał nigdy do zaoferowania zbyt wielu klasycznie metalowych załóg, rozkoszując się od lat szkołą blastów, tremolowych riffów i growlowanych wokali. Okazje do rozmowy z muzykami Witchspell były właściwie dwie - w grudniu 2021 roku, ujrzał bowiem światło dzienne drugi długograj w dyskografii meksykan pt. "The Blind Disease", a dodatkowo wydawcy ze Steel Shark Records zadbali o pierwsze fizyczne wydanie eponimicznego debiutu z 2020 roku. Dodatkowo - czego nie wiedziałem jeszcze przygotowując pytania do wywiadu - po czterech miesiącach od premiery w internecie, "The Blind Disease" także doczekało się w kwietniu plastikowego pudełka i papierowej wkładki. Ale o tym wszystkim polecam poczytać nieco więcej w poniższej rozmowie... HMP: Z perspektywy Witchspell, 2021 rok można uznać za naprawdę szczęśliwy - wydaliście trzy single zwieńczone pełnym albumem i podpisaliście swój pierwszy kontrakt. Wychodzi na to, że macie naprawdę sprawne tempo pracy! Adrian Carbajal: To był dla nas dobry rok, mimo pandemii i kwarantanny udało nam się wydać nasz drugi studyjny album. Nie było łatwo, ale udało się. Staramy się utrzymywać stałe tempo pracy, dzięki temu możemy być na radarze odbiorców i rozsławiać naszą muzykę - single są tu bardzo przydatnym narzędziem. Nasi przyjaciele ze Steel Shark interesowali się naszą muzyką od 2020 roku, ale dopiero w zeszłym udało nam się zawrzeć z nimi dobrą umowę, za co jesteśmy bardzo wdzięczni. Trochę czekaliście, aż wreszcie będziecie mogli trzymać w rękach fizyczny owoc swojej pracy. Jakie to uczucie? Szczerze mówiąc, to najlepsze uczucie na świecie... Nawet kiedy nie ma fizycznych kopii naszej pracy, kiedy album ukazuje się w formatach cyfrowych, to jest to nieopisane uczucie triumfu, zwłaszcza kiedy publiczność zaczyna komentować i pokazywać swoje wsparcie. Za każdym razem, gdy wychodzi nowy singiel, EP czy album, to jest to, co dajemy światu i nikt nie może nam tego odebrać. Ale prawdą jest, że posiadanie kopii albumu z naszymi zdjęciami i nazwiskami jest wspaniałe, trzymanie swojej płyty w rękach jest jak powrót do dzieciństwa i nowa zabawka. Wasze losy wydawnicze ułożyły się dość specyficznie. W grudniu 2021 wyszedł nowy album, ale tylko w formie elektronicznej. Jednocześnie kontrakt ze Steel Shark Records zaowocował pierwszym wydaniem na fizy cznym nośniku - ale wybór padł na poprzedni, debiutancki album. Wyjaśnijcie proszę ten tok wydarzeń. Wiele się wydarzyło od 2020 roku, kiedy to zadebiutowaliśmy naszym pierwszym albumem studyjnym. Album został wydany w kwietniu, w samym szczycie pandemii - to

nam chyba bardzo pomogło, ponieważ gdy ludzie przechodzili kwarantannę w domach, słuchanie muzyki i odkrywanie nowych rzeczy było niezbędne aby przetrwać. Przez resztę 2020 roku poświęciliśmy się komponowaniu i przynoszeniu nowych pomysłów, nawet jeśli nie mogliśmy się zobaczyć na próbie (dzięki Bogu za internet!), zespół był więc niestety

więc, żebyście opowiedzieli o niej od początku - jak do niej doszło? Wspomniałeś, że interesowali się Waszą muzyką od 2020 roku? Tak, to bardzo ważne wydarzenie w naszej karierze. Zawsze naszym celem było nawiązanie kontaktów w Europie, aby móc rozpowszechnić naszą muzykę na kontynencie, który najbardziej ceni sobie tradycyjny heavy metal. Nasz drogi przyjaciel Paskal ze Steel Shark jako pierwszy skontaktował się z nami, kilka godzin po tym jak nasz album zadebiutował na kanale naszego równie drogiego przyjaciela Andersona (z NWOTHM Full Albums). Steel Shark od razu okazał zainteresowanie naszym projektem. Czy są plany, żeby i "Blind Disease" doczekało się swojej fizycznej formy? A może i wasze pierwsze EP?

Foto: Witchspell

nieaktywny w tym okresie. Do 2021 roku sprawy toczyły się mniej więcej tak samo, przynajmniej przez pierwsze cztery miesiące. Dopiero w maju spotkaliśmy się ponownie, aby kontynuować pracę, zlepiliśmy kilka pomysłów i poprawiliśmy kilka demówek, które już nagraliśmy. W tym samym czasie nasi przyjaciele ze Steel Shark szykowali już plan wydania naszego pierwszego albumu, w pełni świadomi, że ciężko pracujemy nad drugim. Podjęcie współpracy ze Shark Records, to jak sądzę naprawdę ważne wydarzenie dla doty chczasowej historii Witchspell. Chciałbym

Oczywiście! Wersja CD jest już dostępna! A wersja winylowa nadchodzi za pośrednictwem Steel Shark Records! (pytania do zespołu zostały wysłane na parę dni przed ogłoszeniem rzeczonego wydawnictwa - przyp. red.) Jeśli chcielibyście pozostać przy promowaniu Waszej muzyki wyłącznie drogą wirtualną, jak to było dotąd, moglibyście w zasadzie pozostać samowystarczalni. Zrobiłem szybki rachunek i doliczyłem się, że własnymi siłami wypuściliście łącznie 7 wydawnictw drogą online. Z czego to właściwie wynikało, skoro Steel Shark od początku wykazywało

WITCHSPELL

75


zainteresowanie (a nie zdziwiłbym się gdyby nie byli w tym osamotnieni)? Czy próbowaliście szukać innych wytwórni? Internet to bardzo wydajny sposób pracy - jest cudowny i niezwykle przydatny do promowania muzyki, ale na szczęście mamy już opcje na wydanie naszej muzyki w fizycznym formacie. Było kilka propozycji od innych wytwórni, ale żadna z nich nie faworyzowała nas tak, jak robi to Steel Shark. Jak już mówiliśmy, zwrócili się do nas od pierwszego dnia, więc nie mieliśmy czasu na samodzielne poszukiwania, to oni znaleźli nas.... Myślę, że okładka naszego pierwszego albumu urzekła ich od pierwszego wejrzenia, a potem muzyka była ostatecznym uderzeniem. (śmiech) Pamiętam jeszcze czasy, kiedy single w for macie CD można było znaleźć na półkach dowolnego sklepu muzycznego. Dziś to już tchnienie przeszłości. Single wydaje się już prawie tylko w formie elektronicznej lub winylowej. Nie inaczej jest w Waszym przy padku. Rozumiem co prawda względy kosztów i dostępności, ale jak sądzisz, z czego

bardzo dobrze skonstruowany, aby był tak chwytliwy jak to tylko możliwe... Musi być na tyle "popowy", aby znalazł się na playlistach słuchaczy, ale w przypadku heavy metalu musi być na tyle wyważony, aby był komercyjny i miał serce, i duszę - musi coś mówić. Taka prawda, że musisz porwać publiczność na tyle, by chciała zostać i cieszyć się niektórymi z twoich ośmiominutowych epopei... A to wcale nie jest łatwe, nie w latach 20. XXI wieku. Opowiedzcie proszę co nieco o tym, jak dobieraliście utwory do promocji albumu. Muszę przyznać, że trochę dziwi mnie, że nie znalazł się wśród nich mój ulubiony utwór na płycie, czyli otwierający "Misery's Child". Mieliśmy pewną strategię wydawania singli. Musieliśmy zacząć od "mniej" i dotrzeć do "więcej". Uważam naszą muzykę za dobrą, ale są mocniejsze rzeczy pod względem siły i kompozycji... "I Got No Time" był pierwszym singlem który wydaliśmy, był bardziej "pierwotny". Potem chcieliśmy wejść mocniej z "Death Row Waltz". Wiesz, podwójny atak

Pamiętaj, że wiele z tych piosenek zostało napisanych we wczesnych latach 2010., kiedy byliśmy zbuntowanymi i gniewnymi nastolatkami. (śmiech) "I Got No Time" kończyliśmy naszą EP-kę "Demons" w 2019 roku - siedziałem w tym czasie w Rolling Stones i bardzo lubię ich piosenkę "Out Of Control", więc poprosiłem perkusistę, aby naśladował ten rytm i zrobił to. Wtedy pierwsze akordy po prostu wyskoczyły, a reszta wyszła później... Byłem też fanem zespołu Death, ale nie Death Chucka, a tego drugiego (protopunk z USA, z lat 70. - przyp. red.). Naprawdę lubię ich album z lat 70-tych "For the Whole World to See" - naprawdę świetna płyta. Chciałem, żeby piosenka brzmiała właśnie tak - nie na tyle ciężko, żeby być typowym heavy metalem, ale raczej tym w "pierwotnym" kształcie. Nawet umieściłem odniesienie do nich w tekście! "The Blind Disease" to tytuł ostatniej płyty, ale i nazwa zespołu, na którego zgliszczach powstał Witchspell - zbieżność nazw jest przypadkowa? Bynajmniej. Właściwie album jest pewnym konceptem - ale tylko dla nas. Niektóre utwory są o tamtym okresie czasu (2011-2017), a inne to piosenki, które wtedy napisaliśmy. W tekstach i riffach jest wiele historii i doświadczeń - to dla nas bardzo emocjonalny album. Chciałbym teraz trochę popytać o grafikę, więc kieruję te kilka pytań do Adriána. Okładka "The Blind Disease" kryje w sobie kilka ciekawych szczegółów. Ujawnij proszę czy nazwiska, daty i cytaty widniejące na grobach były dobierane przypadkowo? (czuję że na pewno nie!) Nie, na okładce albumu nie ma przypadkowych nazwisk czy dat - wszystkie należą do uniwersum postaci Darrella Kinga. Jedynie Eleanor Rigby to inne, oczywiste odniesienie. Wszystkie dotychczasowe ilustracje związane z Witchspell są Twojego autorstwa. Zajmujesz się grafiką na co dzień? Tak, to moja druga praca.

Foto: Witchspell

wynika, że powrót do singli na fizyczne nośniki nastąpił jedynie w "vintage'owej" wersji analogowej? Istnieje jakaś magia, bardzo romantyczna wizja formatu "vintage" czy to w formie winylowej, czy kasetowej. Myślę, że jest to szczególna gratka dla kolekcjonerów. Sam nie uważam się za kolekcjonera, ale mam kilka winyli Iron Maiden i Megadeth w ich oryginalnych wydaniach z lat 80-tych i naprawdę lubię doceniać grafiki, które są tam wydrukowane. Z oczywistych powodów są one o wiele bardziej widoczne niż w książeczce płyty CD. Sam nie wiem, po prostu czuję się w tym coś bardziej wyjątkowego... Jak widzicie w ogóle rolę singla w dzisiejszych czasach? Pytam przede wszystkim w kontekście tego, że "Blind Disease" było pro mowane aż trzema. Singiel zawsze będzie miał o wiele silniejszą pozycję niż pełny album. Niestety ludzie mają tendencję do poświęcania czemuś uwagi przez bardzo krótki okres, więc singiel musi być

76

WITCHSPELL

gitarowy, breakdowny i ostry, mocny wokal.... Chcieliśmy zakończyć "Devil Inside", czyli "najmocniejszym" singlem z całej trójki - refren, bluesowe solo, podwójny atak i zapętlone zakończenie.... "Misery's Child" nie mógł być singlem, ponieważ jest to utwór trwający ponad sześć minut, ma sporo zmian rytmu. Jest trudniejszy do strawienia, jeśli nie jesteś fanem progresywnego metalu. Wydawało mi się, że umieszczenie go na zasadzie "niespodzianki" jako otwieracza albumu może zwrócić na niego więcej uwagi. Myślę, że nie popełniliśmy błędu przy tej decyzji. Mam wrażenie że "The Blind Disease" jest sporo mroczniejszym i cięższym dziełem od debiutu. Więcej tu speed'owych, cięższych strzałów. Właściwie chyba tylko "I Got No Time" jest trochę "pogodniejszym" momentem. Tak jest, to album który niebezpiecznie flirtuje z thrash metalem - ale nie sądzę, że jest wystarczająco ciężki i szybki aby być nazwany thrashem. Myślę, że to idealne wyważenie.

Kim jest demoniczna kobieta z Waszych okładek? Moją pierwszą myślą na jej nazwanie było Mistress Lilith (śmiech). Czy ma jakąś swoją historię? Jest czarownicą, ale to nie jest Lilith. (śmiech) Wielu ludzi myli ją i mówi, że jest Alucardą, ale to też nie ona. Jej prawdziwe imię to Aaliyah, a jej historię można usłyszeć w utworze "The Curse Of Aaliyah" na naszym pierwszym albumie. Mam takie spostrzeżenie, że Wasza muzyka może się podobać lub nie, ale stylistycznie tak naprawdę każdy fan klasycznego heavy powinien znaleźć tu coś dla siebie (choćby jeden utwór czy moment). Słychać że inspirujecie się NWOBHM, nie brakuje też ukłonów w stronę speed metalu, Mercyful Fate, czy nawet epickości - słowem pełne spectrum tego, czym jest heavy metal. Zgadza się, nasza filozofia stojąca za zespołem zawsze polegała na tym, że tworzyliśmy naszą muzykę tak, jakbyśmy byli w latach 80-tych. Nie mieliśmy szansy przeżyć osobiście tej złotej ery heavy metalu, więc wymyśliliśmy własną. Nie mieliśmy z tym szczęścia, ale staramy się każdego dnia, pracując krok za krokiem. W tradycyjnym heavy metalu wszystko już


powstało, więc kształtujemy naszą muzykę w oparciu o odniesienia do naszych idoli lub do konkretnej epoki. Czasami boimy się, że pewnego dnia wpadniemy przez to w kłopoty wydając utwór, który brzmi jak piosenka jakiegoś angielskiego zespołu z 1983 roku, który wydał tylko EP-kę, która została zapomniana lub coś w tym stylu (śmiech). Taki właśnie jest ten gatunek, taki właśnie jest ten ruch. Lubimy podejmować ryzyko, ale to jasne - Iron Maiden, Judas Priest i Metallica są naszymi głównymi wpływami. Powiem więcej - "She's a Killer" z pierwszej płyty to przez pierwszą część utworu rasowy blues! Zestawiając go np. z "Savage, Savage!" można dojść do wniosku że to dwa zupełnie różne podejścia do grania. Tak, jest wiele kontrowersji na temat pochodzenia heavy metalu i jego nazwy, ale ja mocno wierzę, że bez bluesa, heavy metal nie mógłby istnieć - przynajmniej nie w takiej formie, w jakiej go znamy. To jest jego pochodzenie i to jest nasz sposób na okazanie mu szacunku. Myślę, że każdy fan heavy metalu powinien cieszyć się bluesem lub przynajmniej rozpoznawać go i szanować. To nie przypadek, że najsmaczniejsze riffy i solówki Metalliki czy Megadeth są pełne skal bluesowej i pentatonicznej. Ale chcemy też pokazać ten ogień, który płonie wewnątrz nas - wiesz, ten który sprawia, że machamy głową i biegamy po pokoju grając na gitarze powietrznej. To jest to, co nas urzekło w tej muzyce w pierwszej kolejności. Innym zespołem młodego pokolenia obracającym się w podobnych klimatach, a który od razu przyszedł mi na myśl gdy Was usłyszałem był Night Demon. Zgodzicie się, że podążacie muzycznie bardzo podobną ścieżką? Nie, nie zgadzam się (śmiech), lubimy ich muzykę, są miłymi kolesiami, ale myślę, że nasza muzyka się różni. Stawiamy bardziej na podwójny atak gitarowy i czasami jesteśmy bardziej skłonni do progresywnego brzmienia. Oni grają bardziej w stylu Motorhead (co jest kurewsko świetnym stylem!). Mieliśmy okazję otwierać ich koncert w 2015 roku, jako Blind Disease tutaj, w naszym mieście. Dali wtedy świetne show! Pomimo tych różnych inspiracji, ja słyszę tu po pierwsze unoszącego się nad tym wszystkim ducha rock and rolla, podkręconego jakby to powiedzieli goście ze Spinal Tap "up to eleven". I myślę sobie że jesteście zespołem, który śmiało mógłby powtórzyć za Lemmy'm, że gra po prostu rock and rolla! Sądzicie że to właśnie on jest tym sercem,

które pompuje krew heavy metalu i jest jego bezpośrednim przodkiem? Oczywiście, lubimy grać głośno zwłaszcza perk u s i s t a (śmiech) - wrednie i ciężko. Mamy przy tym dużo zabawy - w końcu to jest to, co lubimy najbardziej. Energia ludzi, nawet gdy jest ich mało, gitary, bas, decybele - to zawsze przyjemne doświadczenie, ale chcemy to robić z szacunkiem i odpowiedzialnością. W heavy metalu nie ma miejsca na dyskryminację i nietolerancję! Słusznie, ale pozostanę jeszcze przy temacie korzeni metalu i ich związku z rock and rollem. Ja to widzę tak, że heavy metal rozpoczyna się od Black Sabbath, zaś wszystko co było wcześniej, to jedynie jego zwiastuny, np. w pojedynczych riffach czy tempach. Ale wiem że wielu fanów, muzyków i badaczy upatruje tego początku wcześniej, uważając za heavy metal już np. "You Really Got Me" Kinks albo niektóre utwory The Stooges. Takie myślenie stawia metal jeszcze bliżej rock and rolla. Co Ty o tym sądzisz? Jak już mówiłem, jest wiele kontrowersji na ten temat. Nie jesteśmy historykami czy coś w tym stylu, ale są ludzie, którzy twierdzą, że wszystko zaczyna się od Led Zeppelin, Deep Purple, Blue Cheer, itp., a są tacy, którzy znajdują ciężkie momenty nawet w piosenkach The Beatles. Osobiście reprezentuję "Team Black Sabbath" - choć wiadomo, że przed nimi były już cięższe zespoły, jak Coven, ale uważam, że to Tony Iommi jest "Riff Lordem" par excellence. W końcu to on najdokładniej ukształtował gatunek. Mimo wszystko, jak już wspomniałem blues jest fundamentalny i niezbędny. Dla współczesnego metalowca, Ameryka Łacińska nie jest już właściwie wcale miejscem egzotycznym. Ale zauważam u Was podobną tendencję do tej, która panuje w kra jach dawnego bloku sowieckiego - w tym w moim - czyli zdecydowaną dominację ekstremy nad tradycyjnym heavy. Jak sądzisz, z czego może ona wynikać? Jasne, Ameryka Łacińska nigdy nie była obojętna na metal. Możliwe że (i nie chcę tu nikogo urazić), po obu stronach świata mamy dość trudne doświadczenia historyczne. Cierpieliśmy z powodu przemocy i biedy, byliśmy uciskani. I tak jak najlepsze horrory, powstawały w najtrudniejszych czasach, tak i ekstremalny metal nie jest obojętny na naszą historię. W Meksyku jest znacznie więcej odbiorców ekstremalnego metalu, a bardzo mało sceny heavy. Ważne jest, aby pozostać silnym

i kontynuować to, co robimy. Ostatnio otwieramy się bardziej na heavy metalową publiczność, będziemy mieli nawet nasz własny "Keep It True" w Meksyku - "Keepers of the Flame Fest", być może to będzie odrodzenie sceny heavy w Meksyku. Jak w Waszym kraju wygląda społeczność fanów tradycyjnego heavy metalu? Jak wszędzie indziej, jak w latach 80-tych. Skórzane kurtki, kolce, piwo, gitara powietrzna, długie włosy, co mogę powiedzieć? (śmiech) Nasz wywiad dobiega końca - chciałbym tylko zapytać, czego można się spodziewać po Witchspell w najbliższym czasie? A może macie coś do przekazania heavy metalowym maniakom z Polski? Pracujemy nad naszym trzecim albumem studyjnym. Nie mamy jeszcze daty wydania, ale wkrótce się o niej dowiecie. Na razie pracujemy z naszymi przyjaciółmi ze Steel Shark Records, nad wydaniem naszych pierwszych dwóch albumów w formacie winylowym! Moje pierwsze zetknięcie z fanami heavy metalu w Polsce nastąpiło w 2009 roku, kiedy nabyłem swoją kopię "Iron Maiden: Behind the Iron Curtain". Wyprzedane koncerty, słynne polskie wesele i niesławne zdanie "You can't play heavy metal with synthesizers". (śmiech) Oczywiście czasy nie są takie same, przeszliśmy długą drogę od 1984 roku. Lubię Crystal Viper, są bardzo dobrzy i są już klasykiem tego ruchu! Chcemy pozdrowić wszystkich waszych czytelników, zaprosić ich do słuchania naszej muzyki i do podtrzymywania metalowego ducha! I przepraszam za mój angielski! (śmiech) Niech żyje Heavy Metal! Piotr Jakóbczyk

WITCHSPELL

77


trzebujesz komercyjnego sukcesu by produkować muzykę, nie pozwól więc, by pieniądze zniszczyły twoją kreatywność.

Być kreatywnym Lord Vigo od początku istnienia podchodził do doom metalu w sposób bardzo nieoczywisty, co znalazło też odbicie na trzech pierwszych albumach tej formacji. Kolejne są jeszcze mniej oczywiste, szczególnie najnowszy "We Shall Overcome". Zaciekawia już sam fakt, że to nie tylko prequel poprzedniego albumu "Danse De Noir", ale też kontynuacja kultowego albumu Rush "2112". Do tego warstwa muzyczna tej płyty jest równie interesująca, łączy bowiem różne, pozornie bardzo odległe, elementy w progresywno-epicką opowieść. HMP: Kiedy rozmawialiśmy po wydaniu "Danse De Noir" zapowiadałeś, że nie chcecie się powtarzać, tak więc kolejny album będzie nieco inny. I nie dość, że zrealizowaliście to zamierzenie, to dodatkowo poszliście jeszcze bardziej w progresywnym kierunku - był to, niejako naturalny, kolejny krok w waszym roz woju, zasygnalizowanym już na poprzednim albumie? Vinz Clortho: Myślę, że tak. Ten kierunek można usłyszeć na naszym ostatnim albumie, a doom metal ustąpił pola epickiemu metalowi z syntezatorami. Obraliśmy go już na "We Shall

zawsze będzie istniało ryzyko, że nie zadowolisz swoich fanów, ale jeśli zaczniesz pisać materiał z takim zamiarem, nie będziesz w stanie wykorzystać swego pełnego potencjału, ponieważ cały czas ogranicza cię ta sama ciasna rama. A dla zespołów piszących metalowe czy rockowe kompozycje od lat jednym z największych komplementów jest powiedzenie im, że brzmią inaczej. To w sumie coś bardzo naturalnego, bo nie ma nic gorszego niż twórcza i artystyczna stagnacja, nagrywanie przez lata bardzo do siebie

"Danse De Noir" był kolejnym albumem kon cepcyjnym w waszym dorobku, zainspirowanym filmem "Blade Runner", ale z akcją prze niesioną do roku 2020. "We Shall Overcome" to przedsięwzięcie jeszcze bardziej ambitne: nie dość, że to prequel poprzedniego albumu, to jeszcze bezpośrednia kontynuacja kultowego albumu Rush "2112" - skąd pomysł na połącze nie tych dwóch wątków w jedną opowieść? Cóż, naprawdę nie pamiętam co było początkową iskrą. Oczywiście Neil Peart zmarł, a był moim bohaterem. Był bohaterem i inspiracją dla tak wielu. I tak samo było z Rush, zespołem jedynym w swoim rodzaju. Zawsze myślałem o "2112" jako o rozdziale większej historii. I nigdy nie dowiemy się, co Neil miał na myśli i co mogło się wydarzyć po "2112". Po prostu stworzyłem fanfiction. Swoją wersję kolejnego rozdziału. Trudno nie być fanem ciężkiego rocka w tym ambitnym wydaniu i nie lubić Rush, a "2112" to jedna z ich najwspanialszych płyt - nie obaw ialiście się, że wasz pomysł zostanie źle ode brany, że porywacie się na coś niezwykle trud nego do zrealizowania? Jeśli zamierzasz kontynuować historię taką jak kultowy "2112", jesteś albo odważny, albo głupi. A granica między byciem odważnym, a byciem idiotą jest bardzo cienka. Myślę, że jestem bardziej głupi niż odważny, ale zawsze istnieje cień szansy, aby to osiągnąć, aby dotrzeć do swoich celów. Myślę, że lepiej jest, gdy trzeba się mocno postarać żeby dotknąć poprzeczki, niż obniżyć ją tak bardzo, że nie trzeba wychodzić ze swojej strefy komfortu. W sumie dla Rush też punktem wyjścia stało się opowiadanie "Anthem" Ayn Rand - można powiedzieć, że poszliście ich śladami, też pro ponując coś własnego na podstawie innego dzieła? Na tym albumie, czerpaliśmy wiele inspiracji z książki "Rok 1984". Tak naprawdę nie czytałem "Anthem", po prostu oparłem się na "2112". Chodzi mi o to, że zawsze czerpiesz skądś inspirację, czasem nawet o tym nie pamiętasz, ale przychodzi ci to do głowy, kiedy nad czymś pracujesz. Może niektóre pomysły, które uważasz za swoje własne, są tylko wariacjami na temat rzeczy, które już wcześniej wymyśliłeś, albo były wymyślone.

Foto: Lord Vigo

Overcome" i poszliśmy jeszcze dalej. A jeśli chodzi o to bardziej progresywne podejście, to tak się po prostu stało podczas pisania materiału. Nie mieliśmy zamiaru wprowadzać do naszych utworów bardziej progresywnego materiału. Może utrzymamy to jako część naszego brzmienia, osobiście tego chciałbym. Doom metal w waszym wydaniu zawsze był dość nieoczywisty, bo do tego klasycznego rdzenia zawsze dodawaliście mniej oczywiste, epickie czy hard rockowe elementy. Kusiły was jednak dalsze poszukiwania, chcieliście jeszcze bardziej wzbogacić muzykę Lord Vigo? Myślę, że zakładając wokół swojej pracy jakieś ramy ograniczasz się. Nigdy nie chciałem pisać materiału, który mieściłby się ciągle w tej samej stylistyce. Dlaczego nie odkryć nowych dźwięków lub nowych elementów? Odważnie iść tam, gdzie nikt wcześniej nie dotarł? Jeśli to zrobisz,

78

LORD VIGO

podobnych wariantów tej samej płyty, kiedy kolejne materiały różnią się od siebie w sumie tylko tytułami utworów - owszem, ci najbardziej zagorzali fani cenią takie podejście, ale inni słuchacze już niekoniecznie. Chcieliście uniknąć takiej sytuacji, ostatecznego pogrze bania w szufladce z napisem "kolejny zespół grający doom"? Tak i nie mogę zrozumieć, dlaczego ktoś wkłada swoją twórczą energię w coś, co brzmi mniej więcej tak samo, jak wcześniejszy album. Nigdy tego nie zrozumiem. Jeśli myślisz, że znalazłeś formułę pisania dobrych utworów to użyj jej na jednym albumi, po czym znajdź nową formułę. Nie wiem, czy patrzą tylko na możliwe pieniądze, które mogą zarobić, czy po prostu chcą się wybić, cokolwiek to będzie. Tak, chcemy sławy, ale tylko na naszych warunkach. Jeśli nie, to w porządku. Nie powstrzyma to nas od tworzenia muzyki. Wraz z pojawieniem się domowych studiów muzyka została wyzwolona. Nie po-

To dlatego wszystko dzieje się 25 lat później niż na "2112", a kontynuacja tej historii jest jednocześnie swoistym punktem wyjścia do tego, co zawarliście na "Danse De Noir"? Nasza historia rozgrywa się miliony lat temu na planecie Katain. To była planeta w naszym Układzie Słonecznym bardzo dawno temu. Więc nasze zakończenie nie jest początkiem dla "Danse De Noir". Potrzebujemy kolejnego albumu, by dokonać tego przejścia. I tak, myślę, że te 25 lat dało nam pewien rodzaj wolności, aby zabrać tę historię tam, gdzie chcemy. Nie byłoby więc łatwiej zacząć od "We Shall Overcome", czy dwa-trzy lata temu jeszcze na to nie wpadliście, stąd teraz ten prequel wywiedziony z "2112"? Może to byłoby logiczne, ale "Danse De Noir" już istniało i pierwotnie nie planowaliśmy stworzenia takiej trylogii. Po prostu wpadliśmy na ten pomysł po zakończeniu ostatniego albumu. Najgorsze w tym wszystkim jest chyba je-


dnak to, że wasza opowieść to co prawda science fiction, ale niebezpiecznie blisko jej do rzeczywistości, co nie brzmi zbyt optymisty cznie? Tak, obecne czasy naprawdę nie są zbyt optymistyczne. Lata koronawirusa, którego końca nie widać, a teraz mamy wojnę w Europie. Ceny wszystkiego idą w górę, podstawowe kwestie nie są już pewne. Czujesz, że jesteś częścią odcinka "Black Mirror". I to strasznego. Warstwa muzyczna "We Shall Overcome" jest równie ciekawa, bowiem wychodząc od tradycyjnego doom metalu z pierwszych płyt Lord Vigo już na "Danse De Noir" zaskoczyliście nader swobodnym, można rzec progresy wnym pod względem formy, doń podejściem. Teraz jest jeszcze ciekawiej, bo wciąż inspirują was lata 80., ale również i te lżejsze brzmienia, jak na przykład new wave czy cold wave - jeszcze kilka lat temu, tak w czasach "Blackborne Souls", byłoby to chyba nie do pomyślenia? W tym czasie, było to może nie do pomyślenia, ale bardzo dalekie. Naprawdę lubię zespoły, które przechodzą przez pewien rodzaj ewolucji. Jeśli zaczynasz gdzieś, nie musisz pozostawać tam przez cały czas. Nagrywanie w kółko tego samego albumu jest nie tylko nudne, ale nie ma w nim miejsca na ewolucję. Po prostu nie możesz zapewnić wysokiej jakości, kiedy robisz w kółko to samo, zwłaszcza, kiedy praktycznie niczego nie zmieniasz. Instrumenty klawiszowe odgrywają w waszej muzyce coraz większą rolę, tak jak choćby w "The Heart Of Eternal Night", "A "Gathering Of Clouds" czy "A New Dark Age", ale nie zapominacie też o swoich korzeniach, o czym przypomina taki "A Necessary Evil", brzmiący jakby Black Sabbath zaczęli grać NWOB HM - cały problem w tym, żeby nie zakłócić tej swoistej równowagi w waszej muzyce pomiędzy tym co gracie od lat, a tym, co inspiru je was od niedawna? Oczywiście zawsze istnieje niebezpieczeństwo utraty fanów gdy zaczynasz coś zmieniać. Nie wszyscy będą z tego zadowoleni. Myślę, że musisz pamiętać o tym, jakie są twoje korzenie, ale możesz się od nich oddalić. Myślę, że robimy bardziej ewolucję niż rewolucję. Nie robimy rzeczy radykalnie różnych od tego co wcześniej, ale robimy je inaczej. Zawsze byłem fanem new wave i metalu, więc połączenie ich było czymś naturalnym. Tak zwani "prawdziwi metalowcy" mogą odrzucić wasze obecne wcielenie, ale z drugiej strony macie szansę dotarcia do innych, otwartych na nieoczywistą muzykę, słuchaczy, na przykład fanów progresywnego rocka, tak więc wydaje mi się, że poza satysfakcją was samych warto było podjąć to wyzwanie? Tak, mam taką nadzieję. Kiedy zaczynasz myśleć o tym, jak zadowolić pewną grupę ludzi, narażasz na szwank swoją kreatywność. Chodzi mi o to, że nie zarabiamy na muzyce. Chcemy po prostu robić ją najlepiej jak potrafimy. To jest wystarczająca satysfakcja. Czasami masz szczęście i ludzie zaczynają lubić to, co wymyśliłeś, ale czasami nie. Zawsze jesteśmy gotowi podjąć ryzyko i spróbować nowych rzeczy, bez względu na to, czy się spodobają, czy nie. I to jest absolutnie w porządku, jeśli się nie spodoba. Te ciągle poszukiwania i fakt, że do danej płyty możecie podejść tak swobodnie, jak tylko się to wam zamarzy, sprawiają, że czujecie się wolni? Myślę, że to jest ostateczny cel. Być wolnym i

nagrywać muzykę, którą chcesz nagrać. Mogę nagrywać wszystkie nasze albumy we własnym studio, więc to też jest duża część naszej wolności. Mamy czas i możliwości, by odkrywać nowe terytoria. Myślę, że to bardzo ważny dar. Historia muzyki rockowej zna wiele takich przypadków, choćby folkowy bard Bob Dylan elektryfikując swój skład bardzo rozsierdził fanów, albo Led Zeppelin po dwóch genial nych, łączących bluesa z hard rockiem, albu mach, zaskoczyli publiczność nieoczywistą płytą "III", gdzie poza ciężkim rockiem były też akustyczne czy folkowe utwory. Też nie chce cie być niewolnikami jednej konwencji, jakbyś cie nie uwielbiali tradycyjnego czy doom met alu? Naprawdę kocham zarówno tradycyjny metal, jak i doom metal, ale jest tak wiele możliwych wariacji, jeśli połączy się te style z elementami bardzo odmiennych stylów. Czasami to, co nieoczywiste, jest dokładnie tym, czego szukam. Zróbmy coś nieoczekiwanego. Co mamy do stracenia? Nie zarabiamy pieniędzy na muzyce

Zasadniczo muzyka jest tworzona po to, by grać ją przed ludźmi. Muzyka istniała na długo przed tym, zanim jeszcze istniała możliwość nagrywania dźwięku. Bezpośrednia interakcja z publicznością i bezpośrednia informacja zwrotna to zawsze coś, z czego czerpiesz inspirację. Czym byłaby muzyka bez publiczności? Spotify, YouTube - nie odżegnujecie się od streamingu, każdy kto chce może też posłuchać waszej muzyki w sieci, ale jednocześnie jesteście również zwolennikami fizycznych nośników. A tu przykra niespodzianka, tłocznie są tak zawalone zleceniami od majorsów, że winylowa wersja "We Shall Overcome" ukaże się z pewnym poślizgiem - z jednej strony to dobrze, że wciąż jest zainteresowanie czarnymi płytami, ale z drugiej fani niszowych zespołów muszą czekać dłużej na ich wydawnictwa na tym nośniku, co już nie jest zbyt fajne? Jest to duży problem, ponieważ normalnie, kiedy wydajesz album, chcesz mieć wszystko dostępne w tym samym czasie. Teraz stoimy przed

Foto: Lord Vigo

i możemy robić to za darmo w moim studio. Nie mamy nic do stracenia, więc jesteśmy wolni. Wolę być wolny niż mieć duży sukces, ale być niewolnikiem muzyki, która odniosła sukces. "Danse De Noir" ukazała się w kwietniu 2020 roku, tak więc nie mieliście szans na intensy wniejszą promocję koncertową tego albumu. Zamierzacie nadrobić to teraz, zestawiając set z utworów pochodzących z dwóch ostatnich płyt? To nasz piąty album, więc ustalenie setlisty do zagrania zawsze jest trudne. Jeśli masz koncert na festiwalu dostajesz czasami 45 minut, więc oznacza to, że możemy zagrać tylko jeden utwór z każdego albumu, może dwa z niektórych. Nie chcemy grać tylko nowych kawałków, ale zawsze mamy problem z czasem. Myślę, że byłoby naprawdę fajnie zagrać utwory z wszystkich trzech albumów w odpowiedniej kolejności, aby opowiedzieć chociaż część tej historii. Kreatywna praca, zwieńczona sesją nagran iową, a granie koncertów to jakby dwa oblicza tego samego albumu, ale po poszerzeniu składu do sześciu osób, występy na żywo też stały się dla was czymś inspirującym i po prostu ciekawym?

faktem, że musimy czekać dwanaście miesięcy na winyl. To bardzo długi czas. W dodatku winyl staje się coraz droższy i widzę czasem ceny przekraczające 35 euro za album. To po prostu za dużo dla większości fanów muzyki. Czasami można za to dostać trzy płyty CD. Osobiście zawsze słucham płyt CD lub wersji cyfrowych. Jest to po prostu bardziej praktyczne. Pamiętam, że nie lubicie się obijać, tak więc pewnie macie już jakieś zarysy nowego mate riału, trzeciej części tej filmowo-futurysty cznej trylogii - zdradzisz na koniec czego możemy się spodziewać? Historia będzie miała miejsce na Ziemi w roku 1986. Mam nadzieję, że uda nam się kontynuować drogę, którą rozpoczęliśmy na "Danse De Noir". Musimy spełnić nasze oczekiwania, a stawiamy je bardzo wysoko. Ale jestem pewien, że jeśli podobały wam się nasze dwa ostatnie albumy, to spodoba wam się również ten następny. Wojciech Chamryk & Szymon Paczkowski

LORD VIGO

79


Dzieci grobu Niemcy uraczyli nas znakomitym albumem "Bow Down". Liczę, że większość naszych czytelników wkrótce sięgnie po tę płytę. W czym z pewnością pomoże poniższy zapis rozmowy z muzykami tworzącymi Gravety. HMP: Zauważyłam, że kawałek "Tower of Ghenjei" został zainspirowany sagą Koło Czasu. Nawiązuje też do innych części tego uniwersum, np. do rzeki Arinelle. To książki was zainspirowały, czy serial? Co takiego wyjątkowego, według was, jest w Kole Czasu? Gernot Gebhard: Utwór został zainspirowany tylko i wyłącznie książkami, ponieważ serialu wtedy po prostu jeszcze nie było. Istotnie, chciałem napisać kawałek o mojej ulubionej postaci z sagi, Matrimie Cauthonie. Ponieważ pojedyncza kompozycja po prostu nie wystarczyłaby, aby w pełni oddać tę postać, skupiłem się na wyjątkowym miejscu, z którym Matrim ma szczególny związek. W książ-

Gdybyście mieli nagrać ścieżkę dźwiękową dla wybranego filmu, serialu, gry, to co byś cie wybrali, lub o czym by to było? Macie ogromne pokłady kreatywności jeśli chodzi o tematykę fantasy! Phil Albert: "He-Man i władcy wszechświata"! (śmiech) Kevin Portz: Ciężko powiedzieć! Nie wydaje mi się, żeby nasza muzyka czy ogólnie epicki heavy metal była dobrym soundtrackiem do filmu lub serialu. Myślę, że jest kilku kompozytorów, którzy robili i robią to o wiele lepiej, jak maestro Ennio Morricone, Basil Poledouris, Ramin Djawadi, Howard Shore, Michael Kamen, itp. Ale kiedy o tym myślę, przychodzi mi na myśl Queen i ich muzyka

Foto: Denise Albert

kach, Matrim ostatecznie wchodzi do Wieży Ghenjei, gdzie (nieświadomy tego, co się dzieje przez nieznajomość zasad) zawiera układ z istotami zamieszkującymi Wieżę. Obdarzają go jednymi z najbardziej fascynujących zdolności spośród głównych bohaterów, przynajmniej w moim odczuciu. Ale, te nowe zdolności mają swoją cenę i o tym w zasadzie jest ten utwór. Zetknąłem się z sagą ponad dwadzieścia lat temu. Wtedy, to ta saga nie była jeszcze ukończona. Niemniej jednak serię czytałem trzykrotnie, aż w końcu została zakończona. Niestety nie zrobił tego sam Robert Jordan, ale Brandon Sanderson, który, według mnie, wykonał kawał dobrej roboty. Jest wiele aspektów Koła Czasu, który czyni tę sagę absolutnie wyjątkową. Ujmę to w ten sposób: jeśli "Władca Pierścieni" to Ziemia, to Koło Czasu to Układ Słoneczny. A przynajmniej ja tak sądzę.

80

GRAVETY

do "Nieśmiertelnego". Nie znam żadnego aktualnego filmu, do którego pasowałaby nasza muzyka, ale może do jakiegoś undergroundowego filmu…? Uwielbiam podgatunek rocksploitation! Moim ulubionym filmem i ścieżką dźwiękową z tego tandetnego, ale zabawnego gatunku jest "Trick or Treat" i fajny soundtrack od Fastway. Więc jeśli ktoś chce nas lub naszą muzykę w swoim filmie, prosimy o kontakt! Świat Tolkiena również pojawia się na waszym albumie. Gdyby każdy członek Gravety był reprezentowany przez postać z jego książek, kto by to był i dlaczego? Gernot Gebhard: Ja wybrałbym Gimliego. Po pierwsze dlatego, że jest krasnoludem i wojownikiem. Po drugie dlatego, że lubię krasnoludy za ich wytrzymałość i upór, co dotyczy również mnie. Simon Schmitt: Chciałbym być Faramirem

ze względu na jego kodeks moralny i wewnętrzną siłę. Jeden z niewielu, którzy trzymali Pierścień, ale przeciwstawili się mu. Ogromny czyn w tym uniwersum. "Wojna musi być, gdy bronimy naszego życia przed niszczycielem, który chciałby pożreć wszystko; ale nie kocham jasnego miecza za jego ostrość, ani strzały za jej szybkość, ani wojownika za jego chwałę. Kocham tylko to, czego bronią". Lukas Didion: Wybrałbym Gimliego, bo on też jest rudzielcem i zawsze gotowy do walki i picia! Phil Albert: Philipp to Pippin. Nie dość, że imię prawie takie samo, to jeszcze często ma bzdury w głowie i czasem doprowadza innych do szału. W dodatku jest bardzo rodzinny i lojalny, jak Hobbici w ogóle. Kevin Portz: Wybrałbym Aragorna, ponieważ na początku jest spokojny i obserwuje z boku, co robią inni, ale zmienia się w faceta, który nie tylko świetnie pracuje w zespole, ale potrafi też przyjąć rolę lidera. Wasz gitarzysta, Gernot Gebhard, gra także w zespole Tortuga, inspirowany piratami, więc chyba wszyscy macie bzika na punkcie historii i fantasy! Co takiego sprawia, że ta tematyka tak bardzo pasuje do muzyki metalowej? Kevin Portz: Myślę, że to eskapizm. Nie zrozum mnie źle, metal może mieć przesłanie lub być polityczny, bo trzeba się przeciwstawiać takim rzeczom jak rasizm, seksizm, homofobia, itd., ale ogólnie rzecz biorąc, metal powinien bawić. Większość metalowców jest nerdami, kolekcjonuje, lubi filmy typu fantasy i horror, literaturę, i tak dalej. Mógłbym dalej mówić o grach planszowych, długopisie i papierze, itp., ale to już znacie ze "Stranger Things". Ludzie lubią zagłębiać się w mitach, legendach i historiach większych niż życie, aby uciec od często przerażającej rzeczywistości. Wasz album również został nagrany w Tortuga Studio. Czy łatwiej było wam pracować w przyjaznym środowisku i ekipie, czy może zdecydowaliście się na ich studio z innych powodów? Czy jesteście zadowoleni z końcowych miksów, a może jest coś, co chcielibyście zmienić lub ulepszyć, gdybyście mieli taką możliwość? Kevin Portz: Tak, nagraliśmy "Bow Down" w domowym studio Gernota. Nie byliśmy zadowoleni z tego, jak brzmiał nasz debiutancki album "Into the Grave" i przez lata Gernot wyposażył się we wszystko, co jest potrzebne do nagrywania i przy okazji zdobył niezbędną wiedzę. Było więc łatwiej i mieliśmy wystarczająco dużo czasu, by pozwolić utworom dojrzeć. Jestem zadowolony z brzmienia, to dobra mieszanka miażdżącej ciężkości, ale też nie jest za gładka. Ma też niezły zakres dynamiczny, którego brakuje obecnie wielu albumom. Bardzo spodobało mi się to, że używacie nie tylko muzyki, ale także inspirowanych naturą sampli, aby stworzyć pewną atmosferę w swoich utworach, tak jak Bathory zrobiło to w swojej erze wikingów! Jestem pewna, że czerpiecie inspirację z natury... Czy czasami komponujecie na świeżym powietrzu lub idziecie na spacer, aby złapać wenę? Simon Schmitt: Wiele pomysłów na riffy wpada mi do głowy, kiedy jestem na zewnątrz, ale głównie podczas wykonywania codzien-


nych czynności, jak zakupy w sklepie czy jazda samochodem, itp. Phil Albert: Czasami do głowy wpadają mi pomysły na riffy podczas spaceru z rodziną i wtedy śpiewam je do mojej aplikacji dyktafonu w komórce, co wygląda i brzmi bardzo dziwnie i podejrzanie. Kevin Portz: Tak, chcemy stworzyć pewną atmosferę dla każdego utworu lub jego części. Bathory z pewnością wykonało świetną robotę z wykorzystaniem takich samplów! Nie wychodzę na zewnątrz, żeby komponować, ale tak, wiele rzeczy ma na mnie wpływ. Lasy i góry są dla mnie często inspirujące. Czy klimatyczne intro, "Feat of Valour", jest jakoś powiązane lub inspirowane kompozycją zespołu Atlantean Kodex "The Alpha and the Occident (Rising from Atlantean Tombs)"? Oni też są z Niemiec. Widziałam, że ktoś wspomniał o tym w swojej recenzji waszego albumu. Phil Albert: Kiedy pisałem intro, słuchałem dużo Atlantean Kodex. Bardzo ich lubię i to jak tworzą gęstą atmosferę w swoich utworach. Ponieważ staraliśmy się zrobić to również na początku naszego albumu, więc może niechcący przypomniałem sobie ich utwory. To byłby wielki zaszczyt dzielić z nimi kiedyś scenę. Kevin Portz: Wiem, co masz na myśli, też o tym myślałem, bo naprawdę lubię to intro. Mogę cię zapewnić, że Atlantean Kodex jest dla nas inspiracją, ale nie w przypadku tego intro. To po prostu się stało i pomyśleliśmy, że jest OK, bo nie brzmimy jak klon tego zespołu. Mówiąc o niemieckiej scenie, wasz kraj jest głównie znany z niesamowitych i rozpoznawalnych zespołów thrashmetalowych, więc co z innymi gatunkami metalu, takimi jak epic lub heavy? Czy myślicie o tym, czy mają one popularność w waszej ojczyźnie, czy też skupiacie się głównie na koncertowaniu, wykonywaniu i sprzedawaniu swojej muzyki za granicą? Kevin Portz: Jasne, niektóre z największych legend thrash metalu lat 80. pochodziły z Niemiec, ale myślę, że nasza scena bardzo dobrze ewoluowała. Szczególnie heavy, doom i epic metal są coraz bardziej popularne. Jest wiele wspaniałych zespołów jak Lord Vigo, Wheel, Thronehammer, Flame, Dear Flame, The Night Eternal… W tej chwili, mamy plany na występy tylko w Niemczech i myślę, że każdy tradycyjny gatunek metalu ma tutaj fanów. Mamy tak wiele festiwali i innych fajnych miejsc. Ale jeśli ktokolwiek zaprosi nas do grania, z przyjemnością przywieziemy nasze show do wszystkich krajów!

Foto: Denise Albert

bardziej naturalnie śpiewając nowe utwory. Już w 2013 roku napisaliśmy utwór tytułowy prawie taki, jaki jest teraz na albumie, więc widzisz, już wtedy poszliśmy w tym kierunku. Ale wiem, o czym mówisz. Niektóre riffy są inspirowane thrashem i amerykańskim power metalem. Między waszym pierwszym a drugim albumem była też ogromna przerwa. "Into the Grave" zostało wydane prawie dziesięć lat przed "Bow Down"! Co było tego główną przyczyną? Problemy ze składem, brak motywacji, zmiana preferencji i stylu...? Kevin Portz: Cóż, takie jest życie. Nigdy nie mieliśmy zmian w składzie, ale dwóch z nas ożeniło się i ma teraz rodzinę, ja oddaliłem się na ponad pięć lat i wróciłem w 2018 roku. Pozostali nigdy nie chcieli żadnego innego wokalisty, a ponieważ nigdy nie straciliśmy kontaktu przez te lata, chcieliśmy znów robić muzykę. Każdy utwór na płycie "Bow Down" to inna historia, pewnie czasem musisz podjąć się aktorstwa podczas śpiewania waszych kom pozycji. Która z nich był najbardziej wyma gająca wokalnie i w wyrażaniu emocji? Kevin Portz: "Red Mountain" była najtrudniejszą kompozycją. Zawsze staram się uzy-

skać pewne emocje w wokalu, w zależności od utworu i tekstu, więc tak, to trochę jest jak aktorstwo, ale moim głosem. Podczas nagrywania można też zobaczyć, jak podnoszę pięść lub robię dziwne rzeczy z rękami, bo nie mogę się powstrzymać, żyję tekstem w tym właśnie momencie. To tak jak powiedział Elvis Presley, że nie mógł stać w miejscu, kiedy śpiewał. Czyim pomysłem było podzielenie partii wokalnych na czyste, klasycznie heavy metalowe linie i te bardziej brutalne, niemalże growlingowe? Dlaczego zaczęliście używać takich linii? Czy było to spowodowane waszą thrashmetalową przeszłością, czy może gitarzysta chciał po prostu spróbować śpiewać? Kevin Portz: To był mój pomysł. Na naszym pierwszym albumie Gernot też trochę growlował, ale nie sądzimy, żeby to było konieczne w naszym obecnym brzmieniu i stylu. Więc śpiewam wszystko i aranżuję wokale samodzielnie. Ale inni (szczególnie Gernot podczas nagrywania) podsuwają pewne pomysły. Jak już mówiłem, staram się nadać utworom odpowiednie emocje i czuję się naturalnie śpiewając czasami ostro, wysoko, agresywnie lub epicko i dramatycznie. Lubię tę różnorodność i zmiany w stylu. Nie ma to nic wspólnego z naszą thrashmetalową przeszłością, po prostu

Foto: Denise Albert

Co sprawiło, że zmieniliście swoje muzy czne preferencje i styl z thrash i heavy na heavy, power i epic metal? Wasza thrash metalowa przeszłość jest czasem wciąż słyszalna w riffach! Phil Albert: Jestem wielkim fanem Metalliki i myślę, że to może budzić skojarzenia w niektórych riffach. Kevin Portz: To się po prostu stało. Naszym podstawowym brzmieniem zawsze był heavy metal, ale kiedy zaczęliśmy pisać kawałki, każdy z nas miał inne inspiracje. Ale po przerwie zaczęliśmy pisać "Bow Down" i poczuliśmy potrzebę bycia bardziej epickim niż thrashowym. Mój styl śpiewania zmienił się i czuję się

GRAVETY

81


tak to czuję. Nie wiem, czy na następnym albumie będzie tak samo... Zobaczymy. Jednym z przykładów tej wokalnej dwoistości jest "Unleash the Flame". Początkowo miałam wrażenie, że będzie to klasyczna bal lada, niemal akustyczna, coś w stylu "Bard Song" Blind Guardian. Czy nie planowaliście skomponować czegoś podobnego na po-

"Carry On the Flame", a także niespodziewana partia pianina! Czy od początku było to planowane do zagrania na pianinie, czy może pierwotnie było to zagrane również na gitarze? Phil Albert: Kevin miał już gotową partię outro w formie wokalnej i pomyśleliśmy, że pasowałby do niej pianino. Napisaliśmy więc kilka akordów pasujących do linii wokalnej i

Foto: Denise Albert

trzeby nowego albumu? Phil Albert: Nie jestem fanem klasycznych ballad, ale lubię power ballady z wymieszanymi miękkimi i ciężkimi partiami jak Savatage czy Metallica. Ale nigdy nie mów nigdy. Kevin Portz: Tak, na następnym albumie też będą takie momenty, bo lubimy mieszankę elementów balladowych i ciężkich partii. To świetny sposób na pokazanie wszystkich emocji. "Unleash the Flame" to również najdłuższy utwór na płycie, czy był on również najtrudniejszy do ukończenia? Jeśli nie, to który z nich był najtrudniejszy i najdłużej zajęło wam jego dopracowanie? Kevin Portz: Nie, nie był najtrudniejszy do ukończenia, napisaliśmy go dość szybko. Najtrudniejszym utworem było "Tales from the Fallen", ponieważ zastanawialiśmy się, jak możemy zawrzeć tę ogromną historię Ragnaröku w jednym utworze. Mówiąc o czystych, balladowych elemen tach, bardzo podobała mi się melodia intro w

przearanżowałem je na partię pianina. Kevin Portz: Tak, pomyśleliśmy, że będzie to miłe zakończenie dla utworu i albumu. "Carry on the Flame" ma również swój teledysk. Czy to Wy jesteście odpowiedzialni za cały pomysł i scenariusz? Ma też napisy końcowe jak w prawdziwym filmie fantasy, więc wygląda na to, że było to drogie i profesjonalne doświadczenie! Kevin Portz: Opracowaliśmy pomysł z naszymi przyjaciółmi z WitchHunt Pictures, Manuelem Bauerem i Christianem Palmem (z Lord Vigo). Manuel napisał scenariusz i nakręciliśmy wideo w sześć dni. Christian pracował jeszcze wiele godzin i dni nad cięciem, montażem i tak dalej. Jesteśmy naprawdę zadowoleni z klipu, wszyscy zaangażowani wykonali świetną robotę i bez tych wszystkich ludzi nie byłoby to możliwe. Tak, celowaliśmy w ten styl fantasy i barbarzyńców z lat 80. Nie było to takie drogie, ponieważ my i nasi przyjaciele zrobiliśmy wszystko sami, a Witch Hunt zaproponował nam bardzo uczciwą cenę. Wasza wytwórnia, Metal on Metal, wydała kompilację aktualnie podpisanych zespołów, w tym was, "Compendium of Metal Vol. 14". Czy jesteście w kontakcie z którymś z kolegów z wytwórni? Kevin Portz: Jesteśmy w kontakcie z Albertem Bellem, maltańskim Doktorem Doomem, prawdziwym mistrzem ciężkich riffów. A także z Arkham Witch, ich unikalny styl dobrze pasuje do naszych rzeczy i są miłymi nerdami. Cztery inne płyty nagrane przez zespoły występujące na "Compendium..." ukazały się w tym samym czasie co wasza (listopad 2021).

82

GRAVETY

Czy był to dla was problem, czy też odebral iście to jako dobry pomysł waszej wytwórni? Kevin Portz: To była decyzja naszej wytwórni i nie mamy z tym problemu. Nie widzimy żadnych niedogodności, więc wszystko jest w porządku. Jak wyglądał koncert, który zagraliście z Riot City i Seven Sisters? Ich trasa była (i nadal jest) jedną z najlepszych rzeczy w 2022 roku! Czy jesteś zadowolony z dzielenia z nimi sceny? Kevin Portz: Absolutnie! Oba zespoły zagrały zabójcze koncerty i są naprawdę fajnymi ludźmi, z którymi można spędzać czas! Dla nas to było wspaniałe być ponownie na scenie po dziewięciu długich latach. Myślę, że publiczność otrzymała bardzo dobry pakiet trzech młodszych (nie jesteśmy aż tak młodzi! śmiech) zespołów, które grają tradycyjny heavy metal, ale każdy w swoim stylu. Tłum, miejsce i organizator Ansgar Burke (From Beyond Events) byli wspaniali, więc to była idealna noc dla nas i heavy metalu w ogóle! Co sprawiło, że nazwaliście swoich fanów "dziećmi grobu"? Kevin Portz: Lubię jednoczyć się z naszymi fanami i nie chcę mówić do nich tylko jako do ludzi. Gravety ma w sobie słowo "grave" (z ang. "grób" - przyp. red.), a my wszyscy kiedyś umrzemy, więc jesteśmy razem w naszym przeznaczeniu i w nazwie. Również "Children of the Grave" jest prawdopodobnie moim najbardziej ulubionym kawałkiem Black Sabbath. Jakie są plany Gravety na przyszłość? Czy pracujecie obecnie nad kolejnym albumem, czy po prostu po tak długim czasie znów kon certujecie? Czy przy okazji ciężko jest wam ponownie trafić na sceny? Kevin Portz: W tej chwili koncentrujemy się na występach na żywo, ale już miesiące temu zaczęliśmy pisać materiał na kolejną płytę. Koncepcja jest jasna i mamy kilka fajnych pomysłów. Wkrótce będziemy kontynuować pisanie. Ciężko to nie jest właściwe słowo, ale po tych dziewięciu latach to był jak pierwszy raz, także z naszym nowym setupem na żywo. Byliśmy więc podekscytowani, ale wszystko zadziałało i mieliśmy wielką frajdę grając nasze nowe kawałki na żywo po raz pierwszy. Naprawdę nie możemy się doczekać naszych kolejnych występów. Więc jeśli ktoś jest zainteresowany miażdżącym epickim heavy metalem, jesteśmy zawsze otwarci na zrobienie dobrego show. Bardzo dziękuję za poświęcony czas i ten wywiad. Jakieś ostatnie słowa dla czytających to polskich fanów? Kevin Portz: Dziękujemy za dobre pytania! Polskie dzieci grobu, mamy nadzieję, że zobaczymy się w przyszłości! Dziękujemy za wsparcie i bądźcie gotowi podnieść pięść. Nieście dalej płomień heavy metalu! Iga Gromska Tłumaczenie: Szymon Paczkowski


Spojrzenie za kulisy W związku z premierą kompilacji "Year Of The Demon" oraz nadchodzącym trzecim longplay'em Night Demon, wokalista i basista Jarvis Leatherby zapragnął po krótce przypomnieć, czym jego heavy metalowy zespół zajmował się w ciągu ostatnich lat. Okazuje się, że Kalifornijczycy byli muzycznie aktywni i pomysłowi, prace w studiu dobiegły już końca, i tylko kwestią czasu pozostaje, kiedy ukażą się efekty owych działań. Strach się bać, co czai się za kulisami. HMP: Czy nie boicie się zadzierać w nocy z demonami? Jak chronicie przed nimi swoje dusze? Jarvis Leatherby: Zazwyczaj dużo pijemy, żeby ukryć strach i stracić przytomność. W takim razie co oznacza Wasza deklaracja, że etyka pracy Night Demon jest bezwzględna? W ciągu ostatnich dwudziestu lat pracowaliśmy nad zespołem prawie codziennie. Zresztą, w okresie czterech lat przed restrykcjami zagraliśmy ponad 600 koncertów na całym świecie, a teraz znów jesteśmy w trasie.

główną przyczyną Waszej studyjnej bezczynności? Nie, skądże. Przez cały czas byliśmy zajęci ciągłym koncertowaniem, a w okresie restrykcji wydaliśmy pięć 7" singli z dodatkami, a także nagraliśmy nowy studyjny album, który powinien ukazać się na początku 2023 roku. Ponadto prowadziliśmy cotygodniowy podcast, który ma już ponad 100 odcinków, tak więc właśnie,

Dlaczego "Kill The Pain" jest Twoim ulubionym utworem z "Year Of The Demon"? Myślę, że ze względu na kryjące się za nim przesłanie. W końcu napisałem jakiś tekst, który nie był totalnie cliché, a mianowicie na temat samobójstwa i depresji. Wielu fanów powiedziało mi, że ta piosenka pomogła im w mrocznych czasach, więc cieszę się, że mogliśmy zrobić coś, co tak wiele znaczy dla czyjegoś życia. "Year Of The Demon" to kompilacja zawier ająca cztery autorskie utwory i wiele coverów. Podoba mi się, że wybraliście Scorpions "In Trance" i "Top Of The Bill", ponieważ nie były one tak często coverowane jak np. "He's A Woman, She's A Man". Dokonałeś świetnego wyboru. Co do Scorpions, słyszałeś może już ich najnowszy album pt. "Rock Believer" (2022)? Zgodziłbyś się, że jest równie dobry jak "In Trance" LP, czy raczej nie ma do niego startu? Tak, słyszałem nowy album Scorpions, a tydzień temu widziałem ich na żywo podczas festiwalu, na którym grali wraz z Night Demon. Nie miałem jeszcze wystarczająco dużo czasu, żeby usiąść i porządnie wgryźć się w "Rock Be-

Według notatki prasowej, "przez dekadę nazwa Night Demon była synonimem tradycyjnego heavy metalu z najwyższej półki." Czy widzisz Night Demon w obrębie zespołów z górnej półki tradycyjnego heavy metalu bardziej niż wśród zespołów NWOTHM? Uważam, że to są te same zespoły. Sami nie napisaliśmy notki prasowej, ale cieszymy się, że ktokolwiek to zrobił, obdarzył nas tak dużym szacunkiem. Co obecnie myślisz o Waszych dotychczasowych albumach "Curse Of The Damned" (2015) i "Darkness Remains (2017)? Nadal jesteśmy bardzo dumni z tych albumów. Jako zespół zawsze chcemy być coraz lepsi na każdym wydawnictwie. Myślę, że poszliśmy do przodu we właściwym kierunku, ale wciąż lubię nasz starszy materiał równie mocno jak w momencie jego nagrywania. Niemniej jednak, zależy nam, by się nie powtarzać. Jeśli komuś podobają się nasze muzyczne początki bardziej niż obecne poczynania, to nie widzę przeszkód, by słuchał sobie naszych dawnych płyt. Po to one są i na zawsze pozostaną. Od waszego poprzedniego dużego albumu "Darkness Remains" minęło już 5 lat. Czy przeprowadzka z Kalifornii do innych Stanów (perkusista Dusty Squires do Pensylwanii) lub nawet do innych krajów (Ty do Irlandii) była

Foto: Peter Beste

że pozostajemy bardzo aktywni. Podobno zamierzacie w ramach tych podcastów pokazać fajne miejsca, które odwiedzacie podczas trasy koncertowej? Tak. Obecnie prowadzimy serię odcinków o nazwie "Return to the Road", w których analizujemy całą trasę i opowiadamy o naszej podróży. Nagraliśmy również audio i wideo z każdego koncertu i festiwalu, na którym graliśmy, i te materiały również są zawarte w naszych podcastach. Jest to spojrzenie za kulisy tego, co naprawdę dzieje się na trasie Night Demon. Czy wspomniane wcześniej przez Ciebie sin glowe utwory: "Empires Fall", "Kill The Pain", "Are You Out There" i "Vysteria" umieścicie na następnym LP? Nie. Te piosenki pozostaną jako samodzielne single i część kompilacji "Year of the Demon". Powodem, dla którego były one singlami jest to, że stylistycznie były tak różne od siebie i nie sądziliśmy, że są wystarczająco spójne, aby umieścić je na naszym następnym albumie studyjnym. Czuję, że na tej kompilacji pasują znacznie lepiej.

liever", ale to, co do tej pory usłyszałem, podoba mi się. Ciężko jest przebić "In Trance" - ten album zawsze będzie ceniony przeze mnie wysoko. Jak tymczasem przebiegają prace związane z Waszym kolejnym albumem? Są już całkowicie ukończone. Powstał album koncepcyjny. Myślę, że wszystkie nasze albumy zaczynały się od konkretnej koncepcji, ale w pewnym momencie zbaczały z obranego toru. Tym razem stało się inaczej i płyta od początku do końca opowiada jedną historię. Muzycznie jest to dla nas również krok naprzód i wiele wnosi do naszego katalogu muzycznego. Na "Year Of The Demon" pojawiają się Uli Jon Roth (Scorpions) i Tim Baker (Cirith Ungol). Czy zaprosiliście jakichś specjalnych gości na nadchodzący album? Nie. Zdecydowaliśmy, że na następnym albumie zagramy wszystko sami. Nie dlatego, że nie chcieliśmy nikogo innego; po prostu tak się stało. Sam O'Black

NIGHT DEMON

83


piej zgrani na żywo, to jest coś, czego nie można odmówić. Ciekawe, czy Roman Spinka ma jakieś polskie korzenie, bo tak brzmi jego nazwisko? Nie, nie ma.

Chemia w zespole jest większa niż kiedykolwiek Warpath reaktywował się siedem lat temu, czyli właśnie mija tyle samo czasu ile formacja działała w swojej pierwszej odsłonie. Jednak tym razem po niemieckich muzykach nie widać ochoty na zawieszenie działalności, a wręcz odwrotnie, bowiem z wielkim animuszem rozpoczęli promocje swojego najnowszego dzieła "Disharmonic Revelations". O samym albumie i sprawach zwianych z zespołem opowiada jedyny oryginalny muzyk Warpath, wokalista Dirk "Digger" Weiss. HMP: Widziałam na twoim Facebooku, że złapałeś ostatnio Covida i musiałeś odwołać jeden z koncertów w Düsseldorfie. Jak tam twoje zdrowie, czy czujesz się już lepiej? Dirk "Digger" Weiss: Tak, do tej pory trzykrotnie zachorowałem na Covid. Ostatnie dwa razy naprawdę nie było źle, poza kwarantanną. W materiałach promocyjnych stwierdziliście, że ciężkie pandemiczne czasy 2020 roku były inspiracją dla waszego albumu. Czy to dlatego, że mieliście więcej czasu na wyrażanie siebie muzycznie, częstsze próby i wspólne kom -

cznie. Ten czas ma również swoje odzwierciedlenie w oprawie graficznej. Nie baliście się, że dodanie nowych, bardziej nowocześnie brzmiących elementów do waszej muzyki będzie odebrane jako "kontrowersyjne" przez waszych najbardziej zatwardziałych fanów, którzy pokochali waszą twórczość za rzeczy, które zrobiliście na waszym klasyku z lat 90., "Against Everyone"? Absolutnie nie. Z nową płytą - pod względem ciężkości i emocjonalności - zbliżyliśmy się do "Against Everyone" bardziej, niż z jakimkol-

Odrodzenie Warpath nastąpiło w 2015 roku po długim milczeniu od lat 90. - w tak dziwnych czasach dla metalu i muzyki w ogóle. Co było najtrudniejszą rzeczą, z którą musieliście się wtedy zmierzyć? Nowe sposoby komunikacji między wami a fanami, nowe aspekty przemysłu muzycznego, digitalizacja muzyki, a może fakt, że mogliście się obawiać, że Warpath mógł zostać zapomniany? Najtrudniejszą częścią było zebranie z powrotem oryginalnego składu z 1993 roku. Byliśmy rozrzuceni we wszystkich kierunkach, nie widzieliśmy się od lat. Problemy zdrowotne nie pozwoliły Jannikowi, naszemu ówczesnemu gitarzyście, być ponownie częścią zespołu. Jednak ponowne spotkanie w składzie Krid, Maurer, Steve Rykers trwało tylko dziesięć miesięcy. Po tym czasie do zespołu dołączyli Norman na perkusji i Sören na basie. Ta dwójka jest już w zespole od sześciu lat. Później z nowym składem zostały nagrane albumy "Bullets For A Desert Session" i "Filthy Bastard Culture". Z czasem wrośliśmy w ten cyfrowy świat. To po prostu część życia! Nie popadliśmy w zapomnienie. Od razu dostaliśmy propozycje występów, a poszukiwania wytwórni nie były trudne. Nie szukaliśmy jednak długo najlepszej oferty, byliśmy trochę zbyt wygodniccy. Bardzo podobały mi się gościnne solówki Rafaela z Detraktora! Kto wpadł na pomysł, aby zaangażować go do nagrań na waszą najnowszą płytę? Jest naszym dobrym przyjacielem i pomagał nam na kilku koncertach po tym, jak Flint odszedł z zespołu. Własny zespół Rafaela, Detraktor, często gra z nami koncerty, mamy też wspólny zespół o nazwie Sacrifire. Jest świetnym gitarzystą i ma bardzo dobrą intuicję, jeśli chodzi o realizację pomysłów, które ja mam tylko w głowie.

wiek innym albumem nagranym po nim. Produkcja "Disharmonic Revelations" oczywiście bardziej pasuje do dzisiejszych czasów, lirycznie całość jest też bardziej współczesna i porusza się nie tylko na poziomie osobistym.

Jaka jest największa różnica, którą widzisz patrząc wstecz na swoje dzieła z lat 90., takie jak "When War Beggins..." i "Against Everyone", a obecnymi albumami? Czy wolisz najnowsze "wcielenie" Warpath, czy też cenisz wszystkie albumy w równym stopniu? Właściwie nowy album zawiera całe brzmienie Warpath. Pod pewnym względem koło się zamyka. Jest to pierwszy album od czasu debiutu, z dwoma gitarami w składzie, a zakres pod względem muzycznym obejmuje wszystko, co składa się na nasz styl! Ja już bardziej odnajduję się w tych nowszych rzeczach. Poza "Against Everyone", mam trochę problemów z tymi albumami z lat 90., poza kilkoma utworami. Często chodzi o aranżację, a nie o podejście. Wiele kawałków wydaje się gołym szkieletem, bez jakiegokolwiek spoiwa. Byliśmy wtedy młodsi...

Macie dwóch stosunkowo nowych gitarzystów, którzy dołączyli do Warpath w 2019 roku i zastąpili Flinta. Czy jesteście zadowoleni ze współpracy? Co jest największym dodatkiem, największą wartością jaką wnoszą/dodają do zespołu? Zdecydowanie ich osobowości oraz zaangażowanie jako ludzi i muzyków w zespole. Chemia w zespole jest większa niż kiedykolwiek. To otwiera drzwi i jest bardziej zabawne, bardziej bezpośrednie w zakresie komunikacji, rozmów, pisania muzyki. Dodatkowo jesteśmy o wiele le-

Czy mógłbyś powiedzieć nam więcej o koncepcji stojącej za wydaniem 30. rocznicy, pełnej waszych starych, zremasterowanych, najlep szych utworów? Czy to był twój pomysł, czy może decyzja waszej wytwórni? Pomysł wyszedł ode mnie. Nie mieliśmy nowego albumu, ale byliśmy w studiu z nowym, obecnym składem. Chcieliśmy przetestować studio, współpracę z Jörgiem Ukenem i nagraliśmy "Innocence Lost". Kiedy utwór była gotowy w moim domu, był tylko pomysł by zaoferować ją w wersji cyfrowej do ściągnięcia. Potem wpadła

Foto: Nico Meyer

ponowanie, czy może zainspirowała was mroczna estetyka tamtych czasów, która w jakiś sposób może kojarzyć się z metalem? W czasie pandemii dużo rzadziej robiliśmy wspólne próby, bo to też było zabronione. Życie towarzyskie było niezwykle ograniczone przez lockdown, itd... Nie było wiele koncertów, a spotkania z przyjaciółmi czy rodziną nie były możliwe. Istniał świat pełen niepewności, teorii, obietnic i ekstaz, których następnego dnia już nie było. Politycy, twórcy teorii spiskowi, rzekomi lub prawdziwi lekarze, profesorowie... Wielu wykorzystywało tę nową platformę do siania paniki, niepewności i zarabiania pieniędzy. Często nie wiedziało się, co ze sobą zrobić i z własnym punktem widzenia. Były momenty, kiedy panował totalny chaos. Ostatecznie ten czas zainspirował nas lirycznie, a tu i ówdzie także muzy-

84

WARPATH


mi w ręce setlista z jednego z naszych koncertów i pomyślałem, że te "fajne kawałki" mogłyby zostać wydane jako swego rodzaju "the best of". Fakt, że Claudio gra solo na "God Is Dead", którego nie ma na oryginale, wersja "Black Metal" to cover Venom wraz z Cronosem i Sabiną z Holy Moses, który również nie jest już dostępny do kupienia, a także to, że wciąż mieliśmy nowy utwór i kompletny gotowy artwork, pozwoliło nam podjąć tę decyzję. Mieliśmy więc okazję zaprezentować nowy skład, oraz wydać kilka utworów w nowej odsłonie, lub zremasterowanych!

Foto: Nico Meyer

Zawierał on również jeden nowy oryginalny utwór "Innocence Lost", który pojawił się ponownie na "Disharmonic Relevations". Dlaczego zdecydowaliście się na ponowne wydanie tego utworu na swoim najnowszym LP? Spodobało nam się to jako materiał bonusowy do digipacka, także mamy okazję zaprezentować ten utwór wszystkim, którzy wcześniej go nie znali! Jaka jest Twoja interpretacja zdania "naucz się nienawidzić, zanim nie będzie za późno" z tekstu do tytułowego utworu? To przerysowany portret, który przyszedł mi do głowy po obejrzeniu podżegaczy Donalda Trumpa. To była osoba, która wywołała wiele niezgody. Niemcy są znane z najlepszych i najbrutal niejszych zespołów thrash metalowych w historii, ale co sądzisz o obecnej scenie metalowej w twoim kraju? Osobiście uważam, że jest ona tak silna jak scena z lat 80.-90.! Jeśli chodzi o nowe zespoły thrashowe z Niemiec to nie za wiele ich znam. Space Chaser i Traitor są mi znane, ale jeśli chodzi o takie zespoły jak Sodom, Destruction, Kreator od lat 80. czy Warpath lub Dew-Scented w latach 90., albo Detraktor... Nikt inny nie przychodzi mi na myśl. Zawsze jesteśmy trochę na uboczu, jeśli chodzi o historię niemieckiego thrashu. A co według ciebie czyni niemiecki thrash tak wyjątkowym? Czy masz jakieś założenia, dlaczego jest on bardziej brutalny i mroczny niż np. scena amerykańska? Co jest najważniejsze, jeśli chcesz zachować prawdziwość jako muzyk thrash metalowy (nastawienie, rady dotyczące pisania piosenek itp.)? Nie mam pojęcia, dlaczego wydaje się być bardziej brutalny, czy cokolwiek innego. Po prostu to słychać, przynajmniej przez większość czasu, kiedy zespół pochodzi z Niemiec. Muzyka jest bardziej prosta, a także na uboczu. Ale może się mylę... W końcu każdy powinien robić muzykę, która go spełnia, która go uszczęśliwia, którą lubi. Wypuszczenie emocji i zrobienie bałaganu to rodzaj zarządzania frustracją. Jest to sztuka. Tym razem do nagrań wybraliście Soundlodge Studios, jakie były powody tego wyboru? Czy jesteś zadowolony z ostatecznego miksu? Ten album jest bardzo wszechstronny, więc z pewnością nie było najłatwiejszym zadaniem znalezienie idealnego balansu i brzmienia, aby wszystkie utwory nadal brzmiały spójnie. Roman zna Jörga od lat, więc wyjście od siebie było oczywiste. Zumahl Jörg z Dew-Scented, God Dethroned i wieloma innymi zespołami, z pewnością zapracował na swoją reputację na scenie. Brzmienie jest brutalne, zespół brzmi autentycznie, a Jörg postawił na super mix, który niczego nie pomija w utworach. Dźwięk gitary jest zabójczy! Jaki jest Twój ulubiony sprzęt gitarowy, wolisz cyfrowy czy

analogowy rig? Preferujemy analogowy sprzęt. Claudio gra na wzmacniaczach Engl, Gibson głównie na Explorerze, a wzmacniacz Romana jest własnej roboty. To wasz siódmy studyjny album, a na okładce wciąż widnieje wasz klasyczny logotyp czaszki! Kto go zaprojektował i jaki był jego pomysł? Czy mieliście w swojej karierze moment, w którym myśleliście o jego zmianie? Wygląda naprawdę dobrze! Ozzy Freese zaprojektował i narysował logo z czaszką. Był jednym z dwóch gitarzystów na debiutanckim albumie. Nie było żadnego pomysłu, chcieliśmy mieć znak, symbol o wartości rozpoznawczej. Nigdy nie myślałem o tym, żeby wypuścić czaszkę z okładki. Należy do zespołu, pojawia się raz po raz! "Visions and Reality" było jednym z najbardziej wyróżniających się utworów na płycie ze względu na czyste intro i dalszą część, która nawiązuje do niego melodycznie, czy uważasz podobnie (inny przykład to "MMXX" lub "Digitized World" z czystą częścią wokalną)? Czy zdecydowałeś się skomponować "The Unpredictible Past", ponieważ chciałeś bardziej zbadać ten styl? Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Takie czyste partie predestynują do tego, by śpiewać na nich czysto. Robiłem to już na dwóch ostatnich albumach. "Crossing" i "Bullets For A Desert Session" z albumu o tej samej nazwie albo "St Nihil" i "Believe In Me" z albumu "Filthy Bastard Culture" z 2018 roku. Te utwory powstały właśnie w ten sposób. To, że kawałek taki jak "Unpredictable Past" ma spokojniejsze przejścia było pomysłem Normana. Chciał mieć coś spokojniejszego na koniec albumu! Czyste wokale, szczególnie w "Digitized World" przypominają mi zespoły sludge, Acid Bath na przykład. Wiem, że inspirowaliście się pierwiastkiem punka, psychodelii i HC, więc zastanawiam się, jakie są wasze główne inspiracje i ulubione utwory do słuchania za klasy cznym thrash metalem? Nie wiem, czy rzeczywiście nie mam świadomych inspiracji. Mam już ponad pięćdziesiąt lat i przesłuchałem w życiu tyle muzyki, że zwykle dopiero po skończeniu płyty uświadamiam sobie, kogo przypomina mi ten czy inny fragment. "Unpredictable Past" kojarzy mi się raczej z późnym Johnnym Cashem, albo z "Digitized

World" miałem potem skojarzenia z System Of A Down. Czy alternatywna wersja "MMXX" jest pier wszą wersją demo tego utworu, czy po prostu innym jego wykonaniem, które pojawiło się podczas sesji nagraniowych? Nie, to był mój pomysł, aby tak go skrócić, ponieważ w swojej oryginalnej wersji nie miała solówki w końcowej części. Która kompozycja na płycie ma twoim zdaniem najsilniejsze przesłanie, najważniejszy dla ciebie tekst? Bo one jak zawsze mówią o sprawach, które cię nurtują. Nie mam żadnych. "Disharmononic Revelations", "Visions and Reality", "Digitized World", "The Last One"... Wszystkie kawałki, które poruszają globalne tematy. Podczas gdy "A Part Of My Identity" czy "Unpredictable Past" mają bardzo osobisty charakter i przepracowują lub wyjaśniają niektóre z moich przebaczeń. Czy pamiętasz jaki był największy komple ment/najlepszy feedback, jaki fani/dziennikarze muzyczni/inni dali wam po wydaniu "Disharmonic Revelations"? Tak, jeden komplement był w Deaf ForeverMagazin. Frank Albrecht napisał o płycie, "że kiedy jej słuchasz, masz wrażenie, że wokalista chciałby w następnej chwili przeciągnąć ci krzesło przez czaszkę. To prawdziwa przyjemność słuchać tej płyty!". Czy pracujecie obecnie nad nowym materiałem czy na razie planujecie tylko promować "Disharmonic Reveleations", zanim zaczniecie pisać nowe kompozycje? Zaczynamy pracować nad nowym materiałem. Ale również promujemy nasze najnowsze dokonania udzielając wywiadów i grając na kilku festiwalach i headlinerach. Bardzo dziękuję za poświęcony czas i ten wywiad. Ostatnie słowa dla czytających to pols kich fanów? Bardzo ci dziękuję za wywiad i przepraszam, że odpisanie ci zajęło mi tyle czasu... Mam nadzieję, że uda nam się zagrać u was na jakimś festiwalu lub w klubie w tym lub przyszłym roku. Na razie! Iga Gromska Tłumaczenie: Szymon Paczkowski

WARPATH

85


Bez elitaryzmu Wiele zespołów z wiekiem dziwnie łagodnieje, co doprowadza zwolenników ich mocniejszego wcielenia do mniejszej lub większej frustracji. U Hatriot nie ma o tym mowy, czwarty album jest najmocniejszym w ich dyskografii. Cody Souza opowiada jak doszło do powstania akurat takiego materiału, zapowiada również , że mają jeszcze coś w zanadrzu. HMP: Podczas pandemii byliście w o tyle do-brej sytuacji, że wasz poprzedni album "From Days Unto Darkness" ukazał się latem 2019 roku, więc jego promocja przebiegała jeszcze bez żadnych zakłóceń, nie musieliście odwoływać koncertów czy zas tanawiać się bez końca, tak jak wiele innych zespołów, czy wydawać już gotową od dawna płytę, czy czekać na koniec pandemicznych ograniczeń? Cody Souza: Byliśmy naprawdę szczęśliwi i dumni z "From Days Unto Darkness", czuliśmy, że bardzo dobrze sobie radzi i ma pozytywny odbiór ze strony fanów. Wszystko szło dobrze, aż do czasu Covidu. Wydawało się, że

demówki, przedprodukcja, studio, prasa, single i w końcu wydanie; teraz jesteśmy więc tu, w tym miejscu. Większa ilość czasu na stworzenie i dopra cowanie nagranego już materiału to z jednej strony fajna sprawa, ale też z drugiej średnio korzystna, bo można się zatracić w tych ciągłych poszukiwaniach czy poprawkach, ale wam udało się czegoś takiego uniknąć, mieliście sprecyzowaną wizję nowej płyty i jedyne co pozostało konsekwentnie ją zrealizować? Mieliśmy szczęście, że wiedzieliśmy czego chcemy i postanowiliśmy to osiągnąć. Wciąż mieliśmy wiele nowych pomysłów i poprawek

Zawsze łoiliście dość ostro, ale na "The Vale Of Shadows" przeszliście samych siebie, wzbogacając thrash elementami deathowej intensywności czy wściekłością metalcore/ hardcore - jakie czasy, taka muzyka, stąd ten zwrot ku brutalniejszemu graniu? Tak!!! Mamy thrashowe korzenie, ale bawiliśmy się naprawdę dobrze tworząc tę muzykę, sprawiało to nam przyjemność. Jest w niej wiele elementów różnych gatunków i mamy nadzieję, że jest to coś, co będziemy robić dalej. Wyszło to jednak całkiem naturalnie, bo nie sięgaliście przecież do czegoś obcego, co nie pasowałoby do stylistyki i brzmienia Hatriot; już wcześniej byliście fanami takich dźwięków i teraz, niejako naturalnie, znalazło to odbicie w waszej twórczości? Nie ująłbym tego lepiej, uwielbiam, że to wszystko jest czasem tak różnorodne, ale wciąż na koniec dnia stanowi Hatriot. Uwielbiamy to, że trudno jest określić jaki gatunek i czy ten konkretny hałas był już wcześniej robiony przez kogoś innego. Zresztą thrash, z racji swych korzeni, zawsze był otwarty na inne wpływy, choćby punkowe, czemu więc z tego nie skorzystać, tym bardziej, że mamy rok 2022, kiedy szty wność gatunkowych ram nie jest już tak ważna, szczególnie dla fanów, jak choćby w roku 1984? Dokładnie, nie mam żadnego problemu z przemieszaniem się pomiędzy różnymi stylami i scenami; tak to działa, a poza tym nie gramy takiego rodzaju muzyki, w której elitaryzm jest dobry na wszystko.

Foto: Hatriot

to zatrzymało cały impet, jaki spowodował ten album. Byliśmy na plakatach kilku festiwali, a potem, gdy wszystko się rozkręciło, dostaliśmy się na listę oczekujących na wszystkich z nich. Więc tak jak reszta świata utknęliśmy i napisaliśmy kolejnego potwora "The Vale Of Shadows" by pokazać światu, że jesteśmy tu po to, by zostać. Kiedy nadszedł czas wydania płyty wszystko było już gotowe, nie było więc mowy o zatrzymywaniu się. Pandemia dała wam się jednak we znaki o tyle, że w innych okolicznościach "The Vale Of Shadows" ukazałby się pewnie jeszcze w ubiegłym roku? Tak jak wspomniałem, podczas pandemii wciągnęliśmy się w pisanie; było jak zwykle:

86

HATRIOT

w czasie produkcji, ale to stała część tego wyzwania. To świetna zabawa, po prostu naprawdę zebraliśmy się razem i robiliśmy to, co kochamy. Już piszemy i komponujemy następny materiał, zawsze potrzebujemy więcej treści, tylko musimy się upewnić, że nie jest to robione w pośpiechu i jakość na tym nie traci. W ubiegłym roku opublikowaliście singlowy numer "From My Cold Dead Hands", który jednak ostatecznie nie trafił na nową płytę uznaliście, że nie pasuje do tego materiału, nawet jako utwór bonusowy? To był jeden z utworów demo z moimi wokalami podczas okresu przejściowego. Pomyśleliśmy, że fajnie byłoby umieścić go w sieci, aby inni mogli to usłyszeć.

Tym razem obyło się bez 7-minutowych kolosów, a cały materiał, mimo tego, że składa się z 11 utworów, jest o prawie 10 minut krót szy od 8-utworowego "From Days Unto Darkness" - miało być krócej, z bardziej zwartymi numerami, czy po prostu tak wyszło w "praniu"? Ludzie ciągle zwracali nam uwagę, że mamy zbyt długie i wlokące się kompozycje, więc teraz są szczęśliwi. Można powiedzieć, że po prostu tak wyszło... Nowy materiał idealnie pasuje do naszych setów, jako swoisty bonus, możemy bowiem umieścić kilka bangerów pomiędzy długimi i bardziej epickimi kompozycjami. Co ciekawe "The Vale Of Shadows" pokazuje was z innej strony również w tym sensie, że więcej tu mocarnych partii i całych utworów utrzymanych w średnich tempach - szybkość to nie wszystko, intensywność może mieć różne oblicza? Jestem facetem uwielbiającym grać jak najszy-


bciej, ale Kosta (który pisze najwięcej) i mój brat uwielbiają też swoje kawałki utrzymane w średnich tempach - czuję, że była to dobra mieszanka. Nowością w waszej twórczości jest też dość klimatyczny utwór instrumentalny "Murderous Tranquility" - to kolejny sygnał, że nie chcecie stać w miejscu? Ta piosenka właściwie miała trafić na płytę jako część utworu "Hymn For The Wicked", jednak obawialiśmy się, że nie zostanie wtedy zauważona, będzie pomijana przez mniej wnikliwych słuchaczy, stąd właśnie taki pomysł. Unowocześniliście się również w sensie produkcyjnym - zespół istnieje już kilkanaście lat, tak więc skoro zmieniliście nieco swe muzyczne oblicze nic nie stało na przeszkodzie by również zabrzmieć inaczej, nieco nowocześniej? Przemianowanie Zetro na Hatriot przyniosło wiele nowych zmian, ponownie bardzo wciągnąłem się w działalność zespołu i chciałem wynieść go na kolejny poziom. Wydaje mi się, że bazowanie w obecnych czasach tylko na old schoolowych patentach, szczególnie gdy chodzi o młode zespoły, nie ma większego sensu, zawsze trzeba i warto szukać własnych rozwiązań? Tak, sprowadzenie wszystkiego do ery cyfrowej było w dzisiejszych czasach kluczowe dla rozwoju zespołu metalowego.

Foto: Hatriot

konfliktami, tragediami, etc.? Tak wydaje się to być ostatnio gorącym tematem, myślę że metal zawsze będzie czerpać z ekstremum.

Teksty też są dość mroczne, ale nie stanowią całości, mimo pewnych punktów wspólnych, bo jednak nieciekawe oblicze współczesnego świata czy demonów tkwiących w ludziach zdaje się interesować was najbardziej? Szaleństwo; nigdy nie wiesz, co dostaniesz w dzisiejszym społeczeństwie.

Na poprawę humoru w tej sytuacji można więc tylko wychylić to o owo - fani Hatriot mają o tyle dobrą sytuację, że mogą spełnić toast za wasze zdrowie firmowanym przez was piwem "From Haze Into Darkness", którego nazwa nawiązuje do tytułu poprzedniego albumu? Tak, to druga edycja tego piwa! Byliśmy podekscytowani, że nasi przyjaciele z Epidemic Ales ponownie wypuścili w swojej knajpie nasze piwo! Uczynili to pomiędzy dwoma albumami i byliśmy podekscytowani, że zrobili to jako imprezę odsłuchową albumu!

Nie jest to trochę dołujące, że mijają lata i nawet wieki, a ludzkość w całej swej masie jeśli zmienia się, to jednak raczej tylko na gorsze, co owocuje nieustannymi wojnami,

To IPA o smaku czarnej jagody (Blackberry IPA), co nieco mnie zaskoczyło, bo spodziewałem się czegoś bardziej tradycyjnego, ale w tym kontekście również podeszliście nie-

szablonowo do zagadnienia? Jesteśmy chłopakami z Kalifornii i uwielbiamy różnego rodzaju piwa,kochamy również IPA. To było nasze marzenie aby mieć swojego krafta, nie mówiąc już o tym, że smakuje niesamowicie! Podczas waszych najbliższych koncertów fani będą mogli na stoisku z merchem zaopatrzyć się również w ten napój, czy też z różnych względów oferta będzie tradycyjna, z koszulkami, bluzami i płytami na czele? Niestety prawo tego zabrania, ale można go dostać w stanie Kalifornia poprzez stronę Epidemic Ales. Nadal jesteśmy dumni z tego, że mamy nasze klasyczne naszywki, a poza tym olejek do brody, tabulatury gitarowe i kilka innych niespodzianek. Wiele thrashowych kapel wydaje swoje płyty również na kasetach, ale nie Hatriot - jednak skoro fani znowu pokochali winylowe longplaye, a płyty kompaktowe powoli odchodzą do lamusa, może warto pomyśleć o kasetowych edycjach waszych albumów, żeby ukazywały się, tak jak w latach 80. na wszystkich nośnikach? Możliwe. Widzę, że zespoły na większych umowach dystrybucyjnych tak robią, a w miarę rozwoju Hatriot nic nie jest niemożliwe. Prywatnie jesteście zwolennikami analo gowych nośników jak taśma czy LP, czy też preferujecie płyty CD i streaming, bo są zde cydowanie wygodniejsze? Oofff... zabijcie mnie. Jestem cyfrowym facetem, używam Apple Music, ale wspieram zespoły, który lubię, kupuje ich merch. Chcę wciągnąć się w winyl, ale to wygląda jak bardzo droga i stroma góra do wspinaczki. Nośnik nie jest więc ważny, istotna jest pasja i miłość do muzyki, a tej, jak widać na przykładzie "The Vale Of Shadows", jeszcze długo wam nie zabraknie? Cieszę, że "The Vale Of Shadows" spodobało się tak wielu fanom. I wiedzcie, że zawsze mamy coś w zanadrzu! Wojciech Chamryk & Szymon Tryk

Foto: Hatriot

HATRIOT

87


Wygląd jest jak najbardziej w cenie Hiszpanie z Redshark wreszcie zrealizowali swój pełny studyjny album, "Digital Race". O jego powstaniu oraz innych aspektach z nim związanych opowiada nam gitarzysta Philip Graves, którego w pewnym momencie wsparł drugi gitarzysta Javier Bono. Zapraszam więc do zapisu tej ciekawej rozmowy. HMP: Wasza maskotka, czerwony rekin, która pojawiła się na okładce waszej pierwszej EPki, "Rain of Destruction", znajduje się też na "Digital Race". Teraz wygląda, jakby był po odsłuchaniu albumów Sodom, ale wygląda podobnie, jak na "Evil Realm". Skąd wziął się pomysł na taką maskotkę? Czy ma to coś wspólnego z serialem animowanym z lat 90., "Rekiny wielkiego miasta"? Philip Graves: Miałem pomysł na maskotkę typu Snaggletootha z Motörhead czy Eddie' ego z Iron Maiden. Chciałem stworzyć coś rozpoznawalnego, co można byłoby umieszczać na okładkach płyt i które budziłoby skojarzenia z naszym zespołem. Zabawne, że o tym wspominasz, wielu ludzi mówi nam, że ten rekin przywodzi im na myśl tę kreskówkę! Tak, to była nasza inspiracja, ale trzeba było go zrobić bardziej ludzkim, żeby po prostu nie skopiować tego serialu. Dzielicie wytwórnię, Listenable Records, z

nie znacznie większych zespołów, którzy teraz koncertują i wyruszają w trasy. Uważam, że za kilka miesięcy powinniśmy to też być my. Zobaczymy co będzie, na tę chwilę musimy skupić się na naszej pracy. Wasz najnowszy album, "Digital Race", przypomina trochę Anthrax z ich debiutanckiego albumu. Czy muzyka Anthrax was inspiruje? Philip Graves: Oczywiście! Kochamy Anthrax i wiele innych amerykańskich zespołów thrashmetalowych, i uważam, że brzmieniowo jesteśmy dość podobni do Anthrax. Zresztą, parę lat temu zrobiliśmy cover ich kawałka "Madhouse"! Oczywiście rozwinęliście wasz własny styl, ale osobiście uważam, że największą inspiracją dla was jest Exciter, mam rację? Czy to oni sprawili, że zainteresowaliście się speed metalem? Philip Graves: Exciter jest zdecydowanie jedną z naszych największych inspiracji. Mieliś-

Foto: Redshark

wieloma utalentowanymi i znanymi zespołami, takimi jak australijski Sabire, polski Crystal Viper, czy też z brytyjskimi thrashowcami z Xentrix. Czy to pomogło wam w uzyskaniu lepszych ofert koncertów i grania na większych scenach? Jaki koncert był twoim ulubionym od czasu dołączenia do wytwórni? Philip Graves: Robią świetną robotę marketingową co do tego albumu, poza tym, jesteśmy z nimi dopiero od kilku miesięcy, a sam album został wypuszczony w marcu. To chyba jeszcze za wcześnie, by rozmawiać o rezultatach kampanii marketingowej. Obecnie, koncerty wróciły nie tak dawno temu, więc jest przeładowa-

88

REDSHARK

my zaszczyt dzielić z nimi scenę w 2019 roku. To było niesamowite przeżycie. Jeśli chodzi o nasze zainteresowanie speed metalem, to mogę wymienić jeszcze Razor (to były długie lata przed zagraniem ich utworu "Take This Torch", kiedy wciąż byłem wokalistą i basistą), Running Wild i początkowe Helloween. To są pewne wpływy speed metalu, które mamy w Redshark, ale myślę, że z czasem ewoluowaliśmy w kierunku amerykańskiego powermetalowego brzmienia podobnego do zespołów takich jak Metal Church czy Savatage. Jednym z najmocniejszych aspektów waszej

muzyki są wokale. Naprawdę uwielbiam wszystko, co potrafi Pau Correas, także to, co zrobił dla Crimson Storm. Czy możemy spodziewać się po nich czegoś więcej od czasu ich dema "Outrageous" z 2020 roku, czy też postrzega on teraz Redshark jako swój główny zespół? Philip Graves: Wiem, że w ostatnich miesiącach nagrywali nowy materiał. Mimo że jest w Redshark, nie ma problemów z byciem w dwóch zespołach. Jestem pewien, że wkrótce pojawią się od nich wieści, na pewno zagrają na Trveheim Festival następnego lata. Wasza nowa płyta wydaje się skierowana przeciwko cyfryzacji świata. Co z digitaliza cją muzyki? Jesteście na kanale YouTube NWOTHM Full Albums, który jest bardzo ważny w odkrywaniu nowej muzyki dla wielu metalowców, promujecie swoją muzykę w sieci, jesteście dostępni na Spotify... Czy to konieczne w dzisiejszych czasach? Czy nadal wierzycie w materialność muzyki, płyty CD, winyle, rzeczy kolekcjonerskie? Bo to wciąż ważna część metalowej społeczności, wiem, że niektórzy z was są kolekcjonerami... Philip Graves: Ja jestem fanatykiem formatu fizycznego. Dla mnie, jeśli muzyka nie jest na CD, winylu czy kasecie to nie istnieje. Z drugiej strony, dzisiaj trzeba być na platformach streamingowych i oczywiście promocja na kanale NWOTHM Full Albums jest czymś bardzo niesamowitym! Nie jestem przeciwnikiem komputerów czy telefonów komórkowych, uważam, że są to dobre narzędzia do życia, komunikacji... Problem w tym, że ludzie w dzisiejszych czasach nie umieją żyć bez internetu i siedzą całymi dniami z telefonem komórkowym. Ja, na przykład przyznaję, że jestem tego ofiarą. (śmiech) Phillipie, uosabiasz wszystko, co ważne w metalu: długie włosy, duże wąsy i spiczaste gitary! Czy nie uważasz, że noszenie retro wąsów dodaje umiejętności do twojej gry? (śmiech) Philip Graves: (śmiech) Chyba nie, ale trzeba przyznać, że ten wygląd jest jak najbardziej w cenie, gdy grasz heavy metal z lat 80.! Od kiedy byłem w stanie zapuścić wąsy, to one były ze mną od zawsze. Lubię ten wygląd i mam nadzieję, że będzie trwał wiecznie! A, zapomniałaś jeszcze o okularach od Pit Viper. (śmiech) Zauważyłam, że niektórzy z was są fanami polsko-niemieckiego zespołu thrashmetalowego Sphinx, z którym kiedyś dzieliłam scenę! Grają bardziej brutalną muzykę, ale może nie zaszkodziłoby wyruszyć z nimi w jakąś trasę, czy coś? Philip Graves: Tak, znam ten zespół. Mamy wspólnego przyjaciela, Deana, który dał nam


ich demo do odsłuchania kilka lat temu. Brzmią podobnie do Sodom, co bardzo lubię. Mam nadzieję dzielić z nimi scenę w najbliższych latach. "Mars Recall" był inspirowany "Łowcą androidów". Co jest w tym filmie takiego wyjątkowego dla was? Czy od zawsze lubiliście estetykę sci-fi, czy może przesłanie tego filmu trafia do was i do waszej muzyki? Javier Bono: Cóż, kiedy myślałem o stworzeniu utworu z otoczką sci-fi, to zacząłem myśleć o moich ulubionych książkach i filmach. I wtedy przypomniał mi się monolog końcowy z "Łowcy androidów", w którym Roy Batti opowiada o Bramie Tannhauser i o innych elementach sci-fi, których nawet nie ma w filmie. Pozwoliło mi to zacząć myśleć o tej rozległości kosmosu. I tak właśnie zacząłem pisać "Mars Recall".

Morodera po dzisiejsze zespoły takie jak Perturbator. Są ciekawe, bo brzmią futurystycznie i staro jednocześnie, a my to uwielbiamy. Jaki jest według was najlepszy sposób na połączenie thrashu z heavy/speed metalem? Doskonale mieszacie te gatunki! Philip Graves: Myślę, że powodem jest to, że jesteśmy miłośnikami wielu gatunków muzycznych i zawsze komponujemy z sercem. Jesteśmy fanatykami wielu gatunków muzycznych i kochamy heavy metal, speed metal, power metal, thrash metal, death metal, hard rocka, rocka klasycznego, muzykę elektroniczną, pop lat 80... Lubimy tworzyć muzykę opartą na heavy/speed metalu, ale zawsze jesteśmy otwarci na tworzenie utworów z innymi

Philip Graves: Trudniejsze było stworzenie muzyki niż lini wokalnych. Na szczęście mamy świetnego wokalistę! W muzyce jest dużo aranżacji, klawiszy, czystych gitar... Muszę przyznać, że to nasz producent Jaume Perna "Jack Dark" robił aranżacje utworów, bez których ten utwór nie mógłby brzmieć tak samo. Mieliśmy również szczęście, że nasz przyjaciel LG Valeta z '77 zagrał w tym utworze na gitarze hiszpańskiej. Ostatecznie rezultat był niesamowity i jak już mówiłem w innym pytaniu, "Pallid Hands" jest jednym z utworów, z których skomponowania jesteśmy dumni. Widzę, że opinie po wydaniu "Digital Race" są świetne! Jaki był największy komplement, jaki dostaliście?

Motyw sci-fi zyskuje na popularności ostatni mi czasy. Co jest, według was, przyczyną tego? Javier Bono: Cóż, jednym z powodów może być to, że członkowie młodszych zespołów dorastali, oglądając takie filmy. Poza tym, teraz jest jakaś moda na nostalgię za latami 80., a one najbardziej się kojarzą z sci-fi, neonami, syntezatorami, itd. Czy "Kill Your Idols" jest w jakimś stopniu zainspirowane koszulką Axla Rose'a, która miała ten napis? A może to wasz postulat przeciwko autorytetom w ogóle? Philip Graves: Jesteś pierwszą osobą, która się mnie o to zapytała! Ale, odpowiadając na to, nie. Lubię Guns N' Roses, a ich "Appetite for Destruction" uważam za jeden z najlepszych albumów w historii. W rzeczywistości, tekst jest o fanie Redshark, u którego obsesja na punkcie tego zespołu jest tak wielka, że chce zabić wszystkich jego członków. Utwór jest przeciwko ludziom, którzy obsesyjnie wpatrują się w człowieka, lub cokolwiek, jak w obrazek. Jest kontynuacją kawałka "Burn Your Flag" z "Evil Realm", która opowiada o obsesji na punkcie jednostki. Przy "Kill Your Idol" mamy do czynienia z obsesją na punkcie jakiegoś idola. Utwór tytułowy zaczyna się od kilku monu mentalnych riffów i ma wolniejsze tempo. Zrobiliście to celowo, czy jest to reprezen tatywny utwór dla całego albumu "Digital Race" według was? Bo trochę odstaje od resz ty (w dobry sposób). Philip Graves: I tak, i nie. To pierwsza kompozycja, którą skomponowaliśmy na album i jak zawsze, najpierw komponuję muzykę, a dopiero potem tekst. Czułem, że muzyka jest dość straszna i mroczna, a tekst "Digital Race" idealnie do tego pasuje. Zawsze staramy się komponować różne utwory na naszych albumach, ale jednocześnie wszystkie utwory mają teksty, które pasują do muzyki. Bardzo podobało mi się klimatyczne interludi um "Arrival", instrumentalny utwór brzmiący jak złota era syntezatorów z lat 80. Co sprawiło, że spróbowaliście tego stylu? Czy jesteście również fanami tej neonowej estetyki retro tamtych lat? Jaka historia kryje się za tym utworem? Javier Bono: Głównym powodem umieszczenia "Arrival" jako intro dla "Mars Recall" było wprowadzenie ludzi w ten klimat. Jesteśmy fanami italo disco, synthwave, city pop i wszystkich tych retro dźwięków od czasów Giorgio

Foto: Redshark

wpływami. Prawdopodobnie większość utworów thrashmetalowych jest wynikiem wściekłości zawartej w tekstach, kiedy komponowaliśmy nasze utwory. Można usłyszeć to w kawałkach takich jak "The Drill State", "Kill Your Idol" czy "The Death Rides". Z którego utworu z "Digital Race" jesteście najbardziej dumni i dlaczego? Najbardziej chwytliwy, ten, który najtrudniej było skończyć czy może wasza próba napisania ballady, "Pallid Hands", która była niesamowita? Philip Graves: Trudne pytanie. Jestem dumny ze wszystkich utworów, ale kawałek, który był dla nas wyzwaniem to "Pallid Hands", ponieważ skomponowanie ballady było dla nas nowością. Z tego powodu zdecydowaliśmy się napisać głęboką i mroczną balladę, a nie typową power balladę MTV z lat 80. To do nas nie pasuje. Uwielbiamy tego typu ballady, ale to nie pasuje do Redshark. Kolejne utwory, z których jesteśmy dumni to "Mars Recall", "Burning Angels", ponieważ jest to najbardziej progresywny utwór jaki skomponowaliśmy oraz "Never Too Late". Ten utwór jest naszym najcięższym, a rezultat jaki uzyskaliśmy jest bardzo dobry. Wiele zespołów grających thrash i speed metal boi się czystych brzmień i ballad, ale wy nie. Czy trudno było napisać taką gładką bal ladę z jakby klasycznymi wpływami w niej (gitara akustyczna)? Mam wrażenie, że była ona również najbardziej wymagająca wokalnie.

Philip Graves: Oczywiście! Odzew jest większy niż się spodziewaliśmy! Wiemy, że zrobiliśmy świetny album, ale wiedząc, że w Europie są świetne zespoły grające ten gatunek bardzo dobrze, jesteśmy z tego zadowoleni. Jakie są wasze plany na przyszłość? Wiem, że pewnie nie możecie się doczekać zagrania z Tygers of Pan Tang! Philip Graves: Tak! Zagramy na Pounding Me-tal Fest z wielkimi zespołami jak Tygers Of Pan Tang, Vulture, Sorcerer, Easy Rider i Dexter War, nie możemy doczekać się tego dnia! I zrobimy nasz release show w czerwcu. Potem mamy kilka koncertów w innych częściach Hiszpanii na jesieni. Musimy dużo ćwiczyć i w tym samym roku zaczniemy komponować drugi album! Dziękuję bardzo za wywiad! Ostatnie słowa dla polskich maniaków metalu? Philip Graves: To my tobie dziękujemy, to jeden z najbardziej intensywnych i interesujących wywiadów, jakie kiedykolwiek przeprowadziliśmy! Mam nadzieję, że wszystko pójdzie dobrze i album spodoba się wszystkim polskim maniakom! Stay Heavy!!! Iga Gromska Tłumaczenie: Szymon Paczkowski

REDSHARK

89


Odrębna tożsamość Od wydania przez tę grecką grupę debiutanckiego albumu "Theater Of The Absurd" minęło trochę czasu, jednak Amken w żadnym razie go nie zmarnowali. Więcej, ich kolejna duża płyta jest znacznie ciekawsza i bardziej dopracowana od pierwszej, co natychmiast znalazło przełożenie na wydawcę, firmuje ją bowiem firma Massacre. Teraz zespół myśli już tylko o promujących nowe wydawnictwo koncertach, bo dla muzyków metal = ludzie, przede wszystkim właśnie w koncertowym wymiarze. HMP: Agresja w metalu jest więcej niż wskazana, bowiem trudno sobie bez niej wyobrazić wszystkie jego ostrzejsze odmiany, z thrashem, death i black metalem na czele. Jednak bierna agresja to coś zupełnie innego - uznaliście, że nie tylko warto poświęcić temu tematowi utwór, ale też zatytułować tak całą płytę, żeby jeszcze bardziej zwrócić na niego uwagę? Harris Zampoukos: Oczywiście, agresja jest powracającym tematem w wielu gatunkach metalu, ale przez ostatnie kilka lat czujemy, że przeszliśmy przez nowy stan agresji, tak zwaną pasywną agresję. Widzieliśmy, jak trasy koncertowe są przekładane, a następnie odwoływane

pieczeństwa. To są te gwałtowne zmiany, do których odnosimy się w "Passive Aggression" i można je znaleźć we wszystkich tekstach z tego albumu. Od początku istnienia zespołu nie unikaliście trudnych tematów - jeśli już się o czymś pisze, to powinno być to ważne i mieć odpowiednią wymowę, szczególnie, że akurat teraz dobrych tematów do tekstów nie brakuje? Kto był dla ciebie wzorem metalowego tekściarza? A może przeciwnie, bazowałeś na zupełnie innych wzorcach, szukając natchnienia na przykład w literaturze? Giannis Karakoulias: Zawsze chcieliśmy mó-

Foto: Panagiotis Grammatikakis

raz za razem i cała ta sytuacja sprawiła, że byliśmy sparaliżowani, ale jednocześnie wściekli, że nie mogliśmy robić tego, co kochamy najbardziej. Mieliście okazję doświadczyć takich pasywno-agresywnych zachowań, stykaliście się z osobami używającymi wobec innych przemocy emocjonalnej, dzięki czemu "Passive Aggression" jest szczery i do bólu prawdziwy? Giannis Karakoulias: Ostatnie kilka lat było bardzo trudne. Nasz kraj, i generalnie Europa, jest w ciągłym kryzysie, gdy jednocześnie władze próbują zapewnić ci fałszywe poczucie bez-

90

AMKEN

wić o tym, co jest dla nas ważne. Metal ma kilku niesamowitych tekściarzy, ale głównie byliśmy pod wpływem sceny hardcore'owej i punkowej, która zawsze mówiła o kwestiach społecznych, podobnie zresztą jak od samego początku thrash metal. Naszym głównym źródłem inspiracji jest rzeczywistość, ponieważ ostatnia dekada była pełna gównianych wiadomości, o których można mówić. Staramy się pisać teksty w oparciu o rzeczy dziejące się teraz, ale słuchacz może odnieść się również do wielu podobnych sytuacji z przeszłości, ponieważ mają one niestety tendencję do powtarzania się przez lata.

"Passive Aggression" w warstwie muzycznej to mocne, agresywne łojenie, ale nie unikacie przy tym sporej dozy melodii - to też klasy czne podejście z lat 80., które jest aktualne do dziś i sprawdza się również w przypadku Amken? Giannis Karakoulias: Dorastaliśmy z muzyką lat 80., więc kiedy zaczęliśmy grać to właśnie to przyszło nam naturalnie do głowy jako pierwsze. Jest to tak wyjątkowy okres w najnowszej historii muzyki, że bez wątpienia jego wpływ jest tak widoczny nawet dzisiaj w nowych zespołach. Nie odnosisz wrażenia, że wielu muzyków, próbując stworzyć coś nowego, zapędza się w ślepy zaułek, proponując coś może i ambitnego, ale niezrozumiałego dla słuchaczy, bo nie chcą stosować tych najprostszych, ale jednak najlepiej sprawdzających się rozwiązań kom pozytorskich czy aranżacyjnych, królujących w ciężkim graniu od ponad 50 lat? Giannis Karakoulias: To bardzo dobre pytanie. Jestem pewien, że każdy nowy muzyk po 2000 roku doszedł do smutnego wniosku, że "wszystko zostało już wcześniej zagrane". Możesz więc coś przyspieszyć, zwolnić lub uczynić tak skomplikowanym jak to tylko możliwe, ale najtrudniejszą rzeczą jest uzyskanie własnej tożsamości. Myślę, że z każdym zespołem, który staje się duży, staje się to coraz trudniejsze, ale to również sprawia, że kopiesz głębiej i próbujesz znaleźć to, co definiuje ciebie w twojej muzyce. Jaki jest więc wasz patent na uniknięcie mielizn schematycznych rozwiązań, ale żeby jednocześnie thrash w waszym wydaniu był energetyczny i był w stanie zaciekawić słuchacza na wielu poziomach? Giannis Karakoulias: Tak naprawdę nie ma żadnego patentu. Przede wszystkim chcemy stworzyć utwór, do którego będziemy machać głową. Jakkolwiek dziwnie to brzmi w tym gatunku, chcemy mieć swoją odrębną tożsamość. Ktoś musi mieć powód, żeby słuchać Amken zamiast jakiegoś innego thrashmetalowego zespołu młodego pokolenia. Nowy album Amken ukazuje się ponad pięć lat po debiutanckim "Theater Of The Absurd". Jaki był powód tak długiej przerwy, skoro szalała pandemia, nie było koncertów i jedyne czym mogli zająć się, bezrobotni z konieczności, muzycy to tworzenie? Harris Zampoukos: Wydanie albumu w środku pandemii byłoby fatalnym pomysłem, ponieważ wtedy przemysł muzyczny jako całość w ogóle nie wykazywał chęci działania. Dlatego czekaliśmy, aż sprawy wrócą do "normy", albo będą na tyle normalne, jak to tylko możliwe. (śmiech)


Uznaliście więc, że wcześniejsze wydawanie tego albumu nie ma sensu, bo bez koncertowego wsparcia "Passive Aggression" przepad nie w powodzi innych płyt? Harris Zampoukos: Koncerty i trasy były jedną rzeczą, ale cały przemysł muzyczny był zamrożony i mogłeś to zobaczyć po bardzo niewielu nowych wydawnictwach, masowym zamykaniu miejsc do grania i odwoływaniu festiwali oraz po tym, że tak wiele zespołów przestało działać lub zawiesiło swoją działalność. Pod tym względem również jesteście zwolen nikami starej szkoły, metal = koncerty, nie ma lepszej możliwości promowania swojej mu-zyki? Harris Zampoukos: Granie na żywo jest esencją muzyki heavy metalowej, ale żyjemy w 2022 roku, więc musimy inwestować także w inne obszary. To właśnie zrobiliśmy z produkcją albumu i z czterema klipami, które stworzyliśmy, abyśmy mogli w pełni wyrazić siebie i sprawić, że ludzie poczują, usłyszą i zobaczą to, co próbujemy powiedzieć. Dla nas metal = ludzie. Przejście z No Remorse do Massacre jest odczuwalne dla takiego zespołu jak Amken? Dało to efekt w postaci lepszej promocji nowego albumu, etc.? Harris Zampoukos: Massacre to nasz nowy dom i jesteśmy naprawdę zaszczyceni, że możemy być częścią tak dużej wytwórni. Wiąże się to z wieloma korzyściami, takimi jak lepsza promocja, o której wspomniałeś.

Heavy Metal Pages z tych młodych, nieznanych jeszcze grup z Aten czy szerzej ojczyzny? Harris Zampoukos: Powiedziałbym, że nasi bracia z Suicidal Angels, ale pewnie już ich

znasz, więc powiem Domination Inc. Sprawdźcie tych gości. To absolutne bestie. Wojciech Chamryk & Szymon Tryk

Plusem tego kontraktu jest chyba również to, że doczekacie się swego albumu na winylu. Jest to istotne również w kontekście oprawy graficznej, znacznie lepiej eksponowanej w tym formacie, bo jak widzę jesteście kolejnym zespołem zauroczonym obrazami Adama Bur-ke'a - jak doszło do tej współpracy? Harris Zampoukos: Tak, jesteśmy bardzo szczęśliwi, że "Passive Aggression" ukaże się na winylu, to nasz pierwszy album na tym nośniku. Chcieliśmy, żeby ten cover był prawdziwie malarski, a Adam jest naprawdę niesamowity w swoim fachu, więc współpraca doszła do skutku. To chyba kolejny dowód tego, że wszechobecna cyfra zaczyna się wszystkim przejadać, a okładki stworzone za pomocą komputerowych programów nie mają startu do tych wykonanych tradycyjnymi metodami? Harris Zampoukos: Wiele zespołów podąża drogą cyfrowych narzędzi i to działa na wiele sposobów, ale my jesteśmy bardziej zespołem "własnoręcznego wyrobu". Poza tym inaczej jest mieć swoje dzieło wiszące na ścianie w studio niż w pliku komputerowym. To samo dotyczy płyt winylowych i CD. Wszyscy ci kolekcjonerzy zacierają teraz ręce z radości. (śmiech) Grecka scena metalowa jest dość silna i bardzo zróżnicowana. Traktujecie inne zespoły jak swoistą konkurencję czy przeciwnie, staracie się ze sobą współpracować, organizując choć by wspólne koncerty? Harris Zampoukos: Muzyka to nie zawody. To nie jest sport. Rozumiemy, że zespoły w dzisiejszych czasach są bardziej jak biznes niż artyści, ale to bardzo długi temat do dyskusji. Naszym głównym celem jest uszczęśliwianie ludzi i siebie. Jeśli jest to możliwe dzięki współpracy z innymi zespołami, to tym lepiej dla nas. Kogo mógłbyś więc polecić czytelnikom

AMKEN

91


Nie grać pizza thrashu - Jesteśmy zespołem undergroundowym, możemy sobie pozwolić na robienie czegokolwiek chcemy, ponieważ nasze utrzymywanie się od tego nie zależy - mówi wokalista Klemen "Buco" Kalin. Dlatego najnowszy album "Telllurian Rupture" Eruption to koncept, zaś w warstwie muzycznej ciekawe połączenie speed, thrash i tradycyjnego metalu; warte uwagi, a nawet kilku złotych, wydanych na płytę bądź kompakt. HMP: Można było spodziewać się, że prędzej czy później nagracie kolejny po "Cloaks Of Oblivion" album, ciekawi mnie jednak czy przybrałby on taką właśnie formę gdyby nie to wszystko, co wydarzyło się w świecie od marca 2020 roku? Klemen "Buco" Kalin: Cześć i dzięki za zaproszenie do rozmowy! Trudno spekulować, czy album wyszedłby nam taki, jak wyszedł. Jestem pewien, że tematyka utworów byłaby bardzo podobna. Pandemia na pewno stanowiła dla nas pewne wyzwanie. Poza tym mamy nowego gitarzystę, więc musieliśmy naj-

prequel do niektórych naszych wcześniejszych materiałów. Jednak nie zdradzę ich teraz, odkryjcie je sami i cieszcie się tą jazdą. Praca nad takim materiałem jest wyzwaniem, różni się w jakiś znaczący sposób od tworzenia i nagrywania "zwykłego" albumu? Nie, nie bardzo. Kiedy mieliśmy już kilka kompozycji zaczęliśmy się zastanawiać jakiego rodzaju utworów jeszcze potrzebujemy, aby album stanowił sensowną całość. Przygotowaliśmy dema i robiliśmy przetasowania, żeby zobaczyć, czego jeszcze potrzebujemy. Za-

Foto: Wreck-Defy Foto: Eruption

92

pierw nauczyć go trochę starego materiału. Ze względu, że nie mogliśmy grać na żywo nie musieliśmy się martwić o uczenie go wszystkich kawałków, mogliśmy skupić się na pisaniu i w miarę upływu czasu uczyć go starych rzeczy.

wsze piszę teksty po tym, jak mam podstawowe szkice wokalne. Wypróbowaliśmy wcześniej niektóre kawałki na żywo i skończyło się na tym, że dostosowałem do nich teksty, gdy miałem już jasny obraz tego gdzie powinny trafić.

Temat był zbyt złożony, żeby zawrzeć go w dwóch-trzech utworach, stąd myśl stworzenia poświęconego mu konceptu, zwartej tekstowo całości? Nie powiedziałbym, że to było zbyt skomplikowane. Od jakiegoś czasu nosiłem się z zamiarem zrobienia concept albumu. Już od pierwszej naszej płyty są utwory, które dzieją się w tym samym universum co ten album. Więc w końcu miało to sens, aby stworzyć album, który ma wyraźniejszą koncepcję. Nasi najbardziej oddani fani z pewnością będą w stanie znaleźć pewne powiązania z poprzednim materiałem, ponieważ tekstowo jest to

Najtrudniejsze jest chyba w tym wszystkim dobre rozpoczęcie, ale kiedy ma się już temat i choćby zarys poszczególnych części, idzie już łatwiej? Riffy i sekcja rytmiczna dają mi ogólne pojęcie o klimacie danego utworu. Zawsze staram się dopasować moje słowa do tego właśnie nastroju. Szczerze mówiąc, napisanie tekstów do "Tellurian Rupture" nie było aż tak trudne, bo wiedziałem, co chcę wyrazić i słowa przyszły naturalnie.

ERUPTION

Co było dla was bezpośrednim punktem wyjścia do tego konceptu? Epidemia Covid-

19 przepełniła czarę goryczy, utwierdziła w przekonaniu, że trzeba o tych paskudnych, mrocznych czasach napisać? Zawsze piszę o paskudnych, mrocznych czasach. Jedną rzeczą, którą wiedziałem, było to, że nie chcę pisać o wirusach i złych korporacjach. To sprawiłoby, że teksty stałyby się nudne, jak zwykły "pizza thrash", prawda? Powiedziałbym, że Eruption zawsze miał bardziej ekologiczne niż polityczne podejście. Myślisz, że wszystko, czego obecnie doświadczamy, to coś na kształt rozpoczy nającej się właśnie apokalipsy, tylko nie wszyscy są w stanie owo zagrożenie dostrzec? Od dłuższego czasu mamy tendencję spadkową. Zawsze staram się jednak zachować nadzieję. Wierzę, że możemy jeszcze naprawić nasze drogi i ponownie nauczyć się szanować naturę i całe to wspaniałe życie wokół nas. "Ziemia" w moich tekstach jest już za daleko, ale ta nasza, być może, wciąż ma szansę. Zwykle jest tak, że koniec czegoś jest jednocześnie początkiem czegoś innego, ale w kontekście końca świata, w sensie istnienia ludzkości, trudno uważać taki obrót sytuacji za szczególnie optymistyczny, nawet jeśli w waszych tekstach tli się, mimo wszystko, jakaś nadzieja? Jak już wspomniałem, staram się zachować optymizm. Ale szczerze mówiąc, naszej planecie byłoby lepiej, gdyby nas nie było. W tekście nie ma mowy o przetrwaniu cywilizacji, ale jak to ujął dr Ian Malcolm: "Życie się uwalnia. Życie rozszerza się na nowe terytoria. Boleśnie, może nawet niebezpiecznie. Ale życie znajduje sposób". I co z tego, że zacytowałem kwestię z "Parku Jurajskiego" zaraz po tym, jak pocisnąłem po pizza thrashu? W sumie nic w tym złego, wręcz przeciwnie. Są więc jakieś szanse, że w końcu przejrzymy na oczy, zdołamy uniknąć coraz bliższej tragedii? "Telllurian Rupture" może to w jakimś sensie ułatwić, nawet jeśli będą to jed nostkowe przypadki? Tak długo, jak będziemy wypełniać nasze zobowiązania wobec planety, wobec wszystkich żywych istot, z którymi dzielimy ten świat, jako indywidualne wybory, nie. Więc musimy otworzyć oczy i podjąć działania teraz; jutro może być za późno. Szanse na to, że może tak się stać są spore, ponieważ zadbaliście też o atrakcyjność warstwy muzycznej "Telllurian Rupture", proponując urozmaicony thrash/power metal, niekiedy o epickim wręcz rozmachu - wygląda na to, że wciąż macie rezerwy i możecie zaskoczyć słuchaczy, mimo tego, że zespół istnieje już od kilkunastu lat? Dziękuję bardzo. Myślę, że zawsze staramy się budować na tym, co stworzyliśmy ostatnio. Bierzemy te najmocniejsze elementy, które mieliśmy na poprzednim wydawnictwie, podnosimy je na wyższy poziom i dodajemy do nich coś nowego. Wszyscy zawsze staramy się uczyć i stawać lepszymi, jako muzycy i jako ludzie. Fakt, że dość często zmieniamy skład, również pomaga w utrzymaniu świeżości. Ale to w sumie chyba dobrze, bo nie ma nic gorszego niż powielanie zgranych już do cna patentów, tego przysłowiowego zjadania własnego ogona, kiedy zespół jest wypalony,


a jego płyty nie są w stanie zainteresować nawet tych najwierniejszych fanów? Cóż, jesteśmy zespołem undergroundowym, możemy sobie pozwolić na robienie czegokolwiek chcemy, ponieważ nasze utrzymywanie się od tego nie zależy. Zawsze więc możemy nagrać album, który chcemy w danym momencie zrobić. Zespół taki jak Slayer, na przykład, nie może sobie na to pozwolić. Czy ktoś naprawdę chce eksperymentalnego krążka Slayera? Nie bardzo, płyty takie jak "Diabolus In Musica" są znienawidzone przez fanów, a tak naprawdę nie są to złe albumy. Po prostu są inne. I nie są Slayerem. To samo tyczy się na przykład "Load" zespołu Metallica. To nie jest straszna płyta, tylko nie jest to krążek, który chciałby mieć jakikolwiek fan tej grupy. Mały, undergroundowy zespół jak Eruption nie ma takiego ciężaru na swoich barkach. Możemy robić cokolwiek. Jak dotąd mieliśmy szczęście, że każdy album przynosił nam więcej fanów, miejmy nadzieję, że ten trend się utrzyma. Wam na szczęście coś takiego jak tym legendom thrashu, jak widać na przykładzie "Telllurian Rupture", nie grozi. Więcej: mimo coraz gorszej sytuacji muzycznej branży po rozstaniu z Xtreem Music bez trudu znaleźliście kolejnego wydawcę? Właściwie to było na odwrót. Michael, prezes From The Vaults, skontaktował się z nami w sprawie ewentualnego udziału na jakiejś kompilacji, jak sądzę. Nie mieliśmy wtedy żadnych niewydanych utworów, więc do tego nie doszło. Ponieważ jednak był fanem "Cloaks", złożył nam propozycję wydania nowego albumu w jego wytwórni. Głównym czynnikiem dla nas był fakt, że Xtreem w tamtym czasie nie wydawał płyt winylowych. "Cloaks Of Oblivion" został wydany na winylu prawie rok po wydaniu CD, we współpracy z On-Parole, lokalną wytwórnią, która firmowała pierwsze tłoczenie naszego debiutu "Lifeless Paradise". From The Vaults zaoferowało nam wydanie płyty zarówno na CD, jak i na winylu, więc to przeważyło szalę. Jak na razie jesteśmy całkiem zadowoleni, zobaczymy po ukazaniu się albumu. To jest prowadzone przez prawdziwych fanów metalu i robione dla fanów, a to jest naprawdę ważne. To powiedziawszy dodam, że współpraca z Xtreem Music była wspaniała, a Dave jest prawdziwym podziemnym wojownikiem. Jesteśmy zawsze wdzięczni za wszystko, co dla nas zrobił. Fakt, że już od lat są to tylko zagraniczne firmy świadczy nie tylko o waszej pozycji na metalowej scenie, ale też chyba zarazem o nikłym zainteresowaniu metalem słoweńskich wydawców?

Trzeba mieć na uwadze to, że Słowenia to mały kraj. Nasza lokalna scena metalowa jest, w większości, raczej zamkniętą społecznością. Tak naprawdę mamy tylko jedną metalową wytwórnię, On-Parole, która wydała nasz pierwszy album i "Cloaks Of Oblivion" na winylu. Oni cały czas wydają wysokiej jakości materiały lokalnych zespołów. Jeśli chodzi o media głównego nurtu i większe lokalne wytwórnie, to tak, nie dbają one o metal. To tak, jakbyśmy nie istnieli. Teoretycznie miejsce pochodzenia w obec nych czasach nie jest już tak istotne jak jeszcze 20-30 lat temu, ale przy obecnej sytuacji ekonomicznej, nie tylko branży muzycznej

kilku starych i kilku nowych utworów. Zobaczymy, które kawałki najlepiej sprawdzają się na żywo i być może będziemy nimi rotować w naszych setach. Czekanie na premierę płyty, kiedy jest ona już od dawna gotowa, jest chyba czymś najgorszym, ale pewnie nie tracicie czasu na ner wowe obgryzanie paznokci w oczekiwaniu na pierwsze recenzje, tylko wciąż szlifujecie nowe utwory na próbach, szykując się do kole jnych koncertów po występie na "Karst Rock Fest ...For Peace!"? Tak, nie chcieliśmy grać zbyt wielu koncertów przed wydaniem albumu. Karst Rock był naszym ostatnim występem do czasu ukazania

Foto: Eruption

jako takiej, ale też ogólnej, może być wam trudniej przebić się na koncertowym rynku niż zespołowi pochodzącemu na przykład z Niemiec. Domyślam się jednak, że to was nie zniechęca, tylko jeszcze bardziej moty wuje, skoro naprawdę macie się czym przed publicznością pochwalić? Tak, zdecydowanie minusem jest nadal bycie z jakiegokolwiek innego miejsca niż Niemcy, Wielka Brytania, Skandynawia czy Stany. To nas w żaden sposób nie zniechęca, o nie. Sukces nie jest ani nigdy nie był naszym motywatorem. Kochamy tworzyć muzykę, którą wykonujemy i uwielbiamy grać na żywo. Wykorzystujemy więc każdą szansę, by zagrać gdziekolwiek. Jeśli na sali jest tylko jedna osoba, damy takie samo show jak na wyprzedanym koncercie. Polscy promotorzy, którzy to czytacie - najwyższy czas, żebyśmy przyjechali do Polski. Próbujemy od lat, ale nasze plany zawsze spełzają na niczym. Polska nas potrzebuje, dawajcie. Taki materiał warto byłoby grać na żywo w całości, ale pewnie nie zawsze będziecie mieli taką możliwość, grając na przykład w charakterze supportu przed bardziej znanym zespołem, więc wtedy z konieczności będziecie musieli dokonać pewnej selekcji, wyboru najbardziej reprezentatywnych dla "Telllurian Rupture" utworów? Zagramy cały album na imprezie w Lublanie we wrześniu. Potem prawdopodobnie zagramy dobrze zbalansowaną setlistę, złożoną z

się albumu. Gramy koncert w Kranju dzień po premierze, głównie ze starymi utworami. Następnie po release party w Lublanie set będzie prawdopodobnie w połowie nowy, a w połowie przeglądem materiału z każdego albumu. Na pewno robimy próby, rzucamy pomysłami... Miejcie oczy szeroko otwarte. Są zespoły niezbyt lubiące występy na żywo, preferujące pracę w studio, ale wy do nich nie należycie, metal = scena, to prawda znana od lat 70. i wciąż bardzo aktualna, a po pan demii chyba nawet jeszcze bardziej? Występy na żywo to miejsce, gdzie utwory pokazują swoją prawdziwą formę. Niewypolerowane i niedoskonałe, ale z całą mocą, której studio nigdy w pełni nie uchwyci. Dla mnie osobiście koncerty, czy to jako widza, czy jako wykonawcy, były naprawdę jedyną rzeczą, za którą naprawdę tęskniłem podczas pandemii. Streamowaliśmy koncert na żywo, kiedy wszystko się zaczęło, jeszcze w maju 2020 roku. To było dość zabawne doświadczenie, ale nigdy nie chcę robić takiego show ponownie. Oglądałem jeden taki koncert na żywo w domu, grany przez wspaniały holenderski zespół GGGOLDDD i to po prostu sprawiło, że czułem się smutny, bo nie mogłem być tam osobiście. Więc proszę, dajcie mi zagrać wszystkie koncerty na żywo teraz i trzymajcie kciuki za brak ograniczeń nadchodzącej jesieni. Wojciech Chamryk & Szymon Paczkowski

ERUPTION

93


To jest po prostu w twojej krwi Hellspike to kolejna horda bezgranicznie oddana tradycyjnemu heavy metalowi, stawiająca głównie na speed metal, thrash, a także na wspomniany heavy metal. A jak bardzo jest to udana mieszanka wystarczy posłuchać sobie ich ostatniego dzieła "Dynasties of Decay". Zanim jednak to zrobicie zapraszam do przeczytania wywiadu z gitarzystą formacji, Zellpike, który wyjaśni Wam wszystkie zawiłości - i nie tylko - związane z tym krążkiem. HMP: Thrash i heavy metal mają obecnie swoje odrodzenie i mam wrażenie, że nadszedł czas na speed - coraz więcej zespołów zaczyna wybierać speed metal jako swój styl. Czy osobiście postrzegasz to jako rosnący trend na współczesnej scenie? Zellpike: Tak, myślę, że możesz mieć rację. Dla mnie, Ranger z Finlandii był pierwszym zespołem w dzisiejszych czasach, który pokazał jak grać z wielką mocą poważny undergroundowy speed metal, z całkowicie adekwatnymi standardami produkcji do prędkości, z jaką grali oraz z bardzo intensywnymi uczuciami. Coś jak Slayer, ale z czystym wokalem. Uważam również, że niemiecka scena lat 80.,

metalu. Nie jest łatwo pracować jako trio, ale oczywiście wielu klasyków jak Tank, Destruction czy nawet Motörhead grało w ten sposób. Czy taka konfiguracja składu jest dla was optymalna, czy też rozważacie zatrudnienie drugiego gitarzysty na potrzeby, na przykład, występów na żywo? Nie, po prostu uważamy, że im mniej ludzi, tym płynniej idzie komponowanie, próby i nagrywanie. To w zasadzie wszystko, więc na pewno nie szukamy kolejnego muzyka do zespołu. Mimo, że otaczacie się klasyką speedu i thra-

Foto: Joao Moura

była tak bogata i kreatywna, że wiele zespołów z dzisiejszych czasów czuło się zmuszonych do powielania tej wielkiej różnorodności, jaką była scena metalowa tamtych czasów. Bardzo łatwo utożsamić się z takimi zespołami, jak Kreator czy Sodom, jeśli jesteś fanem black metalu lub inspirować się tradycyjnym niemieckim metalem, czy jeśli jesteś fanatykiem Judas Priest. To jest po prostu w twojej krwi, jak mawiał Stormwarrior. Innym czynnikiem, który może prowadzić do postrzegania rosnącego trendu na współczesnej scenie speed metalowej, jest obfitość zespołów, które mamy teraz i środków, aby osiągnąć brzmienie bliższe temu, co naprawdę chcesz zrobić, ale oczywiście, w końcu tylko silni przetrwają, ponieważ speed metal jest bardzo wymagającym gatunkiem

94

HELLSPIKE

shu, na przykład w utworach takich jak "Gone to Waste", wasz nowy album ma również ślady heavy metalu, jak na przykład w otwierającym i tytułowym "Dynasties of Decay" czy "Hegemony Defied". Czy rozważacie pójście w mniej brutalnym, bardziej heavy metalowym kierunku w przyszłości? Zakończyliście nawet album utworem w tym stylu, "Lost Reality"! Wiesz co, granie heavy metalu jest naprawdę trudne i wymagające. Znalezienie muzyków, którzy są w stanie i chcą grać tradycyjny metal w Portugalii, nigdy nie było łatwym zadaniem. Dlatego też, w trakcie mojej metalowej podróży, podczas której chodziłem na koncerty i byłem w kontakcie z portugalską społecznością metalową, odkryłem kilka świetnych zespołów

z bardziej mrocznej, ekstremalnej sfery, takich jak Decayed czy Sacred Sin. Grając mój pierwszy koncert z Inquisitor, grałem z wielkimi zespołami jak Desaster w 2010 roku lub spędzałem czas z chłopakami z Alcoholocaust. Oczywiście Judas Priest jest i zawsze będzie zespołem, który napędza tę niszę w heavy metalu, a ich dziedzictwo jest czymś, co sprawia, że jestem dumny ze słuchania metalu. Powód, dla którego nasz drugi album jest bardziej melodyjny, ma związek z hołdem, jaki chciałem złożyć Bogom Metalu. Tym razem z bardziej wyrafinowanym rzemiosłem, pochodzącym z dobrego doświadczenia, jakie mieliśmy z naszym pierwszym albumem "Lords of War". To był chyba nasz naturalny krok do zrobienia. Miałam też wrażenie, że Rick musiał nieco zmienić swoje nawyki wokalne na potrzeby tych wspomnianych utworów - linie wokalne są mniej brutalne i ma ładne vibrato. Czy z tego powodu pobierał on jakieś lekcje śpiewu? Nie wydaje mi się, żeby miał jakieś lekcje śpiewu. To wibrato jest czymś, czego zaczął używać podczas śpiewania heavy metalu, jednak myślę, że wraz z "Dynasties..." stał się bardziej wszechstronny. Uważam, że to była bardziej egzotyczna propozycja z dużymi kontrastami, więc musiał improwizować. Myślę, że czuje się bardziej komfortowo z rzeczami zorientowanymi na speed, thrash, power metal niż na heavy metal. Jedną z dobrych cech Ricka jest to, że zna swoje ograniczenia, a to bardzo ważne. Moim zdaniem jego styl idealnie pasuje do Hellspike. Ty i Rick Metal jesteście również zajęci komponowaniem i wydawaniem muzyki z innymi zespołami, więc czy uważasz Hellspike za swój główny projekt, czy traktujesz każdy zespół na równi? Jak znaleźć wolny czas będąc zaangażowanym w tak wiele projektów? Hellspike to zespół, któremu poświęcam teraz sto procent swoich sił. Nie może być inaczej. Aby dać z siebie wszystko, nie mogę sobie pozwolić na więcej niż jeden projekt. W przeszłości miałem trzy zespoły w tym samym czasie, ale nauczyłem się na swoich błędach. Mój drugi zespół Inquisitor pozostaje w zawieszeniu już od kilku lat. Rick z kolei jest bardziej zaangażowany w inne projekty, ale z mojego doświadczenia w pracy z nim wynika, że wie jak radzić sobie z czasem i zarządza nim bardzo dobrze. Może to była kwestia szczęścia, ale podczas pracy z nim, inne jego zespoły wydawały się nieco cichsze. Rick prawie nie ma wolnego czasu, ale kiedy go ma, oddycha metalem, a kiedy przychodzi czas na realizację, zawsze wpada na dobre pomysły. Mając tak wiele projektów, musisz być kreatywny. To jedyny sposób, aby nie pójść na łatwiznę. Tak właśnie to widzę. Rick był również aktywnym muzykiem w latach 90. Jakie widzisz największe różnice między sceną metalową wtedy i teraz? Jak zachować jej prawdziwość w dzisiejszych czasach? Myślę, że główną różnicą jest proces nagrywania. Wtedy trzeba było być bardzo dobrze przygotowanym. Nie to, że teraz nie trzeba być dobrze przygotowanym, ale 25-30 lat temu było znacznie trudniej o dobrą sesję nagraniową. Również przemysł bardzo się zmienił. Duże wytwórnie mogły dyktować warunki i każdy był zajęty próbą ich zadowolenia oraz znalezienia najlepszej spośród nich, aby dotrzeć do szerszej publiczności. Teraz jest zu-


pełnie odwrotnie. Dla mnie podziemne wytwórnie, takie jak Metal On Metal, są tymi, które dają ci skrzydła do odkrywania swoich pomysłów i istnieje jakby więź identyfikacyjna, która łączy nas bardziej, co jest tym samym, czym powinien być heavy metal - wolnością! Żadnych terminów, żadnych kompromisów, żadnej ingerencji, tylko totalne wsparcie. Nie musisz zadowalać wszystkich i to jest główna różnica, którą znajduję w porównaniu do starych czasów. Rick jest starszy ode mnie, wie jak to wyjaśnić lepiej niż ja. Jedna ważna uwaga jest taka, że fizyczne formaty nie powinny zniknąć. To część podziemnego ducha. Ta interakcja jest prawdziwa i nigdy nie może być zastąpiona przez platformy cyfrowe czy ekran komputera. Dobry album nie jest kompletny bez utworu instrumentalnego i oto nadchodzi "On Through the Times"! Czy był on planowany od początku, czy może pierwotnie zawierał jakieś wokale? Tak, tak jak to robił Tony MacAlpine! To był planowany instrumental od samego początku, jednak nigdy nie wykluczałem całkowicie ewentualnych wokali tu i tam, ale w tym przypadku nie było takiej potrzeby. Zawsze podziwiałem gitarowe solówki z lat 80., które naprawdę nadawały utworom osobowości. Solówki są bardzo obecne w spuściźnie Judas Priest. Zespoły speedmetalowe muszą kontynuować oddawanie hołdu temu dziedzictwu. To przynosi to, co najlepsze w grze na gitarze. Końcówka "On Through the Times" ma niemal synthwave'owe klimaty retro z lat 80., to było niespodziewane, ale przyjemne było usłyszeć was w tym stylu! Czym konkretnie inspirowałeś się podczas pisania tego fragmentu? Głównie klimatami lat 80. pochodzącymi z Warlock, Coronera, Manii (kiedy grałem na klawiszach) i Judas Priest "Out in the Cold", który jest pierwszym utworem granym na żywo podczas wspaniałej trasy "Fuel for Life". Chciałem też nadać konkretny charakter temu utworowi kończącemu się dobrym nastrojem, który wkrótce zostanie przerwany przez tematy o inwazji, totalnej śmierci, wojnie i chciwości. Kontrast został wzmocniony i zrobił się bardziej wyrazisty. Tekst do waszego singla "Ruthless Invasion" wydaje się być proroczy... "Dwie wojny świa towe nie wystarczyły // Prowadzenie wojny jest we krwi ludzkości // Dopóki kości nie spiętrzą się wysoko // Brzegi obmywa czer wona powódź // Bądźcie przygotowani na inwazję" - śpiewaliście to, a teraz znów mamy do czynienia z alarmującym konfliktem na świecie... Nigdy nie boisz się mówić o polityce i tematach związanych z wojną. Co według ciebie jest najlepszą rzeczą, jaką muzycy i inni artyści mogą zrobić w takiej sytuacji? Cóż, muzycy i w ogóle artyści są w dobrej sytuacji, by wykrzyczeć światu to, co czują. Nadal masz te przekonania głęboko zakorzenione w zespołach punkowych. W przypadku metalu, mieliśmy zespoły z bardzo krytycznym, zaangażowanym podejściem w swoich tekstach, zwłaszcza w okresie zimnej wojny. W dzisiejszych czasach zauważyłem, że większość ludzi albo lunatykuje, nie zauważając wydarzeń geopolitycznych, które rozwijają się w cieniu, albo są po prostu zbyt zajęci swoim życiem. Czasami zdarza się, że artyści nie czują się komfortowo z polityką w muzyce. To w porządku,

rozumiem to i szanuję. To, co my muzycy możemy zrobić, to zdać sobie sprawę z tego, co dzieje się wokół nas i jeśli te wydarzenia naruszają nasze kanony wolności, nasz sposób wyrażania siebie, to myślę, że musimy stanąć przeciwko tyranii i rozpowszechniać informacje tak bardzo jak to możliwe, aby stworzyć jak największe poczucie świadomości. To jak nasze plemię przeciwko elitom, które rządzą. A oni nie lubią nas ani trochę. Nie możemy siedzieć cicho tylko po to, by uniknąć konfliktu. Jeśli oni przychodzą po nas, musimy walczyć ogniem z ogniem. Niektórzy muzycy metalowi uważają, że lep iej nie mieszać polityki do muzyki, ale thrash jako gatunek od początku zwracał uwagę na ważne kwestie. Jakie jest wasze zdanie, czy jako zespół thrash/speed metalowy robicie to

porządek świata. Nie ma wyjątkowych narodów. Myślę, że wierzyć w to, że jest inaczej, to samo co popierać rasizm i ksenofobię. Metal jest wolnością, by powiedzieć innym, że zaufanie do rasy ludzkiej wciąż istnieje. Czasem wręcz przeciwnie. Oczywiście cały ten rozkład oślepia nas wszystkich, ale jednocześnie ujawnia się jako wysublimowana inspiracja dla mnie do komponowania utworów o naszej wewnętrznej naturze. Jestem tylko wędrowcem w tej metalowej podróży. Bardzo pesymistycznie komentujesz też obecną kondycję świata: "Nie ma już żadnych wiadomości, tylko propaganda, podżeganie do wojny, wzmocniony kryzys, by legitymizować ucisk. Nic już nie jest prawdziwe". Czy naprawdę uważasz, że nic nie jest w stanie uratować teraz ludzkości?

Foto: Joao Moura

również w swoich tekstach? Dlaczego jest dla was ważne, aby mieć silne przesłanie w muzyce metalowej? Heavy metal jest ruchem kulturowym, który powstał jako odpowiedź na kontekst społeczny, z którym ci ludzie musieli się zmierzyć w latach 70., w industrialnej, szarej, zimnej Anglii. Jeśli ruch metalowy rozpoczął się jako sposób na pokazanie żółtej lub nawet czerwonej kartki społeczeństwu, to dlaczego mamy myśleć, że teraz wszystko jest w porządku? Nic się tak naprawdę nie zmieniło, nadal żyjemy w burzliwych czasach. Żyjemy teraz w jednobiegunowym świecie, gdzie główne mocarstwo nie ma rywali, dyktuje reszcie świata co mają robić. Bądźcie posłuszni, bo inaczej będzie z wami źle! Co to mówi o obecnym stanie rzeczy na świecie? Bardzo niepokojące sygnały. Tak jak to miało miejsce w ciągu ostatnich 500 lat, kiedy główne mocarstwo jest wyprzedzane przez inne mocarstwo, nigdy nie pozwalali na to bez dobrej walki. To dlatego wojny, zniszczenia i wyzysk nękają ludzkość od wieków! Historia się powtarza. Musimy wyjść z tego jednobiegunowego świata, przyjąć inne kultury, nie wtrącając się w ich wewnętrzne sprawy. Przestać prowokować inne potęgi nuklearne. Okazać szacunek dla ich żądań. Musimy przestać kraść zasoby naturalne od słabszych krajów. Musimy wyrzec się tej epoki modelu imperium, która zabija nas wszystkich. Nadchodzi wielobiegunowy i bardziej sprawiedliwy

Miejmy nadzieję, że społeczność międzynarodowa zrozumie, że ludzkość może przetrwać tylko w wielobiegunowym świecie, w którym kilka mocarstw współpracuje w wielostronnym handlu opartym na zaufaniu. Bez nakazów, dyktatów i sankcji. Stan wiecznej wojny to bardzo wygodna rzecz dla kompleksu militarnoprzemysłowego i elit, które czerpią z niego zyski. Należy go natychmiast zdemontować, tak jak zrobiła to Rosja po zimnej wojnie. Te potęgi nuklearne mają dodatkową odpowiedzialność. To jedyny sposób na zatrzymanie wyścigu zbrojeń. Mam nadzieję, że chciwość i dekadencja zwyciężą nad pokusą użycia tej broni. To może nas uratować. USA potrzebują Eurazji, aby zachować znaczenie. Teraz w Europie jest konflikt, ale w USA nie ma koordynacji, aby prowadzić konwencjonalną wojnę przeciwko Rosji i/lub Chinom. Mają tylko broń sprzedaną do Europy i kieszenie pełne kasy. Miejmy nadzieję, że to im wystarczy. Miło było zobaczyć was w koszulce Vulcano na zdjęciach promocyjnych - jednego z najstarszych brazylijskich klasyków ekstremalnego metalu! Jesteś z Portugalii, więc fajnie, że doceniasz kultowe zespoły z całego świata. Jakie są twoje inne, nie tak oczywiste inspiracje, może z Europy Wschodniej, Meksyku, Włoch, twojej lokalnej sceny w Portugalii lub sąsiadów w Hiszpanii? Lokalna scena w Portugalii była dla mnie wa-

HELLSPIKE

95


żna, tak jak wspomniałem wcześniej o ekstremalnej i ukrytej sferze, której byłem świadkiem, a która przejawiała się w mojej grze i w brzmieniu Hellspike. Dwa inne świetne, obsceniczne portugalskie zespoły, które zawsze podziwiałem to The Coven (demo "Into the Future" z 1989 roku) i Dinosaur, które były bardzo aktywne w Portugalii około 1990 roku. Oczywiście uwielbiam heavy metal z Europy Wschodniej, jak Puls, Gladiator, Divlje Jagode, Warriors, Kat, Turbo i zespoły takie jak Root, które Rick kiedyś mi zaprezentował, gdy słuchaliśmy razem u niego kilku obscenicznych oldschoolowych blackmetalowych zespołów. Samael zawsze był moim ulubionym zespołem black metalowym, ale tylko ze względu na album "Worship Him". Z Hiszpanii, ja i Rick uwielbiamy Muro. Miałem szczęście zobaczyć koncert, który zagrali kilka lat temu w Madrycie i to było niesamowite. Lubię głównie niemiecki metal i scenę brytyjską. Skullthrasher, który jest na zdjęciu w koszulce Vulcano, jest bardziej zainteresowany

Miał zespół o nazwie Fasthrash. Na pewno jest to świetny kraj do grania i uczestniczenia w koncertach! Czy to był twój pomysł, aby zrobić lyric video do "Ruthless Invasion", używając archiwalnych materiałów i ekranu telewizora? Dlaczego wybraliście ten utwór jako singiel? Czy ma on według ciebie najsilniejsze przesłanie, czy może muzycznie najlepiej wyraża styl waszego nowego albumu? Na teledysk mogliśmy wybrać "Lost Reality" lub "They Live", ale woleliśmy wybrać "Ruthless Invasion". Głównie dlatego, że ma silne przesłanie i intensywny nastrój, który nie zmusza do myślenia podczas oglądania teledysku. Żadnych skomplikowanych struktur czy wyszukanych tekstów. Po prostu można poczuć agresję, nienawiść i złą moc, która jest na nas sprowadzana. Obrazy, które zostały użyte pochodzą z archiwalnych wojennych materiałów propagandowych, które można było wykorzystać do tego celu bez naruszania jakichkolwiek praw

w tym z Wami. Czy jesteś w kontakcie ze swoimi kolegami z wytwórni? Może myślisz o wydaniu splitu, lub wyruszenia w trasę z niektórymi z nich? Cóż, szczerze mówiąc, nie nawiązałem jeszcze zbyt wielu kontaktów z naszymi kolegami z wytwórni. Kupowałem tylko wydawnictwa zespołów, które najbardziej mi się podobały, takich jak Chainbreäker, In Aevum Agere, Legionem, Vomit Division, itd. Wszyscy są częścią naszej heavymetalowej rodziny. Cztery inne płyty nagrane przez zespoły z wspomnianego "Compendium..." ukazały się w tym samym czasie co wasza (listopad 2021). Czy był to dla was problem, czy też odebraliście to jako dobry pomysł waszej wytwórni? Absolutnie nie. Miło jest mieć mocne wydawnictwa z naszej wytwórni, w ten sposób inne zespoły mogą zwrócić uwagę na te, które miały tę samą datę wydania. Zawsze uważałem, że to dobry pomysł, ponieważ wszyscy dzielimy oldschoolowy sposób grania i zawsze będziemy mieli coś wspólnego dla słuchaczy. Jak to było dzielić scenę z Cloven Hoof? Graliście razem koncert, i uznałabym to za duży zaszczyt! Cóż, bardzo chciałbym dzielić scenę z Cloven Hoof, ponieważ są jednym z moich ulubionych zespołów z Wielkiej Brytanii, ale jak dotąd nie dzieliłem z nimi sceny. Może był tam Rick, który gra na żywo bardziej regularnie niż ja.

Foto: Joao Moura

brutalnymi rzeczami, takimi jak szwedzki death metal (na przykład Entombed) lub zespoły takie jak Slayer czy Bolt Thrower. Natomiast Rick słucha wielu zespołów z Japonii, takich jak Sabbat. Jest w tym coś, czego nie potrafię dobrze przetworzyć, może akcent lub akordy, których używają, ich sposób grania jest naprawdę dziwaczny! Zauważyłam, że mieliście okazję dzielić sceny z fajnymi, oldschoolowymi hiszpańskimi zespołami i że ktoś nawet zrobił teledysk z hiszpańskimi napisami do waszego kawałka! Może nadszedł czas, aby kiedyś wyruszyć w trasę po Hiszpanii z lokalnymi zespołami? O tak, kocham tych hiszpańskich metalowców! Mają tak wspaniałą scenę. Mają więcej fanów metalu niż my, oczywiście, większy kraj, i nigdy nie ukrywają swojego dobrego smaku dla tradycyjnego metalu i hard rocka, bardziej niż tutaj w Portugalii. Miałem szczęście grać z moim drugim zespołem Inquisitor w Madrycie (na Pounding Metal), Almerii i Maladze. Zawsze szaleli na naszych koncertach. Raz koleś w Almerii, który był na naszym koncercie, krwawił z nosa, a mimo to nadal bawił się w pierwszym rzędzie, miotając się jak maniak.

96

HELLSPIKE

autorskich. Zostały one opracowane w celu stworzenia wrażenia przygotowywanej inwazji, która jest bezlitośnie rozpędzana w kierunku słabszego narodu. To właśnie robią złe imperia. Okładka "Dynasties of Decay" przypomina mi klasyki thrash i death metalu z lat 90. Kto jest odpowiedzialny za tę grafikę i czy to był twój pomysł na ten konkretny projekt? Absolutnie. Noel Puente z Granady, który gra w kapeli Abductum, wyniósł moje pomysły na inny poziom. Zawsze chciałem z nim pracować - od dnia, w którym zobaczyłem jego prace - ze względu na niesamowitą dynamikę, którą tworzy malując na płótnie. Opowiada ci historię, jakby w scenie był ruch. To wszystko jest bardzo oldschoolowe, a użyte kolory są również bardzo imponujące, jak również kontrasty. Ta rozkładająca się postać siedząca na tronie z wybuchającym pożarem jest znakomicie zaprojektowana. Moje oczekiwania zostały spełnione, a nawet po raz kolejny przewyższone. Twoja wytwórnia, Metal On Metal, wydała kompilację "Compendium of Metal Vol. 14" z zespołami, z którymi ma podpisaną umowę,

Jakie są plany Hellspike na przyszłość? Czy pracujecie obecnie nad nowym materiałem, czy tylko koncertujecie i promujecie "Dynasties of Decay"? Jak na razie tylko promocja nowego albumu. Nie pracujemy nad nowymi materiałem. Nie czujemy potrzeby wydawania kolejnych albumów tylko dla samego faktu wydania. Jesteśmy bardzo zadowoleni, że "Dynasties of Decay" spotkało się z tak wspaniałym przyjęciem ze strony fanów. Myślę, że ten album będzie bardzo trudny do przebicia, jeśli nie będzie brzmiał powtarzalnie lub generycznie. Musielibyśmy grać bardzo długo, żeby przebić to wydawnictwo, a w tej chwili warunki nie są najlepsze, ale w przyszłości, kto wie? Mam nadzieję, że przesłanie płynące z tego albumu trafiło do was, ponieważ musimy pokonać wyzwania, które są przed nami. Bardzo dziękuję za poświęcony czas i ten wywiad. Może jakieś ostatnie słowa dla czy tających to polskich fanów? Gdy świat się rozpada, nasza rzeczywistość się chwieje, nikt nie jest w stanie odebrać nam autentycznych chwil, które dał nam heavy metal. To od nas zależy, czy wybierzemy swoją drogę, czy znajdziemy motywację, by być w czymś lepszym, a jeśli to możliwe, w czymś, co sprawia nam przyjemność. Zostańcie metalowcami. Iga Gromska Tłumaczenie: Szymon Paczkowski


Wcale nie takie potępione Mimo, że muzyka sama w sobie specjalnego zainteresowania we mnie nie wzbudziła, to zrobił to skład, kobiece trio, grające heavy metal wykraczający jedna stopą w death, zdecydowanie niecodzienny widok. Na moje nieszczęście, Panie z Brazylii nie były wylewne na poznanie dalszych ciekawostek, będę musiał poczekać do kolejnej rozmowy lub do koncertu, który jak wspominają, może będzie miał miejsce na naszym kontynencie już w przyszłym roku. Niezmiennie, jestem pod wrażeniem wysiłku kobiecego trio, i bardzo cieszy mnie, że na scenie rockowej i metalowej jest miejsce dla obu płci. HMP: The Damnnation tworzą tylko trzy osoby, zazwyczaj w zespołach metalowych mamy co najmniej czterech, a często nawet więcej członków, czy rozważacie kogoś dodatkowego? Renata Petrelli: To był przemyślany zabieg, to bardzo opłacalne, szczególnie w kwestii logistyki. Łatwiej jest też podejmować decyzje. Nie rozważamy kolejnych członków, dobrze nam jest w trojkę Na albumie brzmienie jest potężne i mocne, jednak na żywo macie tylko jedna gitarę bas i perkusje, czy trudno jest wam sprawić, aby niektóre partie brzmiały tak samo dobrze na żywo, jak na płycie? Nie mamy z tym problemu, ja głównie zajmuję się prowadzeniem melodyjnej gitary, a kiedy tego potrzebujemy, basistka przejmuje moje partie rytmiczne. Po prostu wcześniej decydujemy, kiedy musi zastąpić linie basu z płyty partią gitary rytmicznej, a kiedy nie ma takiej potrzeby. Zespoły w pełni kobiece są naprawdę mniejszością, znajdzie się kilka takich kapel popowych czy pop-punkowych, ale jeśli chodzi o cięższą muzykę, to jest ich naprawdę znikoma liczba. Czy to przeszkadzało wam na drodze kariery, czy może było czymś, co czasem pomagało? Nie, myślę, że to jakoś pomogło, ten fakt wzbudza większą ciekawość wśród ludzi, którzy wiedzą więcej o zespołach heavy metalowych tworzonych tylko przez kobiety. "Way of Predition" to Wasza debiutancka płyta, czy wszystko idzie tak, jak sobie to wyobraziłyście, czy pojawiły się jakieś niespodzianki i zaskoczenia? Nie stawiam sobie nigdy żadnych oczekiwań, jak na razie wszystko idzie świetnie, album bardzo dobrze się przyjął

co najważniejsze bardzo regularnie, nie sądzi cie, że w obecnych czasach, do sukcesu nie wystarczy tylko dobra muzyka, ale i tak samo dobra promocja? Tak, zdecydowanie trzeba zachować równowagę między muzyką a promocją, jedno i drugie musi ze sobą współpracować. Zauważyłem, że można nabyć piwo sygnowane The Damnnation, jednak nie mogłem znaleźć na ten temat więcej informacji, mogłybyście o nich coś opowiedzieć? Tak, to lokalny browar, z którym współpracujemy! Niestety, piwa są obecnie niedostępne, a logistyka pozwala na zakupy tylko w Brazylii. Gracie sporo koncertów w swoim kraju, jednak śpiewacie po angielsku, czy publika nie ma problemu z przyjęciem waszych utworów, oraz was jako ojczystego zespołu? Nie, ponieważ Brazylijczycy są przyzwyczajeni do spożywania muzyki w języku angielskim, zwłaszcza rocka czy heavy metalu. Skoro wiemy już, że bariera językowa nie stanowi żadnego problemu, to muszę zapytać, o to czy będzie szansa, zobaczyć was za oceanem? Myślę, że wasza muzyka trafiłaby w gusta fanów metalu ze starego kontynentu. Bardzo ci za to dziękuję! Oczywiście, że jest taka szansa i nie możemy się tego doczekać! Prawdopodobnie stanie się to w przyszłym roku! Zostając przy temacie języków, od zawsze zespoły spoza krajów anglojęzycznych, próbują swoich sił w pisaniu tekstów po angielsku,

oczywistym jest, że powodem jest próba zdobycia szerszego grona słuchaczy, jednak mam wrażenie, że paradoksalnie tworzenie w swoim ojczystym języku, może być trudniejsze co też staje się powodem, co o tym myślicie? Myślę, że tak. Dużo łatwiej jest pisać po angielsku niż po portugalsku. Portugalski ma dużo zasad i znacznie trudniej się rymuje Zauważyłem, że oprócz ciężkich brzmień, lubi cie posłuchać też czegoś lżejszego, np. RH CP, jest więcej takich dość nieoczywistych inspiracji? Nie tylko oni, jestem też wielką fanką Foo Fighters, wywarli na mnie wielki wpływ, lubię ten zespół od najmłodszych lat, nauczyła się od nich jak zarządzać zespołem, jaką być na scenie, jak tworzyć struktury piosenek i tak dalej. Alice in Chains, Queen, Lynyrd Skynyrd, Blackberry Smoke i wiele innych "lżejszych" zespołów kształtowało mój gust muzyczny i wywarło na mnie duży wpływ, szczególnie w kwestii wykonywania melodyjnych leadów i solówek. Czy w studiu cały materiał rejestrowałyście tylko we trójkę, czy za sukcesem albumu stoją też nieznani bohaterowie? Nie, to może być trudne i zaskakujące, ale tak, po prostu nasza trójka nagrała płytę. Ja zarejestrowałam prawie wszystkie solówki w domu. Zarówno okładka i zawartość płyty aż kipią agresją i złością, czy to oddaje was i wasze emocje, czy jesteście raczej bardziej spokojnymi kobietami, które po prostu kochają metal? Agresja, nie. Jestem całkowicie przeciwna wszelkim przejawom braku szacunku, agresji, wojny, walki, czegokolwiek, co czyni świat gorszym niż jest. Ale złość - tak. Myślę, że wiele osób nie jest zadowolonych i szczęśliwych z tego, jak świat płynie. Więc okładka i treść właśnie odzwierciedlają dokładnie to, jak bardzo jesteśmy nieszczęśliwi, niezadowoleni i wkurzeni z powodu tylu, problemów, uprzedzeń, braku szacunku itd. "Way of Predition" przepełniony jest chłodnym i nazwijmy to apokaliptycznym klimatem, wpływ na taka formę ma to w jaki sposób obecnie postrzegacie społeczeństwo i sytuację, która w danym momencie na świcie, czy chodzi tam bardziej o wasze personalne odczucia? Obie rzeczy. Niektóre teksty są bardziej osobiste, inne bardziej polityczne. Szymon Tryk

Czy obecnie prowadzicie prawdziwe rock& rollowe życie, czy poza muzyką macie też swoje prywatne zajęcia? Mam normalną pracę, zresztą jak praktycznie każdy w Brazylii kto robi swoją muzykę, zajmuję się marketingiem w lokalnym browarze. Określono was dzieckiem Judas Priest, Megadeath i Power Trip, zgodziłybyście się z tym stwierdzeniem, czy raczej wrzuciłybyście tam jakiś i inny zespół? (śmiech) Po części tak, Judas Priest inspirował prawie każdego, również nas. Megadeath to jeden z moich ulubionych zespołów, a Powertrip ma świetny surowy klimat Działacie bardzo aktywnie w socialmediach, a

Foto: The Damnation

THE DAMNATION

97


Dlaczego ktoś woli polować nocą, zamiast za dnia? Bo w nocy nie świeci Słońce. (śmiech) Słońce przeszkadza Ci w koncentracji? Tak. Przy nadmiarze Słońca nie czuję się zbyt dobrze.

Tym, którzy polują nocą A tak liczyłem na trzycyfrową liczbę pytań... Przy okazji premiery longplay'a "Those Who Hunt At Night", zielonowłosa Stacey Savage odpowiedziała tylko na osiemdziesiąt osiem. Tym razem do stówy nie dobiło - może dlatego, że rozmawialiśmy za dnia, zamiast nocą. Nie cenzurowałem żadnej jej wypowiedzi, a nawet - gdy tylko nadarzyła się ku temu okazja - ośmieliłem się zapytać wprost, jaką bestią jest szatan? Acio, ecio I-M-A! HMP: Tuż przed naszym dzisiejszym spotkaniem wysłałem Ci wiadomość tekstową na Skype'owym czacie z zapytaniem, czy wrócę z niego cały? Stacey Savage: (śmiech) Mam nadzieję, że tak. No bo w końcu wybieramy się w głąb świata Savage Master. Tak. Czy jesteś teraz w Kentucky, Louisville? Już tam nie mieszkam, chociaż powstał tam zespół Savage Master. Praktykujesz własną wersję popularnego slo-

Nad czym razem pracowaliście? O ile pamiętam, spotkaliśmy się kiedyś po koncercie Savage Master. Wytwórnia Barta, Skol Records, wydała nasz debiutancki longplay pt. "Mask Of The Devil" (2014). Zorganizowali nam też europejską trasę koncertową. W styczniu 2023 roku znów jedziemy do Europy dzięki ich wsparciu. Czy śpiewałaś kiedyś wraz z nimi? Nie. Zanim Savage Master wydało nowy, już czwarty longplay pt. "Those Who Hunt At Night", planowaliście wypuszczenie EP. Co stało się z tym pomysłem?

Koncertujecie teraz po Ameryce? Tak. Ostatnio świetnie bawiliśmy się na trasie trwającej ponad jeden tydzień. Graliśmy z Valient Thorr. Land Phil z Municipal Waste wspomaga ich skład na basie. Teraz oni są w trasie. My natomiast dzielimy scenę w sierpniu z Municipal Waste. Rozumiem, że Twoim zdaniem Savage Master pasuje stylistycznie do Municipal Waste? Kilkukrotnie graliśmy już z nimi i za każdym razem było świetnie. Na plakacie Keepers Of The Flame, nazwa Savage Master widnieje po czarnej stronie rozpiski wraz z Agent Steel oraz Riot City, podczas gdy po przeciwnej, białej stronie, wskazane są kapele: Titan Force, Haunt oraz Seven Sisters. Przypadek? Nie wiem, czy przypadek. Dobre pytanie. Nie mam pojęcia, dlaczego tak ten plakat zaprojektowano. Keepers Of The Flame to festiwal w Meksyku, na który wybieramy się w przyszłym roku. Przy okazji wspomnę, że jesteśmy podekscytowani również perspektywą koncertowania w styczniu 2023r. w Europie. W Meksyku, a więc wystąpisz dla hiszpańskojęzycznej publiczności. Czy potrafisz mówić choć trochę po hiszpańsku? Nie. Tylko po angielsku. Niemniej, meksykańscy heavy metalowcy oszaleją, gdy Was zobaczą. Mam taką nadzieję. Zagramy dla nich po raz pierwszy. Otrzymujemy już od nich komentarze i wiadomości na mediach społecznościowych. Wygląda na to, że mamy tam wielu fanów. Kto tam będzie headlinerem Keepers Of The Flame? Nie jestem pewna, ponieważ wciąż trwają przygotowania. Może Agent Steel? Ale wiesz, że Johnowi Cyriisowi wydaje się, że jest bogiem? (śmiech)

Foto: Savage Master

98

ganu "keep Louisville weird" / "keep it weird"? To nie był mój slogan, ale coś w nim jest.

Po prostu napisaliśmy więcej materiału i powstała duża płyta.

Jak pamiętasz scenę muzyczną Louisville? Udało mi się ustalić, że od początku lat osiemdziesiątych intensywnie działa tam heavy metalowy/hard rockowy zespół Bride, a także pochodzi stamtąd owiana tajemniczą tragedią, bo zamordowana w drodze z koncertu do domu w 1993 roku, grunge'ówna Mia Zapata. W 2013 roku powstał w Louisville zespół Savage Master. Yeah.

To pewnie dlatego, że poczuliście większą inspirację? Tak, absolutnie.

Z Polską też mieliście nieco wspólnego, ze względu na postać Marty i Barta Gabriela? Tak. Spotkaliśmy się kilka lat temu. Oni są naprawdę słodcy i wspaniali.

Czyli nigdy nie wiadomo, kiedy ani skąd nadejdzie inspiracja? To prawda.

SAVAGE MASTER

Co takiego najbardziej Ciebie zainspirowało? Nie wiem. Od "Myth, Magic And Steel" (2019) minęło sporo czasu. Różne rzeczy mogły mnie inspirować w międzyczasie. Trudno powiedzieć, co dokładnie.

Gdy słucham Waszej nowej płyty "Those Who Hunt At Night" wyobrażam sobie, że gracie całość od początku do końca za jednym podejściem. Bardzo bym sobie życzyła, by faktycznie tak było. Znacznie ułatwiłoby to nam prace. Doceniam, że tak powiedziałeś. To bardzo uprzejme z Twojej strony, jednak musieliśmy włożyć w nagrania więcej wysiłku. W jaki sposób osiągnęliście żywą atmosferę tej płyty? Koncerty są dla nas niezmiernie ważne, dlatego postaraliśmy się zabrzmieć na płycie zupełnie tak samo, jak na żywo. Unikaliśmy wszelkich dźwięków, których nie moglibyśmy później odegrać na scenie. Czyli zastosowałaś identyczny, bardzo mocny pogłos w studiu, taki sam jak na scenie?


Tak. Zastanawiam się, czy King Diamond stosował podobny pogłos podczas nagrań? Dziękuję. Dla mnie brzmi to tak, jakbyś celowo tworzyła swego rodzaju oddzielną przestrzeń, w której Twój głos może swobodnie brzmieć, niezagłuszany przez instrumenty. To interesujące spostrzeżenie. Nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Ciekawa uwaga. Często zdarza się, że śpiew innych wokalistów jest mniej słyszalny i nie wybija się aż tak mocno. Część pasma częstotliwości wokalu miesza się wtedy w miksie z hałasem instrumentów. W nagraniach Savage Master można natomiast dokładnie usłyszeć każdy najmniejszy wydobywany przez Ciebie dźwięk. Myślę, że to bardzo ważne, by mój głos był w pełni słyszalny i przejrzysty. Takie podejście dobrze pasuje do naszego stylu. Prawdopodobnie też dlatego, że chcesz przekazać coś słuchaczom w lirykach? Tak. Szczególnie w black metalu trudno zorientować się co do treści liryków. Ja dbam o ich słyszalność. Promujesz poprzez swoją muzykę satanizm? Tak. Skąd się to bierze? Nie wiem, jak to wygląda w Polsce, ale tu w USA mamy wielu chrześcijańskich fundamentalistów. Ludzie należą do zorganizowanych grup, w ramach których ktoś obcy mówi im, jak mają postępować. Wolałabym, by każdy myślał samodzielnie. Telewizyjni kaznodzieje? Tak. Bardziej interesującym programem w amerykańskiej telewizji wydaje mi się seria poświę cona magicznym sztuczkom "Fool Us". Kojarzysz ją? Penn & Teller: Fool Us? Jasne, że kojarzę. Ostatnio oglądałam trochę odcinków i podobały mi się.

Jak myślisz, czy takie sztuczki dobrze by pasowały do Waszych koncertów? To wspaniały pomysł. W zasadzie, nasz gitarzysta Adam Neal pokazał mi "Fool Us" jako pierwszy. Moglibyśmy wprowadzić elementy magii do naszych show. Adam i ja jesteśmy oryginalnymi inicjatorami zespołu Savage Master. Adam też komponuje większość utworów.

Foto: Savage Master

A zatem Adam miał znaczny wkład w powstanie "Those Who Hunt At Night"? Tak, ale tym razem każdy zaangażował się w proces twórczy. Nie było tak, że Adam przyniósł całą muzykę a ja wszystkie liryki. Osiągnęliśmy niesamowitą dynamikę zespołową. Każdy sporo wnosi od siebie. Mam nadzieję, że tak już pozostanie. Czy przełożyło się to bezpośrednio na zawartość "Those Who Hunt At Night" w porównaniu do poprzednich płyt Savage Master? Nie do końca. Najnowsze LP brzmi bardziej rock'n'rollowo, w pewnym sensie może przypominać dynamikę Judas Priest. Mimo tego, wszystkie nasze dotychczasowe albumy posiadają wspólne cechy. Mieszamy różnego rodzaju elementy muzyki rockowej i metalowej, a także bawimy się dynamiką, by intensywniej oddziaływać na słuchaczy. Nie można powiedzieć, że cały materiał jest utrzymany w tym samym tempie. Eksperymentujecie z dynamiką, unikacie monotonii. Tak. Część naszej muzyki jest szybsza, część wolniejsza, a część utrzymana w średnich tempach.

zy ta tendencja jest wyraźniejsza na "Those Cz Who Hunt At Night" niż bywało u Was dawniej? Tak. Zastanawiam się, czy Adam aby grał w okolicach 2014 roku zarówno w Savage Master, jak i w drugim zespole o nazwie Dragon's Kiss, z którym wydał wówczas album "Barbarians of the Wasteland", po czym skoncentrował się na Savage Master? Było tak, czy jakoś inaczej? Stało się tak, jak powiedziałeś. Nie wydaje mi się, żeby Adam chciał odejść z Dragon's Kiss, jednak tak właśnie się stało. Z tego co wiem, angażuje się on w wiele rozmaitych projektów muzycznych. Teraz np. szykuje się na udział w Muddy Roots Music Festival wraz z punkowym zespołem The Hookers. Ty zaś śpiewasz wyłącznie w Savage Master? Tak. Jak to jest, że nie Adam, lecz Larry Myers gra większość solówek gitarowych? Oni dawniej dzielili się solówkami, natomiast Adam przestawił się obecnie na bas. Jak doszło do tej zmiany? Potrzebowaliśmy kiedyś basisty. Przyszedł Julian i chwycił u nas za cztery struny. Po jakimś czasie Julian z Adamem postanowili zamienić się rolami. Teraz mamy więc dwóch gitarzystów: Juliana i Larry'ego. Nie bez znaczenia w tych roszadach było to, że Adam został pogryziony przez psa.

Foto: Savage Master

Czemu pies pogryzł Adama? To był bezpański pies. Adam miał pecha znaleźć się w jego pobliżu w nieodpowiednim mo-

SAVAGE MASTER

99


mencie. Może Adam zapuścił się w jakieś dziwne miejsce nocą, by polować na dzikie psy? (śmiech) Może. Wiesz, ja się na ogół obawiam szczęk ruchli wych psów. Ja też, ale dopiero po tym wypadku. Teraz podchodzę do psów ostrożniej. Czy Adam trafił do szpitala? Tak, pozszywali mu rękę w szpitalu. Słyszałem, że pobyt w amerykańskim szpitalu jest szalenie drogi? Na ogół tak, ale Adam udał się tam wyłącznie na operację zszycia ręki, nie musiał tam "leżeć". Współczuję. Znów nagrywaliście w Wax And Tape Recording z producentem Kentem, czy tym razem gdzieś indziej, bądź z kimś innym? Tam powstał tylko nasz debiut "Mask Of The

Pozwól, że zapytam o kilka kawałków z "Those Who Hunt At Night". Tytuł "A Warrior's Return" sugeruje, że może stać za nim jakaś epicka opowieść. Poprzedni album "Myth, Magic And Steel" (2019) zakończyliśmy utworem "Warrior vs. Dragon". Wspomniany przez Ciebie "A Warrior's Return" stanowi jego kontynuację. Zdecydowanie epicka opowieść. Skąd zaczerpnęliście pomysł na śpiewanie o wojowniku? Z najbardziej ikonicznej opowieści tego typu, "Conan the Barbarian". Zależało nam na wielkim, epickim i mocno przemawiającym do wyobraźni utworze. Zdaje się, że Conan to popularna postać w heavy metalu. Tak. "Vaster Empire" też prawdopodobnie taki jest? Można tak powiedzieć. W "Vaster Empire"

więcej. Nie tylko odkrywacie siebie w ramach istniejących heavy metalowych schematów, ale staracie się też stworzyć własną muzyczną niszę, indywidualny styl. Staramy się. Wydaje się czymś naturalnym, że gdy w obec nych czasach nagrywacie heavy metalowy album, określona grupa odbiorców jest z autom tu nim zainteresowana. Ale nie zawsze tak było. W latach siedemdziesiątych Judas Priest mocno eksperymentowało i nie istniała wtedy jeszcze tak dobrze zdefiniowana grupa odbiorców heavy metalu. Muzycy musieli walczyć o zaistnienie na rockowej scenie. Tak, musieli. Savage Master nie odkrywa koła na nowo, ale też próbuje łamać zastane konwencje. Wasz image jest świeży i prowokujący. Dziękuję. Zastanawiam się często, co sprawiłoby mi frajdę, gdybym była teraz metalowym dzieciakiem. Co mogłoby mnie kręcić i ekscytować? Nie chcemy znaleźć siebie z ręką w olbrzymim morzu identycznych kapel. Pragniemy rozkręcać publiczność fajnymi występami, jakich dotąd nie widzieli. Marzyłaś o czymś takim, kiedy byłaś jeszcze nieletnia? Tak. Jak to się zaczęło? Rodzice wprowadzili Cię w heavy metal? Mój ojciec słuchał hard rocka, w tym Led Zeppelin i Black Sabbath. Jako nastolatka miałam znajomych metalowców. Nigdy nie przechodziłam przez fazę słuchania jakiejkolwiek muzyki lansowanej przez popowe stacje radiowe. NWOBHM wypełniało w moim odczuciu lukę pomiędzy najbardziej ekstremalnymi odmianami metalu a rock'n'rollem mojego ojca. Wynika stąd, że nie wyłamywałaś się ze swo jego środowiska pod względem rodzaju słuchanej muzyki, tylko lubiłaś podobne rzeczy. Tak i nie. Moi rodzice popierali mnie w słuchaniu niektórych kapel, ale w niektórych właśnie że nie. Nie przejmowałam się tym.

Foto: Savage Master

Devil". Wszystkie kolejne płyty realizowaliśmy w Mount Doom Studio. Niewykluczone, że następnym razem spróbujemy czegoś nowego, ale póki co jesteśmy bardzo zadowoleni. Tempo Of Void też tam pracowało. Czy Tempo Of Void to Wasi przyjaciele? Grają podobną muzykę do Waszej? Owszem, przyjaźnimy się, ale oni bardziej stawiają na doom metal, czyli grają znacznie wolniej.

chciałam penetrować nieco głębiej i pchać do przodu. Skąd dokąd i co? Savage Master zawsze stara się doskonalić. Doskonalić, aż w końcu stworzycie własne, rozległe imperium ("Vaster Empire")? Tak. Taki jest cel istnienia Savage Master? Dokładnie. Pracując nad efektami wizualnymi związanymi z Savage Master, typu wideoklipy, myślicie nieustannie o czymś w rodzaju własnego imperium? Tak. I jak je sobie wyobrażasz? Cóż, my po prostu chcemy iść do przodu, grać koncerty, widywać się z fanami, śpiewać heavy metal dookoła świata. Trudno wyobrazić sobie, co tam jest, ale odkrywamy to. Lubimy być zaskakiwani przez obecnych fanów i zyskiwać przychylność nowych. Wydaje mi się jednak, że Wy robicie znacznie

100

SAVAGE MASTER

Próbowałaś rozciągać granice metalowych gatunków? Raczej próbowałam robić, na cokolwiek sama miałam ochotę. Czułaś się większą muzyczną ekstremistką od innych ludzi? Niekoniecznie. Odpowiadał mi tradycyjny heavy metal. Lubię trochę ekstremalnych rzeczy, ale najbardziej cenię rock'n'rollowy feeling w heavy metalu. Wracając do kwestii przekazu zawartego w Twoich lirykach, wyjaśnij proszę, jak to jest z Twoim promowaniem satanizmu? Tak, ale nie pociąga mnie ekstremum. Chodzi zwyczajnie o samoakceptację i bycie sobą, w przeciwieństwie do podążania za bezmyślną religią. Jaką bestią jest szatan? (śmiech) Trzeba by się samemu przekonać, aby to w pełni zrozumieć. Przekonać się w którym kręgu piekła? Dante Alighieri opisywał ich aż dziewięć w "Boskiej Komedii". Może wybralibyśmy się w wycieczkę po każ-


dym z nich i wtedy wiedzielibyśmy, który jest najfajniejszy. Gdybyś poczuła się tam pozytywnie, osiadłabyś na stałe? Tak. Czytałem tą książkę i w żadnym kręgu piekła nie było dość przyjemnie, dlatego nie korci mnie, by tam zaglądać. Tymczasem zaciekawiło mnie, że w niektóre rejony Twoi muzycy się nie wybierają, podczas gdy Ty - owszem. Niejednokrotnie ich instrumenty milkną, a Ty przez moment śpiewasz a capella. Wykonując tego typu partie na żywo, wolisz by fani śpiewali wraz z Tobą, czy te momenty mają należeć wyłącznie do Twojego głosu? Czuję nieopisaną ekscytację, gdy fani śpiewają wraz ze mną. Zawsze. To najlepszy oddźwięk, z jakim nasza muzyka może się spotkać. Ale nie obawiasz się, że ktoś będzie się wydzierać zbyt głośno i wręcz niweczyć Twój wysiłek? (śmiech) Nie. Byłabym pod wrażeniem. A co się dzieje z czerwonymi kapturami? Na okładce "Those Who Hunt At Night" każdy je nosi, ale nie Ty. Wszyscy noszą katowskie maski, ale nie ja. Sporadycznie zdarza się, że mam okrytą głowę na scenie, ale to rzadko. No właśnie, dlaczego? Nigdy nie zakładam identycznego kaptura, co pozostali. Zakrywam głowę, ale nigdy całej twarzy. Nawiązujecie tym samym do kapturów z jednego konkretnego filmu? Tak, do "Black Sunday". Ukazano w nim czarownicę skazaną na egzekucję, przy czym ma ona magiczną moc kontroli katów. Ten motyw zainspirował nas do założenia zespołu Savage Master w ogóle, a także do wykreowania naszego wizualnego image'u. Analogicznie Ty kontrolujesz instrumentalistów Savage Master? Tak. (śmiech) Adam nie ma nic przeciwko? Cóż, nie pozostawiam mu wyboru.

Foto: Achelous

Foto: Savage Master

Planowaliście utrzymać tą ideę na użytek tylko jednej płyty, czy pozostać jej wiernymi przez całą karierę Savage Master? Można powiedzieć, że wygłupialiśmy się jak dzieci. Nie sądzę, żebyśmy zawsze tak się charakteryzowali, ale kto wie? Istnieje kobieca coach żywieniowa o tym samym imieniu co Ty - Stacey Savage. Twoje imię wydaje się bardzo charakterystyczne, a jednocześnie często spotykane w Stanach Zjednoczonych? Nigdy nie słyszałam o żadnej drugiej Stacey Savage. Czy dbasz w jakiś szczególny sposób o dietę lub higienę jamy ustnej? Dla każdego wokalisty jest ważne, by być dobrze nawodnionym i dbać o stan głosu, zwłaszcza podczas tras koncertowych oraz pracy w studiu. Dobrze jest pić sporo herbaty lub innych napojów. Ja nie mam specjalnej metody. Niektórzy stosują wyszukaną dietę lub jakieś rytuały, ale akurat ja nie robię nic takiego. Starasz się nie mówić zbyt wiele tuż przed i tuż po koncercie? Tak. Staram się, ale różnie to wychodzi. Czasami spotykam przyjaciół i potrzebuję zamienić

z nimi słowo. Wspomniałaś już, że w Europie zagracie w styczniu 2023r. Pracujemy nad tym. Czy potrzebujecie wyrobić wizę do Europy? Nie jestem pewna, prawdopodobnie paszport wystarczy. W Polsce macie fanów, którzy też chcieliby przyjść na Wasz koncert. Mam nadzieję, że uda nam się dotrzeć do Polski. Nigdy jeszcze u Was nie graliśmy. "Słyszałam, że w Polsce nie ma dużej sceny heavy metalowej, więc nie wiem, czy będziemy w stanie tam grać, ale chciałabym udać się, gdzie tylko się da". To Twoje słowa dla naszego czasopisma sprzed 6 lat (HMP63, str.39 - przyp. red.). Czy nadal je podtrzymujesz? Usłyszałam taką opinię o polskiej scenie od kogoś w koncertowym autobusie. Ale jak jest naprawdę, nie wiem. Nigdy tam nie byłam. A może znasz jakieś polskie zespoły heavy metalowe? Kat! Z przykrością muszę Ci powiedzieć, że Roman Kostrzewski odszedł w tym roku. Och, to okropna wiadomość. Nie wiedziałam tego. Przyszłość należy do zespołów typu Savage Master. Jesteście świeżą siłą tej sceny. Dziękuję. Jak wyobrażasz sobie Savage Master za 10 lat? (śmiech) Chcemy udać się z naszą muzyką wszędzie, gdzie się da. Zagramy jak najwięcej koncertów. Będziemy spotykać się z mnóstwem ludzi i poznawać nowe kultury dookoła świata. Sam O'Black

Foto: Savage Master

SAVAGE MASTER

101


Zabijcie wszystkich bogów i róbcie co kochacie Powergame, kapela z prawdziwą heavy metalową duszą. Silnie związani z NWOBHM, jednak starają się nie szufladkować, są otwarci na wplatanie coraz to kolejnych gatunków rocka czy metalu do swoich kompozycji. Zespół przeżywał niemałe roszady składowe, sam lider Powergame, Matthias Weiner wesoły i lubiący pożartować gość, opowiada o trudnościach z odnalezieniem odpowiednich osób na właściwe miejsca. Szczęśliwie skład finalnie się uformował i nie ma ochoty się zatrzymywać. Matty wspomniał też o najnowszej płycie, którą zgodnie uznaliśmy za najlepsze wydanie grupy, zapoznał nas się też z genezę powstania ich maskotki El Demonio Negro. Czego na pewno się nie spodziewałem, to momentu w którym padło nazwisko Justina Biebera... HMP: Chciałbym zacząć od zapytania o waszą maskotkę, czy El Demonio Negro, miał problem, aby wstać z łóżka i przebudzić się po pandemii? Matthias Weiner: Właściwie to on wcale nie spał, trochę się rozleniwił i brakowało mu motywacji. Urósł mu niezły brzuszek, od dawno nie używał ani swoich mięśni ani mózgu, więc całkiem trudno było mu wrócić do akcji, potrzebne były liczne sparingi, walki, krew, pot i łzy. Teraz powrócił silniejszy niż wcześniej, godnie reprezentuje heavy metal.

Czy kiedy powróciliście do studia to pojawiły się jakieś obawy w kontekście przyszłości zespołu? W końcu pandemia obróciła biznes muzyczny do góry nogami. Nie, nigdy. Wszystkie skutki pandemii są do bani, ale jeżeli tworzysz coś z prawdziwą pasją, to, mimo że los czasem krzyżuje ci plany, ty nigdy się nie poddajesz. Powergame znaczy dla nas bardzo wiele, więc wybraliśmy najlepszą opcję i napisaliśmy album, który uważamy za nasze najlepszy. Oczywiście, bardzo doskwierał nam brak koncertów, ale wiedzieliśmy, że pewnego dnia to w końcu powróci. Warto zaznaczyć, że prowadzimy zespół jako nasze hobby, nie zarabiamy na nim żadnych pieniędzy. Więc nie było potrzeby się martwić. Dla mnie jako fana metalu, który uwielbia chodzić na koncerty, był to bardzo ciężki okres. Cieszę się, że miałem okazję być chociaż na kilku dobrych występach w tym roku.

Foto: Lys Og Skyggen

102

POWERGAME

Patrząc na okładkę można by pomyśleć, że prezentuje cie typowe brzmienie NWOBHM, i oczywiście tak jest, ale nie ograniczacie się tylko do tego gatunku, słychać też zarówno thrash czy doom metal jak i progresywne wstawki, jak udaje wam się to połączyć? Kiedy dziesięć lat temu zakładałem Powergame, moim celem było brzmienie jak najbardziej zbliżone do NWOB

HM. Kocham ten ruch, kocham te wibracje, ludzi, wygląd logotypów i okładek i przede wszystkim kocham tę muzykę. NWOBHM to nie tylko heavy metal, to także szybsze rzeczy jak Jaguar (kilka lat po powstaniu ruchu, też Tröjan), mroczne dźwięki (Witchfinder General), jak również hard rock i klasyczny rock. Cały ten ruch oznacza różnorodność. Nasze wpływy sięgają od Deep Purple do Morbid Angel, od Sacred Steel do Mayhem, od Saint Vitus do Agent Steel. Trzech z nas grało kiedyś razem w zespole thrashowym i wydawało nam się absolutnie naturalnym, aby włączyć trochę więcej tych wpływów do naszego brzmienia. Uwierzcie mi, nie wykorzystaliśmy jeszcze wszystkich pomysłów, które mamy. Kto wie, może pewnego dnia pod szyldem Powergame powstanie death lub black metalowy utwór. Mamy tyle pomysłów, że starczyłoby ich dla pięciu zespołów. Zapamiętajcie, gdzie przeczytaliście to najpierw. Jak narodziła się wasza maskotka El Demonio Negro? Mogę tylko zgadywać, że zain spirował was Eddie z Iron Maiden? Tak, ale nie tylko Eddie, chociaż jest on najbardziej znaną maskotką wśród zespołów metalowych i znajduje się na najlepszych okładkach wszechczasów. "Somewhere In Time" jest arcydziełem, kiedy tylko spojrzę na okładkę zawsze wzbudza we mnie ogromne emocje. Nie ważne jak ją nazwiesz, Snaggletooth, Knarrenheinz, Johnny Tior czy Mad Butcher, po prostu fajnie jest mieć maskotkę, która pojawia się ponownie na kolejnych okładkach. Ludzie ją pamiętają. Jako artysta daje ci to możliwość wprowadzenia w życie swoich fantazji. Maskotka może przemierzać ziemię, świat podziemny, panteon bogów, wszechświat lub coś zupełnie abstrakcyjnego. To tak jakby opuścić swoje ciało i pozwolić swojemu umysłowi i duszy latać. El Demonio Negro ożywia nasze teksty, jest jak piąty członek zespołu. Kiedy założyłem kapele, chciałem mieć maskotkę. Ale wszystkie potwory, zombie, szkielety itp. były już zajęte i powtarzane milion razy. Szukałem czegoś wyjątkowego i pewnego dnia natknąłem się na zdjęcia Luchadores. Od razu wiedziałem, że to jest to czego szukałem, silne postacie pełne mocy. Zaledwie kilka dni później rozmawiałem z moim przyjacielem, który od czasu do czasu maluje obrazy. Powiedziałem mu o pomyśle, by zdobyć Luchadora na okładkę naszego pierwszego pełnego albumu "Beast On The Attack", a on odpowiedział, że właśnie narysował dwa obrazy w tym stylu krótko przed naszym spotkaniem. Ten zbieg okoliczności był wystarczającym dowodem na to, że byliśmy na dobrej drodze. Historia miała swój dalszy ciąg, gdy użyłem generatora imion by znaleźć imię dla naszej nowo narodzonej maskotki. Wpisałem moje pełne imię i nazwisko: Matthias Weiner, a wygenerowana nazwa brzmiała El Demonio Negro, czarny demon. Nie mogło być lepiej, jestem pewien, że to wszystko było przeznaczeniem. Sam Demonio, jak czytałem, zajmuje się mordowaniem kolejnych bogów różnych kultur, czy nie obawiasz się, że niektórzy ludzie nie uznają tego za wizję artystyczną i mogą poczuć się obrażeni? Szczerze: gdybym się bał, to pewnie bym tego nie opublikował. Jeśli ktoś czuje się urażony, zawsze jestem otwarty na wyjaśnienie idei stojącej za okładką. Jeśli zamiast tego ta sama osoba po prostu narzeka w internecie, to jest to nic innego jak clickbaiting. Obrażanie się jest współczesną dyscypliną sportową, to najłat-


wiejszy sposób na krytykowanie innych ludzi, zamiast tworzenia czegoś własnego i niepowtarzalnego. Mnie to nie obchodzi, bo moja filozofia jest prosta: traktuje ludzi tak, jak sam chcę być traktowany. To sprawdza się całkiem nieźle, współczuję hejterom, którzy myślą, że mogą przeżyć pięć minut sławy wywołując gównoburze. Na szczęście Powergame nie stało się jeszcze ofiarą takich ludzi i mam nadzieję, że tak pozostanie. Nasze życie jest zbyt cenne, by zajmować się takimi negatywami. Koniec końców okładka to tylko obrazek, który wizualizuje tytuł. Tekst tytułowej piosenki tak naprawdę traktuje o wolności i indywidualności. W dwóch linijkach jest mowa o religii, ale ogólnie tekst mówi każdemu, aby cieszył się tym jednym życiem, które ma i żył swoimi marzeniami, zamiast zazdrościć innym lub wykonywać pracę, której nienawidzi. A dlaczego akurat bogowie zostaną wytępieni, to ma mieć jakieś odniesienie do świata rzeczywistego, czy manifestuje to brak zaufania do głów państw? Dokładnie tak. Bogowie, którzy powinni zostać zgładzeni to dogmaty, które znajdują się w głowach ludzi, takie jak religia, hierarchia, polityka i tak dalej. Utwór jest o kwestionowaniu własnych wartości i wartości społeczeństwa. Cenimy wszystko, taka jest nasza natura. Często pomaga nam to odnaleźć drogę, ale czasami stajesz się związany łańcuchami, wystarczy pomyśleć o pewnych fanatykach. Zerwij te łańcuchy i podążaj za jedynym Bogiem, który naprawdę się liczy: heavy metal! W zeszłym roku udało ci się wejść na scenę tylko raz, to musiało być bardzo rozczarowujące, czy były momenty, w których zwątpiłeś w kolejne występy? Tak, tak, tak! Myślę, że mówię w imieniu każdego aktywnego muzyka. Mam na myśli to, że w 2021 roku nie było dosłownie żadnych występów i nikt nie miał pojęcia, czy będą jakieś w najbliższych latach. Teraz przeżywamy wspaniałe lato, ale nikt nie mógł tego przewidzieć dwanaście miesięcy temu i obawiam się, że jesienią i zimą wiele koncertów może zostać ponownie odwołanych. Pandemia jeszcze się nie skończyła. W wywiadzie dla Abaddona wspomniałeś, że nie chciałbyś spędzić życia pracując jak robot, popadając w coraz głębszą rutynę. Czy myślisz, że muzyka i koncerty pozwolą Ci żyć z dala od tego? Tak długo jak uda nam się zachować ducha, myślę, że tak. Jak już wspomniałem, jeśli robisz to, co kochasz, jest w tym wiele pasji. A pasja jest wrogiem rutyny. Czyli nie boicie się, że i to z czasem stanie się pewną rutyną? Nie, nie gramy aż tak wielu koncertów i nigdy nie będziemy. Robimy to jako hobby i sprawia nam to tyle radości, że nie sądzę, aby kiedyś stało to się zbyt rutynowe. Niegdyś byłeś dziennikarzem, a ja jestem również jestem muzykiem, mówiłeś o tym, jak trudno było ci pisać recenzje, nazwałeś siebie podwójnym agentem, po części to rozumiem, ale czy nie uważasz, że konstruktywna krytyka, lub przynajmniej inny punkt widzenia jest jedną z najlepszych rzeczy, które zespół może dostać? Szczególnie jeśli jest to od kolegi po fachu? W pewnym sensie bym się zgodził. Ale z drugiej strony, muzycy konsumują muzykę w

zupełnie inny sposób niż nie-muzycy. Większość słuchaczy nie jest zainteresowana szczegółami dotyczącymi umiejętności gry czy dźwięków, po prostu cieszą się mocą, piosenkami, może tekstami. Jako muzyk chciałbym wiedzieć, jak ludzie lubią moje piosenki. Wiem dokładnie, w czym jestem dobry, a w czym nie. Nie potrzebuję nikogo, kto zapisuje, a w zamian zapomina o piosenkach. Obecnie zawsze staram się cieszyć muzyką bez oceniania jej z punktu widzenia muzyka. W przeszłości nie zawsze udawało mi się postępować w ten sposób. Ale zawsze, gdy zjechałem album (na szczęście nie za często), czułem się jak gówno, ponieważ jako muzyk wiem, ile pracy i pasji wymaga jego ukończenie. Więc koniec końców punkt widzenia muzyka nie ma znaczenia dla większości ludzi. Bardzo cenię sobie osobistą wymianę zdań z innymi muzykami, ale w recenzji wolę jakieś informacje o utworach. To jest główny powód, dla którego nie chcę już pisać recenzji, chociaż myślę, że nie byłem w tym zły. Jak materiał z nowej płyty jest odbierany na koncertach? Do tej pory zagraliśmy tylko dwa koncerty z nowym materiałem, ale myślę, że publiczności spodobało się to, co tam robiliśmy. (śmiech) Granie nowych utworów na żywo zawsze jest ekscytujące. Wyobraźcie sobie, że jesteście Metallicą - najbardziej utytułowanym żyjącym zespołem metalowym - i wszyscy oczekują od was zagrania "Master Of Puppets" zamiast "Hardwired", czy nie byłoby to frustrujące? Z Powergame wciąż mamy szansę zagrać nowe utwory, które są odbierane równie dobrze jak te starsze. To jest świetne! Niedługo będziecie mieli okazję zagrać sup port przed Night Demon, kto da większe show? (Śmiech) Bez wątpienia nasz występ będzie większy, nas jest czwórka a ich jest tylko trzech! (śmiech) Oczywiście żartuję, to zaszczyt wspierać Night Demon, są niesamowitymi muzykami i jednym z najlepiej grających zespołów na żywo, może obok Armored Saint i Overkill. Zaraz po naszym koncercie udam się na przód sceny i będę imprezował do upadłego! W 2015 roku mieliście 4-letnią przerwę w wydawaniu muzyki, ale od 2019 roku wydajecie nowy materiał bardzo regularnie, muszę zapy tać, co spowodowało taką przerwę? To ciekawe pytanie, nigdy tak naprawdę nie zastanawiałem się nad tym faktem. Myślę, że jednym z najważniejszych aspektów jest to, że w tamtych latach mieliśmy wiele zmian w składzie. Trudno było mi znaleźć odpowiednich muzyków, którzy spełnialiby moją wizję, nie tylko pod względem gry, ale i motywacji. Kiedy nagrywałem album "Masquerade" przez większość czasu byłem sam. Nasz perkusista Klaus-Gerald nie chciał być wtedy prawdziwym członkiem zespołu, więc zagrał tylko sesyjnie na sześciu z jedenastu utworów. Pozostałe pięć kompozycji zostało nagranych przez Jörga Ukena, który jest nie tylko wybitnym producentem, ale również doskonałym perkusistą. Na tych pięciu utworach Marc zagrał na basie, ponieważ ponownie dołączył do zespołu rok po swoim odejściu. Całą resztę (poza dwoma solówkami) nagrałem ja i choć album mi się podoba, to czułem się okropnie nie mając wokół siebie fajnej ekipy. Teraz ją mam i to jest bardzo motywujące. Pomysły po prostu z nas wypływają i myślę, że kolejne wydawnictwo nie jest zbyt odległe. Może za jakiś rok albo trochę

dłużej. Wracając do "Slaying Gods", mi osobiście najbardziej podobał się "The Chalice", pomi mo tego, że trwa ponad 10 minut, nie ciągnie się, jest bardzo różnorodny, ale jednocześnie spójny Czy mógłbyś zdradzić kulisy jego powstania? Czy był to długi i zaplanowany pro ces czy też kompozycja po prostu wypłynęła? Bardzo dziękuję, miło to słyszeć. Uwielbiam ten utwór, ale myślę, że zagranie go na żywo będzie niemożliwe ze względu na chórki. Playback nie wchodzi w grę (śmiech). Wiedziałem, że chcę napisać epicki longtrack na zakończenie albumu. Od dwóch lat miałem melodię do refrenu, ale nic, poza tym. Zapowiedziałem już wszystkim długą kompozycję na to płytę. Wtedy pomyślałem o koncepcji lirycznej i napisałem historię o alchemiku, który znalazł przepis na wieczne życie, a następnie został zdradzony. Wziąłem tę historię i moją gitarę i próbowałem znaleźć riffy i melodie, które towarzyszyłyby różnym częściom opowieści. Potem pomysły po prostu wyleciały ze mnie i piosenka została ukończona w ciągu zaledwie kilku dni. Jeśli zapytasz mnie, "Slaying Gods" jest najlepszym albumem Powergame, czy zgodzisz się ze mną? Tak, zgadzam się. Myślę, że każdy muzyk zawsze powie ci, że jego ostatni wysiłek jest najlepszym z dotychczasowych. (śmiech) To co czyni ten album lepszym od poprzednich w mojej opinii to fakt, że jest on efektem pracy zespołowej. To słychać i czuć, a to sprawia, że jestem bardzo dumny. Jestem pewien, że wśród twoich inspiracji znajdzie się Iron Maiden, Judas Priest, czy inni giganci, ale czy jest jakiś zespół lub artys ta, którego bardzo cenisz, mimo że w życiu bym cię o to nie podejrzewał? Rozmawialiśmy już o wpływach, a ja lubię wiele stylów metalu i rocka. Patrząc na Powergame większość ludzi może się spodziewać, że słucham głównie klasycznego metalu. Więc wymienię tutaj Autopsy. Uwielbiam old school death metal, a Autopsy jest jego esencją. Pozwolę sobie również wymienić moje największe wpływy jako gitarzysty, bo wcale nie pochodzą z nurtu NWOBHM. Andy LaRoque i Gary Holt są niezwykle kreatywni, świetni gracze rytmiczni i prowadzący, dają z siebie wszystko na żywo. Przepraszam, jeśli spodziewałeś się, że wymienię nazwisko Justina Biebera. (śmiech) Szymon Tryk

POWERGAME

103


Raptuś zrobi wszystko, by spełniać swe marzenia Wokalista i gitarzysta Nico Cattoni przeprowadził się w 2018 roku z Argentyny do Barcelony w poszukiwaniu lepszych perspektyw dla swojego heavy metalowego zespołu Raptore. Kompletnie zmienił skład zespołu, a także charakter muzyki, choć - jak sam twierdzi - poprzedni, bardziej przebojowy album "Rage n' Fever" z 2016 roku był nieodzowną częścią jego muzycznego rozwoju i nadal się broni. Druga płyta "Blackfire" (2022) brzmi od pierwszej zdecydowanie mroczniej i to właśnie ona stała się głównym wątkiem niniejszej rozmowy. HMP: Hej. Co słychać u Raptore? Jak się masz czekając na wydanie "Blackfire"? Nico Cattoni: Cześć! Z niecierpliwością czekamy, kiedy album zostanie wydany, aby cały świat mógł go nareszcie posłuchać! Do tej pory zdołaliśmy przemyśleć całość materiału tak wiele razy, że przeszliśmy od "to jest najlepszy album w historii" wprost do "to jest do bani", bez żadnego etapu pośredniego. Musimy wydać "Blackfire", żeby ludzie mogli go ocenić i żebyśmy mogli zakończyć cały ten proces nagrywania i wydawania. Ale przede wszystkim jesteśmy szczęśliwi, że oto mamy, jak sądzimy, konkurencyjny i mocny album, którym możemy się podzielić z wszystkimi. Czy zgodzisz się, że Wasza debiutancka płyta "Rage N' Fever" (2016) była bardziej rock-

Zastanawiam się, czy mieliście większą kon trolę nad miksem i masteringiem "Blackfire" w porównaniu z "Rage N' Fever"? Nie powiedziałbyś, że nie mieliśmy pełnej kontroli nad "Rage N' Fever", ale tym razem pracowaliśmy nad albumem w bardzo profesjonalny i skrupulatny sposób. Spędziliśmy dużo czasu na procesie pre-produkcji w domowym studiu Cristiana (Cristian Blade, basista Raptore - przyp. red.), więc w momencie, gdy dotarliśmy do właściwego studia, wiedzieliśmy już jak zagrać każdą partię w bardzo precyzyjny sposób. Tym razem dużo pracowaliśmy również nad harmoniami wokalnymi i to też jest poprawa w stosunku do "Rage N' Fever". Dodaliśmy do tego świetną pracę Jav'iego Féleza nad miksem i masteringiem, i ostatecznie otrzymaliśmy bardzo mocne, nowoczesne i czyste brzmienie, czyli do-

Jak dokładnie należy rozumieć Twoje słowa, że "(piosenka "Phoenix" jest) szczerym odzwierciedleniem mojej osobowości"? Czy luźniejsza środkowa część "Phoenix" sugeruje, że miewasz czasem spokojne usposobienie, które kontrastuje z Twoim scenicznym tempera mentem? Na pewno można to tak wytłumaczyć. Na co dzień mam spokojny temperament, a na scenie szaleję. Ale bardziej niż samą osobowość, chciałem uchwycić wewnętrzne procesy, przez które przechodziłem przez ostatnie lata. Stanowiły one wyzwanie dla mojego poczucia pewności siebie, a także były z nimi związane konkretne utrapienia, które dręczyły mnie podczas całego procesu reformowania zespołu, przeprowadzki na inny kontynent, itd. To introspektywna i potężna piosenka, sposób na uporanie się z demonami i przypomnienie, aby zawsze iść dalej i nigdy się nie poddawać. Dokładnie takie przesłanie chciałem zawrzeć w "Phoenix". Dlaczego tak młody człowiek jak Ty, mając całe życie przed sobą, myśli czasem o śmierci (piosenka "Death")? Piosenka "Death" w rzeczywistości mówi bardziej o końcu świata niż o mojej własnej śmierci. Chciałem zgłębić moje myśli o rozpadzie kultury, ale w sposób "mistyczny i makabryczny". Często myślę o śmierci jako o tajemniczym i nieznanym etapie dla umysłu, który zawsze mnie fascynował. Czy masz coś wspólnego z muzyką klasyczną? Wydaje się to najbardziej przejawiać w instrumentalnym utworze "Dirge". Tak, mamy w Raptore trochę klasycznych korzeni. Utwór "Dirge" został napisany przez Jami'ego (Jamie Killhead, drugi gitarzysta Raptore - przyp. red.) i jest inspirowany epoką baroku. Jego ojciec jest klasycznym skrzypkiem i Jamie był pod wpływem całego tego stylu. Ja również asystowałem przez dwa lata przy karierze dyrygenta orkiestrowego na Uniwersytecie w Argentynie i to właśnie wtedy wpadłem na pomysł na intro do "Triumphal March To Hell". Czy nowy skład oraz fakt, że jesteście teraz zespołem hiszpańskim (a nie argentyńskim) wywołuje u Ciebie wrażenie, że "Blackfire" jest nie drugim, a Waszym debiutanckim longplay'em? To może tak wyglądać, rozumiem. Zbyt wielu ludzi poznaje Raptore dzięki "Blackfire", a to w sumie jeden z celów, które miałem w czasie przenoszenia projektu do Europy. Ale przynajmniej dla mnie, to zawsze będzie mój drugi album, ponieważ podąża on właściwą ścieżką, która jest zgodna z moim osobistym życiem i doświadczeniami. Nie mogę zaprzeczyć istnieniu pierwszego LP, ponieważ bez niego nie byłoby mnie teraz tutaj.

Foto: Raptore

'n'rollowa, podczas gdy "Blackfire" jest mroczniejszy i utrzymany bardziej w stylu heavy / speed metal? Co wpłynęło na tę zmianę? "Blackfire" to z pewnością nasze najmroczniejsze i najszybsze wydawnictwo jak do tej pory. Chcieliśmy odkryć głębszą i bardziej przemawiającą do wyobraźni stronę zespołu, ale bez utraty nieodłącznego dla nas rockowego klimatu i chwytliwości. Udało nam się zbudować atmosferę zapewniającą wiele emocji. Słuchając ją, można znaleźć się w mroku, ale w ekscytujący i szalony sposób. Nie powiedziałbym, że oznacza to zmianę stylu, a raczej odzwierciedlenie naturalnej drogi życiowej, naszych osobowości oraz doświadczeniach minionych lat.

104

RAPTORE

kładnie to, czego szukaliśmy na "Blackfire". Co właściwie oznacza tytuł "Blackfire"? Internet podpowiada, że może to być komiksowy superbohater. Na pewno może to być postać komiksowa, ale przynajmniej w momencie tworzenia - starałem się "spersonifikować" diaboliczną/demoniczną postać, która kiedyś rządziła światem, a teraz jest wskrzeszana za sprawą poświęcenia. Nie musi to być związane z żadnym konkretnym, powszechnie znanym bohaterem. Po prostu myślałem o nim jak o jakiejś złej personie, którą można by umieścić w dowolnym opowiadaniu Poe czy Lovecrafta.

To imponujące, gdy młodzi ludzie decydują się na wprowadzenie dużych zmian w swoim życiu, aby osiągnąć coś spektakularnego. Czy naprawdę przeprowadziłeś się z Argentyny do Hiszpanii ze względu na lepsze perspektywy dla zespołów heavy metalowych w Europie niż w Ameryce Południowej? Czy przed przeprowadzką miałeś tu członków rodziny lub zaufanych przyjaciół? Pierwotnym pomysłem było osiągnięcie sukcesu z Raptorem w Argentynie na tyle, by móc koncertować lub być rozpoznawanym globalnie, ale niestety nie tak potoczyła się historia. Postanowiłem więc przenieść się do Europy, aby zapewnić Raptore ekspozycję, na którą - jak sądzę ten zespół zasługiwał. Nigdy wcześniej nie byłem ani w Barcelonie, ani w Europie. Mieszka tu


mój wujek, który zaoferował dom mnie, mojej żonie i mojemu psu przez pierwsze miesiące, dopóki nie będziemy mogli się sami zorganizować. Myślę, że jeśli projekt jest wystarczająco dobry, to będzie się wyróżniał niezależnie od kraju, w którym się znajduje, ale niestety tej "zasady" nie można zastosować do Argentyny, ponieważ kraj ten jest poważnie zdegradowany pod względem infrastruktury. Ale jeśli mówimy o talencie, pasji i motywacji, Argentyna może konkurować z każdym regionem świata, nie ma co do tego wątpliwości. Jak skompletowałeś skład zespołu Raptore w Barcelonie? Jeszcze w 2017 roku, kiedy zdecydowałem, że przeniosę projekt do Barcelony, zacząłem kontaktować się z wieloma osobami tu mieszkającymi. Starałem się być obecnym na scenie jeszcze przed znalezieniem się w tym mieście. Do Cristiana dotarłem przez Facebooka, ponieważ jego zespół Streamer pojawił się na kompilacji, ten samej na której jako latynoski gość występował Raptore. Wyjaśniłem mu cały projekt, pokazałem nowe utwory, nowe koncepcje, a on od razu się przyłączył. Będąc już aktywnym tutaj w Barcelonie, dołączył do nas perkusista Ángel Smolski i zaczęliśmy ćwiczyć jako trio, dopóki Jan nie dopełnił składu. Ten ostatni opuścił zespół w 2019 roku, a wówczas przyjęliśmy Jamie'go jako nowego gitarzystę. Od samego początku byłem świadomy talentu każdego muzyka, więc moje oczekiwania wobec nich były wysokie, i na szczęście spełniły się. Jak opisujesz siebie - expat, lovepat, imigrant, international? Zdecydowanie nie utożsamiam się z żadnym spośród tych określeń. Pomimo tego, że mieszkam w innym kraju, nigdy nie czułam się dyskryminowany ani źle traktowany, z pewnością dzięki temu, że staram się dostosować i szanować innych. Uważam się za osobę ciężko pracującą, która ma marzenia i robi wszystko, aby je zrealizować. Jaka jest według Ciebie najbardziej uderzająca różnica między stylem życia w Ameryce Południowej i Europie? Jedną z głównych różnic może być brak bezpieczeństwa, który wiąże się z życiem w Ameryce Południowej. Nie mówię, że życie tutaj usuwa wszystko co związane z kradzieżami czy przestępstwami, ale czuję się tutaj bezpiecznie i

Foto: Raptore

wiem, że nie zostanę zabity idąc ulicą w środku nocy z powodu kogoś, kto próbuje ukraść mi na przykład trampki. Kolejną różnicą jest dostęp do wszystkiego, co związane z instrumentami muzycznymi, elektroniką, technologią itp. Żyjąc tutaj czujesz, że należysz do świata i trendów, które przez niego przechodzą, podczas gdy w Argentynie możesz mieć wrażenie, że w ogóle nie istniejesz i że uniemożliwia ci się posiadania dobrego i jakościowego sprzętu, lub w ogóle czegokolwiek związanego z dobrami materialnymi. Czy uczęszczasz i grasz więcej koncertów w Hiszpanii niż kiedyś w Argentynie? Tak! Oferta koncertowa jest tu większa niż w Argentynie z oczywistych powodów. Duży koncert dla znanego zespołu można zorganizować w Argentynie, ale to, co lubię najbardziej, to asystowanie przy koncertach małych lub nie tak bardzo znanych zespołów, które są w trasie po Europie i trudno byłoby je zabrać do Ameryki Południowej. Przykładami mogą być Bullet, Tribulation, The Night Flight Orchestra, Airbourne, The Hellacopters, The Darkness. To są zespoły, które mogą trafić do Argentyny, ale kiedy tam mieszkałem, mogłem tylko pomarzyć o zobaczeniu ich na żywo. A w przypadku Raptore chodzi o to, by grać wszędzie, gdzie to możliwe.

Kojarzysz taki argentyński zespół Feanor? Nie próbowałeś nigdy znaleźć sposobu, by połączyć siły z Gus'em Acosta? Nie znam tego towarzystwa, ale nie widzę problemu, by połączyć siły z dobrymi ludźmi. Które hiszpańskie zespoły heavy metalowe nazwałbyś za najbliższe Raptore? Ponieważ każdy członek zespołu (oprócz mnie) ma swój projekt poboczny, możemy powiedzieć, że Loanshark, Streamer i Savaged są najbliższymi zespołami Raptore. Z niektórymi z nich dzielimy nawet salę prób. Ale ponieważ scena nie jest tak duża, dogadujemy się z prawie każdym zespołem, jak Electric Monolith, Redshark, Inverted Cross, itd. W dzisiejszych czasach wielu profesjonalnych muzyków zarabia na czymś innym niż tylko granie własnej muzyki, ponieważ potrzebują bardziej stabilnych dochodów. Na przykład zostają producentami, członkami ekipy tech nicznej lub nauczycielami muzyki. Czy Ty również próbujesz czegoś podobnego? Muszę codziennie chodzić do pracy, ponieważ jest to jedyny sposób na utrzymanie się tutaj. Przyleciałem do Europy bez żadnego wsparcia ekonomicznego, więc nie mogę sobie pozwolić na luksus rezygnacji ze stałego dochodu. Oczywiście moim marzeniem jest czerpanie wszystkich dochodów wyłącznie z biznesu muzycznego, ale póki co nie jest to możliwe. Jak Twoim zdaniem Raptore wyróżni się na tle całej sceny New Wave Of Traditional Heavy Metal? Myślę, że każdy artysta różni się od siebie, kiedy może przekazać swoje pomysły, wpływy i doświadczenia bez żadnych granic. Zawsze usiłować przekazać swoją osobowość w prosty, ale stylowy sposób. Myślę, że jeśli uda nam się to osiągnąć, nasze brzmienie i muzyka będą się wyróżniać. Powinniśmy kontynuować ciężką pracę jak do tej pory, a czas i ludzie zweryfikują. Dziękuję za udzielenie ciekawego wywiadu. Dzięki! Z przyjemnością odwiedzę wkrótce Polskę i przyniosę Wam wszystkim to, co najlepsze w Raptore! Sam O'Black

Foto: Raptore

RAPTORE

105


Nocna wyprawa za horyzont Jak brziałby niemiecki proto heavy metal na początku lat siedemdziesiątych, gdyby Internet był wtedy powszechnie dostępny? Możliwe, że tak jak drugi album Midnight Rider pt. "Beyond The Blood Red Horizon". Na nasze pytania odpowiedzieli wszyscy muzycy zespołu, poza jego założycielem i głównym kompozytorem - gitarzystą Biumim. Widocznie jest on zbyt zajęty tworzeniem następnego materiału. A zatem przed Wami wypowiedzi: basisty Cliffa, wokalisty Wayne'a oraz perkusisty Tima. HMP: Zdecydowaliście się odpisać na postawione pytania drogą mailową, zamiast na standardową rozmowę. Zastawiam się więc, czy wolicie też pracować nad muzyką Midnight Rider w studiu od grania koncertów? Tim: Myślę, że studio i koncerty to dwa kompletnie różne światy. W studiu bardzo ważne są struktury i kompozycje utworów, na żywo bywa inaczej. Występy są bardziej spontaniczne - nie można skasować raz zagranego kawałka i zrobić go ponownie. Aczkolwiek zo-

No właśnie, wiele spośród hard rockowych pionierów stosowało rozmaite psychodeliczne efekty oraz organy Hammonda. Uważam, że pomimo epickich linii wokalnych i niezliczonej ilości działających na wyobraźnię partii instrumentalnych, Wasze oba long play'e: "Manifestation" (2017) i "Beyond The Blood Red Horizon" (2022) nie brzmią zbyt psychodelicznie. Owszem, ekspresyjnie, ale nie psychodelicznie. Wayne: O ile muzyka mi na to pozwala, lubię

sistów i po prostu nie znaleźliśmy tego właściwego, ale nastał najwyższy czas, aby ruszyć do przodu i nagrać nasz pierwszy pełny album. Zapytaliśmy więc naszego przyjaciela Jana (Lindisfarne, Deathfist, Diabolical Imperium) czy chciałby współpracować w studiu. Jest niesamowitym perkusistą i miał tylko kilka tygodni na przygotowania. Moim zdaniem wykonał niesamowitą pracę. Ale ponieważ miał już kilka zespołów, nie dołączył na stałe, dlatego wciąż szukaliśmy, aż w końcu przyjęliśmy Tima do Midnight Rider. Old schoolowy hard rock służy Wam jako solidne ramy muzykowania, w ramach których wyrażacie własne emocje i pomysły. W jakim stopniu są one odbiciem Waszych prawdziwych osobowości, a w jakim fantasty czne? Wayne: Liryki najczęściej opieramy na prawdziwych doświadczeniach, okolicznościach życiowych i bieżących sprawach, ale czasami wprowadzamy weń elementy fikcji. Co to za budynek widzimy na okładce "Manifestation"? Wayne: To zdjęcie zostało zrobione w 1915 roku i pokazuje typowe robotnicze osiedle w Belfaście. Nie dysponowaliśmy budżetem na profesjonalną okładkę i musieliśmy skorzystać z bezpłatnej opcji. Odnaleźliśmy ponad stuletnią fotografię i pomyśleliśmy, że dobrze pasuje na nasz debiutancki LP. Z kolei budynki przedstawione na okładce "Beyond The Blood Red Horizon" wyglądają o wiele nowocześniej. Obok nich śmigają nawet futurystyczne obiekty latające. Wayne: Niemy film "Metropolis" natchnął mnie na pomysł przygotowania futurystycznej okładki na drugi LP. Założyliśmy, że powinna wyglądać niekonwencjonalnie, a przy tym bardziej ekspresyjnie od tej z "Manifestation". Moja intencja polegała na ukazaniu fikcyjnego spojrzenia w przyszłość, pokazaniu jak czas wszystko zmienia i jak może wyglądać rzeczywistość po nastaniu nowej ery.

Foto: Pascal Roettger

stawiłem na płycie trochę chybionych uderzeń w perkusję, bo paradoksalnie w ten sposób całość brzmi lepiej, ma więcej groove'u. Wasza muzyka świetnie brzmi. Przypomina mi klasyczne hard rockowe albumy z lat 19701974, gdy zespoły pokroju Led Zeppelin, Budgie lub Bad Company proponowały masywny, ciężki blues. Wraz z Black Sabbath, Deep Purple, UFO, Judas Priest itd. cieszyły się one ogromnym zainteresowaniem w Wielkiej Brytanii. A jak to wyglądało w Niemczech? Czy Wy inspirujecie się jakimiś niemieckimi zespołami z tamtej ery? Tim: Dzięki. Wydaje mi się, że można wyłapać u nas nieco inspiracji krautrockiem, również jego psychodelicznym odłamem. Niemniej, głównie wzorujemy się na klasycznych brytyjskich kapelach! W moim przekonaniu, niemiecki krautrock nigdy nie nabrał równie klasycznego statusu.

106

MIDNIGHT RIDER

przekazywać mętre, mroczne i nastrojowe treści w lirykach. W ten sposób dzielę się ze słuchaczami psychodelicznymi emocjami zawartymi w autentycznych historiach. Powszechnie uznaje się Wishbone Ash za pioniera podwójnego gitarowego ataku. Po wysłuchaniu Waszego debiutanckiego EP z 2008 roku odniosłem wrażenie, że stosujecie tam podobne patenty. Graliście kiedyś z drugim gitarzystą? Cliff: Trochę kombinujemy w studiu. Blumi rejestruje dwie gitary. Dzięki temu uzyskujemy pełniejsze brzmienie. Ale na żywo zamierzamy pozostać przy tylko jednej gitarze, jako że zawsze dobrze się to sprawdzało, a zależy nam na utrzymywaniu stałego składu. Perkusista Tim dołączył do Midnight Rider znacznie później niż pozostali. Cliff: Przez lata testowaliśmy wielu perku-

"The time will come when I spew my hate, deep in your capitalistic face" (Midnight Rider "When I Spew My Hate"). Super zaczynacie debiut. Wygląda mi to na zdecydowany manifest przeciwko ekstremalnemu kapitalizmowi. Nadal pozostajecie przy tym samym ekonomicznym światopoglądzie, czy dziś nie użylibyście już podobnych słów w swych lirykach? Wayne: Otwierający album utwór "When I Spew My Hate" z premedytacją krytycznie porusza temat społeczny, chociaż nie cały LP "Manifestation" jest manifestem przeciwko kapitalizmowi. Zachodni system gospodarczy pierwotnie umożliwił bezprecedensowy dobrobyt "dla wszystkich", ale rosnące zyski korporacji z jednej strony i stale powiększające się zubożenie ludzi z drugiej należą obecnie do wielkich wyzwań społecznych. Dlatego nie zmienił się mój punkt widzenia na kapitalizm, który wciąż próbuje uczynić 1% ludzkości bogatą grupą, podczas gdy reszta ma do czynienia z ubóstwem lub nieuchronnym zubożeniem. Krytyczne spojrzenie na problemy społeczne, które dotyczą nas wszystkich, jest nieodzowne. Kwestionowanie zastanego porządku to zawsze pierwszy krok do zmiany, umożliwia kluczowe innowacje.


Foto: Midnight Rider

Struktury poszczególnych kompozycji na "Manifestation" wydają mi się luźniejsze od tych z "Beyond The Blood Red Horizon". Zgaduję, że bardziej przyłożyliście się do komponowania zwartych utworów na drugiej dużej płycie? Cliff: Dla mnie nie ma właściwie żadnej różnicy. Włożyliśmy tyle samo serca w oba albumy. Wydaje mi się, że brzmią inaczej, ponieważ przy "Beyond..." odważyliśmy się trochę bardziej eksperymentować. Poza tym, "Manifestation" został nagrany w całości w studio, a na "Beyond..." nagraliśmy w studio tylko perkusję. Co do reszty instrumentów, Blumi zorganizował nam bootcamp w sali prób. Może dlatego "Beyond..." brzmi nieco bardziej stanowczo - w końcu mieliśmy więcej czasu na pracę nad nagraniami w sali prób, niż mielibyśmy w drogim studio. W jakich okolicznościach nakręciliście wideoklip do utworu tytułowego "Beyond The Blood Red Horizon"? Tim: Odbyło się to w niewielkiej hali gdzieś w Dolnej Saksonii. Efekt wygląda old schoolowo, po prostu pokazaliśmy jak gramy, bez żadnej ekstra historii lub dodatkowych efektów wizualnych. Rytm "Your Parole" kojarzy mi się z "Rocka Rollą". Specjalnie uprościliście go, gdyż chcieliście, aby swingował? Tim: "Your Parole" był pierwszym utworem napisanym przez obecny skład z myślą o dru-

gim LP. Nie upraszczaliśmy celowo rytmu, żeby zachować groove. Staraliśmy się zagrać jednocześnie ciężko i z groove'm, z tym samym podejściem, jakie miało Judas Priest na "Rocka Rolla". Może trochę się inspirowaliśmy. Wayne miejscami śpiewa dramatycznym głosem, co korzystnie wpływa na Wasze utwory. Jak trudne było imitowanie maniery Roberta Planta w "Majestic Warfare"? Wayne: Oczywiście, ten utwór posiada cechy charakterystyczna dla Led Zeppelin, ale nie myślę o Robercie Plancie, gdy śpiewam "Majestic Warfare" bądź "Unknown Woman Of The Seine". Nie próbuję celowo używać jego maniery. Tak po prostu wydobywam głos. Zaintrygował mnie również riff w "Intruder". Jak na niego wpadliście? Cliff: O ile pamiętam, Blumi powiedział nam, że inspirował się Budgie. Rytmicznie dziwnie się tam dzieje, a wiem, że Budgie miało wiele dziwacznych riffów, w które trzeba się wgryźć. Co szykujecie na trzeci LP? Jak będzie się różnił od Waszych dotychczasowych płyt? Cliff: Blumi zajmie się całą produkcją. Chce utrzymać ją w jak najbardziej oldschool'owym klimacie, podobnie jak zrobiliśmy z "Beyond The Blood Red Horizon". Zaczekaj na efekt końcowy i znów podziel się z nami opinią. Sam O'Black

MIDNIGHT RIDER

107


Oldschoolowe odrodzenie Słoweńcy w swojej muzyce starają się odtworzyć głównie muzyczne uczucia i brzmienia wczesnych dni, pierwszej fali black metalu oraz starej szkoły speed metalu, przy okazji nie zapominają o klasycznych wpływach heavy metalu, bluesowych solówkach, a nawet o rock and rollowych sznytach rodem z Motörhead. Niemniej ową oldschoolowość starają się zrównoważyć pewnymi elementami nowoczesności. Wszystko można zaobserwować na ich debiutanckim dużym krążku "Cold Is the Grave". Zanim jednak sięgniecie po niego, zapraszam do rozmowy z basista i wokalistą Mike'em Manslaughterem. HMP: Kocham wasz cover zespołu Bathory "Die in Fire". Czy możecie coś powiedzieć o projekcie "Voices from Valhalla - A Tribute to Bathory", pomyśle na ten album i jego realiza cji? Na demo zrobiliście też cover utworu "Witchcraft" i zastanawiam się, który cover był pierwszy. W przeszłości pewnie też graliście covery, więc może już wtedy graliście "Die in Fire"? Mike Manslaughter: Musiałem sprawdzić stare maile sprzed ponad dziesięciu lat, żeby odświeżyć sobie pamięć. Skontaktował się wtedy z nami niejaki Crin (frontman The Meads of Asphodel) z Godreah Records. Był w trakcie tworzenia albumu honorującego Bathory i za-

Sigh, Taake itd. Bathory zawsze było jednym z największych inspiracji dla Hellsword. "Die in Fire" był ich drugim coverem, nagraliśmy go po "Witchcraft", który pochodzi z naszego debiutanckim demo "Blasphemy Unchained", pierwotnie wydanego gdzieś w czerwcu 2011 roku. Natomiast "Voices from Valhalla" zostało wydane gdzieś w pierwszej połowie 2012 roku. Były też inne covery Bathory, które graliśmy na żywo, ale nigdy nie zostały nagrane, takie jak "Rise the Dead" i "Sacrifice". Czy rozważacie kolejny taki projekt? Jeśli tak, który zespół chcecie uhonorować? Obecnie skupiamy się głównie na pisaniu i na-

brak koncertów na żywo w ciągu ostatnich dwóch (pandemicznych) lat. Mam wrażenie, że cała scena powoli wraca do siebie. Ale powiedziałbym, że black, death i heavy metal są jednymi z bardziej popularnych gatunków. Problemem słoweńskiej sceny jest to, że jest bardzo mała - wszyscy się znają. Dlatego też często trudno jest uzyskać prawdziwe, szczere opinie. Polecam sprawdzić Challenger, Eruption, Siderean, Dickless Tracy, Mist i mój inny zespół - Ensanguinate. Z szerszego regionu Bałkanów sprawdźcie Infest i Stone z Serbii. Hellsword powstał w 2009 roku, ale wasze pierwsze pełne wydawnictwo ukazało się w 2021 roku! Co zajęło wam tak dużo czasu? Skład pozostaje ten sam od początku, więc zmiany w składzie nie były problemem. Szukaliście idealnej wytwórni czy po prostu czekaliście, aż wasze umiejętności pisania utworów staną się bardziej dojrzałe? Szczerze mówiąc, nasze utwory powstawały zawsze bardzo wolno. Patrząc wstecz, prawdopodobnie od początku lepiej byłoby skupić się na debiucie, ale my zdecydowaliśmy się na EP-ki. Nadal kocham EP-ki, ale ich zawartość nie ma nic wspólnego z prawdziwym, pełnowymiarowym albumem. Zajęło nam kilka lat zanim naprawdę zaczęliśmy proces tworzenia naszego dużego debiutu. Zaletą poświęcenia dziesięciu lat na wydanie pierwszego albumu jest to, że możesz zawrzeć na nim najlepsze utwory, jakie kiedykolwiek się napisało. Myślę, że nasz debiut daje dobrą wskazówkę, jak bardzo nasze umiejętności pisania utworów poprawiły się przez te lata. Widziałam, że za pośrednictwem swojego fan page'a szukaliście wytwórni. Czy Emanzipation Productions było jedną z rekomendacji? Otrzymaliśmy kilka rekomendacji w komentarzach, ale Emanzipation nie było wśród nich. Mój inny zespół - Ensanguinate - był w trakcie podpisywania umowy wydawniczej z Emanzipation, więc zdecydowaliśmy się wysłać im maila z prośbą o wydanie Hellsword. To frontman Ensanguinate, Andrej, odkrył ich i nam polecił.

Foto: Hellsword

prosił nas do współpracy. Natknął się na Hellsword na YouTube - w tamtych czasach You Tube był jeszcze przydatny do odkrywania nowej muzyki, zanim jego algorytmy poszły w cholerę. Byliśmy oczywiście zainteresowani, ponieważ w przeszłości robiliśmy covery Bathory i byliśmy chętni zrobić to ponownie. Zaproponowaliśmy wykonanie "Bestial Lust" z drugiego albumu, ale to było już zajęte przez Taake'a, więc naszym drugim wyborem było "Die in Fire", ponieważ graliśmy je już na żywo kilka razy. Były też plany wydania podwójnego winyla, ale nie sądzę, aby to ostatecznie doszło do skutku. Crin wysłał nam kilka kopii podwójnego CD w zamian za nasze nagranie. Na drugim CD znajduje się fajny wywiad z Quorthonem, który Crin przeprowadził w 1996 roku dla Godreah Zine podczas wydania "Blood on Ice". Nadal jestem dumny, że pojawiliśmy się na tym tribucie Bathory obok takich nazw jak

108

HELLSWORD

grywaniu własnej muzyki, ale gdyby nadarzyła się odpowiednia okazja, prawdopodobnie zrobilibyśmy kolejny tribute. Osobiście chciałbym złożyć hołd Hellhammer lub Celtic Frost, ponieważ jestem wielkim fanem obu tych zespołów. Pochodzicie ze stolicy Słowenii. Co uważasz o lokalnej scenie, jakie gatunki są tam popu larne, czy jest tam łatwo zorganizować jakiś metalowy koncert, czy znasz jakieś lokalne zespoły godne polecenia itd.? Moi polscy przy jaciele uwielbiają stare zespoły z czasów jugosłowiańskich, ale nie wiemy zbytnio o scenie w Słowenii, Bośnii, Chorwacji itd. Myślę, że scena metalowa w Słowenii stale się zmienia. Dziesięć lat temu mieliśmy wiele zespołów thrash metalowych, ale obecnie nie ma ich prawie wcale. Trudno mi powiedzieć, które gatunki są obecnie popularne ze względu na

W dziesiątą rocznicę wydania waszego pier wszego wydawnictwa, dema "Blasphemy Unchained", postanowiliście umieścić je na Spotify. Dlaczego nie wcześniej? Przy okazji, czy uważasz, że streaming pomaga muzykom metalowym w dzisiejszych czasach, czy zabija ich ducha, ponieważ cały ruch opierał się na fizycznych wydaniach, wymianie kaset itp.? Dzielisz się online kilkoma znaleziskami ze swoich osobistych kolekcji winylowych, więc domyślam się, że też wolisz fizyczne wydania. Nigdy wcześniej nie udało nam się tego zrobić i wydawało się, że to dobry moment, aby w końcu to zrobić. Spotify jest dostępny w Słowenii dopiero od 2020 roku, więc to kolejny powód. Myślę, że w dzisiejszych czasach należy brać pod uwagę muzykę cyfrową, ponieważ jest ona ważną częścią całego biznesu muzycznego. Ludzie, w tym ja, często słuchają muzyki w podróży i tutaj streaming naprawdę się przydaje. Niemniej jednak, cyfra nigdy nie powinna zastąpić fizycznych wydań, ani nie powinna mieć takiego samego znaczenia. Fizyczne wydania, czy to winyle, CD czy kasety są sercem i duszą undergroundowej muzyki metalowej i tak powinno pozostać. Zawsze będę preferował fizyczne wydania. Zacząłem od płyt CD (które wciąż kolekcjonuję), potem do mojej kolekcji dołączyły także winyle. Nigdy nie przepadałem za kasetami, więc myślę, że dodanie trzeciego formatu to byłoby trochę za dużo.


Patrząc wstecz na wasze demo "Blasphemy Unchainded" i EP-kę "Sounding the Seventh Bell" co myślicie o nich teraz, z waszej obecnej perspektywy? Nadal jestem dumny z brzmienia i charakteru "Blapshemy Unchained". Można poczuć surową, niekontrolowaną energię, którą przekazywaliśmy przez te wczesne nagrania. Tak naprawdę nie wiedzieliśmy co robimy, wykonanie było bardzo dalekie od ideału, ale mieliśmy przy tym sporo zabawy. Czasami ludzie porównują to do wczesnego południowoamerykańskiego ekstremalnego metalu - surowego, chaotycznego, wywołanego amfetaminą zwierzęcego speed metalu. I ja raczej się z tym zgadzam. "Sounding the Seventh Bell" poszedł w innym kierunku niż "Blasphemy Unchained", ponieważ próbowaliśmy ewoluować nasze brzmienie. Chociaż podoba mi się to, co zrobiliśmy z takimi utworami jak "From the Crypts" i "Curse of the Seed", to było to bardziej jednorazowe. Później zbliżyliśmy się do stylu z "Blasphemy Unchained" z naszego debiutanckiego albumu. Foto: Hellsword

"Evil's Rebirth" i "Unholy Reich" z waszego demo z 2011 roku są obecne również na waszym "Cold is the Grave" z 2021. Dlaczego zdecy dowaliście się zachować te utwory, nagrać je ponownie i wydać również na pełnowymiarowym albumie? Ciekawe, że mało kto zauważył, że trzy utwory z "Blasphemy Unchained" pojawiają się ponownie na "Cold is the Grave". Oprócz "Evil's Rebirth" i "Unholy Reich", jest tam również "Satan, Death and Fear" (oryginalnie zatytułowany "Marching Towards Heaven (Satan, Death and Fear)"). Jednym z powodów umieszczenia tych utworów na naszym debiucie było to, że czuliśmy, iż zasługują one na lepszą produkcję i wykonanie, ponieważ wciąż jesteśmy bardzo przywiązani do tych wczesnych tytułów z naszego debiutanckiego demo. Drugi powód był bardziej praktyczny - brakowało nam wystarczająco dużo nowego materiału na pełnowymiarowy album. Wasze inspiracje są raczej oldschoolowe, jak Bathory i Venom... Czy uważasz, że obecnie scena metalowa przeżywa "oldschoolowe odrodzenie" i że coraz więcej zespołów chce grać surowo i oddawać hołd klasykom (osobiście uważam, że jest to trend - ale oczywiście nie zakładam, że wy czy jakikolwiek inny zespół gracie tak tylko dlatego, że jest to "popularne") czy może nadal jest to raczej underground? Zgadzam się, że granie tego typu muzyki stało się modne. Kiedy zaczynaliśmy, było tylko kilka takich grup i były też o wiele mniej znane - jak na przykład Midnight. Obecnie stało się to o wiele bardziej mainstreamowe, a Midnight dołączył do takich tytanów jak Mayhem na trasie. Ale ja osobiście nie postrzegam tego jako hołd chodzi o odtworzenie uczucia i brzmienia wczesnych dni, pierwszej fali black metalu, starej szkoły speed metalu, ale nie o oddanie hołdu jakiejś konkretnej grupie lub grupom. Niektóre albumy black/speedmetalowe mają tendencję do monotonii i powtarzalności, ale wasz album jest inny. Nie boicie się umieszczać na nim klasycznych wpływów heavy metalu, bluesowych solówek, a nawet trochę rock and rollowych szlifów rodem z Motörhead ("Satan, Blood and Fear" czy "Evil's Rebirth"). Jaki jest wasz sekret w łączeniu tak różnorodnych inspiracji? Czy macie w ogóle jakieś ograniczenia, jeśli chodzi o pisanie muzyki? Album zawiera nasze najlepsze utwory z całego okresu naszej kariery. Nasz styl bardzo ewoluował na przestrzeni lat, co w dużej mierze przy-

czyniło się do różnorodności kompozycji. Będzie to znacznie trudniejsze do osiągnięcia przy naszym drugim albumie. Innym aspektem są różne gusta muzyczne członków zespołu. Ironfist wnosi dużo heavy metalu i bardziej melodyjne brzmienie. M. Massakre i ja bardzo lubimy black metal. Kiedy tworzymy razem kawałki, wszystkie te wpływy łączą się ze sobą. Staramy się nie ograniczać podczas tworzenia muzyki, ale prawdopodobnie nigdy nie będziemy mieli progresywnych solówek czy 15minutowych kompozycji. Produkcja też jest oldschoolowa. Opowiedz nam więcej o procesie nagrywania i uzyskiwania takiego brzmienia. Osobiście zmagam się z inżynierami dźwięku, którzy nie chcą pro dukować surowych/staromodnych albumów i nalegają na bardziej wypolerowane, nowoczesne brzmienie, co naprawdę mi przeszkadza. Produkcja jest właściwie dość nowoczesna przypomina mi Destroyer 666 czy Watain. Nasz przyjaciel, który to wyprodukował, początkowo chciał pójść w stronę bardziej surowego brzmienia. Ostatecznie to dobra mieszanka oldschoolu i nowoczesności w mojej opinii. Lubię nowoczesne produkcje, kiedy nie są plastikowe i bezduszne. "The Plague Within" z Paradise Lost jest dobrym tego przykładem. Uwielbiam fakt, że wszystkie wasze okładki albumów są w podobnym stylu. Czy to było celowe? Kto jest odpowiedzialny za wasz art work? Zawsze musimy umieścić naszą "maskotkę" Baphometa - od czasu oryginalnego "Blasphemy Unchained". Pierwszy artwork do dema "Blasphemy Unchained" został stworzony przez naszego przyjaciela Curse'a, który również nagrał, zmiksował i zmasterował wszystkie nasze wydawnictwa. "Sounding the Seventh Bell" został wykonany przez kolegę z Lublany. A ostatni artwork, który pojawia się na naszym debiucie, został stworzony przez świetnego Karmazida. Jesteśmy naprawdę zadowoleni z tego, jak to wyszło. ak wspomniałeś, od 2020grasz też w death Ja metalowym Ensanguinate. Czy ten muzyczny wybór wpływa również na muzykę Hellsword? Na przykład macie tę samą wytwórnię. Myślę, że jest w tym jakiś (głównie podświadomy) wpływ, ale zobaczymy jak to się potoczy, gdy wydamy nowe utwory, ponieważ dołączyłem do Ensanguinate, gdy "Cold is the Grave"

było już gotowe. A co z innymi projektami pobocznymi? Może ktoś z was chce założyć np. zespół black/ punkowy, bo Hellsword też ma punkowy kli mat i fajnie byłoby coś takiego od was usłyszeć? Nie jestem wielkim fanem różnych projektów. Moim zdaniem w dzisiejszych czasach jest zbyt wiele takich projektów, a zbyt mało prawdziwych zespołów. Stworzenie prawdziwego zespołu oznacza wiele zaangażowania, ale w końcu się opłaca. W tej chwili chciałbym skupić swoją energię na Hellsword i Ensanguinate. Gratulujemy dołączenia do składu festiwalu Death Coast! To będzie niezapomniane doświadczenie zagrać z Dark Funeral. Jak to się stało, że znaleźliście się w składzie? Jakie są wasze oczekiwania związane z występem na tym festiwalu i graniem na tak dużej scenie? Jesteśmy super podekscytowani tym wydarzeniem! Skontaktowała się z nami nasza wytwórnia, Emanzipation Production, która jest zaangażowana w organizację i chętnie przyjęliśmy ich zaproszenie. Mamy spore doświadczenie w graniu w klubach, ale nie aż tak duże w graniu na dużych scenach i festiwalach. Mamy spore doświadczenie w graniu w klubach, ale nie tak duże w graniu na dużych scenach i festiwalach. Jakie są plany na przyszłość Hellsword? Jakieś plany na nowy album, trasę koncertową, współpracę z innymi zespołami? Teraz, gdy ograniczenia covidowe powoli są znoszone, ponownie myślimy o naszych planach na przyszłość. Chcielibyśmy napisać drugi album i najlepiej wydać go w 2023 lub 2024 roku. Jeśli chodzi o trasy koncertowe, to byłoby wspaniale, gdyby udało nam się ponownie wyprowadzić naszą muzykę poza granice naszego kraju. Będziemy informować Was na bieżąco! Dzięki za rozmowę! Jakieś ostatnie słowa dla polskich fanów? Wypatrujcie Piekielnego Miecza (pisownia oryginalna - przyp. red.) za niedlugo się u was zjawimy! Iga Gromska Tłumaczenie: Szymon Paczkowski

HELLSWORD

109


nie ma między nami żadnej spiny, czy coś takiego. Nie jest najbardziej publiczną osobą, więc koncerty i trasy koncertowe były trochę harówką.

Prawdziwe diamenty kryją się w zaułkach! Kömmand to formacja przesiąknięta na wskroś oldschoolem. Tego trzyma się od swoich początków i z pewnością, jak przyjdzie czas, na tym skończy. Aby nabrać takiego przekonania wystarczy przeczytać poniższy wywiad, a później oczywiście odpalić ich najnowsze dzieło "Stubborn Arsenal". HMP: Jak tam nauka norweskiego? Nagrałeś w 2017 utwór w tym języku, "Bergen i Sommer". Wychodzi na to, że ten język mógłby być tobie przydatny muzycznie, ale nie powtórzyłeś tego eksperymentu na "Stubborn Arsenal"… Kömmander Z: (śmiech) Cóż, nie jestem zbyt biegły w bokmal (standard piśmienniczy j. norweskiego - przyp. red.), więc raczej nie będzie już eksperymentów tego typu. Ta kompozycja jest częściowo o pięknym mieście Bergen, ale przede wszystkim jest to wyraz szacunku dla tak zwanego "norweskiego black metalu". Myślę,

ścieżką dźwiękową na koniec świata i takie trudne i dziwne czasy? Może. Ale z pewnością obserwowanie tego narastającego pękania w szwach skutecznie napędziło moje obrzydzenie, złość i nienawiść do "społeczeństwa" i ludzi w ogóle. Mam bardzo mało nadziei wobec wszystkiego. Lepiej jest wypić parę piw, kiwać głowami do riffów i patrzeć, jak wszystko płonie. W obecnym składzie zespołu są cztery osoby, ale to ty nagrałeś wokale, basy i perkusję. Czy tak było po prostu łatwiej pracować i ten skład

Foto: Cody Brumlow

że riffy i tekst to odzwierciedlają. Być może w dzisiejszych czasach jest to zbyt nagminne uchylanie kapelusza, ale to muzyczne słownictwo wryło się głęboko w moje serce. Album otwiera kompozycja "Kömmand", zaty tułowana tak samo jak zespół. Czy uważasz ten utwór za idealną reprezentację stylu, ideałów, pisania utworów i energii zespołu? Oczywiście! Tekst mówi sam za siebie. Uwielbiamy to, co jest starodawne i ukryte. Nie mam czasu na eleganckie, współczesne, bezpieczne gówno, nie kiedy prawdziwe diamenty kryją się w zaułkach! Zawsze można spostrzec, kto jest tym wtajemniczonym. Kto wie. Uważam, że ta cała katastroficzna i pesymistyczna pandemia dobrze współgra z thrashową estetyką. Piszecie o wojnie i śmierci, to czy uważacie, że wasza muzyka może być idealną

110

KOMMAND

jest tylko na koncerty, czy może jednak usłyszymy ich na przyszłych projektach? Jak można sobie wyobrazić, Covid wszystko nam rozjebał. Carnage nie mógł z nami ćwiczyć przez ponad rok, a wtedy album nabierał kształtów. Kiedy przyszedł czas na nagrywanie, on w ogóle nie znał utworów, więc to ja musiałem wziąć gitarę basową do ręki. Carnage wróci do basu na następnym albumie. I tak, dodaliśmy Destrukutora na gitary i Drakka na bębny. Wszyscy będziemy mieć nasz własny wkład do kolejnego albumu, choć prawdopodobnie to ja będę odkrywał większość riffów. Exhumer, który był odpowiedzialny za perkusję na "Stubborn Arsenal", był w zespole niemal od początku jego istnienia, ale już nie jest w składzie. Co się z nim stało? Nic takiego. Chciał skupić się na innych projektach. My wciąż mamy próby w jego domu, więc

Czy ty, jako multiinstrumentalista, również piszesz partie perkusji? Jak wygląda twoja rutyna pisania kawałków, jakie pomysły przychodzą ci do głowy w pierwszej kolejności i co jest najtrudniejsze do skończenia? W całej historii zespołu, to ja byłem odpowiedzialny za riffy. Zazwyczaj przychodzę z piosenką ukończoną na 90 procent wraz z pomysłami na perkusję. To jest praktycznie szkielet z jakąś częścią już przytwierdzonego mięsa. Potem, jak mamy próby, to te ostatnie kawałki układanki łączą się ze sobą. Zdecydowanie najtrudniejszą dla mnie rzeczą jest skończenie tekstu. Nie mogę zebrać się w sobie, by przysiąść i pisać. Nienawidzę tego. Zazwyczaj, jestem dumny z tego, co zostaje ukończone, ale najczęściej jest to najkrwawszy poród w życiu. (śmiech) Zawsze planuję z wyprzedzeniem, by zostawić miejsce na tekst, ale najpierw powstają riffy. Riffy zawsze mają najwyższy priorytet. Okładki waszych płyt zawsze były pełne szczegółów i symboli. Teraz jest na niej odwrócony krzyż na czołgu nawiązujący do tematyki antyreligijnej, trójkątne błyskawice i speedmetalowe wiry. Czy to w jakiś sposób hołd dla pierwszych speed metalowych wydawnictw? W utworze "Speedkilling" piszecie o "speedmetalowym niebie aż do śmierci" i "speedzie który rozkurwia". Gracie blackened thrash, ale z pewnością ma on elementy speed metalu. Dawno, dawno temu, nie było tych wszystkich wyświechtanych słów i niekończących się wątków na forach debatujących nad stylami. Speed metal, black metal, styl lat 80., thrash metal, itd. to wszystko są wariacje na temat. Jeśli jest szybko, głośno i chamsko, to jest to dobre. Oczywiście, "Speedwheels" są hołdem dla niesamowitej Banzai Records w Kanadzie i ich kanadyjskich wydań rzeczy od Noise, Steamhammer, Combat, itp. Widząc ten symbol, wiedziałeś, że trzymasz w ręku złoto. O to chodziło. I tak, nie jest tajemnicą, że gardzimy religią. Rzeczywistość i tak jest o wiele bardziej interesująca. "Poser Disposer" to ciekawy przerywnik. Jaka była koncepcja tego utworu? Czy od początku planowaliście coś z partiami mówionymi? W "Speedkilling" odnosisz się również do "usuwacza pozerów". Co czyni kogoś pozerem w dzisiejszych czasach, czy może jego definicja w środowisku metalowym nie zmieniła się zbyt nio od lat 80.-90.? Zawsze był pomysł, żeby włączyć ten sampel z niesamowitego filmu "Deadbeat by Dawn" jako wprowadzenie do "I Dim Your Gleam". Ale musiało być coś pod tym, a wszystko było improwizowane w studio. Podczas przerw w pracy, kilku przyjaciół i ja oglądaliśmy wszystkie rodzaje filmów klasy B, ale też C, D i E! (śmiech) Miał być jeszcze jeden sampel, ale z jakiegoś powodu nie znalazł się na albumie... Pozer to osoby niewtajemniczone. Nie znają historii, nie poświęcili się. Są turystami. Mogą nosić zestaw ciuchów, zapuszczać włosy, ale zawsze można to zauważyć. Nudy! Twoja miłość do metalowych umlautów musi być ogromna! (śmiech) Dlaczego ta estetyka jest tak ważna dla Kömmand? Czy jest to hołd dla oldschoolowej historii metalu? Wszystko, co może dać bookerom frajdę podczas robienia ulotek. (śmiech) Oczywiście


Motörhead ma swój udział, ale też... to po prostu wygląda "metalowo", co nie? Pewnego dnia kupimy dwa kawałki filcu na bębny, na jednym umieścimy O, na drugiej umlaut i powiemy ludziom, żeby pili do upadłego! (śmiech)

Foto: Cody Brumlow

Czy "Sewagechrist" nawiązuje do okładki waszego albumu z 2017 roku "Nekrö Kömmandö Attack!", czy jest to po prostu kolejny utwór pokazujący wasz stosunek do chrześcijaństwa? Nie ma żadnego związku z pierwszą okładką, nie ma drugiego dna. Dla mnie, kościoły to ścieki, a z ambony płynie tylko brud. Bądźcie czyści! Wybraliście również "Sewagechrist" jako singiel, który znalazł się na kompilacji "Compendium of Metal Vol. 14". Dlaczego? To była twoja decyzja czy wytwórni? Nie pamiętam. Ale chyba to była decyzja M.o.M. Records. Uwielbiam tempo albumu i niemal klasyczne riffy, ale moim osobistym faworytem jest ten, który wyróżnia się na tle pozostałych, mam na myśli "I Dim Your Gleam" z niesamowitymi gitarami, partiami solowymi z mrocznym, niemal deathmetalowym klimatem. Czy ten utwór również postrzegasz jako najbardziej wyjątkowy? Jest to również najdłuższa kom pozycja. Czy mógłbyś powiedzieć nam więcej o całym pomyśle, aranżacji, itp.? Cały pomysł przynajmniej lirycznie, to czysty negatywizm. To tendencja do "przyćmiewania" ludzkiego "blasku". Niektórzy ludzie będą się zachwycać sztuką, budynkami, celebrytami, religią czy ideałami, a niektórzy będą się starać, żeby na to srać. Ta tendencja do romantyzowania rzeczy podstawowych i stawiania na piedestale rzeczy ładnych, ale przeciętnych... Nie rozumiem tego. Muzycznie, tak, myślę, że jest to prawdopodobnie wyrzutek na albumie. Świadomie starano się znaleźć strzeliste, ale nieco "odstające" melodie, by dać poczucie niepokoju. To jest ciężkie, przyczajone i nie do końca wyważone, ale nie da się tego nie zauważyć. Aha, i refren jest inspirowany martwym żołnierzem Guitar Pete'a… Nowy album został nagrany, zmiksowany i zmasterowany przez Cody'ego Brumlowa i

eksperta Toxik Holocaust, Joela Grinda. Czy ich muzyka zainspirowała cię w jakiś sposób i wpłynęła na ostateczny miks albumu "Stubborn Arsenal"? Czy jesteś zadowolony z tej kolaboracji? Byłem bardzo zaangażowany w proces nagrywania i miksowania. To byłoby jednak nie na miejscu, gdybym sam siebie cytował, co nie? Szczerze mówiąc, ani muzyka Cody'ego ani Joela nie miała na nas większego wpływu, ale znamy ich twórczość. Pracowaliśmy z Codym w Hanger 12 również przy poprzednim albumie. Łatwo się z nim pracuje, tym razem wszystko poszło bardzo sprawnie. Wykonał wiele pracy dla różnych zespołów z Seattle, Oxygen Destroyer, Sölicitör, itd. Jeśli chodzi o mastering Joela, znamy jego pracę, oczywiście z Toxic Holocaust, ale także z wielu innych zespołów, dla których robił mastering. Nigdy jednak nie jesteśmy w 100% zadowoleni z niczego i to chyba dobrze. Jesteśmy wiecznie głodnymi psami! W jednym z wczesnych wywiadów stwierdziłeś, że czynnik "zrób to sam" jest ważny i że najważniejszą rzeczą w pisaniu muzyki jest szczerość. "Żadnych studyjnych bzdur", powiedziałeś. Ale twój album został zmiksowany w Hangar 12 Studios przez mężczyzn,

którzy dobrze znają swoje rzemiosło, więc nie jest to taka "amatorszczyzna" - ale oni też są muzykami metalowymi i równie dobrze może to być tylko nazwa twojego własnego studia. Czy od 2017 roku zmieniła się wasza mentalność i nie uważacie, że jeśli nie jest to nagrane w piwnicy, to nie jest szczere i wyjątkowe, bo nowoczesne rozwiązania nie muszą zabijać ducha metalu? (śmiech) Studyjne bzdury nie oznaczają studia w ogóle, chodzi raczej o te dzwonki i gwizdki, które można teraz dostać. Niekończące się doszywanie, kwantyzacja, efekty, cokolwiek. Szczerość to podejście, a nie sprzęt. Wciąż podtrzymujemy nasze zdanie, kto chce słuchać sterylnych, skompresowanych gitar i bębnów do pisania? Po prostu grajcie swoje kawałki i sprawcie, żeby wasze instrumenty brzmiały jak one same, to nie jest takie trudne! Wasz album został wydany 19 listopada, razem z nowymi albumami kolegów z wytwórni. Co sądziliście o tym pomyśle? Czy odebraliś cie to jako zalew nowego, dobrze zagranego thrashu, czy też obawialiście się, że z powodu lawiny nowych wydawnictw nie tak wiele osób zainteresuje się waszym albumem? Cóż, jest po prostu zalew nowej muzyki, która w ogóle daje czadu. Było bardzo mało czasów tak wspaniałych dla metalu jak teraz, prawie co tydzień pojawia się coś niesamowitego, jeśli wiesz gdzie szukać. Jesteśmy pewni, że ludzie, którzy lubią takie dźwięki jak nasze, w końcu natkną się na nasz album. (śmiech) To nie jest tak, że kontrolowaliśmy wiele w kwestii wydania… Dzięki za poświęcony czas na ten wywiad. Jakieś rady dla polskich metalowców czytających to, jak zachować prawdziwość w dzisiejszych czasach? Jeśli to czytacie, to prawdopodobnie już jesteście prawdziwi! Czytajcie dalej strony o metalu, zagłębiajcie się w historię, znajdujcie perełki, pijcie drinki i grajcie riffy wykurwiście głośno! Iga Gromska Tłumaczenie: Szymon Paczkowski

Foto: Kömmand

KOMMAND

111


rządny metal starej szkoły. Pomimo tego, że Slayer, Celtic Frost, Bathory to nasze główne wpływy, to do grania tego rodzaju metalu bezpośrednio zainspirowały nas właśnie te młode zespoły.

Obsesja na punkcie metalu lat 80. - Nie chcemy skończyć jak jeden z tych zespołów, które wydały tylko kilka mało znaczących materiałów, a potem szybko zniknęły, chcielibyśmy jeszcze trochę pomachać głowami! - deklaruje wokalista Middernacht. Jeśli jednak kolejne wydawnictwa Spellforger będą równie udane jak debiutancki MLP "Upholders Of Evil", to nie ma szans na taki rozwój wydarzeń, o to można być spokojnym. O ile rzecz jasna zespół przetrwa, bo metal w Indonezji gra się znacznie trudniej i z większymi wyrzeczeniami niż w Europie czy w innych częściach świata. HMP: Musieliście bardzo nudzić się w czasie pandemii, skoro skrzyknęliście się we czterech i założyliście nowy zespół? Middernacht: Tak, jak najbardziej. To jest główny powód, dla którego w ogóle założyliśmy kapelę. Ale na szczęście teraz nie ma już żadnych ograniczeń. Ale co zabawne, przez kilka ostatnich miesięcy prawie w ogóle nie graliśmy koncertów - na początku nikt tutaj nie był zainteresowany naszą obecnością na scenie. Cóż, tutejsi promotorzy imprez są głównie zainteresowani rezerwowaniem większych zespołów w ce-

tego, że czasami nie mogliśmy sobie nawet pozwolić na wynajęcie studia na próby z powodu rosnących cen dosłownie wszystkiego. Ale nadal nie jest to powód, dla którego mielibyśmy przestać działać. Thrash/black/speed metal był dla was oczywistym wyborem, w takiej stylistyce czujecie się najlepiej, uwielbiacie też takie dźwięki jako fani? Zdecydowanie!!! Zwłaszcza, że wszyscy tutaj jesteśmy zgodni co do tego, że lokalna scena robi

Lord Tchort jest najbardziej doświadczonym i zarazem też najstarszym muzykiem w składzie Spellforger, ale nie macie chyba kogoś takiego jak lider, działacie w pełni demokratycznie, nawet jeśli nie wszyscy członkowie zespołu komponują, bo efekt końcowy jest rezultatem pracy was wszystkich? Gitarzysta Carrion jest głównym kompozytorem, a ja jestem współkompozytorem. Horrifier i Lord Tchort często mają swój udział w tworzeniu pomysłów na to, jak pewne części utworów mają brzmieć i nie tylko. Ale mówiąc o liderze... (śmiech). Cóż, tak naprawdę nie mamy go w tym zespole. Nie sądzę nawet, że potrzebujemy kogoś takiego! Bandung to spore miasto, ale z racji pokrewnych muzycznych zainteresowań znaliście się pewnie wcześniej, choćby z koncertów? O dziwo, w 2013 roku, kiedy jeszcze mieszkałem w mniejszym mieście Sukabumi, kupiłem sobie jakiś blackmetalowy album. Jego tytuł to "The Night Domination" i był autorstwa Neurotic Of Gods. I wtedy nawet nie wiedziałem, że Lord Tchort jest człowiekiem, który za tym stoi. A rok później przeprowadziłem się do Bandungu i osobiście poznałem go na koncercie. Horrifiera i Carriona poznałem gdzieś w sklepie z naszywkami, bardzo dobrze się rozumiemy i dogadujemy muzycznie. W Indonezji tradycyjne sklepy płytowe też już zanikają, co skutkuje nie tylko brakiem możliwości zakupu płyt czy kaset w tak zwanym realu, ale też kurczeniem się miejsc w których metalowcy mogą się spotkać? W samym Bandungu jest kilka sklepów z płytami, które wciąż aktywnie rozprowadzają metalowe albumy. Ale najwyraźniej ci ludzie dbają tylko o sprzedaż dużych i znanych zespołów i mają bardzo ograniczony wybór zespołów. Jak być może wiecie, my również jesteśmy zainteresowani mniej znanymi zespołami, które desperacko potrzebują uznania. Istnieje jednak alternatywa, którą jest sprzedaż wysyłkowa prowadzona przez niektórych dystrybutorów online. To naprawdę świetny wybór, jeśli chcesz sobie sprawić dobre płyty. W zeszłym miesiącu wybrałem płytę "Legion Of The Night" zespołu Lethal Steel. Świetny heavymetalowy zespół ze Szwecji! Gorąco polecam.

Foto: Spellforger

lu, jak największej sprzedaży biletów (śmiech). To jest główny powód, dla którego ciężko jest tutaj rozwijać się mniejszym zespołom. Były to okoliczności o tyle niesprzyjające, że nie było mowy nie tylko o koncertach, ale nawet o graniu prób - uznaliście jednak, że ten nowy muzyczny byt ma przyszłość, warto więc trochę się pomęczyć, poczekać na powrót normalności i ruszyć wtedy już w pełnym tego słowa znaczeniu? Wzięliśmy to jako naszą główną motywację. Teraz, kiedy nasza płytka została w końcu wydana, myślę, że można powiedzieć, że w końcu jesteśmy z powrotem w akcji, pomimo kilku drobnych niepowodzeń, zwłaszcza problemów finansowych, z którymi się borykaliśmy. To dla-

112

SPELLFORGER

się bardzo nudna z tym całym brutalnym death/ grindem, który staje się trochę zbyt powtarzalny dla lokalnych bangers. My tego nie chcemy. Nadszedł czas, aby został przywołany ponownie oryginalny styl metalu. I myślę, że jak na razie jesteśmy na dobrej drodze. Nie ma już miejsca na trendy na naszej scenie. Preferujecie te stare, klasyczne kapele z lat 80., czy też zdarza wam się sięgać również po płyty młodych zespołów takich jak wasz, podążających śladami dawnych mistrzów? Powiedziałbym, że i jedno i drugie. Ale współczesne zespoły takie jak norweski Death-hammer, niemiecki Cruel Force i austriacki Hellbringer są najlepszym przykładem na to, że te, relatywnie młodsze, zespoły wiedzą jak grać po-

Wielu niezorientowanych fanów metalu w Europie czy USA dodałoby tutaj, że są też przecież puby czy inne lokale z wyszynkiem, ale jesteście krajem muzułmańskim, więc nie ma o tym mowy, alkohol jest, przynajmniej teoretycznie i oficjalnie, zakazany. Ale miejsc w których możecie zagrać na żywo chyba nie brakuje, istnieją odpowiednie kluby czy nieduże sale koncertowe? Tak, jest kilka w Bandungu. Pomimo, że niektóre z nich były zmuszone do zamknięcia przed pandemią. Ale szczerze mówiąc, to nie jest tutaj problemem. Nadal mamy kilka dobrych lokali, które nadal działają. Picie też nie jest problemem, o ile nie robisz tego publicznie. Tu po prostu jest to źle postrzegane, jeśli to robisz. Metal jest w waszym kraju wciąż niezbyt mile widziany, czy też sytuacja nieco się pod tym względem poprawiła? Hmmm, żeby być całkowicie szczerym, nie


jestem pewien co do tego wszystkiego, ponieważ nie zależy nam na byciu zaakceptowanym przez lokalne społeczeństwo. Po prostu idziemy do przodu i robimy to, co nam się podoba. Ale jeśli mówisz o jakiejś poprawie poziomu zespołów, to myślę, że tak. Zdecydowanie jest lekka poprawa jakości oraz różnorodności muzyki w porównaniu z tym, co było jeszcze jakieś 10-12 lat temu. Muszę wspomnieć o kilku zespołach takich jak Ventor, Headkrusher, Ancient i Brigade Of Crow. Ci goście wykonali świetną robotę, adaptując oldschoolowe dźwięki w naprawdę dobry sposób. Niewiele zespołów tutaj interesuje się czymś takim, takimi oldschoolowymi dźwiękami. Ale chyba wciąż przeciętny Indonezyjczyk, szczególnie ze starszego pokolenia, spogląda na takich jak wy kudłaczy w skórzanych kurtkach bez zbytniej sympatii; tak ekstremalne granie z takimi tekstami przerasta jego poj mowanie muzyki, szczególnie, że macie bardzo rozwiniętą scenę pop, która z nawiązką wystarcza typowemu obywatelowi waszego kraju? Oczywiście scena popowa dominuje u nas, ale także, jestem tego pewien, wszędzie na świecie. Ale szczerze mówiąc, nigdy nie doświadczyliśmy tutaj takich uprzedzeń. Zamiast tego ci "normalsi" po prostu patrzą na nas jak na, no wiesz... stereotypowe wyobrażenie rockera. Nic niezwykłego. Zadebiutowaliście mini albumem "Upholders Of Evil" - miał to być swego rodzaju rekone sans, próba wybadania czy wasza muzyka przypadnie ludziom do gustu, dlatego nie pory waliście się od razu na cały album? Wydanie albumu jest zdecydowanie naszym kolejnym priorytetem, ale jak na razie jesteśmy wciąż zajęci naszymi codziennymi sprawami, niestety jest to nieuniknione! W końcu zbliża się nasz koncert i teraz skupiamy się na tym, aby lepiej grać na żywo i pokazać, czym jest "Upholders Of Evil". Wierzcie lub nie, ale mieliśmy tylko jeden koncert od czasu powstania zespołu w 2020 roku. To rzadka sytuacja, że utwór tytułowy jest instrumentalnym, do tego niezbyt długim, wprowadzeniem do reszty materiału - chcieliście dzięki temu zabiegowi od razu zaintry gować słuchacza, dać mu do myślenia? Ahh, to właściwie jedna z tych sytuacji typu: "jest czym jest". Nie myślałem o tym zbyt wiele,

Foto: Spellforger

zwłaszcza, że sam utwór tytułowy powstał już podczas sesji nagraniowej. Napisaliśmy go z powodu moich obaw, że płyta będzie zbyt krótka. Powiedziałem więc zespołowi, żeby zrobił jeszcze jeden utwór, krótki i instrumentalny, żeby przekroczyć 20 minut czasu trwania. I zdecydowałem się na ten utwór jako tytułowy, co jest wsumie trochę dziwne. Dobre przyjęcie tego materiału chyba nielicho was zaskoczyło, tym bardziej, że kilka miesię cy po wersji CD "Upholders Of Evil" ukazał się też na kasecie, a teraz mamy jakby ukoronowanie tego procesu, winylowy MLP, do tego wydany nakładem Dying Victims Productions - lepiej być nie mogło? To najlepsza rzecz, jaka mogła się zdarzyć! I nie mógłbym być za to wystarczająco wdzięczny. Wszyscy, którzy byli zaangażowani w to wydawnictwo, to wspaniali ludzie, z którymi można pracować. Moi koledzy z zespołu, nasz grafik i projektant logo, Jacobo z Personal Records, Aldi z Blasphemisia Prod. i Florian z Dying Victims Productions. Można powiedzieć, że wasze marzenia zaczęły spełniać się nad wyraz szybko - jakie jest kolejne, może koncerty gdzieś poza Azją, na przykład na jakimś europejskim festiwalu? Tak zdecydowanie, powiedzmy, że gdybyśmy mogli zagrać w Holandii, Niemczech lub

Szwecji, to byłoby to spełnienie marzeń, ponieważ publika jest tam najbardziej szalona! Chcielibyśmy również zagrać w Ameryce Łacińskiej. Tam również reakcje publiczności są zajebiste. Ale jak na razie naszą główną misją jest tworzenie kolejnych materiałów. Pewnie nie pomylę się zbytnio obstawiając, że macie już gotową kolejną porcję nowego mate riału. "Upholders Of Evil" pozostanie w tej sytuacji zamkniętą całością i nie będziecie już do tych utworów wracać, priorytetem jest dla was w tej chwili kolejne, już długogrające, wydawnictwo? Jak na razie mamy trzy nowe utwory, ale nie jest to jeszcze skończone, ponieważ możemy wprowadzić tu i tam kilka zmian. Naprawdę nie mogę się doczekać, aby nasze kolejne wydawnictwo brzmiało jak z lat 80. Tak, mamy obsesję na punkcie metalu lat 80., mimo że żaden z nas nie urodził się w tym okresie, z wyjątkiem naszego perkusisty Lorda Tchorta. Zamierzamy oddać ten zaszczyt naszemu inżynierowi dźwięku, który zrobił również naszą poprzednią płytę. Myślę, że wykonał świetną robotę i naprawdę nie możemy się doczekać, aby ponownie z nim współpracować przy kolejnym wydawnictwie. Kiedy możemy się spodziewać tej płyty? będzie ją firmować ponownie Dying Victims Productions czy nie jest to jeszcze ustalone i wszystko okaże się po sesji nagraniowej? Jak na razie nie jesteśmy pewni kiedy, ze względu na intensywne sprawy w naszym życiu codziennym. Ale powiedzmy, że album jest gotowy, zostanie najpierw wydany przez Personal Records na CD, ponieważ wciąż mamy znimi kontrakt. Jeśli Dying Victims Productions nadal będzie zainteresowane naszymi materiałami, to czemu nie? Będą musieli wydać go na kasecie lub LP, albo na obu! (śmiech). Nie chcemy skończyć jak jeden z tych zespołów, które wydały tylko kilka mało znaczących materiałów, a potem szybko zniknęły, chcielibyśmy jeszcze trochę pomachać głowami! Wojciech Chamryk & Szymon Tryk

Foto: Spellforger

SPELLFORGER

113


Kocham tworzyć samemu Tworzyć zespół metalowy w Kolumbii nie jest niczym łatwym. Jednak Andrews Feliph Alvarez nie ma z tym problemu, swobodnie działa w pojedynkę, bo jak sam podkreśla metal to jego pasja. Niemniej zależy mu na utrzymania typowej metalowej formacji oraz tworzeniu ciekawych albumów. Miejmy nadzieję, że los będzie mu sprzyjać, a płyta "Secrets from the Past" nie będzie jego ostatnią. HMP: Założyłeś zespół w późnych latach 90., czyli w czasach dość ciężkich nie tylko dla thrash metalu, ale dla metalu ogólnie. Jego szczyt popularności przeminął, po prostu thrash nie był niczym nowym. Zastanawiam się, co cię skłoniło do grania tego gatunku i dlaczego nie spróbowałeś grać death metalu, industrialu itp.? Oczywiście, komercyjne rzeczy nie były dla ciebie istotne, więc to, że thrash nie był "popularny" nie stanowiło problemu. Andrews Feliph Alvarez: Tak naprawdę, to nigdy nie będzie łatwo grać metal w Kolumbii, bo to nie jest tutaj popularny gatunek muzyki, mimo że jest coraz więcej sposobów na pokazanie się, nagrywanie, kupowanie instrumentów i ogólnie uczenie się. Jeśli chodzi o mnie, zawsze

ko bardzo mocno wpłynęło na nasz sposób postrzegania metalu. Powiedziałbym, że dzisiejsza scena jest bardziej wirtualna. A co z lokalną, kolumbijską sceną? Czy thrash jest tam popularny? A może prym wiodą inne podgatunki? Thrash zawsze miał miejsce w Medellin, ale to heavy i black metal są bardziej popularne. Można znaleźć dużo naprawdę dobrych zespołów ze wszystkich gatunków. Thrash zawsze był tam szanowany. Kiedy napotykam zespół, który ma tylko jednego gitarzystę, zawsze mnie to zastanawia jak można to wszystko ogarniać samemu. Czy szukasz drugiego gitarzysty? Może to stwo-

sem, jedną z legend thrashu? To musiała być jedna z twoich inspiracji. Zastanawiam się również czy nazwa twojego zespołu, Disaster, ma swoje źródło w klasycznym albumie Exodus "Fabulous Disaster"? To było ważne, aby zagrać u boku Exodusu i innych bardzo dobrych lokalnych zespołów. Złą rzeczą jest to, że nie było żadnego wynagrodzenia. Prawda jest taka, że nie wydają mi się oni ludźmi zupełnie w porządku. Właściwie, to nazwa jest bardziej inspirowana takimi zespołami jak Destruction ("Total Disaster") Devaster, Destructor. Jestem bardziej miłośnikiem niemieckiego i europejskiego thrashu, ale zespoły takie jak Slayer, Testament, Infernal Majesty też są częścią inspiracji. Poza koncertem Exodus, jakie jest twoje ulu bione wspomnienie w całej karierze? Może jakiś inny szczególny występ na żywo lub wydanie konkretnego albumu? Pamiętam świetny festiwal z 2015 roku, Altavoz z 2017 i Havok z 2015 roku, ludzie z dobrą energią, ale nie na tyle utalentowani, by mieć dobry akompaniament. Jaki jest wasz sposób na radzenie sobie ze zmi anami w składzie? Członkowie zespołu trochę się zmieniali podczas waszej kariery. Jakie są twoje rady dla zespołu, który zmaga się z wymianą muzyków na nowych w grupie? Naprawdę nie mam problemu ze składami, ponieważ muzyka i teksty są w całości moje, zaś samo utrzymanie składu jest trudne, ponieważ niestabilne warunki w naszym kraju zmuszają ludzi do podejmowania decyzji czy to osobistych, zawodowych, wyjazdowych itp. Zespół nie ma żadnego sponsora, co rodzi trudności. Powiedziałbym, zawsze starajcie się być zjednoczeni, albo inaczej, szukajcie ludzi, którzy naprawdę czują metal bezinteresownie i mają wielką pasję oraz zaangażowanie. Czy uważasz, że wasz obecny skład, czyli ty, Juan i Esteban jest najsilniejszy ze wszystkich w historii Disaster? To był jeden z najlepszych i najsilniejszych składów, ale Juan, nasz perkusista, zdecydował się opuścić zespół z przyczyn osobistych i pracujemy już z innym muzykiem. Swój debiutancki album "Blasphemy Attack" nagraliście za pośrednictwem Iron Shield Records w 2014 roku. Wasz najnowszy album "Secrets from the Past" również został wydany przez tę wytwórnię! Co spowodowało, że nadal z nimi współpracujecie, jakie są najwięk sze korzyści? Nie rozważaliście zmiany wytwórni? Właściwie, to zmieniliśmy wytwórnię. "Blasphemy Attack" był wydany na dobrych warunkach, "Secrets from the Past" już nie.

Foto: Disaster

podchodziłem radykalnie do klasycznych gatunków metalu, typu heavy, death, black, thrash itd. Jakie różnice zauważasz między sceną thrashu w latach 90. a teraz? Jak to było być metalow cem w tamtych czasach i co myślisz o obecnej scenie? Scena lat 90. była bardziej radykalna, podziemna, więcej gatunków próbowało wychodziło ze swoimi buciorami. Myślę, że byliśmy ostatnimi metalowcami z bardziej podziemnego pokolenia, z kasetami i płytami CD, z trudnościami w zdobyciu muzyki, instrumentów i wiedzy dotyczącej gry na tychże instrumentach. To wszyst-

114

DISASTER

rzyć nowe możliwości, jak na przykład granie duetów i harmonii (brzmią świetnie z basem, jak na przykład w utworze otwierającej album, "Demonic Curse", tam też jest druga gitara). Co ciekawe, w latach 90. przez zespół przewijało się aż trzech gitarzystów, ale od czasów "Blasphemy Attack" gramy z dwoma gitarami na żywo. Byłoby idealnie znaleźć drugiego gitarzystę na stałe, rozumiem aluzję o harmonii, ale jest lepiej, gdy pracujemy teraz tylko we trójkę, bo jest bardzo ciężko znaleźć muzyków, którzy zaangażowali by się w działalność kapeli sposób wystarczający. Jak wspominasz dzielenie sceny wraz z Exodu-

Czy myślisz, że podpisali z wami kontrakt, ponieważ wasz thrash jest podobny do niemieckiej sceny thrash metalowej, jak Sodom, Kreator czy Destruction? Słyszę pewne inspiracje, jeśli chodzi o brutalne i surowe wokale! Tak, kiedy tworzyliśmy "Blasphemy Attack", dostawaliśmy propozycje z Meksyku, a nawet z Japonii. Zdecydowaliśmy się na Niemcy, bo tak jak mówiłaś, jest to dobre źródło inspiracji. Zauważyłam też, że są tam ślady innych gatunków, jak deathmetalowe wokale w parti ach "Suffer in Pain", coś w rodzaju rockand rollowoh/hard'n'heavy klimatów w riffach "Living Fast Dying Young" oraz neoklasyczne solów ki (coś jak na wzór niektórych rzeczy Yngwie Malmsteena!). Jakie są twoje inspiracje poza


Metal nigdy nie umrze

thrashem i jaki jest twój sposób na mieszanie gatunków? Czy w przyszłości planujesz w swojej muzyce wypróbować inne gatunki? Jestem miłośnikiem czterech klasycznych gatunków metalu: heavy, thrash, death i black. Uwielbiam też muzykę klasyczną. Skoro wspominasz Malmsteena, mamy nowe kompozycje z bardzo neoklasycznymi i barokowymi szlifami. Mercyful Fate i King Diamond to też jedne z moich największych inspiracji. Czy mógłbyś powiedzieć nam więcej o utworze "Living Fast Dying Young"? Uwielbiam ten instrumental! Czy od początku planowałeś napisać go jako utwór instrumentalny? Tak, od zawsze miał być utwór instrumentalny. Od czasu do czasu lubię wplatać utwory instrumentalne. Kocham tworzyć samemu. Jest też najdłuższy na płycie piękny instru mental z neoklasycznymi/progresywnymi naleciałościami, "Disillusions. Jaka jest historia tego utworu, opowiedziana bez tekstu? Dlaczego zdecydowaliście się zakończyć album taką melancholijną kompozycją? Lubię kończyć albumy w tak melancholijny sposób. Nie potrzeba tu tekstu. Traktuję ten utwór jak kontynuację kompozycji "Valley of Illusion" z "Blasphemy Attack". Czy planujecie wydać swój nowy album również na winylu lub kasecie? Wydaje mi się, że jest on dostępny tylko na CD. Teraz ci nie powiem, ale będzie on chyba tylko na CD. Winyl jest strasznie drogi.

Tak niepostrzeżenie takiemu Blackslash mija już 15 lat działalności, a ciągle się zdaje, że to wciąż młokosy, którzy współtworzą nurt NWOTHM. Niemniej zachowajmy nadzieję, że niemieccy muzycy będą działać kolejne 15 lat, a nawet dłużej, bowiem granie oldschoolowego heavy metalu wychodzi im całkiem nieźle, czego świadectwem jest ich ostatni album "No Steel No Future". O płycie i innych sprawach z nią związanych opowiada nam wokalista Clemens Haas. HMP: Gratuluję! Mija już 15 lat odkąd zespół został założony. Jakie były największe trud ności, z którymi musieliście się zmierzyć wtedy w 2007 roku, a jakie są teraz w 2022 roku? Clemens Haas: Dziękuję! Kiedy zakładaliśmy zespół, było bardzo ciężko znaleźć jakąś salę do prób. Na całe szczęście, wujek Daniela pozwalał nam ćwiczyć w jego domu. Teraz największym problemem jest brak czasu i snu. Mamy zwyczajne prace poza muzyką. Wszyscy mamy żony i rodziny poza Blackslash. Czasami więc terminarz jest bardzo napięty. Jest ciężko, ale, nie zrozum mnie źle, to jest tego warte! Jak sam mówisz, gracie "muzykę, której słuchali rodzice". Czy uważasz więc, że muzyka metalowa jest w sumie "dla rodziców", a może to młodzi utrzymują ten gatunek przy życiu (nawet jeśli ktoś jest fizycznie stary, ale wciąż młody duchem)? To prawda. Młodzi wciąż utrzymują ten gatunek na powierzchni! Ale, te przecudne dni metalu już są dawno za nami. To były czasy, w których nasi rodzice byli młodzi. O to nam wtedy chodziło. Chociaż, to odrodzenie się NWOT HM, która się dzieje od trzech, czterech lat, nas napędza! Dwóch braci Haasów w jednym zespole… Historia muzyki zna trochę przypadków z utalentowanym, muzycznym rodzeństwem, więc jak to jest pracować z bratem w heavymetalo-

wym zespole? Czy, na przykład, jest łatwiej, czy trudniej osiągać pewne kompromisy? Dość trudno… (śmiech) A tak na poważnie, chyba nie ma dla mnie niczego prostszego, niż prowadzenie zespołu metalowego z moim bratem i najlepszym przyjacielem. Rozumiemy się bez słów, a w przypadku tworzenia kawałków jest to rzecz absolutnie bezcenna! Byłam naprawdę uradowana, kiedy przeczytałam waszą ulotkę promocyjną i zobaczyłam Thin Lizzy jako zespół, który może przychodzić na myśl podczas słuchania waszej muzyki. Naprawdę bardzo rzadko docenia się muzykę Phila Lynotta i wkład jego zespołu w rozwój muzyki metalowej. Zgadzasz się z tym? Dokładnie! Nic dodać, nic ująć. W dzisiejszych czasach, sporo nowych zespołów oddaje hołd Thin Lizzy poprzez coverowanie ich utworów we własnym stylu, tak jak Night Demon, na przykład. Może też zrobicie cover jednej z ich kompozycji, albo innego zespołu? Kiedy graliśmy koncert w naszym rodzinnym mieście w 2017 roku, to otworzyliśmy go kawałkiem "The Boys Are Back In Town". Było fajnie! Ale, szczerze mówiąc, nie jestem jakimś wielkim fanem coverowania czyichś utworów. Niemcy są znane ze świetnych zespołów metalowych, więc mówiąc o waszym metalowym

Jakie są plany Disaster na przyszłość, kiedy granie koncertów na żywo powoli zaczyna być znów możliwe? Może europejska trasa koncer towa? Mam nadzieję wydać trzeci album, przygotować lepiej zespół i poszukać jakichś festiwali czy innych wydarzeń. Trasa po Europie brzmi teraz trochę surrealistycznie, ale nigdy nie mów nigdy. Dzięki za rozmowę. Jakieś ostatnie słowa do polskich metalowców? Piekielnie pozdrawiam polskich metalowców, zostańcie w podziemiu, na razie i bawcie się dobrze! Iga Gromska Tłumaczenie: Szymon Paczkowski

Foto: Blackslash

BLACKSLASH

115


dziedzictwie, jesteś bardziej dumny z niemieckiego thrash metalu czy heavy metalu? Lubię oba. Ale nie czuję jakiejś dumy. To nie są moje osiągnięcia. Czy zgadzasz się z tym, że wokale na "No Steel No Future" przypominają trochę styl Dave'a Mustaine'a? Tak wynika z komentarzy pod waszym albumem na kanale NWOT HM Full Albums. Tak, widziałem te komentarze. Tak naprawdę to nie wiem. Ale, jeśli ludzie tak myślą… To dobra, nie mam nic przeciwko temu. Czy tytuł "No Steel No Future" można inter pretować w ten sposób, że jest to twoja wersja zdania "metal nigdy nie umrze"? Dokładnie! O to właśnie chodzi! "Hammertime" jest waszym najdłuższym kawałkiem na tym albumie i zarazem jednym z najbardziej epickich! Czy był on też najtrudniejszym do ukończenia ze względu na jego długość? Dzięki. Nie, długość kompozycji nie podnosi jej poziomu trudności podczas tworzenia. Kiedy jest się w odpowiednim nastroju, wszystko łatwo się ze sobą łączy. Okładka "No Steel No Future" przypomina mi świetlane czasy filmów sci-fi z lat 80.! Czy jest to ukłon w ich stronę, a może to po prostu pasuje do tej metalowej otoczki? Jak zaczęła się wasza współpraca z artystą, Dimitarem Nikolovem? To jest po prostu coś, co jest zgodne z estetyką metalu. Zobaczyliśmy jego prace jakieś cztery lata temu i od razu nam się spodobały. Skontaktowaliśmy się z nim z propozycją współpracy, na co się zgodził, co było super! Mogę usłyszeć pewne elementy metalu neoklasycznego, które nawet brzmią barokowo w riffie do "The Power". Czy było ich inspiracją? Lubimy te neoklasyczne elementy w heavy metalu, jak to robił, na przykład, Yngwie Malmsteen. To zdecydowanie była inspiracja. Użyliśmy też muzyki klasycznej do outro "Demons of Life". "Gladiators of Rock" ma najlepszy otwierający riff, ale zdecydowanie nagrodę dla "najlep szego otwarcia" zgarnia "One For The Road". Czyj to był pomysł, by zacząć ten utwór otwarciem puszki piwa? (śmiech) Za to riff przypomina mi trochę Judas Priest! Nie jestem pewien, ale to był chyba pomysł Aleca. Mieliśmy tylko jedną puszkę piwa ze sobą, więc tylko jedną szansę, by zrobić to dobrze. Presja więc była ogromna. To była naprawdę zabawna sesja nagraniowa. "One For The Road" ma też jedną z najlepszych melodyjnych solówek na albumie! Czy też jest twoją ulubioną? Zdecydowanie. Pozdrowienia dla Chrisa! Tak na marginesie, pomyślałam sobie, że ten utwór byłby świetny jako kawałek instrumen talny. Oczywiście wokal jak najbardziej tam pasował, ale czy nie myśleliście o zrobieniu kompozycji instrumentalnej? Może masz rację. Ale, nie, nie myśleliśmy o tym. Gdzie był kręcony teledysk do "The Midnight Fire"? Czy była to wasza najbardziej ulubiona miejscówka, czy coś innego? Tak, ten budynek się nazywa "Delta Tau Chi The Animal House". Jest to zdecydowanie na-

116

BLACKSLASH

sze miejsce, by się zabawić w piątkowy wieczór! Mam wrażenie, że naprawdę lubicie tworzyć teledyski z materiałem ze sceny, "Rock 'n' Roll" i "Separate but Equal" zostały zmontowane z użyciem materiału na żywo. Czy uważacie, że jest to najlepszy sposób, by oddać to, o czym jest dany teledysk? Dokładnie. Nie ma lepszego sposobu na pokazanie surowej energii, uczucia i pasji niż nagranie koncertu! Partie basowe na waszym albumie brzmią świetnie i są starannie wyselekcjonowane. Jestem wdzięczna za zwrócenie uwagi na ten detal! Miks też brzmi profesjonalnie. Czy jesteście zadowoleni ze współpracy z Markiem Schwörerem? O tak. Marc wykonał świetną pracę z miksem. Efekt końcowy znacznie przerósł nasze oczekiwania, album brzmi bardziej awangardowo i prawdziwie niż nasz poprzedni album. Czy wiesz, że jest pewna niemiecka grupa, która ma podobną nazwę do waszej? Nazywają się Backslash i grają power metal. Mając na uwadze to, że wasza tematyka pasowałaby do power metalu, może to powodować pewne konsternacje w organizowaniu festiwali, lub przyciągnięciu nowych fanów… Pierwsze słyszę o takim zespole. Nakład waszego nowego albumu "No Steel No Future" został ograniczony do tysiąca egzemplarzy. Czy to było ze względu na decyzję wytwórni, problemy z producentami płyt, a może było to stworzone dla kolekcjon erów, lub oszacowano potencjalną liczbę naby wców? Takie po prostu były warunki umowy. Zrobiliśmy tak samo z poprzednim albumem i wyszło to nam na dobre. Zauważyłam, że macie silny fanbase w Brazylii. Czy możesz wyjaśnić to zjawisko? Czy brazylijscy fani mają dla ciebie wyjątkowe miejsce? Nigdy tam nie byliśmy, więc nie jestem za bardzo w stanie tego jakoś wytłumaczyć. Ale, kiedy oglądaliśmy "Rock in Rio" Iron Maiden, doszliśmy do wniosku, że południowoamerykańscy fani to są jeszcze więksi maniacy niż europejscy! Oczywiście jest to dla nas coś wyjątkowego. Posiadanie fanów "na krańcu świata" wywołuje u nas dumę i mamy nadzieję na wyruszenie w trasę po Ameryce Południowej. Naprawdę doceniamy ich przywiązanie do heavy metalu! Wiem, że graliście już świetne koncerty w tym roku, jak, na przykład, Helmfest, ale chciałabym się zapytać, jakie są wasze plany na przyszłość? My po prostu chcemy się dobrze bawić tworząc muzykę. A przyszłość będzie o tyle świetlana, o ile heavy metal będzie jeszcze żył. Patrzymy więc z nadzieją na to, co przyniesie nam los. Wielkie dzięki za ten wywiad. Jakieś ostatnie słowa do polskich fanów? Mamy nadzieję, że wkrótce wrócimy do waszego kraju. To była czysta przyjemność tam grać ostatnim razem. Do zobaczenia na trasie! Iga Gromska Tłumaczenie: Szymon Paczkowski

HMP: Na początku gratuluję Wam bardzo fajnej płyty! Wasze intro czerpie z muzyki synth, wiele kawałków nawiązuje do klasyki heavy metalu i hard rocka lat 80. Skąd fascynacja tą epoką u młodych ludzi? Rave in Fire: Już w młodości cala nasza czwórka polubiła rock i heavy metal w odpowiedzi na gównianą muzykę, którą można było usłyszeć w mainstreamowych stacjach, na imprezach i tak dalej. Hiszpanię cechuje silny wpływ latynoamerykański, zwłaszcza reggaeton, a tego typu badziewie to najczęstsza muzyka pop. Dzięki temu, że wpłynęli na nas rodzice, starsi bracia, niektórzy kumple, odkryliśmy metal i nie byliśmy w stanie mu się oprzeć. Każdy z nas jako nastolatek wziął w rękę instrument i tak oto jesteśmy. Sądzimy, że lata 70. i 80. to najlepsze dekady w dziejach współczesnej muzyki i dlatego postanowiliśmy stworzyć Rave in Fire. I chociaż heavy metal to nasza ulubiona muzyka, lubimy też wiele innych gatunków, od death metalu po reggae, rap czy nawet muzykę klasyczną. Jesteśmy otwarci, ale komercyjna muzyka w Hiszpanii potrafi być naprawdę, ale to naprawdę okropna (śmiech). Macie świetną, komiksową okładkę, też nawiązującą do lat 80. To ilustracja do utworu tytułowego? Rave in Fire: Nie ma nic wspólnego z kawałkiem tytułowym (śmiech). Raczej kawałek, który zainspirował okładkę to "Memories", który jest o imprezach w metalowych barach w Madrycie. Z taką wizją zdecydowaliśmy się pokazać różne typy ludzi, których można w takich miejscach spotkać, jako zwierzęta. Ten cyberpunkowy klimat to nasz kolejny hołd dla lat 80. Od wydania "Sons of a Lie" nasz zespół ma nowa maskotkę i znak firmowy - Lizardo. Tak, to krokodyl. Okładkę zrobiła nasza znajoma, jedyna w swoim rodzaju Tau Fernández. Jest jedną z najlepszych artystek tego typu w Madrycie, a może nawet w całej Hiszpanii. Numer tytułowy "Sons of the Lie" ale też "Bite the Fire" brzmi nieco jak mocniejsza wersja Vixen. To Wasza inspiracja, czy skojarzenie jest przypadkowe? Rave in Fire: Lubimy Vixen, ale akurat nie myśleliśmy o tym zespole jako o głównej inspiracji dla kapeli. Ludzie mają zwyczaj porównywać zespoły z żeńskimi wokalem między sobą, ale inspiruje nas wiele innych muzyków, jak na przykład Dio, który wpłynął na Selene dużo bardziej, niż Vixen. Jeśli szukać inspiracji wśród zespołów z wokalistkami, to będzie nią Warlock. Za to jeśli chodzi o warstwę muzyczną, te dwa kawałki są napisane raczej pod wpływem Loudness czy nawet Racer X. No więc tak, to skojarzenie to raczej przypadek. Macie niezwykły talent do pisania bardzo chwytliwych refrenów. Kto z Was jest ich autorem? Ma jakąś specjalną metodę pisania melodii, czy to po prostu talent lub dobre osłuchanie? Rave in Fire: Dzięki! Linie wokalne pisała głównie Selene. Jimi tez napisał kilka z nich. Jonjo także pomógł w pisaniu tekstów, ale raczej nie w kwestii samych linii melodycznych. Ponieważ ich metody się różnią, niech wypowiedzą się sami. Selene: Dzięki za te słowa! Nie mamy jakiejś szczególnej metody na tworzenie melodii. Myślę, że dużą częścią procesu twórczego jest intuicja. Ale też inspiracja przychodzi czasem nagle jak impuls. Jimi: Nie wydaje mi się, żebym miał szczególny talent do pisania melodii. Myślę, że to głównie kwestia dobrego osłuchania i intuicji. Słucham


Teraz nasza kolej Jeśli lubicie vibe lat 80. i wpadający w ucho heavy metal w lżejszym wydaniu, to Rave in Fire jest skrojony dla Was. Wywiad z czwórka z Madrytu przeprowadziliśmy drogą korespondencyjną, stąd na część pytań odpowiedział... cały zespół zbiorowo. Co ciekawe, muzycy Rave in Fire potwierdzają zbawienny i twórczy wpływ lockdownu na zespół. Chyba przestane w ogóle o to pytać, bo odpowiedź zawsze jest taka sama. Nie życzę nam powrotu do koszmaru lockdownu, ale mam wrażenie, że czarne wizje wieszczące zniszczenie małych zespołów, nie tylko się nie sprawdzają, ale wręcz okazują się zupełnie błędne. riffów i zastanawiam się, co mnie inspiruje, zarówno dla tekstu, jak i melodii. Tak powstał kawałek "Sons of a Lie", właśnie jako taka nagła inspiracja. Część z Was grała wcześniej w Kramp. Co skłoniło Was do odejścia z tego zespołu i stworzenia Rave in Fire? Sara: Nie zostawiłam Kramp z powodu Rave in Fire. Prawda jest taka, że pracowałam nad dwoma tymi zespołami od lata 2020 do wiosny 2022, kiedy odeszłam z innych powodów. W każdym razie wiele się nauczyłam i wiele doświadczyłam, kiedy byłam w tym zespole. Jonjo: Razem z Jimim założyliśmy Rave in Fire, zanim odszedłem z Kramp, więc oba zespoły nie są ze sobą związane. Od zawsze marzyłem o tym, żeby robić coś swojego z ludźmi, których kocham i którym ufam. To Rave in Fire. Im dłużej wspólnie pracujemy w Rave in Fire, tym bardziej dowiadujemy się, jak to jest być artystą w szerszym tego słowa znaczeniu. Wraz z upływem czasu czujemy się jeszcze bardziej swobodni w tworzeniu, wymyślaniu nowych idei i treści. I wierz mi, bycie w zespole w obecnych czasach implikuje bardzo wiele pracy poza samą muzyką! Na przykład na tym albumie Jimi właśnie nauczył się robić zdjęcia i został odpowiedzialny za nasze fotki do albumu. Ja się uczyłem produkcji przez więcej niż sześć lat i podjąłem decyzję, że produkcję "Sons of a Lie" wezmę w swoje ręce, w moim wciąż rozwijającym się studiu. Ostatnio Sonia Anubis z Cobra Spell powiedziała nam, że obecność kobiet w heavy met alu jest ważna, bo zachęca kolejne dziew czyny, żeby nie bały się grać i śpiewać. Sara i Selene, też macie taką "misję"? Selene: Po prostu próbuję urzeczywistniać to, co jest moją pasją. Śpiewanie, komponowanie i tworzenie to moje życie, nie mam poczucia, że to misja. Jeśli mogę kogoś zainspirować, będzie to dla mnie zaszczyt, niezależnie od płci. Nie postrzegam tego, co robię z perspektywy płci. Tworze muzykę jako wyraz ekspresji. Sara: Jestem w stanie zrozumieć, dlaczego niektóre dziewczyny odbierają obecność kobiet w metalu, jako dodający odwagi krok, ale osobiście wydaje mi się, że płeć nie ma znaczenia, kiedy cieszy cię to, co robisz. Nie czuje, że jestem jakoś ważniejsza dla heavy metalu niż moi koledzy płci męskiej. Myślę, że prawdziwa równość oznacza branie muzyki na poważnie, bez względu na płeć czy inne osobiste uwarunkowania. Powstaliście przed pandemią, a płytę wydaliście tuż po niej. Pandemia była dla Was czasem

kreatywnym, czasem pisania debiutanckiej płyty? Rave in Fire: O tak, zdecydowanie. Na nasze szczęście, wiemy, jak pracować na odległość, więc podczas lockdownu w Hiszpanii, czyli przez ponad cztery miesiące, zawiadywaliśmy pracą nad kompozycjami na płytę z domu. Jedyna osoba, która nie mogła grać na swoim in-

rón Rojo był pierwszym heavymetalowym zespołem w Hiszpanii, który zyskał międzynarodowy rozgłos w latach 80. To część naszej historii. Saratoga to zespół, który odkrył Leo Jiméneza, chyba najlepszego heavy metalowego wokalistę w Hiszpanii i jednego z najlepszych w Europie. Zabawne, że wywołałaś ten zespół, b Andy Cobos, drugi pałker Saratogi uczył Jimiego grać na perkusji w 2006 roku. Te zespoły utorowały innym hiszpańskim kapelom drogę do sukcesu. Jesteśmy wdzięczni, że pochodzimy z tego samego miasta. Teraz nasza kolej. Takie zespoły jak Frenzy, Invaders, Slowburn czy my, mamy zaszczyt kontynuować ich schedę w Madrycie, przenosząc heavy metal w XXI stulecie ze współczesnym brzmieniem i śpiewając po angielsku. Próbowałam znaleźć informacje o Waszych koncertach. Widzę, że zagracie w październiku. Skąd tak późna data? Nie planujecie promować płyty podczas wakacji? Mam nadzieję, że uda mi się Was gdzieś zobaczyć na żywo. Rave in Fire: Chcemy popracować nad przygotowaniem dobrego koncertu. Przez pandemię i nagrywanie płyty nie mieliśmy wielu okazji do wspólnego grania i przygotowania dobrego show. Poza tym zauważyliśmy, że hiszpańska rockowa i metalowa scena bardzo ruszyła i trud-

Foto: Rave In Fire

strumencie, to Jimi, ale po co komu perkusista, jak ma się komputer? (śmiech). Naprawdę wspaniałą rzeczą w lockdownie było udoskonalenie śpiewu Sele. Dołączyła do nas kilka miesięcy wcześniej i mimo tego, że ma cudowny wokal, było w nim kilka rzeczy, które wciąż mogła poprawić. Kiedy ją usłyszeliśmy po lockodwnie, doprawdy nie mogliśmy uwierzyć. Harowała, jak wół, a to dowodzi, jaką jest profesjonalistką. Z Madrytu pochodzą takie klasyczne zespoły heavymetalowe jak Barón Rojo czy Saratoga. Domyślam się, że miały nas Was wpływ. Jak widzicie te zespoły oczami młodych muzyków z tego samego miasta? Rave in Fire: Byli dla nas wielką inspiracją. Ba-

no jest teraz znaleźć dobrą salę koncertową w Madrycie i pozostałej części kraju. Koniec końców postanowiliśmy nie spieszyć się i latem popracować nad przygotowaniem dobrego koncertu i odpocząć trochę od pracy, bo przecież poza zespołem mamy wiele innych obowiązków. Jesteśmy przekonani, że publiczności naprawdę spodobają się nasze koncerty i planujemy zagrać także poza Hiszpanią. Dzięki wszystkim, którzy wspierają nasz zespół i naszą pracę, włączając w to rzecz jasna media. Piękne słowa, jakie w ostatnich miesiącach usłyszeliśmy o naszej płycie, aż nas przytłaczają. Wierzymy, że to może być początek czegoś wielkiego. Katarzyna "Strati" Mikosz Tlumaczenie pytan: Szymon Paczkowski

RAVE IN FIRE

117


Chcemy być sławni Dla zespołu z Bułgarii to jak spełnienie marzeń - nagrać jedną płytę z wokalistą Iron Maiden, drugą z wokalistą Rainbow, a trzecią z wokalistą Accept. Jak widać, marzenia się spełniają. John Steel wydaje właśnie zestaw swych trzech albumów studyjnych na dwóch płytach kompaktowych: "Freedom" (2014) z Blaze'm Bayley'em, "Everything Or Nothing" (2017) z Doogie'm White'm i "Distorted Reality" (2022) z David'em Reece'm. Ten ostatni wokalista, w dniu przedstawionej poniżej rozmowy, skomentował: "szanuję ich za to, że niestrudzenie walczą o pozycję na heavy metalowej scenie wbrew wielu przeciwnościom w tym biznesie". HMP: Rzadko gościmy na łamach naszego magazynu bułgarskich muzyków. Gdzie dokładnie znajduje się baza John Steel - Haskovo, może w Plovdiv? John Steel: Urodziłem się w Haskovie, a teraz mieszkam w Plovdivie. Zespół powstał w Haskovie w 2007 roku. Obecnie każdy z nas mieszka gdzie indziej, np. nasz perkusista Jivodar Dimitrov w Londynie (ma podwójne obywatelstwo bułgarsko-angielskie), basista Peter Petrov w Haskovie, zaś drugi gitarzysta Victor Georgiev w Sofii.

wiem. Zależy nam, by coraz więcej osób dowiedziało się o naszym zespole i słuchało naszej muzyki. Byłoby super, gdybyśmy stali się bardziej rozpoznawalni.

Haskovo słynie w Bułgarii z ciekawej muzycznej tradycji, ponieważ z tego miasta pochodzi najsłynniejszy bułgarski tenor Asparuh Leshnikov. Sto lat temu zrobił on mię-

Próbowaliście swoich sił w konkursie Eurowizji. Tak. Wiedzieliśmy, że nie awansujemy do kolejnego etapu tego konkursu, ale próbowaliś-

Rozpoznawalni wśród metalowców, czy powszechnie rozpoznawalni? Tworzymy dla wszystkich, nie tylko dla zagorzałych fanatyków heavy metalu. Owszem, cieszymy się, gdy metalowcy zwracają uwagę na nasz zespół, ale gramy dla ludzi pochodzących z różnych środowisk.

na wykonywanie dwóch numerów: oprócz "Leviathan Rises" na płycie "Freedom", nagraliśmy również ich "Messiah's Day" na LP "Distorted Reality" (2022). Oba są więc coverami, a perwotnie śpiewał je Dilian Arnaudov w Nephwrack. Ile prawdy tkwi w pogłosce, że w latach osiemdziesiątych heavy metal był nielegalny w Bułgarii? Jest coś na rzeczy, ale ja urodziłem się w 1984 roku i w latach osiemdziesiątych byłem zbyt młody, by to pamiętać. Znajomi czasami opowiadają, że w tamtej epoce słuchanie zachodniej muzyki typu Iron Maiden było niedozwolone. Mogę Ci powiedzieć, jak jest obecnie. Otóż, najbardziej popularną muzyką wśród bułgarskiej młodzieży jest chalga - rytmiczny, bułgarski folk, podobny do rumuńskiej muzyki manele. Heavy metal dopiero nabiera na sile. A jak to wygląda w sąsiednich krajach? Koncertowaliście w Turcji. Mamy dobre wspomnienia z wyjazdu do Turcji, aczkolwiek graliśmy tam dość dawno. Odbywają się u nich rozmaite koncerty. Czy Bułgaria i Turcja posiadają odpowied nie warunki, aby zagraniczne zespoły wybrały się tam z koncertami? Tak. Choćby w tym tygodniu odbył się w Bułgarii duży, trzydniowy festiwal Hills Of Rock z trzema scenami, w ramach którego widzieliśmy wczoraj Sabaton (z plakatu wynika, że zagrali również m.in.: Slipknot, Testament, Mercyful Fate i Behemoth - przyp.red.). Na głównej scenie grały bardziej popularne zespoły, a na dwóch mniejszych scenach - mniej znane kapele.

Foto: John Steel

dzynarodową karierę, śpiewając m.in. dla Franklina D. Roosevelta oraz dla norweskiego króla Olafa V. Nie zagłębiałem się nigdy w życiorys Asparuha Leshnikov'a, ale prawdopodobnie tak właśnie było. Wiem, że on śpiewał tradycyjne piosenki bułgarskie. Myślisz czasem, że chciałbyś osiągnąć analogiczny sukces na scenie heavy metalowej? W pewnym sensie tak, ale my gramy i chcemy grać zupełnie inną muzykę - wkładamy wiele wysiłku w hartowanie heavy metalowej stali. Powiedzmy, że naszym celem jest sława. Co konkretnie masz na myśli, gdy mówisz: "naszym celem jest sława"? Jakby to ująć... Sprzedać przynajmniej... Nie

118

JOHN STEEL

my zaprezentować się najlepiej, jak potrafiliśmy. O ile pamiętam, było to w 2008 lub w 2009 roku. Czyli w początkowej fazie Waszej muzy cznej przygody. Chwilę przedtem istniał w Haskovie taki zespół SmokeJackKill. Czy mieliście z nimi coś wspólnego, poza wokalistą Dilianem Arnaudov'em, który zaśpiewał kilka partii na Waszej pierwszej płycie "Freedom" (2014)? Oryginalny basista SmokeJackKill, Peter Petrov, jest obecnie stałym muzykiem naszego zespołu. Dilian Arnaudov zaśpiewał z nami dwa utwory: "Angel" oraz "Leviathan Rises". Ten drugi kawałek został oryginalnie napisany przez jego poprzedni zespół, Nephwrack (z Wielkiej Brytanii). Dostaliśmy od nich zgodę

Podejrzewam, że niektóre zespoły chętnie dołączyłyby do tego festiwalu w przyszłym roku? Tak. Poza tym, mamy w Bułgarii świetnych promotorów, którzy wykonują zawsze kawał dobrej roboty. Kilka dni wcześniej odbył się w naszym kraju również koncert Iron Maiden. O proszę, a dzisiaj Maidensi występują w Polsce. Zgadzam się. Ostatnio podpisaliście międzynarodowy kontrakt z Global Rock Records. Zdaje się, że to nie pierwsza taka sytuacja w karierze John Steel, ponieważ już w 2007 roku nawiązaliście pięcioletnią współpracę z brytyjską firmą? Nie, nie. Wtedy nie podpisywaliśmy kontrak-


tu z żadną brytyjską wytwórnią. To była tylko firma dystrybuująca. I nie w 2007, a w 2014 roku. Polecił nas Blaze Bayley, jako że on też korzystał wówczas z ich wsparcia. Ale nie była to umowa typu zespół - wytwórnia. Po prostu daliśmy im określoną liczbę sztuk naszych płyt, a oni umieścili je na rynku i zaczęli sprzedawać. Jak wiele wsparcia oferuje Wam Global Rock Records? Zajmują się kompleksową obsługą wszystkich spraw związanych z zespołem. Cały marketing, załatwianie recenzji i wywiadów i tym podobne sprawy przechodzą przez nich. Z perspektywy publiczności może się wydawać, że Wasz zespół zaplanował sobie zatrudnianie na każdą płytę innego sławnego wokalistę. Podejrzewam, że nie do końca tak jest. Na samym początku próbowaliście działać np. z Serbem Bogoljubem Manicem, a po wydaniu "Freedom" kontynuować z Blaze'm Bayley'em. Myśmy chcieli zatrzymać Blaze'a u siebie, ale on poszedł własną drogą. Nie dziwię się, ponieważ jako solowy artysta może występować na całym świecie, gdzie zechce, a my nie mamy jeszcze takich możliwości. Nie odmówił nam wprost, ale zauważyliśmy, że woli zająć się swoją muzyką. Postanowiliśmy spróbować czegoś innego. Najpierw rozmawialiśmy z Tim'em Ripperem Owensem. Zaplanowaliśmy z nim dwa koncerty w Bułgarii i przystąpiliśmy do tworzenia nowej muzyki, lecz w trakcie negocjacji powiedział, że jednak nie będzie w stanie się zaangażować. Wobec tego, ponieważ każdy z nas jest fanem Rainbow oraz Ritchie Blackmore, zwróciliśmy się do ich ex - wokalisty Doogie'go White'a. Normalnie poprosiliśmy, a on się zgodził. I co dalej? Nagraliście płytę "Everything Or Nothing" (2017), pograliście trochę koncertów i znów zmieniliście wokalistę. Zdecydowaliśmy się na kolejny eksperyment. Zmieniliśmy wokalistę, aby wprowadzić do naszego zespołu coś nowego. Doogie był zajęty trasą z Michaelem Schenkerem, dołączył do Alcatrazz itd.., podczas gdy my koncertowaliśmy po Bułgarii z Davidem Reece'm. Bardzo podoba nam się głos Davida. Spróbowaliśmy. Dawniej śpiewał w Accept, a ten zeFoto: John Steel

spół cieszy się w Bułgarii ogromną estymą. Zapytaliśmy kilku lokalnych przyjaciół, co oni na to, gdyby dołączył do nas były wokalista Accept? Wszyscy bardzo się ucieszyli. Tak też się stało. Nie planowaliśmy jeszcze niczego na czwarty longplay (śmiech). Rozmawiałem dzisiaj z David'em Reece (prywatnie, nie będzie z tego oddzielnego wywiadu - przyp.red.). Kazał mi Was pozdrowić. Dziękuję. Spotkamy się z nim 6 sierpnia 2022. W ramach oficjalnej promocji "Distorted Reality" zagramy razem trzy lokalne koncerty. Ale zdajesz sobie sprawę, jak bardzo jest on teraz zajęty? Niedawno nagrał płytę solową, album z Wicked Sensation, teraz z Wami, a wkrótce ukaże się jeszcze LP Iron Allies z Hermanem Frankiem na gitarze. Tak, David jest zawsze bardzo zajęty, ponieważ nieustannie gości na płytach rozmaitych zespołów. Cieszymy się, że znalazł dla nas czas.

Foto: John Steel

Jak długo czekaliście na premierę "Distorted Reality"? Myślę, że całość była gotowa już w 2021 roku. Prace rozpoczęły się jeszcze na początku 2020 roku. Nagraliśmy wtedy perkusję oraz wstępne wersje gitar. Sesja wokalna odbyła się w styczniu 2020 w Sofii. Gitary zajęły nam sporo czasu z powodu lockdownu. Ukończyliśmy je dopiero w sierpniu 2020. Natomiast w marcu 2021 byliśmy już gotowi na premierę. Co ją wstrzymało? Niepewność, czy będziemy w stanie koncertować. Czekaliśmy na dalszy rozwój wydarzeń. Do tej pory woleliśmy działać niezależnie, ponieważ obawialiśmy się komplikacji prawnych wynikających ze współpracy z za-

chodnimi firmami, ale w zeszłym roku podjęliśmy negocjacje z labelem. Nie jesteśmy bogaczami, żeby samodzielnie zająć się całym marketingiem. Kilka lat temu spotkaliśmy się z promotorem Global Rock Records na jakimś lokalnym koncercie. Nawiązaliśmy znajomość i tak od słowa do słowa trafiliśmy pod ich skrzydła. Nie spieszyliśmy się. W marcu 2020 ta firma nawet jeszcze nie istniała. Rozumieliśmy, że odpowiednie przygotowania wymagają czasu. Kilka miesięcy później podpisaliśmy kontrakt. Płytę wydaliśmy wtedy, gdy poczuliśmy, że nadszedł na nią odpowiedni moment. Moglibyśmy to zrobić np. w październiku lub w grudniu 2021, ale braliśmy pod uwagę również kwestie promocji na żywo także podążyliśmy za radą wytwórni. Na okładce "Distorted Reality" możemy odnaleźć kilka specyficznych słów: "casino", "one God", "nightmare" i "spirit lies". Te słowa zaczerpnęliśmy z tytułów naszych utworów. "One God" pojawiło się na LP "Everything Or Nothing", "Nightmare" na LP "Freedom", zaś "Spirit Lies" na "Everything Or Nothing". Casino to kasyno, żaden tytuł. Cały projekt okładki wyszedł z inicjatywy drugiego gitarzysty Victora Georgiev'a, który poprosił grafika o namalowanie bookletu. Książeczka najpierw została opracowana ręcznie, a dopiero później powstała jej cyfrowa wersja. "Distorted Reality" rozpoczyna się od siar czystego killera "Black Demon". Moglibyście udzielać korki Iron Maiden, bo oni już zapomnieli, jak dynamicznie otworzyć metalowy krążek. (śmiech) Nie jestem pewien, ale dziękuję. Iron Maiden jest wielki i to my moglibyśmy się uczyć od nich.

JOHN STEEL

119


Hej, "Black Demon" to dwuminutowy strzał prosto w punkt, Maidensi już tak nie grają. Oni dawniej też szaleli. No nie wiem. Wielkie zespoły nie stoją w miejscu, zmieniają się. Całkiem fajnie chodzą gitary na "Distorted Reality". Solo w numerze tytułowym zdaje się składać z trzech oddzielnych części, w związku z czym zastanawiam się, w jaki sposób podeszliście, w obrębie całej płyty, do składania różnych zagrywek gitarowych w jedną całość? Nigdy nie rozpracowuję całych kompozycji przed wejściem do studia. Nie pracuję w ten sposób. Niektóre utwory wymagają osobliwych solówek, np. "Angel" z LP "Freedom". W takich sytuacjach piszę je przed sesją. Ale zazwyczaj wchodzę do studia bez przemyślanych pomysłów. Jammuję i wybieram to, co pasuje najlepiej. Według mnie, sztucznym byłoby odgrywanie w studiu wszystkiego dokładnie tak, jak sobie umyśliłem w domu. Wolę trochę improwizować i dać się ponieść chwili. Wiesz, jednym z moich ulubionych kawałków z Waszego repertuaru jest "Emperor's New Clothes" z "Everything Or Nothing". (śmiech) Doogie White też tak mówi. Nigdy nie wykonywaliśmy tego utworu na żywo. Victor Georgiev skomponował większą część "Everything Or Nothing". Czy z "Emperor's New Clothes" wiąże się antywojenny podtekst? W pewnym momen cie słyszę tam takie wołanie w tle: "no more war!". Nie sądzę, żeby to był antywojenny utwór. Instrumentaliści w naszym zespole tworzą muzykę, a wokalista linie melodyczne oraz teksty. Staramy się nie nakładać sławnym wokalistom żadnych ograniczeń, ponieważ mają oni legendarny status i wiele się od nich uczymy. Pozwalamy, by swobodnie wyrażali swoje emocje. Blaze Bayley napisał swoje we wszystkich utworach z LP "Freedom", za wyjątkiem numeru "Nightmare". Podobnie stało się w przypadku Doogie'go oraz Davida. Myślę, że przyjaciel Davida Reece'a pomógł mu z tekstami, a linie wokalne napisał sam. Jak myślisz, czy David Reece czuje się komfortowo śpiewając Wasze wcześniejsze utwory? Foto: John Steel

Foto: John Steel

Tak, dlatego że pozwoliliśmy mu, by w razie potrzeby dowolnie je zmodyfikował. Nie mogliśmy mu niczego narzucać. Jego styl znacząco różni się od Doogie'go White'a i Blaze'a Bayley'a, dlatego zmienił niektóre linie, aby bardziej pasowały do jego charakteru.

Nothing" nie były łatwo dostępne do kupi enia? Oba można jeszcze znaleźć na eBay-u lub na Amazonie. Nasz dystrybutor posiada trochę egzemplarzy i chce je wszystkie sprzedać, zanim oficjalnie pojawi się "Distorted Reality".

W sprzedaży pojawił się jeden zestaw zawierający Wasze wszystkie trzy płyty, ale umieszczone na dwóch dyskach CD. Pierwsze CD zawiera "Distorted Reality" i " F re e d o m ", a d ru gie " Ev er y th in g O r N o thing". Dlaczego akurt w tej kolejności? Czy nie wolelibyście, by fani słuchali tego materiału chronologicznie, zaczynając od "Freedom", przechodząc następnie do "Everything Or Nothing" i kończąc na "Distorted Reality"? Nie, to wyłącznie kwestia techniczna. Produkcja trzech CD wyszłaby drożej, a nasz najdłuższy album "Everything Or Nothing" trwa zbyt długo, by połączyć go z "Freedom" na tym samym CD. Kolejność jest taka, jak się zmieściło. Przemysł muzyczny jest ciężki i nie mogliśmy sobie pozwolić na zwiększanie ceny wydawnictwa. Mieliśmy trzech wspaniałych wokalistów, więc liczymy, że osiągniemy sukces za sprawą tego wydawnictwa.

Niemniej szkoda, że ludzie będą słuchać Waszych płyt w kolejności, w jakiej ją umieściliście. Naprawdę nie próbowaliście przekonać Global Rock Records do przygo towania porządnego wydania trzypłytowego? W ogóle o tym nie rozmawialiśmy. Wyszłoby drożej dla wszystkich stron.

Podejrzewam, że "Freedom" i "Everything Or

Czy bylibyście chętni i gotowi na przeprowadzkę z Bułgarii do innego kraju w celu dal szego rozwinięcia artystycznych karier? Nie rozważaliśmy takiej opcji, lecz gdyby miało to uzasadnienie, każdy z nas mógłby tak postąpić. David Reece: "Czasami zmieniam linie melodyczne Blaze'a Bayley'a i Doogie'go White'a, aby dopasować je do mojego głosu, ponieważ jesteśmy różnymi typami wokalistów. Szczerze mówiąc, nigdy nie słyszałem utworu "Emperor's New Clothes". Jon Wilde napisał teksty na nowy album Jon Steel "Distorted Reality", mając na myśli wiele różnych tematów. Przekaz "Black Demon" jest oczywisty, ale "Distorted Reality" jest w moim odczuciu o tym, jak wszystko wydaje się być nierealne, zwłaszcza polityka, media itp. Niestety w amerykańskich mediach blokują każdego, kto ma konserwatywne poglądy. Ja opowiadam się za wolnością słowa tak długo, jak każdy pozostaje w swej komunikacji pełen szacunku wobec innych. Niestety, w obecnych czasach zbyt wielu ludzi wydaje się być wobec siebie wrogo nastawionymi. Rock'n'roll polega na wyrażaniu siebie i tak naprawdę zaczął się jako bunt przeciwko status quo. Myślę, że ludzie próbujący być politycznie poprawni w rock'n'rollu są fałszywi i nie postępują zgodnie z prawdziwym duchem muzyki rockowej. Mam nadzieję, że ma to sens?". Sam O'Black

120

JOHN STEEL


swego rodzaju teatralne wcielenie opowieści. A Krista Sion z Dialith okazała się właściwą osobą, która wprowadziła idealny kobiecy wokal, taki, jakiego właśnie chcieliśmy.

Niezniszczalny, niezmienny, nieugięty Adamantis to kolejny zespół z północnoamerykańskiej kuźni talentów. Trzymam kciuki, żeby ta fala epic metalu trwała jak najdłużej, bo póki co, dostarcza nam samych potężnych wrażeń. Adamantis wydal niedawno czteroutworowe EP - krótkie, ale za to bardzo na temat. Każdy kawałek ma swój własny charakter i o każdym z nich porozmawialiśmy z jednym z założycieli grupy - Eugenem Gromovoyem. HMP: Wasza muzyka jest tak potężna i epic ka, że gdybyście grali w latach 80. bylibyście dziś tak kultowi jak Omen albo Manilla Road. A może przesadzam? Evgeny Gromovoy: Dzięki za te mocne porównania. Masz rację w kwestii tego, że kochamy epic metal lat 80. i 90. Oba te zespoły to zdecydowanie nasze kluczowe inspiracje. Ostatnimi laty obserwujemy wspaniałą rzecz - w USA i Kanadzie powstaje wiele świetnych heavymetalowych zespołów inspirujących się epic metalem. Jako muzycy grający w takim zespole możecie będziecie znali odpowiedź. Co poruszyło tę lawinę epic heavy metalu? Te wszystkie heavymetalowe talenty z Ameryki Północnej były uśpione w pierwszej dekadzie XXI wieku? Powiedziałbym, że na fenomen, który zaobserwowałaś, wpłynęły trzy czynniki. Po pierwsze, silna ekspansja mediów społecznościowych i założonych przez fanów kanałów YouTube, jak choćby NWOTHM Full Albums prowadzony przez Andersona Tiago. Ten kanał w dosłownym tego słowa znaczeniu zrobił wiele w zaprezentowaniu tego typu kapel odbiorcom. Po drugie europejscy wydawcy, tacy jak No Remorse czy rzecz jasna Cruz Del Sur Music, bardzo zaangażowani w szukanie nowych talentów w tym gatunku. I ostatnia sprawa, to festiwale takie jak Keep it True. Te wydarzenia bardzo ułatwiły zaistnienie amerykańskich zespołów na europejskim rynku, gdzie tradycyjny metal i epic metal mają większe zaplecze fanów, niż u nas. "Storm the Walls" to jeden wielki okrzyk bitewny. Nie trzeba słuchać tekstu, żeby się o tym przekonać. To nasza dewiza - szturmujemy mury tego świata, który ogranicza nasz rozwój, wznosimy sztandary dawnych bogów heavy metalu, a prowadzi nas nasz własny styl (Thundermark) metalu. "Dark Moon Goddess" to typ utworu, którego refren mógłby być śpiewany w jakiejś tawernie albo karczmie z książki fantasy. Jednak przez aranżację i dodanie innych elementów, stworzyliście świetny kawałek, który w ogóle nie idzie w kiczowatą, "biesiadną" nutę. To celowy zabieg? Troszkę. Ten kawałek napisał Javier, kiedy był w bardzo mrocznym nastroju. Dlatego i tekst jest mroczny. Nawet mimo tych jowialnych elementów w liniach melodycznych, ogólnie atmosfera jest mroczna, a nawet gotycka! Więc tak, staraliśmy odżegnać się od wesołego nastroju jak tylko się da! "Thundermark" to kawałek, który widziałam

już w spisie utworów z Waszego pierwszego EP. Co sprawiło, że postanowiliście go nagrać na nowo? "Thundermark" był pierwszym kawałkiem, jaki w ogóle napisałem. Ma dla nas potężne znaczenie. W rzeczywistości użyliśmy runy "thundermark" (czasem zwanej po polsku "peruniką" - przyp. red.) jako naszego własnego znaku w oprawie graficznej i w merchu. Ale początkowo ten kawałek był nagrany z innym wokalistą i z kiepską produkcją. Zdecydowaliśmy więc go wznowić z lepszym brzmieniem i Jeffem Starkiem za mikrofonem. Poza tym to świetny

Chóry, których użyliście kojarzą mi się z Bathory (i oczywiście z zespołami, które używały ich później, jak na przykład Atlantean Kodex). To była bezpośrednia inspiracja? Tak! Uwielbiamy Bathory i Atlantean Kodex! Ale wyhaczyłaś! Słychać, że chętnie korzystacie z gitary akustycznej. Z jednej strony dodaje magicznego nastroju, z drugiej strony często ją trudno dobrze nagłośnić na koncertach. Pierwsza opcja, czyli kreowanie klimatu, zdecydowanie przeważyła nad ewentualnymi wadami? Wydaje nam się, ze w ogóle album to jest dzieło sztuki samo w sobie. Używanie wszelkich dostępnych elementów podczas produkcji ma sens, bo chodzi o wykreowanie właściwego klimatu. Możemy nie wykorzystać dodatkowych gitar czy warstw, kiedy będziemy grać koncerty. To jednak nie powstrzyma nas przed użyciem ich na nagraniu, jeśli chcemy stworzyć konkretny feeling. Szukam genezy Waszej nazwy i natknęłam się na miasto Adamantis w Minecrafcie.

Foto: Hillarie Jason

numer do grania na żywo! Ostatni i zarazem tytułowy numer na EP to magnum opus tej EP. Niewątpliwie pod niosły nastrój podkręcają mocno zaśpiewane linie wokalne, obecność chórów i dynamika tempa utworu (przyspieszenia, zwolnienia). Mieliście jakiś specjalny pomysł, scenariusz, receptę na zaarnżowanie tak złożonego utworu, czy po prostu jesteście osłuchani i wyszło intuicyjnie? Trochę nam to zajęło! Zdecydowanie nie mamy recepty. Powiedziałbym, że to kwestia inspiracji i wielu godziny pracy. Uwielbiamy oryginalną wersję (to ludowa pieśń angielska przyp. red.) i czuliśmy, że główną melodię (jak tą śpiewaną przez Myrkur czy Joan Baez) można przekształcić w wersję epic metalową, jeśli użyjemy odpowiednich temp i tonacji, tak żeby wprowadzić słuchacza w muzyczną podróż. Chcieliśmy też uzyskać poczucie dialogu,

Przyznam, że pierwotnie myślałam, że Adamantis to jakaś mniej znana postać z Conana albo bohater książek Moorcocka. (śmiech). Nie ma to nic wspólnego z miastem w Minecrafcie czy z Moorcockiem. Słowo zostało utworzone na bazie greckiego rdzenia adámas, który oznacza coś niezniszczalnego, niezmiennego i nieugiętego. Katarzyna "Strati" Mikosz Tłumaczenie pytań: Szymon Paczkowski

ADAMANTIS

121


Oglądamy mecze, robimy grilla i chodzimy do kina W zastępstwie niedomagającego Mata, gitarzysta Sinner Tom Naumann opowiedział nam, jak on postrzega heavy metalowe braterstwo. Powód ku temu był dobry, skoro Sinner wydał właśnie swój dwudziesty album studyjny pt. "Brotherhood". Oprócz tego znaczna część rozmowy zeszła na sprawy dotyczące koncertów oraz dwudziestej piątej rocznicy drugiego zespołu obu muzyków - Primal Fear. HMP: Cześć Tom, co u Ciebie? Jak się miewa Mat? Tom Naumann: U mnie wszystko w porządku. Mat wrócił ostatnio do domu z rehabilitacji. Powoli do siebie dochodzi i mamy nadzieję, że wkrótce usłyszymy od niego więcej dobrych wieści. Co właściwie stało się Matowi? Rzecz w tym, że nikt do końca tego nie wie. Trudno mi się publicznie wypowiadać, bo nie jestem doktorem. Skarżył się na problemy z

go: "znamy się od dawna, jesteśmy dobrymi przyjaciółmi, w obecnej sytuacji powierzam Tobie zadanie ukończenia płyty". Jak więc pamiętasz samą sesję? Odbyła się w niewielkim miasteczku Kempten, w południowych Niemczech (formalnie Bawaria, praktycznie tuż przy granicy Niemiec z Austrią - przyp. red.). Studio należy do naszego tour managera i miksera (prawdopodobnie chodzi o Backyard Studios, należące do Sebastiana "Basi" Roedera - przyp. red.). Markus Kullmann zagrał ścieżki perkusji w październiku

żywo. Nastały ciężkie czasy dla naszego zespołu, przyjaciół i wielu ludzi z biznesu muzycznego. Postanowiliśmy wesprzeć się wzajemnie. Skorzystaliśmy z drugiego studia (należącego do naszego przyjaciela Jacoba Hansena, który pracował wcześniej nad muzyką Primal Fear) w Danii, po czym zwróciliśmy się do dobrego znajomego Olivera Palotai z Kamelot, który mieszka niespełna 25 kilometrów ode mnie. Sinner i Kamelot często dzielili razem scenę i spędzaliśmy wspólnie sporo czasu. Podobnie było z Ronnie Romero (Rock Meets Classic 2021), z Tomem Englundem, itd. Wszystkich już znaliśmy i od razu się zgodzili. Tak to wyglądało z Twojej perspektywy. Lecz gdy potencjalny fan zobaczy Wasz album w sklepie muzycznym, być może pomyśli, że to nowe wydawnictwo zespołu włoskiego, a nie niemieckiego. A, tak, wiem co masz na myśli. Zabawna sprawa. Udaliśmy się do gościa, który przyznawał licencję. Nasz label Atomic Fire prawdopodobnie opatentował okładkę, nie zdając sobie sprawy, że została ona już wykorzystana przez zupełnie inny zespół. Oczywiście, wolelibyśmy wykorzystać inną grafikę, ale my też tego nie wiedzieliśmy. Szkoda, ale czasu się nie cofnie, idziemy do przodu. Nie najszczęśliwsza sytuacja, ale przetrwamy ją. A może artysta odpowiedzialny za namalowanie Waszej okładki zrobił to z premedy tacją? Nie wiem. Może chciał zarobić podwójnie na jednym obrazie. Trudno mi powiedzieć. Nic nie wiem o autorze. Ja nie licencjonowałem okładki, a jedynie stwierdziłem, że mi się podoba. Pewna pani z naszej wytwórni mieszkająca we Włoszech zadzwoniła do nas z informacją, że grafika była już wykorzystana w poprzednim roku. Nie znam szczegółów od strony prawnej i nie chcę za bardzo zaprzątać sobie tym głowy. Ale wiesz, że tamten włoski zespół nie był przypadkową kapelą jakich wiele, tylko pio nierem gatunku heavy metal we Włoszech? Naprawdę??? Nigdy o nich nie słyszałem! Vanexa grała heavy metal we Włoszech jako pierwsza, od 1979 roku. Nie tylko okładka, ale jeszcze jedna sprawa łączy Was z Vanexą. Naprawdę? Niemożliwe. Co to takiego?

Foto: Sinner

płucami. W różnych szpitalach spędził cały rok. Obecnie jest już w domu. Potrzebuje jeszcze nieco czasu, by odzyskać pełnię sił. Przykro mi o tym słyszeć. Ale wbrew przeciwnościom, udało Wam się nagrać nowy album studyjny Sinner pt. "Brotherhood". Tak. Zaczęliśmy o nim rozmawiać w okolicach września lub października 2020. Wkrótce skomponowaliśmy utwory i na początku marca 2021 zarejestrowaliśmy demo w naszym domowym studiu. Właściwa sesja w profesjonalnym studiu miała odbyć się zaś w maju 2021. Wszystko było już zaplanowane, aż tu nagle Mat podupadł na zdrowiu. Musieliśmy przełożyć sesję na później. Pewnego dnia Mat niespodziewanie zadzwonił do mnie i oznajmił, że powinniśmy ukończyć album. Usłyszałem od nie-

122

SINNER

2021. Miesiąc później ja wraz z drugim gitarzystą Sinner, Alexem Scholppem, nagraliśmy wszystkie partie gitar. Fajnie pracowało się z tak miłymi i pomocnymi ludźmi. Z wieloma miłymi i pomocnymi ludźmi, skoro na płycie pojawia się również wielu gości. Przy czym Mat śpiewa w tym zespole niezmiennie od czterdziestu lat, a od dwudziestu pięciu tworzymy wspólnie Primal Fear. W międzyczasie zagraliśmy mnóstwo koncertów, wielokrotnie pojawialiśmy się na najrozmaitszych festiwalach i spotykaliśmy bardzo wielu ludzi. Często wpadaliśmy na tych samych muzyków po wielokroć. Utrzymywaliśmy z niektórymi kontakt za pośrednictwem mediów społecznościowych. Pielęgnowaliśmy przyjaźnie. Restrykcje uniemożliwiły nam występowanie na

Vanexa kończy swój najnowszy album uaktualnioną wersją swojego szlagiera pt. "Hiroshima". Słychać w niej dokładnie tą samą syrenę, co na początku Waszego nowego utworu "My Scars". Zastosowaliście identyczny efekt dźwiękowy. Naprawdę? Niewiarygodne... Muszę to teraz sprawdzić (śmiech). Zaczekaj... Zdumiewające. Powtórz, jak nazywa się tamten włoski zespół? Vanexa. Jak to się pisze? A, mam. Czy ta syrena pojawia się na samym końcu "Hiroshimy"? Poczekaj, aż minie reklama, bo koniecznie muszę sam się przekonać. Mówisz o tym dźwięku? Jest identyczny? Mega dziwne! (śmiech) Nikt z nas o tym nie wiedział. Przekomiczny zbieg okoliczności. Nie znam Vanexy, ani nigdy nie słyszałem "Hiroshima". Gówno się zdarza (śmiech). Nowa płyta hood". Wielu tytuł rozumie stanawiałem

Sinner nazywa się "Brotherludzi może pomyśleć, że ten się sam przez się, jednak ja zasię nad genezą metalowego


braterstwa w Niemczech. Udo Dirkschneider powiedział mi, że "na szeroką międzynarodową skalę na początku lat osiemdziesiątych zaistniały tylko dwa niemieckie zespoły: Accept i Scorpions" (HMP 83, str. 16 - przyp. red.). Czy zgodziłbyś się z taką wersją historii? Z całą pewnością tak. Najpierw były u nas w Niemczech tylko dwa heavy rockowe zespoły: Accept oraz Scorpions. Z tym, że Sinner rozpoczął działalność w 1982 roku i również wybił się te 40 lat temu. Nie chcę jednak przez to powiedzieć, że my byliśmy jednymi z pierwszych, ani tym podobnych bzdur, nie wiem, nie przejmuję się tym. Udo prawdopodobnie miał rację, że Accept i Scropions osiągnęli sukces jako pierwsi. Natomiast co do tytułu "Brotherhood", znam Mata od co najmniej 25 lat. Alexa Scholppa od ponad 20 lat, perkusistę Markusa Kullmanna od ponad 10 lat. Oni wszyscy znają się wzajemnie od bardzo dawna. Nie spędzamy wspólnie czasu tylko na scenie, ale również poza nią. Oglądamy razem mecze piłki nożnej, robimy grilla, chodzimy do kina, jesteśmy jak paczka przyjaciół. Oto pierwszy powód, dlaczego nazwaliśmy album "Brotherhood". Innym powodem była utrata pracy przez wielu naszych przyjaciół z biznesu muzycznego. Brakowało im pieniędzy i często do mnie dzwonili, w związku z czym odniosłem wrażenie, że społeczność rockowa i metalowa wspiera się bardziej niż dawniej. Pomagaliśmy sobie wzajemnie zarabiać pieniądze i przetrwać trudny okres. To też wpłynęło na wybór tytułu płyty. Czy dobrze rozumiem, że "braterstwo" odnosi się wyłącznie do Twoich osobistych przyjaciół, a nie do całej społeczności heavy metalowej? Przede wszystkim mówią tak o moich przyjaciołach. Tworzymy prawdziwe braterstwo. Ja mam wielu przyjaciół. Nie znam wszystkich metalowców. Ale mam wielu przyjaciół, cały zespół Sinner ma. Bracia, ale i siostry? Równie dobrze moglibyśmy nazwać płytę "Sisterhood" (śmiech). Wyrażenie "Brotherhood" uwzględnia jednak obie płcie. Giorgia Colleluori. Gio zaśpiewała wiele utworów na płycie Sinner "Santa Muerte", ale ostatnio ma własny zespół IT'sALIE i nasze grafiki kolidowały na Foto: Tobias Vogel

Foto: Tobias Vogel

tyle, że nie znalazła dużo czasu na "Brotherhood". Pojawia się tylko w jednym lub w dwóch nowych utworach. Nie znaczy to, że darowała sobie Sinner. Mamy nadzieję, że niedługo wszyscy będziemy bardziej intensywnie działać, zarówno na scenie, jak i w studiu, oraz że wszyscy w pełni się zaangażują. Giorgia śpiewa w utworze "Gravity", zgadza się? Podoba mi się jej duet z Matem. Tak. Natomiast w kawałku "Bulletproof" Mat śpiewa w duecie z Erikiem Martenssonem. Możesz to usłyszeć w refrenie i w środkowej partii. Czy nie korciło Was, by skoncentrować się wyłącznie na obecnym line-upie Sinner, skoro jest stosunkowo nowy? Nie wiem. Na każdej trasie koncertowej Sinner i tak pojawiają się nasi przyjaciele w charakterze występujących gości. Niedawno Sascha Krebs i Frank Beck (Gamma Ray) śpiewali na naszej trasie, jak również Gio. Natomiast Alex Scholpp akurat nie mógł grać na gitarze w tym okresie, więc został zastąpiony przez jeszcze innego gościa. Zazwyczaj rdzeniem zespołu jest jednak: Mat Sinner na basie i wokalu, Markus Kullmann na perkusji, Alex Scholpp na gitarze, no i ja też na gitarze. Pozostałe osoby poja-

wiają się tylko doraźnie. Nie zdecydowaliśmy się jeszcze odnośnie szczegółów przyszłych koncertów. Niemniej, skład pozostanie już ten sam? Mamy taki sam już na drugim longplay'u. Perkusistą na "Tequila Suicide" był Francesco Jovino, a poza nim grali ci sami ludzie, co obecnie. Mam nadzieję na pomyślną przyszłość z Markusem Kullmannem za garami Sinner. Chcemy wyruszyć w drogę i świetnie się bawić. Byłoby wspaniale. Byłoby perfekcyjnie, wręcz cudnie. Ja nie byłem na regularnej trasie od dwóch lat, a jedynie grałem pojedyncze gigi. Tęsknię za tournee z prawdziwego zdarzenia. Pragnę znów zobaczyć wszystkich przyjaciół rozsianych dookoła świata. Utrzymujemy kontakt za pośrednictwem mediów społecznościowych, ale to co innego. Czy właśnie ta tęsknota za tournee zain spirowała Ciebie do stworzenia utworu "40 Days 40 Nights"? Nie. Z tym utworem wiąże się zabawna historia. Kilka lat temu wybraliśmy się w trasę z zespołem The Unity, założonym przez perkusistę Primal Fear o imieniu Michael Ehré. Ich gitarzysta podesłał mi pomysł na utwór, który jego zdaniem nie pasował do The Unity. Zaproponował, że mogę zrobić z tym, co zechcę. Posłuchałem. Okazało się, że to powolna, bluesowa muzyka. Nie do końca odpowiadała mojemu stylowi. Przekazałem ją Matowi. On przy niej pomajstrował, zmienił refren i melodie, i po dwóch lub trzech dniach nagrał nową wersję we własnym studiu. Wziąłem to, zaprogramowałem perkusję, dodałem partie basu, i odesłałem z powrotem do Mata. Był pod wrażeniem, że wyszedł nam kompletnie inny utwór niż ten, który otrzymaliśmy od Michaela Ehré. Mat lubił oryginalne liryki i pozostawił je bez zmian, ale pierwotny tytuł brzmiał "I Can", a my zdecydowaliśmy się na "40 Days 40 Nights". Oto historia stojąca za tym utworem. Co czujesz, gdy grasz "40 Days 40 Nights"? Gary Moore jest jednym z moich ulubionych gitarzystów. Melodie "40 Days 40 Nights" są utrzymane w jego stylu. Ja w żadnym razie nie czuję się drugim Gary'm Moore'm - on gra lepiej ode mnie, ale przynajmniej staram się podążać podczas wykonywania "40 Days 40 Nights" w typowym dla niego kierunku. Taka

SINNER

123


przyświeca mi intencja. W tej chwili dostępne są dwa lyric videos promujące "Brotherhood": do numeru tytułowego oraz "Bulletproof". Czy planujecie przygotować kolejne, np. pokazujące Sinner w akcji? To zależy od stanu zdrowia Mata. Prawdopodobnie ukaże się wkrótce kolejne lyric video, a później chcielibyśmy zrobić bardziej typowy klip. Póki co nie było to możliwe, ale kiedy Mat powróci do nas na dobre, na pewno zajmiemy się tego typu video. Miejmy nadzieję na najlepszy możliwy obrót spraw. Osobiście bar-

wszystko musi być należycie zorganizowane, a liczby dodawać się do siebie. Inną sprawą jest ryzyko powrotu lockdownu.

gażowaniem, niezależnie od tego, że jeden zdobył większe uznanie na metalowej scenie od drugiego.

Grałeś na gitarze w bardzo wielu krajach. Czy również u mnie w Islandii? Nie, w Islandii nigdy. Grałem za to w wielu innych zakątkach Skandynawii - w Norwegii, Finlandii, Szwecji i w Danii. Nigdy nie występowałem w Walii ani w Szkocji. Za to w Anglii oraz w Irlandii tak. W Portugalii również grałem. Możliwe, że do niektórych innych krajów dopiero zawitam w przyszłości. Nigdy w życiu

Jednak z jakiegoś powodu Mat twierdzi, że Primal Fear jest dla niego istotniejszy. W praktyce więcej czasu przeznaczamy na Primal Fear, ponieważ pod tą nazwą więcej latamy. Zdarzało się tak, że mieliśmy 14 występów w Ameryce Południowej, po czym lecieliśmy na 32 występy w Ameryce Północnej w ciągu 35 dni; zaraz po tym wsiadaliśmy w samolot z Toronto do Tokyo, gdzie dawaliśmy trzy show dzień po dniu. A na tym nie koniec, bo jeszcze dwie sztuki w Australii. Po powrocie do domu szykowaliśmy się już na wielkie festiwale w Europie: Wacken, Bang Your Head, Summer Breeze, Hellfest. Tymczasem Sinner miewa tylko niewielkie trasy po Niemczech, ewentualnie pojawia się na pojedynczych sztukach wraz z Primal Fear w Japonii lub w Australii. Zdarzał się też udział Sinner we francuskich lub czeskich festiwalach. Pod tym względem Primal Fear może być istotniejsze dla Mata. Ale wiesz, Sinner nosi nazwę po jego nazwisku, więc możliwe, że on to traktuje jako swoje 40letnie dziecko. Musimy przeznaczyć więcej czasu na organizację spraw związanych z Primal Fear niż z Sinnerem.

Foto: Tobias Vogel

dzo bym chciał, ale nie mogę zapowiedzieć nic konkretnego. Ogłosiliście za to daty koncertów w 2023 roku? Rozmawialiśmy o nich z naszą agencją koncertową, ale teraz ciężko mówić o graniu na żywo, bo wszystkie zespoły pragną występować, a to z kolei winduje koszty obsługi technicznej, logistycznej, planistycznej i kateringowej do góry. Wszystko drożeje. Kluby nie mogą proponować publiczności pięciu imprez tygodniowo i bazować wyłącznie na sprzedaży napojów i merchu. Spodziewam się bardzo ostrej selekcji. A nawet, jeśli mniej znane kapele zdołają zagrać, to fani i tak wybiorą się na sławne zespoły, a nie na undergroundowe. Bez szans zgromadzenia dużej publiczności nie zdołalibyśmy pokryć kosztów. Nie ma sensu jechać na trasę wiedząc, że po powrocie do domu będziemy finansowymi bankrutami. Jeśli już pojedziemy,

124

SINNER

moja stopa nie stanęła w Afryce. Zdarzały mi się przesiadki między samolotami w Abu Dhabi, ale nigdy w Afryce. Grałem w Japonii, Australii, Kanadzie i w USA, jak również w wielu miastach Ameryki Południowej. Może pomówisz o koncertowaniu w Afryce z gitarzystą Tygers Of Pan Tang, skoro on urodził się, gdy jego rodzice byli tam na misji medycznej (wiemy to z wywiadu opublikowanego w HMP 79 na str. 78 - przyp. red.). Naprawdę? Robb Weir? Zabawna sprawa. Sinner zagra wkrótce obok Tygers Of Pan Tang na niemieckim festiwalu Bang Your Head. Musimy o tym pogadać. Dotychczas myślałem, że on jest Anglikiem. Tom, czy uważasz Sinner oraz Primal Fear za równie ważne dla Ciebie zespoły? Oczywiście, że tak. Rozpocząłem swoją profesjonalną karierę muzyczną w zespole Sinner w 1988 roku. Pojechałem z nimi w pierwszą trasę, a następnie nagrałem pierwszą płytę w 1990 roku - był to solowy album Mata Sinnera pt. "Back To The Bullet". Gdy w 1996 lub 1997 roku założyliśmy wspólnie Primal Fear, nie spodziewaliśmy się, że ta formacja osiągnie znaczny sukces. Lecz gdy debiut Primal Fear ukazał się w 1998r., sprawy nabrały nieoczekiwanego rozpędu. Graliśmy na wszystkich największych festiwalach metalowych: w Europie, Ameryce Południowej, wszędzie. Wydawało się, że spełniają się nasze marzenia. Odbiór naprawdę przewyższył nasze najśmielsze oczekiwania. Osobiście, uwielbiam oba zespoły. Możliwe, że Primal Fear cieszy się większą popularnością niż Sinner, ale ja cenię oba tak samo. Podchodzę do pracy w obu z równym zaan-

Primal Fear obchodzi obecnie dwudziestopię ciolecie działalności. Tak. Z tej okazji przygotowaliśmy specjalną reedycję debiutanckiego albumu Primal Fear. Nasza wytwórnia Atomic Fire Records wypuści ją w przyszłym tygodniu (Tom pokazuje booklet wersji winylowej - przyp. red.). W tamtych czasach w muzyce rockowej dominował grunge. Mieliśmy szczęście, że tuż przed premierą Primal Fear, zadebiutował również HammerFall. Ich "Glory To The Brave" zwróciło uwagę wszystkich z powrotem ku heavy metalu. W pewnym sensie myśmy na tym skorzystali, bo Primal Fear szturmem weszło na scenę i od razu supportowało Running Wild. Znaleźliśmy się we właściwym miejscu o właściwym czasie. Czy jubileuszowe wznowienie debiutu Primal Fear ma zmodyfikowane brzmienie w porównaniu do pierwowzoru? Tak, zmieniliśmy brzmienie, tzn. Zremasterowaliśmy tą płytę. I zobacz - w sprzedaży pojawią się różne kolory winylu, tu trzymam w ręku srebrny. Booklet zawiera wiele ciekawych zdjęć i informacji. Jest tu np. setlista naszego pierwszego show na Wacken, a także zdjęcie ze studia nagraniowego. Będzie i winyl, i CD. Uważam ten album za olbrzymią część mojego muzycznego dorobku życiowego. Jakie są przyszłe plany Primal Fear oraz Sinner? Primal Fear zamierza wystąpić w sierpniu na Summer Breeze Festival. Piszemy już nowe utwory na kolejny album Primal Fear. Zobaczymy, kiedy wymyślimy wystarczająco dużo świetnego materiału, ale niewykluczone, że do studia wejdziemy pod koniec 2022 roku lub na początku 2023. Chcielibyśmy, by płyta ukazała się w 2023r. Mamy nadzieję, że zagramy na żywo jeszcze w 2022r. Możliwe, że na początku 2023r. Pojedziemy na niewielką trasę klubową z jakimś innym zaprzyjaźnionym zespołem. Myślimy o tych sprawach, ale jeszcze nie zobowiązujemy się do wskazanych terminów. Sam O'Black


dają się go najbardziej lubić, więc zazwyczaj wykonujemy znaczną jego część. Obecnie włączamy więcej utworów z "Reignited", a publiczność wydaje się reagować na nie równie entuzjastycznie, co uważam za wspaniałe.

Ojcowie szwedzkiego metalu Podobno istniejący od 1980 roku zespół Torch wpłynął na szwedzką scenę heavy metalową bardziej, niż jego członkowie zdawali sobie z tego sprawę. To oni przecierali szwedzkie koncertowe szlaki dla bardziej rozpoznawalnych załóg, ale dopiero teraz wydają swą pierwszą oficjalną płytę koncertową "Live Fire". A skoro tak, to dopytaliśmy się o nią oryginalnego i nadal aktywnego basistę Iana Grega. Pod koniec naszej krótkiej rozmowy okazało się, że mimo upływu lat, chętnie przyłączyłby się do kolejnej heavy metalowej rewolucji. HMP: "Live Fire" to prawdopodobnie pierwszy oficjalny album Torch na żywo. Czy wiernie uwiecznia on typową atmosferę panującą na Waszych koncertach, przynajmniej tych po Waszym powrocie w 2003 roku? Ian Greg: Tak, absolutnie tak. W Torch zawsze chodziło o energię. Nie jesteśmy perfekcjonistami i tak długo, jak długo jest w nas energia, nie przejmujemy się żadnymi niedociągnięciami technicznymi. Żywimy się dziką reakcją publiczności, co pewnie słychać na albumie. "Live Fire" o dobra reprezentacja tego, czego można się spodziewać po koncercie Torch.

boardu, a potem Jacob Hansen dodał trochę swojego czarodziejstwa podczas miksu. Co to znaczy, że gdybyście sfilmowali ten koncert, "niektóre części prawdopodobnie musiałyby zostać wycięte lub ocenzurowane"? (śmiech) Niestety nie filmowaliśmy tego koncertu. Gdybyśmy to zrobili, to prawdopodobnie musielibyśmy ocenzurować fragment, w którym Dan Dark spuścił spodnie. Dupa staruszka to wspomnienie, jakie nie chcielibyśmy pozostawić naszym fanom. (nie śmieje się) Dlaczego zamierzacie zadedy-

Zarejestrowany materiał pochodzi z Waszego udziału w Swedish Rock Festival 2018. Czy z jakiegoś powodu czujesz specjalny sentyment do tego konkretnego festiwalu? Tak, ogromny! Od wielu lat uczestniczymy w Sweden Rock (jako publiczność). Uwielbiamy jego wyjątkową atmosferę. Odkąd powróciliśmy w 2003 roku, marzyliśmy o zagraniu właśnie tam. Fakt, że nasi bohaterowie: Judas Priest, Ozzy Osbourne i Iron Maiden również grali na Sweden Rock, dał nam jeszcze większego kopa.

Jak bardzo Torch wpłynął na szwedzką scenę heavy metalową w latach osiemdziesiątych? Myślę, że mieliśmy większy wpływ niż sami zdawaliśmy sobie z tego sprawę. Zawsze byliśmy ciężsi niż większość innych zespołów i prawdopodobnie wpłynęliśmy na niektóre ostrzejsze zespoły, które później wybiły się poza Szwecję. Pokazaliśmy im, że nie musisz brzmieć jak Europe tylko dlatego, że pochodzisz ze Szwecji. Jak wiele posiadacie w swych archiwach niewydanych, ale fajnych utworów? Czy przymierzacie się do nagrywania nowego studyjnego albumu? Nie mamy zbyt wielu niewydanych, starszych numerów, ale za to posiadamy zbiór nowych pomysłów, które spokojnie złożyłyby się na świetny album. Planujemy wejść do studia w najbliższej przyszłości. Niedawno wyraziliście publicznie smutek po śmierci Waszego pierwszego producenta Tomasa Sunmo. Czy uważaliście go za szóstego muzyka Torch? Zdecydowanie tak! Był dla nas jak starszy brat i pomógł nam na tak wiele sposobów... W tamtym czasie prawdopodobnie nie zaufaliśmy mu

Jak to się stało, że wykonaliście na Swedish Rock Festival 2018 "Do You Know How To Rock", "All Metal No Rust", ale te dwa utwory nie pojawiły się na "Live Fire"? Aby wszystko zmieściło się na jednej płycie winylowej, musieliśmy wyciąć niektóre utwory i wybrać te, które naszym zdaniem brzmiały najlepiej. Jak udało wam się osiągnąć tak wyraźne brzmienie wokalu na "Live Fire"? Gitary i perkusja czasami zdają się dobiegać z daleka, ale wokal zawsze brzmi bardzo klarownie i blisko. Czy używaliście specyficznego omikrofonowania? Nie korzystaliśmy z żadnego specjalnego mikrofonu. To głos Dana Darka prosto do sound-

Foto: Robert Hellstrm

kować "Live Fire" Ukrainie? Nie wydaje mi się, żebyśmy zamierzali zadedykować cały album Ukrainie. Chętnie byśmy to zrobili, gdybyśmy myśleli, że to pomoże w jakikolwiek konkretny sposób. Przekazaliśmy jednak jedną piosenkę z albumu na kompilację, aby zebrać pieniądze dla Ukrainy i z przyjemnością pomożemy w każdy możliwy sposób. Pięć spośród dziewięciu utworów na "Live Fire" pochodzi z waszego debiutanckiego LP (1983), jeden z debiutanckiej EP-ki "Fire Raiser!" (1982), dwa z "Electrikiss" (1984) i jeden utwór jest stosunkowo nowy: z "Reignited" (2020). Czy to znaczy, że Wasz pierwszy LP jest tą płytą, z której jesteście najbardziej dumni? Jesteśmy bardzo dumni z tego albumu. Fani wy-

w pełni, ale nadrobiliśmy to później. To był wyjątkowo smutny dzień, kiedy usłyszeliśmy o jego odejściu. Występ w Sweden Rock był ostatnim, na którym go widzieliśmy. Dlatego właśnie dedykujemy mu album "Live Fire". Czy słyszałeś już o bluesowej rewolucji Jerry'ego Prutza? Dołączyłeś do niej? Oczywiście!!! Jerry jest naszym dobrym przyjacielem. Bardzo podoba nam się to, co robi, ale jeśli mamy dołączyć do rewolucji, to będzie to rewolucja heavy metalowa! Sam O'Black

TORCH

125


Nie spodziewali się, że nasz album będzie rozchwytywany Byli muzycy Fates Warning z kilkoma innymi kolesiami grają komerchę dla producentów samochodów - to nie brzmi jak przepis na udany krążek. A jednak - debiut A/Z trafia w gust tak wielu fanów, że nawet Metal Blade nie nadąża za jego tłoczeniem. Tymczasem na nasze pytania odpowiada słynny perkusista Mark Zonder, który wysoko ceni własną renomę, mimo że nie jest do końca poinformowany o poczynaniach innych ludzi wokół. HMP: Jak się miewa Twoja zebra? Poczęstowałeś ją już świeżym jabłkiem, czy póki co potraktowałeś ją dzisiaj tylko pałeczkami od perkusji? Mark Zonder: Zebra żyje w wyobraźni Hugh Syme, więc musiałbyś jego zapytać. A poważnie, pewnego dnia w odległej przeszłości opuściłeś Fates Warning, by skupić się na rodzinie. Czy zostałeś wówczas ojcem bądź dziadkiem? Ożeniłem się. Kontynuowanie przygody z Fates Warning wiązałoby się z nadmiernym kompromisem. Nie byłoby to fair ani dla mnie, ani dla zespołu, ani dla mojej nowej rodziny. Zespół intensywnie koncertował i nie byłem w stanie rzucić wszystkiego na kilka tygodni, by przemierzać świat. Świat kojarzy Ciebie głównie z gry na perkusji w Warlord oraz w Fates Warning. Czy słusznie? Nie wolałbyś, by fani częściej rozpoznawali Ciebie z dokonań w innych zespołach? Wszak w ostatnich latach współpra cowałeś m.in. z: Dramatica, Spirits Of Fire i Veritas. Powszechnie wiadomo, że udzielam się w rozmaitych zespołach i konfiguracjach personalnych. Brałem udział w nagrywaniu setek utworów dla różnych artystów. Zatrudniają mnie, ponieważ jestem znany z posiadania wyjątkowego stylu. Jak często grasz solówki na perkusji podczas koncertów? Nigdy. W pełni koncentruję się na utworach i to w nich wykazuję się kreatywnością, a nie w solówkach. I zawsze jesteś trzeźwy na scenie? Nie znam smaku alkoholu. Nigdy nie sięgałem ani po narkotyki, ani po alkohol. Widziałem zbyt wiele zniszczenia powodowanego przez używki. Spotkałem się ostatnio z takim uproszcze -

niem, że rytmy w muzyce techno są powtarzane z perfekcyjną dokładnością w ciągu tego samego utworu, w rocku celowo je się modyfikuje, w popie mają być przewidywalne, zaś w muzyce klasycznej mają zaskaki wać. Nie zgadzam się z żadnymi tego rodzaju uproszczeniami. Słyszałem mnóstwo rockowych utworów, które opierają się na powtarzaniu tego samego beatu w tempie 165 uderzeń na minutę. Zetknąłem się również z dzikim i szalenie kreatywnym rytmem w techno. Moim zdaniem, nie powinny istnieć żadne muzyczne stereotypy, bo ograniczają kreatywność. W obecnym roku ukazały się dwie płyty z Twoim udziałem: Spirits Of Fire "Embrace The Unknown" oraz debiut A/Z. Zanim Ray Alder dołączył do tego drugiego zespołu, spędziłeś mnóstwo czasu na poszukiwaniu odpowiedniego kandydata. Czy brałeś pod uwagę Fabio Lione ze Spirits Of Fire? Spotkałeś się może ze znakomitym głosem, który jednak nie pasował do Twojej wizji? Nie, tylko Ray pasuje. A/Z to regularny zespół, a nie projekt. Nie interesowali mnie wokaliści robiący trzydzieści płyt rocznie. Chciałem zbudować stały line-up na co najmniej kilka albumów. A/Z brzmi znacznie bardziej chwytliwie niż Fates Warning. Uważam, że jednym z najbardziej chwytliwych utworów zaśpiewanych dotychczas przez Ray'a Aldera jest "What Will You Say" z repertuaru Redemption (2009). Piękna piosenka. Możliwe, ale ja nigdy jej nie słyszałem. U nas praca przebiega w ten sposób, że piszemy muzykę, dajemy ją Ray'owi, a ja mówię mu, żeby zrobił, co tylko zechce. Wpierw wyjaśniliśmy sobie, że każdy utwór musi koniecznie zawierać wpadający w ucho, potężny refren. Ze względu na poziom i talent muzyków zaangażowanych w A/Z, ten zespół wyznacza trendy, a nie podąża za trendami. Jak podchodzicie do pisania liryków? Ray pisze wszystkie. Tak jak powiedziałem, dajemy mu muzykę, a on robi z nią, co chce. Ray Alder to ikona, ale inne osoby wchodzące w skład A/Z również są doświadczonymi profesjonalistami. Podejmujecie wszelkie decyzje demokratycznie, czy to działa bardziej na zasadzie "Ray Alder, Mark Zonder i reszta"? A jak Ty to widzisz? Bo jak ja zaczynałem A/Z, to chciałem, żeby każdy mógł dodać od siebie, co chce, żeby ludzie dzielili się pomysłami i przemyśleniami. Ktoś musiał kierować busem i odpowiadać za wszelkie decyzje, lecz wkład każdego z nas jest jednakowy. Dzięki temu

126

A/Z

A/Z nie brzmi jak żaden inny zespół; A/Z ma bardzo unikatowe brzmienie. Aczkolwiek tak się złożyło, że Ty wraz z klawiszowcem Vivienem Lalu stworzyliście najwięcej struktur kompozycji. Ostatecznie utwory nie wydaję się jednak z tego względu mało zorientowane na gitary. Jak dokładnie możemy rozumieć Twoje słowa z innych wywiadów, że Vivien posiada wiele gitarowych dźwięków w swoich klawiszach? W jaki sposób jego muzyczne struktury przekładają się na grę Joopa Woltersa? A co, czy ta płyta jest przeładowana dźwiękami klawiszy? Nie jest. Viv potrafi świetnie komponować. Wspólnie składamy jego pomysły w gotowe utwory. Po prostu Viv używa efektów gitarowych po to, by przekazywać pomysły Joopowi, po czym Joop je rozwija. Razem zmieniamy aranżacje, dokładamy nowe motywy i rozwiązania. Tak powstają fundamenty utworów A/Z. Podobno planujecie wideoklipy do wszyst kich kawałków A/Z. Nie wolałbyś, żeby ludzie Was słuchali z zamkniętymi oczami? Owszem, wolałbym, ale doskonale zdajemy sobie sprawę z tego, że obecnie ludzie słuchają muzyki używając zmysł wzroku. Potrzebują wizualizacji, a jeśli jej nie ma, to zmieniają numer. Niemniej, pamiętamy oldskulowe podejście, polegające na chłonięciu pełnego artystycznego pakietu. Kiedyś słuchało się całych płyt wydanych w fizycznej postaci, a jednocześnie doceniało się okładki. Dziś mało który zespół próbuje zaoferować słuchaczom takie doświadczenie (prywatna opinia Marka Zondera przyp. red.). Zresztą, video do każdego utworu stanowi świetne narzędzie marketingowe. W efekcie więcej osób zwróci uwagę na A/Z. Wbrew nadmiaru treści w otaczającym nas świecie, Wasz album cieszy się naprawdę dużym zainteresowaniem. Nie ma problemu z popytem. Występuje natomiast problem z podażą. Jak to jest, że taki kolos, jak Metal Blade, nie potrafi sprostać liczbie zamówień debiutu A/Z? Nie mam pojęcia. Nie odpowiadam za to. Czuję się trochę rozczarowany. Wiem jednak, że wykonują dobrą robotę przy dystrybucji. Może nie spodziewali się, że nasz album będzie rozchwytywany. Czy otrzymałeś już konkretną ofertę od producenta samochodów, który chciałby wykorzystać Waszą muzykę w reklamie? Dostałem oferty od trzech producentów samochodów oraz od dwóch firm piwowarskich. Ciężka decyzja. Co myślisz o nowym zespole Alex'a Lifesona o nazwie Envy Of None? Dostrzegasz jakieś podobieństwa pomiędzy A/Z a Envy Of None? Nigdy tego nie słyszałem. Co chciałbyś nam powiedzieć odnośnie planów koncertowych A/Z? Planujemy w tej chwili koncerty. Trochę ciężko to idzie z powodu po-restrykcyjnego kaca. Różne zespoły poprzekładały występy jeszcze z 2021 roku. Podróżowanie jest drogie. Chętnie spędzilibyśmy razem kilka dni i poćwiczyli nowy materiał. Cały utalentowany skład odrobiłby prace domowe i wyruszyłby wreszcie w świat... Sam O'Black



czne horyzonty kapeli. Brałem aktywny udział w pisaniu wszystkich autorskich utworów na "Ashes & Bones".

Mefistofelowy pociąg Wydaje się, że w Polsce wieść o wydaniu trzeciej płyty Devil's Train pt. "Ashes & Bones" jeszcze się nie rozpowszechniła. Tymczasem u naszych zachodnich sąsiadów ta, mocno podszyta southern rockiem, heavy metalowa płyta sprzedaje się jak co roku cukier w sezonie przetwórczym. Wobec tego wydaje się uzasadnione, by polscy fani JD Overdrive, Corruption i Least Eye pognali czym prędzej do najbliższego sklepu muzycznego i zaopatrzyli się w to, co do życia niezbędne, póki pozycja jest jeszcze dostępna. Popyt na nią wynika oczywiście z zajebistej zawartości, ale również z zacnego line-up'u. Muzycy Devil's Train tworzyli dawniej historie m.in. takich legend, jak: Running Wild, Saxon, Stratovarius, Axel Rudi Pell, Grave Digger, Mystic Prophecy i Steel Prophet. Ostatnio do tak renomowanego składu dołączył, wykształcony muzycznie na renomowanej brytyjskiej uczelni, młody i niezwykle utalentowany artysta Dan Baune. I nie tylko zadomowił się na stałe w zwycięskim przedziale, ale skomponował lwią część albumu, zagrał na nim wszystkie partie gitar, a także całość wyprodukował. HMP: W jaki sposób prawidłowo wymawia się Twoje pełne imię? Dan Baune: Dan Baune. Nazwisko brzmi jak dawna stolica Niemiec, Bonn. Z trochę dłuższym "o". Baune to francuskie nazwisko. Mój przodek został kilkaset lat temu wygnany z Francji za bycie niewłaściwym typem chrześcijanina. Zanim wskoczymy na mefistofelowy pociąg,

The Dog" 2016, "Hellhound" 2018 - przyp. red.). Graliśmy tradycyjny brytyjski heavy metal o współczesnym brzmieniu. Monument zawiesił działalność w 2019 roku, w związku z czym w 2020r. uruchomiłem własny projekt o nazwie Dan Baune's Lost Sanctuary. W maju 2021r. ukazał się mój debiutancki longplay. Nie uważam tego jednak za solowy projekt, lecz za regularny zespół. Również w 2020r. nawiązałem współpracę z wokalistą Devil's Train (oraz Mystic Prophecy - przyp. red.), Roberto Dimitri Liapakisem, czego efektem jest album

Na czym właściwie polega różnica pomiędzy Twoją a Laki Ragazas'a grą na gitarze? Uważam, że on w znacznie większym stopniu inspiruje się amerykańską szkołą Zakka Wylde'a, Slasha itp. Ja też uwielbiam amerykańską muzykę, i to u mnie słychać, ale jednak bardziej cenię brytyjskich gitarzystów, typu Ritchie Blackmore. Słucham sporo europejskiego blues rocka. W pewnym sensie, mój styl gry na gitarze ma więcej wspólnego z brzmieniami europejskimi. Jakie jest Twoje nastawienie do dziesiątej rocznicy istnienia Devil's Train? Celebrujesz ją na równi z pozostałymi muzykami zespołu? Do Devil's Train dołączyłem dopiero niedawno, dlatego to nie do końca jest moja rocznica. W 2023r. zagramy trochę jubileuszowych koncertów. Nie planujemy żadnych specjalnych wydawnictw ani wznowień. Obecnie koncentrujemy się na promocji "Ashes & Bones". No dobrze, a co zainspirowało Cię, by połączyć siły z Devil's Train? Od bardzo dawna przyjaźnię się z R.D. Liapakisem. Nasze różne zespoły należały do tego samego labela: Rock Of Angels Records. Czasami wspierałem na scenie Mystic Prophecy, gdy R.D. Liapakis potrzebował gitarzysty na zastępstwo. Dobrze się ze sobą dogadujemy, ale nigdy dotąd nie weszliśmy razem do studia nagraniowego. Kilka lat temu Laki Ragazas przeprowadził się na stałe do Grecji i stało się jasne, że nie będzie się już angażować w Devil's Train. Ja zaś powróciłem z Anglii do Niemiec, więc nastały sprzyjające okoliczności dla mojej twórczej współpracy z R.D. Liapakisem. Nie zakładaliśmy od razu, czy nasze wspólne kompozycje staną się częścią repertuaru Devil's Train, wejdą na jego solowy krążek, czy też zostaną wykorzystane w jeszcze inny sposób. Po prostu spróbowaliśmy stworzyć razem nową muzykę. Wkrótce okazało się, że powstałe kawałki idealnie pasują do stylistyki Devil's Train. Postanowiliśmy wskrzesić tą kapelę. Laki Ragazas jest Grekiem, ale większość muzyków Devil's Train to Niemcy... R.D. Liapakis też jest Grekiem, z tym że od bardzo dawna mieszkającym w Niemczech.

Foto: Devol’s Train

przypomnij proszę, czym zajmowałeś się przed dołączeniem do Devil's Train. Zacząłem uczyć się gry na instrumentach, gdy byłem jeszcze nastolatkiem mieszkającym w Niemczech. W wieku 18 lat przeprowadziłem się do Wielkiej Brytanii, aby podjąć studia muzyczne. Spędziłem tam łącznie 11 lat. W roku 2020 powróciłem do Niemiec (wynika stąd, że prawdopodobnie jesteśmy rówieśnikami przyp. red.). W międzyczasie udzielałem się w kilku zespołach, wśród których największy sukces odniósł Monument. W latach 2012, 2015 i 2018 (nie jestem pewien co do dat) ukazały się trzy płyty Monument z moim udziałem (wg RateYourMusic: "Renegades" 2014, "Hair Of

128

DEVIL’S TRAIN

"Ashes & Bones". Ostatni okres uważam za pracowity i owocny. "Ashes & Bones" to trzeci LP Devil's Train. W moim odczuciu, brzmi od podobnie do poprzednich dwóch. Mimo zmiany line-up'u, zachowaliście ten sam styl. Niektórzy fani byli mocno za poprzednim składem. Możliwe, że nie do końca przekonali się do mnie, jako do nowego gitarzysty Devil's Train, dlatego że ja gram inaczej. Staram się zachować dotychczasowy styl Devil's Train, ponieważ od początku mieli oni swe charakterystyczne brzmienie, ale jednocześnie wprowadzam własne pomysły, poszerzając nieco muzy-

Więc dlaczego nagrywaliście "Ashes & Bones" w Grecji? Nie nagrywaliśmy "Ashes & Bones" w Grecji. Część nagrań dokonaliśmy na południu Niemiec, a część w moim domowym studiu w północnej części Niemiec. Natomiast polecieliśmy na tydzień do Grecji i nakręciliśmy tam trzy spośród czterech najnowszych wideoklipów. Zadecydowała o tym fajna sceneria oraz fakt, że Rock Of Angels Records ma tam siedzibę. Nie ukrywam, że wyszło też taniej. Zrobiliście video do coveru Cameo "Word Up". To było nasze drugie (spośród czterech) video, a nieco wcześniej wypuściliśmy klip "The Devil & The Blues". Po ukazaniu się Waszej wersji "Word Up", grecki magazyn Rockpages obwieścił: "Czy kla-syczny popowy hymn może zabrzmieć sleazy? Pewnie, że tak, jeśli kowerujący go zespół nazywa się Devil Train!". Jak możemy rozumieć znaczenie słowa "sleazy" w przytoczonym kontekście?


Sleazy odnosi się do sposobu, w jaki odczuwamy rytm: czarna muzyka buja, swinguje, seksownie się kołysze; jest bardzo southernowa, ale niekoniecznie metalowa. Devil's Train brzmi na ogół o wiele ciężej. Nawet ciężej od tradycyjnego heavy metalu. Celowo tak ustawiasz gitarę, by brzmiała masywniej. Stosujemy niższe strojenie i pedały, co z kolei zbliża nas do stonera. Ale czy Devil's Train faktycznie brzmi ciężej od tradycyjnego heavy metalu? Produkcja owszem, bo nasz miks jest nowoczesny. Zresztą, sam miksowałem "Ashes & Bones". Zarówno mi, jak i R.D. Liapakisowi bardzo zależało na masywnym i jak najbardziej współczesnym soundzie. Niemniej, pod względem struktury kompozycji, poszczególne utwory są mocno osadzone w latach osiemdziesiątych. Co konkretnie masz na myśli, mówiąc "tradycyjny heavy metal"?

dbamy, by nie pachnieć naftaliną. Gramy nowocześnie i z jajami. Nie podchodzimy do spraw zbyt poważnie. Bawimy się muzyką. Może wzbudzamy w słuchaczach trochę nostalgii, ale jestem pewien, że ostateczny efekt jest świeży i ekscytujący. … i heteroseksualny. Jak bardzo zależy Wam, by Wasi fani wykazywali otwarte nastawienie wobec outsiderów, tzn. żeby byli "inclusive"? Nasi fani są bardzo "inclusive". Fakt, że w niektórych utworach oraz wideoklipach eksplorujemy seksualną energię, nikogo nie wyklucza. Cała globalna społeczność heavy rockowa wyróżnia się otwartością na innych ludzi. Może starsze pokolenie postrzega to inaczej - nie wiem, bo przecież nie było mnie jeszcze na świecie w latach osiemdziesiątych. Jednak z mojej perspektywy, a także z perspektywy Devil's Train, wszyscy jesteśmy bardzo "inclusive". Obecnie problem leży po drugiej stronie - o wielu sprawach nie możemy swobodnie mówić w medi-

sam je pisał. A jak Ty zaśpiewałbyś utwory z albumu "Ashes & Bones"? Lubię je wszystkie takimi, jakimi są. Nie potrafiłbym wybrać ulubionego kawałka. Jestem bardzo zadowolony z całokształtu. Wiesz co, nie jest łatwo skomponować całą płytę jedynemu gitarzyście, gdy oprócz niego nie ma w składzie drugiego wioślarza ani klawiszowca. W takiej sytuacji trudno ustrzec się powtórzeń tych samych melodii w różnych numerach. Dołożyliśmy wszelkich starań, by całość wypadła jak najlepiej. Pozwól, że podzielę się z Tobą, jak ja słyszę "Ashes & Bones". Otóż, jestem pod wrażeniem, jak wiele świeżej energii i entuzjazmu rozpiera ten longplay. Do tego stopnia, że trudno jest mi na chłodno analizować jego poszczególne składowe i odbieram go raczej jako spójny, rozgrzany jak piec kaflowy monolit.

No wiesz - Iron Maiden, Judas Priest, Accept, itd. W takim razie zgoda. Gramy ciężej od nich. Nie szybciej, ale z pewnością ciężej. W Devil's Train można doszukać się odniesień do różnych gatunków: hard rock, heavy rock, blues rock, southern rock, ejtisy, glam/hair metal. Można wyobrazić sobie taki kalejdoskop, parasol okalający wiele szufladek. Glam metal? Tak, a mianowicie inspiracje Whitesnake, Poison, Bon Jovi, Journey, Badlands. Czy chodzi Ci o to, że Wasze numery są równie chwytliwe? Absolutnie. Ne manifestują nowoczesnych technologii, są proste, melodyjne i chwytliwe. Czy określenie "southern rock" nie jest aby jałowe w opisie muzyki, skoro cała muzyka rockowa i tak ma southernowe korzenie? Wywodzi się z bluesa, a więc z południa Stanów Zjednoczonych. Blues wziął się z Afryki (zdaniem Dan Baune'a - przyp. red.). Rock'n'roll z bluesa (pomijając wpływy muzyki klasycznej). Devil's Train miesza wpływy wielu różnych kultur - śródziemnomorskiej, klasycznej, blues rockowej... Podejrzewam, że ludzie kojarzą southern rock z Molly Hatchet, Lynyrd Skynyrd; z gośćmi o szalenie długich brodach. Ale my nie ograniczamy się tylko do tego i nazwanie nas europejskim odpowiednikiem Lynyrd Skynyrd byłoby nadmiernym skrótem myślowym. Nie jesteśmy kowbojami. Southern rock wiąże się również z wizualnym wizerunkiem oraz z naleciałościami ciężkiego, zachodniego country, a u Devil's Train nie słychać żadnego echa country. Może ktoś by się ze mną nie zgodził, ale postrzegam to zjawisko jako specyficzny odłam rocka. Skąd wzięła się u Was dziewczyna z Południowej Dakoty? (jeden utwór nazywa się "Girl Of South Dakota" - przyp. red.) (śmiech) Niestety nie mam nic wspólnego z procesem pisania liryków. Nie znam doświadczeń R.D. Liapakisa z kobietami pochodzącymi z Południowej Dakoty. Zabawne, że w rozmowach z amerykańskimi dziennikarzami dociera do mnie spostrzeżenie, że Devil's Train nigdy nie zagrało koncertu w Południowej Dakocie. Ja nigdy w życiu tam nie byłem (śmiech). "Girl Of South Dakota" fajnie się rymuje, to takie cliché. Czy Twoim zdaniem Devil's Train często używa cliché? Tak, lecz staramy się robić to ze smakiem oraz

Foto: Devol’s Train

ach, ani ich pokazywać. Może nie są bezpośrednio zakazane, ale musimy uważać, by nikt nie poczuł się urażony. Chodzi o estetykę. Ludzie zdają się zbyt często zapominać, że rock'n'roll to ekspresja wolności. Rock'n'roll jest o seksie, o imprezowaniu, o tym, że możesz być kim chcesz. Jak dużą wagę przywiązujesz do wizualnego aspektu Devil's Train? Uwielbiam grać utwory Devil's Train na gitarze, w związku z czym aspekty wizualne będą u mnie zawsze stać na drugim miejscu po samej muzyce. Myślę, że wszyscy członkowie Devil's Train tak mają. Niemniej jednak, pozwalają nam one wyrazić siebie w epoce Internetu. Pozwalamy sobie na sporo rozrywki. R.D. Liapakis myśli bardzo wizualnie. Kiedy pisze liryki, natychmiast wyobraża je sobie w kontekście niemalże całego filmu. Sceneria, którą widzisz w klipie "Ashes & Bones" w naturalny sposób odzwierciedla liryki. Nie musieliśmy się szczególnie nad nią namyślać, bo wynika bezpośrednio ze słów utworu. Czy to prawda, że R.D. Liapakis potrzebuje na koncertach śpiewającego tłumu, ponieważ sam nie pamięta liryków? (śmiech) Uwielbiamy śpiewającą publiczność, ale R.D. Liapakis doskonale zna teksty, gdyż

Podejrzewam, że faktycznie zadbaliście o meta - strukturę. Tak, bardzo się staraliśmy. Takie umiejętności przychodzą muzykom z czasem. A żaden z nas nie jest nowicjuszem. Wszyscy posiadamy ciekawe dyskografie. Mocno rozwinęliśmy się na długo przed nagraniami, ale to nie znaczy, że musimy grać mądrze i skomplikowanie. Ostatecznie, muzyka jest formą rozrywki i jej słuchanie powinno sprawiać przyjemność, a nie wysiłek. Cieszę się, że powiedziałeś o pozytywnej energii. Perkusista Devil's Train, Jörg Michael, oraz nasz basista Jens Becker, są nieco starsi, grają po ponad trzydzieści lat. Na marginesie dodam, że Jens dołączył w tym samym okresie, co ja, a wcześniej wraz z Jörgiem tworzył on Running Wild (przy czym Jens w latach 19871992, a Jörg w latach 1994-1998 - przyp. red.). Gdy spotykają się w tej samej salce prób, zachowują się jak nastolatkowie. Super, że udało nam się to uchwycić w studiu. Docieranie się nowego line-upu bywa ekscytujące, zwłaszcza gdy ludzie dobrze się dogadują. Nowe utwory są świetne, ale to chemia w zespole je uskrzydla. Niezmiernie mnie ta sytuacja cieszy i liczę, że utrzymamy poziom energii w ciągu kolejnych lat. Prywatnie jesteś raczej buntownikiem czy konformistą? Z żadną z tych opcji się nie utożsamiam. Za-

DEVIL’S TRAIN

129


wsze wydawało mi się, że buntownicy pchają się w kłopoty, a ja tego nie robię. A konformistą też w żadnym razie nie jestem. Dopisało mi szczęście, że urodziłem się w Zachodnim Świecie i mam wystarczająco dużo wolności, by prowadzić życie, jakie sam wybieram. Nie muszę się zastanawiać, co kto o mnie pomyśli, tylko dbam o własny i mojej żony dobrobyt. Nie chodzę po ulicach z bronią, wybijając szyby sklepowe (śmiech). Wspomniałeś, że urodziłeś się w Zachodnim Świecie, ale jednak istotną rolę odgrywają tutaj różnice regionalne. Same Niemcy były kiedyś podzielone na NRD i RFN, a obecnie składają się z oddzielnych landów. Austria i Szwajcaria różnią się od Niemiec, ale same Niemcy uznaję za wewnętrznie jednolite. Podział na landy nie przekłada się na tożsamość tutejszych mieszkańców w takim stopniu, jak

"Ashes & Bones" świetnie się sprzedaje i dziarsko wdziera na wysokie pozycje list najchętniej kupowanych płyt, a i tak musicie liczyć się z rezerwacjami lokali koncertowych. Tak, właśnie w tym rzecz. Z drugiej strony, muzycy Devil's Train mieszkają w pewnej odległości od siebie i każdy angażuje się również w inne kapele, więc jeśli mamy już zrobić coś razem, zależy nam, by stało to na jak najwyższym poziomie i potrzebujemy upewnić się, że na sto procent będzie to mieć sens. Nie działamy spontanicznie ani po łebkach. Jeśli nasze show nie odda sprawiedliwości muzyce, to nie będziemy się pchać na siłę. W związku z tym interesuje nas udział w tych solidnych festiwalach, podczas których da się prezentować efekty wizualne w pełnej krasie, i podczas których można dać czadu wraz z fanami na maksa. Nie na takiej zasadzie, że niewielka grupka widzów obejrzy

Foto: Devol’s Train

np. podział USA na poszczególne Stany. Wiele krajów wyróżnia regiony północne, wschodnie, południowe i zachodnie. Niemcy nie są pod tym względem wyjątkowe. Łączą nas podobne osobliwości. Gdzie mieszkasz? Między Bremen a Hamburgiem, godzinę jazdy samochodem od Morza Północnego (cieszy, że idzie nowe pokolenie, ponieważ historycznie, zarówno Bremen, jak i Hamburg, były wolnymi miastami hanzeatyckimi i do dziś niektórzy starszy mieszkańcy postrzegają je jako nie do końca niemieckie, przyp.red.). Jakie są Wasze plany koncertowe? Devil's Train ogłosił nowy line-up wiosną tego roku, tuż przed premierą nowej płyty. Nie kazaliśmy fanom wypatrywać jej przez cały rok. W związku z tym, kiedy przyszło do konkretów, wszystkie festiwale i kluby okazały się już zarezerwowane do końca 2022. Wszak teraz będą odbywać się te imprezy, które przekładano od marca 2020. Owszem, rozmowy są w toku i rozglądamy się za okazjami do występowania na żywo, ale zapatrujemy się raczej na 2023, a nawet na 2024 rok. Głównie w centralnej Europie: Niemcy, Holandia, Grecja, Hiszpania, Francja, może Polska i Czechy.

130

DEVIL’S TRAIN

kilku facetów stojących w miejscu i grających rock'n'roll. Idziemy na całość lub wcale. Poprosicie panie, by zdjęły ubranie? (śmiech) Nie, nie, nie. Jeśli same będą chciały, nikt im nie zabroni. Ale nie, Devil's Train do takich rzeczy namawiać nikogo nie będzie. Nie jesteśmy Steel Panther ani Manowar (śmiech). Czy widzisz swoją przyszłość jednocześnie z Devil's Train, a także w duecie z Sebastianem Weiss w ramach Lost Sanctuary? A może zamierzasz kontynuować działalność Monument? Dołączyłem kiedyś do Monument, ale nie był to mój własny zespół. Kilka lat temu członkowie Monument zdecydowali się zakończyć działalność, wówczas wytwórnia zapytała mnie, czy pociągnę dalej tą kapelę, a ja nie czułem, żeby z mojej strony było to właściwe posunięcie. Skompletowałem fantastyczny, czteroosobowy skład Lost Sanctuary. Ja gram na gitarze i śpiewam, przy czym nie wykluczam w przyszłości udziału wokalnego któregoś z gości zaproszonych na nasz debiutancki album (a zaprosiliśmy kilku świetnych). Wiele się dzieje. W planach jesienne koncerty, które zacząłem organizować z dziewięciomiesięcznym wyprzedzeniem już pod koniec 2021, lecz dopiero jesienią 2022

mogą się odbyć. Pojawimy się, oczywiście wraz z nowym line-upem, w Niemczech i w sąsiednich krajach. Napisaliśmy niemal cały drugi album. Miałem ostatnio czas, by do niego przysiąść. Jakieś osiem lub dziewięć numerów uznaję za gotowe, dodam kilka więcej, prawdopodobnie we wrześniu 2022 otworzę własne studio nagraniowe i będę mógł w pierwszej kolejności rejestrować tam Lost Sanctuary. Przewiduję premierę już na 2023 rok. Jak więc widzisz, dzieje się. Zastanawiałeś się już, kto mógłby gościć na drugiej płycie Lost Sanctuary? Dobre pytanie. Wiesz, wraz z Sebastianem czerpaliśmy mnóstwo frajdy z zapraszania wielu gości na debiut. Mamy w branży muzycznej wielu przyjaciół o wspaniałych głosach, których od dawna podziwiamy, lecz nigdy dotąd z nimi nie nagrywaliśmy. Myślę o ludziach takich jak Doogie White, czy też Rasmus Andersen. Tym razem jednak spróbujemy nagrywać w sposób realny do odtworzenia na żywo. Oznacza to, że to ja zaśpiewam większość materiału. A co do gości, może pojawią się jacyś solowi artyści może Bob Katsionis, który zaangażował się już na debiucie, dodając tam odrobinę klawiszy. Wiesz, kogo naprawdę bardzo chciałbym zobaczyć w studiu? Gitarzystę Brandona Ellisa z The Black Dahlia Murder. Ich wokalista Trevor Strnad popełnił w maju 2022 samobójstwo. Brandon zastępuje obecnie chorego Gary' ego Holta na koncertach Exodus. Moim zdaniem, to jeden z najlepszych gitarzystów świata. Nie przepadam za death metalowym stylem The Black Dahlia Murder, ale jego gra na gitarze jest nie z tego świata. Chciałbym go zaprosić do Last Sanctuary. Jeśli chodzi o wokalistów nie wiem, myślę o jednym konkretnym utworze do zaśpiewania przez gościa. Biorę pod uwagę Tony'ego Martina, Doogie White'a, Glenna Hughesa, Grahama Bonneta i kilku innych, ale jeszcze się nie zdecydowałem. Na etapie przedprodukcji okaże się, czyja barwa najlepiej pasuje. Nie zakładam w ciemno, że chciałbym zaprosić daną osobę, to zależy od charakteru kompozycji. A może jakiś polski wokalista? Kogo byś zarekomendował? Grzegorza Kupczyka. Wyślij mi proszę jego imię na czacie, sprawdzę później. Pewnie, że wyślę. Dziękuję za rozmowę. Dziękuję za Twój czas. Lubię, że to była szczera, fajna i otwarta, dwustronna konwersacja, a nie sztywne przesłuchanie. Czasami męczę się, gdy ktoś przychodzi odczytywać mi listę pytań, a z Tobą rozmawiało mi się swobodnie. Mam nadzieję, że wszystkim spodoba się moja nowa muzyka. Czuję wdzięczność wobec wszystkich, którzy kupują lub streamują nasze albumy. Każdy słuchacz i fan jest dla nas bardzo ważny. Cieszymy się, że ludzie chcą nowej muzyki. Pragnę podziękować również tym, którzy lubili dwie pierwsze płyty Devil's Train, a teraz zaakceptowali mnie w roli nowego gitarzysty. Zawsze ciężko jest wejść w czyjeś buty, należycie grać wcześniejsze utwory, a jednocześnie tworzyć kolejne w podobnym stylu. Dostrzegam, że odbiorcy dobrze mnie traktują i szanują to, co robię. Dzięki temu jeszcze bardziej cieszę się z współtworzenia Devil's Train i pozytywnie spoglądam w przyszłość. Sam O'Black


Rockowi Złodzieje Sideburn, to naprawdę niezły zespół, mimo wielu roszad w składzie i muzycznych przetasowań stara się stale podawać nam świeży materiał. Mimo że funkcjonują już od ćwierć wiecza, nigdy wcześniej o nich nie słyszałem, niektórzy z was mogą kojarzyć Rolanda, wokaliste Sideburn, z heavy metalowej formacji Genocide. Od niedawna zaopatrzeni w nowy sektor gitarowy, któremu przewodzą Sikkyy Lyo i Mikaël Riffart wydali nowy album "Fired Up". Potencjał nie gaśnie, a chęci nie brakuje, myślę, że jeszcze o nich kiedyś przeczytamy i co ważniejsze usłyszymy. HMP: "Fired Up" to wasz pierwszy album wydany przez Massacre Records, jak na siebie trafiliście, to oni się do was zwrócili? Lionel Blanc: Nie, skontaktowaliśmy się z trzema labelami, w tym właśnie z Massacre. Okazało się, że każda z wytwórni chciała podpisać z nami kontrakt, ale to umowa z Massacre gwarantowała ogólnoświatową dystrybucję, zarówno w wersji CD, na streamingach i co najważniejsze, wydanie na winylu, dlatego zdecydowaliśmy się na współpracę z nimi. Jak przebiegała praca z nowymi członkami zespołu, wnieśli do kapeli coś, czego kiedyś może brakowało? Lionel Blanc: Trudno powiedzieć, każdy muzyk, z którym w przeszłości pracowaliśmy wnosił coś do zespołu, nawet jeśli musiał się dostosowywać do granej przez nas muzyki. Jednak muszę zaznaczyć, że Sickky i Thierry wnieśli sporo nowej energii, której brakowało na poprzedzająch albumach "Fired Up", "#Eight". Mimo to nie zmieniliśmy charakteru pracy nad utworami, gitarzyści i Roland dają kilka riffów, następnie cały zespół dorzuca swoje pomysły i uwagi i pracujemy wszyscy razem nad tym utworem, który dostał najwięcej głosów, aż zbudujemy jego strukturę. Potem Roland wymyśla melodie wokalną i tekst, aż wszyscy będziemy zadowoleni. Czasem zdarza nam się wymyślić kilka refrenów do jednej piosenki. Doczytałem się, że niegdyś nazywano was exGenocide, dlaczego? Lionel Blanc: Roland, nasz wokalista grał kiedyś w zespole o nazwie Genocide, tworzyli głównie heavy metal, w stylu Judas Priest czy Helloween, jednak z czasem, gdy muzycy się zmienili, zdecydował się zmienić gatunek i przemianować grupę na Sideburn, wcześniejsza nazwa nie pasowała już do muzyki którą grali, zresztą samo znaczenie tego tytułu było zbyt ekstremalne. Znaleźliście się na 77 miejscu szwajcarskiej listy przebojów, było to dla was zaskoczeniem, czy raczej oczekiwaliście wyższego miejsca? Thierry Nydegger: Trudno odpowiedzieć! Zawsze dobrze jest być na takiej liście, jednak wiemy, że rynek płyt nie wygląda już tak, jak kiedyś i ilość sprzedanych kopii stale się zmniejsza. Biorąc pod uwagę sytuację ekonomiczną, 77 miejsce to wciąż dobry rezultat, dodatkowo od maja było bardzo dużo wydań, to też może tłumaczyć, dlaczego nie jesteśmy wyżej. Szwajcaria raczej nie jest krajem, który słynie z muzyki rockowej, czy trudno jest wam zdobyć serca słuchaczy w waszym kraju? jak to wygląda poza nim? Thierry Nydegger: W Szwajcarii posługujemy się trzema językami (Niemiecki, Francuski, Włoski), jednak śpiewamy po angielsku! Muzyka bez problemu pokonuje granice, jest między-

narodowa. Tak naprawdę to co liczy się najbardziej to energia, czucie, brzmienie i fakt, że ludzie, których ciekawią teksty, mogą je przeczytać w albumie lub w Internecie. Kiedy gramy na żywo, nie jesteśmy szwajcarskim zespołem, jesteśmy rockowym zespołem, poza tym w naszym składzie mamy trzech Szwajcarów i dwóch Francuzów. Wasze brzmienie nie jest europejskie, może z wyłączeniem wsyp. Bije od was energia amerykańskiego czy australijskiego rocka, skąd to przyszło? Thierry Nydegger: Mówiąc wprost, od naszych inspiracji! Dorastając, słuchaliśmy muzyki rockowej z każdego zakamarka ziemi i to pokazuje nasza twórczość. Lionel Blanc: Muzyka brytyjska wywarła tak duży też wpływ na scenę rockowo-metalową, że trudno byłoby nie być pod jej głębokim wpływem, zwłaszcza w naszym wieku. Jeśli chcemy się zagłębić w znane zespoły, to nasza muzyka jest ewidentnie mieszanką AC/DC, Rose Tattoo, ZZ Top i odrobiny bluesa. W 2020 roku nadciągnęły ciemne chmury, nie dość, że gitarzysta i basista opuścili zespół, to uderzyła jeszcze pandemia, odcinając od funkcjonowania cały biznes muzyczny, obaw iałeś się wtedy, że może to być koniec? Lionel Blanc: Nie, z Rolandem nigdy tak na to nie patrzyliśmy. W rzeczywistości, kiedy w 2011 roku było nas tylko dwóch po odejściu trzech członków, wznowiliśmy działalność kilka miesięcy później ze świetnymi muzykami i wydaliśmy album "Electrify" niecałe 2 lata później, który świetnie się przyjął. Więc nie, nie było żadnych obaw!

Nazwa Sideburn jest dość popularna, szukając waszych starszych nagrań, trafiłem na kilka formacji o tej nazwie, nie przeszkadza wam to zbieżność? Lionel Blanc: W 1997 roku nie było jeszcze tak powszechnego dostępu do internetu i myśleliśmy, że jesteśmy jedyni, nikt z nas nie myślał wtedy o zarejestrowaniu nazwy. Później dowiedzieliśmy się o szwedzkim zespole grającym stoner rock, który jest właściwie dobrym zespołem, więc pomyśleliśmy co możemy zrobić? Nic. Obecnie naszym największym "problemem" jest francuski zespół grający thrash metal, który wprowadził trochę zamieszania i to na pewno nie jest dobre. Tytuł i okładka mówią jedno, jesteście napom powani do grania, czy czujecie, że zespół z nowym składem przeżywa swoją drugą młodość? Lionel Blanc: Jeśli nowi muzycy nie wnoszą do zespołu żadnej nowej energii, to znaczy, że popełniliśmy błąd wybierając ich! (śmiech!) Nie, naprawdę uważam, że kiedy dochodzi do zmiany w składzie, wszyscy mamy coś do udowodnienia: nowi muzycy muszą udowodnić, że są właściwą osobą na tym stanowisku, a starsi muszą pokazać, że nadal potrafią dawać czadu. Zaproszenia na festiwale i same dobre recenzje, ale co dalej? Planujecie kolejny album czy chcecie się skupić na jak największej ilości kon certów? Lionel Blanc: W tym roku zespół obchodzi swoje 25 urodziny, więc planujemy pod koniec roku zrobić specjalne best of, które może zawierać kilka ponownie nagranych piosenek z gościnnymi muzykami... jak również kilka piosenek na żywo, które zarejestrujemy podczas naszej imprezy w październiku, ale nadal będziemy mocno promować tego nowy album w przyszłym roku! Musimy teraz grać o wiele więcej, kiedy płyta jest już dostępna! Na końcu, chciałbym zapytać was, o waszych osobistych faworytów z "Fired Up" Lionel Blanc: "Free Ride" Roland: "Feel the Heat" Mikaël: "Standing in the Headlines" Thierry Nydegger: "Feel the Heat" Sickyy: "Feel the Heat" Szymon Tryk

Album kipi energią, gdzie tyle jej odnaleźliście w dobie pan demicznego lockdownu? Thierry Nydegger: Dokładnie, ponieważ nie mogliśmy wystąpić na scenie, nasza energia i nasza wściekłość się potęgowały. więc całą tą energię od tego momentu poświęciliśmy na komponowanie piosenek, a następnie na nagrywanie. Wszystkie prostsze partie zostały nagrane na żywo bez overdubu. Lionel Blanc: Musimy również przyznać, że Dennis Ward wykonał niesamowitą pracę nagrywając nasz występ w studio i utrzymując tę energię w końcowym miksie.

SIDEBURN

131


LIPS TURN BLUE Ten pakt z diabłem to po prostu robienie tego na swój własny sposób Muzyka z "Lips Turn Blue" od razu mnie wciągnęła, nieważne było, kto śpiewa, gra, wystarczyło mi, że muzyka była elektryzująca, urzekająca, emocjonująca i fascynująca... O tyle dziwna sprawa, że na co dzień nie słucham melodyjnego rocka czy AOR-u, zdecydowanie wolę mocniejsze granie. W sumie jest to niebezpieczne, bo może zaskoczyć niejednego twardziela, który tego nie wytrzyma, tak jak ja. Zanim jednak przekonacie się, jak to jest słuchać Lips Turn Blue, zapraszam do rozmowy z liderem formacji, gitarzystą Donem Mancuso. HMP: Gracie muzykę, która fanom jest zdecy dowanie znana, ale wasza wyobraźnia, talent są na tyle sprawne, że potraficie przygotować ją bardzo ciekawie i intrygująco. W zasadzie każdy kawałek z waszej płyty to potencjalny przebój... Kryje się za tym jakaś tajemnica? Jakiś pakt z diabłem? Don Mancuso: To naprawdę taka sama formuła jak w przypadku większości zespołów, czy ludzi, którzy piszą rockową muzykę. Sekret polega na tym, żeby zrobić z tego coś prawdziwego i wiarygodnego. Próbujemy dotrzeć do słuchaczy na najbardziej podstawowym poziomie. Uczucia! Jeśli jest to coś, co nas porusza i jest chwytliwe, dążymy do tego i kontynuujemy tworzenie czegoś, czego chcielibyśmy słuchać. Ten pakt z diabłem to po prostu robienie tego na swój własny sposób. Mamy ogromne doświadczenie jako kompozytorzy i wykonawcy. Nie jesteśmy dziećmi! Pisałem piosenki dla "platynowych" artystów, kiedy uczyliśmy się rzemiosła i nie tylko. Między naszymi songwritera-

rewelacyjna! Tak! Trafiłeś w sedno sprawy. Bardzo dziękuję!!! Wychowaliśmy się słuchając muzyków i producentów, którzy byli niesamowici. Potrafili myśleć nieszablonowo i nadal utrzymywać charakterystyczne brzmienie i spójność, wykorzystując swoje talenty, uszy i technologię, która ich inspirowała. Byli otwarci na próbowanie nowych rzeczy i robienie czegoś z elementami każdego rodzaju muzyki, którą kochali. Ten zespół był taki od samego początku. Na poprzednim albumie mieliśmy utwory z pogranicza punka, country, rocka progresywnego, naszego zwykłego melodyjnego rocka opartego na R&R, a jeszcze potem poprosiliśmy naszego przyjaciela Billy'ego Sheehana o zagranie w bardziej nowoczesnym metalowym utworze "Dig Down". To jest ten sam typ podejścia co na płycie Lips Turn Blue. Myślę, że każdy wielki zespół tak robi i dzięki temu się rozwija. To daje ci różnorodność, aby nie być zaszufladkowanym w jednym gatunku i odkrywać dźwięk, który mo-

tów na płycie, które według was warto wyróżnić? Oczywiście, wszystkie są bliskie mojemu sercu, ale "Sit Up", "Better Than I Use to Be" oraz "Life's Crazy Ride" to moi faworyci. Bardzo długo zachwycałem się zawartością "Lips Turn Blue" zanim zacząłem rozglądać się za innymi informacjami o zespole i muzykach go tworzących. Byłem przekonany, że zespół muszą tworzyć doświadczeni muzycy, ale jeżeli tak to dlaczego nikt wcześniej nie słyszał o Lips Turn Blue? Później zobaczyłem twoje nazwisko, Don Mancuso, to ze względu na twoją niesamowitą grę na gitarze i powoli wszystko stawało się jasne... W pierwszej połowie lat 70. współtworzyłeś zespół Black Sheep. Przypomnij ten zespół naszym czytelnikom. Tu odrobiłeś zadanie domowe!!! Właściwie zostałem wprowadzony do Black Sheep w 1973 roku. Założyli go Lou Gramm i Bruce Turgon. Wzięli mnie zaraz po szkole średniej i przez rok lub dwa działaliśmy na scenie klubowej w północno-wschodniej części kraju. Stamtąd staliśmy się pierwszym amerykańskim aktem podpisanym przez Chrysalis Records i wydaliśmy singiel. "Stick Around", strona B to "Crusin For Your Love". Niestety zostaliśmy odłożeni na półkę, ponieważ UFO zajęło nasze miejsce w tej wytwórni, Z tego powodu przenieśliśmy się do Capitol Records, gdzie podpisaliśmy umowę na trzy albumy. Ukończyliśmy tylko dwa i odbyliśmy kilka tras koncertowych z Kiss, Ten Years After, Hall & Oats i wieloma innymi. Nasza ciężarówka rozbiła się na New York State Thruway w drodze do domu z koncertu Kiss w Bostonie w Wigilię. Po raz drugi straciliśmy cały sprzęt, a nie mieliśmy ubezpieczenia. Stąd koniec zespołu i brak trzeciego albumu. Lou (i reszta z nas) by się utrzymać przeszedł do normalnej pracy. Mick Jones próbował namówić Lou do współpracy z jego zespołem w Nowym Jorku przez rok lub dwa, w końcu uzyskał wsparcie, którego potrzebował, aby się tam dostać. Reszta to już historia, Lou dołączył do Trigger, który ostatecznie stał się Foreigner. Na "Lips Turn Blue" możemy usłyszeć utwór "Chain On Me", który jest właśnie z repertu aru Black Sheep... Tak, zrobiliśmy to dla Phila. On zawsze kochał Black Sheep i nawet jammowaliśmy razem, kiedy byłem w Black Sheep. Zrobiliśmy wersję "Paying Your Dues" na DDrive, jak również remake utworu Talas "Sink Your Teeth".

Foto: Lips Turn Blue

mi i producentami jest prawdopodobnie kilka wieków doświadczenia. To pomaga! Myślę, że bardzo ważne dla efektu, jaki osiągnęliście, były pomysły i detale na aranżacje poszczególnych kompozycji. Weźmy początek "Pray For Tomorrow", który zaczyna się fortepianem i... mandoliną. W utworze "Crazy In Love" wybrzmiewa znakomita partia saxofonu. Natomiast w "Chain On Me" uroku dodają niesamowite i potężne Hammondy. Moim zdaniem właśnie takie momenty stanowią o sile "Lips Turn Blue". Nie jestem fanem bal lad, czasami toleruję jedną albo dwie (pamię tasz stare albumy Scorpions?). Tymczasem na "Lips Turn Blue" jest ich sporo i każda jest

132

LIPS TURN BLUE

żesz stworzyć bez granic. Tworzyć coś nowego, ale znajomego, co sprawia, że śmiejesz się, płaczesz, tańczysz, ruszasz się, jedziesz szybko... cokolwiek. Jeśli chodzi o ballady, to zawsze mieliśmy ich zbyt wiele do wyboru i zazwyczaj skłaniamy się ku bardziej podnoszącym na duchu piosenkom. W przypadku tego albumu oczywiście mogliśmy zrobić cały album ballad po tym, przez co przechodził Phil. Phil i ja zawsze mieliśmy nadmiar ballad, a i nasz klawiszowiec Eric Bieber pisze niesamowite ballady! Phil i on zrobili większość tekstów na ten album, co było świetne. Coś innego. Jak wspomniałem każdy utwór z tej płyty to dla mnie hit, a wy macie jakich swoich fawory-

Obie płyt "Black Sheep" (1974) i "Encouraging Words" (1975) należą raczej do zapomnianych. Myślałeś o tym, aby postarać się o ich reedycje? Próbowali je wznowić, kiedy Foreigner zyskał sławę, ale Mick miał siłę przebicia, by kazać je zniszczyć, zanim trafią na rynek i ogólnie wyciąć je z katalogów. Nie chciał, żeby ludzie wiedzieli skąd pochodzi Lou i żeby to również uzyskało jakakolwiek popularność, rozumiesz? Mimo że wtedy muzyczne drogi rozeszły się z Lou Grammem to wasza przyjaźń przetrwała do dziś. To właśnie Lou możemy usłyszeć w kończącym płytę utworze "A Little Outside". To ty wspomagałeś Lou gdy nagrywał swoja pierwszą solową płytę "Ready Ot Not" (1987). To ty teraz wspomagasz go w zespole The Lou Gramm Band... Między Lou a mną jest bardzo silna więź. Wiele razem przeszliśmy oraz wiele wspólnie napisaliśmy piosenek. To w rzeczywistości on śpiewa w "A Little Outside". Phil i ja napisaliśmy tę


piosenkę na mój drugi solowy album Don Mancuso's DDrive, a ja właśnie zacząłem pracować w The Lou Gramm Band koncertując w 2005 roku. Współpracowałem przy muzyce na jego chrześcijańsko-rockowy album, który ostatecznie ukazał się w Frontiers Records w 2010 roku. Właściwie wykorzystali wszystkie piosenki, które Lou i ja napisaliśmy na to wydawnictwo. Wracając do "A Little Outside".... Phil zapytał Lou, czy chciałby ją zaśpiewać i tak też zrobił! To był ogromny zaszczyt dla Phila i mnie w tamtym momencie. Lou dał nawet kilka koncertów w Nowym Jorku i Kanadzie, żeby to wesprzeć. Jest wspaniałym przyjacielem. Przez lata bardzo sobie pomagaliśmy. Drugą rzecz, którą musiałem sprawdzić to kto jest wokalistą i kto to w ogóle jest Phil Naro... Niestety powaliła mnie wieść, że Phil prze grał walkę z rakiem i nawet nie dotrwał do edycji debiutu LTB... Phil był niesamowitym wokalistą, autorem piosenek, konferansjerem i ogólnie człowiekiem. Był dla mnie rodziną i zrobienie tej płyty w tych warunkach było dla mnie najtrudniejszą rzeczą, jaką kiedykolwiek zrobiłem. Był jedną z osób, z którą pracowałem najwięcej w ciągu ostatnich 30 lat muzyki. Mieliśmy specjalny styl uzupełniania się swoimi pomysłami i szlifowania ich, co przekładało się na brzmienie, które stworzyło DDrive. Bardzo mi go brakuje i nie mogę uwierzyć, że odszedł. Ratunkiem jest to, że ten album LTB jest już dostępny i jest naszą nadzieją na dotarcie do właściwych ludzi, co trzyma nas przy życiu. Pewnym pocieszeniem dla tych, co was nie znają, może być fakt, że wcześniej z Philem grałeś w formacji DDrive. Czy Lips Turn Blue i DDrive bardzo różnią się od siebie i ile albumów wydaliście pod tą nazwą, bo w internecie są pewne rozbieżności... To prawda. Z obecnym składem muzyka teraz jest trochę inna. Wszystko jest kwestią opinii, ale obraliśmy inny kierunek oparty na osobowości i innym sposobie pisania. Jest inaczej, ale nadal mamy podstawowe koncepcje tego, od czego Phil i ja zaczęliśmy. Plus kilku wspaniałych muzyków. Nagraliśmy "Don Mancuso's DDrive", który był właściwie moim drugim solowym albumem. "Straight Up The Middle" (pierwszy album pod szyldem zespołu DDrive). "3D", z gościnnym udziałem Billy Sheehana i artworkiem w 3D oraz specjalnymi okularami w zestawie! "Critical Mass", "Intermission", EPkę "To Live & To Love" i "The Live at the 2014 Rochester International Jazz Festival" na DVD oraz z plikami mp3's Myślę, że czas, aby przedstawić pozostałych mużyków LTB. Bez nich nie powstałaby tak wspaniała płyta, i chyba nikt inny nie potra-

Foto: Lips Turn Blue

fiłby zagrać takich znakomitych partii klawiszy, basu czy też perkusji... Dokładnie! Aktualnie są to basista Mike Mullane, ostatni członek z DDrive, na klawiszach Eric Bieber, na perkusji Roy Stein i wreszcie wokal Iggy Marino. Na płycie wszystko śpiewa Phil, Mike i kilku innych gości. Przez większość płyty na perkusji grał Mark Schulman z Pink. W "Pray For Tomorrow" pomógł nam pewien kanadyjski perkusista. Zachowaliśmy też ścieżki perkusyjne z innych utworów z mojego drugiego solowego albumu zrobione przez Joe Lana, który aktualnie jest z Philem w innym świecie. Z tego co wiem, to życzeniem Phila było to, abyście kontynuowali karierę, staracie się spełnić jego wolę, nawet znaleźliście nowego wokalistę. Kto to jest? Wspomniany przez ciebie Iggy Marino? Tak, to Iggy Marino. Świetny wokalista i muzyk i składa ogromny hołd Philowi. Czy zaczęliście już prace nad drugim albumem Lips Turn Blue? Właściwie to napisaliśmy więcej niż połowę materiału. Są wśród nich utwory napisane jeszcze z Philem, co jest fajne! Zastanawialiście się, jak rozwiążecie napisanie tekstów? Będzie to wspólna praca zespołu, czy też pozostawicie to w gestii nowego wokalisty? Wszyscy w tym momencie piszemy i musimy utrzymać standard, jaki uzyskaliśmy z Philem, ze mną oraz z Erikiem, więc to będzie próba, aby sprawdzić, jak to pójdzie tylko z nami, nowym wokalistą oraz perkusistą Royem Steinem. Jeśli to się nie uda, sprowadzimy kogoś do pomocy. Czy teksty dla was odgrywają ważną rolę, muszą coś znaczyć czy też podchodzicie do nich bardziej rozrywkowo? Jedno i drugie. Trochę prawdziwego życia, wyobraźni, chwytliwej melodii, fantazji i zabawy. Staramy się uderzać we wszystkie te punkty. Niektóre są głębokie, lub o podwójnym znaczeniu, niektóre poruszające, serdeczne, ale wszystko musi być fajne, chwytliwe i łatwe do zrozumienia dla każdego! Tak ogólnie jak pracujecie nad muzyką? Czy to powstaje po staremu w czasie prób, czy też po nowemu, każdy pracuje w domowym studio

i wymieniacie się plikami przez internet? Jak powstawała muzyka na debiut LTB? Debiut Lips Turn Blue powstawał podczas pandemii, więc wszystko odbywało się w domach, w całych Stanach Zjednoczonych i Kanadzie. Rozmowy prowadziliśmy przez Zoom, Skype, i inne FTP'y. Na początku było ciężko, ale po miesiącu lub dwóch doszliśmy do wprawy. A czy miks i mastering sami robiliście, czy oddaliście to innym fachowcom wyspecjalizowanym w takich operacjach? Jak wspomniałem już, wszystko było robione w naszych domowych studiach i wysłaliśmy to do naszego producenta/inżyniera/piątego członka zespołu, Steve'a Majora, aby zmiksował, wyprodukował i zmasterował to u siebie w Toronto. Phil i ja pracowaliśmy z nim nad wszystkim, co robiliśmy od czasu, gdy pojawiłem się gościnnie na solowym albumie Phila, "Glass Mountain". Japońska wytwórnia, która wydała ten album, poprosiła Phila, by ten przyjechał i zrobił remake utworu Black Sheep "Stick Around", który został dołączony do płyty. Kiedy tam byłem, Phil i Steve poprosili mnie o wykonanie solówki do tytułowego utworu. To był początek 20-letniego związku dla nas trzech. Powstało wiele wspaniałej muzyki. Promocja to dla takich jak wasz zespołów głównie koncerty. Jak to wygląda w waszym wypadku? W tej chwili, kiedy mamy do czynienia z upadkiem nowego porządku świata, prawie niemożliwe jest koncertowanie, więc liczymy na media i ludzi takich jak ty, że uda nam się to wydać w nadziei, że coś się zmieni i będziemy mogli zacząć koncertować. Dlaczego na teledyski wybraliście "Just Push" i "Pray For Tomorrow"? Dlatego, że obie najbardziej odnoszą się do tego, co działo się na świecie w tamtym momencie. Co macie zaplanowane w najbliższym czasie dla Lips Turn Blue, czego możemy spodziewać się z waszej strony? Na pewno więcej świetnej muzyki. I miejmy nadzieję na występy na żywo z innymi zespołami, które mają siłę i popularność, by nas wyciągnąć i pokazać ludziom, co potrafimy! Michal Mazur & Szymon Tryk

LIPS TURN BLUE

133


Rock until we drop Black Rose to nazwa, która może nie wiele mówić, chyba, że jest się prawdziwym wyjadaczem brytyjskiego hard rocka. Dziś większa szansa, że komuś skojarzy się z jednym z kilku europejskich lokalnych folk-bandów. Jednak Ci, którzy przez lata spotykali na swojej drodze przeróżne kompilacje NWBHM mogą pamiętać chwytliwe, pełne wigoru utwory tej nieszablonowej grupy z zakątka północnej Anglii… Po udanym wskrzeszeniu niemal oryginalnego line-upu, zespół wydał trzecią LP - "Cure For Your Disease", skutecznie kończąc ponad dwudziestoletni hiatus. Od tamtej pory zespół powoli nabierał tempa, w rezultacie prowadząc do koncertów na jednych z najsłynniejszych festiwali w EU, jak i podpisania kontraktu z Pure Steel Records, które w czerwcu tego roku wydało kolejny długograj Black Rose, zatytułowany "W T F". Wydźwięk tego zadziornego tytułu jest - jak każdy się przekona - adekwatny do zawartości nośnika, o czym mieliśmy sposobność porozmawiać z wybitnym wokalistą Steve'm Bardsley'em. HMP: Nowa płyta "WTF" jest w obiegu od czerwca. Jaka była dotychczasowa reakcja i czy słyszeliście coś bezpośrednio od fanów Black Rose? Steve Bardsley: Tak, minęło już parę miesięcy, jak dotąd odzew był bardzo pozytywny, zwłaszcza wśród internetowych recenzentów, otrzymywaliśmy średnio oceny 8/10. Fani, z którymi mieliśmy kontakt również zdają się być zadowoleni, więc cieszymy się, że każdy daje okejkę.

Teksty są po prostu opowieściami dopisanymi do muzy, tym razem być może z nieco bardziej osobistym tropem. Na ogół najpierw wpadamy na tytuł kawałka, a potem rzeźbimy słowa wokół niego. Jako przykład, "Detonator" mógł mieć oczywisty scenariusz, gdzie w obliczu zagrożenia wojny nuklearnej, jakiś kretyn naciska czerwony guzik, lecz zamiast tego, napisaliśmy o zmianie klimatycznej i o tym, że ludzie na stołkach muszą coś z tym zrobić… i to szybko.

"WTF" to dosyć intrygujący tytuł… Tytuł wyszedł z tego, jak zareagowałem na ko-

Co sprawiło, że tak długo zajęło wam wydanie nowego albumu?

was do tego zainspirowało? Oczywiście sporo czasu mineło od lat 80., a muzyka ciągle ewoluowała, w tym rock. Wtedy nie było nic cięższego niż heavy metal i hard rock, do póki nie pojawiły się kapele grające thrash. Teraz jest tyle podgatunków, że trudno za tym wszystkim nadążyć. (śmiech) Thrash, death, doom, groove, symphonic, prog, power metal, to tylko kilka, które jestem w stanie przywołać. Słuchamy tego wszystkiego, różnych rodzajów muzyki. Wpływają na nas te nowinki, jak również ciągłe słuchanie klasycznego oldschoola. To prawda, że ten album jest najcięższym ze wszystkich. Po ostatnim "Cure For Your Disease", który był dużo bardziej zakorzeniony w latach 80., chcieliśmy wrócić do tego, co robiliśmy na początku, czyli odkręcić na całego i dać czadu. Wciąż słuchacie kapel, które was zainspirowały na początku? Jasne, że tak. Whitesnake, Van Halen, Iron Maiden, AC/DC i masa innych zawsze była częścią naszej historii i zawsze będzie źródłem inspiracji. Pogadajmy o waszym nowym wokaliście. Co sprawiło, że postanowiłeś oddać mu mikrofon? Oprócz faktu, że się starzeję, a muzykę rockową ciężko uprawiać nawet za młodu, postanowiłem skupić się na gitarze na koncertach, a ciężką robotę zostawić nowemu wokaliście. Ash Robertson zadebiutuje z nami we wrześniu w klubie Trillians (UK). Ash ma ledwo 33 lata, ale ma entuzjazm oraz mnóstwo doświadczenia, więc palimy się do grania z nim na scenie. Może być nieco dziwnie, wszak byłem frontmenem od lat 80., ale jestem pewien, że Ash będzie świetny.

Foto: Black Rose

134

mentarz pewnego cwaniaka, który relacjonował nasz koncert, dociskając coś związanego z naszym wiekiem… Po myślałem sobie, co do kurwy nasz wiek ma wspólnego z czymkolwiek?! Jest pełno kapel, znanych i mniej znanych, które wciąż nagrywają, grają gigi i dają nam wspaniałą muzykę, więc czemu wiek miałby robić jakąś różnicę? Po prostu stwierdziłem, ta… taki będzie tytuł płyty.

Album był gotowy przez jakiś czas, ale potrzebowaliśmy wytwórni, żeby wesprzeć wydawnictwo. W końcu na ratunek przyszło Pure Steel Records. Jako zespół mieliśmy gotowy miks i master, ale nie jesteśmy profesjonalnymi inżynierami, więc Pure Steel zaproponowali wysłanie ścieżek do Audiostahl w Austri. Tak też zrobiliśmy, Rob Romagna zmasterował go ponownie i zrobił kawał dobrej roboty.

Czy mógłbyś opowiedzieć coś o materiale od strony tekstów na tej płycie?

Zawartość płyty niesie dużo cięższe numery, niż wszystko co robiliście do tej pory. Co

BLACK ROSE

Jak byś ocenił rockową scenę muzyczną w UK na chwilę obecną? Czy jest inaczej, niż powiedzmy 10 lat temu? Myślę, że jest wciąż dosyć żywa. Pandemia cofnęła wszystko trochę, tak jak wszędzie na świecie, ale powoli wraca wszystko do normy. Mnóstwo kapel z naszych czasów wciąż wypuszcza nowe płyty, wciąż koncertują, podczas gdy pojawiają się też nowe kapele, więc myślę, że wszystko git. Na ostatniej płycie, "Cure for Your Disease", nagraliście ponownie piosenkę "Baby Believe Me". Czy ten kawałek jest dla Ciebie szczególnie ważny? Nieszczególnie, po prostu chcieliśmy go nieco odświeżyć. Ten numer był bardzo często w naszej setliście w latach 80., był też pierwszą balladą, także zawsze był jednym z ulubio-


nych. Po prostu pomyśleliśmy, że fajnie by było go znowu nagrać na "Cure...". Dlaczego nie piszecie więcej takich ballad jak ta? (śmiech) Cóż, w sumie napisaliśmy już większość kawałków na kolejną płytę, w prawdzie są w formie demo i nie są jeszcze upieczone, ale jest parę piosenek, które bardziej przypominają ballady. Jeśli następna płyta ujrzy światło dzienne, to będzie można ich posłuchać. Niektóre numery są jeszcze cięższe niż te na "WTF", ale dorzucimy też parę niespodzianek. Mamy z Pure Steel Records kontrakt na następną płytę, ale wszystko zależy od nich, tak więc zobaczymy. Czy macie wśród kapel NWBHM jakieś, z którymi jesteście po przyjacielsku? Tak, jest kilka kapel, z którymi graliśmy koncerty parę lat temu - Warrior i Salem, a także niedawno - Millennium. Oczywiście znamy dość sporo kapel poprzez wspólne koncerty i tak dalej, kapele takie jak Satan, Tysondog, Fist i Avenger, ale nie jesteśmy z nimi tak blisko. Czy mógłbyś nam opowiedzieć, jak to było być częścią tego ruchu na początku, gdy wydawaliście Boys Will Be Boys? Masz na myśli NWOBHM? Hah, no jasne, było super, choć wówczas tak naprawdę nie czuliśmy się jego częścią. Dopiero później media podpięły nas pod tę etykietkę i choć byliśmy wtedy na scenie, to po prostu uważaliśmy się za kapelę heavy-rockową robiącą swoje, a jeśli ludziom się to podobało, to świetnie. Byliście w trasie między innymi z kapelami Raven i Trust. Macie jakieś pamiętne histo rie z tych czasów? Obydwie kapele były świetne. Zagraliśmy parę koncertów z Raven, ci kolesie mieli tony energii i byli bardzo fajnymi gośćmi. Trust byli po prostu najmilsi, ciężko o bardziej uprzejme towarzystwo, totalny szacunek dla nich. Supportowaliśmy ich na koncercie w UK. Zagraliśmy "Let There Be Rock" AC/DC, a ich basista headbangował w pierwszym rzędzie. Po koncercie uścisnęli nam dłoń na backstage'u, mówiąc jak bardzo im się podobało i kupili nam zgrzewkę browaru... Top kapela.

Foto: Black Rose

Co było przyczyną rozpadu Black Rose w 1989? Po tym, jak "Walk It How You Talk It" wyszło w 1986 roku, mieliśmy jechać w trasę do USA i wszystko wyglądało dobrze. Słyszeliśmy od Venom i Raven jak jest tam zajebiście, i że na pewno się spodobamy. Niestety nie doszło do tego, ze względu na problem praw autorskich dotyczących zespołu o tej samej nazwie. To wszystko strasznie zawiłe, ale w skrócie - uniemożliwiło nam trasę po Stanach. Jak mam być szczery, potem już nigdy nie było tak samo. Paru członków się wkurwiło i odeszło z zespołu i to był dla nas początek końca. Co robiliście potem? Każdy poszedł w swoją stronę, większość pogrywała w różnych kapelach jeszcze przez parę lat. W roku 2006 odezwał się Chris Watson, nasz stary gitarzysta, sugerując, byśmy się zebrali ponownie. Zaczęliśmy pracować nad "Cure For Your Disease", która wyszła dzięki wytwórni Metalizer w roku 2010. Po tym dostaliśmy propozycję zagrania na The Cradle Will Rock Festival i tak o to zagraliśmy pierwszy koncert od 20-stu lat. Steve Bardsley na wokalu i gitarze jako jedyny ory-

ginalny członek zespołu, razem z pierwotnym solowym gitarzystą Kenny'm Nicholsonem. Kiko Rivers na basie, Chris Bennett na bębnach, pierwszy skład Black Rose UK w tym milenium. I jak to było zagrać ten pierwszy koncert na Cradle Will Rock? Trochę strasznie, z uwagi jak długo nie graliśmy, nie byliśmy pewni jak publika zareaguje. Jednakże nie potrzebnie się martwiliśmy, bo było cudownie i świetnie się bawiliśmy. Doprowadziło to też do zagrania na innych festiwalach w UK i Europie. Graliście również na Headbangers Open Air, Brofest i na paru innych. Który z tych koncertów wspominacie najlepiej? Wszystkie były wspaniałe, fantastycznie było grać dla dużej publiki i słyszeć jak śpiewają do numerów. Jeśli mam być szczery to Headbangers Open Air był jednak wyjątkowy. Zagraliśmy dla trzech tysięcy ludzi i świetnie się bawiliśmy patrząc jak oni się bawią i śpiewają. Na dodatek sprzedaliśmy cały merch. (śmiech) Czy uważasz, że jest wystarczający popyt wśród ludzi na zespoły takie jak Black Rose w Wielkiej Brytanii? Z pewnością, mam taką nadzieję. To był nasz problem, gdy zaczęliśmy znowu grać, nie wiedzieliśmy czy wciąż się znajdzie ktoś, kto będzie chciał nas słuchać. Jak dotąd, wygląda na to, że tak, więc miejmy nadzieję, że tak pozostanie i będziemy mogli zabawiać ludzi, jak dawniej. Jesteśmy zahaczeni o kilka festiwali w przyszłym roku, tak więc szykujemy się, by znów grać dla większej publiczności i po prostu będziemy grać dalej, do upadłego. Johnny Sag

Foto: Black Rose

BLACK ROSE

135


Nie pozwól nikomu stanąć na twojej drodze Brytyjski zespół Desolation Angels nie załapał się na NWOBHM, ponieważ zadebiutował wydawniczo dopiero w 1986 roku. Nie odniósł jakiegoś spektakularnego sukcesu komercyjnego, ale też nie oglądał się na przemijające trendy. Robił swoje wbrew tendencjom rynkowym do 1994 roku. Następnie zapadł się pod ziemię na niemal dwie dekady. Po reaktywacji w 2012r. wydał dwa albumy stydyjne. O tym, że do dziś pozostał wierny swojemu stylowi, najlepiej świadczy zawartość nowego LP "Burning Black". Na pytania odpowiada gitarzysta Keith Sharp. HMP: Jesteś jedynym pozostałym oryginal nym członkiem Desolation Angels. Czy kiedykolwiek rozważałeś założenie nowego zespołu pod inną nazwą, a może masz dobry powód, aby trzymać się nazwy Desolation Angels? Keith Sharp: Ta myśl nigdy nie przyszła mi do głowy. Gdy Robin Brancher (drugi gitarzysta przyp. red.) odszedł z zespołu, byliśmy zakontraktowani na wydanie albumu. Wprawdzie to jestem jedynym oryginalnym członkiem założycielem, ale perkusista Chris Takka, basista Clive Pearson i wokalista Paul Taylor grają w tym zespole od wielu lat. Co robiłeś, gdy Desolation Angels nie istniało w latach 1994-2012? Czy w ogóle grałeś jakąś muzykę? Nie, po tym jak się rozpadliśmy, zacząłem uczyć gry na gitarze i okazjonalnie grałem dla przyjemności, ale nie byłem w żadnym zespole, dopóki Desolation Angels nie zreformowało się. Co zainspirowało Cię do zatytułowania albu mu "Burning Black"? Pamiętam cytat z pewnego filmu, w którym jakiś facet przechodził zawirowania w życiu i z głową w dłoniach powiedział: "I'm burning black!" Pomyślałem, że to byłby świetny tytuł albumu. Longplay "Burning Black" brzmi naprawdę oldschoolowo. Celowo nawiązaliście słowem "burning" do tytułu wa-

szego drugiego longplaya "While The Flame Still Burns" (1990), żeby fani od razu wiedzieli, czego się spodziewać? (śmiech) Nie ma żadnego związku pomiędzy tymi tytułami, ale łapię, dlaczego ktoś mógłby tak pomyśleć. Dlaczego nie wydaliście "Burning Black" z Dissonance Productions, tak samo jak "King" (2017)? Dissonance Productions sprzedało dystrybucję muzyki do Cherry Red podczas lockdown'u tutaj w Wielkiej Brytanii. Na mocy wzajemnego porozumienia rozstaliśmy się wkrótce potem i staliśmy się wolni, by zaoferować gotowy album innym wytwórniom. Jakie były kluczowe wydarzenia prowadzące do powstania Waszego nowego albumu? Ja i Robin pracowaliśmy nad riffami i różnymi pomysłami, następnie ja wziąłem te pomysły i ułożyłem je w pełne utwory, dodając je do utworów, które uprzednio napisałem na ten album. Próbowaliśmy przez około rok z resztą zespołu dopracować całość jak najlepiej. Preprodukcja odbyła się w KJM Studios Hereford w 2020 roku, co oznaczało naszą pierwszą współpracą z producentem Corinem Myattem. Album został zakontraktowany w studio Dissonance z Steve'em Grimmettem jako producentem, podczas pierwszych kilku dni Robin zdecydował się opuścić zespół, w tym momencie Steve przedstawił nam Richiego Yeatesa na gitarze, który dołączył do zespołu na stałe niedługo potem. Wkrótce Wielka Brytania została zamknięta na długi czas, a my nie byliśmy w stanie pokonywać dystansu, aby kontynuować współpracę ze Steve'm. Produkcja przeniosła się wtedy całkowicie do KJM Studios i do Corina Myatta. Jaką presję czuliście, by stworzyć jeszcze bardziej dojrzały album niż "King" (2017)? Nie, nie czuliśmy żadnej presji, by przewyższyć "Kinga", ale czuliśmy, że kaliber piosenek na "Burning Black" będzie mówił sam za siebie. Jak bardzo Wasz producent Corin

136

DESOLATION ANGELS

Myatt naciskał Was, by osiągnąć jak najlep szą jakość? Jesteście w pełni zadowoleni z jego pracy, czy może brakowało wam Steve'a Grimmetta i Chrisa Tsangaridesa? Gdy Corin wysłuchał wstępnych nagrań i porównał je z preprodukcją, podjął decyzję o rozpoczęciu prac od nowa. Czujemy, że ta decyzja była uzasadniona, zwłaszcza po usłyszeniu gotowego albumu. Corin jest teraz uznanym członkiem zespołu i już pracujemy razem nad kolejnym projektem Desolation Angels. Co dokładnie chcieliście przekazać w utworze "Living A Lie"? Dąż do tego, co kochasz i w co wierzysz. Nie pozwól nikomu stanąć na twojej drodze. Wiele utworów na "Burning Black" LP utrzymanych jest w średnim tempie. To samo można powiedzieć o niektórych starszych utworach Desolation Angels, nie są one zbyt szybkie. Niektórzy uważają, że heavy metal stracił na popularności w drugiej części lat 80-tych, ponieważ thrash stał się modniejszy. Czy tak było w Anglii? Czy czasem czuliście pokusę, by grać bardziej thrashowo? Mieliśmy siedzibę w Los Angeles, kiedy thrash naprawdę zyskał na popularności i nie miało to na nas wpływu, trzymaliśmy się naszych korzeni NWOBHM i dalej robiliśmy to, w co wierzyliśmy. To pozostaje niezmienne do dziś, nigdy nie czuliśmy potrzeby bycia kimś innym niż sobą. Jak to się stało, że według Metal Archives, Richie Yeates jest obecnie wiodącym gitarzystą w Desolation Angels? Richie jest głównym gitarzystą, ponieważ gra większość solówek. Wniósł on świeże pomysły i wzbogaca utwory swoim stylem. Jest również świetnym showmanem na scenie. "Burning Black" ukazuje się tylko na CD i cyfrowo. Co z winylem? Winyl będzie dostępny przed końcem 2022 roku. Interesujące, że okładka "Burning Black" została zaprojektowana przez gwatemalskiego artystę, bo to oznacza, że heavy metal jest czymś nawet w Gwatemali. Czy kiedykolwiek tam byłeś? Czy masz jakieś wspomnienia związane z Mario Lopezem lub z jego kra jem, Gwatemalą? Czy przeprowadzilibyście się tam, gdyby okazało się, że ogół gwatemalskiej rockowej publiczności kocha Desolation Angels? Nie, nigdy nie byliśmy w Gwatemali, ale bardzo chcielibyśmy tam zagrać, jeśli kiedykolwiek nadarzy się okazja. Wkrótce zagracie koncert w legendarnym Cart & Horses w Londynie. Jak się czujesz w tym miejscu? Czy jest to bardziej Iron Maiden venue, czy też mieliście tam również wiele imprez w przeszłości? Nie, graliśmy tam tylko raz wcześniej, częściej graliśmy w Ruskin Arms, które było tylko w dół drogi i innym hotspotem Iron Maiden. Jak widzisz przyszłość Desolation Angels? "Burning Black" został do tej pory bardzo dobrze przyjęty, a obecny skład jest w ogniu! Nie możemy się doczekać koncertowania z tym albumem, jak również nagrywania jego następcy, który jest obecnie w fazie preprodukcji. Sam O'Black


Czyje dziecko lata wysłużonym samolotem bojowym? Po odejściu słynnej brytyjskiej córkobujczyni dzieci na całym świecie mogą czuć się pewniej. Niestety, niektóre odurzają się, a potem chwytają za stery wysłużonych samolotów bojowych i latają nad naszymi głowami. Do odrabiania lekcji by się wzięły, zamiast odpalać latadełka. Brzydkiemu Joe tylko "Rad Wings Of Destiny" by się chciało. Ech, w poprzednim stuleciu to jakoś inaczej młodzież chowano i wtenczas Klaus Eichstadt wyrósł na dobrego gitarzystę. Piąty longplay jego zespołu Ugly Kid Joe dokazuje na rockowo od 21 października 2022. HMP: Wiele zespołów chciałoby wznowić koncertowanie, ale po pierwsze podróżowanie jest teraz bardzo drogie, a po drugie większość lokali dawno zostało porezerwowanych bądź całkiem zniknęło. Tymczasem Ugly Kid Joe gra zarówno niezależne show, jak i występuje na tegorocznych festiwalach. Klaus Eichstadt: Nasza trasa jest super. To wspaniale, że znów możemy dawać czadu przed publicznością i podróżować. Aczkolwiek przy okazji lotu do Sofii zniknęły Wam dwie gitary. Bardzo się zdenerwowaliście? Zachowaliśmy się rozważnie, ponieważ rozumiemy, że na lotniskach może panować zamieszanie z bagażami. Przyznam jednak, że zniknięcie gitar było dla nas bardzo frustrujące; martwiłem się, że już ich więcej nie zobaczę. Na szczęście dostaliśmy je z powrotem!

streamie cieszył się wówczas grunge. Próbowaliście konkurować z tym trendem, czy w ogóle się nad tym nie zastanawialiście i zwyczajnie robiliście swoje? W ogóle nie porównywaliśmy się do zespołów grunge'owych. Czuliśmy się częścią prężnie działającej, rockowej sceny kalifornijskiej (Van Halen, Red Hot Chili Peppers itp.). Uwielbialiśmy wszystkie zespoły, niezależnie skąd pochodziły. Alice in Chains i Nirvana to legendy. Wydaje się, że tytuł poprzedniej płyty "Uglier Than They Used To Be" (2015) odwoływał się

Mimo, że do prac nad "Rad Wings Of Destiny" zaangażowaliście tego samego produ centa, Marka Dodsona, co na "America's Least Wanted" (1992), nowy album wcale nie brzmi jak sequel. Fani natychmiast rozpoz nają, że brzmicie jak prawdziwy Ugly Kid Joe, lecz zaproponowaliście niezależne, jak najbardziej współczesne wydawnictwo. O to Wam chyba chodziło? Nie chcieliśmy wydawać sequelu "America's Least Wanted". Zależało nam za to na zamanifestowaniu mojo Marka Dodsona, w rozmaitych aspektach i miejscach na płycie. Miała z tego wyjść mieszanka nowego ze starym. Jaką różnicę w kręceniu wideoklipów zaobser wowałeś w stosunku do lat minionych? Poprosiliśmy tylko, żeby kamery nie celowały zbyt blisko w nas, ponieważ mamy starsze podbródki. "Long Road" to prawdopodobnie najbardziej przebojowy singiel z "Rad Wings Of Destiny". Nie zaskakuje, a wręcz przeciwnie - słuchanie go sprawia wrażenie, jakbyśmy już gdzieś go słyszeli. Co o tym myślisz? Powiem dosadniej: "Long Road" to piosenka pop. Gorąca jak lato piosenka pop. Co właściwie dzieje się na okładce "Rad

Nowy album Ugly Kid Joe pt. "Rad Wings Of Destiny" ukaże się dopiero 21 października 2022. Czy powinniśmy liczyć na specjalną imprezę, podczas której odegracie całą płytę od początku do końca? Wątpię, żeby takowa się odbyła, ale na pewno wykonamy niektóre nowe utwory podczas następnej trasy. Wszystkie Wasze nowe utwory są krótkie i bezpośrednie. Próbowaliście już je na żywo? Zagraliśmy "That Ain't Livin'". Ten numer świetnie sprawdza się w warunkach koncertowych. Super się przy nim bawiliśmy. Co jeszcze wejdzie w Waszą kolejną setlistę? "Not Like The Other" zdaje się posiadać ide alny motyw przewodni do angażowania pub liczności. Tak, możliwe, że "Not Like The Other" wejdzie do setlisty. Rzeczywiście fajnie byłoby wzbogacić jego aranżację udziałem publiczności, Biorąc pod uwagę rozentuzjazmowane tłumy fanów Ugly Kid Joe na niemal całym świecie, uważasz Wasz zespół raczej za mainstreamowy, czy niszowy? Po prostu rock'n'rollowy. Nie więcej, nie mniej. Na pewno jesteście bardzo zajęci w okresie wydania nowej płyty, ale gdybyś miał kiedyś napisać memoir, który okres życia zespołu Ugly Kid Joe byś wybrał? Myślę, że najciekawszym okresem dla czytelników byłyby wczesne lata działalności Ugly Kid Joe. Mnóstwo dobrych rzeczy zadziało się w krótkim okresie, więc taki memoir przedstawiałby historię o spełnianiu marzeń. A zatem lata dziewięćdziesiąte. Podczas gdy Wy byliście najbardziej aktywni wydawniczo, dominującym miejscem w rockowym main -

Foto: Ugly Kid Joe

bezpośrednio do Waszej debiutanckiej EP "As Ugly As They Wanna Be" (1991), natomiast tytuł "Rad Wings Of Destiny" może kojarzyć się z drugim albumem Judas Priest, wydanym w 1976 roku. Absolutnie. Żałujesz czasami, że między 1996 a 2015 rokiem nie ukazał się żaden longplay Ugly Kid Joe? Nie roztrząsaliśmy tego za bardzo, bo gdy rozwiązaliśmy zespół po "Motel California" (1996), każdy z nas od razu zaangażował się w inne sprawy. Nie tęskniliśmy za Ugly Kid Joe, ponieważ byliśmy na to zbyt zajęci. Dzięki temu reaktywacja kapeli i wydanie EP "Stairway To Hell" (2012) okazała się słodka i przyjemna, a nie wzruszająca. W międzyczasie firmy fonograficznie nie waliły do naszych drzwi, domagając się nowego albumu.

Wings Of Destiny"? Brzydkie dziecko na haju ("getting rad") lata wysłużonym niemieckim samolotem bojowym nad Nowym Jorkiem. Jak długo fani będą czekać na następcę "Rad Wings Of Destiny"? Tylko osiem lat. Dziękuję za rozmowę. Dankeschön. Sam O'Black

UGLY KID JOE

137


ludzie cenią najbardziej. Bez wątpienia śpiewanie w języku ojczystym pozwala na prawdziwszą interpretację. Przynajmniej jest to o wiele łatwiejsze, ponieważ jesteś bardziej zaznajomiony ze słowami i wiesz dokładnie, jak muszą one brzmieć w zależności od wybranej przez ciebie emocji. Nieważne, czy jesteś najlepszym wokalistą. Jeśli oferujesz tylko technikę, to nigdy nie będzie to wystarczające.

Bez oficjalnego nagrania zespół nie istnieje Już nie tylko Szwecja i Kanada. Eksplozja tradycyjnego heavy metalu rozlewa się po świecie. Animalize jest z Francji, niektóre kawałki śpiewa w ojczystym języku i z dumą przejmuje schedę najbardziej znanych rodaków, takich jak Sortilege czy ADX. Zespół powstał cztery lata temu i już teraz wydał debiutancki krążek, "Meat We're Made Of". Wpisuje się w nową tendencję: płyta, zasianie ziarna wśród braci metalu w sieci, a potem koncerty. Jeszcze kilkanaście, a może i kilka lat temu ścieżka popularności biegłaby zupełnie innym torem. Współcześnie trend jest odwrotny i chwała mu za to, bo jego owocem jest coraz to większy wysyp kapel NWoTHM. A my możemy zbierać owoce i wybierać te najlepsze. Czytajcie rozmowę z wokalistą grupy, Nielsem. HMP: Wiele zespołów prześciga się w stworzeniu okładki w stylu jak najbardziej retro grafiki z lat 80. Wy postawiliście na zdjęcie. Co było Waszą inspiracją? Może takie okładki ze zdjęciami jak Stormwitch "Stronger than Heaven"? Niels "Coyote" Bang: Cóż, Stormwitch mógłby być jedną z naszych inspiracji, ale nie jest. Powiedzielibyśmy raczej, że są nią okładki takie jak "Breaker" Accept i "Break Out" Trance. Szczerze mówiąc, staramy się nie ulegać zbytnio wpływom heavy metalowego uniwersum, tak, żeby nie powielać tego, co już zostało

że nie jest to idealne, ważne, że prawdziwe. Dokładnie jak "Evil Dead" I i II (śmiech). Słucham Waszej płyty. Pierwsze, ogólne sko jarzenie to oczywiście speed metal w stylu Exciter. Ale słychać też wiele innych inspiracji, jak choćby Running Wild ("The Witch You Are"), czy Megadeth ("Pigs form the Outer Space"). Nigdy nie przyszło mi do głowy, że możemy brzmieć jak Running Wild, jednak jeśli chodzi o ten drugi kawałek, masz rację co do Megadeth. Na tym albumie jest tak wiele inspira-

Do tej pory fani heavy metalu na hasło "heavy metal po francusku" mieli na myśli w zasadzie głównie Sortilege. Na pewno jesteście do nich często porównywani? Sortilege to oczywiście najbardziej znany w podziemiu francuski zespół heavymetalowy. Choć to jedna z naszych największych inspiracji, daleko jej do bycia jedyną. Warning, Malediction, Vulcain, High Power... Jest wiele wspaniałych francuskich zespołów. A według nas, ADX jest jednym z najlepszych zespołów speed metalowych w ogóle! Posłuchaj czterech pierwszych albumów, a zrozumiesz dlaczego. Sądząc po wpisach i komentarzach na Waszym profilu na Facebooku, Waszymi głównymi odbiorcami są Wasi rodacy. Koncerty, jakie zagraliście, też w większości były na miejscu. Cóż, jako że jesteśmy zespołem z Francji, większość naszych fanów to Francuzi, zgadza się. (śmiech) Jednak przyznam, że i niemieccy maniacy przyjęli nas bardzo dobrze tego lata! Nie spodziewaliśmy się, że tak bardzo styknie im nasz koncert. Jak się gra heavy metal w Lyonie? Jaką macie relację z odbiorcami? Jest wystarczająca ilość fanów klasycznego heavy metalu, żeby zapełnić klub i kupić płytę? Granie w Lyonie nie zawsze oznaczało dla nas sukces. W 2019 roku, kiedy zaczęliśmy dawać koncerty, czasem graliśmy przed publiką składającą się z dziesięciu osób, a czasem nawet jeszcze mniejszą. To dość skomplikowane, kiedy nie wydałeś jeszcze płyty. Ludzie muszą znać cię z internetu, zanim przyjdą na twój koncert... Witamy w przyszłości. Jednak teraz, kiedy gramy w Lyonie, zawsze jest wielka impreza. Przyjaciele, krewni, nowi fani, ludzie, którzy śledzili nas od początku... Wszyscy są pod sceną i szaleją! Zaskoczyły nasz też koncerty poza naszym miastem. Wiele razy przed przyjazdem do innego miasta, takiego, jak Paryż, Dijon, Vouziers... zastanawiamy się, czy ktoś tam już o nas słyszał. A kiedy niektórzy mówią nam, że przejechali wiele kilometrów, żeby nas zobaczyć, zawsze odpowiadamy "Co? Bez jaj!". Niektórzy z nich stali się nawet naszymi dobrymi przyjaciółmi. Co by nie mówić, rozmawiamy i pijemy z każdym.

Foto: Animalize

zrobione. Większość naszych inspiracji pochodzi ze starych filmów z lat od 70. do 90., takich jak "Evil Dead", "Army Of Darkness", "Mad Max" czy "The Warriors". Czasami inspirują nas one również w pisaniu kawałków, takich jak "Back From The Sematary (Pet Sematary)". Więc tak, zdecydowaliśmy się na zdjęcia. To ryzykowny wybór, ponieważ fani heavy metalu są przyzwyczajeni do rysunków i obrazów. Ale nawet jeśli opinie będą podzielone, przynajmniej nikt nie powie, że wybraliśmy łatwą drogę i robimy to, co inne zespoły. Chcemy być zauważeni. W większości przypadków ludzi rusza fakt, że artyści podejmują ryzyko zaoferowania czegoś innego, nie ważne,

138

ANIMALIZE

cji, że aż nazwaliśmy go "Meat We're Made Of", ilustrując okładką przedstawiającą stół, na którym jest wiele różnych rzeczy do zjedzenia. (śmiech) Czy w każdym wywiadzie jesteście pytani o język francuski? Odkryliście go dla heavy metalu na nowo. Nie wiedziałam, że tak świetnie będzie pasował do speed metalu! Jest coś szczególnego w Twoim ojczystym języku (np. wymowa, krótkie słowa), które sprawiają, że możesz dobrze dopasować tekst kawałka do jego tempa? "Odkryliśmy"? Ale komplement! Nasze kawałki po francusku to właśnie te, które zazwyczaj

Istniejecie zaledwie kilka lat. Jeszcze kilka lat temu dostawałam płyty od zespołów, które grają wiele lat, koncertują, a debiut wydają po jakimś czasie. Ostatnio coraz częściej dostaję od wytwórni album zespołu, który w zasadzie zaczyna od płyty, a dopiero potem planuje ją promować koncertami. Myślisz, że ten trend wynika z łatwości, z jaką współcześnie można nagrać płytę, czy może z pandemii, która uniemożliwiła granie koncertów? Dokładnie to zrobiliśmy z naszą debiutancką EPką! To znaczy nie do końca, bo wcześniej zagraliśmy kilka koncertów, ale wydaliśmy ją podczas pierwszej kwarantanny w naszym kraju. Było to frustrujące, że nie mogliśmy jej wtedy zagrać na żywo. Przyznam jednak, że to zadziałało bardzo dobrze. Ludzie w tym smut-


nym czasie byli znudzeni i głodni muzyki, a my nie wiedząc o tym, byliśmy w idealnym momencie, by trafić do nich poprzez internet. Jeśli chodzi o wydanie albumu przed zagraniem go na żywo, to oczywiście jest to dobry pomysł. Nieważne ile koncertów zrobiłeś wcześniej, zespół nie istnieje bez pierwszego oficjalnego nagrania. Ponadto, pozwala to dopracować utwory najlepiej jak się da, a potem zaskoczyć publiczność! Pierwsze wrażenie jest zawsze bardzo ważne, zwłaszcza jak się jest nowym i nieznanym zespołem. Tytuł EP "Tapes from the Crypt" sugeruje, że istniejecie już jakiś czas i zbieracie powoli różne swoje utwory. A może to tylko dobry tytuł nawiązujący do klasycznych kapel lat 80.? Oraz ukłonem w stronę słynnego komiksu z lat 50. oraz serialu z lat 90. "Tales From The Crypt", o tak, ten tytuł będzie nam przypominał, że zaczynaliśmy na dnie, w najgłębszych podziemiach. Nigdy nie powinniśmy o tym zapomnieć. Widziałam na Youtube, że kawałek "L'Aigle de la Route" jest opisany jako VHS. Nakręciliście go tradycyjną kamerą na taśmę? Pytam, bo w ogóle nie wygląda, jak cyfrowa nakładka a la VHS. Ma klimat! Jesteśmy dumni, bo jest to nasz pierwszy teledysk. Sorry, ale nie zdradzimy żadnych sekretów na jego temat (śmiech). W temacie lat 80. - podejrzewam, że świetnie się bawiliście na planie klipu do "Eternal Second"? Różne stare plakaty i drobiazgi to wystrój domu kogoś z Was, czy zbieraliście je specjalnie do nakręcenia klipu? Oj, było dużo zabawy przy tym filmie! No i dużo mniej bólu, niż przy "Samourai de l'Univers", który musieliśmy kręcić w czasie grudniowych mrozów. Podczas pierwszej zwrotki i refrenu jesteśmy w domu przyjaciela, którego zwiemy "facet od TMNT" z powodu jego ogromnej kolekcji "Wojowniczych Żółwi Ninja" ("Teenage Mutant Ninja Turtles" - przyp. red.). Nintendo "Power Glow" pożyczyliśmy zaś od innego kumpla, bo to gówno jest cholernie drogie. Reszta rzeczy jest nasza... mniej więcej. Koncertowe lato się kończy. Planujecie może jakieś mini trasy po Europie z innymi klasy cznie heavymetalowymi kapelami? Oczywiście, ale na razie nie możemy powiedzieć zbyt wiele !

Świata prędko nie podbijemy Jak wieść gminna niesie, na Antypodach metalowe podziemie ma się w miarę dobrze. Póki będą udzielać się na nim ludzie pokroju Iana Belshawa, głównodowodzącego załogą o nazwie tangent, to o jego przyszłość jestem całkowicie spokojny. HMP: Obecni członkowie Tangent grywali wcześniej w zespołach takich jak Outcast, Demons Gate itp. Podziwiam cięza chęć powołania do życia kolejnej heavy metalowej for macji. Ian "Iron" Belshaw: Tangent rozpoczął działalność w momencie, gdy przeprowadziłem się do Melbourne z Sydney. Mieszkając jeszcze w starym miejscu, udzielałem się w kapeli o nazwie Convent Guilt. Ciężko jednak było kontynuować tą współpracę ze względu na dystans, jaki dzieli oba te miasta Jednak ochota do grania heavy metalu ciągle we mnie żyła, więc powołanie do życia całkiem nowego bandu było w tych okolicznościach najsensowniejszym krokiem. Tak się złożyło, że miałem kumpli w Melbourne, którzy również chcieli zrobić coś nowego. Oto w wielkim skrócie historia powstania Tangent. Stosunkowo niedawno światło dzienne ujrzało wasze EP zatytułowane po prostu "Tangent". Reakcje na to wydawnictwo są nad wyraz pozytywne. Spodziewałeś się tego? Szczerze ci powiem, że i tak i nie. Nasze utwory są naprawdę mocne, chwytliwe i grane z niezwykłą pasją, choć nie zawsze przekłada się to na dobre recenzje. Negatywne opinie też się trafiały, ale rzeczywiście, większość recenzji jest utrzymanych w pozytywnym tonie. Nie gramy modnej muzyki. Patrząc nawet tylko na heavy metalową scenę, to i tak tkwimy w podziemiu, więc raczej prędko świata szturmem nie podbijemy. Czy te cztery kawałki ze wspomnianego EP-ki

to jak dotąd jedyne numery, które napisaliście jako Tangent? Niektóre sięgają jeszcze czasów sprzed Tangent. Mamy jeszcze kilka innych kawałków, ale najpierw chcieliśmy wydać EP, żeby się dobrze rozkręcić. Następne wydawnictwo też pewnie będzie w tym formacie. Nie mówię oczywiście, że pełnowymiarowy album w naszym wypadku w ogóle nie wchodzi w rachubę, ale nie jest to coś, nad czym obecnie pracujemy. Rozumiem zatem, że surowość waszego brzmienia jest w pełni zamierzona. Cóż, prawdziwy hard rock i prawdziwy heavy metal zawsze potrzebują trochę brudu i przynajmniej odrobinę surowości. Nie powiedziałbym, że nasze brzmienie jest jakoś bardzo brudne. To jak brzmimy, jest dla nas czymś całkowicie naturalnym. To odzwierciedlenie naszej muzyki, którą kochamy. Na koniec powiem, że to po prostu efekt tego, że trzej kumple spotykają się razem i grają sobie heavy metal. Przeogromne wrażenie wywarły na mnie szczególnie wolniejsze fragmenty. Mam na myśli zwłaszcza balladę "When Dreams in The Day". Przypomina mi to bardziej hard rock lat siedemdziesiątych, niż to, co obecnie rozumiemy jako "heavy metal". Dzięki! Bardzo miło mi słyszeć, że lubisz właśnie te fragmenty, ponieważ są one ważnym aspektem twórczości i ogólnie tożsamości zespołu Tangent. Wszyscy jesteśmy wielkimi fanami hard rocka z lat siedemdziesiątych i uwielbiam sposób, w jaki zespoły z tamtych czasów łączyły na swoich albumach różne style. Albumy z

Katarzyna "Strati" Mikosz Tłumaczenie pytań: Szymon Paczkowski

Foto: Tangent

TANGENT

139


Foto: Tangent

tamtych czasów to nie są zbiory kiku brzmiących dokładnie tak samo kawałków. Od dawna chciałem nagrać balladę i dopiero teraz znalazłem odpowiedni czas i okazję, aby ten pomysł wcielić w życie. Lirycznie kawałek ten opowiada o ludziach zmagających się z depresją i ciężarem istnienia. Zdecydowanie nie jest to dobry czas na rock n'roll. Niektóre młode zespoły wolą działać w stu procentach na własną rękę, inne znów nie wyobrażają sobie funkcjonowania bez pomocy stojącej za nimi wytwórni. Jak to jest z wami? Jestem za współpracą z wytwórnią, pod warunkiem, że ludzie w niej pracujący mają taką samą mentalność jak zespół. Przeszedłem przez "tape trading" i wysyłanie dem, promosów, radzenie sobie z dystrybucją itd. Będąc pod skrzydłami wytwórni, część z tych rzeczy mogę zostawić komuś innemu. Wszyscy współpracujemy z Dying Victims od wielu lat, a kiedy wyrazili zainteresowanie wydaniem Tangent, decyzja była dla nas łatwa. Nie mam nic przeciwko zespołom, które chcą się samemu wydawać, ale to nie nasza bajka. Pochodzicie z Australii. Czy mieliście w ogóle szanse zagrać poza swoim krajem? Nigdy nie graliśmy z Tangent za granicą, ale zwiedziłem Europę z dwoma swoimi innymi zespołami (Trench Hell i Ghastly). Byliśmy też w wielu zagranicznych podróżach. Głównie na festiwalach oraz imprezach z kumplami. Pozostali członkowie Tangent nawet przez chwilę mieszkali poza krajem. Australia jest świetna, ale zbyt wielu heavy metalowych imprez tu nie ma. Właśnie dlatego ciągnie nas do Europy. Australia to kraj nieco odseparowany od reszty świata. Co w twojej opinii jest najbardziej charakterystyczne dla metalowców w tym kraju? Czy jest jakiś inny australijski under groundowy zespół HM wart twojej rekomen dacji? Izolacja Australii powoduje, że metalowcy z tego kraju są najbardziej ekstremalni i oddani tej muzyce. Nawet jeśli standard życia jest tu naprawdę wysoki, co nam odbiera nieco dzikości, która jest naturalna dla metalheadów z Ameryki Południowej lub Azji Południowo-Wschodniej. Zdecydowanie mamy taki sam podział na metalowców z mainstreamu i undergroundu, choć

140

TANGENT

niektóre ze słabszych, undergroundowych trendów na szczęście się tu nie sprawdzają. Niewiele jest w tym kraju aktywnych, godnych polecenia zespołów heavy metalowych. Sugerowałbym The Wizard, Galaxy, Raven Black Night i tyle. Mnóstwo świetnych starych zespołów, od Godspeed, Enticer, Renegade, Tyrus i Blackjack po Doomed Beast, Outcast, Convent Guilt i Demons Gate. Na swoich zdjęciach promocyjnych wyglądacie bardzo oldschoolowo. Jak ważną częścią Tangent jest wizerunek? Co myślisz o ludzi ach kochających tę muzykę, którzy nie noszą dżinsów i skóry? (śmiech) Wizerunek jest niezwykle ważny, podobnie jak teksty, grafika i wszystkie aspekty zespołu. Powinien to być kompletny pakiet, który reprezentuje, o co w naszej kapeli chodzi. Wszyscy członkowie Tangent są w heavy metalu od 2030 lat i tak ubieramy się na co dzień, więc nie jest to nic fałszywego ani wymyślonego. Ludzie, którzy nie noszą dżinsu i skóry, są w porządku - o ile zamiast skórzanej kurtki noszą dżinsową katanę. (śmiech) Czy możesz sobie wyobrazić swoje życie bez muzyki? Robiłbyś wówczas coś równie fascynującego, a może skupiłbyś się jedynie na szarej prozie życia? Bardzo trudno to sobie wyobrazić. Muzyka to już od wczesnej młodości bardzo ważna część mojego życia. Najważniejsze dla mnie jest to, że wszyscy moi przyjaciele wywodzili się ze środowiska subkultury oraz muzyki heavy metalowej. Wiele aspektów mojego życia jest normalnych, ale to te więzi z ludźmi, za którymi tęskniłbym, wraz z niesamowitym uczuciem, jakie daje słuchanie ulubionych płyt. Nigdy więcej nie myślimy o życiu bez muzyki. Myślę jednak, że są jakieś elementy bycia muzykiem metalowym, których naprawdę nienawidzisz. Ooo tak. Może "nienawiść" to zbyt mocne słowo, ale nie lubię grać koncertów w miejscach, w których nie ma zaplecza, problemów z nagłośnieniem, słabej organizacji, oraz kiedy publiczność stanowią sami nawaleni kolesie, którzy nie bardzo wiedzą, gdzie i po co są… Bartek Kuczak

HMP: Na początku zapytam o wasz wizerunek. Wyglądacie jak typowy zespół punk rock owy z lat siedemdziesiątych. Czy identyfiku jecie się bardziej jako punkowcy, czy jako metalowcy? A może macie te wszystkie podziały w dupie i po prostu robicie swoje? Simon Slaughter: Jestem punkiem od wielu lat i zawsze będę miał kolorowego irokeza oraz nosił skórę nabijaną ćwiekami. Wywodzimy się zarówno ze środowiska punkowego, jak i heavy metalowego. Moja muzyczna droga od zawsze była związana ze sceną punk. Ange wywodzi się natomiast z metalowych zespołów The Wizard i Tarot. Mitch za to grał zarówno w Vulgar (thrash metal,) jak i w Bulletproof (punk). Początkowo uważałem Ironhawk za zespół punkowy. Później dopiero zaczęliśmy do naszej muzyki dodawać elementy metalu. Teraz chyba częściej jesteśmy uważani za zespół metalowy. W rzeczywistości twórczość Ironhawk to wypadkowa mnóstwa elementów obu gatunków. Teksty w swym przesłaniu są punkowe, jednak śpiewane metalowym językiem. Chodzi o to, że używamy licznych metafor, zamiast walić prosto z mostu. Muzyka jest bardzo pierwotna i rynsztokowa, ale otwarta na wprowadzenie odrobiny atmosfery i bardziej wyszukane solówki. Jestem przekonany, że znajdziemy słuchaczy w obu obozach. Czy zdarzały Ci się sytuacje, w których twój wizerunek nie został zaakceptowany przez niektórych metalowców? Lubimy się ubierać w czarne skórzane kurtki z ćwiekami, co jest charakterystyczne zarówno dla punków, jak i metali. Ale oczywiście zawsze znajdzie się kilku metalowców, którzy nie potrafią do końca zajarzyć, o co tak właściwie nam chodzi. Generalnie Ironhawk to kapela dla radykalnych headbangerów. Myślę, że jeśli ktoś rozumie korzenie metalu, doceni ten wizerunek. Z drugiej strony są też ludzie grający i słuchający punku, którzy porzucili ten image. Zmiany w punku nastały na przełomie lat dziewięćdziesiątych i dwutysięcznych, kiedy wszystko stało się anty-wizerunkowe. Członkowie niektórych kapel grających punk rock zaczęli nosić "normalnie" ciuchy lub dresy. Pieprzyć to! My się ubieramy, jakbyśmy się szykowali na jakąś bitwę na pustkowiach Armagedonu. To zawsze będzie estetyką Ironhawk, a tych, którzy tego nie akceptują, mamy głęboko w dupie! Niezależnie od tego, czy byli to punki, jak Discharge i GBH, czy metalowcy, jak Destruction i Celtic Frost, wizerunek stanowił ważny dodatek do muzyki. Spojrzałeś na ich foty i już wiedziałeś, z czym masz do czynienia. I nadal ma to swoją rolę do odegrania - gdziekolwiek na świecie, jeśli widzisz kogoś w kurtce ozdobionej naszywkami zespołu, wiesz, że prawdopodobnie jesteś na tej samej stronie (przynajmniej muzycznie). Odzież w subkulturze metalowej i punkowej jest językiem stojącym ponad geograficznymi podziałami. Nieważne, czy byłem w Moskwie, czy w Manili, dzięki tatuażowi Discharge, zawsze znalazłem ludzi, którzy chcieli się ze mną napić. Wydaje się, że w ciągu ostatnich kilku lat zespoły znów zaczęły przykładać większą wagę do wizerunku. Ok, ale jestem ciekaw, co na twoją fryzurę powiedziała twoja mama (śmiech). Ha, irokeza noszę już od dwudziestu pięciu lat. Moi rodzice tego oczywiście nie akceptowali, ale gówno mnie to obchodziło, co oni (lub ktokolwiek inny) mieli na ten temat do powiedzenia! Dziś prawdopodobnie bardziej zszokowałoby ludzi, gdybym wrócił do "normalnej" fryzury. Szeroko pojęty punk rock to gatunek, który nie-


jest tym, co nas najbardziej inspiruje.

Punkowe grzmocenie, metalowy majestat i Żubrówka z gwinta Wpływ muzyki punk na obecny kształt metalu jest bezdyskusyjny. Wystarczy posłuchać sobie wczesnego Bathory, wczesnego Venom czy nawet Slayera z okresu "Show No Mercy". Z drugiej strony wiele kapel punkowych czerpie pełnymi garściami z wpływów muzyki metalowej. Jedną z nich jest australijski Ironhawk. O swym stosunku do muzyki zarówno punk, jak i metalowej opowiedział nam główny mózg tej kapeli, Simon Slaughter. wątpliwie wywarł bardzo duży wpływ na większość podgatunków metalu. Czy czujesz, że w dzisiejszych czasach ten wpływ jest niedoceniany? Myślę, że nawet po tylu latach konsekwentnie uznawano wpływ wczesnego punka na metal. Zespoły metalowe, które wydały covery punkowe (Metallica, Slayer, Destruction), sprawiają, że trudno zaprzeczyć, że to właśnie punk dał iskrę takim gatunkom jak thrash, speed i black metal. Ale ten wpływ właściwie jest obustronny, gdyż druga fala punkowych kapel w latach osiemdziesiątych powstała pod dużym wpływem zespołów Motorhead i nurtu NWOBHM. Bez tego wpływu punk byłby bardziej zdominowany przez awangardowe eksperymenty, które w znalazły odzwierciedlenie nowej fali lub postpunku. Punk od dawna penetruje terytorium metalu, co objawia się w takich podgatunkach, jak grindcore, crust, metalpunk itp. Jak sam widzisz, granica często się zaciera. Jak wspomniałem, punk to etykieta, która jest bardzo luźno interpretowana. Coraz popularniejsze stało się nazywanie "punkiem" różnych dziwnych rzeczy. Często dziś "punkiem" nazywa się bardziej eksperymentalną formę muzyki indie. Metal naturalnie ewoluował w różne często całkiem odmienne strony. Do tego stopnia, że dziś już coraz trudniej jest go zdefiniować. Niektórzy do tego gatunku zaliczają nu-metal, emo-metalcore i tandetę z Eurowizji. Teraz już do końca nie wiadomo, co jest prawdziwym metalem/ prawdziwym punkiem. Myślę, że ci, którzy kochają jeden albo drugi styl, intuicyjnie to wyczuwają. Nie pytam zatem, skąd ta surowość w waszym brzmieniu. To jest całkowicie zamierzone. Nasze granie jest antytezą czystych i wesołych dźwięków. Nigdy nie schlebialiśmy mainstreamowi i nie chcieliśmy tworzyć muzyki przyjaznej dla radia. Jest zbyt wiele tak zwanych "punkowych" zespołów (w tym również z Australii), które bez wysiłku tworzą papkę wspieraną przez mainstreamowe radio i duże wytwórnie. To jest żałosna imitacja. Większość materiału, który znajduje się zarówno na naszym albumie jak i EPkach, było wcześniej już grane na żywo, więc w pełni udało nam się uchwycić tę energię. Zdarzały się sytuacje, że ktoś porwał mikrofon i zaczął krzyczeć, jakby wezwał demona, albo ktoś złapał głośnik i zrzucił go ze sceny. Kiedy widzisz, które utwory są w stanie doprowadzać ludzi do szaleństwa, wiesz, że trafiłeś w sedno.

nie częstych koncertów i poza dwiema EP-kami nie skupialiśmy się zbytnio na nagrywaniu. Covid wywołał ogromne ograniczenia, jeśli chodzi o koncerty i najem sal prób, a z powodu ograniczeń w podróżowaniu wiele koncertów międzystanowych zostało dla nas odwołanych. Tak więc ostatnie kilka lat było dla nas, jak w przypadku wielu zespołów, powściągliwe. Ponieważ z przyczyn niezależnych od nas graliśmy mniej koncertów, postanowiliśmy zatopić zęby w nagrywaniu. Gdzie nam uciekło te dziesięć lat? Nie mam pojęcia. Kiedy właściwie zaczęliście tworzyć nowy album? Większość z tych utworów powstało jeszcze przed 2018 rokiem. Oczywiście nieco je dopracowaliśmy. Tylko niektóre kawałki były napisane od zera tuż przed nagraniem albumu. Moim zdaniem "Ritual of the Warpath" brzmi, jakby archaiczny Bathory spotkał się The Exploited z okresu "Fuck the System". Ciekawe, czy się ze mną zgodzisz. Ładne porównanie! Brytyjski punk drugiej fali zawsze będzie obecny w mojej muzyce, gdyż jest on po prostu częścią mnie. Dominujący wpływ na Ironhawk ma metal i punk głównie z lat 84-85. Moje ulubione kapele to Onslaught, GBH, English Dogs, Antisect. To są zespoły punkowe, które w pewnym momencie zaczęły zmierzać w kierunku metalu. Natomiast zespoły takie jak Venom, Warfare, Bathory to kapele metalowe, które śmiało spoglądały w stronę punku. Moment, który znajduje się mniej więcej w połowie drogi między punkowym grzmoceniem a majestatycznymi dźwiękami metalu,

Nagrywacie dla niemieckiej Dying Victim Productions. Czy oznacza to, że chcecie się skupić się głównie na promocji w Europie? W dzisiejszych czasach odległość nie jest jakimś ograniczeniem. Tylko te cholerne koszty przesyłek… Zainteresowanie albumem pojawiło się już ze wszystkich zakątków globu. Niemcy są dobrym punktem, dla idealnej dystrybucji, tamtejsze ceny wysyłek są w miarę akceptowalna. W Australii musielibyśmy wydać na to majątek. Macie świetne zdjęcia promocyjne (Angie, uważaj lepiej z tą siekierą…). Ponadto te kra jobrazy są takie trochę apokaliptyczne… Cóż, mieszkam w lesie, więc znalezienie tych krajobrazów do zdjęć nie było szczególnie trudne. Większość miejsc uchwyconych na tych fotach znajduje się w okolicach naszej sali prób. Jest tam pełno opuszczonych obiektów przemysłowych, ale też całkiem dzikich obszarów, gdzie natura nie została tknięta przez ludzką rękę. Znaczna część Tasmanii to epickie góry i lasy. Gdybyśmy byli polskim zespołem, pewnie mielibyśmy zdjęcia z brutalistyczną sowiecką architekturą w tle, a sami żłopalibyśmy Żubrówkę prosto z gwinta. Tak mniej więcej pamiętam swoją wizytę w Polsce. Pochodzisz z Tasmanii. To miejsce znane jest głównie z diabłów tasmańskich (przy okazji na swój specyficzny sposób całkiem uroczych zwierzątek). Co tam jeszcze ciekawego macie? Może i są urocze, ale bardzo dzikie. Po prostu rozszarpują swoją ofiarę. To nocne zwierzęta, więc rzadko je widuje się w ciągu dnia. Często za to słychać ich krzyki. Kiedyś było ich znacznie więcej, ale ich populacja powoli niestety wymiera. No właśnie, te krzyki. Taki diabeł tasmański byłby idealnym wokalistą dla zespołu takiego jak Ironhawk (śmiech) Tutejsze dzikie zwierzęta tworzą tutaj prawdziwą piekielną symfonię. Poza diabłami mamy tu także skrzeczące jastrzębie, walczące oposy, kakadu i setki innych wrzeszczących zwierząt. Utwór "The Final Crusade" zaczyna się wrzaskiem jastrzębia, zatem tutejsza fauna ma również swój wkład w nasz album. Bartek Kuczak

Foto: Ironhawk

Ironhawk powstał w 2012 roku. Teraz mamy rok 2022. Można zatem śmiało stwierdzić, że waszym pierwszym pełnowymiarowym albumem "Ritual of the Warpath" uczciliście swoje dziesięciolecie. Ha, czas naprawdę zapierdziela, kiedy dobrze się bawisz! Jako zespół tak naprawdę nie do 2014 roku nie byliśmy zbyt aktywni. W latach 2014-2018 poświęciliśmy więcej czasu na gra-

IRONHAWK

141


Do trzech razy sztuka Dobrze, że są ludzie oraz wytwórnie, które wydają reedycje zapomnianych już albumów heavy metalowych, ratując je tym samym od odejścia w totalny niebyt. Nie zawsze są to jednak płyty, które były wydane w czasach, gdy dinozaury chodziły po Ziemi. Dying Victim Productions uraczył nas reedycją wydanego raptem trzynaście lat temu debiutu zespołu Harbinger. O losach tej formacji opowiedział nam jej gitarzysta Victor "Lore Lord" Ruiz. HMP: Wasza kariera nie trwała zbyt długo. Właściwie to co wam stanęło na drodze? Victor "Lore Lord" Ruiz: Harbinger narodził dzięki naszej przyjaźni wspólnej pasji do grania hard i heavy rock/metalu. Początkowo jedna niespecjalnie angażowaliśmy się w próby i doskonalenie swojego warsztatu. Ja w tamtym okresie przechodziłem również pewne zawirowania związane ze szkołą, pracą i ogólnie życiem prywatnym. Cała ta sytuacja właściwie uniemożliwiała mi pełne zaangażowanie się w kapelę. Zatem od początku nie wyglądało to tak, jak żeśmy sobie wyobrażali. Po raz pierwszy rozwiązaliście kapelę w 2009 roku. Było to tuż po wydaniu jedynego pełnego albumu Harbinger, mianowicie "Doom on

Może nawet będzie to już w przyszłym roku… Jak oceniasz ten album po trzynastu latach od jego wydania? Nadal lubię te kawałki i mam do nich przeogromny sentyment. Jak zresztą ogólnie do tamtych czasów. W tym roku dzięki wytwórni Dying Victims Productions ukazała się winylowa wersja "Doom on You". Jak do tego doszło? Flo był wielkim fanem naszej małej sceny z Michigan. Z tego też powodu zabiegał, by ponownie wydać album. To dzięki takim maniakom heavy metal będzie wieczny! Czy były szanse na winylowe wydanie

"Die for Metal - Live for Death". Tego typu deklaracje chyba nie są śmiertelnie poważne. Nie zapomnij o "Trash until there's Nothing Left". Nie traktujemy tego śmiertelnie poważnie, ale nie jesteśmy też jajcarskim bandem. W 2013 na krótko ponownie pojawiliście się na scenie. Jedyne, co po sobie wówczas zostawiliście jest split z zespołem Zuul. Poza tym zagraliśmy kilka dobrych koncertów. Niestety, ciągle nam brakowało czasu, by ten band porządnie rozruszać. Znów nic więcej się ugrać nie dało. Wydanie nowej wersji "Doom on You" to dobra okazja, by po raz trzeci spróbować się wedrzeć do metalowego świata. Do trzech razy sztuka. Zasugerowałeś, że szanse na to są. Owszem, są. Ale na razie nic na sto procent nie obiecuję, żeby nie zapeszyć. Powiedz mi, proszę, czy są jakieś utwory Harbinger, które nigdy nie zostały wydane? Jeśli tak, to przewidujecie kiedyś w jakiś sposób je udostępnić słuchaczom? Istnieje w naszym archiwum kilka niepublikowanych utworów, które zostały nagrane jedynie w wersji demo. Może kiedyś je nagramy na nowo albo udostępnimy te wersje, które mamy. W jakie zespoły lub projekty jesteście zaangażowani na obecny moment? Matt powołał do życia świetny projekt o nazwie Low Magic i prowadzi ze mną małą wytwórnię Dystopian Dogs Records. Doc zaangażował się w niesamowity hard rockowy zespół Locust Point. Sean jest w trakcie nagrywania bardzo interesującego materiału z rockiem progresywnym, poza tym, gra też ze mną w moim zespole Sauron, a na koncertach wspomaga jeszcze zespól Prelude to Ruin. David gra natomiast z thrash metalowym zespołem Scars of Atrophy, oraz ze mną we wspomnianym Prelude to Ruin, który jest zespołem speed/power metal.

Foto: Harbringer

You". Czy ten album twoim zdaniem nie był wystarczająco udany, by mimo wszystko ciągnąć to dalej? Nie zauważyłem, by odniósł jakiś duży sukces, chociaż niektórym moim przyjaciołom naprawdę się to podobał, za co oczywiście jestem im wdzięczny. Być może jestem masochistą, ale zwykle nie rezygnuję z czegoś tylko dlatego, że nie zrobi to ze mnie gwiazdy. Jeśli mamy przy tym dobrą zabawę, to po co to kończyć. Harbinger później przeszedł poważną metamorfozę i kto wie, może jeszcze wrócimy na scenę.

142

HARBRINGER

"Doom on You" już w 2009 roku? Żebym ja to wiedział. (śmiech) Na albumie jest kilka mocnych kawałków. Jednym z nich jest "Poser Patrol". Kim według ciebie jest owy tytułowy pozer. Moje postrzeganie tego, kto jest pozerem zmieniło się na przestrzeni lat. W tamtych pozerem był dla mnie chyba każdy młodziak, który dopiero zaczynał przygodę z metalem. Dziś już tak nie uważam.

Zapomniałeś o Call for the Priest, waszym tribute bandzie wiadomo dla kogo. To taki trochę nasz pijacko-imprezowy projekt. Po prostu fajnie się wtedy gra własne wersje kawałków największej heavy metalowej kapeli wszechczasów. Bartek Kuczak


lem. Tern gość z okładki zrobił niezłą rozpierduchę. Ten obrazek po prostu idealnie oddaje tytuł.

Emerytowany Hulk Hogan Terje Singh Sightu, wokalista norweskiego Sinsid nie jest szczególnie wygadaną osobą. Widocznie w tym wypadku norweska mentalność nad hinduską krwią. Parę słów jednak o nowym albumie swojej formacji zatytułowanym "In Victory" udało się od niego wyciągnąć. HMP: Witam. Fajnie, że znów możemy pogadać. Co się u was działo od czasu wydania albumu "Enter the Gates"? Terje Singh Sightu: Cześć, miło cię słyszeć po raz kolejny. Po prostu skupiliśmy się na pracy w studio i nagrywaniu nowego albumu. Fakt, że musieliśmy odwołać wszystkie nasze koncerty paradoksalnie nam w tym pomógł. Wspomniany album został wydany w czasie pandemii. Czy mieliście w związku z tym faktem choć małą szansę promować go na żywo? Niestety nie, jak już wspomniałem, musieliśmy odwołać wszystkie nasze zaplanowane trasy. Skupiliśmy się na pracy w studio.

ko (oprócz wokali) we własnym studiu. Na szczęście w zespole jest Greg, który ma na ten temat sporą wiedzę i dysponuje odpowiednim sprzętem. Całość przekazaliśmy Tomowi P. Kerrowi (Green Engine Recordings), który wszystko zmiksował, nagrał wokal i wykonał mastering. Album "In Victory" posiada naprawdę świetne intro. Skąd pomysł na "The Northern March"? To intro zostało zaczerpnięte z kawałka "Even" skomponowanego kilka lat temu. Gdy go usłyszałem po raz pierwszy, od razu stwierdziłe, że

Ten wojownik jest w połowie Wikingiem, a w połowie Sikhiem. Czy widzisz podobieństwa między mitologiami obu tych kultur? Idea postaci wojownika jest jakby przedłużeniem mnie, pół Norwega, pół Hindusa. Tak po prostu. Nie dorabiam do tego żadnej głębszej ideologii. Nie zagłębiam się też w tematy związane z mitologią czy religią. Mieszkałeś kiedyś w Kalifornii. Jakie było twoje pierwsze wrażenie, kiedy tam dotarłeś? To było dawno, bo w 1998 roku, ale bardzo mi się tam podobało. Pogoda była niesamowita, a ludzie byli naprawdę uprzejmi i gościnni. Mam stamtąd same dobre wspomnienia. Jak to jest być pierwszym Mistrzem Norwegii w wrestlingu? W tamtym czasie (2002) był to prawdziwy zaszczyt i powód do dumy. Cieszę się również z

Właśnie wydaliście swój trzeci album Sinsid zatytułowany "In Victory". Jakie zwycięstwo świętujecie? Zwycięstwo można interpretować na wiele sposobów. Po prostu uznaliśmy, że to odpowiedni tytuł na nasz trzeci krążek. Zaczęliśmy od "Mission from Hell", potem było "Enter the Gates", aż w końcu nadszedł czas na "In Victory". Dla wielu zespołów metalowych (zresztą nie tylko) trzeci album jest tym najważniejszym w karierze. Czy myślisz, że "In Victory" może być waszym "Master of Puppets" lub "The Number of the Beast"? Może. Nie jestem pewien, czy powinniśmy to porównywać do tych wspaniałych albumów, o których wspomniałeś, ale zdecydowanie uważam, że z tym idziemy we właściwym kierunku. Jaki był wasz priorytet podczas tworzenia tego materiału? Z nowym perkusistą Trygve częściej używamy podwójnej stopy. Jesteśmy teraz bardziej nastawieni na tworzenie szybszych numerów. A co z samym procesem nagrywania? Czy podjęliście podczas niego jakieś nowe dla siebie kroki. Tak. Właściwie tym razem nagraliśmy wszyst-

Foto: Sinsid

jego wstęp byłby idealnym intro do albumu. Oczywiście na tą potrzebę nieco go przearanżowaliśmy. Moim zdaniem najlepszy moment na albumie to numer o tytule "Metalheads". Niektórzy twierdzą, że bycie metalowcem to po prostu słuchanie muzyki metalowej i nic innego się nie liczy. Inni zaś uważają, że metalowy dress code i styl życia są równie ważne jak muzyka. Co właściwie dla ciebie oznacza bycie metalowcem? I jedno, i drugie. Chociaż wśród znajomych mam wielu dobrze wykształconych ludzi na wysokich stanowiskach, którzy twierdzą, że są metalowcami, ale niekoniecznie ubierają się na czarno itp. Dla mnie bycie metalowcem, to przede wszystkim odcinanie się od codzienności. A fani metalu to jedni z najfajniejszych i najmilszych ludzi, jakich kiedykolwiek spotkałem. Będąc na niezliczonych festiwalach i koncertach nigdy nie widziałem żadnych bójek itp. Chodzi o jedność. Myślę, że w tekście tego utworu uchwyciliśmy znaczenie bycia meta-

faktu, że miałem ogromny udział w popularyzacji tego sportu w Norwegii. Jako małolat sam byłem wielkim fanem wrestlingu. Czy myślisz, że mamy obecnie w tym sporcie tak wielkie osobistości jak Hulk Hogan, Randy Savage, Rick Flair itp.? Nie, niestety amerykańskie zapasy zmieniły się na gorsze. Obecnie jest tam za dużo skakania bez sensu. Tak naprawdę nie śledzę już tego z taką pasją, jak kiedyś. Bardziej interesuje mnie śledzenie emerytowanego Hulka Hogana w me-diach społecznościowych. (śmiech) Bartek Kuczak

SINSID

143


Powrót do domu Powrót na rynek wydawniczy po dziesięciu latach nie jest czymś łatwym. Jednak francuska ekipa Spheric Universe Experience wyszła z tego obronną ręką, wydając najlepszy album w swym dorobku. O płycie "Back Home" rozmawialiśmy z klawiszowcem S.U.E., Fredem Colombo. HMP: Wracacie z nowym albumem po dziesięciu latach. To bardzo długo. Nie zapomnieliście jednak, jak tworzy się dobre kawałki. Fred Colombo: Cóż, wydaliśmy koncertową EP-kę w 2017 roku, więc nasze poprzednie wydawnictwo nie mieliśmy wcale dziesięcioletniej przerwy wydawniczej. Ale fakt, jeśli chodzi o premierowy album studyjny z zupełnie nowymi utworami, rzeczywiście minęło już dziesięć lat. Nie, nie zapomnieliśmy, jak się tworzy muzykę! Wręcz przeciwnie! Poświęciliśmy cały niezbędny czas, aby ten nowy album był najbardziej epicką i najlepszą płytą w naszej karierze. Uważam, że osiągnęliśmy najwyższy poziom od początku istnienia naszej formacji. Ok, więc kiedy zaczął się proces pisania materiału na "Back Home"? W 2016 roku, jak tylko wróciliśmy z naszej ostatniej europejskiej trasy z Threshold. Prawie kolejne trzy lata zajęło nam pisanie muzyki i tekstów do koncept albumu - co jest dość trudnym zadaniem - a potem zaczęliśmy nagrywać całość pod koniec 2018 r. i trwało to do 2021 roku. Najdłuższy proces w

naszej karierze! Załapaliście się niestety na te wszystkie lockdowny. Tak, ale pandemia nie wpłynęła jakoś znacząco na naszą pracę. Na początku 2020 roku, kiedy Covid pojawił się w Europie, skończyliśmy nagrywać wszystkie instrumenty, a album był zdalnie miksowany, więc nadal pracowaliśmy za pomocą e-maili i rozmów wideo z naszym producentem z Los Angeles. Dokładnie tak samo pracowalibyśmy, gdyby nie było żadnych obostrzeń. Wspomniałeś o albumie koncertowym "Live In London 2016".Skąd w ogóle pomysł na to wydawnictwo? Zrodził się on o poranku tego dnia, w którym zaplanowany był występ. To był ostatni koncert naszej europejskiej trasy j w 2016 r., a jako supportowi nie pozwolono nam wykorzystać ustawień nagrywania na żywo zarezerwowanych dla headlinera. Jednak tego ranka, gdy przybyliśmy do na miejsce, manager trasy powiedział: "hej, dziś wieczorem będziemy mogli również nagrać wasz występ - jeśli wszystko w porządku, możemy dostarczyć po koncercie wysłać

wam nagrania, a wy już sobie róbcie z tym, co chcecie". Natychmiast przyjęliśmy propozycję, ponieważ była to dla nas doskonała okazja do nagrania naszego pierwszego w historii albumu koncertowego. Po powrocie do Nicei omówiliśmy możliwość wydania tego materiału z naszą ówczesną wytwórnią Nightmare Record. Jej włodarze przyjęli ten pomysł entuzjastycznie. Nagrania wysłaliśmy legendarnemu duńskiemu producentowi Jacobowi Hansenowi, który je zmiksował i zmasterował. Jak już wspomniałem, nowy album nosi tytuł "Back Home". To wasza pierwsza płyta nagrany z nową sekcją rytmiczną. Mam na myśli Juliena Negro (bas) i Romaina Goulona (perkusja). Romain Goulon został zatrudniony przed trasą w 2016 roku, więc był już w zespole. Basista i współzałożyciel John Drai nie nagrał nowego albumu, więc zatrudniliśmy sesyjnego basistę Juliena Negro. John Drai później wrócił do zespołu. Występuje nawet w naszym oficjalnym wideo do singla "Where We Belong". Jakiś wpływ na kształt albumu, jednak mieli. Zdecydowanie. To było pierwsze studyjne nagranie Romaina z nami, a jego styl idealnie pasuje do brzmienia Spheric Universe Experience. Julien również wykonał niesamowitą robotę z liniami basu. Porozmawiajmy o tytule albumu. Jaka jest twoja pierwsza myśl, kiedy słyszysz słowo "dom"? Co ono dokładnie oznacza w użyte w tym kontekście? Właściwie ma to podwójne znaczenie - po pierwsze, chodzi o koncepcję albumu, ponieważ grupa ludzi opuszcza odległą planetę, na której żyli przez wieki, aby powrócić do Matki Ziemi. Zatem bohaterowie albumu wracają do domu, a my, S.U.E., jako zespół, powracamy z tym albumem do naszych korzeni melodyjnego progresywnego metalu, które pozostawiliśmy na poprzednim wydawnictwie. Więc to również jest nasz powrót do domu. Koncept albumu mówi o kosmicznych podróżnikach powracających na Ziemię. To potomkowie ludzi, którzy przed wiekami opuścili Ziemię. Akcja ma miejsce w 2469 roku, więc ludzie od dawna zasiedlają tę odległą planetę. Jednak pięciu z nich postanawia opuścić to miejsce, kiedy zostało zaatakowane, i wrócić na swoją macierzystą plane-

Foto: Spheric Universe Experience

144

SPHERIC UNIVERSE EXPERIENCE


tę, która ewoluowała samoistnie przez te stulecia. Oznacza to wiele zmian i wyzwań, z którymi nasi bohaterowie będą musieli się zmierzyć. Dawno temu podróże kosmiczne były jedynie elementem literatury fantasy i science fiction. Teraz to nie tylko możliwe, ale być może w całkiem niedalekiej przyszłości może dojść do sytuacji, że będzie to coś masowego. Co sądzisz o rozwoju technicznym naszej cywilizacji? Nie boisz się, że coś może pójść nie tak? Fakt, że science fiction stopniowo staje się rzeczywistością, jest zarówno ekscytujący, jak i niepokojący. Nasza cywilizacja imponuje zdolnością do przekraczania granic i tworzenia technologii, które poszerzają owe granice. To naprawdę imponujące. Teraz oczywiście boimy się, że coś pójdzie nie tak lub zostanie niewłaściwie użyte. Wierzymy, że ludzie należą tylko do Ziemi i każda próba uczynienia ich gatunkiem wieloplanetarnym pociąga za sobą mnóstwo zagrożeń i nie mamy pewności, czy jesteśmy w stanie sobie z nimi poradzić. Przynajmniej na chwilę obecną. Masowe podróże kosmiczne brzmią bardzo chwytliwe, ale pytanie brzmi, jaki jest właściwie cel tym cel. Luksusowa turystyka dla obrzydliwie bogatych? Osiedlanie się na innych planetach? Eksploracja naukowa? Czy to w jakikolwiek sposób pomoże człowiekowi być szczęśliwszym? Powinno to być naprawdę dobrze przemyślane przez rządy i organizacje międzynarodowe, zanim popełnimy kosztowne błędy. Pamiętasz, jak zaczęła się Twoja fascynacja kosmosem? Jako że jesteśmy zespołem progresywnym, od samego początku zawsze inspirowało nas wszystko, co jest związane z kosmosem. Już okładka naszego pierwszego demo ukazywała fragment kosmicznej scenerii. Nasze brzmienie pomaga wyobrazić sobie bezkres wszechświata. Ten album to ewidentnie powrót do korzeni. Nie kusiło was choć trochę, by jednak choć częściowo nadać Spheric Universe Experience nową twarz? Żadnej nowej twarzy, wręcz przeciwnie -

Foto: Spheric Universe Experience

chcieliśmy ponownie połączyć się z naszymi korzeniami melodyjnego progresywnego metalu. Nagrać coś w stylu uwielbianego przez fanów albumu "Anima". To powrót do tego, kim naprawdę jesteśmy. I naprawdę chcieliśmy, aby była to najlepsza wersja nas samych. Najlepsza oferta firmy Sphere Universe Experience. Każdy członek zespołu podniósł swoje umiejętności pisania i gry na znacznie wyższy poziom. "Back Home" ma pod sobą resztę naszej dyskografii. Jaka była najtrudniejsza część procesu nagrywania? Nie było szczególnie trudnej części. Co prawda w każdy element włożyliśmy masę ciężkiej pracy, ale taki był plan. Słuchając "Back Home" jestem pod ogromnym wrażeniem partii klawiszy. Jestem ciekaw, czy były one komponowane razem z resztą instrumentów czy też osobno? Sam pisałem swoje partie klawiszowe. Czasami razem z resztą instrumentów (w utworach, które sam skomponowałem), czasami osobno (w utworach napisanych przez innych członków). Wokalista Franck Garcia nagrał również kilka dodatkowych aranżacji syntezatorowych, zwłaszcza w utworach,

których jest autorem, ale nie tylko. W swoim kraju graliście przed takimi wielkimi wykonawcami, jak Scorpions czy Uli Jon Roth. Co czułeś jako młody muzyk dzieląc scenę z tak wspaniałymi legendami? Kiedy graliśmy przed The Scorpions w 2005 roku, wszyscy mieliśmy niewiele ponad dwadzieścia lat. Byliśmy bardzo młodzi. Byliśmy właściwie jeszcze dzieciakami. To był ogromny zaszczyt od naszej ówczesnej wytwórni Replica Records i nie lada wyzwanie! Nigdy nie zapomnimy, jakie to było dla nas wspaniałe doświadczenie. Czy są jakieś zespoły, z którymi bardzo chciałbyś dzielić scenę, ale nie miałeś jeszcze na to okazji? No cóż, oczywiście najwięksi giganci naszego gatunku - Dream Theater i Symphony X. Mieliśmy okazję zagrać głównie ze wszystkimi zespołami, które podziwiamy i kochamy z tego gatunku, ale nie z tymi dwoma legendami. Wracając do koncertu ze Scorpions, powiedz mi proszę, jak fani hard rockowego brzmienia reagowali na waszą muzykę? Z koncertów, które gramy przez te wszystkie lata, zawsze mamy dobre reakcje publiczności. Fani progmetalu są oczywiście naszym najlepszym celem, ale wydaje się, że całkiem dobrze przy naszym graniu bawią się też fani hard rocka, heavy metalu i progrocka. Zdajemy sobie jednak sprawę, że dla niektórych fanów innego gatunku nasza twórczość może być nie do przejścia. Wasza twórczość jest czasem reklamowana jako coś dla fanów Queen. Czy zgadzasz się z tym porównaniem? Jeśli chodzi o wokal, w stu procentach się zgadzam! Głos i zasięg Francka bardzo przypominają głos Freddiego Mercury. Na pewno również w naszej muzyce znajdziesz pewne elementy znane z Queen, ale przyznam szczerze, że wielkim fanem tej kapeli nie jestem. Bartek Kuczak

Foto: Spheric Universe Experience

SPHERIC UNIVERSE EXPERIENCE

145


Metalowy Boysband Zdrajców metalu chyba nikomu w Polsce przedstawiać nie trzeba. Nocny Kochanek już 10 lat gości na naszej scenie metalowej, regularnie dopełniając ją kolejnymi utworami. Tym razem otrzymaliśmy w pełni autorski długogrający album. "O Jeden Most Za Daleko" rzeczywiście jest krokiem w przód, chociaż dla niektórych pewnie jest to o krok za daleko, mam tu na myśli lirykę dzieła Kochanków. Co by nie gadali, teksty są ciekawe, pełne gierek i mają swoje drugie dno, które najsilniej uderza tych, którzy je właśnie krytykują. Krzysiek to najrówniejszy z równych gości, wiele żartów i dużo śmiechu, ale i szeroko otwarta, inteligentna głowa. Muszę przyznać, że trudno było mi pilnować się swoich pytań, ciągle chciałem zapytać o coś innego. Jedno jest pewne, drugiego takiego zespołu w Polsce nie ma, a tanie wino, zawsze będzie smakować tak jak smakowało w liceum. HMP: Najpierw muszę zapytać jakie panują nastroje po wydaniu albumu. Jak wam się pracowało? Krzysztof Sokołowski: W sieci można znaleźć bardzo mało hejterskich komentarzy dotyczących naszej nowej płyty i z tego względu jesteśmy bardzo zawiedzeni... (śmiech) Album został naprawdę bardzo dobrze przyjęty. Wiadomo, że zawsze znajdą się osoby, którym coś nie podpasuje i takie, którym po prostu nie podoba się to, co robimy, jednak zdecydowanie dominują mocno pozytywne opinie na temat tej płyty, co zresztą przekłada się na wyniki sprzedaży. Dzisiaj dostaliśmy informację,

kurde, chyba popełniliśmy błąd, bo spokojnie mogliśmy ustalić, że zespół założyliśmy w 2014 r. i wyszlibyśmy na młodszych (śmiech). Co ciekawe, faktycznie mogliśmy tak zrobić, bo może i pierwszy numer jaki nagraliśmy jako Nocny Kochanek pochodzi z 2012 roku, ale tak naprawdę nie myśleliśmy wtedy jeszcze o tym, żeby nagrywać całą płytę w kochankowej odsłonie. W tamtym okresie graliśmy pod nazwą Night Mistress i byliśmy pełnoprawnym heavymetalowym zespołem z poważnymi tekstami. Dopiero po nagraniu "Minerału", a właściwie po tym, jak graliśmy ten numer na naszych koncertach, poczuliś-

Foto: Albert Gula

że "O Jeden Most Za Daleko" jest obecnie na pierwszym miejscu oficjalnej listy sprzedaży płyt w Polsce. Na drugim miejscu jest Behemoth. Ciekawe zestawienie… (śmiech) W obecnym roku 2022 mija 10 lat odkąd powstał Nocny Kochanek. Czy będziecie to w jakiś sposób świętować? Właśnie zdałem sobie sprawę, że robimy się już starzy. Ech, musiałeś o to pytać? To bardzo niemiłe z twojej strony... (śmiech) A tak na serio, zastanawialiśmy się nad tym 10-leciem w zeszłym roku i powiedzieliśmy sobie:

146

NOCNY KOCHANEK

my, że jest to coś fajnego i świeżego i dlatego też postanowiliśmy nagrać kolejny kawałek z przymrużeniem oka. Dopiero po wypuszczeniu "Wielkiego Wojownika", a następnie "Andżeja", w naszych głowach zakiełkował pomysł na pełnowymiarowego Nocnego Kochanka. Niemniej, fakty są takie, że za początki zespołu uznaje się rok 2012 i już tego raczej nie zmienimy. Wychodzi na to, że na 10-lecie nagraliśmy kolejny autorski album, który, jak się okazuje, zbiera całkiem fajne recenzje. Mamy nadzieję, że fani są zadowoleni z takiego prezentu.

"Cudzesy" to świetny utwór, nie wiem czy nie jeden z moich ulubionych, a jego tekst mam wrażenie, pije nieco do znanego polskiego przysłowia: kradzione nie tuczy. "Cudzesy" są jednym z przykładów odniesień do polskiej kultury w naszej twórczości. Staramy się robić sporo takich nawiązań. Całkiem niedawno dostaliśmy propozycję od dość dużej zagranicznej wytwórni na wydanie płyty Nocnego Kochanka za granicą. Słowa naszych kawałków oczywiście musiałyby zostać przełożone na język angielski. Tekst do "Cudzesów" byłby dość problematyczny. Opowiedz, jak wpadło wam w ręce banjo? Gdy nagrywaliśmy "Randkę w Ciemność", to Kazon, który jest multiinstrumentalistą i naprawdę ambitnym muzykiem, powiedział, że chciałby, aby na tej płycie ("Randka w Ciemność") pojawił się jakiś nietypowy instrument. No i mamy organy Hammonda, flet, a nawet klawesyn. Widząc, że wspomniane instrumenty dobrze wpasowały się w nasz klimat, Kazon uznał, że na kolejnym albumie też spróbuje wszystkich czymś zaskoczyć, a że od długiego czasu chciał nauczyć się grać na banjo… Mam wrażenie, że Kazon po prostu potrzebował konkretnego powodu, żeby ten instrument nabyć. Najlepsze jest to, że kiedy w końcu miał już w rękach banjo, to motyw przewodni "Numeru z Banjo", był pierwszą rzeczą, którą w ogóle na tym instrumencie zagrał. Plastikowe szkło, wampir wege, to typowe oksymorony, których jest zresztą u was bardzo wiele, ale dlaczego? To kolejna kpina? Pisząc teksty z Arkiem, staramy się stosować gierki językowe i bawić się słowem, bazując między innymi na oksymoronach, abstrakcji czy lapsusach, które często tworzą hasła, które się zapamiętuje, a później chętnie śpiewa. Mnie to zawsze dawało dużo frajdy, a u ludzi często wywołuje uśmiech na twarzy. I o to chodzi. W 2018 na Pol'and'Rocku otwieraliście przed Judas Priest. Mówi się, że była tego dnia rekordowa frekwencja, jak wspominasz ten dzień, wymieniliście kilka zdań z ekipą z Judas? Niejednokrotnie mieliśmy już okazję mieć kontakt z gwiazdami międzynarodowymi, ale nigdy nie widzieliśmy aż takich restrykcji jak przy Judasach. Pamiętam, że od ich backstage'u do sceny utworzono szpaler, aby panowie mogli spokojnie wejść na scenę. Mimo tego świetnie wspominam ten dzień. Jestem ogromnym fanem Judasów od czasów nastoletnich, to tak z 5 lat będzie... (śmiech). Celowo na jeden z bisów założyłem specjalnie wykonaną na ten wieczór koszulkę ze "Screaming for Vengeance". Później okazało się, że podczas naszego koncertu padł rekord frekwencji. Z pewnością było to spełnione marzenie. Muzyka heavy metalowa lirycznie zazwyczaj zajmuje się tematami wojen, apokalipsy, jest dramatyczna i melancholijna. Natomiast u was jest zupełnie inaczej: dziew czyny, imprezy, alkohol i przede wszystkim żart. Dlaczego? Gdy nagraliśmy "Minerał Fiutta", to zauważyliśmy, że ten numer wniósł sporo ożywienia do naszej koncertowej setlisty. Poza tym był bardzo dobrze odbierany w sieci i po prostu super się go grało i śpiewało. Muzycznie nie


było to może nic odkrywczego, ale były to riffy i melodie wpadające w ucho, a co najważniejsze tekst był humorystyczny i do tego po polsku. Pamiętam, że kilka tygodni po wypuszczeniu "Minerału", przyszedłem na próbę i powiedziałem chłopakom, że skoro ten numer tak dobrze się przyjął, to może warto zrobić sobie jaja jeszcze raz i nagrać kawałek, będący niejako tributem dla Manowar, czy innych zespołów, w których tekstach pojawiają się motywy wojowników, księżniczek, zaczarowanych lasów itp. I napisaliśmy "Wielkiego Wojownika". Przypadkowym elementem, który pojawił się w tym tekście był Andżej. Nie każdy wiedział kim on jest. Żeby naprowadzić słuchaczy na właściwe tory, nagraliśmy numer zaczynający się od słów: "Andżeju, jak ci na imię?". Zmierzam do tego, że wszystkie te kawałki powstawały zupełnie spontanicznie. W okolicach Wielkanocy 2014 zadzwoniłem do chłopaków i zaproponowałem, żebyśmy nagrali całą płytę pod szyldem Nocny Kochanek. Jesteście chyba jedynym szeroko rozpoznawalnym zespołem grającym tak ciężką muzykę w Polsce wśród ludzi, którzy metalu nie słuchają. Nie czujecie się czasem osamot nieni na tej scenie? Nie uważacie, że brakuje wam trochę konkurencji? Z tego co widzę i co jest smutne, to muzyka heavy metalowa staje się coraz mniej popularna i coraz mniej młodych ludzi jej słucha. Można powiedzieć, że my znaleźliśmy pewną lukę w systemie, poprzez nasze teksty, podejście, przez to, że nie skupiamy się na muzyce stricte heavy metalowej. Staramy się, aby płyty były eklektyczne, tak jak na krążku "O Jeden Most Za Daleko", gdzie są pozycje cięższe, jak "Wampir" czy "Otwieracz", ale i takie jak "Romantyczny Książę Metalu" czy "Serce Za Szkłem", które jest spokojniejszym, akustycznym kawałkiem. Ta różnorodność jest według nas bardzo istotna, ale chyba teksty są najważniejszym czynnikiem. Ludzie często komentują, że w życiu nie dowiedzieliby się czym jest heavy metal, gdyby nie my, bo ktoś na przykład podesłał im "Zdrajcę Metalu" czy "Konia na Rycerzu", bo mają zabawne i nietypowe teksty. Kolejną sprawą jest nasz imidż. Można powiedzieć, że jesteśmy metalowym boysbandem, nie wpisujemy się w stereotypowy wygląd metalowca i może właśnie to przykuwa uwagę. Zauważ też, że teraz wśród osób słuchających muzyki metalowej coraz trudniej jest znaleźć kogoś ubranego w sposób typowy dla subkultury metalowej. Czasy się zmieniają i niektórzy, mimo że miłość do ciężkiej muzyki wciąż mają w sercu, włosy już dawno obcięli, nie noszą glanów, ani skórzanych kurtek. Na naszej scenie na szczęście cały czas istnieją zespoły metalowe, ale ciężko nas z nimi zestawiać, bo my nie do końca wpisujemy się w charakterystykę takich zespołów. Tak, nasza muzyka umiera i nic nie możemy co z tym zrobić. Taka jest naturalna kolej rzeczy, ale myślę, że gdyby heavy metal wciąż powstawał w takim samym kształcie, to prędzej czy później ludziom by się przejadł, a właściwie to "przesłuchał" (śmiech). Ostatnio zapytano mnie jaki był mój stosunek do muzyki metalowej, kiedy byłem nastolatkiem. Pamiętam, że miałem problem z zespołami numetalowymi. Myślałem sobie: kurde, to jest profanacja, ja tu sobie słucham tych świetnych riffów Maiden, czy Judasów, a ci wyskakują z rapem czy skreczami. Wtedy nie potrafiłem

tego zrozumieć. Teraz wiem, że właściwie powinien to być powód do radości. Może i nie zostałem fanem tych zespołów, ale uważam, że trzeba się cieszyć, że ktoś próbuję robić coś z metalem, pokazać coś innego i myślę, że my robimy właśnie coś tego typu, tylko w sferze tekstowej. Dalej jeździcie tym Fiutem Dupato? (śmiech) Niestety musieliśmy go wymienić na nowszy model, ale wiąże się z nim pewna śmieszna historia. Jechaliśmy na weekend koncertowy, wtedy jeszcze nowym Fiutem, lub - jak kto woli - Fiatem. Właściwie, był to nasz pierwszy wyjazd koncertowy tym samochodem. Wsiadam do busa, a że było dosyć ciepło, pytam: gdzie jest klima? Kierowca mówi: tutaj Krzysiu musisz coś tam przekręcić, no i przekręciłem i urwałem (śmiech). Pierwszy dzień z nowym busem i zepsułem klimatyzację. Chyba "dzięki mnie" nie mieliśmy klimy przez kilka następnych wyjazdów. Teraz już jeździmy na dwa busy: ekipa techniczna jeździ Renault Masterem, a my - Multivanem. Na szczęście z klimatyzacją... (śmiech)

Nocny Kochanek - O Jeden krok za daleko 2022 Mystic

Na koniec chciałbym cię prosić o kilka słów dla czytelników, ale też dla młodego pokolenia wielbicieli metalu i tych którzy chcą go tworzyć. Co robić? Chyba najważniejszy w tym wszystkim jest dystans, i nie mówię tu tylko o poczuciu humoru. Będąc nastolatkiem, byłem wyluzowany i lubiłem żartować, ale w kwestii muzyki byłem zamknięty. Byłem przekonany, że metal to jedyna słuszna muzyka i musi brzmieć tak jak mnie się wydawało i koniec. Warto spojrzeć na muzykę z szerszej perspektywy. Zatem słuchajcie swoich ulubionych zespołów, ale poznawajcie również inne, chodźcie na koncerty, szukajcie ludzi, z którymi będzie Wam się zarówno dobrze grało, jak i spędzało czas. Grajcie i czerpcie z tego frajdę!

Doczekaliśmy się czwartego w pełni autorskiego albumu Nocnego Kochanka. "O jeden Most za Daleko" to jednak nie tylko kolejny płyta, pełna dobrego metalu, to też masa naprawdę dobrych żartów, śmieszków i kpin, które niosą między wersami, często wcale nie głupie przesłanie. Album otwiera, "Otwieracz", zgrany tematycznie. Mocny, ale melodyjny kawałek, chłopaki w refrenie zastanawiają się, gdzie podział się ten ich hewi metal w refrenie, który rzeczywiście jest trochę delikatniejszy niż zwrotki. Następnie, utwór dla niedzielnych palaczy, jak lubisz sobie puścić dymek z nie swoje fajki to "Cudzesy" są dla ciebie. Muzycznie, raczej lżejszy numer bardziej hard rockowy, ma świetny melodyjny refrenem, myślę, że jeden z moich faworytów. Polecam też pochylić się nad "Wampirem", który jak to przystało na kochanków zapełniony jest oksymoronami, jednak sam tekst niesie w sobie bardzo mądre przesłanie. Nie mam zamiaru się rozczulać nad pojedynczymi utworami i niszczyć niespodzianki, definitywnie każdemu fanowi Nocnego Kochanka album się spodoba, jest jak najbardziej w ich stylu, są błyskawiczne momentami thrash metalowe kawałki, są wolniejsze traki hard rockowe, znajdzie się też ballada i znajdzie się utwór z banjo, tak z banjo, każdy znajdzie coś dla siebie. Zdrajcy metalu nie zawodzą różnorodnością, bardzo umiejętnie mieszają gatunki, a co ważniejsze, same pomysły. Ten album po prostu trafi do serca każdego szanującego się obywatela Rzeczpospolitej, dlaczego? Bo jest od swoich, dla swoich. Chyba za to od zawsze darzyłem tą formację pewną sympatią, nie wstydzą się śpiewać o tym jacy my ludzie jesteśmy, co więcej ubierają to w iście zabawną formę, co więcej, oprawiają to w metalową muzykę najwyższej klasy. Myślę, że ta sympatia może mieć też związek z moją słabością do skate-punku, do którego lirycznie, Nocny Kochanek, momentami jest naprawdę zbliżony. "O jeden Most za Daleko", to na pewno jest krok do przodu, jednak nie jest o krok "za daleko". Jak masz zły dzień, to go posłuchaj, a gwarantuje, uśmiechniesz się, nawet jak nie lubisz heavy metalu. (5)

Szymon Tryk

Szymon Tryk

Z tego co słyszałem, lubicie sobie czasem lub częściej wypić, inaczej byliby z was nieźli hipokryci. Poważnie, naprawdę chętnie odkazicie gardło Amareną? Powiem ci, że kiedyś rzeczywiście spożywaliśmy trochę Amareny, ale były też inne wina. Naszym ulubionym był Cavalier - wino w kartonie za 6 złotych… Pijąc je czuliśmy się jak somelierzy. (śmiech) Był jeszcze Komandos, Jabłuszko Sandomierskie, Warka Wine i Leśny Dzban. Potem jak już pojawiły się jakieś pieniądze z grania to mogliśmy sobie pozwolić na bardziej wykwintne trunki, ale i tak od czasu do czasu, tak z sentymentu wychylaliśmy jedno tanie winko, aby przypomnieć sobie dawne lata. Ostatnio zorganizowaliśmy w Warszawie imprezę z okazji wydania albumu. Zaprosiliśmy przyjaciół zespołu, współpracowników, ale też fanów. Na każdym stoliku zaserwowaliśmy właśnie Amarenę, i to brzoskwiniową. Co ciekawe, Amarena brzoskwiniowa, to też oksymoron, bo przecież amarena to odmiana wiśni. Wypić brzoskwiniową Amarenę to tak jak zjeść truskawkową jagodziankę.

NOCNY KOCHANEK

147


SUNRISE DREAMER Najlepsze dopiero przede mną Lubicie twórczość progresywnych metalowców z Inner Strenght? Jeśli tak, to nowy projekt członków tej formacji również przypadnie wam do gustu. Sunrise Dreamer, bo tą nazwą muzycy ochrzcili swój nowy twór, w zeszłym roku dał się poznać światu za sprawą albumu "A World to Know". O tym wydawnictwie opowiedzieli nam Joe Marselle oraz Scott Oliva. HMP: Sunrise Dreamer to zespół stworzony przez członków Inner Strength. Oba te zespoły funkcjonują równolegle. Właściwie dlaczego nie zdecydowałeś się wydać "A World to Know" podszyldem Inner Strength? Joe Marselle: Bez czterech oryginalnych członków zespołu Inner Strength wydanie tego materiału pod tym szyldem nie byłoby wystarczająco autentyczne. Mając zwłaszcza na uwadze, że ten album byłby albumem powrotnym. "Sunrise Dreamer" to tytuł jednego z najstarszych utworów Inner Strength. Czy ma on dla ciebie szczególne znaczenie? Joe Marselle: W pewnym sensie tak. "Sunrise Dreamer" jest jednym z najstarszych numerów Inner Strength i istniał w kilku różnych wersjach. Muzyka do wersji, która pojawiła się na albumie "Shallow Reflections" zaczęła się jako utwór "Closer Than You'll Ever Be" z dema "Within The Dream" z 1991 roku. A co właściwie słychać w obozie Inner Strenght? Czy możemy spodziewać się albumu z zupełnie nowym materiałem? Joe Marselle: Tak! Wracamy z pierwotnym składem znanym z "Within The Dream". Większą część spędziliśmy nagrywając zupełnie nowy materiał Inner Strength, który na ten moment jest skończony tak mniej więcej na 75%. Nowy album zawiera w sobie każdy muzyczny aspekt, z którego znana była twórczość Inner Strength i jednocześnie posuwa ten zespół do przodu. Muzyka z tego albumu jest znacznie bardziej rozbudowana

niż wszystko, co zrobiliśmy dotychczas. Płyta ukaże się w 2023 roku. Jedynym członkiem Sunrise Dreamer, który nie grał wcześniej w Inner Strength jest Eric Sanders. Jak zaczęła się wasza współpraca współpraca? Joe Marselle: Eric i ja połączyliśmy się online przez Facebooka. Wtedy tego nie wiedziałem, ale pochodzi z Nowego Jorku i znał muzykę Inner Strength. Stylistycznie znalazł z nami wspólny język, ponieważ ma głębokie doświadczenie w progresywnym metalu. Eric i ja bardzo ściśle współpracowaliśmy nad aranżacjami kawałków. Jeśli chodzi o pisanie muzyki, większości muzyki wysyłałem mu mailem, potem robił demo swoich partii i przechodziliśmy do aranżacji. Na albumie jest kilka kawałków, które powstały w sposób odwrotny. Eric wysyłał mi bębny, nad którymi pracował, a następnie komponowałem do nich muzykę. Proces okazał się bardzo produktywny i wydajny. W dość krótkim czasie byliśmy w stanie ogarnąć całość. Cała muzyka została napisana, zaaranżowana i nagrana w około dwa-trzy miesiące. Dokładnie między czerwcem a wrześniem 2019 r. Gdy demówki były gotowe, wysłałem je do Scotta, aby zaczął pisać teksty i melodie wkali. Następnie rozpoczęliśmy rzeczywistą produkcję albumu, nagrywając najpierw wszystkie ścieżki perkusyjne w domowym studiu Erica. Potem nagrałem gitary w moim domowym studio. Następnie Scott nagrał wokale w swoim domowym studio, a na koniec Justin nagrał ścieżki basowe także u siebie w domu. Na koniec Justin zmiksował album i został wysłany on do wytwórni Divebomb Records, która zleciła mastering albumu Jamiemu Kingowi. Co zakładałeś tworząc "A World to Know"? Na pewno nie brzmi to, jakbyś się chciał odciąć od Inner Strenght. Joe Marselle: Album Sunrise Dreamer został całkowicie zainspirowany Inner Strength.W założeniu był on po prostu projektem muzyków Inner Strength. Mu-

148

SUNRISE DREAMER

zycznie chciałem, aby album brzmiał, jakby Inner Strength nigdy nie przestało razem grać. Miał on zawierać całą gamę progesywnych elementów starej muzyki Inner Strength, jednocześnie przenosząc ją do teraźniejszości. Nazwa zespołu, czcionka logo, kolorystyka okładek albumów i niektóre tytuły piosenek są inspirowane naszym drugim bandem. Na plecaku astronauty na okładce albumu znajduje się również logo Inner Strength. Widzę, że pandemia prac wam nie opóźniła. Joe Marselle: Jak już wspomniałem cała muzyka powstała w 2019 roku. Albumzostał wydany w momencie poluzowania obostrzeń Z perspektywy produkcji nie wiem, czy coś by było zrobione inaczej, gdyby nie doszło do pandemii. W dzisiejszych czasach współpraca zdalna jest łatwa, a większość muzyków ma przynajmniej pewne możliwości nagrywania wysokiej jakości utworów w swoich domach. Uważam, że to bardzo wydajny sposób pracy nad albumem. Jaka jest idea perkusyjnego intro do "In Limbo"? Brzmi bardzo wyjątkowo. Joe Marselle: To była jedna z partii, którą Eric wysłał do mnie do sprawdzenia, a potem skomponowałem nad nim muzykę do piosenki. Żadna wielka historia za tym nie stoi. Scott, napisałeś wszystkie teksty, które możemy usłyszeć na tym albumie. Co najbardziej chciałeś przekazać swoim słuchaczom? Scott Oliva: Każdy utwór maluje inną historię. Moje teksty dają słuchaczowi szansę na własne interpretacje. Bardzo wcześnie nauczyłem się, że gdy piszę o czymś konkretnym, później porozmawiać z kimś, kto słyszał dany numer. Pytam zazwyczaj, o czym według tej osoby opowiada tekst. Odpowiedzi, które słyszę często odbiegają od mich założeń. I dobrze. W numerze "Outcast" słyszymy słowa "Jesteśmy marzycielami/Jesteśmy sami". Czy czasami serio czujesz się sam w naszym świecie? Scott Oliva: Wierzę, że wszyscy mamy chwile samotności. Od czasu do czasu wkrada się do nas poczucie bycia wyrzutkiem, więc ten numer jest swego rodzaju hymnem dla tego szczególnego uczucia. Wspomniany numer zawiera też świetne melodyjne gitarowe solo. Moim zdaniem jest trochę w opozycji do reszty, która jest raczej wolna. Joe Marselle: To solo zostało zaczerpnięte bezpośrednio z demo tej piosenki. Lubię, gdy solo kieruje utworów nowym, zupełnie innym kierunku. Był to idealny moment, aby zrobić coś takiego. Scott, grasz w wielu różnych zespołach. Masz w ogóle czas na jakieś życie prywatne? Scott Oliva: Grałem w wielu różnych zespołach. Przed pandemią dużo się działo muzycznie. Szczerze mówiąc, na razie nie jestem już aż tak aktywny muzycznie. Czuje jednak, że najlepsze dopiero przede mną. Bartek Kuczak


sprawia, że jesteśmy grani w wielu różnych stacjach radiowych, dzięki nim dostajemy wszystkie wspaniałe recenzje.

Tarany Battering Ram, swoim drugim albumem nie stracił na jakości. Panowie swojego zamiłowania do gigantów muzyki heavy metalowej specjalnie nie kryją, to słychać, ale słychać też wpływ bardziej nowoczesnych brzmień. Nie słychać natomiast zupełnie muzyki skandynawskiej, czasem trafi się trochę brytyjskiego heavy metalu, jednak po chwili dopada nas amerykański hard rock, ciekawa pozycja, szkoda tylko, że chłopaki nie są specjalnie rozmowni. HMP: Zgaduje, że utwór "Battering Ram", który zamyka album, świetnie was opisuje, ale dlaczego zdecydowaliście się umieścić go na końcu, ma być on bardziej podsumowaniem niż wstępem do waszej twórczości? Jonas Edmark: Właściwie stało się to naturalne, ponieważ skończyliśmy utwór "Battering Ram" jako ostatni, ale jest to podsumowanie tego, co Battering Ram oznacza, ma też zwieńczyć płytę. Słyszymy szeroki zakres brzmień, z jednej strony możemy poczuć atmosferę post-grunge'u, potem trochę klasycznego rocka i dużo heavy metalu oraz modern soundu, wydajecie się być otwarci na różne gatunki. Darzymy sympatią wszystkie rodzaje heavy metalu, ale nasze korzenie sięgają lat 70., 80. i 90., mimo to, że tak powiem staramy się to umieścić w nowoczesnym wydaniu.

Słuchałem obu waszych wydawnictw i jak wspomniałem byłem pod wrażeniem muzy cznej różnorodności, ciężko było mi pomyśleć o jakimś konkretnym artyście lub zespole, którym moglibyście się inspirować, czy moglibyś cie podzielić się swoimi muzycznymi autoryte tami? Wszyscy mamy w zasadzie te same wpływy, ponieważ jesteśmy w tym samym wieku, aby dać czytelnikom kilka najważniejszych możemy wymienić Rainbow, Dio, Black Sabbath, Judas Priest, Iron Maiden, Kiss, Saxon i Mötley Crue, całkiem sporo starego hard rocka. Jest też naprawdę dobra muzyka, która powstaje teraz, ja sam lubię tak wiele różnych stylów, że mógł-

Spotify dodał wasz utwór "Battering Gram" do playlisty All New Metal, to spore osiągnięcie, zwłaszcza w czasach, gdy większość ludzi poznaje nową muzykę poprzez portale streamingowe, nie sądzisz? Wszystko zależy od playlist, na których mamy wielkie szczęście się znajdować, czy to przez umiejętności tworzenia hitów, czy po prostu szczęście. Nasz najlepiej odtwarzany utwór "The Sign" z debiutanckiego albumu osiągnął ponad 1 milion streamów, a kilka innych piosenek znalazło się na innych dobrych playlistach, więc jest to świetny sposób na zdobycie nowych fanów na całym świecie. Opisujecie siebie jako zespół z głębi szwedzkiego lasu, ale zwróciliście się w stronę języka angielskiego, dlaczego? Czy są jakieś plany wydania płyty w waszym ojczystym języku? Nie, to po prostu brzmi dla nas zbyt niezręcznie, ale niektórym zespołom się to udało i brzmią naprawdę dobrze, ale Battering Ram nie będzie tego próbować. "Second to None" lata już po radiach i słuchawkach, więc teraz czas na promocję na żywo, czy planujecie jakąś większą europejską

Jak udało wam się skompletować tak dobry skład w tak małym miasteczku, czy to łut szczęścia, czy może poznaliście się w inny sposób? Nie jesteśmy już tacy młodzi, jak widzisz wszyscy jesteśmy dobrze po pięćdziesiątce i pochodzimy z różnych środowisk Tony grał z Jocke w coverbandzie o nazwie Rip Of, ale Jocke grał też z naszym wokalista Johanem w zespole Bullseye. To jest wasz drugi album, debiut został dobrze przyjęty, otrzymaliście same dobre recenzje, czy czuliście presję przed wydaniem kontynu acji? Czy może byliście pewni siebie? To była dla nas duża presja, chcieliśmy, aby ta płyta była jeszcze lepsza niż debiut i myślę, że kiedy odsłuchaliśmy gotowego krążka to zdaliśmy sobie sprawę, że się nam udało. Na tej płycie znaleźliśmy nasz styl, nawet jeśli zawiera ona kilka chwytliwych piosenek jak "Coming Home" czy "Pieces", to wydaje nam się, że jest trochę cięższa. Wiemy, że era muzyki rockowej minęła, ale gatunek, który gracie wydaje się coraz bardziej wdzierać do głównego nurtu, Volbeat może być tego przykładem, dobre ciężkie granie, ale wypełnione bardzo melodyjnymi gitarami i wokalami, czy to może być przepis na sukces w naszych latach? Ten rodzaj groove'owego, chwytliwego, melodyjnego stylu, który gramy sprawia, że aż chce się tupać nogami i dobrze się bawić, a przy okazji napić się piwa. Zawsze miałem wrażenie, że scena skandy nawska lubi ciężkie brzmienia, czy mógłbyś to potwierdzić, znając ją od środka? Tak ciężki sound jest skandynawski, ale mamy nadzieję, że i nasz czas nadejdzie. Tam musi być wielu fanów, którzy lubią dobry klimat, muzykę i piwo.

Foto: Battering Ram

bym napisać długą listę, jeśli mnie to wyzwala to słucham prawie wszystkiego, dobra muzyka to dobra muzyka i tyle. "Second to None" ukazał się również na winy lu, coraz więcej wytwórni i zespołów decyduje się na taki manewr, czy uważasz, że to wielki powrót czarnych płyt? To wspaniała rzecz, że winyl walczy o swój powrót, oprócz faktu, że jest fajny i kultowy, to też dobra rzecz dla zespołów, aby odzyskać coś w zamian, rodzaj zapłaty, ponieważ platformy streamingowe, płacą marne grosze. Jesteście ze Szwecji, ale współpracujecie z niemieckim Uprising, czy nie próbowaliście nawiązać współpracy z lokalnymi wytwórniami? Jak układa się wam współpraca z Uprising, jak to się zaczęło? Próbowaliśmy w Szwecji, ale nigdy nie udało nam się nawiązać współpracy z żadną wytwórnią. Uprising jest bardzo dobrze nas promuje i

trasę promującą najnowsze wydawnictwo? Naprawdę trudno jest zdobyć koncerty, ponieważ wszystko robimy na własną rękę i nie mamy teraz agencji promocyjnej. Z powodu Covida każdy lokal i festiwal ma długą kolejkę zespołów, które powinny być na scenie już od dwóch lat, ale walczymy o każdy mały slot i scenę. Miejmy nadzieję, że znajdzie się jakiś okruszek dla nas. Piosenka "Coming Home" zaintrygowała mnie swoim tekstem, mówi o ucieczce i ukry waniu się, czy mógłbyś wyjaśnić genezę tego utworu? Teksty na albumie są napisane przez Johana (z wyjątkiem "Ram U Down" którą napisałem ja i Jonas). Więc nie jestem pewien, ale myślę, że chodzi o słynne przysłowie "wszędzie dobrze ale w domu najlepiej". Szymon Tryk

BATTERING RAM

149


W tym odcinku Metalowca Gawędziarza... no właśnie, a może przy okazji prezentacji grupy T.N.T., powinienem przechrzcić nazwę rubryki na Hard-rockowiec Gawędziarz? Mam nadzieję, że przedwcześnie nie zdradziłem zakończenia!... mamy kolejny zespół z GAMA Records. Tej niemieckiej wytwórni, której czegoś zabrakło, by dołączyć do największych, a wszystkie swoje zespoły pociągnąć na szczyty list przebojów. Na pewno nie zabrakło jej dobrych grup i ciekawej muzyki. Takich "na pewno" jest więcej, bo zawdzięczamy jej także zarejestrowanie i "zarchiwizowanie" całego bogatego katalogu zespołów, które grały "swój własny" heavy metal, chociażby z powodu innego niż wszyscy brzmienia. Płyta T.N.T. będzie tu wyjątkiem potwierdzającym regułę. Gorąco, szczerze i bez owijania w bawełnę, zachęcam wszystkich do zdobycia ostatnich sztuk ze skromnego nakładu polskiej wersji książki Jose Luisa Cano Barron pt.: "Cry Out For Metal!! Zespoły z GAMA Records". Można ją znaleźć w wiodących distrach... a w niej, w owej pomocy wizualno-dydaktycznej, szerzej opisany i zilustrowany jest cały kontekst wytwórni. Po krótkim starterze z lokowaniem produk-

150

tu, czas na danie główne, ale najpierw zupa - bo już i tak lekko przestygła. Kiedy na okładce jest brzytwa, to i zawartość muzyczna musi być ostra. Choć znam grupy grające ostrzej, jednak w przypadku niemieckiego T.N.T. poszukamy innych wartości, a będą to chrypa wokalisty i brzmienie roku 1984, kilka fajnych refrenów i nienachalnych hitów. W samych Niemczech grup o nazwie T.N.T. były aż trzy. Kiedy wrzucić na "bęben" (Metal Archives) ten, jak się okazuje, popularny trzyliterowy skrót; najsławniejszy trzyliterowiec z literą "N" otoczoną dwoma "T", to ten norweski. "Nasz" T.N.T. (z miasta Fulda) jest mniej znany, jednak założeniem Metalowca Gawędziarza jest przyglądać się temu, co ktoś wcześniej wywalił do kubła, a przysłowiowych diamentów w popiele można znaleźć sporo podczas takiego recyklingu. "T.N.T." to także tytuł drugiej płyty AC/DC i nazwa iście wybuchowa... skrót trotylu. Substancja do napełniania pocisków, min czy naboju wiertniczego. T.N.T. na przestrzeni swojej jedynie trzyletniej kariery 1983-1985, "wybzyczał" z siebie tylko jedną płytę pt.: "Deflorator". Przyznam, że słowa "defloracja" wcześniej nie kojarzyłem, a po tym jak

METALOWIEC GAWEDZIARZ

sprawdziłem w słowniku jego znaczenie, zespół, w kontekście okładki tej płyty z zakrwawioną brzytwą, wydał mi się jeszcze bardziej... "ostry w teorii". Gdybym miał tylko jednym zdaniem podsumować ich receptę na granie muzyki, to mamy tu sekcję rytmiczną w stylu AC/DC i brzmienie gitar przypominające stary dobry belgijski Crossfire. Same riffy i aranżacje to jednak bardziej hard rock niż heavy metal; choć szalki wagi wciąż się chyboczą, a wskaźnik waha, wskazując co rusz to jeden lub drugi gatunek. Czy już kojarzycie te klimaty? Płyta wydana została w roku 1984, a gościnnie zagrał tam ponoć nawet Hermann Frank z Accept. Napisałem do niego mejla, by dopytać o więcej szczegółów na ten temat, ale odpowiedzi nie doczekałem się do dziś. I tak też zaczyna się ten album - od "Back Home" - bardzo gitarowo i chwytliwie. Taka muzyka niczym z filmu "Over The Top" czy "Konwój". W końcu jeśli występuje się w barze dla motocyklistów, pierwszy strzał musi być mocny, by oderwać tych nudziarzy od rozmów o tłokach i turbinach. Potem klasyczne koncertowe zakończenie na bogato i mamy drugi... "Rock 'n Roll Lover", bardziej opanowany i pod kontrolą, ale pojechany wciąż na ostro, jak


przystało na płytę z "rozpostartą" brzytwą na okładce. Gdzieś już słyszałem to brzmienie solówek, może był to ZZ Top, a może Molly Hatchet - bo w takich klimatach się tu poruszamy. Trzeci to "Morning Light"... sam początek przypomina mi balladę "Out On an Island" brytyjskiego oi-owego Cock Sparrer na płycie z tego samego roku! A jednak już po chwili ta ballada toczy się w zupełnie innym kierunku, a mgła poważnych podejrzeń o plagiat rozwiewa się wraz z upływem minut; utwór z fajnymi chórkami wychodzi na prowadzenie i już po chwili okazuje się chyba najlepszy na płycie. Cóż, w wielkim uniwersum metalu i rocka, w kwestii gitarowych riffów przez ostatnie czterdzieści lat, zostało zagrane już chyba wszystko; łatwo o powtórzenie czy skojarzenie. Zaczyna się "Deflorator", czyli tytułowy "rozdziewiczacz". Z głośników bije już czysty Accept, także gitarowo, ale najbardziej - wokalnie. Jeśli herr Hermann Frank (gitarzysta na jednej płycie "starego" Accept "Balls to the Walls", 1983 i na kilku "nowszych" LP: "Blood of the Nations", "Stalingrad: Brothers in Death", "Blind Rage"), udzielał się na tym albumie (a tak jest napisane na tyle koperty), to moim zdaniem, właśnie w tym utworze. Czy grał sam, nagrywał czy też wystąpił jedynie jako konsultant, ekspert lub dyrygent - tchnął w ten utwór swój charakterystyczny "powłóczysty" gitarowy styl. Jaką tam pełnił funkcję - tego nie wiemy - możemy jedynie gdybać. Druga strona winyla zaczyna się chaotycznym dźwiękowym kubłem zimnej wody zatytułowanym "Nightmare". Wokalista udowadnia, że stać go na wiele, choć kawałek nie jest specjalnie odkrywczy, to jego siła tkwi właśnie w tym pozornym wokalnym bałaganie. "Born to Lose"... "urodzony by przegrać", w kwestii poruszanej tematyki, (a wielu z nas zna ją z autopsji), niemiecka wersja i odpowiednik "rodacy, nic się nie stało", tudzież "znowu w życiu mi nie wyszło". Kolejny to "Golden Gate", przypominający chwilami jakiś zaginiony utwór Molly Hatchet, a miejscami... piwo

bez gazu! Jeszcze gorzej jest z "Friday Is Payday" - utworem silącym się na "świetny hit" - nowy hymn klasy robotniczej, dla mnie nie do przebrnięcia - sztuczny i wyliczony co do grosza. Tło do kotleta przemieszane z grochem z kapustą. Nawet jeśli jest to tylko moje subiektywne odczucie, co gorsza, ktoś właśnie ten utwór umieścił na składance "The Best and The Rare of Gama Records" (Golden Core, 2020 2CD). Na szczęście przychodzi ostatni kawałek i dla złagodzenia zgagi mamy balladę "Far Away". Lubię takie nieoczywiste płyty jedno-płytowych zespołów. Potem nie nagrali już nic, bo być może odpyskowali przez telefon szefowi wytwórni... nie spodobali się wydawcy, albo nie trafili w gusta słuchaczy, wyprzedzając swoje czasy lub grając po prostu gównianą muzykę. A może przerósł ich sukces, albo wypstrzykali się z pomysłów i będąc szczerymi wobec samych siebie, czuli że nie są już w stanie dać światu czegoś nowego. Rozgałęzień tego drzewka decyzyjnego jest multum, a w przypadku T.N.T., każde z nich może nieść w sobie cień prawdy. W gitarowych dźwiękach T.N.T., z "płyty bez żadnego hitu", przyjemnie jest się "wykąpać", obcować z okładką i... co najważniejsze przy omawianej płycie - z jej świetną produkcją, bo to brzmienie "samo gra", a muzycy tylko delikatnie je swoimi pomysłami popychają. Próżno szukać tu chwytliwych refrenów i choć instynktownie czeka się na nie, to zespół obdziela nimi skąpo. Może jest to ich własna szkoła muzyki niekomercyjnej i w ten sposób drażnią się oni ze słuchaczem, sugerując mu, brzmieniem i produkcją, zbliżający się tuż tuż... hit... tymczasem on nigdy nie następuje. Tak, teraz chyba zaczynam rozumieć ich przewrotny charakter. Od początku coś mi się w tej muzyce spodobało, ale nie potrafiłem tego sprecyzować. Droczą się ze słuchaczem i go zwodzą, lecz czy robią to świadomie, czy nie...? Z książki - naszego przewodnika po zespołach z Gama Records - dowiadu-

jemy się, że muzycy T.N.T. w życiu skończyli... bardzo różnie. Gitarzysta Diethelm Baumann, dosyć spektakularnie - jak na miejską legendę przystało. 26 lutego 1993 w wieku trzydziestu lat, podczas wizyty w UK, zginął od strzału z broni palnej w twarz. Świadkiem zdarzenia była towarzyszka imprezy, a sprawcy dotychczas nie schwytano. Prawdopodobnie, był on jednym z około dziewięćdziesięciu gości tej zamkniętej imprezy; strzał oddano, kiedy Diethelm wyszedł przed lokal. Basista, Dieter Schon, jeszcze przed T.N.T., grał w ciekawym nowofalowym zespole o skromnym dorobku fonograficznym: Bernward Buker Bande (widnieje on w ich składzie na MLP z 1982 roku: "Herzlichen Gluckwunsch zur Psychoze", który w porywach można by nazwać akustyczno-analogowym prekursorem Rammstein, (zobaczcie ich teledysk "Alltag" z 1982 r., jest na You Tube), potem w latach 90-tych. grał jeszcze jako gitarzysta z austriackim bluesmanem Peterem Garstenauerem. Z kolei wokalista T.N.T. - Martin Busch, zmarł w wieku 32 lat z powodu przedawkowania narkotyków. Bębniarz - Jurgen Fechter pogrywał na perce w The Scorpions, a drugi gitarzysta Jorg Hargesheimer, no właśnie... założył zespół Vice. Tak na marginesie, to muzyka zupełnie inna niż T.N.T., ale też "tylko" hard-rockowa. Był to już jednak hardrock końca lat 80-tych, zupełnie inny niż ten stary - sprzed pięciu lat. Ten "nowy" pretendował do glamu... kolorowe fatałaszki a nawet i klimaty deskorolkowe, czy co tam jeszcze było wtedy w modzie i kojarzyło się na pierwszy rzut oka z radościami życia... choćby tylko powierzchownie.

METALOWIEC GAWEDZIARZ

Rafał Krakowiak

151


Foto: Kristinn R Kristinsson

Myrkraverk - Mroczne Dzieła W 81. wydaniu HMP opublikowaliśmy obszerny materiał poświęcony zespołowi Dimma (pol. "Ciemność"), którego wszyscy znają i podziwiają na Islandii, ale o którym prawie nikt nie słyszał w innych częściach świata. Zaproponowaliśmy zapis dwóch oddzielnych rozmów z braćmi Ingó Geirdal (gitara) oraz Silli Geirdal (bas), a także relację z ich występu w prestiżowej hali koncertowej Harpa wraz z recenzją odegranego w całości na żywo nowego albumu formacji pt. "Pögn" (2021, pol. "Cisza"). Ingó zasygnalizował nam, że istnieje coś takiego jak Nykur (pol. "Koń"), a wcześniejsza reinkarnacja Dimmy - Stripshow, wydała jedną płytę studyjną pt. "Late Nite Cult Show" (1996). Dimma nie od razu cieszyła się lokalnym sukcesem. Jej dwie pierwsze wydawnictwa studyjne, czyli zaśpiewane po angielsku "Dimma" (2005) i "Stigmata" (2008) przeszły bez większego echa. Dopiero islandzkojęzyczny krążek "Myrkraverk" (2012, pol. "Mroczne Uczynki") spotkał się ze znaczącym zainteresowaniem licznych odbiorców. Z okazji dziesiątej rocznicy ukazania się "Myrkraverk" zaplanowano aż cztery występy, podczas których Dimma odegrała

Stripshow - Late Nite Cult Show 1996 GB

Muzyków niektórych regionów geograficznych łączy podobne podejście do ciężkiego grania. Rozpoznajemy np. typowy germański thrash, fiński power metal, szwedzki melodeath, tradycyjny brytyjski heavy metal, włoski doom lub amerykański US power metal. Młodsi adepci wzorują się często na stylistyce wykreowanej

152

DIMMA

cały album od początku do końca: 1 września 2022 w Keflavik (miejscowość z jedynym międzynarodowym lotniskiem w kraju), 9 września w Hafnarfjördur (część konurbacji stołecznej), 24 września w Isafjördur (okolica słynąca z urokliwych fiordów) i 29 paździer[nika w Akureyri (druga po Reykjaviku największa miejscowość na Wyspie). Ingó napisał na Massangerze: "(…) Zagranie całego albumu będzie zarówno sporym wyzwaniem, jak i niesamowitą frajdą, zwłaszcza, że większości utworów nie wykonywaliśmy na żywo od lat (…) ". Koncert w Hafnarfjördur odbył się w najstarszym do dziś działającym islandzkim teatrze/kinie Baejarbió. Obiekt otworzono w 1945 roku. Do 1970 roku pełnił on funkcję kina, po czym stał się siedzibą teatru miejskiego. W 1997 roku zadomowiło się w nim Islandzkie Muzeum Filmowe. Dotarliśmy tam autobusem. Ktoś zapytał kierowcę na przystanku, czy może dotrzeć z nami do Londynu? Oczywiście chodziło o kompletnie inne miejsce niż stolica Anglii, ale o podobnie brzmiącej nazwie. Gdy już dotarliśmy do Baejarbió i w czwartym rzędzie odnaleźliśmy miejsca wskazane na biletach, poczuliśmy się jak w samolocie, gdyż krzesła były równie przez starszych znajomych z pionierskich formacji i słychać, że utrzymują z nimi zażyłe relacje. W tym przypadku było zgoła inaczej. W książeczce dołączonej do wznowienia jedynego albumu Stripshow odnajdujemy fascynujący komentarz Ingó Geirdala o tym, jak od 1991 roku on, jego brat Silli oraz perkusista Bjarki Magnússon poszukiwali unikatowego brzmienia. Zdarzało im się grać utwory o długości przekraczającej 30 minut wyłącznie dla koleżanek oraz przyjaciół z zespołu Sigur Ros. W 1995 roku zarejestrowali pierwsze demo, na którego bazie musieli uwinąć się w ciągu zaledwie 80 godzin z przygotowaniem oficjalnego debiutu. Wydany 31 października 1996 roku koncept opowiadający o teatrze wariatów "Late Nite Cult Show" został uznany za nieprzystający do ówczesnej islandzkiej sceny i w związku z tym zignorowany. Album wyprzedzał swój czas, nie można go było zaklasyfikować do żadnego gatunku, a "Rządowy Komitet Etyki" w Południowej Korei (to fakt) zbanował go, uznając za zbyt śmiały dla koreańskiej młodzieży. Koniecznie sprawdźcie odjechany wideoklip do utworu "Where Are We Now?". Sam O’Black

ciasne, a zanosiło się na odlotowe wydarzenie. Z niewielkim poślizgiem, tuż po godzinie dwudziestej, na scenie zaprezentował się Nykur. Zespół tryskał pozytywną energią przez 60 minut, podczas których przekonująco odegrał większość swych dwóch płyt studyjnych. Scena wyglądała okazale, ale akustyka budynku pozostawiała nieco do życzenia. Dźwięk był zbyt głośny jak na warunki i w bardziej dynamicznych momentach mało przejrzysty. Mimo tego, muzycy czuli się pewnie, świetnie się bawili i otrzymywali gromkie brawa od żywo reagującego, dwustuosobowego tłumu. Nam najbardziej spodobało się niezwykle przebojowe wykonanie "Neydaróp" (pol. "Krzyki Alarmowe"). Generalnie dali udane show, dlatego na pewno mają powody do zadowolenia. Przy okazji warto nadmienić, że wkrótce Nykur zacznie nagrywać trzeci album studyjny. Tak jak islandzkie kina zwykły przerywać seanse filmowe blokiem reklamowym, tak też tym razem odbyła się krótka przerwa pomiędzy Nykurem a Dimmą. Nie wiem, jak tego dokonali, ale ci drudzy brzmieli doskonale. Byli szalenie ekspresyjni, a ich sceniczna energia graniczyła z magią (Ingó jest globalnie uznanym, profesjonalnym magikiem). Szturmem przejęli kontrolę nad całą salą. Silli od razu przystąpił do niekontrolowanego headbanginu, wirował i obracał się wkoło jakby od tego zależało jego życie. Wokalista Stefan Jakobsson śpiewał fantastycznym głosem. Jego ruch sceniczny wskazuje, że prawdopodobnie musi na co dzień czynnie uprawiać jakąś dyscyplinę sportową. W pewnym momencie wręcz wbiegł w tłum. Sprawnie chodził po obręczach krzeseł tuż nad naszymi głowami, jednocześnie śpiewając. Niestety, mimo że Egill Örn Rafnsson siedział na podwyższeniu, nie było go za bardzo widać. Grunt, że bezbłędnie zadbał o podstawę rytmiczną całego setu. Rock star Ingó co chwila demonstrował teatralne pozy, a także spodnie z uszytymi na prawym boku banknotami amerykańskich dolarów. Później skomentował: "Odkąd moja piękna żona mówi, żebym znów występował w workowatych gaciach z amerykańskimi banknotami, których nie nosiłem odkąd Stripshow rozpadł się 20 lat temu, po prostu to robię". Dimma nie tylko przypomniała cały album "Myrkraverk". Tą część występu zakończyła mniej więcej taką samą rozwałką, jak TSA zakończyło słynny "Live" (1983), ale zaraz kontynuowała show z kilkoma nowszymi kawałkami. Fajnie, że usłyszeliśmy coś z nowego dzieła "Pögn", jak również inne evergreeny. Konferansjerkę mieli dość rozbudowaną, trochę sobie pogadali na luzie. Zdecydowanie humory im dopisywały, widowni również. Zgromadzeni goście dawali im długie owacje na stojąco i odwdzięczali się aurą przepełnioną mnóstwem radości. Ostatecznie ogień eksplodował wraz z heavy metalowym killerem "Eg Brenn" (pol. "Płonę"). Po wyjściu do holu natknęliśmy się na stoisko z merchem, a wśród niego - uwaga - ostatni egzemplarz Stripshow "Late Nite Cult Show" na CD w wersji "special edition xtravaganza". Thor by się pogniewał, gdybyśmy tego nie kupili. Sam O’Black


Koncert w Hafnarfjördur odbył się w piątek, natomiast wokalista Dimmy Stefan Jakobsson wracał samolotem do odległego o 480 kilometrów domu nieopodal jeziora Mývatn dopiero w poniedziałek. Tuż przed odlotem, usiedliśmy we włoskiej kawiarni w Reykjaviku, by porozmawiać. HMP: Powszechnie uważa się "Myrkraverk" za płytę przełomową dla kariery Dimmy na Islandii. Co Twoim zdaniem jest w niej wyjątkowego? Stefan Jakobsson: Był to pierwszy album Dimmy, na którym zaśpiewałem w języku islandzkim. Wcześniej Dimma wydała dwa albumy studyjne z innym wokalistą, śpiewane po angielsku: "Dimma" (2005) i "Stigmata" (2008). W którym momencie poczułeś, że byłbyś w stanie dołączyć do Dimmy? Wiosną 2011 roku to oni się ze mną skontaktowali, a nie na odwrót. Kojarzyli mnie wcześniej z różnych zespołów. Grałem choćby na basie i śpiewałem w zespole Thingtak. Po koncercie Thingtak w Akureyri otrzymałem od nich propozycję, żebyśmy spróbowali wspólnie wykonać kilka utworów. Moi konkurenci chcieli podążyć w zupełnie innym kierunku artystycznym. Ja też musiałem się troszeczkę dostosować do stylu Dimmy, dlatego że ich wcześniejsza muzyka była mroczniejsza, a wobec tego utrzymana w niższych tonach. Praca nad "Myrkraverk" w znacznej mierze polegała więc na wzajemnym odnajdywaniu wspólnej płaszczyzny muzycznej.

Foto: Kristinn R Kristinsson

Bardzo się cieszę, że nasze drogi się spotkały, zwłaszcza że inne moje projekty zmierzały w tamtym okresie donikąd, a Dimma miała potencjał. Od początku dostrzegałem, że oni wykazywali się niesamowitą etyką pracy i dawali z siebie wszystko. Wcześniejsze dwa krążki Dimmy nie odniosły jednak należytego sukcesu, natomiast "Myrkraverk" jak najbardziej tak. Jak myślisz, dlaczego? Prawdopodobnie islandzka publiczność doceniła, że napisaliśmy liryki w języku islan-

dzkim. Lepiej je rozumiała i bardziej mogła się z nimi identyfikować. Język angielski jest powszechnie używany w heavy metalu, a islandzki nie. Mogliśmy się w ten sposób wyróżnić. Poza tym, podjęliśmy wówczas decyzję, że przy okazji wydania zarówno "Myrkraverk", jak i kolejnego LP pt. "Velrad" (2014, pol. "Zręczny projekt" lub "Manipulacja mająca na celu wykonanie złego planu"), odmawiamy występowania w najmniejszych klubach. Uderzyliśmy do Harpy. Mieliśmy nadzieję, że jeśli postawimy wyżej poprzeczkę i włożymy we wszystko więcej pra-


mógł. Czyli udało Wam się dzięki jakości albumu "Myrkraverk"? Na to wychodzi.

Foto: Kristinn R Kristinsson

cy, ludzie zaczną nas traktować poważniej. Okazało się, że od tego momentu graliśmy o wiele więcej koncertów przed znacznie większą publicznością. Kiedy tak naprawdę wystąpiliście w Harpie po raz pierwszy? Pierwszy koncert Dimmy w Harpie odbył się 17 stycznia 2013 roku. Wow, wciąż pamiętasz tą datę. Tak. W zeszłym roku zagraliśmy po raz pierwszy w największej sali Harpy - w Eldborgu. Ale wcześniej często pojawialiśmy się w tym samym budynku. Dnia 17 stycznia 2013r.

mma - Myrkraverk Dim 2012 GB

Album "Myrkraverk" ukazuje sedno stylu Dimmy. Zawiera niemal wszystkie te elementy i dźwiękowe innowacje, za które muzyka zespołu jest lubiana i z którymi jest kojarzona na Islandii. Jeśli ktoś dopieror chce się dowiedzieć, jak brzmi hard rock/heavy metal w wykonaniu Dimmy, może sięgnąć właśnie po to wydawnictwo. Nie oznacza to jednak, że styl okrzepł, ponieważ cały czas ekipa braci Geirdal eksperymentuje. Śmiało sięga po nietypowe rozwiązania aranżacyjne, nie pozwala zamknąć się w dawno zdefiniowanych ramach gatunkowych, jest jedyna w swoim rodzaju i niepowtarzalna. W moim odczuciu, "Myrkraverk" nie trzyma jednak równego poziomu; niektóre utwory przemawiają do mnie bardziej, inne mniej. Zdecy-

154

DIMMA

daliśmy czadu przed 700-osobową publicznością w Nordurljós, tj. w drugiej najmniejszej sali Harpy. W międzyczasie zagraliśmy również w kilku innych tamtejszych salach. Był to dla nas znaczący krok do przodu, jako że inne zespoły zazwyczaj gromadzą 200 lub 300 widzów, a nam udało się zgromadzić ponad dwa razy tyle. Co więcej, Dimma jest pierwszym heavy metalowym zespołem, który kiedykolwiek wystąpił w Harpie. Czy jakiś zespół pomógł Wam tam dotrzeć? Np. Sigur Rós? Nie, żaden inny zespół nam w tym nie podowana większość płyty zręcznie łączy mocne marszowe rytmy z wyrafinowaną melodyką, tajemniczą atmosferę z heavy metalowym ciężarem, a delikatność z inwazyjną intensywnością. Numer tytułowy rozpoczyna się akustyczną partią głównie na gitarę i śpiew, po czym miażdży wręcz funeral doom metalowym bridgem, by po chwili nabrać bardziej podnoszącego na duchu charakteru i stopniowo zwiększać tempo ku brawurowemu zakończeniu; tam też pojawia się jedna z moich ulubionych solówek Ingó, która mocno wrzyna się w trzewia. Pełzająca, podstępna i złowroga "Kóngulóarkonan" (pol. "Kobieta Pająk") wyróżnia się potężnym groove'm i obsesyjnie łkającym zawodzeniem Stefana. Ale to "Dimmalimm" stanowi najważniejszy wkład twórczy wokalisty. Mimo, że utwór wydaje się dość długi i wielowątkowy, w żadnym razie nie przytłacza nadmiarem pomysłów, a wręcz pozostawia przestrzeń na dodatkową partię orkiestry, o czym można przekonać się, oglądając zarejestrowane w Harpie DVD "Dimma & SinfoniaNord". Niestety, jeden kawałek "Náttfarinn" (pol. "Nocny Spacerowicz") zdaje się wyłamywać na niekorzyść, gdyż przeskakuje pomiędzy niepasującymi do siebie fragmentami, innymi słowy brakuje mu flow. Ostatni utwór "Lokbrá" posiada najbardziej progresywną strukturę; przypomina raczej epicką dźwiękową odyseję niż metalowy banger i jako taki nie należy do najprzystępniejszych, za to może pozostawiać słuchacza z poczuciem satysfakcji z wysłuchania całego LP "Myrkraverk". Sam O’Black

Powiedziałeś kiedyś, że najpierw wymyśliliście tytuł "Myrkraverk", a dopiero później skomponowaliście utwory i weszliście do studia. Tak naprawdę z mojej perspektywy wyglądało to nieco inaczej, bo gdy przyszedłem, oni już byli na etapie kilku gotowych pomysłów. Nie pamiętam dokładnie szczegółów. W przypadku następnej płyty, "Velrad", było tak, że w grudniu dowiedzieliśmy się, że mamy zaplanowany koncert promujący nowy album na wiosnę. Release party tego dnia, premiera tego dnia, a start trasy tamtego dnia. Działaliśmy pod wpływem ogromnej presji, bo zimą nie mieliśmy jeszcze nic, w grudniu było zero gotowych utworów. W ciągu jednego miesiąca skomponowaliśmy wszystko. Instrumenty, liryki, wokale, rejestracja, miks, mastering, wydanie - wszystko przebiegało błyskawicznie. Nie mieliśmy ani chwili do stracenia. Nie mogliśmy przeznaczyć ani minuty na żadne słabe pomysły. Wszystko musiało natychmiast się zgadzać. Prawdopodobnie inne zespoły tworzą dwadzieścia utworów, z czego wybierają np. 8 lub 10 na płytę. My wręcz przeciwnie. Cała nasza twórczość powstawała konkretnie w związku z nadchodzącym albumem. Czym różni się znaczenie słów "Dimma" i "Myrkraverk"? "Dimma" to mrok lub ciemność, zaś "Myrkraverk" to coś, co można robić w ciemności - zazwyczaj coś złego lub przerażającego. Podczas pisania liryków wyobrażaliśmy sobie najróżniejsze rzeczy, które ludzie mogą robić w ciemności lub w niej ukrywać, a także związane z tym konsekwencje. Czasami zastanawiam się, skąd taki trend na Islandii, by wykonywać całe płyty na żywo od początku do końca? Gdy podsuwam ten pomysł zagranicznym kapelom, zazwyczaj słyszę, że jest to mało realne, a u nas często tak się robi. Dla Dimmy ma to sens, natomiast nigdy specjalnie nie zachęcałem do tego innych zespołów. Lubimy pokazywać fanom, jak całe LP brzmi w pełnej okazałości na żywo. Przygotowaliście zatem serię czterech występów jubileuszowych - w Keflaviku, Hafnarfjördur, Isafjördur i Akureyri. Na tej drugiej imprezie supportował Was Nykur. Czy w pozostałych miejscowościach również Nykur wystąpi? Poza region stołeczny wybieramy się sami. Przyjaźnimy się z Nykur od lat, więc chętnie dzieliliśmy z nimi scenę. Nie sądzę, żeby jakaś inna kapela dołączyła do nas w pozostałych miejscowościach. Regularnie jeździmy dookoła Islandii. Już w 2014 roku odbyło się w kraju 50-60 naszych gigów. Teraz nie zrobimy aż tylu sztuk jubileuszowych, ale może dodamy jeszcze jedną lub dwie extra daty, jeśli wszystko potoczy się pomyślnie. Tytuł utworu "Dimmalimm" (z albumu "Myrkraverk" - przyp. red.) brzmi bardzo


podobnie do nazwy Waszego zespołu. Czy oznacza to, że ów utwór miał z założenia pełnić rolę reprezentacyjną dla Dimmy? "Dimmalimm" to pierwszy napisany przeze mnie utwór z myślą o Dimmie. Chciałem poprzez niego pokazać pozostałym muzykom, że jestem nie tylko wokalistą, ale też biorę czynny udział w procesie twórczym, bo potrafię pisać muzykę i liryki. Pragnąłem udowodnić, że jestem wart bycia pełnoprawnym członkiem Dimmy tak, aby traktowano mnie poważnie. Miałem kilka dobrych alternatyw odnośnie tego, jak "Dimmalimm" mogła się rozwinąć. Ostateczna wersja trwa ponad 8 minut, dlatego że zawiera wszystkie moje najlepsze pomysły z tego okresu. Nie tylko rockowe, ale również psychodeliczne (pod koniec). Zadbałem, żeby miało to sens w wykonaniu na żywo, a nie tylko na płycie. Co do liryków, poruszyła mnie historia pewnej kobiety, która była niewłaściwie traktowana w dzieciństwie, przez co w jej umyśle powstała oddzielna przestrzeń, aktywowana za każdym razem, gdy w jej otoczeniu dzieje się coś złego. Napisałem o tym liryki. W refrenie śpiewam, w jaki sposób ona ukrywa się przed złem świata. Dimmalimm to jej prawdziwe imię. Moja córka zaśpiewała fragment, wzbogacając efekty akustyczne. Zawsze niemal płaczę, kiedy wykonujemy "Dimmalimm" na żywo. Bardzo emocjonalny utwór. Uznaję go za jedno z moich największych osiągnięć twórczych. Jest moim ulubionym, aczkolwiek uważam, że nie istnieje ani jeden słaby utwór Dimmy. W połowie "Dimmalimm" słyszymy wyciszenie, po którym napięcie stopniowo narasta. Nic nie śpiewasz w tym fragmencie. Widziałem na koncercie, że w jego trakcie stałeś odwrócony plecami do publiczności, a przodem do perkusisty. Przyznam, że jeden mój motyw jest odtwarzany z playbacku. Zostawiam wówczas braci Ingó i Silli'ego samych z przodu sceny, gdyż nie chcę, by odczuwali to samo cierpienie, co ja. Zwracam się wtedy do perkusisty i pozwalam, by publiczność czuła klimat po swojemu. Wykonujemy "Dimmalimm" od wielu lat i za każdym razem wyczekuję go. Emocje sięgają zenitu, mam ochotę płakać lub krzyczeć. Ingó nosił na scenie w Hafnarfjördur spodnie z uszytymi banknotami po obu bokach, a Ty - koszulkę ze skórą z ryby. Sam ją złowiłeś? Nie, po prostu kupiłem w sklepie. Wytłumaczyłem koledze swoją wizję, a on przygotował dla mnie koszulkę ze skórą z ryby. Zdaje się, że Mama Ingó uszyła spodnie z dolarami w 1994 roku. Wspomniał podczas koncertu, że zachowały się w idealnym stanie i nadal pasowały, jak ulał. Te same spodnie miał też na release party "Myrkraverk" 10 lat temu. Masz więcej takich ekstrawaganckich wdzianek przeznaczonych na koncerty? O, tak, całkiem sporo. Moja krewna jest krawcową i przygotowuje dla mnie wiele kostiumów. Nie zawsze je zakładam, ale każdy jest utrzymany w ciemnych barwach. Zwróciłem uwagę, że bardzo swobodnie mówisz do publiczności pomiędzy utwora -

Foto: Kristinn R Kristinsson

mi, ale największe wrażenie wywarłeś jednak na mnie, gdy dosłownie wskoczyłeś w siedzącą publiczność, po czym chodziłeś po poręczach zajmowanych krzeseł, jednocześnie śpiewając. Jak to trenowałeś? (śmiech) W ogóle tego nie planowałem. Zdecydowałem się wskoczyć w publiczność pod wpływem chwili. Czuję się pewnie, ponieważ śpiewam dla tych samych fanów od 10 lat i w związku z tym wiem, co się sprawdzi, a co nie. Nasi najwierniejsi fani pojawiają się na wyjątkowych koncertach. Chcą słuchać naszych historii i tego, co mamy do powiedzenia w zapowiedziach. Bardzo pozytywnie odebrali fakt, że fizycznie stałem się częścią publiczności. Gdybym upadł, na pewno osoba siedząca w pobliżu pomogłaby mi się podnieść. Nie musiałbym nawet nic mówić, wyciągnąłbym rękę i natychmiast otrzymałbym pomoc. W pełni im ufam. Jak bardzo zmieniliście wersje live utworów z "Myrkraverk" w porównaniu do wersji studyjnych? Tylko trochę, aczkolwiek nie lubię za bardzo zmieniać. Pozostawiliśmy bez zmian zwłaszcza fragmenty wymagające aktywnego udziału publiczności. Uwielbiam, gdy ludzie ze mną śpiewają, bardzo korzystnie wpływa to na przebieg koncertu. Na pewno zmieniliście samą końcówkę. Płyta kończy się stopniowym wyciszeniem, podczas gdy Wy zrobiliście totalną dźwiękową dewastację. Nie zeszliście po niej ze sceny, tylko od razu przeszliście do nowszego repertuaru. Czym kierowaliście się przy doborze setlisty? Chcieliśmy przedstawić coś z każdego nowszego albumu: "Velrad", "Eldraunir" (2017, pol. "Próba Ognia") i "Pögn". Nie zastanawia-

liśmy się nad tym zbyt długo. Postawiliśmy na energiczne numery. Przyznam jednak, że rozważaliśmy zaprezentowanie wyłącznie naszych najdłuższych, ponad pięciominutowych kompozycji. W tej sytuacji setlista składałaby się tylko z pięciu utworów. Pozwól, że zadam Ci pytanie z rogami. Dobrze, zadaj, zrób to. Dlaczego plujesz na perkusistę? (śmiech) Egill potrzebował pod koniec koncertu ręcznika, żeby otrzeć twarz z potu. Nie miałem żadnego, więc zrobiłem mu kąpiel. Tak zwyczajnie wyszło. Nie miał nic przeciwko. Skąd u Was tyle ekscytacji przy każdym kolejnym koncercie? Przecież tyle razy prezentowaliście się na żywo, a za każdym razem wyglądacie, jakby było to dla Was świeże doświadczenie. Granie koncertu to jak podejmowanie walki. Jak boks lub korrida? W pewnym sensie tak. To jak walka na śmierć i życie. Za każdym jednym razem. Bez wyjątku. Zawsze z takim nastawieniem się przygotowujemy. Gramy tak, jakby miała być to ostatnia rzecz w naszym życiu. Przed wejściem na scenę zbieramy się i mówimy sobie, po co tu przyszliśmy i co zamierzamy za chwilę zrobić. Gdy tylko wybrzmiewa intro, atmosfera wewnątrz zespołu ulega kompletnej zmianie, doznajemy przypływu adrenaliny. Dążymy do tego, by każde nasze kolejne show było najlepszym w życiu. Sam O'Black

DIMMA

155


Foto: Maggi Gnusari

Rokkhatid a Lemmy Dnia 13 lipca 2022 zlokalizowany w ścisłym centrum Reykjaviku rockowy bar Lemmy ogłosił festiwal muzyki islandzkiej, który miał się odbyć w ciągu czterech ostatnich dni lipca. Termin był idealny dlatego, że pierwszego poniedziałku sierpnia (w tym roku akurat 01.08.2022r.) wypada Dzień Handlowy, tj. w całym kraju dzień wolny od pracy. Plan nie objął oczywiście wszystkich lokalnych zespołów (jest ich zbyt wiele), ale zapowiadał się bardzo ciekawie. Na temat Dimma, Volcanova oraz The Vintage Caravan już kiedyś w HMP pisałem, niejednokrotnie uczestniczyłem już w ich koncertach, ale tym razem miało zagrać również piętnaście innych formacji. Pomyślałem, że wprawdzie większość czytelników bardziej zainteresowałaby się relacjami z występów największych metalowych ikon, ale za to ja mogę z pierwszej ręki opowiedzieć o czymś, o czym na próżno szukać informacji w innych polskojęzycznych publikacjach. Nazwy, które większości metalowcom Europy Kontynentalnej wydają się totalnie obce, przyciągają na kawałku skały pośrodku Oceanu Atlantyckiego tak wielu fanów, że jak chciałem dołączyć w ciągu drugiego dnia, to było już za późno na zakup biletu. Uciekły mi występy następujących formacji: Drungi, Skepna, Solstafir, Ormar, Nykur, Rock Paper Sisters, Guns N'Roses Rokkmessa, Dimma. W sobotę o godzinie 18 przeczytałem jednak oficjalny komunikat organizatorów, napisany zarówno w języku islandzkim, jak i angielskim, że mogą zaoferować 30 biletów do końca festiwalu oraz trochę wejściówek jednodniowych. W tym samym oświadczeniu zapewnili, że wszyscy są mile widziani. Natychmiast tam poszedłem. Już w odległości dobrych stu metrów od baru słyszałem głośno dudniące gary i zgiełk gitarowych wzmacniaczy. Występy odbywały się w terenie ogrodzonym, ale na świe-

156

żym powietrzu, pod wielkim namiotem. W drzwiach do baru, zamiast biletu, dostałem papierową opaskę na nadgarstek. Ciekawe, czy według organizatorów goście mają się przez cztery dni nie kąpać, bo średnio widzę zdejmować i z powrotem zakładać tą opaskę w międzyczasie, ani wchodzić z nią pod prysznic. Najpierw zobaczyłem sprawnie odegranych kilka kowerów Nirvany w wykonaniu Grunge Rokkmessa. Po nich na scenie pojawili się moi ulubieńcy z Volcanovy. Widzę w tych młodzieńcach przyszłość islandzkiego hard'n'heavy. Zagrali porywający, godzinny set, złożony z niemal całego repertuaru autorskiego. Znakomicie bawiłem się tuż pod sceną przy ich masywnych, stonerowych brzmieniach. Jako główna gwiazda dnia wystąpiło jeszcze młodsze power trio z Blodmör. Długo się szykowali, a ponieważ nigdy dotąd o nich nie słyszałem, zapytałem kilku Islandczyków stojących obok, jaki gatunek muzyczny oni reprezentują? Nikt nie potrafił tego określić. Akustyka była mierna - głośno, ale jakość dźwięku nie pozwalała za bardzo się wsłuchiwać. Odniosłem wrażenie, że Bloody Pudding, czyli Blodmör, gra coś na pograniczu teutońskiego thrashu i melodyjnego death metalu. W Internecie doczytałem, że faktycznie ciężko zaklasyfikować ich do jednego gatunku, natomiast mają coś z punk rocka. Ponoć wygrali niedawno jakiś krajowy przegląd na najlepszy zespół, więc kto wie, może będą kiedyś dominować na lokalnej scenie? Ostatni dzień rozpoczął hard rockowy Kolumkilli coverami utworów królów szos - AC/DC, ZZ Top itp. Ot, prawidłowo odegrali trochę szlagierów. Po nich na scenę wbił, działający od 1999 roku, thrash/death/metalcore'owy Changer. Brzmiał brutalnie i miażdżył mocnym groove'm. Solidna ekstrema. Znamienne, że pewni rodzice przyprowadzili specjalnie na ten wystep swe trzy dziesięcioletnie córki, a nawet dwóch dorosłych wjechało na wózkach inwalidzkich. Później nastał czas na atmosfery-

LIVE FROM THE CRIME SCENE

czno - black metalowy Audn z aż trzyma gitarzystami. Na własne oczy przekonałem się, że nie tylko Graham Bonnet nosi na scenie garnitur. Wokalista ujął mnie swoją znakomitą, elegancko-czarcią prezencją i przekonującą grą aktorska (np. wspinanie się po wzmacniaczach z jednoczesnym przeszywaniem publiczności iście złowrogim wzrokiem). Jestem pełen uznania wobec ich wykonawczego warsztatu, dlatego że poszczególne utwory składały się z wielu zmian temp i Opethowych klimatów, a wokalista dawał radę niestrudzenie skrzeczeć przez ponad pół godziny. Punkowy Skrattar przyszedł mocno opóźniony. Dopiero po 19:40, gdy planowo mieli zacząć grać, zobaczyłem ich przeciskających się przez tłum z walizami w rękach i z gitarami w pokrowcach na plecach. Zmarnowali pół godziny swojego czasu. Mało tego. Skrattar łamie schematy punka, zupełnie jak robiła to Siekiera w zamierzchłych czasach. Nie tylko używają elektroniczny podkład, perkusista gra na stojąco i udaje, że nie wie o co chodzi w tym całym zamieszaniu, a dwóch wokalistów pląsa biodrami jakby zaraz mieli dać pokaz streap-tizu. Ujęli mnie ci prowokująco mega zrelaksowani i wyzwoleni chłopcy. Wydaje mi się, że każdy z niedzielnych zespołów daje sobie świetnie radę w swojej niszy. Żaden jednak w moim odczuciu nie przebił The Vintage Caravan. Ten ostatni występował ostatnio na gdańskim Mystic Festival, ale na małej scenie tuż przed tym, gdy na dużej pojawił się King Diamond, dlatego może nie został odebrany tak, jak mógłby być na mniejszym gigu. A tak naprawdę The Vintage Caravan też ma w sobie ogień i daje czadu jak TSA 40 lat temu. Zazwyczaj na Islandii cała sala (namiot?) eksploduje od pierwszych chwil wystepu The Vintage Caravan. Ci artyści zachowują się wyjątkowo przyjaźnie, nie udają rockowych gwiazdeczek, tylko można spokojnie do nich podejść, zagadać i cyknąć sobie klisza. Lecz gdy już są w akcji, to aż dymi. W sobotę 30 lipca o godzinie 17:45 grali we Frankfurcie, a następnego dnia o 21:00 w Reykjaviku. Po powrocie z europejskich wojaży basista Alexander Örn Númason jeszcze bardziej wzmocnił swa pewność siebie w kontakcie z publicznością. Co chwila wchodził na podest, podczas gdy gitarzysta i główny wokalista Oskar Logi Agustsson robił to sporadycznie. Zapowiadał on ponadto zdecydowaną większość utworów (jeśli nie wszystkie). W ogólnym rozrachunku, The Vintage Caravan potwierdziło, że jest fantastycznym zespołem hard rockowym na światowym poziomie. Dwa dni po festiwalu bar Lemmy napisał na swoich mediach społecznościowych: "(…) wspólnymi siłami udało nam się zorganizować wspaniały festiwal i weekend, który pozostanie w naszej pamięci. Dziękujemy, do zobaczenia następnym razem!" Dla wielu ten weekend handlowy okazał się najlepszym weekendem handlowym w życiu. Sam O'Black


Striker, Klub Liverpool, Wrocław, 28 lipiec 2022 Czy ten facet przegrał jakiś zakład? Przecierałam oczy ze zdumienia, kiedy zobaczyłam gitarzystę Striker w rozchełstanej koszuli w panterkę i tlenioną blond czupryną na gwiazdora filmu lat 80. Dopiero później zorientowałam się, że nowy image Thimoty'ego Browna objawił się już na dwóch singlowych klipach, ale po prostu tego nie zauważyłam. Nie ma jak doświadczenie na żywo! Dokładnie, jak z samym koncertem. Striker oczywiście wygrywa jeśli chodzi o połączenie tradycyjnego heavy metalu i hard rocka z dobrą, współczesną produkcją, chwyta za uszy świetnymi kompozycjami z przebojowym potencjałem, ale trzeba go zobaczyć na żywo, żeby w pełni zobaczyć, jakim jest dobrym zespołem.

Toto, COS Torwar, Warszawa, 31 lipca 2022 Chociaż inżynier Karnowski wydawał się być rozczarowany swoimi doświadczeniami po przekroczeniu czterdziestki, warszawski koncert Toto dał nadzieję, że muzyk Lukather podobnego kryzysu przeżywać nie będzie. Chociaż chwileczkę, on już przecież powoli zbliża się do siedemdziesiątki. Skąd, więc ten kiepski żart na początek? Steve Lukather, który dziś pełni funkcję lidera Toto (nie zawsze tak było, ale przez cztery dekady istnienia grupy, z przyczyn życiowych, z zespołu odchodzili kolejni jego członkowie, a Steve został i dalej dzierży sztandar) to człowiek, którego życiowe kłopoty nie ominęły. Lata kariery w szołbizie przepłacił alkoholizmem, rozbitymi rodzinami i dramatami, które ludzi żyjących w ciągłej podróży wydają się czepiać nawet jeszcze częściej, niż codziennych ciułaczy nam podobnych. Śmierć Mike'a Porcaro, odejście od aktywności koncertowej Davida Paicha to ciosy, po których, wydawać by się mogło, trudno będzie się podnieść. Facet miał więc wiele okazji do tego, aby odwiesić gitarę na wystawkę, obok licznych złotych i platynowych płyt. Lukather jednak się nie poddał. Ktoś złośliwy mógłby powiedzieć, że dzisiaj Toto to grupa w połowie będąca coverbandem, z oryginalnego składu oprócz niego nie ostał się nikt.

Dobre brzmienie może zresztą być motywem przewodnim Striker. Słychać je na płytach, muzycy ten aspekt mocno podkreślają w rozmowach, a na koncercie okazuje się papierkiem lakmusowym jakości. Striker we Wrocławiu brzmiał naprawdę świetnie. Liverpool to mała kiszka, ale kiszka z wieloletnią tradycją i z dobrym akustykiem. A dobry akustyk plus muzycy, którzy umieją grać to sukces murowany. I śpiewać! Jak ten Dan Cleary się odnajduje za sit-kiem! Jego sceniczny wizerunek nie różnił się zapewne od jego wizerunku ze śniadania albo próby (może i lepiej w kontekście kolegi z gitarą), ale to, jak śpiewał, jak świetnie było go słychać, i jak bawił się na scenie, ile było w nim pogody ducha, wszystko krzyczało: "to właśnie jest Striker!". Zastanawiałam się przed koncertem, czy zespół nie straci na żywo dynamiki. Jak oni na scenę przeniosą tę mnogość wokali i chórków typową dla płyt. Jak nie przeniosą, to część witalności Striker siądzie. Tymczasem Dan tak umiejętnie żonglował sposobem śpiewania, oddalał i przybliżał mikrofon, różnymi wokalnymi trickami zastępował chórki, że nic co miało w moim czarnym scenariuszu siąść, nie siadło. A poza tym koledzy z wiosłami zręcznie wspierali wokalistę. Jak na ironię, z drugiej strony swoim scenicznym szaleństwem i gestami Dan kojarzył mi się nieco z... Jordanem Jacobsem z Riot City. Zważywszy jednak, że obaj panowie reprezentują kanadyjski heavy metal, a Riot City to jeden z lepszych koncertów, jakie widziałam w tym roku, porównanie należy zaklasyfikować jako komplement. Coś, co wyszło zdecydowanie lepiej u Striker, niż Riot City, to brzmienie solówek. Riot City gra gęściej i szybciej,

być może trudniej jest ich skutecznie nagłośnić. Za to solówki i wszelkie ozdobniki Striker słychać było kapitalnie. Co ciekawe, koncert pozwolił zauważyć, że te ich charakterystyczne "piszczące" dźwięki nie są domeną konkretnego gitarzysty, ale dzieli się nimi zarówno pan panterka, jak i świeższy nabytek zespołu - John Simon Fallon. Nowy nabytek świetnie sprawdził się jako showman podchodząc do krańca sceny i pozwalając szalejącej publice udawać wspólne granie na gitarze. Krok dalej poszedł zresztą drugi nowy nabytek, basista Pete Klassen, który w drugiej połowie koncertu znalazł się pod sceną wśród publiki. A ta z gracją drąc mordę, się odwdzięczała. Zwłaszcza na "Fight for your Life", kiedy wtórowałam przez cały refren. Jak tu jednak nie śpiewać, jak ze sceny sypały się hity jak z rękawa w panterkę. Od rozbujanych "Heart of Lies" czy "The Front" po petardy takie jak "Phoenix Lights" czy "Full speed or no Speed". I jeszcze dorzucenie do rozgrzanej publiki kilku akordów Slayera. Młode kapele, brać przykład! Takie choćby minimalne hołdziki tylko rozgrzewają koncert. Striker grał krótko, mniej więcej godzinę, ale był to intensywnie i energetycznie wypełniony czas. Zamiast przesytu, czuję, że chcę jeszcze. Pewnie nie raz będę wspominać występ Kanadyjczyków, gdy przyjdzie mi po raz kolejny oglądać polskie kapele: Rascal i Aquilla, które z wigorem przygotowały grunt pod gwoździa programu. Od jednego kumpla słyszałam nawet, że to Aquilla zdobyła jego "metal heart" tego wieczoru.

Jednak trzeba też zaznaczyć, że wokalista Jospeh Williams (zbieżność nazwisk z kompozytorem muzyki filmowej nieprzypadkowa), jest w zespole, z pewnymi przerwami, już od końca lat osiemdziesiątych). W dodatku, skoro Lukather oddał tej grupie grubo ponad cztery dekady swojego życia i był jednym z głównych autorów jej repertuaru, dlaczego miałby nie pozwalać sobie na występowanie pod tym szyldem? W podobnie retoryczny sposób pytał ze sceny sam zainteresowany, gdy pomiędzy utworami dzielił się refleksją na temat genezy obecnej, rocznicowej trasy. Obserwując tego niemal siedemdziesiątego rockmana na scenie, pierwsze skojarzenia kierowały w stronę truizmów o charyzmie i radości z grania, której pozazdrościć mu mógłby niejeden trzydziestolatek. Uśmiech na twarzy i pewność siebie towarzyszyły mu przez cały koncert. Gitarzystą jest świetnym, jednym z ikonicznych dla lat osiemdziesiątych, ale jednak należącym do tych, którzy ponad wirtuozerskie popisy stawiają melodię i funkcyjność swoich partii, wobec całościowej utworu. Nie wspominałem jeszcze o reszcie zespołu, całkiem sporego - na scenie łącznie przebywało siedem osób. Każdy z nich był zauważalnych i istotny dla dramaturgii koncertu. Wyróżniali się grający na klawiszach Dominique "Xavier" Taplin i perkusista Robert "Sput" Searight, razem grający w zespole Snarky Puppy, notabene bardzo zachwalanym przez Stevena. Błyskotliwi muzycy, którzy weszli w buty, które pozornie mogły okazać się dla nich za ciasne - zastąpić muzyków takich jak Jeff Porcaro, Simon Phillips czy Stever Porcaro to nie lada wyzwanie. Sprostali mu wybornie, a przy okazji kupili sobie publiczność, między innymi świetnymi partiami solowymi. Dominique wplótł w nie utwór Chopina a perkusista grał do podkładów stanowiących nagrania głosu Jamesa Browna. Sporą radość dawało

oglądanie i słuchanie John Pierce, również muzycznego weterana (grał między innymi w Huey Lewis and the News), którego szczupła forma budziła moją, prawie o połowę młodszego faceta, zazdrość. Główne partie wokalne należały do Josepha, ale śpiewali wszyscy - część utworów należała do Steve'a, natomiast wszyscy pozostali muzycy dodawali barw harmoniami wokalnymi. Jeden kawałek, "With a Little Help From My Friends" Czwórki z Liverool wykonał grający na kongach, flecie i saksofonie Warren Ham. Jeżeli wspominamy o repertuarze, to jego lejtmotywem było czterdziestolecie zespołu. Poza tym, ostatnia regularna płyta zespołu wyszła w 2015, trudno więc spodziewać się było czegoś innego niż wyboru najbardziej znanych (bądź też ulubionych przez muzyków) utworów. Początek w postaci "Orphan" i "Hold the Line" to dobry start. Poza tym usłyszeliśmy spory wybór utworów z "Toto IV", "The Seventh One" oraz debiutu, w sumie dziesięć kawałków. Nie zabrakło oczywiście największych hitów grupy, takich jak "Pamela", "Rosanna" czy "Africa", który to kawałek zabrzmiał wyjątkowo przejmująco. W sumie były to prawie dwie godziny muzyki, ale nie miałbym nic przeciwko, aby doświadczać tej magii przez dwie kolejne. Nie wiem, jakie są plany Toto na najbliższą przyszłość. Wydaje mi się, że nie ma co spodziewać się kolejnego krążka zespołu. Wiem jednak, że przy okazji następnej wizyty grupy w Polsce, koniecznie będę chciał stawić się na koncercie.

Strati

LIVE FROM THE CRIME SCENE

Igor Waniurski

157


Summer Dying Loud 2022, Miejski Ośrodek Sportu i Rekreacji im. Włodzimierza Smolarka, Aleksandrów Łódzki, 8-10 września Aleksandrów Łódzki na mapie polskich festiwali od dobrych paru lat nie jest miejscem anonimowym. W tym roku odbyła się już trzynasta edycja Summer Dying Loud i kolejna, kiedy przez trzy dni w Miejskim Ośrodku Sportu i Rekreacji im. Włodzimierza Smolarka wybrzmiewają różne odmiany muzyki metalowej. W tym roku organizatorzy postanowili też dodać drugą, mniejszą scenę, gdzie wystąpiło parę nieoczywistych tworów. Festiwal z roku na rok się rozwija i jest już gwarancją wielkich emocji, kapitalnych koncertów oraz czasem spotkań - za to kochają to miejsce starzy bywalcy i zakochują się w nim ci, którzy zaglądają pierwszy raz. Miło było, po krótkiej pandemicznej przerwie, znów żegnać lato głośno! W czwartek wyjechaliśmy wcześnie, by zająć stałe miejsce na polu namiotowym. Nie wyobrażam sobie żebym nie spędzał trzech festiwalowych dni bez znajomych, ale też bez specyficznej i cudownej atmosfery towarzyszącej przebywaniu wśród namiotów. Tam tętni życie, a nierzadko to, co gra ze sceny jest po prostu ścieżką dźwiękową dla rozmów i niekończącej się imprezy. Kiedy już zainstalowaliśmy nasze apartamenty, a w żołądkach zagościła przepyszna smażona kiełbasa, przyszedł moment oficjalnego rozpoczęcia Summer Dy-ing Loud. Na scenę, równo o 13:00, wszedł konferansjer Remigiusz by zaprosić pierwszych wykonawców. Zaszczyt ten przypadł krakowskiemu trio grającemu sludge metal o dźwięcznej nazwie Narbo Dacal. Jak na zespół o bardzo krótkim stażu zaprezentowali się nadzwyczaj w porządku. To, co również jest piękne podczas tego festiwalu to to, że mimo wczesnej pory pod sceną pojawiła się publiczność, która z zaciekawieniem przypatrywała się scenicznym poczynaniom. Dla mnie było to po prostu poprawne i niekoniecznie trafiało do serca, za to występujący po przerwie Chainsword zrobił już o wiele lepsze wrażenie. Warszawski skład ze swoim death metalem otulonym tekstami o II Wojnie czy Warhammerze 40K porwał zgromadzonych pod sceną. Wciąż było wcześnie, ale ich dźwięki nakręciły - totalny kopniak pierwszego dnia. Po upływie regulaminowych trzydziestu minut zwolnili miejsce dla hardcore'owego Drip Of

158

Lies. Ludziom się podobało, rozkręcił się niezły młyn, a ja, chociaż bardzo chciałem, niekoniecznie wgryzłem się w utwory proponowane przez warszawski zespół. No cóż - bywa i tak. Natomiast kolejny w kolejce, pochodzący trochę ze stolicy, trochę z Gdańska, punkowy JAD okazał się jednym z ciekawszych z całego festiwalu. Było dynamicznie, szybko, żarliwie z pełnym emocji wokalem. Ci, którzy zdecydowali się szaleć pod barierkami otrzymywali solidne ciosy! Było odrobinę szkoda, że mieli tylko pół godziny, ale dzień się dopiero rozkręcał… Po nich sceną zawładnął post-black metal. Z wschodu kraju, z Lublina, nadciągnął smutek, rozlała się szarość. Dom Zły wprowadził duszny klimat. Wokalistka Ania zdawała się nie mieć końca energii, a reszta składu próbowała dotrzymać jej kroku, co oczywiście spotkało się z aprobatą publiczności. Był to niezły występ, choć nie jestem fanem takiego grania. Złego słowa jednak nie powiem, bo słuchało mi się tego nieźle. Za to o grupie Gruzja mogę napisać, że byli jedyni, którzy kompletnie mi nie pasowali. Serio, nie kumam fenomenu tego eksperymentu muzycznego, zahaczającego o black metal. Kilku wokalistów, jakieś rytmy, nawet, w klimatach nowej fali, potem znów niby metal - całość to trochę liga Nocnego Kochanka i tak samo wywarli wielkie poruszenie. Pod sceną zgęstniało i była niezła zabawa, ale mnie w żadnym wypadku nie kupili. Może jest coś takiego komuś potrzebne - nie wnikam. Skoczyłem na małą scenę, nazwaną The Crypt, żeby rzucić okiem i uchem na stoner doom rockowy Taxi Caveman. W dusznej salce ten występ miał swój klimat, chociaż właśnie z tego powodu na długo się nie zatrzymałem. Zresztą pogoda miała jakiś dziwny pomysł przerwania Summer Dying Loud - mniej więcej w porze występu pochodzącego ze Szkocji DVNE zrywał się wiatr i po chwili z nieśmiałego kropienia zrobił się regularny deszcz z burzowymi zakusami. Sama muzyka grupy gdzieś mi umknęła, bo trzeba było zabezpieczać namiot, ale na tyle jakie dźwięki docierały do uszu, był to klimatyczny progresywny sludge post metal. W przerwie udałem się do press roomu, bo padało coraz mocniej, żeby się trochę ogrzać i napić ciepłej herbaty. Tam też spotkała mnie niespodzianka - na wywiad przybył Mark "Barney" Greenway! Skorzystałem z okazji i poprosiłem o zdjęcie, a także pożyczyłem powodzenia w późniejszym występie. Okazał się bardzo serdecznym człowiekiem, udzielił długiego wywiadu, a potem jeszcze cierpliwie podpisał kilka płyt. Deszcz nie przestawał padać, a na domiar złego zbliżała się nad MOSiR konkretna burza. Zbliżał się też czas na występ legendy z Holandii Asphyx. Mimo błota, kałuż i ściany wody pod sceną amok! Dotarłem jak kończyli pierwsze kawałki. Cóż za moc! Szczery death metal. Bez żadnej taryfy ulgowej. Zagrali totalnie na luzie, dziękując za obecność mimo złych warunków. W doborze utworów nie mogły dziwić nowe kompozycje z ostatniej płyty "Necroceros" z 2021 roku, ale Holendrzy postawili też na klasykę z dyskografii. Świetny był to występ szturmem wciskający się na podium tej edycji SDL! Tuż po Asphyx nie było wytchnienia przy lekko ustępującej burzy instalował się Na-palm Death! Szczerze to nigdy ich nie widziałem, nie jestem też jakimś wielkim fanem tej legendy hardcore punk i grindcore/ death metal, ale ten koncert mnie rozłożył na ziemię! Barney podłączony pod agregat, gitarzysta Mitch Harris miotał gęste riffy, bulgot

LIVE FROM THE CRIME SCENE

basu serwował Shane Embury, a za bębnami szalał Danny Herrera. Przemknęli przez 21 przekrojowych utworów, włączając w to promowanie najnowszego albumu "Throes Of Joy In The Jaws Of Defeatism". Jeśli Asphyx zadał prawy sierpowy, to Brytyjczycy poprawili z drugiej strony - Mark często wspominał o antywojennym charakterze twórczości, o tym, że nie ma zgody na działania jakie proponuje nasz rząd. Do tego wszystkiego kapitalne kompozycje łupiące po łbie, atakujące absolutną mocą i energią. Napalm Death dał jeden z najlepszych koncertów całego festiwalu nie strącając poprzeczki zawieszonej przez poprzedników. Pierwszy dzień, już o późnej porze, kończyło Truchło Strzygi. Były ognie, był też niezły black/punk metal. Chłopaki zrobili show, rozgrzali na zimną noc tych, którzy stawili się pod barierkami. Jeszcze raz czy drugi i może się przekonam do ich propozycji, na razie jednak zachowam bezpieczny dystans. Koncert był fajnym preludium do nocnej imprezy na polu namiotowym, której ostatni uczestnicy padli nad ranem. Drugi dzień o 13:00 rozpoczynał Skov proponujący dźwięki z pogranicza hardcore punk i metalu. Wywiązali się z zadania otwarcia całkiem nieźle i rozruszali wszystkich, którzy o tej porze byli już chętni do zabawy. Część ludzi w dobrych nastrojach udało się do strefy gastronomicznej, część miała chwilę by wziąć oddech przed heavy/southern metal w wykonaniu Only Sons. Koncert był sprawny i zadowolił na pewno fanów gatunku. Ja również nie narzekałem - chłopaki grali pozytywnie gęstym dźwiękiem. Dla przeciwwagi sytuacji po półgodzinie rozpadało się. Nie, na szczęście nie z nieba, a ze sceny. Poznański Deszcz lunął mocnym hardcore metalem, z bardzo emocjonalnymi wokalami gitarzysty i basisty. Trio zaprezentowało się nieźle, chociaż do mnie niekoniecznie trafia taka odmiana gatunku. Pół godziny to nie wieczność, można było wykorzystać moment na odpoczynek, bo w garderobie czaili się już chłopaki z Ragehammer. Kiedy dostali zielone światło poszli ostro! Widziałem ich w pełnym słońcu na Black Silesia Open Air. Tu mieli lepsze warunki - wokalista Tymon później zwierzył się, że podczas tego koncertu przynajmniej nie miał wrażenia, że zemdleje… Generalnie nie było po nich czego zbierać. Weszli, zrobili bałagan za pomocą black/thrash metalu i wyszli. Mocno, szybko i na temat. Komentarz zbędny - kto nie widział grupy w akcji niechaj szybko nadrabia zaległości! Piątek wchodził w decydującą fazę. Najpierw jeszcze post hardcore' owy Fleshworld przedstawił swoją twórczość, ale to, co działo się później chwyciło za moją (nie tylko) grdykę! Może w domu niekoniecznie sięgałbym po nich często, bo są totalnie mało odkrywczy (choć to nie zarzut). Na scenie jednak są okazem szaleństwa i kopalnią nośnych riffów i dynamicznej, klasycznej sekcji rytmicznej. Prosto z Ameryki przybył do Aleksandrowa Night Demon! Przez ich koncert przetoczyły się szalone melodie, kapitalne motywy, dzikie perkusyjne kanonady i basowe pochody. Były zaciśnięte pięści i chóralne śpiewy. Machanie głowami. To był po prostu do bólu klasyczny metal, zakorzeniony w klasyce NWOBHM. Masa zapożyczeń - bo też brzmieli momentami jak Raven, stare Iron Maiden czy Motorhead - nie raziła. Energia, z jaką wykonywało swoje kompozycje sympatyczne trio z Kalifornii gratyfikowała wszystko! Bez wątpienia jeden z jaśniejszych punktów drugiego dnia i nawet całego festiwalu! Po za-


kończeniu pomknąłem do krypty rzucić uchem na Izzy And The Black Trees, którzy prezentowali trochę swoich nowości, a potem szybko biegłem z powrotem bo za chwilę swój set rozpoczynał szwedzki Grand Magus. Przywitał mnie szczęk stali, wokale pachnące piwem i potęga bębnów. Soczysty, podniosły heavy/doom z lekkim chłodem skandynawskiego wiatru. Kapitalna sztuka! Po niej udałem się znów na małą scenę, gdzie grał już duet Fertile Hump. Magda na gitarze, Tomek na perkusji. Długo by o nich pisać, ale poznałem ich twórczość całkiem niedawno i raz widziałem na żywo. Ich bluesowo rock and rollowe kawałki rozbujały kryptę, a brawom nie było końca. Jeśli ktoś posiada na tyle otwartą głowę, by chłonąć podane głośno dźwięki w klimatach Black Keys czy White Stripes, to na pewno minęliśmy się gdzieś w środku sali. W tym momencie zabawiłem trochę w okolicach press roomu, bo chciałem zamienić słowo z Tomkiem, a sekundę później z wywiadu wyszedł basista Grand Magus, więc też udało się chwilę pogadać i cyknąć foto. Szwedzi w ciągu dnia mieli swoje signing sessions, ale ta informacja mi umknęła. Trudno. Przez lekkie rozprężenie przyszedłem na samą końcówkę występu In The Woods… z Norwegii. Kiedyś black, teraz awangardowy, progresywny metal i to słychać. Nie moje granie, także mało chłonąłem to, co działo się na scenie. W międzyczasie zmiany sprzętu odbyła się miła mini uroczystość wręczenia przez dyrektora festiwalu, Tomka Barszcza, podziękowania dla burmistrza Aleksandrowa Łódzkiego, który wspiera wydarzenie i mało przejmuje się tymi, którzy pragną zaprzestania imprezy. Dla wielu zespół, który miał pojawić się zaraz po tej wzruszającej chwili, ma status kultowego. Ja niestety nie łapałem się na falę jego popularności, przez to więc Tiamat brzmiał dla mnie jak romantyczne smęty. Chociaż fragmenty były ciekawe zwłaszcza muzycy jakich Johan Edlund bierze na koncerty popisywali się niesamowitą biegłością. Wrażenie robił basista Gustaf Hielm oraz perkusista Lars Skold. Bardzo dobrze też występ był nagłośniony, ale to nie był wyjątek. Wszyscy wykonawcy mieli równe warunki, za co wielki plus dla ekipy zajmującej się sceną. Czuć było, że Edlund wokalnie niedomagał, ale ogólnie Tiamat zaprezentował się nadzwyczaj dobrze. Dla wszystkich nieznoszących snu, albo dla tych, którzy mieli niegasnącą ochotę na muzykę, jako zamknięcie piątku zagrali jeszcze Tides From Nebula. Ich przestrzenne dźwięki dla mnie były zaproszeniem do śpiwora, dlatego długo nie zabawiłem pod sceną i resztę klimatycznej muzyki słuchałem już leżąc w namiocie. Dzień trzeci, sobota, jawił się jako najcięższy. Nie tylko ze względu na to, że gdzieś od godziny 17:35 mieli prezentować się już wykonawcy dużego kalibru, ale na to, że od rana o Summer Dying Loud przypomniał sobie deszcz. Phi, ulewa! Uspokoiło się na chwilę, ale kiedy Moonstone jako pierwsi grali swój doom/stoner, zaczęło kropić. I tak w sumie cały dzień niebo płakało, że 13 edycja festiwalu powoli przechodzi do historii. No, ale jeszcze było czego słuchać i oglądać. Z uwagi na niedyspozycyjność grupy Motorowl (z powodu Covid) organizatorzy znaleźli szybkie zastępstwo w postaci rodzimej załogi Hydra, poruszającej się sprawnie w klimatach stoner/ doom metal. Początek soboty więc należał do motorycznych, bardzo black sabbathowych motywów, które dały się lubić i odpowiednio nakręciły na resztę występów. Jednak odkry-

ciem dla mnie był Wij. Od pierwszych sekund, kiedy na deskach sceny pojawiło się młode trio, byłem po prostu pod wrażeniem. W sumie wszystkiego - od gęstej gry na gitarze barytonowej, zastępującej dodatkowo jakby linię basową, przez sprawną i bardzo aktywną perkusję, po wręcz uwodzącą głosem, prezencją oraz interpretacją tekstów pełnych mroku wokalistkę. Muzyka przywodziła na myśl lata 70., bardzo gęste i mocne uderzenia, a grupa fachowo nazywa się protometalem. Absolutny sztos i świetny koncert, któremu deszcz dodał nastroju! Gorąco polecam zapoznać się z debiutem "Dziwidło" i wyczekiwać na nową EP. Kiedy skończyli grać dostrzegłem w namiocie z merchem znajomego brodacza. Toż to Paul Speckmann we własnej osobie! Nie mogłem nie podejść i od razu zakupić dwie płyty Master. Do występu tego death metalowego trio była jeszcze chwila, bo najpierw Krzta uderzyła słuchaczy obłędem. Z chęcią dewastacji i rozbicia publiczności grupa rozpoczęła swój koncert. Muszę przyznać, że brzmieli konkretnie i znaleźli swoich odbiorców, choć trio proponuje mało przebojową muzykę, wymagającą odpowiedniego podejścia. Ze swoją mocą i szaleństwem byli dobrą przystawką przed Witchmaster! Fani Szwedów z Watain ustawili się w długiej kolejce na signing session, a wszyscy żądni krwi, diabła i żrącego jak kwas black/thrashu udali się pod scenę, gdzie ruszyła maszyna! Naprawdę miałem wrażenie, że sam rogaty wyjdzie na chwilę spod ziemi i zacznie machać głową. Tak przekonującego grania spod znaku odwróconego krzyża nie słyszałem już dawno. Może przez to, że na co dzień nie jest aż takim fanem takich zespołów jak Witchmaster, ale tego dnia nie można było odmówić im, że idą jak po swoje. Zresztą z dwóch zaufanych źródeł usłyszałem, że był to jeden z najlepszych występów grupy, jakie widzieli… Zaraz po nich kolejny atak, tym razem pierwotnego death metalu. Widziałem kiedyś Speckmanna na małym koncercie w dusznym, starym wcieleniu poznańskiego "U Bazyla", gdzie uderzył mnie bardzo mocno swoim motorheadowo-sabbathowym stylem grania. Tym bardziej cieszyłem się, że na SDL zawitał Master! Było gęsto, rwąco, szorstko. Z należytym drivem, solidnie i bez taryfy ulgowej. Z niezłymi przerywnikami, nadającymi nastroju przez sola gitary i basu. Niektórzy narzekali, że za mało z dwóch pierwszych albumów, ale mi było bez różnicy - dałem się ponieść surowej muzyce jaka rozlała się na publiczność! Po oszałamiającym i pakującym się na podium koncercie miał wystąpić brytyjski Conan przynoszący flegmatyczny doom metal, nasączony sludge i stoner. Miało być więc głośno, posępnie i gęsto. Taki też okazał się występ zespołu. Trochę jednostajny, ale taki jest doom, także tutaj się mocno nie czepiam. Raczej większym minusem był wokal, który okazał się drażniący. Pan wokalista strasznie krzyczał, przez co odbiór stawał się męczący. No, ale fanów mają sporo - młyn nie stanął ani na chwilę. Pod koniec skoczyłem obadać Las Trumien produkujący się w krypcie. Też nie do końca moje klimaty, ale brzmieli mocno w motywach sludge/doom, co podobało się licznie zgromadzonym w małej salce. Były tam zresztą też ciekawe, artystyczne wystawy. Czasu, żeby zaznajomić się z wszystkim nie było, bo na głównej lada chwila miała rozpocząć swój atak wilcza sfora czyli Wolfbrigade, na który Tomek polował prawie siedem lat, żeby mogli zagrać na Summer Dying Loud. Mieszali swoją twórczość z czasów, gdzie działali jako Wolf-

pack ze współczesnymi ciosami. Pod koniec lejce puściły na dobre i prędcy Szwedzi wysunęli motorheadowe pazury, raniąc wszystkich dookoła. Wolfbrigade dali bardzo intensywny koncert, bardzo pierwotny i wulgarny. Słuchało się tego nieźle, bo też nie było w tym jakiejś ściemy. Cóż, wszystko co dobre, szybko się kończy - przed publicznością został już tylko jeden programowy koncert i akt zamykający. No, ale to co wydarzyło się w Aleksandrowie pod osłoną chłodnej nocy, przejdzie do historii festiwalu. Po raz pierwszy na scenie pojawiła się tak złożona scenografia, a Skandynawowie z Watain będą przez lata koszmarem sennym okolicznych strażaków zabezpieczających imprezę. Kiedy w nastrój występu wprowadzało publikę intro, gdzieniegdzie tylko paliły się małe ogniki. Natomiast gdy muzycy weszli na scenę, wokalista Erik za pomocą pochodni podpalił dosłownie wszystko - stalowe trójzęby, brzegi sceny oraz po czasie coś na kształt urn i cisnął drzewcem w publiczność. Wszystko przy akompaniamencie brudnego black metalu. Watain nie wyglądali na takich, co żartują - piosenki wykonali w hołdzie diabłu, a scena, co podkreślali, jest ich świątynią. Mówiąc żartobliwie, to momentami sprawiali wrażenie black metalowego Kiss, chociaż pewne motywy i kawałki broniły się, srogo tłukąc po głowach. Miałem zagwozdkę, czy więcej piekła wytworzyli Witchmaster samą warstwą muzyczną, czy Watain za pomocą całej produkcji, gadżetów i scenografii z kośćmi... Na koniec opętanego show przyszło trochę powagi, kiedy zamilkły gitary i bębny a sam Erik czynił obrządek przy rogach obok perkusji. Ten fragment, mimo teatralności, był bardzo przekonujący. Generalnie koncert oglądało się dobrze i całość sprawiało wrażenie spójności. Nie jest to mój rewir, ale raz na jakiś czas w żadnym wypadku nie pogardzę czymś podobnym, bo było to wszystko zawodowe i bez cienia fałszu. Na sam koniec festiwalu i trzeciego dnia swój program odegrali chłopaki z Mord'A'Stigmata, przynosząc post-black awangardowy metal. Zmęczenie jednak wzięło górę i po pierwszym utworze poczułem, że jeśli nie położę się w tej chwili, to za parę minut upadnę. Tak więc reszta setu grupy z Bochni umilała mi czas przed zaśnięciem już w namiocie i zakończyła dla mnie muzycznie Summer Dying Loud 2022. W niedzielę przyszedł czas na szybkie śniadanie i zwinięcie apartamentów przy, zgadza się, siąpiącym deszczu. Chwila pożegnań, wymiany uprzejmości i po chwili ze znajomym wracaliśmy do Konina. Jestem bardzo zadowolony z festiwalu, chylę czoła przed organizatorami za świetne zespoły i przebieg imprezy. Już nie mogę się doczekać września 2023! Żałuję też trochę, że mało czasu poświęciłem The Crypt, ale ciężko było się rozerwać. Mam nadzieję, że z zespołami Hedone, Loathfinder, Nytt Land, Dola, Bismarck, Czarny Bez, St. John i Nightrun87 spotkam się kiedyś na koncertach i będę mógł sprawdzić ich twórczość…

LIVE FROM THE CRIME SCENE

Adam Widełka

159


Blind Guardian, "Somewehere far Beyond Live", Alter Schlachthof, Drezno, 9 września 2022 O ile o sam koncert Blind Guardian nietrudno, o tyle o taki koncert jak ten - trochę trudniej. Blind Guardian już eksperymentował z albumową trasą i w Polsce zagrał nawet "Imaginations from the Other Side", ale był to mały wybryk losu. Jak ktoś nie dojechał na koniec Polski, żeby ich zobaczyć, to trudno było ten wybryk powtórzyć. Druga część trasy "Somewhere far Beyond" była w całości przekładana, ale i tak od początku planowana była tylHelloween, Hammerfall, MCK Katowice.18 wześnia 2022 To, co zrobił Helloween, to jedna lepszych rzeczy, jaka przytrafiła się ostatnimi laty w niemieckim heavy metalu. Gamma Ray z niemal losowo wybranym dublerem-wokalistą wydawała się gasnąć, Helloween nagrywał średnią płytę za płytą. I trach, wystarczyło siły połączyć, żeby zespół z 40-letnim stażem nagle zaczął grać największe koncerty w karierze. "Wystarczyło" to oczywiście kosmiczny skrót myślowy, bo o wieloletnich podchodach do reunionu wspominała większość obecnych i byłych muzyków Helloween, o czym zresztą możecie poczytać w naszych wywiadach. Reunion Helloween w potężnym składzie był spełnieniem marzeń fanów niemieckiej sceny heavymetalowej. Tak nierealnym i odległym, że do dziś koncert w pełnym składzie robi niemal tak samo duże wrażenie, jak na początku. A przecież pierwsza wspólna trasa była 5 lat temu, a i sama reunionowa płyta ma już rok. Helloween nie tylko zyskał wiatr w żagle, ale wskoczył na szczebel kariery, na jakim nigdy nie był. Gra najdłuższe trasy, w największych halach, a na koncerty decydują się przychodzić osoby, które nigdy na Helloween dotąd nie chodziły. Drugi reunionowy koncert w Polsce okazał się swego rodzaju parafrazą poprzedniej trasy. Motywy, które okazały się uprzednio sprawdzone (jak interpretacja "Perfect Gentleman", czy zabawa z publiką podczas "I Want Out"), wskoczyły i do tej trasy. I choć tour "Pumpkins United" zakończył się i został podsumowany nawet koncertówką, obecna trasa "United Forces" różniła się od poprzedniej przede wszystkim dołączeniem do setlisty utworów z nowej płyty. I grafikami zdobiącymi sce-

160

ko w ojczyźnie Blindów. Szczęśliwie z Polski do Drezna lub Berlina mamy rzut beretem, więc mogliśmy bez problemu o tę trasę zahaczyć. Pomyślcie tylko o fanach w Brazylii. Mamy naprawdę szczęście. Sala dawnej rzeźni wypełniona była po brzegi. W połowie sali było tak tłoczno, jak zwykle bywa bliżej sceny. Guardiani są bardzo popularni u siebie, grali specjalny koncert, a dodatkowo nie bywają często w Dreźnie, więc na wypchanie sali złożyło się wiele czynników. Jako support wyemitowano krótki filmik zmontowany z archiwaliów i okraszony bonusami z "Somewehere far Beyond". Świetny pomysł na "odhaczenie" tych kawałków. Film płynnie przeszedł w koncert (ostatnie sceny pokazywały współcześnie zespół szykujący się na scenę). A na scenie ponad 40 minut czystej magii. Guardian wyglądał jak Guardian. Oni nigdy nie byli demonami image'u. André i Marcus (ten to się w ogóle nie starzeje), jak zawsze na poziomie, a Hansi, jak to Hansi, co nie wygląda to dośpiewa. I na szczęście, bo w formie wokalnej był znakomitej. Nasze szczęście, że w tak znakomitej formie był na tak znakomitej trasie. Inne koncerty Blindów przychodzą i odchodzą, a ten pewnie przez długie lata nie powróci. O ile "The Bard's Song" to najpopularniejszy koncertowo utwór Guardian w ogóle, o tyle takie perełki jak "Theater of Pain" czy numer tytułowy miałam okazję usłyszeć po raz pierwszy. Magia absolutna. Zespół odtworzył płytę nuta w nutę, nie omijając nawet miniatury, jaką jest "Black Chamber". Magię podkręcał fakt, że w ogóle pomysł na trasę był okraszony starym materiałem. Po głównym daniu, jaką była cała "Somewehere far Beyond" zespół sięgnął po koncertowe "klassikery", ale skupił się na tych z dawniejszych płyt. Najnowszy numer z tego koncertowego zestawu to "Sacred Worlds", który trafił do

niego pewnie przez wzgląd na to, że jest to bardziej tradycyjny i nieco w starszym stylu numer Blindów. Mimo kurczowego trzymania się "oldschoolowego" setu, Guardian wykorzystał fakt, że właśnie wydał nową płytę. "The God Machine" wyszła dokładnie wtedy, kiedy Niemcy ruszyli na trasę. Byłoby marketingowym niedopatrzeniem, gdyby zespół udawał, że nic się nie stało. I tak, jak gdyby nigdy nic, między "Banish from Sanctuary", a "Time Stands Still" pojawił się szybki i nawet agresywny "Violent Shadows", który swoją dynamiką fantastycznie wpasował się między te dwa kawałki. Scenografia była subtelna. Kilka małych banerów, na których wyświetlano jakiś nastrojowy gwiezdny pył i jeden duży baner w tle z okładką "Somewhere..." i logiem zespołu. Publika taka, jak zawsze na tym zespole. Trochę oczarowana, trochę ożywiona, mocno rozśpiewana na balladach i na końcu "Valhalla" i jak zawsze nie dała dojść do głosu Hansiemu. Mitem jest, że Niemcy się nie bawią. Bawili się tak samo, jak my się bawimy na Blindach w Polsce. Poza siedzeniem przy wyimaginowanym ognisku na "Bard's Song". Było głośno, ale na tyle selektywnie, że w dobrych zatyczkach do uszu koncertu słuchało się wyśmienicie. Osoby stojące w innych miejscach trochę narzekały, ale widocznie mieli pecha do wybranego przez siebie miejsca, a skuteczne przemieszczanie się w tym tłumie graniczyło z cudem. Cudem było też to, że Drezno się nie wyprzedało, bo kilka koncertów na trasie miało już status "sold out". W ogóle,jak gdyby nigdy nic zaczęliśmy pisać o tłoku na koncertach. A jeszcze kilka lat temu wieszczono, że "już nigdy nie będzie koncertów". Są, i to jakie! Ten, to był zdecydowanie magiczny wieczór.

nę, które w moim odczuciu były dużo lepsze niż poprzednio, choć i tak bardzo dominowały nad sceną. Zwłaszcza że były jedyną jej dekoracją. Nie wiem, jak Was, ale mnie takie przytłaczające animacje dekoncentrują i odciągają uwagę od samego koncertu (jeśli nie byliście na Helloween, to możecie przypomnieć sobie scenę na Manowar w Warszawie czy Sabaton we Wrocławiu w Hali Stulecia). Fakt, że koncerty były do siebie podobne, wcale nie był wadą. Koncert był naprawdę w 100% Helloween. Dowcipny, w estetyce luzu, z dialogami między wokalistami. Jeśli pewne rozwiązania im się sprawdzają, jak dla mnie mogą je ciągnąć ile potrzeba. Jeśli chodzi o te nowości, których nie było na poprzedniej trasie, to rzecz jasna utwory z "Helloween". Na dzień dobry kolos "Skyfall". Helloween nie obawia się tasiemców otwierających występy (pamiętacie "Halloween" 5 lat temu?). Wejście w klimat, swego rodzaju przedstawienie muzyków. Konfrontacja z doskonałym brzmieniem sali MCK Katowice, w której wokal Michaela (a Michael był znakomitej formie!) wybrzmiał doskonale. "Mass Pollution" reprezentujący Helloween ostatnich dekad. Deris był w niezłej formie, ale momentami "nie dociągał". Świetna akustyka MCK Katowice wszystko obnaży, a trasa już trwa od wielu tygodni. Za to forma sceniczna - bomba! "Best Time" poprzedzony był nie bez kozery solówką Saschy. Kawałek napisany przez "tego najmłodszego gitarzystę Helloween" był promowany jako wakacyjny hit i dał mu pokazać, że mimo tak znakomitego, historyczne składu, on też jest częścią kapeli. Zwłaszcza że "ten najmłodszy gitarzysta" gra już w Helloween 20 lat, czyli dwa razy więcej, ile Kai Hansen łącznie. O mały włos nie dostalibyśmy z nowej płyty też '"Angels", bo zespół grał to na trasie. W zamian

otrzymaliśmy prezent w postaci starego numeru, "Save us!", który na tej trasie był ewidentnym zamiennikiem "Angels". Zadowoleni? Ja bardzo, bo nigdy go jeszcze na żywo nie słyszałam. Inne nowości, to odświeżony zestaw medley'a w wykonaniu Kaia Hansena. Trafiły do niego fragmenty z "Metal Invaders", "Gorgar", "Victim of Fate" i "Ride the Sky". Zważywszy, że Hansen to facet, który od początku deklarował wizję reunionu składu Helloween, jako czegoś co przywróci dawny klimat i dążył do wielu oldschoolowych rozwiązań, pokombinowanie w setliście ma sens. Za ogromny plus tego koncertu uważam brak niepotrzebnych, słabych kawałków w rodzaju "Waiting for the Thunder" czy "Are you Metal", które lubiły ostatnio gościć na koncertach Helloween. Tym razem setlista była naprawdę kapitalna. Helloween był supportowany przez Hammerfall. Szwedzi, jak zwykle krótko, na temat, z troszkę infantylną konferansjerką. Jak zwykle w świetnej formie i prezencji scenicznej. Jeśli byliście gdzieś na Hammerfall w ciągu ostatnich 5 lat, to możecie sobie wyobrazić, jak wyglądał ich koncert. Nowością płyty oczywiście kawałki z nowej płyty, takie jak "Brotherhood", "Hammer of Dawn" czy "Venerate me". Jednak Cans zagadywał do nas w ten sam sposób i miał nawet na sobie tę samą kamizelkę z gwiazdami. Gorzej ze zdaniem "to możecie sobie wyobrazić, jak brzmiał ich koncert", bo aż tak dobrze brzmiącego koncertu ze świecą szukać. Za to doskonałe nagłośnienie wielkie brawa dla obsługi MCK Katowice. Takie koncerty to czysta przyjemność.

LIVE FROM THE CRIME SCENE

Strati

Strati


Zelazna Klasyka

Metallica - Ride The Lightning 1984 Megaforce

Kiedy zapytałem Michała o zespół, którego dawno nie było w rubryce Żelazna Klasyka, ku mojemu zdziwieniu odpowiedział, że nie gościła nigdy Metallica. Kurczę, jak to możliwe? Nie wnikałem, ale zasugerował, że o takich oczywistościach zawsze ciężko się pisze i trudno jest ciekawie opisać coś, co chyba każdy zna. Fakt - na temat Metalliki i ich płyt napisano już opasłe tomy ksiąg i zadrukowano setki periodyków. Mimo wszystko zdecydowałem się podjąć temat i spróbować zmierzyć się z niekwestionowaną klasyką, matką tysięcy metalowców. Zaczynałem, jak pewnie wielu podobnych, młodych adeptów ostrych dźwięków, od nagrań amerykańskiej grupy. W pewnym momencie Metallica była czymś w rodzaju elementarza, czymś w rodzaju drogowskazu. Dzięki zagłębianiu się w historię jej powstania i poznawaniu gustów jej członków na półce lądowały kolejne nieznane mnie kapele. Mimo tego, co współcześnie wyczyniają Hetfield i Ulrich, sentyment do muzyki podpisanej tymi nazwiskami jest wciąż silny. Najwcześniej poznałem "ReLoad", dziwaczny na tle staroci album. Było to jednak na samym początku drogi i kompakt wpadł jako prezent na urodziny od kolegi, gdzieś w okresie, gdy miał premierę. W momencie pierwszych odsłuchów nie byłem kompletnie świadomy wszystkich zawiłych ścieżek, które doprowadziły do tego wydawnictwa. Był po prostu słuchany. Kolejne pojawiły się "Master Of Puppets" i "Ride The Lightning", a znacznie później "Kill'em All" i "…And Justice For All". Z biegiem lat i nabraniem doświadczenia w obcowaniu z muzyką metalową wykształcił się u mnie swoisty ranking. W sumie do dziś chyba najbardziej lubię i najczęściej wracam by ujarzmiać błyskawicę. Dlatego bez wahania wiedziałem, że jeśli mam pisać o Metallice, będzie to album z 1984 roku. Debiut grupy był wulgarny i bardzo agresywny. Wściekłe riffy i szaleńcza sekcja rytmiczna od razu sygnalizowały, że mamy do czynienia z elementarnym thrash metalem. Płyta "Kill'em All", w momencie wydania (1983) zrobiła wiele zamieszania na rynku i współcześnie nie ma prawa mówić się na ten materiał złego słowa. Trzeci album, "Master Of Puppets", w 1986 roku, jawił się jako dzieło ludzi świadomych swoich celów i założeń. Tysiące godzin spędzonych w studio. Staranne pisanie materiału. Dbałość o każdy detal a jednocześnie próba zachowania charakteru thrash metalowej grupy. Przy debiucie ten krążek brzmi jak poważny elaborat przy poplamionym pizzą komiksie. A pośrodku był "Ride The Lightning" rzecz jakby łącząca te dwa światy. Rzecz powstała w jakieś trzy tygodnie. Z pomocą Flemminga Rasmussena zespół wszedł

do studia w Kopenhadze, by zarejestrować następcę debiutu. Gość spełniał ich założenia - okazał się szefem wszystkich pokręteł konsolety, ale nie wtrącał się w zawartość muzyczną. Już wtedy perkusista Lars Ulrich i gitarzysta James Hetfield starali się być mocno niezależni. Naturalnie ich kompani - gitarzysta Kirk Hammett oraz kapitalny basista Cliff Burton również dawali dużo od siebie. Tytuł albumu Kirk wziął z fragmentu noweli Stephena Kinga "Bastion" ("The Stand"). Praca przedstawiająca krzesło elektryczne pośród piorunów powstała przed rozpoczęciem nagrywania. Współcześnie nic a nic się ten projekt nie zestarzał. Nadal ma w sobie wyrazistość i czytelne nawiązanie do treści albumu. Generalnie chłopaki z Metalliki nie byli z tych, których interesowało tylko picie i zaliczanie panienek. Jasne, pili dużo (czasem za dużo), ale tematy, jakie poruszali na swojej drugiej płycie były interesujące i świadczące o szerokich horyzontach muzyków. Na początek chyba najszybszy numer grupy - "Fight Fire With Fire" - z delikatnym akustycznym intro mającym wprowadzić w lekką konsternację. Grupa się rozwijała dokładając w pisaniu piosenek sporo nowych elementów. Tekst skupia się tutaj na zagrożeniu wojną nuklearną, a koniec zagłusza wybuch. Kolejnym przystankiem jest tytułowa kompozycja, w której zespół zwraca uwagę na nie do końca dobrze funkcjonujący system sprawiedliwości. Historia opowiedziana z perspektywy więźnia oczekującego na śmierć przez krzesło elektryczne okraszona jest muzyką w średnich tempach, jednak przyspieszającą w trakcie trwania utworu. Za chwilę dźwięk dzwonu. Czyżby Black Sabbath? Prawie. Melodię wstępu "For Whom The Bell Tolls" wymyślił Cliff, grając na przesterowanym basie z efektem wah-wah. Reszta to miarowy rytm i posępne riffy otulające linijki tekstu traktujące o horrorze i hańbie wojny. To też kawałek, który zdradza nie ostatnie rozeznanie członków Metalliki w literaturze - tytuł wzięli od noweli Ernesta Hemingwaya z 1940 roku. Thrash metal i ballady? A tfu! Kto to widział, a kto grał, na pewno był pozerem i fanem Bon Jovi. Najwidoczniej Lars, James, Cliff i Kirk mieli w nosie sztywne zasady gatunku bo umieścili na swojej płycie "Fade To Black". Rzecz będąca, no tak, piosenką o wolnym tempie i ładnym wyrazie. Pod koniec Metallica eksploduje solówkami i szybkimi motywami, jednak lwia część oparta jest na intro akustycznym z delikatną pracą gitar elektrycznych. Hetfield jest autorem słów traktujących o samobójstwie. Napisał je w stanie kompletnej bezsilności po kradzieży sprzętu należącego do zespołu przed bostońskim koncertem w styczniu 1984 roku (album wyszedł w lipcu). Można powiedzieć, że "Fade To Black" przetarło ścieżki dla późniejszych ballad, takich jak "Welcome Home (Sanitarium)" czy "One". Teraz przychodzi pora na parę utworów, które szczególnie lubię. Właśnie ten album ma w sobie takie strzały jak "Trapped Under Ice" czy "Escape", trochę nieoczywiste, lekko zapomniane, ale zagrane świetnie. Ten pierwszy powstał z inicjatywy Hammetta, który oparł go na "Impaler" swojego byłego zespołu Exodus. Szybki kawałek, soczyście thrashowy. Z lekkimi zwolnieniami sekcji, ale za to z świdrującymi partiami gitar. Nad wszystkim jest głos Hetfielda, który wyśpiewuje opis sytuacji kogoś, kto budzi się ze stanu kriogenicznego. Niestety - czeka go przykry koniec. Następnie wraz z ostatnim uderzeniem przechodzimy gładko w nośny motyw "Escape". Generalnie kompozycja lekko odstaje stężeniem ciężaru od pozostałych. Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że mogła być pisana z myślą o rozgłośniach radiowych - refren naprawdę jest miły dla ucha i bardzo

przebojowy. Mimo wszystko ma w sobie metaliczne pierwiastki i w żaden sposób nie psuje odbioru całości albumu. Wszystko co dobre szybko się kończy. Fakt, "Ride The Lightning" ma około 47 minut, a że zawiera mknące riffy i pełną pasji sekcję rytmiczną (co ten Burton!) to można odnieść wrażenie, że czas spędzony z tym krążkiem mija szalenie prędko. Jednak zanim album przestanie się kręcić czekają na słuchacza jeszcze dwie kapitalne kompozycje. Najpierw mój ulubiony numer Metalliki "Creeping Death". Tak, chyba obok "Disposable Heroes" (nagrany na "Master…") to ten, przy którym głowa naprawdę sama chce się urwać. Świetne motywy, czy to solówki czy też riffy, nasączają tą kompozycję po brzegi. Ten fragment pod koniec z skandowaniem "Die by my hand!" - napisał Kirk, posiłkując się kolejnym pomysłem z czasów Exodus. Tekst traktuje o plagach egipskich, śmierci pierworodnych. Wszystko tutaj łączy się w idealną całość. Trudno przy tym zachować spokój! Finał albumu to instrumentalny "The Call Of Ktulu", pierwotnie nazwany "When Hell Freezes Over". Cliff Burton przyniósł pozostałym książkę H.P. Lovecrafta "Cień nad Innsmouth" i tak się zaczęło. Nazwę wzięli od ważnej postaci uniwersum pisarza, Cthulhu, zmieniając na Ktulu dla łatwiejszej wymowy. Numer wspaniale się rozwija. Z akordów D-moll we wstępie, zbudowanym na wykorzystaniu pomysłu byłego już członka grupy, Dave Mustaine'a, przepoczwarza się rzecz w solo basowe. Mamy tutaj również garść świetnych solówek gitar, nieźle pracującego Ulricha a nad całością roztacza się specyficzna aura tajemnicy znana z nowel Lovecrafta. Jako ciekawostkę dodam, że kiedy grupa grała słynne koncerty z orkiestrą "S&M" - to dyrygent, Michael Kamen, za aranż dostał nagrodę Grammy w 2001 za najlepszy rockowy występ instrumentalny. Można na temat Metalliki mówić sporo nieprzychylnych słów, ale przyznać trzeba, że zostawili po sobie całą masę świetnej muzyki. Obiektywnie patrząc to wczesne albumy, do 1989 roku, najeżone są naprawdę ciekawymi rozwiązaniami, melodiami, solówkami czy po prostu energią. To, że Ulrich i Hetfield chcieli mieć najlepszy zespół na świecie nie powinno dziwić - chyba każdy chce zdobywać szczyty. Wiem, wiem, zasada po trupach do celu nie zawsze przystoi! Wierność zasadom i gatunkom zawsze w cenie! Ja jednak już tak mocno na ewolucję grupy nie patrzę. Nie chce mi się zaprzątać sobie głowy setny raz tym samym problemem. Skupiam się tylko na tym, co mnie interesuje - a lubię od czasu do czasu zapodać sobie coś z czterech pierwszych płyt. Wybrałem do rubryki "Ride The Lightning" bo czuję w tej płycie niesamowitą szczerość, dynamikę i nie do końca oszlifowane pomysły. Metallica na tym krążku jest jeszcze nieokrzesana, ale już aspirująca do na-grywania rzeczy wielkich. Jeszcze wściekła, choć znajdująca w sobie coraz częściej umiejętność wyważenia emocji. Rozwijająca się, ale nie rezygnująca z prostych rozwiązań. Ten krążek niejako zapowiada to, co zostanie nagrane za chwile - potężne "Master Of Puppets" - cały czas stojąc jedną nogą przy debiucie. Dla mnie to połączenie jest po prostu idealne. Nigdy później grupa nie nagrała tak dobrze zbilansowanej płyty w tak serdecznej atmosferze, bo jednak kolejny album stał się trochę odarty z dzikości, a przy powstawaniu "…And Justice For All" Ulrich i Hetfield, wyciszając ścieżki basu Newstedowi, pokazali swoje prawdziwe oblicze. Drugi krążek to, biorąc wszystkie za i przeciw, dzieło wybitne. Kropka. Adam Widełka

ZELAZNA KLASYKA

161


Decibels’ Storm recenzje płyt CD 1 - dno, 2 - słaba, 3 - przeciętna, 4 - dobra, 5 - bardzo dobra, 6 - wybitna

Altaria - Wisdom 2022 Reaper Entertainment

Altaria pochodzi z Finlandii i działa od roku 2000, z pewną krótką przerwą. Jednak najgłośniej o nich było w pierwszej dekadzie lat 2000. Wtedy to było chyba największe zainteresowanie mocno melodyjnym power metalem. Finowie zdołali wtedy nagrać cztery albumy i jedną kompilację. Pamiętam, że pisało się o tych płytach, ale Altaria świata nie zawojowała. Trochę byłem zdziwiony, że muzycy postanowili dać sobie jeszcze jedną szansę. Jakby nie było, poprzedni krążek nagrali w roku 2009 i było to "Unholy". Na najnowszej, dużej, studyjnej płycie mamy jedenaście kawałków utrzymanych w bardzo przyjaznych i melodyjnych brzmieniach. Ich bazą jest melodyjny power metal z nutką neoklasyki, ale także melodyjny metal, także hard rock i AOR. Nie ma tu nic odkrywczego, ale za to jest solidność. Po prostu takie granie do uprzyjemnienia sobie czasu albo innego relaksu. Z pewnością Finowie znowu znajdą swoich fanów. Wszak melodyjne odmiany metalu czy też AOR nadal są popularne, szczególnie tu w Europie. Niemniej, żaden z jedenastu kawałków z "Wisdom" jakoś mnie do siebie nie przekonał. Owszem bywają takie momenty jak główny riff do "Power To Heal", czy niezła solówka w "Crimson Rain", ale w sumie to nic nieznaczące fakty. Za to wykonanie jest bardzo dobre, brzmienia standardowe, takie, jakie wymaga się w tym rodzaju grania. Żeby polubić "Wisdom" trzeba po prostu być koneserem takich brzmień. Inni z pewnością będą ten album mijali z dala. (2,5) \m/\m/

Amken - Passive Aggression 2022 Massacre

Mimo tytułu "Passive Aggression"

162

RECENZJE

ten grecki kwartet poczyna sobie całkiem ostro: thrash w wydaniu Giannisa Karakouliasa i jego kompanów jest więc nad wyraz siarczysty i do tego nie brzmi jak jakaś cyfrowa wydmuszka. Już opener "The Underdogs" pokazuje, że z Amken nie będzie żartów, a kolejne utwory, z "The Li(f)e We Lead" i "Bliss" na czele, tylko to potwierdzają. Niektóre ("We Came From Nothing") to już wręcz blastowa jazda, ale finałowemu "Somewhere Past The Burning Sun" również nie zbywa na szybkości. Nie brakuje też jednak momentów świadczących o dobrym opanowaniu przez członków grupy prawideł muzycznego warsztatu: są więc ciekawe patenty aranżacyjne, nie ma wyłącznie pędu na oślep, aby szybciej, tak jak w "I Am The One", którego wiodącego riffu nie powstydziłaby się doomowa kapela czy w mrocznym, zróżnicowanym utworze tytułowym. No i melodie - nie wysuwające się co prawda na plan pierwszy, ale słyszalne, szczególnie w gitarowych solówkach i zdecydowanie uatrakcyjniające całość. Widać, że Amken nie przespał ostatnich lat, zespół rozwija się, idzie do przodu, tak więc w obecnych, coraz bardziej parszywych czasach to aż nadto, by dać chłopakom: (5) Wojciech Chamryk

Ann Wilson - Fierce Bliss 2022 Silver Lining Music

Zespół Heart znany jest mi od dość dawna. Najbardziej kojarzę ich z połowy lat 80. zeszłego wieku, gdy wydawali krążki "Heart" (1985) i "Bad Animals" (1987). Ten ostatni ze znakomitym utworem "Alon". Grali wtedy lżejsze hard'n'heavy zmieszane z AOR, czyli to, czego wówczas oczekiwała amerykańska publiczność i lokalne radiostacje. Co się tyczy ich wcześniejszego okresu, to znam Heart przede wszystkim dzięki hard rockowemu majstersztykowi "Barracuda". Natomiast ostatnio przypomnieli się brawurową interpretacją kompozycji "Stairway To Heaven" z repertuaru Led Zeppelin. Niemniej Heart należy do formacji, które zo-stawiłem sobie do późniejszego zapoznania, co pewnie skończy się tym, że nigdy w pełni ich dokonań

nie poznam. Niestety solidny poziom muzyczny, niezłe riffy Nancy Wilsaon oraz niesamowity głos Ann Wilson nigdy nie stały się silnym magnesem, do bliższej znajomości z tym amerykańskim zespołem. No właśnie, jeszcze dwa lata i zespołowi Heart stuknie 50 lat działalności artystycznej, a mimo to, głos Ann Wilson brzmi ciągle niczym dzwon. Można przekonać się o tym, przesłuchując jej solowej płyty "Fierce Bliss" (bodajże trzecia w kolejności). Jej śpiew na tym krążku ciągle sprawia niesamowite wrażenie. Muzycznie jest równie ciekawie. Album rozpoczyna kawałek "Greed", który nawiązuje do tego bardziej przebojowego okresu zespołu Heart. Niemniej "Greed" oprócz ciekawej wpadającej w ucho melodii, ma również niezły główny temat, parę fajnych aranżacji, ale przede wszystkim charakter. Także oprócz tego, że dobrze się go słucha, można cieszyć się jego pomysłowością. Niemniej to nie mainstreamowe granie jest w głównej roli na tym krążku. Druga kompozycja "Black Wing" zachwyca klimatem, pełnym tajemniczości, pewnym mrokiem oraz dźwiękowymi subtelnościami. Dodatkowo niesie w sobie klimat klasycznego rocka rodem z lat 70. Trochę w tym wszystkim czuć ducha Led Zeppelin. Generalnie, jak dla mnie jest to najmocniejszy moment "Fierce Bliss". Za "Black Wing" mamy do czynienia z utworem "Bridge Of Sighs" (autorstwa Robina Trowera), o którym też można powiedzieć, że nawiązuje do Led Zepellin. Niemniej dzięki elektryzującego, ciężkiego białego bluesa. I w zasadzie są to główne składnik "Fierce Bliss", gdzie ma się wrażenie, że brzmienia bluesowe przeważa. Utworów z klimatem i reminiscencjami muzyki z lat 70. jest jeszcze trzy. Najciekawsze z nich to "Fighten For Life" oraz "Gladiator". Jest jeszcze "As The World Turns", który kończy płytę, ale on zdaje się, jest nie do końca przemyślany, albo zbyt mocno uproszczony. Tyle samo jest kolejnych kawałków nawiązujących do bluesa. Mam na myśli "Forget Hear" (tego kawałka też nie napisała Ann), "A Moment In Heaven" oraz "Angels Blues". Niektóre z tych utworów w znakomity sposób łączą klimat i bluesa, i tak w "Fighten For Life" odnajdziemy trochę bluesa, a w "Forget Hear" usłyszymy trochę klimatu. "Fierce Bliss" uzupełnia jeszcze dwie kompozycje, obie to covery. Pierwsza z nich to przeróbka Queen utworu "Love Of My Life". Może jest on wykonany nie tak brawurowo, jak

wspominane "Stairway To Heaven", ale z całą pewnością ta interpretacja jest naprawdę bardzo ciekawa. Natomiast "Missionary Man" to kawałek Eurythmics w formie bezpośredniego i dającego czadu rocka, w sumie niezłe wykonanie, choć specjalnie na płycie się nie wyróżnia. Ann Wilson tworząc i nagrywając "Fierce Bliss" otoczyła się sporą gromadką uzdolnionych muzyków, dlatego ta płyta jest tak dobra i niezgorzej brzmi. Z tej gromadki z pewnością najbardziej rozpoznawalnymi są Warren Haynes i Kenny Wayne Shepherd. Nie ma co zbytnio dywagować nad tym krążkiem, to po prostu bardzo fajna sprawa dla fanów dobrego melodyjnego hard'n' heavy ozdobionego niesamowitym głosem Ann Wilson. (4,5) \m/\m/

Anthea - Tales Untold 20022 Rockshots

Jak wiemy Anthea pochodzi ze Stanów i stara się zaistnieć na scenie melodyjnego, symfonicznego power metalu. Plusem Anthea jest wokalista i lider Diego Valadez, który ma ciekawy głos i potrafi zaśpiewać niezłe melodie. Na "Tales Untold" zespół stara się dość prostymi środkami trafić do słuchacza, w ten sposób ułatwia zaistnieć wyśpiewywanym melodiom przez Diego. Obudowane jest to orkiestracjami, również prostymi, bez większego rozmachu, przez co dość często zalewają nas plamy bezbarwnych klawiszy. Najciekawszym pomysłem wykazano się przy utworze "Sapiens", gdzie sięgnięto po ornamenty orientalne. Inna rzecz, muzycy Anthea starają się, aby w ich muzyce zaistniały mocniejsze gitary. Aktualny nurt jest taki, że większość podobnych zespołów po prostu sięga po współczesne mocarne gitarowe brzmienia. Amerykanie zrobili to po swojemu i te mocniejsze momenty brzmią bardziej, jak US power metal. Przyznam się, że tworzy to zaskakujące połączenie, ale dla mnie brzmi to dość dziwacznie. Moim zdaniem amerykańskie powerowe riffy nie prezentują się najlepiej w oprawie syntetycznych klawiszy. Do tego muzycy Anthea od czasu


do czasu ubarwiają wokale Diego Valadez ostrym wokalem, który niekiedy przeradza się w lekki growl lub blackowy skrzek. Te mocniejsze akcenty gitarowo-wokalne są wykorzystywane w większości kompozycji. Niemniej, mnie najbardziej przypadł do gustu bardziej konwencjonalny utwór "Memoriam", który oparty jest na balladowych akustycznych gitarach oprawionych w keyboardowe brzmienia, a melodia prowadzona jest przez emocjonalny głos Diego. W końcowej części jest nawet dość ciekawa partia skrzypiec. No i nawet ta kompozycja jakoś jeszcze brzmi. Niestety na "Tales Untold" jest też spora wpadka, którą jest dla mnie ostatnia pieśń "In Time". Przypomina ona pop-rockowe dokonania z lat 80. i nie ratuje tego nawet pełny i fantastyczny głos pana Valadeza. Muzycy grają na przyzwoitym poziomie, czasami któryś tam zabłyszczy (oprócz klawiszy) tak jak znakomita solówka w utworze "Tales Untold". Gorzej jest z brzmieniem. Na pewno nie jest ono tak soczyste i pełne jak w wypadku europejskich produkcji. Niekiedy brzmienia są dość płaskie, a innym razem brzmią jak ze studni. Po prostu sound tej płyty nie bardzo mi pasuje. Nie jestem też zachwycony kompozycjami i ogólnie podejściem do tematu. W tym wypadku niewiele zmieniło się od debiutanckiej płyt, a nawet czuję w tym pewien regres. Po prostu "Tales Untold" jest zwykła, nie wyróżnia się zbytnio w natłoku wielu innych produkcji z tej melodyjno-symfoniczno-powerowej sceny. W tym wypadku głos Diego Valadeza nie może zapewnić alibi dla muzyki, utworów, wykonania i brzmienia. (3) \m/\m/

Armagh - Serpent Storm 2022 First Wave Only

Takiej płyty jak "Serpent Storm" nie było w naszej szarej, polskiej rzeczywistości bardzo dawno. Jeśli w ogóle, kiedykolwiek... Armagh do tej pory był kojarzony w podziemiu jako zespół, wykonujący muzykę z pogranicza black i thrash metalu. Najnowszy krążek odwraca wszystko o dobre 180 stopni. Dostajemy czysty heavy metalowy album. Jedynymi mocniejszymi numerami, przypominającymi starsze dokonania kapeli z Warszawy, są "Death is Near" i "Storm Over Satanic City". Reszta kawałków to heavy metalowe uderzenia. Kapitalne riffy w "Woman From The

Hills", "Industrial District Fever" czy przede wszystkim w "Howling of the Black Wind" świadczą o sporym progresie zespołu. Należy dodać, że główną inspiracją wydaje się być Brocas Helm i Manilla Road. Szczególnie epicki jest "Mhacha's Height", gdzie pojawiają się nawet... gitary akustyczne. Nie należy zapominać o rozpędzonym "Shadow Walkers" czy równie wpadającym w ucho "Into The Fumes of Deutero-Steel". Natomiast kompletnie inny, lekko w stylu Voivod wydaje się być "Flattened Rats". Takiego strzału polska scena nie miała dawno i za szybko nie dostanie. (5,7) Łukasz Sobala

Aerodyne - Last Days of Sodom 2022 ROAR

Jeśli lubicie Enforcer albo Skull Fist, to i w Aerodyne może znajdziecie coś dla siebie. Trzecia płyta Szwedów to klasyczny heavy metal, który w przypadku większości kawałków rozpędza się do speed metalu, z czego apogeum osiąga w numerze tytułowym. Jeśli kojarzycie bardziej rozbujane, hard'n' heavy korzenie zespołu, to możecie być odrobinę zaskoczeni, choć może Wasze zaskoczenie złagodzą te pozostałe utwory, to utrzymane w wolniejszych tempach, takie jak "Innocence Lost", "Endgame" i "Blood on the Water". Odróżnia się też epicki, złożony najdłuższy w dziejach Aerodyne utwór, "Children of the Sun" przywodzący stylistycznie na myśl podniosłe kolosy Maidenów. Mimo absolutnie klasycznej stylistyki, Aerodyne nie jest z tych zespołów, które swojego brzmienia szukają pod szafą. "Last Days of Sodom" brzmi jasno i klarownie, a przejrzystość brzmienia podkreślają dodatkowo czyste wokale Marcusa Heinonena. Co ciekawe, nawet mimo tego uładzenia i jasności, same linie wokalne momentami kojarzą mi się z tym, jak układają je wokaliści punkrockowi. Zaletą Aerodyne jest to że grają heavy metal. A wadą, że grają heavy metal i to jest ich jedyna zaleta. "Last Days of Sodom" to krążek, na którym nie ma żadnej petardy i który nie przyciąga ani świetnymi kompozycjami, ani muzykami, ani wokalistą, ani klimatem. Zdecydowanie nie jest to płyta zła, ale na pewno nie jest to płyta, która zostaje w pamięci. (3,5) Strati

Arkenstone - Ascension of the Fallen 2021 Steel Cartel

Okładka wygląda znajomo, nie? Skojarzenie z Death Dealer nie jest przypadkowe, bo nie tylko tworzył ją ten sam grafik, ale i w samym zespole grają Stu Marschall i Mike LePond, którzy dłużej lub krócej zasilają skład ekipy Rossa i Pecka. Muzycznie bliżej Arkenstone do Rossa, niż Pecka. Już otwierający EP kawałek tytułowy nastawia nas odpowiednio, na epic heavy metal. Pierwsze dźwięki basu są niemal hołdem do "Battle Hymn", a sam numer w swojej majestatycznej, kroczącej formie przywołuje najważniejsze elementy gatunku. Do Manowar zbliża nas też "Tree of Witches", który nie tylko wgniata nas kroczącym tempem, ale też potężnym brzmieniem perkusji i gitarami ewidentnie nawiązującymi do estetyki Manowar z "Into Glory Ride". Dwa pozostałe kawałki z tej EP przyśpieszają. "Lord Impaler" i "The Arkenstone" to dynamiczne numery, które na myśl przywołują owszem amerykańskie, ale zdecydowanie bardziej helstarowe niż manowarowe granie. Żeby było ciekawiej, w zespole jest tylko jeden Amerykanin, wspomniany Mike LePond. Pozostały skład jest z... Australii. Całość spina mocny wokal Louie'a Gorgievskiego. Nie oczekujcie jednak, że Louie dysponuje typowo epic metalową manierą lub barwą a la Eric Adams. To bardzo dobry wokalista, ale śpiewający raczej w stylu Rippera Owensa i Ronny'ego Hemlina. Ta EP to debiut zespołu, zobaczymy, w którą stronę się rozwinie. (4,5) Strati

A/Z - A/Z 2022 Metal Blade

Krótka piłka: wystarczy posłuchać 60 sekund, żeby samodzielnie przekonać się, czy muzyka A/Z jest dla nas. Zamysł twórczości zespołu A/Z polega bowiem na tym, żeby utwory trafiały w sedno w ciągu dwudziestu sekund i z łatwością zyskiwały sympatię masowych odbiorców. Jeżeli ktoś potrzebuje

więcej czasu na osłuchanie się, to zdaniem lidera i perkusisty Marka Zondera najwidoczniej nie rozumie koncepcji. Takie postawienie sprawy niweczy próbę recenzowania, ponieważ przekreśla potrzebę nadania sztuce dodatkowej perspektywy lub wyjaśnienia jej zawiłości. Mnie A/Z nudzi. Dostrzegam profesjonalne wykonanie, ale płyta średnio na mnie działa; słyszałem fajniejsze nowości. Jeśli ma z tego wynikać, że nie rozumiem A/Z, to niech tak będzie. Pozwalam sobie na nierozumienie tej muzyki, która do mnie nie przemawia. Choćby 60 000 osób przyszło na black metalowe show, studniówkę, papieskie nabożeństwo lub koncert Ed Sheerana, ja pozostaję niewzruszony i nie próbuję zrozumieć zjawiska. Tak samo w przypadku A/Z: wielu to lubi i kupuje, ale niezrozumienie również jest w porządku. Nic na siłę. (3.5) Sam O'Black

Blind Guardian - The God Machine 2022 Nuclear Blast

Ten album jest powrotem do wysokiej formy, zespołu, który zdawał się w ostatnich latach mocno testować cierpliwość swoich fanów. Przedostatnie wydawnictwo, "Legacy of the Dark Lands" syngowane jako Blind Guardian Twilight Orchestra, mimo, że zrealizowane z godnym podziwu orkiestrowym rozmachem, nie spełniło oczekiwań, jakie mieli fani heavy metalowej przecież muzyki. Podobnie, kilka poprzednich płyt studyjnych (ostatnia, "Beyond the Red Mirror", ukazała się w 2015 roku!), choć zawierały sporo interesujących kawałków, to jednak tonęły w sosie nużącej powtarzalności. W dodatku, dość płasko i mało ekscytująco wyprodukowanej. W przeciwieństwie do powyższych uwag, "The God Machine" powinien zamknąć usta krytykom. Jednocześnie, może przywołać wspomnienie jakości, jaką zespół prezentował w szczytowym okresie swoje kariery. Jako całościowe dzieło, brzmi on bowiem świeżo, dosadnie i momentami nawet wściekle. Od czasu do czasu pojawiają się tu nieco bardziej rozbudowane aranżacje, których nie brakowało na kilku wcześniejszych ostatnich albumach, ale nie jest to nic, co osłabiało by solidny fundament całości. Świetny jest już początek - "Deliver Us From Evil" i "Damnation" przypominają mi trochę atmosferę pamiętnego (oraz

RECENZJE

163


ogrywanego na tegorocznych koncertach) albumu "Somewhere Far Beyond". Nie jest to może aż tak mocny wstęp, jak "Time What Is Time?", ale niewiele do tego brakuje. Moimi faworytami są jednak dwa inne utwory. Posiadający agresywne riffy "Violent Shadows", brzmiący jakby wziąć najlepsze elementy z "Tales from the Twilight World", skondensować je i opakować w nowoczesną produkcję. Oraz także szybki "Blood of the Elves" znowu przywołujący skojarzenia ze wspominanym już "Somewhere Far Beyond". Wymienione przed momentem fragmenty, to nie jedyne, które dostarczają ciętych riffów i galopującego tempa. Solidne pokłady energii czy nawet agresji, są wrażeniem, jakie zostawia przesłuchanie właściwie całego albumu. W rozmowie, jakiej udzielił mi André Olbrich, gitarzysta przyznał, że taki charakter materiału wynika z wściekłości i frustracji, wobec tego, jak wyglądały ostatnie lata, dla zespołu i nas wszystkich. Okazało się, że po wyhamowaniu pandemii (o ile możemy przyjąć, że do niego doszło), świat dostarczył nam kolejnych, wojennych tym razem rozczarowań. W takim kontekście, jeżeli przyjąć, że muzyka (czy też twórczość artystyczna w ogóle) poza czysto rozrywkowymi, może spełniać jeszcze jakieś inne role, "The God Machine" jest dla mnie osobiście pożądanym odreagowaniem emocji. Jednocześnie, jest też najlepszym albumem Blind Guardian od czasu "Nightfall in Middle-Earth". (4,7) Igor Waniurski

Chaos Engine Research - Faces 2022 Metal Scrap

"The Legend Written By The Anonymous Spirit Of Silence" zbiera już bardzo pozytywne recenzje z różnych stron świata i wygląda na to, że Chaos Engine Research ma spore szanse na zainteresowanie nie tylko polskich fanów takich zespołów jak: Sepultura, Machine Head, Soilwork, Slipknot, Korn czy Godsmack" pisałem przed ośmiu laty o debiutanckim albumie częstochowskiej formacji, przyznając mu w recenzji dziewięć punktów, czyli niemal maksymalną notę. Tymczasem życie ułożyło się tak, że drugą płytę Chaos Engine Research wydali dopiero teraz, przerywając tym samym długoletnie milczenie. Można tu mówić o wielkim powrocie, nawet jeśli zespół znany jest tylko nielicznym fanom nowoczesnego i urozmaiconego

164

RECENZJE

metalu, bowiem "Faces" to płyta znakomita. Ponownie jest więc nieszablonowo, iście progresywnie w sensie podejścia do samych kompozycji oraz ich aranżacji, ale też mocno i surowo, z wokalnym dwugłosem i sporą dawką agresji. Ekstremalne blasty płynne przechodzą więc w wyrazisty groove, jednak kiedy trzeba pojawiają się, wprowadzające chwile oddechu, zwolnienia oraz bardziej melodyjne partie. Wszystko jest tu zbalansowane idealnie, po iluś odsłuchach nie dostrzegam wśród tworzących "Faces" jedenastu utworów słabych punktów - teraz pora na to, by zespół zyskał wreszcie należne mu uznanie i zdołał zaistnieć nieco szerzej w świadomości fanów. (6) Wojciech Chamryk

też "Soldiers and Kings". Na drugim końcu postawię takie numery, jak "Invaders", które mają sznyt kawałków z zespołów Kelly'ego Carpentera. Mimo bardzo sabatonocivilwarowego refrenu, zwrotki brzmią "wypisz wymaluj" jak coś, co wyszło z carpenterowej pracowni. Płytę zdobią utrzymane w średnich czy nawet wolnych tempach epickie numery, takie jak "Slaughterhause 5" lub "Heart of Darkness". Tak samo jak okraszone klimatycznymi klawiszami "Dead Man's Glory" oraz "Oblivion". Ten pierwszy klawiszami w stylu irlandzkim, co nadaje kawałkowi smak słynnego "Over the Hills" Gary'ego Moora, ten drugi klawiszami oraz linią wokalną w stylu orientalnym. "Invaders" to bardzo ciekawa mieszanka trzech czynników - prostoty i melodyjności zaczerpniętej z korzeni zespołu, doskonałych, mocnych i wyrafinowanych wręcz wokali Carpentera oraz realnego heavy metalu, którego naprawdę w Civil War nie brakuje. (4,8) Strati

Civil War - Invaders 2022 Napalm

Wydając tę płytę, Szwedzi zyskali. Civil War powstał jako odprysk od zmieniającego skład Sabaton i po pewnym nakładzie pracy znalazł swoją drogę. Początkowo zdawało się, że trudno było mu się oderwać od korzeni (czego się zresztą muzycy nie wypierają), a obecnie wydaje się, że naprawdę złapał wiatr w żagle. Okazuje się, że o wyjątkowości "Invaders" zadecydował przypadkowy czynnik, jakim było odejście Nilsa Patricka Johanssona. Wokal Nilsa jest jaki jest, każdy słyszy: trochę w stylu Dio, trochę przerysowany. Mnie jego maniery słucha się coraz trudniej, zwłaszcza, że rozkręcał ją z płyty na płytę (w różnych kapelach, w których śpiewał). A tu bach, do Civil War dołącza genialny i jedyny w swoim rodzaju Kelly Carpenter. Natychmiast wsiadamy w auto, żeby go zobaczyć wraz z Civil War na koncercie w Zgierzu. Jak się nie udaje go zobaczyć w Darkology, to chociaż tam. Okazuje się, że nie tylko mi namieszał w głowie, ale namieszał muzyce Civil War. Po odejściu Nilsa, zespół za radą kilku osób zatrudnił mieszkającego w Belgii Amerykanina. Materiał muzyczny już prawie był, więc kawałki pisano "od tyłu", najpierw muzyka, potem linie wokalne i teksty. Kelly dodał swoje melodie, a tu i ówdzie zmieniono pod niego samą muzykę. Tajemnica lekkiego odświeżenia formuły Civil War wyjaśniona. Co nie znaczy, że nie znajdziemy na płycie nic w "starym" stylu. Wszak "Carry On" przez wzgląd na radosne klawisze brzmi jak dziedzictwo Sabaton, do tej kategorii zaliczę

Cobra Spell - Anthems of the Night 2022 Self-Released

Każdy, kto był na Warszawskim koncercie Ambush, Enforcer, Evil Invaders oraz Cobra Spell, a nie znał wcześniej ekipy Sonii Anubis, może być zaskoczony tym wydawnictwem. Kobiecy zespół będący wizualnie "tribute bandem" dla Lity Ford, Doro i Lorraine Louis, debiutował jako regularny, koedukacyjny band. Nie dość, że założony przez Sonię wraz z Sebastianem Silvą, to jeszcze śpiewał w nim Alexx Panza. I na tym wydawnictwie EP, jeszcze słychać Panzę na wokalu. Alexx już w wywiadzie, którego udzielał z ramienia innego zespołu, w którym śpiewa, Hitten, mówił, że nade wszystko kocha czasy przełomy lat 80. i 90. Śpiewając w Cobra Spell trafił idealnie na swoje miejsce. Niemal dokładnie taka sama dewiza przyświeca liderce zespołu, Sonii, która swoje ulubione ramy czasowe określa datami 1986-1989. I taka dokładnie jest ta EP. Brzmi ona tak, jakby Sonia wybrała wszystko to, co kojarzy się z tym okresem, od brzmienia, po same kompozycje, aranżacje etc. i zmieściła na jednym EP. Słuchając "Anthems of the Night" natraficie i na Mötley Crüe, i na Vixen i na Whitesnake. Ja mam wręcz doznanie synestezji, bo dźwięki zaczynają mi podsuwać na myśl fontannę kolorów.

EP jest dynamiczna, barwna, pogoda i przywołuje same fajne skojarzenia. Nie oczekujcie mistrzostwa świata w komponowaniu ani graniu, ale jeśli taka estetyka Wam odpowiada, pewnie znajdziecie coś dla siebie. No i drodzy czytelnicy Heavy Metal Pages - to raczej hard rock niż heavy metal. (4) Strati

Crazy Hammer - Roll The Dice 2022 M&O Music

Trochę się zdziwiłem jak odpaliłem nową płytę francuskiego zespołu Crazy Hammer. Jeszcze większe moje zdziwienie było, gdy wyczytałem, że początki tej formacji sięgają roku 1987. Ponoć nawet w 1988r. zarejestrowali osiem kompozycji, które maiły być ich dużym debiutem, ale nic z tego nie wypaliło. Kolejne lata przyniosły następne nagrania, ale były to tylko demówki. I bodajże w 1991 roku zespół zaprzestał swojej działalności. Temat wrócił gdzieś około 2015, ale pierwszy album "Resurrection" wydali dopiero pięć lat później. Na jego repertuar ponoć weszły utwory powstałe w pierwszym okresie ich działalności, ale nagrane współcześnie. Gdy włączyłem tegoroczny krążek, "Roll The Dice" od razu miąłem myśl; ja to gdzieś słyszałem. W końcu się zreflektowałem, że aktualnie trójka muzyków Crazy Hammer to byli muzycy Manigance. Mowa o sekcji rytmicznej, basiście Marcu Duffau, perkusiście Danielu Pouylau i przede wszystkim o znakomitym wokaliście Didierze Delsaux. Uzupełniają ich rewelacyjny duet gitarowy Karim Alkama i Mathieu Papon. Także wiadomo, z czym kojarzyła mi się muzyka Francuzów. Z tym że Manigance miała mocne akcenty progresywne, a Crazy Hammer wybrało bardziej bezpośredni heavy metal, ale taki pełen ambicji, jak chociażby znany z Iron Maiden. Zresztą ich muzyka ma więcej akcentów znanych z francuskich kapel, nie wiem czemu, ale słyszę na "Roll The Dice" sporo z Sortilege. No, ale może to tylko moja wyobraźnia, albo po prostu wszystko przez tę specyficzną śpiewność francuskich wokalistów. Sami muzycy przyznają się do inspiracji Judas Priest, Saxon, czy Helloween. Także ten Iron Maiden też tu się zmieści. Z pewnością ich muzyka jest osadzona w wiadomym miejscu. Poza tym cechuje ją rozwaga, wyobraźnia i wspomniana wcześniej ambicja. Każdy utwór jest konkretny, prze-


myślany, zajmujący, ale nie obce im są również melodia i pewna przebojowość. Utwory utrzymane są w różnych tempach, przeważnie dość szybkich lub średnich. Oczywiście bywają różne kontrasty i inne zwolnienia Świadczy o tym kawałek ze świetnym klimatem "Never Show". Mamy też trochę szybszy utwór niż to bywa w tej kapeli, czyli "All For One". Jednak takim wyróżnikiem dla Crazy Hammer są ciągotki do marszowo-walcowatych brzmień. Można tu wymienić kompozycje "Waking Over You" czy "Belive A World". Do tego dochodzi doskonałe wykonanie i to każdego z muzyków. Myślę, że znawcy śpiewu czy poszczególnych instrumentów, długo by się rozwodzili o ich umiejętnościach. No i owszem Crazy Hammer nawiązuje do brzmień i ogólnie muzyki z lat 80., ale sound jest najbardziej współczesny, a to mi się bardzo podoba. Myślę, że fani klasycznego metalu powinni odnaleźć się na "Roll The Dice" bez większych problemów. (4,5) \m/\m/

również kwestia, że kompozycje oscylują w okolicach trzech minut. Jedynie w wypadku jednego kawałka muzycy zbliżają się do czterech minut. Natomiast kończący utwór "Black Is My Blue Skye" wygląda na kolosa, bowiem trwa ponad pięć minut, choć przy okazji muzyka Crossplane zmienia swój charakter, skręcając w kierunku dźwięków wolnych, walcowatych, z domieszką doom metalu i bluesa. Ogólnie rzecz biorąc pod względem muzycznym, brzmieniowym i wykonawczym "Fastlane" to bardzo fajna płyta. Gitary są świetnie wymyślone, w dodatku brzmią znakomicie. Nie inaczej jest z pulsującym basem oraz grającą w punkt i z werwą perkusją. Walory instrumentów podkreśla zaś dość szorstki i zdarty głos wokalisty. Ciekawostką tego krążka jest utwór "Search And Destroy" autorstwa panów Osterberga (zgadza się chodzi o Iggy Popa) i Williamsona, który powstał na potrzeby ekipy The Stooges i został umieszczony na albumie "Raw Power" (1973). Inni mogą kojarzyć ten kawałek z wykonania The Dictators. Kolejną ciekawą informacją jest fakt, że za nagrywanie albumu, jego produkcję, miks oraz mastering odpowiada Waldemar Sorychta. I być może dzięki niemu aż tak fajnie słucha się tego krążka. Jak lubicie Motörhead, rock'n'rolla, to "Fastlane" powinno was zainteresować. (4) \m/\m/

Crossplane - Fastlane 2022 El Puerto

O Crossplane wiem niewiele. Powstali w roku 2009, prawdopodobnie pochodzą z niemieckich landów, a album "Fastlane" to ich czwarty duży krążek. W opisach, do których dotarłem dziennikarze ich muzykę określają jako heavy rock'n'roll. Owszem na tej płycie rockandrolla jest naprawdę dużo, ale mimo wszystko muzykę Crossplane określiłbym jako zderzenie hard rocka i punk rocka. Jest jeszcze trochę alternatywy (np. w "Cant Get You Out Of My Head"), trochę heavy (np. w "Rock Out"), ale przede wszystkim mamy do czynienia z wszędobylskim duchem twórczości Motorhead. Na dodatek w wokalu Marcela "Celli" Monninga znajdziemy też echa głosu Lemmy'ego. Nie jest to najszczęśliwszy zamysł, czy zbieg okoliczności, bowiem kapele, które biorą się za pomysły zbliżone do Motorhead czy AC/DC przeważnie giną w odmętach sceny. Nie są w stanie przebić oryginałów. Niemniej w wypadku sporej części "Fastlane" zapomina się o tej kwestii, przychodzi to tym łatwiej, iż każdy jej kawałek jest bardzo zgrabnie wymyślony i wybornie zagrany. Poza tym łatwo wpadają w ucho i nie odstręczają słuchacza, mimo że rozsadza je energia i dynamika. Być może pomocą służy

Death Denied - Through Water, Through Flames 2022 Sarcophagus

Na mnie trafiło, więc piszę. Może kogoś zainteresują spostrzeżenia kogoś, kto nie zna się na akurat słuchanej przez siebie muzyce. Death Denied powstał w roku 2009 w Łodzi, ich najnowszy pełny krążek "Through Water, Through Flames" jest trzecim w kolejności (przed albumami studyjnymi wydali demo i EP-kę). Death Denied dumnie obwieszcza, że ich muzyka to southern metal, co mnie osobiście kojarzy się z takim Black Label Society. No i jest w tym coś na rzeczy. Z pewnością powinny tu paść kolejne współczesne nazwy, ale niestety nie padną, bowiem takie granie, to nie jest moja pasja i nie mam pojęcia o tej scenie. Zdecydowanie wolę słuchać kapel pokroju Molly Hatchet, Blackfoot, 38 Special, ZZ Top itd. O dziwo echa takiego grania znajdziemy także na przesłuchiwanej płycie. Najlepszym przykładem

jest southernowo bujający kawałek "Lesser Demons". Od razu wpadł mi on w ucho, i nie powiem, siedzi mi tam do tej pory. Drugim przykładem może być bardzo amerykański "Concrete Cathedrals". Niemniej southern to nie jedyny odnośnik jeśli chodzi o inspiracje łodzian. Moim zdaniem równie ważną rolę pełni tu stoner metal. Właśnie ten element w polaczeniu z southernowymi naleciałościami tworzą prawdziwą muzyczną twarz tej ekipy. Wystarczy posłuchać rozpoczynające "The Apostate Soul" oraz "High Priestess Of Down Low" (jego riff porwałby do życia nawet martwego), aby wiedzieć, z czym naprawdę mamy do czynienia. Myślę, że niektórym myśli powędrują ku naszemu Leash Eye i podejrzewam, że nie będzie to jakieś błędne zestawienie. Niemniej muzycy Death Denied nie tylko skupiają się na southern metalu i stonerze. Ich inspiracji można znaleźć zdecydowanie więcej, na pewno będą to blues, rock'n'roll, hard rock, thrash metal, grunge i różne alternatywne odmiany współczesnego metalu. I na taką oto muzykę natrafimy na "Through Water, Through Flames". Co najważniejsze nie stanowią ona jakichś przypadkowych zlepków dołączonych do głównych pomysłów, a ogólnie wszystko jest znakomicie przemyślane, zintegrowane i zaaranżowane. Jest bezpośrednio, ale wcale nie tak prosto. Całość kompozycji jest płynna, swobodna, na luzie, tak, że nie czuje się natłoku pomysłów i różnorodności stylistycznej. Świadczy to o tym, że muzycy Death Denied dysponują nieprzeciętną wyobraźnią i w dodatku potrafią nad nią zapanować. Można pokusić się o próbę porównania ich inwencji do tej ze środowiska muzyków progresywnego rocka/metalu, ale być może byłoby to przegięcie. Niemniej pewne elementy muzyki progresywnej też odnajdziemy na "Through Water, Through Flames". Najbardziej wyraźny ślad takiego grania jest w ostatnim, ośmio i półminutowym utworze, "Nocturnal". Pomysłowość i plastyczność muzyczna łodzian dorównuje ich wykonaniu. Nie ma czego się czepiać. Poza tym potrafią oprócz podstawowego instrumentarium wpleść dodatkowe dźwięki, chociażby Hammondy czy saksofon. Nie mogę również narzekać odnośnie brzmienia, choć zdecydowanie odbiega ono od tego tradycyjnego. Ciężkie szorujące po dnie brzmienie gitar, klarowny, w pełni brzmiący bas, ciężka i czytelna perkusja. Także sound bardziej współczesny, nowoczesny. Do tego mocny, ale równie melodyjny wokal. Nie przepadam za takim graniem, nie szukam go wśród przychodzących propozycji, niemniej przesłuchałem "Through Water, Through Flames" z przyjemnością. Na pewno nie był to dla mnie czas stracony. Fani takiego grania,

raczej będą zachwyceni, ja jedynie mogę im przyklasnąć, ale zdecydowanie wolę klasyczne odmiany hard and heavy. (4) \m/\m/

Dead Head - Slave Driver 2022 Hammerheart

Ten holenderski zespół nigdy nie stał się szerzej znany, mimo tego, że zaczynał grać niemal równocześnie z Gorefest, Sinister czy Pestilence, a pierwszy album "The Feast Begins At Dawn" wydał jeszcze w 1991 roku. Najnowszy długograj "Slave Driver" jest już siódmym w dorobku Dead Head i z satysfakcją konstatuję, że panowie z wiekiem nie wymiękają. Wręcz przeciwnie, grają jeszcze mocniej i agresywniej, co zresztą nie dziwi w kontekście obecnej sytuacji polityczno-ekonomicznej, a thrash/death metal w ich wydaniu stał się znacznie bardziej mroczny, wręcz złowieszczy. I chociaż momentami za bardzo słychać w tych utworach echa Slayera z czasów LP "Seasons In The Abyss", zwłaszcza w "Drawn Into The Wire" i tego wcześniejszego, jak w "Acolyte", to holenderscy weterani potrafią też zaproponować coś od siebie, szczególnie w kolejnym singlowym numerze "Polar Vortex" czy w mrocznym, zróżnicowanym "Horrors Of Hades". Do tego Dead Head dość bezbolesnie przeszli zmianę frontmana, ale to tylko dlatego, że Toma van Dijka zastąpił Ralph de Boer, jest to więc powtórzenie sytuacji sprzed 13 lat. Nowy wokalista i zarazem basista poczyna więc sobie w składzie bez żadnych kompleksów, na czym całość "Slave Driver" tylko zyskuje. Dlatego, nawet jeśli ktoś nie słyszał dotąd tego zespołu, a wielbi nie tylko Slayera, ale też Kreator, Dark Angel czy Possessed, powinien się tą płytą zainteresować. (5) Wojciech Chamryk

Deficiency - Warenta 2022 Metal East Productions

Poprzedni album tego francuskiego kwartetu ukazał się dość dawno temu, bo wiosną 2017 roku. Nie

RECENZJE

165


mam pojęcia czy po premierze "The Dawn Of Consciouness" Deficiency mieli jakiś twórczy kryzys, czy też może plany pokrzyżowała im pandemia, w każdym razie zanotowali najdłuższą przerwę wydawniczą w karierze, ale wrócili z tarczą, tak więc myślę, że warto było czekać. Thrash w ich wydaniu jest nie tylko siarczysty, a momentami nawet brutalny, ale niepozbawiony też melodii. Weźmy choćby "Dichotomy": szybki od początku, aż do blastów, ale też z surowym, mocarnym zwolnieniem i mimo tego całkiem chwytliwy, dzięki gitarowym unisonom, solówce i czystemu głosowi. Mamy tu też utwory wzbogacane symfonicznymi i orkiestrowymi akcentami ("The Black Book", "Lumpen-doktor") oraz z wyrazistym groove'm w nowocześniejszej postaci ("Alleviate The Suffering"), co tylko dodatkowo wzbogaca ten długi, trwający ponad 50 minut album. Są też goście: w jednym najciekawszych utworów, singlowym "I Am The Misfortune Herald", śpiewa Björn "Speed" Strid z Soilwork, zaś we wspomnianym już "Lumpendoktor" udziela się gitarzysta Angelus Apatrida David G. Álvarez. Poza tym "Warenta" to album koncepcyjny, opisujący życie w rodzinnej miejscowości muzyków Forbach w Lotaryngii, w typowo górniczym regionie, przed 80 laty, co też jest pewnym novum przy zwykle standardowej tematyce metalowych tekstów. (4) Wojciech Chamryk

Derek Sherinian - Vortex 2022 InsideOut Music

Klawiszowca Dereka Sheriniana poznaliśmy w trakcie współpracy z Dream Theater. Aktualnie muzyk współtworzy innego progresywnego potwora Sons Of Apollo. Oprócz tego Derek, co jakiś czas raczy nas swoimi solowymi produkcjami. W tym roku jest to album "Vortex". Zawiera on osiem instrumentalnych kompozycji tworzących zbitkę muzyki elektronicznej, rocka/metalu progresywnego i muzyki typowej dla wirtuozów gitary. Przedzierają się w nich także elementy bluesa, rhythm and bluesa, funky, jazzu, fusion itd. Choć oczywiście klawisze na tej płycie są najważniejsze to, często współzawodniczą one z gitarami na bazie ciężkiego i kreatywnego podłoża sekcji rytmicznej. Zorganizowanie konkurencji klawiszowo - gitarowej, nie było dla pana Sheriniana wielkim wyzwaniem, bowiem ma

166

RECENZJE

on udane koneksje z muzykami wszelkiego rodzaju i to z najwyższych półek. Na "Vortex" możemy posłuchać umiejętności wielu gitarzystów, m.in. Steve'a Stevensa, Nuno Bettencourta, Joe Bonamassa, Steve Lukathera, Rona Thala Bumblefoota, Mike'a Sterna, Zakka Wylde i Michaela Schenkera. Każdy z nich to klasa sama w sobie, więc wszystko mamy w wysokim standardzie. Tym bardziej że Derekowi towarzyszą perkusista Simon Phillips oraz basista Tony Franklin. Muzycy wirtuozi, każdy w swoim fachu. Oczywiście wszystkie kompozycje są na swój sposób bardzo ciekawe, składają się z wielu różnych elementów muzycznych, ale współgrających ze sobą znakomicie. Niemniej ich głównym założeniem jest bezpośrednie trafienie do słuchacza, nawet w utworze "Scorpion", którym mocno wyeksponowano jazz, fusion i funky. W dodatku oparty jest on wyłącznie na fortepianie i rozbujanej sekcji oraz jest jedynym kawałkiem bez udziału gitarzysty. Równie jazzowy posmak ma kompozycja "Seaven Seas", jednak w tym wypadku zaakcentowano mocniej fusion, jakby nie było błyszczy tu swoimi umiejętnościami sam Steve Stevens (z resztą po raz drugi na płycie). Do tego grona zaliczyć możemy także "Nomad's Land". Wyróżniającym się momentem jest również kompozycja "Die Kobra", która na początku nawiązuje do muzyki orientalnej (rejony Indii). W tym utworze znakomicie zaprezentowali się Zakk Wylde i Michael Schenker. Dzięki nim, na chwilę, zrobiło się bardziej heavy metalowo. Nie można pominąć kończącej album kompozycji "Aurora Australis". Najdłuższej, najbardziej złożonej i najbardziej progresywnej, choć korzystającej ze wszystkich dobrodziejstw muzycznych, które zostały zahaczone na tej płycie. Także "Vortex" to krążek specyficzny, dla fanów solowych popisów mega-muzyków, którzy odpowiednio potrafią sprzedać swoje umiejętności, ale także ubrać to w ciekawe i nieraz frapujące utwory. Do kwestii wykonawczo-brzmieniowo-produkcyjnych nie ma co się czepiać, moim zdaniem Derek Sherinian podszedł na każdym etapie tej płyty w bardzo profesjonalny sposób. Nie przepadam za takimi albumami, dawno zgubiłem swoją fascynację do takich solowych projektów, ale okazało się, że akurat ten krążek słuchało mi się z przyjemnością. (4) \m/\m/ Desolation Angels - Burning Black 2022 Skol

Nie wiem, jak inaczej to skomentować, niż: "OK, boomer". Zespół Desolation Angels był odtwórczy już w 1986 roku (debiutancki LP "Desolation Angels"), kompletnie

przebrzmiały w 1990 roku (LP o wątpliwej nazwie "While The Flame Still Burns") i forsowany na siłę w 2017 (LP o groteskowej nazwie "King"). Pomysły zawarte na "Burning Black" nie mogłyby być bardziej banalne. Nigdy muzycy Desolation Angels nie błyszczeli kompozycyjną wyobraźnią, a odkąd z oryginalnego składu pozostał tylko jeden gość, to stary szyld powinno się w tym konkretnym przypadku uznać za nieaktualny. Jeśli Keith Sharp myśli, że utwory mówią same za siebie, to ma rację mówią tak wyraźnie, że powinien rozważyć oficjalną zmianę nazwiska. Kiedy takie granie uznalibyśmy za ostre, świeże i ekscytujące? W siedemdziesiątym siódmym? Strasznie dawno spospoliciało. Może podobać się oldskulowa atmosfera nagrania, ale wykonanie jest co najwyżej bezuzterkowe, a ja nie zamierzam udawać, że podniecam się bezuzterkowością w sztuce tylko dlatego, że według ostatnich ewangelistów NWOBHM tak wypada. Jeśli natomiast "Burning Black" powinienem rozpatrywać w kategorii wyrobu rzemieślniczego do mechanicznego opisywania, to resztki mojej ciekawości spalają się na czarno. Wyobrażam sobie, że rzemieślnik na prośbę o opinię o bezusterkowym wyrobie skomentowałby: "to jest normalne, nie pisze się o tym poematów". Analogicznie, muzyka Desolation Angels brzmi normalnie, nie przeżywa się jej. Lepsze kilka miedziaków w kieszeni, niż ta płyta na półce. (1)

Pries czy Tygers Of Pan Tang. Ponadto odnajdziemy tam sporo ciekawych riffów, współgrających gitar, niezłe sola i ogólnie bardzo dobre heavymetalowe rzemiosło. Nie inaczej jest na "Fembres Pecadrius", po prostu mamy do czynienia z kontynuacją wymyślonego na początku zarysu muzycznego. Pierwszy kawałek "Fembres Pecadrius" rozpoczyna się nieśpiesznie, miarowo, aby z czasem nabrać prędkości. Basowy klang oraz unisona jednoznacznie kojarzą go z ekipą Steve'a Harrisa. Drugi "Nit Fosca De L'Anima" od początku nadaje na pełnej prędkości, w dodatku jest kolejną klarowną deklaracją uwielbienia Iron Maiden. Za to "Barrejat" jest jeszcze szybszy i ociera się o speed metal, dzięki czemu trochę ucieka od "maidenowskich" skojarzeń. Całe szczęście muzycy Destral próbują dodać do muzyki swojego charakteru, co zdecydowanie jest na plus, bowiem nie zniechęca od razu ewentualnych fanów. No i muzycy serwują nam sporo ciekawych pomysłów, więc jest za czym się oglądać. Na minus można zapisać wokal śpiewaka. Sama muzyka od razu sugeruje kogoś na miarę Bruce'a Dickinsona, ale Manuel Giron Badia niestety nie ma takiej mocy, choć zapału, możliwości oraz pomysłów nie można mu odmówić. Wszystko zagrane jest z polotem, zaangażowaniem, na całkiem niezłym poziomie. W dodatku "Fembres Pecadrius" brzmi jeszcze lepiej niż debiut. Także mamy kolejny dobry team na mapie NWOTHM. (4) \m/\m/

Sam O'Black

Devil's Train - Ashes & Bones 2022 ROAR

Destral - Fembres Pecadrius 2022 Self-Released

Destral to hiszpański zespół, który powstał w roku 2017. "Fembres Pecadrius" to ich druga EP-ka. Wcześniej wydali "No Hay Vuelta Atrás" (2020). Od początku Hiszpanie oddani są tradycyjnemu, dynamicznemu heavy metalowi, w dodatku zaśpiewanemu po hiszpańsku, co raczej nikogo nie powinno dziwić. Już na debiucie bardzo czytelne są wpływy nurtu NWOBHM, a szczególnie dokonań zespołów Iron Maiden, Judas

Nie chciałem pisać tej recenzji. Wielokrotnie przekładałem ją na później. Ociągałem się, aż pewnego poranka poczułem żal, że w końcu muszę przełożyć "Ashes & Bones" do popielnicy. Niestety, ten proces wymaga analitycznego spojrzenia wgłąb muzycznej ekstazy, a poziom testosteronu zawartego na trzeciej płycie Devil's Train skutecznie to utrudnia. Wolałbym wiecznie żyć ze świadomością, że potrzebuję jeszcze coś zrobić wobec "Ashes & Bones", nie zaś z poczuciem wypełnionego zobowiązania. Możliwe, że ten syndrom ma coś wspólnego z nadopiekuńczym rodzicem, któremu ciężko pogodzić się z wejściem samodzielnego dziecka w niezależny świat. Album otrzymałem 7 maja bieżącego ro-


ku, jego premiera odbyła się 24 czerwca, a niniejszy tekst składam dopiero 28 sierpnia. Oznacza to, że znajduję się pod wpływem absolutnego upojenia owym rewelacyjnym materiałem już od niemal czterech miesięcy, tj. nie promil, a cały procent dotychczasowej długości mojej gościny na planecie Ziemia. Przy każdym odsłuchu emocje pozostają równie silne. Płyta nic a nic nie traci na sile wyrazu. Zaklasyfikowałbym ją do kategorii: współczesny hard rock/heavy metal z silnymi wpływami southern rocka. Nie jest specjalnie old schoolowa, za to prężna, dynamiczna i przepełniona mnóstwem życiowej energii. Łączy niesamowity, młodzieńczy wigor z ogromnym doświadczeniem dojrzałych artystów, bowiem zagrali na niej: wokalista RD Liapakis (Mystic Prophecy/Steel Prophet), perkusista Jörg Michael (Saxon, Stratovarius, Axel Rudi Pell, Running Wild), basista Jens Becker (Grave Digger, Running Wild, X-Wild) oraz jeden gitarzysta, mój rówieśnik Dan Baune (Lost Sanctuary, Monument). Jak widać, Devil's Train to supergrupa, przy czym "Ashes & Bones" nie jest jej pierwszym albumem; dawniej ukazały się dwa wcześniejsze longplay'e: I (2012), II (2015) z nieco innym składem (np. na gitarze zagrał tam Laki Ragazas, również kojarzony z Mystic Prophecy). Wszystkie zawierają podobną atmosferę, ale najnowszy spośród nich jest znacznie bardziej ekspresyjny i nośny. Niektórzy szukają w nim podobieństw do stylistyki Black Label Society, The Dead Daisies, czy też Black Stone Cherry, jednak moje odczucia wskazują na unikalny charakter. Zaskakujące, że trzon zespołu budują mieszkańcy Niemiec, kraju kojarzonego z rutynowym podejściem do rocka. Według Metal Archives wokalista RD Liapakis urodził się w Niemczech, lecz gdy przyjrzymy się bliżej, to okaże się, że czuje się Grekiem. Na pewno wyobrażał sobie klimat rzeczywistych miejsc w Ameryce, w których nigdy nie śpiewał, skoro jeden utwór nosi tytuł "Girl Of South Dakota". Sceneria teledysków też o tym świadczy. Wychodzi na to, że poboczny projekt Devil's Train to konkretny efekt ucieczki od nadmiernie skodyfikowanych Niemiec w świat wartkiej akcji toczonej w żywej wyobraźni. Sądząc po wynikach sprzedaży płyty za naszą zachodnią granicą, mnóstwo osób wskoczyło do wagonu i prawdopodobnie nie przykrzy im się za docelową stacją. Mam nadzieję, że i Polacy poczują się równie komfortowo w niemieckiej kuszetce. Aby nie wypełnić do końca poczucia zobowiązania, potrzebuję rysy, dlatego kończę recenzję z piątką w miejscu możliwym do zagospodarowania tylko przez szóstkę. (5) Sam O'Black

Dreadnought - The Endless

Edenbridge - Shangri-La

2022 Profound Lore

2022 AFM

Dreadnought pochodzi z Denver (w Stanach) i są zaliczani do nurtu progresywnego metalu. Tegoroczny album "The Endless" jest ich piątym w kolejności. Wcześniej wydali krążki "Lifewoven" (2013), "Bridging Realms"(2015), "A Wake In Sacred Waves" (2017) oraz "Emergence"(2019). Jednak przesłuchując najnowszą płytę Amerykanów, wydaje mi się, że jest to bardzkiej formacja post rockowa, która w swoją melancholijną muzykę wtapia również elementy klasycznego rocka oraz progresywnego rocka, które nadają jej jeszcze większej eteryczności i subtelności. Jak to bywa w muzyce, nie tylko progresywnej, muzycy Dreadnought tę nostalgię próbują czasami przełamać mocniejszymi detalami black metalowymi. Natomiast pewnego posmaku jazzowego niesie śpiew wokalistki, innym razem bywa, że jest on przesiąknięty folkiem (tak jak w "Liminal Veil"). Oczywiście tym wspomnianym wcześniej blackowym wstawkom towarzyszy również blackowy skrzek. Prawdopodobnie odpowiada za to druga z pań. Kompozycje należą do tych dłuższych, są one bardzo przestrzenne, ale sprawiają wrażenie, jakby dźwięki próbowały przebić się przez mgłę, co im przeważnie nie udaje się i pozostają w tym samym miejscu. Jeśli miałbym opisać muzykę Dreadnought kolorami, to zdecydowanie użyłbym słowa szary. Pastelowa szarość i jej odcienie. Charakterystyczne dla tej muzyki są migoczące post rockowe gitary oraz zapętlone i gęste rytmy. Czasami sprawia to wrażenie chaosu, niemniej wszystko jest precyzyjnie przemyślane. Jak te post rockowe ckliwe granie, nasączone sentymentalnym progresywnym rockiem, wsparte takim też kobiecym głosem, czasami daje mi pewną satysfakcję, tak zupełnie nie kupuję tych blackowych wstawek. Kompletnie nie pasują mi w muzyce Amerykanów. Wykonanie takiej muzyki przez ten zespół wydaje się na poziomie. Myślę, że brzmienia są też takie, jakie chcieli osiągnąć. Niestety muzyka jest całkowicie obok mnie. Może jak przez przypadek "The Endless" wpadnie w moje ręce to, odpalę ją sobie, ale z pewnością nie będę szukał jej z rozmysłem. Jak dla mnie propozycja dla fanów post rocka z dodatkami, chociaż co niektórzy zwolennicy progresywnego rocka też mogą się skusić. ()

Chcemy czy też nie, to o Edenbridge słyszeli wszyscy, co uwielbiają melodyjny symfoniczny power metal z panią za mikrofonem, ale ta nazwa obiła się również o uszy innym niesłuchającym na co dzień takiej muzy. "Shangri-La" to już ich jedenasty pełny studyjny album, więc nie dziwota, że Austriaccy muzycy nie mają problemów z rozpoznawalnością. Poza tym oczywiście wykorzystali swoje niebagatelne doświadczenie i przygotowali album, który trzyma wysoki poziom, i do którego przyzwyczajeni są jego fani. Niemniej dla mnie ta muzyka brzmi zbyt konwencjonalnie, po prostu jak wiele innych podobnych formacji, bez osobliwości, czy też innej wyróżniającej ich iskry, przez co nie za bardzo chce mi się tego słuchać. No, ale obowiązek. Pierwszy utwór to typowy lekki symfoniczny power metal z nośnym tematem, jednak z łamiącą zwyczajność, wolną patetyczną końcową częścią. Drugi w kolejce "The Call Of Eden" z melodią idzie w jeszcze bardziej we wpadające w ucho nuty, ocierając się wręcz o popową estetykę. Taki odbiór tej pieśni ułatwia również jej dość prosta budowa. Czwarty w kolejności "Savage Land" to wolna prawie balladowa kompozycja, ale z mocnym progresywnym, choć równie melancholijnym przesłaniem. I tyle jeśli chodzi o jakiś wyróżnik. Reszta kompozycji z "Shangri-La" utrzymana jest w typowej "edenbridgowskiej" konwencji, i nie pomagają; mocno rozbudowany, będący miszmaszem wszystkiego, co najlepsze w tej kapeli "The Bonding (Pt.2)", wolna, ale zupełnie zwyczajna "Arcadia (The Graat Escape)", ani dramatyczna symfoniczna wstawka w "Freedom Is A Roof Made Of Stars" czy też orientalny początek "Road To Shangri-La". Oczywiście muzycy Edenbridge zadbali o odpowiednie brzmienia i produkcję i jest to wysoki poziom tak jak jakość ich muzyki. Tę renomę jednak docenią jedynie fani tego zespołu i ogólnie tego nurtu. Natomiast osoby takie jak ja, najchętniej pominęłyby tę płytę, bo taka muzyka ich zupełnie nie wciąga i co najwyżej traktują ją jako coś zupełnie zwyczajnego. (3)

\m/\m/

\m/\m/ Eruption - Telllurian Rupture 2022 From The Vaults

Hasło: Eruption, odzew: "One Way Ticket", ewentualnie "I Can't

Stand The Rain", ale ten zespół nie ma nic wspólnego z dyskotekową grupą sprzed wielu lat, z wokalistką Precious Wilson w składzie to słoweński kwintet, grający, całkiem nieźle, thrash/power metal. Wydawca, nie bez powodu, podrzuca tropy w postaci Sanctuary, Artillery czy Forbidden, nie od rzeczy byłoby też wspomnieć o wielu innych, ale nie ma to większego sensu, ponieważ Eruption należy do malejącej niestety grupy zespołów mających coś do powiedzenia. Nie tylko w sensie tekstowym, chociaż "Telllurian Rupture" to mroczny, iście apokaliptyczny i robiący wrażenie koncept, ale przede wszystkim muzycznym. Składający się z 10 kompozycji materiał jest bowiem dopracowany i bardzo ciekawy, łącząc chwytliwe melodie i mocne riffy z dynamiczną sekcją, a bazowy w przypadku Eruption thrash/power jest dodatkowo wzbogacany odniesieniami do symfonicznego, epickiego i nawet tradycyjnego metalu. Ten ostatni jest najbardziej słyszalny w krótszych, bardziej zwartych numerach, bardziej podniośle robi się w tych bardziej rozbudowanych, z "Aegeon's Wrath" na czele. Świetnie prezentuje się też wokalista Klemen Kalin, z głosem nie gorszym od Roba Halforda z najlepszych lat ("Beyond The Black", "Gone With The Floods"), potrafiący też jednak zaskoczyć niższą, znacznie agresywniejszą barwą ("Worms"). Szkoda tylko, że "Telllurian Rupture" brzmi tak mechanicznie i cyfrowo-bezpłciowo - gdyby nie ten mankament pewnie dałbym tej płycie więcej niż: (4,5) Wojciech Chamryk

Even Flow - Mediterraneo 2022 Self-Released

Włoski Even Flow istnieje od roku 2000 i gra progresywny metal z elementami takiegoż rocka. "Mediterraneo" to ich tegoroczna EP-ka, która zawiera pięć ciekawych i przemyślanych kompozycji. Oczywiście znajdziemy w nich typowe elementy progresywne, jak techniczne konstrukcje gdzieś w środku "Ray Of Light" czy też świetne partie fortepianu w "Leaves", takie a la

RECENZJE

167


fusion. Brzmi to wtedy jak w zespołach typu Dream Theater. Oczywiście, gdzieś tam przemykają ornamenty, które swoje inspiracje mają w rocku progresywnym, jednak bardziej są to ozdobniki, niż bardzo ważne elementy składające się na muzykę Even Flow. Za to spora część dźwięków z "Mediterraneo" kojarzy mi się z ambitnym power metalem w stylu Kamelot, albo melodyjnym progresywnym metalem znanym nam z płyt Darkwater. Także muzyka Włochów jest naprawdę ciekawa i godna polecenia. Wszystkie te wpływy znakomicie odnajdują się w precyzyjnie napisanych kompozycjach. Pełno w nich melodii, znakomitych tematów muzycznych, świetnych zagrywek, różnorodnych klimatów itd. Także każdy z utworów cały czas płynie do przodu wciągając słuchacza w swoje krajobrazy malowane dźwiękiem. Wykonanie jest również znakomite, wybornie współgrają tu gitary i klawisze, których jest stosunkowo dużo, ale robią wrażenie tak, jak to dzieje się w propozycjach znanych z rocka progresywnego. Nie zabrzmiałoby to tak dobrze, gdyby nie wysmakowana sekcja rytmiczna. Te wszystkie dźwiękowe skarby z "Mediterraneo" uwypukla doskonały głos Marco Pastorino. Kolejny wokalista warty zapamiętania. Jedna, rzecz, która mi przeszkadza na tej płycie, to zbyt mało mocy. Tak jak w propozycjach takiego Darkwater wybrzmiewa to bezbłędnie, to na "Mediterraneo" tego troszkę mi brakuje. Niemniej jest to pozycja do zapamiętania i do ewentualnego wyboru. Niestety EP-ka ta ma całą masę dobrej konkurencji. (4)

Prophecy" z roku 1989, kiedy to Flames już na dobre okopali się na linii siarczystego death/thrash metalu. Cały czas są wierni tej stylistyce, łojąc przeokrutnie. Fakt, cyfrowe brzmienie perkusji nader dobitnie przypomina, że to współczesna produkcja, ale Nick "Yngve" Samios jest tak dobrym i do tego uniwersalnym drummerem, że już na wysokości trzeciego-czwartego utworu przestałem zwracać uwagę na syntetyczny sound bębnów, koncentrując się na całokształcie. A tu trudno nie zachwycić się szybkostrzelnymi killerami w rodzaju "Crawl Beyond", "Mercy Denied" czy utworu tytułowego, albo mrocznym, utrzymanym w średnim tempie "Yourself Unknown". Są też utwory dłuższe, zróżnicowane i pokazujące inne, bardziej techniczne oblicze formacji: "Keeper Of The Burning Flame", pewnie nieprzypadkowo otwierający tę płytę oraz "Murder Taste"; nie brakuje też dopracowanych solówek i sporej dozy melodii, na czym choćby "War In Mind" tylko zyskuje. Jeśli ktoś zdecyduje się na zakup wersji CD dostanie utwór dodatkowy, "Legend III (The Final War)", oryginalnie zamieszczony na "Nomen Illi Mors" z 1991 roku. Osobiście wolałbym wznowienie tego trudno dostępnego albumu, ale może w końcu się go doczekamy, tak jak tych nieco wcześniejszych płyt. Starsi fani i tak zainteresują się "Resurgence", zaś młodsi powinni ją sprawdzić, bo to klasyczne, ale wciąż aktualne granie w wykonaniu ludzi, którzy w pierwszej połowie lat 80. kładli pod nie podwaliny i wciąż wiedzą jak to robić. (6) Wojciech Chamryk

\m/\m/

Fortis Ventus - Vertalia Flames - Resurgence

2022 Rockshots

2022 No Remorse

Fortis Ventus to grecki projekt, który działa od roku 2016. W roku 2017 wydali EP-kę "Haunted Heart". Niestety po niedługim czasie od edycji tej płyty dochodzi do rozłamu w zespole. Od tamtej pory grupę prowadzi duet, kompozytor, aranżer, klawiszowiec George Halliwell i wokalistka, autorka tekstów Nancy Mos. Za jakiś czas dołączył do nich gitarzysta Gregory Koilakos. I tak jako trio zaczęli pracę nad swym dużym debiutem, który w końcu ukazał się w bieżącym roku nakładem Rockshots Records. "Vertalia" to dwanaście kompozycji i blisko godzina muzyki, oparta na syntetycznej, symfoniczno-filmowej bogato

Grupa braci Kirkopoulos milczała przez 26 lat, bo tyle czasu upłynęło od premiery albumu "In Agony Rise". Jest to dla mnie trochę dziwne, że mimo formalnego utrzymywania aktywności Flames tak zwlekali z nagraniem i wydaniem siódmego albumu, bo to jednak zespół bardzo poważany, a jego cztery pierwsze duże płyty to niewątpliwa klasyka, i to nie tylko greckiego metalu. Lepiej jednak późno niż wcale, tym bardziej, że "Resurgence" w żadnym razie nie jest jakimś rachitycznym, nikomu niepotrzebnym materiałem. Wręcz przeciwnie, ten album kipi energią tak, jakby powstał zaraz po "Last

168

RECENZJE

aranżowanej, patetycznej muzyce wspartej około operowym głosem wokalistki. Ta prawie epicka filmowa muzyka koegzystuje z typową symfoniczno power metalową oprawą, ale generalnie nie daje temu rockowemu pierwiastkowi nadmiernie rozwinąć swoich skrzydeł. W zdecydowanej mierze bardziej przypomina to jakąś ścieżkę dźwiękową, niż krążek kapel z nurtu Nightwish, czy Epica. Niemniej to właśnie do odbiorców takiej muzyki skierowana jest "Vertalia". Formy muzyczne są różnorodne, od króciutkich zwiastunów ("Living Thorns"), po długie minisuity (dziesięciominutowy "Unveiling Path"). Jednak w przewadze są normalne, cztero-pięciominutowe utwory. Za to w każdym odnajdziemy mocno rozbudowane, niekiedy zawiłe orkiestracje. Z czasem wydaje się, że jest tego za dużo i bywają momenty, że zaczyna to nużyć odbiorcę. Nie pomaga urokliwy a la operowy glos Nancy Mos czy gitary Gregory'a Koilakosa. Nie pomaga nawet wspomagający męski głos Dee Theodorou (Illusory) w rozpoczynającej kompozycji "Between Love and War". Ciekawostką tego krążka jest opowieść snuta przez cały album. Generalnie jest to bajka wymyślona przez George'a Halliwella, której akcja umieszczona jest na wyimaginowanej planecie Vertalia, gdzie główny bohater rozpoczyna swoją podróż, aby odkryć swoją wewnętrzną prawdę oraz prawdę o samym życiu. Także "Vertalia" to kolejny koncept-album na tej scenie. Całe szczęście całość "Vertalia" brzmi nawet przyjemnie dla ucha, dzięki czemu ambicje George'a Halliwella nie są aż takie uciążliwe. Ciekaw jestem, jak odbiorą tę płytę fani tego nurtu, bo mnie raczej nie uwiodła propozycja firmowana przez Fortis Ventus. Czasami jednak przewija się myśl, aby powrócić do tej płyty i posłuchać na nowo tych orkiestracji. Może jest w nich ukryty jakiś sens, którego teraz nie dostrzegam? No cóż, na tę chwilę ten album to raczej taka przeciętna propozycja z tej sceny. (3) \m/\m/

Francesco Marras - It's Me! 2022 Hell Tour Productions

Włoskiego gitarzystę Francesco Marrasa znamy głównie z udziału w ostatnim wydaniu ikony NWO BHM, Tygers Of Pan Tang. Niektórzy kojarzą go również z włoskiego heavymetalowego zespołu

Screaming Shadows. Zdecydowanie najmniej wiemy o solowej działalności pana Francesco . "It's Me!" to jego trzecie solowe dzieło. Wcześniej wydał dwa krążki "Black Sheep" (2011) i "Time Flies" (2018). Nie wiem, jaka znalazła się tam muzyka, ale przypuszczając po najnowszej płycie było to szeroko pojęte hard'n'heavy. Na "It's Me!" znalazło się dziesięć znakomitych, przeważnie dynamicznych kompozycji, utrzymanych właśnie w takim stylu, który zdradza ogromną fascynację Francesco złotymi latami hard rocka. W tych utworach znajdziemy pełno odniesień do dokonań takich tuzów jak Deep Purple, Rainbow, wczesnego Whitesnake, Led Zeppelin czy Uriah Heep. Z rzadka zaleci coś z Ameryki, tej hair metalowej z lat 80. Jednak Francesco potrafił nadać swoim utworom, żywotności, energii, żywiołowości i entuzjazmu. Owszem czasami muzyka zahaczy o jakiś tam schemat, ale przeważa kreatywność i werwa tego włoskiego gitarzysty. Nie brakuje w nich fajnych pomysłów muzycznych, nośnych melodii, zadziornych riffów, znakomitych popisów solowych, no i ogólne interesujących aranżacji. Chociażby wyborne partie Hammondów. Bardzo dobrym posunięciem jest uzyskany sound, który nawiązuje do lat 70., ale przede wszystkim ma wymiary współczesne. Tak jak pisałem, większość kawałków jest dynamicznych, każdy na swój sposób jest świetny i znakomicie ich się słucha. Na ich tle wyróżniają się utwory wolniejsze, które zawierają pewne elementy balladowe, ale tak naprawdę nic nie tracą ze swojej energii. Mam na myśli takie utwory jak "Lady Of Ice", "Embrance The Silence" czy "Closer To The Edge". I ogólnie dodają one dodatkowo smaczku do bogatej oraz ciekawej muzyki, która i tak stawia na swoją bezpośredniość. Za całością stoi oczywiście Francesco Marras, który na tej płycie zajmuje wakaty producenta, autora, kompozytora, gitarzysty, basisty oraz programatora perkusji (czego w zasadzie nie słychać). W dodatku wziął się za śpiewanie. Nie powiem, wyszło mu to bardzo dobrze. O kwestiach gitar nie ma co pisać. Jak dla mnie są znakomite. Pan Marras stanął na wysokości zadania. Sekcja rytmiczna brzmi też zdecydowanie dobrze. Nie słychać, że pomysły pochodzą spod tych samych rąk. Jedynie w utworze "Take My Hand" Francesco pomógł znany perkusista Bodo Schopf. Zachwycałem się wcześniej Hammondami, za nie i inne klawisze na tej płycie odpowiada Marco "Lord" Cossu. Gościu naprawdę ma wyobraźnię. Pozostałymi gośćmi są Marco Garrucciu, który udzielał się w chórkach oraz Emanuele Martinez, który zagrał na skrzypcach w utworze "Closer To The Edge". Ogólnie, jak ktoś miał ostatnio problemy w znalezie-


niu współczesnej płyty z dobrym hard rockiem, to album "It's Me!" jest dla niego. (4,5) \m/\m/

Frightful - Spectral Creator 2022 Awakening

Już EP-ka "Astral Freeze" sugerowała, że gdańszczanie zaczynają podążać inną drogą niż na pierwszych wydawnictwach. Najnowsza płyta, zatytułowana "Spectral Creator" to krążek, który odchodzi od death metalu i grindcore'a, zabierając nas w klimat black i thrash metalowe. Rozpędzone "Astral Freeze", "Soul Separate" czy "Desructive Species" to idealne koncertowe strzały. W stylu Dissection, pod której silnym wpływem są muzycy zespołu, wydaje się "Crimson Dawn". Bardziej thrashowy wydaje się "Those Who Burn for Might", również prawdziwy pewniak do grania na żywo. Jednakże, najlepsze zostawiono na koniec. Mowa tu o "Spectral Creator" kawałku tytułowym, w którym dzieje się naprawdę dużo. Technika miesza się z agresją, wiele tu świetnych zagrywek. Absolutnie najlepsze, co do tej pory nagrał Frightful. (4,7) Łukasz Sobala

Gallower - Eastern Witchcraft 2022 Dying Victims

Jak tylko kurier dostarczył mój egzemplarz najnowszej EP Gallower wrzuciłem krążek do odtwarzacza, ustawiłem odpowiednią głośność i … wzzziuuuuu… Przez chwilę naprawdę myślałem, że uruchomiłem wehikuł czasu! Ja już przy okazji poznawania pełnego debiutu sympatycznych ślązaków wiedziałem, że do czynienia mam z czymś dobrym i intrygującym. Wiadomo, grać w starym stylu nikt nikomu nie broni, ale czy każdy umie dodać do tego jeszcze coś od siebie? Jak słychać było na "Behold The Realm Of Darkness" (2020) i słychać na "Eastern Witchcraft" trio Gallower wychodzi z tego obronną ręką. Młodzi chłopacy proponują bardzo dojrzałe granie w stylu black/thrash metalu. Na pytanie, kto jest odpowie-

dzialny za te dźwięki plugawie zalewające mój pokój, a nie mając pojęcia skąd jest zespół, odkrzyknąłbym, że to chyba zaginiona EP japońskiego Sabbat z końca lat 80.! To naprawdę wyborna hibernacja! W ciągu zaledwie szesnastu minut atakują zmasowanymi riffami i opętaną sekcją rytmiczną. Inspirowani klasyką tejże metalowej niszy - wczesnym Sodom, Destruction, wspomnianą bestią z kraju kwitnącej wiśni czy Venom - przemycają swoje pomysły i potężną dawkę energii. Do tego dochodzą teksty. Hołdujące temu, co kreślili ich idole, ale przynoszące własne spojrzenie na dość absorbujący temat nazwany zbiorczo "Eastern Witchcraft". Te "wschodnie czary mary" to pełne pasji numery traktujące o mistycyzmie zaklętym w specyficznych historiach. Mamy więc walkę wilkołaków i wampirów o wpływy ("Claws And Fangs") czy spotkanie z bóstwami Kami, nawiedzającymi życie zwykłych ludzi - to w bardzo sabbatowym "Susanoo's Deceit". Ten krótki, aczkolwiek intensywny materiał kończy niezwykle hipnotyzująca miniaturka, mająca w sobie wbrew pozorom stuprocentowe stężenie diabelstwa i zachętę do refleksji… Gallower jest już pod skrzydłami niemieckiej wytwórni Dying Victims. Płytka została wydana bardzo starannie i schludnie. Nie mogę jednak napisać, że lepiej niż debiut, bo kto ma ten wie, że "Behold The Realm Of Darkness" oprócz konkretnej muzyki zawiera również kapitalnie ilustrowaną książeczkę. Tutaj jest surowiej - mamy w środku tylko teksty i zdjęcie muzyków. Jednak patrząc uważniej na okładkę, to poza bardzo trafnie dobranym na nią obrazem Davida Robertsa przedstawiającym Grobowiec Absaloma, można dostrzec, że całość jest niejako przybrudzona, mając imitować, tak mi się wydaje, starożytny manuskrypt. Przed kontaktem z najnowszym wydawnictwem z tyłu głowy pojawiła się myśl, że skoro minęły dwa lata od pełnego albumu, to przydałby się teraz następca, a nie krótki materiał. Wystarczyło jednak poświęcić "Eastern Witchcraft" kilkanaście odsłuchów by zmienić zdanie. Jeśli EP ma moc dużej płyty to wszystko jest na dobrej drodze. Gallower ani myśli wywietrzeć. Wciąż śmierdzi światowym diabłem i w swojej twórczości nadal się rozwijają. Jeśli następny materiał będzie trzymał taki poziom jak "Eastern Witchcraft" to można przestać palić wsie - czas spalić cały świat! (6) Adam Widełka Grave Noise - Roots Of Damnation 2022 Art Gates

Mroczna i udana, niczym spod ręki Eda Repki, okładka autorstwa Juanjo Castellano skrywa całkiem niezgorszą płytę. Owa ilustracja od

razu zapowiada muzyczną zawartość albumu, można tu bowiem bez większego ryzyka obstawiać thrash i faktycznie Grave Noise, hiszpański kwartet z blisko 10-letnim stażem, łoi tak, jakby wciąż był rok 1986, a nie 2022. Co ciekawe zespół tworzą naprawdę młodzi ludzie, którzy przychodzili na świat w czasach największej popularności grunge, ale grają "śmieciową odmianę metalu" tak dobrze, że może nawet sam prof. Roszkowski zdołałby docenić ich warsztat, umiejętności i zaangażowanie. OK, akurat to ostatnie jest raczej niemożliwe, jednak fani siarczystego thrashu na pewno znajdą na "Roots Of Damnation" coś dla siebie - tym bardziej, że poza ultraszybkimi tempami i agresywnym wokalem zespół kombinuje też z aranżacjami, a poszczególne utwory wzbogaca sporą dozą melodii. Dlatego już po dwóch-trzech przesłuchaniach poszczególne motywy czy refreny z "Rotten System", "The Ghost Plague" czy "Disorder" zostają w pamięci, a do tego drugi album Grave Noise jest też materiałem wielokrotnego użytku, bo z każdym kolejnym odsłuchem odkrywa się w nim coś nowego, choćby blackową intensywność w finałowym "Perpetual Anxiety". Atutem jest również brzmienie - żadna cyfrowa, syntetyczna wydmuszka, ale mocny, solidny sound z walącą perkusją i solidnym riffowaniem, co w dobie ujednoliconych, nijakich produkcji, bazujących na tych samych programach czy efektach, również trzeba docenić. (5) Wojciech Chamryk

wanej przez siebie sceny, także skojarzenia z Epica, Edenbridge, Visions of Atlantis, czy Eleine są zasłużone. Spodziewam się, że fani takiego grania przyjmą propozycję Graveshadow z otwartymi ramionami. Natomiast ja, szczególnie po przesłuchaniu bardzo dobrej propozycji Hexed, miałem ogromne problemy z kilkukrotnym przemęczeniem się z zawartością "The Uncertain Hour". Niestety przez całość albumu, miałem wrażenie, że słucham czegoś przaśnego, mocno oklepanego, a nawet czasami nudnego. Niestety ten krążek niczym nie przykuł mojej uwagi. Być może muzycy poszli na bezpośredniość i nie próbowali odejść od kanonów oraz jakości swojego stylu, stawiając na pewien elitaryzm swojej sceny. W ten sposób stworzyli taką bardzo bezpieczną propozycję dla każdego fana melodyjnego symfonicznego power metalu. I być może znajdą się tacy, co chętnie zakupią i posłuchają sobie tej płyty, ale niech mają świadomość, że gdzieś niedaleko jest wiele podobnych krążków, i na pewno niektóre z nich są zdecydowanie ciekawsze od "The Uncertain Hour". Owszem muzycy Graveshadow starali się zrobić niezłe kompozycje, w dodatku włożyli w nie wiele umiejętności, żeby dobrze zabrzmieć i przemyślanie zagrać. Niestety rezultat wyszedł taki sobie i w dodatku będzie im wyjątkowo ciężko przebić się przez wyjątkową mnogość nowych propozycji tego nurtu. (2,7) \m/\m/

Hallucinator - Another Cruel Dimension 2022 Dying Victims

Graveshadow - The Uncertain Hour 2022 M-Theory Audio

Graveshadow to amerykańska formacja działająca od roku 2012, którą zaliczają do sceny melodyjnego symfonicznego power metalu z panią na wokalu. W roku 2014 debiutowali EP-ką "Graveshadow" a "The Uncertain Hour" jest ich trzecim pełnym studyjnym albumem. Także można mówić, że to doświadczona grupa. Amerykańscy muzycy korzystają z pełnego arsenału głównego nurtu reprezento-

Dla pochodzącego z Oakland w Kalifornii death thrashowego Hallucinator, album "Another Cruel Dimension" to jak na razie jedyny pełny materiał, nie licząc taśm demo z 2015 i 2021 roku. Dying Victims Productions postanowiło w bieżącym roku wznowić krążek nazywając zestaw deluxe edition. Jeśli ktoś wcześniej nie miał styczności z tym albumem to rzecz wydaje się być idealna, bo oprócz płyty z 2020 roku mamy tutaj obie demówki. Coś koło czterdziestu dwóch minut muzyki zawiera "Another Cruel Dimension". Po dłuższym, bo liczącym aż 2 minuty intro, grupa atakuje nasze uszy ostro i zdecydowanie. Nie ma jakichś wahań, za to są ciosy prosto w czerep. Mało to odkrywcze, bo jak zresztą miałoby być jakieś parędziesiąt lat od kiedy mix

RECENZJE

169


gatunków death i thrash stał się receptą dla pionierskich kapel, ale i tak potrafi przytrzymać dużą dawką energii. Prędka sekcja rytmiczna z szalejącym perkusistą i dudniącym punktowo basem stanowi mocne tło dla gitar, które raz są zbite, twarde, pracujące jak frezarka, a po chwili jeden z gitarzystów wycina dość chwytliwe, całkiem niezłe solo. Wokalista jest osobnym bytem, bluźnierczym i buchającym stęchlizną. Słucha się albumu bez cienia nudy, bo zwyczajnie muzycy nie dają wytchnienia. Dobrze użyte syntezatory tworzą nastrój, zwłaszcza jeśli chodzi o klimatyczne wstępy - wtedy jedynie jest moment na chwilowe ustabilizowanie organizmu. Jest to płyta dla fanów mieszanki gatunków. Na dłuższą metę może okazać się zbyt męcząca dla wszystkich ceniących sobie w muzyce metalowej przestrzeń i zdecydowanie mniej agresji. Nie mogę jednak odmówić Hallucinator, że udaje im się sprawnie nawiązywać do klasyki i proponować trochę od siebie. Są w swoim graniu bezpośredni, szybcy i bezwzględni - no ale chyba tak być powinno kiedy zabierasz się za thrash/death metal. Choć takie zespoły nie są dla mnie priorytetem, to słuchanie "Another Cruel Dimension" nie spowodowało żadnych uszczerbków na moim zdrowiu. To rzecz niezła i mimo naszych wiodących metalowych preferencji, warto się zaznajomić. (4,5) Adam Widełka

Hammer King - Kingdemonium 2022 Napalm

Bardzo solidna pozycja. Piąty album studyjny niemieckich heavy/ power metalowców z Hammer King zawiera dziesięć zróżnicowanych, raz ostro zacinających, to znów wzniosłych i wyjątkowo melodyjnych, ale zawsze starannie zaaranżowanych kompozycji. Wszystkie utwory są tak logicznie skonstruowane i dopracowane, że trudno uwierzyć, iż zespół nie zastanawiał się specjalnie nad ich teoretyczną strukturą, lecz grał je instynktownie. Może to świadczyć o doskonałym wyczuciu i szczególnym porozumieniu panującym wewnątrz kapeli, choć tak naprawdę wszyscy wiedzą, że to Król komponuje, a muzycy tylko pośredniczą w przekazywaniu królewskich pomysłów. Kiedy Judas Priest wydało w 2008 roku "Nostradamusa", wielu śmiertelników krzywiło się na nadmierną patetyczność te-

170

RECENZJE

go konceptu. Tymczasem sporo fragmentów "Kingdemonium" jest nie mniej patetycznych, a feeling sekwencji klawiszowych dźwięków w introdukcji oraz bridge'u "We Shall Rise" niemalże do złudzenia przypomina feeling początku drugiej części "Nostradamusa". Niewprawionych we współczesny, melodyjny power metal słuchaczy może też początkowo przytłaczać intensywna zawartość płyty w połączeniu z mało przestrzennym brzmieniem poszczególnych instrumentów. Wprawdzie przestrzeń budują liczne zmiany temp, a także zastosowanie dodatkowych sampli, gitar akustycznych i chórków, ale poszczególne instrumenty zostały ustawione po nowoczesnemu, także można odnieść wrażenie wtłaczania gęstej masy dźwięku wprost do uszu (podbity na maksa equalizer), zamiast swobodnego obcowania z żywą atmosferą klubową. Rozumiem, że od dawna żyjemy w XXI wieku i że Hammer King nie przegina jak Visions Of Atlantis, ale i tak znaczna część "Kingdemonium" jeszcze lepiej mogłaby wypaść z bardziej naturalnym brzmieniem. Główny riff gitarowy oraz solówka w "Invisible King", galopada "The Four Horseman", czy też murowany evergreen "Pariah Is My Name" mają sporo wspólnego z nurtem NWOTHM. "Other Kingdom Falls" nie tylko nawiązuje do heavy metalu, ale to w ogóle byłby czysty heavy metal, gdyby darowano sobie tam chórek. Niektórym te chórki mogą się podobać jako "majestatyczny dodatek", innych zaś mogą one irytować za nadmierną ilość "o-o-o" i "a-a-a" (ja bym najchętniej je wyciął i z "Other Kingdoms Falls", i z "Guardians Of The Realm"). Na szczęście tradycyjnego grania też sporo na albumie uświadczymy. Krótka i niepozorna solówka "Guardians Of The Realms" to wręcz hard rock wyjęty z lat siedemdziesiątych, a moje ulubione "Age Of Urizen" równie dobrze mogłoby zostać zaśpiewane przez Bruce'a Dickinsona. Jestem rad, że wiele innych fragmentów płyty zagrano w sposób tradycyjnie heavy/speed metalowy, a nie np. neo-powerowy. Zespół umiejętnie wyważył sprawdzony old school z nowoczesnym podejściem, wykazał się pomysłowością i energicznością. Dostarczył fanom mnóstwo fajnej rozrywki. A zatem, w ogólnym rozrachunku odbieram "Kingdemonium" jako porządną płytę, którą jest za co lubić. (4) Sam O'Black Hatriot - The Vale Of Shadows 2022 Massacre

Hatriot konsekwentnie od ponad 10 lat przywracają do życia amerykański thrash, co jak dotąd zamanifestowali na trzech udanych albumach. Poprzedni "From Days Unto Darkness" wydali jeszcze w

roku 2019, tak więc mieli sporo czasu na przygotowanie kolejnego materiału. I zaskoczenie, bo bracia Souza w żadnym razie nie postawili na dalsze eksplorowanie doskonale już sobie znanej ścieżki, zbaczając z udeptanego szlaku. Bez obaw, wciąż grają wściekły i brutalny thrash, wzbogacili go jednak elementami typowymi dla death metalu i metalcore/hardcore. Dzięki temu poszczególne utwory tylko zyskały na intensywności, są nie tylko krótsze niż wcześniej, ale jeszcze bardziej bezkompromisowe, wręcz naładowane agresją. "The Hate Inside" i wszystko jasne, trzeba z siebie ten gniew wyrzucić, a to tylko jeden z serii takich utworów. Jednocześnie mamy tu znacznie więcej niż kiedyś numerów utrzymanych w średnich tempach, ale wciąż surowych i na swój sposób agresywnych ("Clemency Denied"), nowością jest też klimatyczny instrumental "Murderous Tranquility", swoisty wstęp do finałowego ciosu w postaci "Hymn For The Wicked". Swoje robi też zróżnicowanie partii wokalnych, bowiem histeryczny wrzask na krawędzi skrzeku i niski ryk Cody Souzy i Kevina Patersona świetnie się uzupełniają, szczególnie w "Horns & Halos" i "The Twenty Fifth Hour". (5) Wojciech Chamryk

Hexed - Pagans Rising 2022 ViciSolum Productions

Hexed to formacja ze Szwecji, która działa od roku 2015 i zaliczana jest do melodyjnego symfonicznego power metalu z panią na wokalu. "Pagans Rising" to już ich drugi album i przedstawia w pełni dojrzały zespół, który potrafi przygotować i wykonać konkretną muzykę. Szwedzi oprócz bardzo urokliwych kompozycji, które potrafią uwodzić pięknymi i melodyjnymi fragmentami, a także zalotnym i ekscytującym głosem wokalistki, pani Tiny Gunnarsson, przygotowali również mieszankę efektownych progresywnych wpływów, a także bardzo ciężkich detali nawiązujących do mocnego power metalu, melo-deathu, metalu alternatywnego itd. Jak bardzo mocne są

to aranżacje pokazuje nam od razu opener, a zarazem tytułowy utwór "Pagans Rising". Nie żałuje sobie też Tina, która ma naprawdę kawał głosu, ale co ciekawe ani te chwile z ostrym głosem, ani z ciężką muzą nie psują tej całej melodyjności, którą przesiąknięta jest muzyka Hexed. Co najwyżej ją podkreślają. Muzycy tej kapeli popisują się tu niezwykłą umiejętnością spojenia dwój kontrastów, ogromnej mocy metalu i jego melodyjności. Oczywiście to nie jedyne dysonanse. Tinie towarzyszą różne chóry, przeważnie utrzymane w duchu klasycznym, ale większe wsparcie ma w męskim mocnym wokalu, który potrafi również otrzeć się o coś w rodzaju growlu. Należy on do Stellana Gunnarssona. I żeby nie było, to Tina zawsze dzieży berło i to ona króluje w przestrzeni dźwięków tego zespołu. Wszystkie kompozycje są ciekawie zbudowane, wiele w nich przeróżnych pomysłów, czasami sprzecznych w emocjach czy nastroju, ale każda z nich ma piękną płynność, także te prawie pięćdziesiąt minut muzyki słucha się z zapartym tchem i mknie ona niczym krajobraz w oknie pociągu. Jak można się domyślać głos i śpiew Tiny Gunnarsson błyszczą, ale to nie jedyne elementy, które się wyróżniają na "Pagans Rising". Gitary Davida Nymana i Stellana Gunnarssona, nie tylko zachwycają riffami i mocą, ale także popisami solowymi. Niektóre z solówek są naprawdę wyjątkowe. Może nie w zachwyt, ale w pewien podziw może wprowadzić gra sekcji rytmicznej, perkusisty Patricka Wahlberga i basisty Daniela Hakanssona. Naprawdę potrafią wyczarować wiele konkretnych dźwięków. Żaden z instrumentalistów Hexed nie obsługuje klawiszy, niemniej są także na "Pagans Rising" i one, w formie dyskretne, ale są. Mamy też orkiestracje, bardziej słyszalne, ważne, ale nie dominujące. Szkoda, że w materiałach promocyjnych nie było o tym informacji, bo w ten sposób komuś przeszły koło nosa słuszne pochwały. Tak też domyka się obraz muzyki na omawianym krążku. O wykonaniu, brzmieniach i produkcji nie będę się rozpisywał. Generalnie wszystko jest na miejscu i myślę, ze wielu muzyków o takich marzy w wypadku swoich bandów. No cóż, po przesłuchaniu "Pagans Rising" taki Hexed jest na równi z dokonaniami Nightwish, Within Temptation czy Evanescence. Inna sprawa, czy Szwedzi zdobędą taki statut, ale coraz bardziej przekonuje się, że tacy muzycy żyją raczej dla pasji, dla muzyki, niż dla sukcesu. (5) \m/\m/ Joe Bouchard - American Rockers 2022 Deko Entertaiment

Joe Bouchard to gitarzysta, basi-


sta, tzw. songwriter, producent itd. Fani hard rocka i rocka progresywnego powinni go pamiętać z Blue Öyster Cult (z pierwszej dekady ich działalności). Aktualnie współpracuje z różnymi muzykami, współtworzy supergrupę Blue Coupe i prowadzi swoja solową działalność. "American Rockers" to jego już siódmy studyjny album. W zasadzie przygotował go w całości sam. Napisał całą muzykę oraz gros tekstów i nagrał większość instrumentów. Jedynie partie perkusji nagrał mu Mickey Curry, a w niektórych nagraniach pojawili się goście, chociażby gitarzysta John Jorgenson (w dwóch utworach), poza tym niekiedy w chórkach pomagała mu Joan Levy Hepburn, a perkusiście towarzyszył Albert Bouchard grając na różnych przeszkadzajkach. Poza tym Joe czuwał nad produkcją, choć miks i mastering powierzył już innym. Zawartość "American Rockers" jest bardzo miła dla ucha i zamyka się w określeniu melodyjny rock rodem z lat 70. i początku 80. Owszem są jakieś echa bluesa, progresywnego rocka, ale to właśnie melodyjny rock uatrakcyjnia nam czas wypełniający krążek. Nie ma tu silenia się nie wiadomo na co, ale mamy po prostu solidnie zagrany rock z ciekawymi aranżacjami i melodiami. Ta solidność, pomysłowość oraz chwytliwe melodie rozłożone są równomiernie po całej płycie, więc każdy kawałek stanowi atrakcję. W dodatku całość brzmi przednie, a co najważniejsze w ogóle nie słychać, że to w zasadzie jest pomysł zrealizowany przez jednego człowieka. Fani melodyjnego rocka, AOR-u czy hard rocka powinni sprawdzić nowa płytę Joe Boucharda "American Rockers". (4,5) \m/\m/

John Steel - Distorted Reality 2022 Global Rock

Gitarzysta John Steel od lat był ambasadorem tradycyjnego heavy metalu w Bułgarii. Ostatnio zapragnął zwiększyć rozpoznawalność swojego zespołu poza swoim regionem geograficznym. W związku z tym nowa wytwórnia Global Rock

Records wydała zestaw trzech albumów studyjnych zespołu John Steel na dwóch dyskach CD. Pierwszy dysk zawiera najnowszy materiał studyjny pt. "Distorted Reality" (2022) z Davidem Reece'm za mikrofonem oraz "Freedom" (2014) zaśpiewanym przez Blaze'a Bayley'a. Druga płyta to zaś LP "Everything Or Nothing" (2017), powstała z pełnym zaangażowaniem Doogie'go White'a. Słuchamy więc bułgarsko-gwiazdorskiej twórczości w niechronologicznej kolejności. Pierwszy numer "Black Deamon" z pewnością wywrze na metalowcach pozytywne wrażenie, dlatego że jest bardzo energiczny, gitary ostro w nim zacinają, perkusja łomocze z impetem, a legendarny wokalista śpiewa zadziornie. Trwa niespełna trzy minuty i pokazuje zespół w wybornej formie wykonawczej. W dalszej części płyty partie instrumentalne pozostają równie zdecydowane i konkretne. Cały zespół brzmi w stu procentach heavy metalowo nawet wtedy, gdy zwalnia tempo. Nie zaskakuje niczym niezwykłym, za to doskonale wie, czego chce - ostrego i masywnego, sunącego do przodu heavy metalu. Bez silenia się na oryginalność bądź vintage, bez dziwactw. Znaczną rolę odegrał w tym materiale charyzmatyczny styl Davida Reece, ponieważ on nie tylko wpasował się w wymiatanie dziarskich kolegów, ale jeszcze bardziej ożywił atmosferę i uczynił muzykę fajniejszą. Utwór tytułowy wydaje się miejscami nieco bardziej melodyjny i rytmiczny od "Black Deamon", choć utrzymuje sportowy fason, a niepozorne, ukryte na drugim planie klawisze tylko dodają mu dodatkowego smaczku przy kolejnych uważnych przesłuchaniach. Riff "Woman Of Ice" można by opisać wręcz jako rzeźnicki; kilka krótkich zwolnień (w środku oraz na samym końcu) wzmacnia tam wyrazistość gitar, co słychać szczególnie w pewnym dwudziestosekundowym fragmencie, w którym perkusja ustępuje całego pasma dźwięku samym gitarom, by zaraz potem ze zdwojoną siłą znokautować natarczywym, jednostajnym uderzeniem. Wspomniane wcześniej klawisze pojawiają się również w bardziej melodyjnym "Dante's Retribution"; tą zawrotną kompozycję cenię za wspaniałe rozwiązania aranżacyjne, w pewnym sensie nawiązujące do szybszych fragmentów z debiutu Iron Maiden, a także do blackmore'owskich harmonii. Nieco tchu możemy złapać dopiero w na wpół balladowym, opatrzonym bardzo pogodnymi i sympatycznymi melodiami oraz ujmującym śpiewem Davida, "Messiah's Day". W wywiadzie powiedziałem Johnowi, że Maidensi mogliby się od niego uczyć, jak należy rozpoczynać dynamiczne albumy heavy metalowe. W tym miejscu chciałbym jeszcze dodać, że Steve Harris koniecznie

musi prosić go o korepetycje również z tworzenia epickich dłużyzn, ponieważ "Fallen Angel" potrafi skutecznie przenieść słuchacza w magiczny świat. Niestety, obawiam się, że nie wszystkie media przyjmą Johna Steela z otwartymi ramionami, dlatego że Bułgarom w dalszym ciągu brakuje odpowiedniego marketingu. Trudno doszukać się wielu recenzji "Distorted Reality" lub wywiadów z kapelą. Do "Heavy Metal Pages" też owe wydawnictwo nie dotarło z inicjatywy wytwórni, ale ja uparłem się, że koniecznie trzeba o tej muzyce napisać, poprosiłem ich i oto jest. Cóż, gdyby Iron Maiden wydało taką płytę, fani oszaleliby z radości, a na koncertach rzucaliby krzesłami... (4,5) Sam O'Black

zwyczajności, a nawet pospolitości, słowem zespół swój kurs ma wycelowany w najbardziej typowe standardy całego nurtu. W dodatku niekiedy klawisze wdają się w jakieś dziwne brzmienia (indrustialne?) , także z każdym utworem, z każdą minutą, chęci do słuchania tej płyty mocno wyparowują. Gdyby nie obowiązek z pewnością zdecydowanie szybciej dałbym sobie spokój z tym krążkiem. Oczywiście w dźwięki Kaledon wpleciona jest opowieść sci-fi, a po prawdzie kolejna część tej samej sagi. No, ale trzeba mieć też zacięcie do takiej formy snucia opowieści. Jednak z tego co wiem, Włosi wkładają sporo serca w jej układanie, więc z pewnością trzyma ona poziom. Niestety słuchając siódmej części "Legend Of The Forgotten Reign" mam wrażenie, że zwyczajność i typowość Włochom wystarcza, a może nawet daje pewne poczucie bezpieczeństwa. Nie wiem tylko, czy ich fanom na tym też zależy, bo ja do następnej płyty Kalednon z pewnością nie będę się garnął. (3) \m/\m/

Kaledon - Legend Of The Forgotten Reign - Chapter VII - Evil Awakens 2022 Beyond the Storm Productions

Kaledon to włoska formacja oddana melodyjnemu symfonicznemu power metalowi, dla której niedoścignionym wzorem ciągle pozostaje Rhapsody. Przez długi czas kapela ta znajdowała się w którejś tam lidze swojego nurtu. Po prostu za bardzo zapatrzyła się w rozbrykane "papataje" innych. Jednak w pewnym momencie zbliżyła się do swojego wzorca. Niestety nie pamiętam, która była to część "Legend Of The Forgotten Reign". Piąta? Szósta? Nie ważne, bo później na długo strąciłem kontakt z muzyka tego zespołu. Także nawet z pewnym zaciekawieniem odpaliłem "Legend Of The Forgotten Reign - Chapter VII - Evil Awakens". Niestety z czasem zaciekawienie przerodziło się w rozczarowanie. Może muzyka, jej wykonanie, czy brzmienia bardzo nie straciły na jakości, ale oddaliły się one od najlepszych dokonań Rhapsody. Nie mówiąc, aby muzycy Kaledon pozostawili na dźwiękach jakieś swoje wyraźne piętno. Po prostu jest to szybka, niekiedy rozbrykana muzyka, podparta symfonicznymi ozdobnikami w stylu melodyjnego europejskie power metalu z przełomu wieków. Fakt niekiedy jest nawet ciekawie, gitary potrafią również zaznaczyć swoją ostrość, a sekcja swoją kreatywność i moc. W dodatku wokal ma swój charakter i jest wspierany głównie przez ciekawe mocne chóry. Bywa również kobiecy wokal czy też coś w rodzaju lekkiego growlu. Niemniej ogólny odbiór całości zmierza do przeciętności,

Kings Of Other Wings - Phoenix Rising 2022 Self-Released

Pochodzący z Melbourne w Victorii (Australia) zespół Kings Of Other Winds wydał na początku 2022 roku pierwszy, a zarazem swoj ostatni studyjny longplay pt. "Phoenix Rising", po czym powrócił do słuchania heavy metalu. Nic z tego nie wyniknęło, ponieważ ich muzyka jest równie generyczna jak okładka, za mało kreatywna, nijaka, a w dodatku niechlujnie wykonana i wyprodukowana na miarę demówki. Wolę nie wiedzieć, jakie intencje stały za tym pomysłem, dlatego że chyba za karę to zrobili, a może przegrali jakiś zakład i dlatego następnego dnia poszli nagrywać byle co. Tak to brzmi. Poza tym ciągnie się bez litości, jest ospałe, niemrawe i jałowe. Wokalista śpiewa przeciętnie, gitarzyści stosują niemal same puste akordy, a perkusista odbębnia, byle coś tam w tle stukało. Żaden feniks nie odrodziłby się pod wpływem Kings Of Other Wings. Żaden ptak nie uległby spaleniu. Ciąg ewolucji energetycznej zostałby wstrzymany. Nadzieja rozwiałaby się, a szanse okazałyby się zaprzepaszczone. Z drugiej strony, nikt tam nie wykazuje się ambicją do podboju świata. "Phoenix Rising" nie miał wkraczać szturmem na listy przebojów ani umożliwić odbycie trasy koncertowej dookoła świata.

RECENZJE

171


Ot, Australijczy wydali sobie stylistycznie spójny (aczkolwiek oprócz heavy metalu słychać na nim też nieco akustycznych fragmentów) album. Niemniej, ma mroczny wydźwięk oraz grubiański brak polotu. Osoby zainteresowane szczególnie połączeniem tych dwóch ostatnich cech mogą sprawdzić płytkę na własną odpowiedzialność. (2) Sam O'Black

Lips Turn Blue - Lips Turn Blue 2022 MIG Music

Nie jestem jakimś tam znawcą melodyjnego rocka czy AOR-u, ale nie ma co ukrywać, lubię od czasu do czasu posłuchać sobie takiej muzyki. Przeważnie, gdy szukałem coś nowego z takiego grania sięgałem po propozycje z Frontiers Records. Niestety ostatnio coraz częściej zacząłem omijać ich projekty. Przykro mi, ale coraz mniej wzbudzają one u mnie zainteresowania, tak jakby formuła tej wytworni powoli przestawała się sprawdzać. Całe szczęście takich wytwórni jak Frontiers, które są zwrócone w bardziej melodyjne strony rocka, hard rocka czy metalu, jest coraz więcej. Także taka muzyka zaczęła napływać również z innych źródeł. W ten też sposób dotarł do mnie debiut Lips Turn Blue. Bach i nieoczekiwanie kręcił się u mnie ich dysk. Nazwa zespołu, czy też wytworni zupełnie nic mi nie mówiły. Ale to akurat stało się dla mnie mało ważne, bowiem pierwsze dźwięk mnie mocno zelektryzowały. "Just Push" i "Build My Castle" to niesamowicie wpadające w ucho rockery, utrzymane właśnie w AOR-owo i melodyjnym hard rockowym klimacie, które wzbudzają niesamowitą pozytywną energię, dzięki czemu wciągają i pochłaniają nieświadomego słuchacza, który właśnie "odpali" płytę. Co ciekawe muzycy Lips Turn Blue niczego nowego nie wymyślają, ale mają na tyle wyobraźni, że te wyświechtane i wręcz zużyte nuty potrafią tak zestawić, że chce się tych dźwięków słuchać. To, że ich muzyczna fantazja jest fenomenalna, wystarczy wsłuchać się w detale, które właśnie powodują, że te kawałki są szczególne. Weźcie początek "Pray For Tomorrow". Zaczyna się on fortepianem i zamiast gitary wchodzi... mandolina (tak mi się wydaje). Natomiast w utworze "Crazy In Love" wybrzmiewa znakomita partia saksofonu. Po prostu cudo. Za to w "Chain On Me" uroku dodają niesamowite i

172

RECENZJE

potężne Hammondy. I takich istotnych szczegółów na tej płycie jest multum. No właśnie, na debiucie Lips Turn Blue przeważają utwory dynamiczne wręcz hiciory, ale również sporo jest kawałków wolnych, balladowych. Należę do osób, które tolerują ballady, ale nie może być ich za wiele. W wypadku tego zespołu jest zupełnie inaczej, ich ballady są niesamowite, wręcz genialne. Dawno nie słyszałem tak dobrze napisanych wolnych kawałków. W ten sposób Debiut LTB dla mnie nie ma słabego momentu. No może z czasem leciutko jego klimat siada, ale bardziej jest to efekt przejścia przemiennego grania kawałka dynamicznego i nastrojowego. Brzmi tu i gra wszystko rewelacyjnie. Znakomicie pracuje perkusja, wtóruje jej pulsujący pełnym brzmieniem bas, klawisze dyskretne, żadne tam plamy syntezatorowe, a przeważnie fortepian (od czasu do czasu Hammondy), no i niesamowite gitary, każda ich partia jest nie dość, że przemyślana to wręcz porywająca. No i na koniec wokal, coś niesamowitego, że do tej pory nie zrobiło się o nim głośno. Sami przyznacie, że dziwna sprawa, aby taka muzyka aż tak porwała mnie, ale stało się to faktem. Także fani melodyjnego rocka i AOR-u miejcie na uwadze Lips Turn Blue, bo warto! Muzyka tego zespołu bardzo mnie mocno wciągnęła i na początku tylko tym się zajmowałem, ale przyszedł czas, aby wyjaśnić parę kwestii dotyczących samego zespołu, co w sumie nie było jakieś łatwe. Pierwszą rzeczą, jaką ustaliłem to fakt, że muzycy pochodzą ze Stanów. Już w trakcie słuchania "Lips Turn Blue" wiedziałem, ze formację tworzą muzycy doświadczeni, żadne tam młodziki. W dodatku jakoś mocno moją uwagę przykuło nazwisko gitarzysty Dona Mancuso. No i jak pogrzebałem w internecie to, okazało się, że to on oraz Lou Gramm (tak ten, co współtworzył Foreigner) na początku lat siedemdziesiątych prowadzili kapelę Black Sheep, z którym to nagrali nawet dwa albumy ("Black Sheep" 1974, "Encouraging Words" 1975). Mimo że ich drogi wtedy rozeszły się to, ich przyjaźń przetrwała i tak, jak Lou Gramm nagrywał swoją pierwszą solową płytę "Ready Ot Not" (1987) to, Don go wspomagał, a aktualnie współtworzą The Lou Gramm Band. Mało tego na ostatnim utworze "A Little Outside" płytę Lips Turn Blue możemy usłyszeć właśnie Lou Gramma. Poza tym Don skorzystał i przypomniał kompozycję z repertuaru Black Sheep, a chodzi o "Chain On Me", tą z tymi niesamowitymi Hammonadami. Niestety dokopałem się też do smutnych wieści. W trakcie finalizacji produkcji debiutu zachorował ten niesamowity wokalista Phil Naro, straszny żal, ale przegrał on walkę z rakiem. Także nie usłyszy-

my nigdy więcej tego muzyka z niezwykłym głosem. Chociaż okazało się, że Lips Turn Blue to kontynuacja zespołu DDrive, z którym związany był zarówno Don jak i Phil, a zespół ma na koncie kilka płyt, więc może to być jakaś tam rekompensata straty Pana Naro. Śpieszę też uspokoić ewentualnych nowych fanów Lips Turn Blue, że zespół znalazł już nowego wokalistę, także możemy spodziewać się kontynuacji działalności kapeli. Zresztą odchodzącemu Philowi Naro pozostali muzycy LTB dali słowo, że się nie poddadzą. Wracając do sedna, czyli płyty "Lips Turn Blue", ocena nie może być inna jak: (6)

cie nie brakuje tu również mocniejszych, surowo brzmiących numerów w dawnym stylu ("The Heart Of Eternal Night"), albo takich łączących doom z NWOBHM ("A Necessary Evil"). Jestem więc bardzo ciekaw co Lord Vigo wymyślą na swój szósty, zamykający trylogię, album - już dwa lata temu Vinz Clortho deklarował, że wciąż chcą robić coś nowego, tak więc powinno być równie ciekawie jak do tej pory. (6) Wojciech Chamryk

\m/\m/

Majesty Of Revival - Pinnacle 2022 Self-Released

Lord Vigo - We Shall Overcome 2022 High Roller

Niemcy z Lord Vigo za sprawą albumów "Under Carpathian Sun" i "Blackborne Souls" przekonali do siebie najpierw fanów doom metalu. Na trzeciej dużej płycie "Six Must Die" zaskoczyli po raz pierwszy, proponując nie tylko czteroczęściowy prequel historii z "Blackborne Souls", ale też zwarty koncept, oparty na słynnym filmie "Mgła" Johna Carpentera. Zresztą światy filmu i metalu splatały się w twórczości tego tria nieustannie, co muzycy potwierdzili już w pełnym wymiarze na "Danse De Noir", krążku zainspirowanym filmem "Blade Runner" Ridleya Scotta, ale z akcją przeniesioną do roku 2020. Kolejny concept album nie jest tu więc żadnym zaskoczeniem, ale jego warstwa tekstowa już tak, bowiem "We Shall Overcome" to nie tylko prequel poprzedniego albumu, ale do tego swoista kontynuacja... kultowego LP "2112" Rush, tyle, że z akcją osadzoną 25 lat później. Trzeba być naprawdę bardzo pewnym siebie, żeby porwać się na coś takiego, ale Vinz Clortho, Tony Scoleri i Volguus Zildrohar, wspierani przez muzyków koncertowego składu Lord Vigo, sprostali wyzwaniu. Pod względem muzycznym jest równie ciekawie, chociaż w twórczości zespołu coraz mniej dla siebie znajdą fani tego najbardziej tradycyjnego doom metalu. Jest on co prawda wciąż podstawą większości kompozycji, ale brzmią one jednak znacznie lżej niż te sprzed kilku lat, a do tego coraz większą rolę odgrywają w nich instrumenty klawiszowe, tak jak w "A "Gathering Of Clouds" czy "A New Dark Age". Na szczęś-

Majesty Of Revival pochodzi z Ukrainy i działa od roku 2009. Do tej pory nagrała pięć dużych, studyjnych albumów. Oprócz tego ma na koncie jeszcze, demo, dwie EPki i całą masę elektronicznych singli. No, jakoś trzeba się promować w sieci. "Pinnacle" jest ostatnim wspominanym piątym studyjnym krążkiem. Nie przypominam sobie, aby kiedyś w moje łapy trafiło jakieś wydawnictwo Ukraińców, więc nie mam możliwości odnieść się do wcześniejszych nagrań. Majesty Of Revival niby zalicza się do progressive/neoclassical power metalu. Jest to jednak tylko część prawdy. Po przesłuchaniu "Pinnacle" uważam, że muzyczną podstawą tej formacji jest melodyjny, symfoniczny power metal w stylu dawnego zaciągu włoskofińskiego, ale w ich muzyce jest tyle wyobraźni i ambicji, że przez kompozycje równie udanie przewijają się elementy ambitnego power metalu oraz progresywnego metalu. Ukraińscy muzycy również bardzo łatwo nawiązują do melodyjnego, symfonicznego black metalu tak, jak w rozpoczynającym utworze "Open" czy "Citilights". Bywa też, że idą w jeszcze trochę ostrzejsze rejony typu melo-death, jak w "Stone" albo mieszają oba te nurty, jak w "Things Are Not What They Seem". Oczywiście są to tylko aranżacje będące ozdobnikami w i tak ciekawych, raczej rozbudowanych muzycznie utworach. Mimo tego już sporego miszmaszu, muzycy Majesty Of Revival nie rezygnują z wycieczek w inne rejony muzyczne, tak jakby miało to być ich znakiem rozpoznawczym. I tak w "You Have a Message (Welcome to Gulag)" dorzucają parę rzeczy z rapu, podobnie jest w utworze "Fool", ale ten rap koegzystuje z czymś w rodzaju soulu. W kawałku "Rebellion" za to zahaczają o gotycki rock, a z kolei w "Bury Me Part II: Dig


Me Up" wpadają w pulsujące rytmy funky, niczym załoganci z Red Hot Chilli Peppers. Niemniej podstawa muzyczna Majesty Of Revival to specyficzna, ale dość ciekawa mieszanka melodyjnego symfonicznego power metalu, ambitnego poweru oraz progresywnego metalu tak jak w kompozycjach "Mindcrime" i "Guardians". Czy też wzbogacona trochę o heavy metal, jak w "Deliverance". Bywa też, że uspokajają swoją muzykę, wprowadzając ją w bardziej orkiestrowo-filmowe aranżacje. Mam na myśli dwa utwory "At All Cost" i "Overcome?". Jednak te wszystkie "standardowe" kompozycje na tle tych wymienionych na początku brzmią tak zwyczajnie, normalnie. Niemniej nie jest to żaden przytyk, bo po przesłuchaniu albumu i opadnięciu emocji, zastanawiam się, czy te naturalne dla formacji utwory nie są najciekawsze z tej dość potężnej dawki tak różnorodnej muzyki. Kompozycje rozbudowane, ciekawie wymyślone, z wieloma wątkami stylistycznymi, czasami bardziej gęste i techniczne, innym razem bardziej bezpośrednie, choć o jakiejś prostocie nie ma co mówić. Do tego wszystko dobrze zagrane oraz nieźle nagrane, bo do brzmienia jakoś specjalnie nie ma co się czepiać. "Pinnacle" to z pewnością ciekawy album, ale szału nie wywołuje. (4) \m/\m/

Mamorlis - Sturdy As An Oak 2022 Self-Released

Pochodzący z Portland (Oregon) zespół Mamorlis tworzą pasjonaci grania w stylu Manilla Road, którzy aktywnie angażują się w wiele podziemnych zespołów. Na basie gra Brian Rush, na gitarach Mat Madani oraz Rooster Thun-derbirg, a na perkusji i klawiszach Alex Noce. który również śpiewa. W 2019 roku formacja zadebiutowała debiutanckim LP "Mamorlis", a w marcu 2022 wzbogaciła swą dyskografię o limitowaną do 100 egzemplarzy płytę "Sturdy As An Oak". Okładka debiutu kojarzy mi się z bezczelnym wypięciem zada na grafikę reprezentującą Reverend Bizarre "In The Reactory Of The Bizarre Reverend" (2002), natomiast okładka "Sturdy As An Oak" z profanacją obrazów Ravensire. Muzycznie mamy tu do czynienia z surowym, epickim heavy metalem z zadatkami do epatowania kultową atmosferą. Miejscami dają o sobie znać inspiracje doom metalem i folk me-

talem, ale wedle reguły: zero kiczu, sto procent stali. Całość została wy-konana z wyczuciem i z pełnym zaangażowaniem. Duży plus należy się za idealny balans pomiędzy przejrzystym a naturalnym brzmieniem. Moim zdaniem, produkcja jest idealna. Na setlistę składa się sześć utworów trwających nieco ponad pół godziny. Pierwszy z nich, "Wolfric The Wild" cechują gwałtowne zmiany temp i rytmów, a także majestatyczny wokal. Kawałek ten daje całkiem dobre wyobrażenie, czego można spodziewać się dalej, chociaż materiał jest zróżnicowany. W pozornie bardziej poukładanym "Salamandastron" intryguje klawiszowy motyw, aczkolwiek najwięcej klawiszy pojawia się w ostatnim, najbardziej rozbudowanym, wyrafinowanym, niebanalnym i dumnym "Journeys Of Acquisition Gor". Wokale w "The Krugan" i w "Over The Border" przypominają dramatyczne, teatralne dialogi, ale podane w sposób budzący szacunek. Uwagę zwraca też elegancki, balladowy początek "The Glade" oraz mocno Candlemass'owy klimat jej środkowej części. Niektóre inne fragmenty bywają wprawdzie monotonne, ale najistotniejsze, że Mamorlis oferuje sporo smaczków. Szybko można się w nich zatopić, wchodzą natychmiastowo; myślę, że nie trzeba się też specjalnie do nich przekonywać, bo są bezpośrednie i stosunkowo chwytliwe. Wygląda na to, że Mamorlis celowo utrzymuje undergrundowy charakter, w tym sensie, że nie zabiega o większą rozpoznawalność. Tu chodzi głównie o niewinny akt kultu stali. Pomimo wysokiej jakości nagrania, nie wydaje mi się, żeby "Sturdy As An Oak" miało potencjał do porwania tłumów. Taka stylistyka nie nadaje się do bicia komercyjnych rekordów sprzedaży. Grupą docelową jest podgrupa fanów Manilla Road i gdyby fizyczne nośniki nie były limitowane do 100 sztuk, i tak niewiele więcej by się ich rozeszło. Łykający bakcyla mogą odczuwać satysfakcję, że posiadają coś unikalnego, coś niemal wyłącznie dla siebie, wycinek świata może niepodzielanego przez otoczenie, ale z pewnością posiadającego konkretną moc i wartość. (4) Sam O'Black

Circle Of Silence - The Blackned Halo / The Crimson Throne / The Rise Of Resistance 2011 / 2013 / 2018 Massacre

Dość niedawno opisywałem ostatni studyjny album niemieckiego Circle Of Silence. Nie powiem przypadła mi do gustu ich muzyka z "Walk Through Hell" (2022). Zawierała gęsty, soczysty, pełen melodii i jak to bywa u Niemców, solidnie zgrany power metal. Coś z półki Brainstorm, Grave Digger, Primal Fear, Rage czy Mystic Prophecy. Z tym że muzycy Circle Of Silence potrafili również dość ciekawe nawiązać do US power metalu, a nawet power/thrashu. Zbudowało to moją przychylność do tej formacji oraz skłoniło mnie do przypomnienia sobie ich wcześniejszych płyt. I tak, "The Blackned Halo" (2011) to już konkretna muzyka. Zawiera już wszystko to, co przyciągnęło mnie do dokonań tego zespołu. Nieźle wymyślone kompozycje, solidnie zagrane, naszpikowane riffami i podrasowane potężną sekcją rytmiczną. Odnajdziemy w nich również sporą dozę melodii. Niemniej na tej płycie utwory czasami skrzeczą pewną szorstkością. Generalnie słuchając "The Blackned Halo" ma się wrażenie jakby ktoś zespolił dość wściekły Grave Digger z Rage. Oczywiście wszystko wpisane w niemiecką metalowa solidność, mimo że niemieccy muzycy czasami próbowali wzbogacić swoją muzykę estetyką znaną z amerykańskiego power metalu. Już wtedy muzycy przyłożyli się również do potężnego współczesnego brzmienia, nie szukali na siłę starego brzmienia. Naprawdę dobry debiut. To, co nie udało się na "The Blackned Halo" w pewnym stopniu udało się na "The Crimson Throne" (2013). Muzyka z pewnością

stała się bardziej plastyczna i dostała więcej powietrza. Jednak nie ze względu na to, że Niemcy jeszcze bardziej kreatywnie podeszli do wykorzystania US metalu, a raczej zdecydowanie ciekawiej podeszli do kwestii pisania muzyki oraz jej aranżowania. Dzięki czemu każdy z kawałków, mimo oczywistego ciężaru swobodnie prze do przodu. Niemniej na końcu tego krążka znalazł się utwór "The Architect Of Immortality", w pierwszej jego połowie słyszymy a la thrashową balladę w konwencji wczesnej Metalliki, natomiast później rozwija się w typowy dla Niemców powerowy czad, niekiedy z fajnymi thrashującymi gitarowymi tyradami. Właśnie tutaj najciekawiej i najjaskrawiej wybrzmiały pomysły nawiązujące do US power metalu. Takie podejście jeszcze bardziej rozwinęło się na kolejnym albumie tj. "The Rise Of Resistance" (2018). Moim zdaniem właśnie na tym krążku Niemcom w pełni udało się przedstawić swoje najważniejsze walory, a wspominany na począt-

ku "Walk Through Hell" jest po prostu jego dobrą kontynuacją. Na tej płycie nie tylko świetnie zabrzmiała muzyka, ale także wyraźnie można dostrzec kunszt, warsztat, wyobraźnia oraz talent muzyków tego zespołu. Jednak co by członkowie Circle Of Silence nie robili to, swoich niemieckich muzycznych genów za nic nie potrafią się pozbyć. Może dla nich to jakąś tam klątwa, urok albo inne przekleństwo, ale dla mnie ta solidność i pewna szorstkość muzyczna Niemców bardzo odpowiada. To z pewnością moją "skaza". Być może wśród czytelników jest kilka podobnie zakręconych osób jak ja i właśnie im polecam Circle Of Silence. \m/\m/

Maniac Abductor - Damage Is Done 2022 Wormholedeath

Często dzieje się tak, że młodzi ludzie zaczynają przygodę z gra-

RECENZJE

173


niem od najbardziej ekstremalnego łojenia, by przejść z czasem do czegoś lżejszego. W przypadku muzyków Maniac Abductor było podobnie: był black, był death, a z czasem doszedł do tego i thrash metal w bardzo klasycznej odmianie. Zespół istnieje już blisko 10 lat, dorobiwszy się w tym czasie dwóch albumów i kilku pomniejszych wydawnictw, o ile można tym mianem określić cyfrowe single. Ale OK, czasy supremacji streamingu wymuszają takie działania, a do zawartości "Damage Is Done" nie ma się o co przyczepić. Przeważają na tej płycie krótkie, zwarte utwory w granicach 3-4 minut: dynamiczne, z wyrazistą sekcją i konkretnymi riffami, ale do tego całkiem też melodyjne, co dobrze sprawdza się w otwierającyjm album utworze tytułowym czy "Off To Deathrow". Niklas Pappinen dokłada do tego ostry, zadziorny głos, dopełniany w refrenach chóralnym skandowaniem. Dłuższe, bardziej urozmaicone utwory "Disciples Of Hate" i finałowy, mający ponad sześć minut "Ghosts Of The Killing Fields" pokazują z kolei, że Maniac Abductor czują się doskonale również w zaawansowanym technicznie thrashu, co jeszcze bardziej urozmaica zawartość "Damage Is Done". (4,5) Wojciech Chamryk

Master Spy - The Train

nadziejom wyrażonym przez gitarzystę i głównego kompozytora omawianego materiału, Merka (HMP 83, str. 132), który powiedział: "chcemy, aby ludzie poczuli emocje stojące za zawiłą mieszanką historii i muzyki". Słuchając "Senjutsu" w najlepszym wypadku podpieram policzek piąstką, podczas gdy "The Train" nie pozwala mi po omacku wmanewrować się w inną metalową eskapadę, gdyż "You know you saw some suspicious men before leaving the train station". Cynicy mogliby w tym miejscu skomentować, że nowy zespół poprawia dziadków na debiutanckim albumie, ale w skład Master Spy wchodzi kilku doświadczonych artystów. Portugalski wokalista Flávio Lino śpiewa również w Airforce, rosyjski gitarzysta Roman Nemtsev od ponad dziesięciu lat gra w death metalowym Instorm, a grecki perkusista Kostas Vlass bębnił na rockowym singlu islandzkiej kompozytorki Selmy Hrönn Maríudóttir pt. "Savour The Moment" (2020). Oficjalnie za bazę kapeli uznaje się Kanadę, bo jej korzenie znajdują się w Quebec'u, ale tylko połowa line-upu mieszka w Kanadzie, czyli projekt zakrojono na szeroką skalę i wcale nie stanowi spontanicznego wybryku przypadkowych ancymonków. Dopiero co recenzujemy pierwsze LP, a w oficjalnym obiegu pojawia się następca w postaci zaśpiewanej przez Blaze'a Bayley'a EP "The Ghost Agent" z trzema kompletnie nowymi utworami Master Spy. Skoro wykonawczo dają sobie świetnie radę, to pozostaje mieć nadzieję, że utrzymają entuzjazm i z czasem wykreują własną, odrębną konwencję, analogicznie jak Brytyjczycy próbowali tego dokonać w minionej epoce na "The X Factor". (4)

2021 Self-Released

Płyta z pięcioma długaśnymi utworami nagranymi przez klona Iron Maiden to propozycja nie tylko dla tych, którzy z wielką przyjemnością studiują "Senjutsu". Owszem, jeśli komuś było mało 3 września 2021, to 13 września 2021 dostał więcej grania utrzymanego w zbliżonym stylu, ale nawet Harrisowscy krytycy mogą się do "The Train" przekonać. Muzyka Master Spy charakteryzuje się bowiem kilkoma niuansami odróżniającymi ją od muzyki Iron Maiden: jest gęstsza, w większym stopniu opleciona klawiszowym ambientem i chociaż pozostaje progresywno heavy metalowa, to jednak troszeczkę bliżej jej do melodyjnego power metalu. W związku z tym relatywnie więcej się w niej dzieje, mknie stosunkowo żywiej. Jak słusznie zauważono na portalu Metal Archives, liryki utworów bazują na wyraźnie mniej plastycznym doborze słów - no i właśne dobrze, że forma nie przytłacza treści. Więcej tu konkretu, całość mniej mdli, a to z kolei sprzyja

174

RECENZJE

Sam O'Black

Megadeth - The Sick, The Dying… And The Dead! 2022 Universal Music Group

Dnia 2 września 2022 roku ukazał się nowy album studyjny Megadeth pt. "The Sick, The Dying… And The Dead!". Sami najlepiej wiecie, co macie z tą informacją zrobić. Pisząc niniejszą recenzję spodziewałem się, że dopiero w okolicy premiery płyty pojawi się mnóstwo recenzji w rozmaitych mediach muzycznych na całym świecie, ponieważ wydawca prosił o wstrzymanie się z wcześniejszymi publikacjami. Praktycznie wszyscy thrashersi czekali na pierwszy piątek września. Moja opinia nie zrobi tu żadnej różnicy. Nie

zamierzam ładnie merdać długopisem z nadzieją, że jak wyjdzie z tego najpiękniejsza pod słońcem laurka, to wyjdzie również i wywiad. Dave Mustaine nie jest Bogiem, lecz odnoszącym sukcesy człowiekiem o statusie współinicjatora gatunku thrash metal. "The Sick, The Dying… And The Dead!" nie jest najlepszą płytą Megadeth. Nie wszystko mi się w niej podoba. Nie lubię tytułu - "Chorzy, Umierający…I Zmarli!"? Weź-mie-ićstond. Odnośnie zawartości albumu, tendencyjnie, bo powtarzając za oficjalną propagandą, można stwierdzić, że gitarzysta Kiko Loureiro (Brazylijczyk) oraz perkusista Dirk Verbeuren (Belg) wnieśli mnóstwo własnych pomysłów, ale jednocześnie pamiętali, by pozostawać w stylistycznych ramach Megadeth. To fakt, i od razu to słychać, bo pierwszy track, czyli utwór tytułowy, rozpoczyna się przeskakiwanką na gryfie. Natomiast typowe dla Dave'a Mustaine'a motoryczne szarpanie tego samego dźwięku z prędkością karabinu maszynowego to domena dopiero ostatniego w zestawie numeru pt. "We 'll Be Back". Wychodząc z mniej tendencyjnego punktu widzenia, stawiam hipotezę, że album o nazwie, którą niefajnie się wymawia, jest jednym z najbardziej melodyjnych albumów heavy/ thrashowych w dyskografii Rudej Instytucji. Poprzedni longplay "Dystopia" (2016) wydawał mi się muzycznie bardziej przewidywalny; brzmiał tak, jakby starano się poprzez niego odpowiedzieć na pytanie, jak fani wyobrażają sobie LP definiujący współczesne oblicze Megadeth. Natomiast ten najnowszy ma bardziej wyszukaną, indywidualną atmosferę, a przy tym stanowi spójny kawał porządnego metalu. Skoro wydawca woli, żeby nie omawiano przedwcześnie zbyt wielu detali, to odkrywanie szczegółów pozostawię fanom. Swoją opinię wyrażam, biorąc pod uwagę całokształt, a nie z powodu kilku wybijających się fragmentów. Pragnę koniecznie pochwalić głos Dave'a, który w ogóle się nie starzeje, w dalszym ciągu brzmi tak samo jadowicie i zgryźliwie, jak dawniej. Dokazuje równie cierpko, z niezmienną manierą. Jako lider thrashowej załogi bezpardonowo wygrywa z Jamesem Hetfieldem. Twórczość Megadeth od trzydziestu lat stoi na wyraźnie wyższym poziomie artystycznym od Metalliki, płyty ukazują się dwa razy częściej, są wierniejsze thrash metalowi i bez porównania bardziej przekonujące. Metallica zachorowała na przewlekłe lenistwo, Anthrax może nie umiera, ale nowy materiał tworzy tylko teoretycznie, a Slayer zmarł. Tymczasem Megadeth doznaje przypływu świeżej krwi. (4,5) Sam O'Black

Meridian - The 4th Dimension 2022 From The Vaults

Duński Meridian gra na swej czwartej płycie bardzo melodyjną muzykę, utrzymaną w jednorodnym klimacie, opartym na dojrzałym łączeniu pogodnego AOR-u z heavy oraz z euro power metalem. Ewidentnie łączy bogactwo zróżnicowanych muzycznych inspiracji, ale z zachowaniem wewnętrznej spójności całego albumu. Jednocześnie zespół brzmi energicznie, bije od niego radość i entuzjazm. "The 4th Dimension" jest raczej albumem podnoszącym słuchaczy na duchu, pozbawionym smęcenia; raczej dającym kopa do konstruktywnego działania, niż wyzwalającym agresję. Płytę fachowo wyprodukował włoski gitarzysta formacji, Marco Angioni (również producent najnowszej EP-ki Tygers Of Pan Tang "A New Heartbeat"), który wraz z drugim gitarzystą Martinem J. Andersenem zaproponował też mnóstwo świetnych riffów i solówek (dla każdego coś ulubionego). Praca gitar stanowi jeden z najsilniejszych aspektów wydawnictwa, więc super, że nie została przyćmiona przez klawisze. Wyobrażam sobie, jak niektóre power metalowe kapele mogłyby zepsuć większość pomysłów natarczywi klawiszami, a nawet zajechać je do granic kakofonii; Meridian wykazuje się wyczuciem i dobrym smakiem, że praktycznie w ogóle nie używa klawiszy, wiolonczeli, trąbek ani innych klawesynowych sampli. Zapewne dlatego happy festynowe "Follow Your Heart" nie razi kiczem, "Dreamers" prezentuje się przyjemnie zamiast cukierkowato, "The Road Back To Hell" to kawał metalowego mięcha, zaś ballada "Say That You Want Me" wyraża uczucia konkretnie i zdecydowanie, po męsku. Uważny słuchacz może oczywiście wyłapać pojedyncze syntezatorowe wtrącenia np. w "Stay", ale do tego trzeba mieć wygimnastykowane ucho, a tak naprawdę w przełomowych fragmentach tego numeru uwagę po stukroć bardziej przykuwa brutalny pochód basowy. W niektórych innych momentach płyty sekcja rytmiczna rżnie równie potężnie i za każdym razem wywołuje to korzystne wrażenie. No dobra, a wiecie, z czym kojarzy mi się tytuł "The Road Back To Hell" w kontekście tytułu "The 4th Dimension"? Ze zniszczoną (w wyniku pożarów i grabieży na tle konfliktów religijnych) starożytną biblioteką w światowej stolicy wiedzy, Aleksandrii (Egipt), ponieważ wraz


z utratą źródeł mądrości o naturze czwartego wymiaru ludzkość naprawdę powróciła do piekła panującego w trójwymiarowym świecie. Skoro mózg postrzega nie-trójwymiarową, holograficzną rzeczywistość w trzech wymiarach z powodu ograniczonych możliwości zasadniczo niedoskonałych ludzkich zmysłów, to warto mieć na uwadze, że formalny opis muzyki jest obarczony ograniczeniami percepcji zmysłowych i utrudnia prawdziwe doświadczenie muzyki, zamiast w tym pomagać. Obcowanie z muzyką to znacznie więcej, niż tylko dekodowanie fal elektromagnetycznych przechodzących przez narząd słuchu do zakrętasów Heschla (Heschl's gyri). Aby dotrzeć do czwartego wymiaru muzyki, należy skoncentrować się na wrażeniach pozazmysłowych, innymi słowy "poczuć to", a nie tylko "usłyszeć". Muzyka jest magią, bo każdy "czuje ją" inaczej, a w związku z tym inaczej ją interpretuje. Jeśli już "poczujemy" muzykę pozazmysłowo, to możemy poszukać recenzji i poznać jeszcze inny punkt obserwacji tej samej muzyki, przekazany pisemnie przez inną osobę, która też wybrała się na dźwiękową przygodę w czwarty wymiar, ale poczuła tam coś innego. Spróbujcie, jak to u Was wygląda w kontekście Meridianu. Koniecznie dajcie znać, jeśli uważacie, że powinna tu paść piątka zamiast czwórki. (4)

ballady "Antysocialite" czy wolniejszego "No Guilt". Do tego grona można zaliczyć też kawałek wieńczący płytę "Dearly Departed", jest spokojny, prosty, ale z intrygującym klimatem. Zresztą bardzo go polubiłem. Niemniej główną treścią "I Live Too Fast To Die Young!" jest dynamiczny rock, z którego ciężko wyróżnić jakiś konkretny kawałek. Każdy wpada w ucho, ma świetne melodie, niezłe riffy i popisy solowe. Chociaż mógłbym pochwalić rozpoczynający, dość mocny "Murder The Summer Of Love", nieźle rozpędzony "Yoiung Drunk & Old Alcocholics", bardzo rock'n'rollowy "Can't Stop Falling Apart" czy też wysoce tradycyjny, ale w ten sposób najlepszy, utwór tytułowy "I Live Too Fast To Die Young!". W tym ostatnim gościnnie bierze udział Slash. Za to najmniej internują mnie momenty, gdy Michael i drużyna bardziej przechodzą na stronę punka ("All Fighter", "Pagan Prayer"). Niemniej nie myślcie, że to jakieś słabe kawałki. Po prostu wolę rock'n'rollową odsłonę pana Monroe. Nie ma co za bardzo czepiać się wykonania czy też brzmień na omawianym krążku. Po prostu wszystko zdaje się być klasowe. Także, jak ktoś ma skłonności do rock and rolla w takiej estetyce lat 80. zeszłego wieku to, śmiało niech sięga po solową płytę Michael Monroe. Z pewnością się nie zawiedzie. (4)

Sam O'Black

\m/\m/

Michael Monroe - I Live Too Fast To Die Young!

Michael Schenker Group - Universal

2022 Silver Lining Music

2022 Atomic Fire

Michael Monroe dawno zaprzedał swoją duszę rock'n'rollowi i od lat niezmiennie łoi go z niezwykłą i niezmienną energią. Być może maczał w tym swoje paluchy jakiś kusy. Wcale bym się nie zdziwił. Rock pana Monroe jest przesiąknięty nie tylko rock'n'rollem, ale również estetyką glam rocka/metalu, punka i bluesa. Nic tu się nie zmienia, odkąd go znam, czyli od pierwszych płyt Hanoi Rocks. Może to co niektórych zdziwić, bo Michael ma lat 60, ale w ogóle tego nie słychać, ani w jego muzyce, ani w jego głosie. Po prostu kontynuuje to, co rozpoczął na początku swojej kariery i gra chwytliwego rocka przepełnionego energią, gitarowymi riffami i własnym, charakterystycznym oraz wrzaskliwym śpiewem. Owszem zdarzają się chwile zadumy, jak w wypadku wciągającego i o mrocznej atmosferze "Derelict Palace", świetnej

Michael Schenker jest gitarzystą, który niewątpliwie na stałe wpisał się już do historii muzyki, a w swej długiej karierze osiągnął chyba już wszystko, co tylko leżało w jego zasięgu. Na dobrą sprawę gość już dawno mógłby sobie wszystko odpuścić i wyjechać w Bieszczady (czy gdzie tam sobie chce). Tymczasem wygląda na to, że naszemu gitarzyście odpoczywanie nie w głowie. Michael ciśnie nowe płyty niczym chińskie dziecko trampki na taśmie, a w projektach sygnowanych jego nazwiskiem zacząłem się już powoli gubić. Omawiane wydawnictwo to bodajże dwunasty (jeśli dobrze liczę) album sygnowany nazwą Michael Schenker Group. Poza Michaelem, główną osobistością na albumie "Universal" jest wokalista Ronnie Romero. No tak, jeszcze tutaj go nie było. Co by jednak nie mówić, wokalistą jest on co najmniej nieprzeciętnym. A

że pewnie niedługo zacznie nam wszystkim z lodówki wyskakiwać to już inny temat. Zresztą Michael z byle kim współpracy nie podejmuje. Rozpoczynający ten album kawałek "Emergency" to dość szybki numer, który jasno pokazuje, że możemy się spodziewać dobrej hardrockowej jazdy. Na "Unieversal" nie brakuje też utworów mających naprawdę hitowy potencjał. Wystarczy wspomnieć tutaj "London Calling" (nie, to nie cover The Clash), czy podchodzący pod twórczość Rainbow utwór "Under Attack". Na dobrą sprawę każdy numer zawarty na "Universal" zasługuje na uwagę. Całość, nawet jeżeli jakimś wielkim arcydziełem nie jest, urzeka swą dojrzałością i pokazuje wszystkim, że Michael Schenker jako twórca jeszcze się nie wypalił (4). Bartek Kuczak

Midas - Midas 2022 No Remorse

Chłopaki z Midas to prawdziwi czarodzieje czasu. Na "metalowym rynku" istnieje już wiele zespołów obracających się w klimatach "protoheavymetalu", wiele z nich to zespoły, które powstały w wyniku coraz to głębszych chronologicznie poszukiwań muzyków. Niekiedy do tego świata trafiali muzycy, którzy w ogóle obeszli fazę tradycyjnego heavy metalu i wskoczyli doń od razu z zespołów ekstremalnych, death czy blackmetalowych. Tymczasem Midas to zupełnie inna para adidasów. Chłopaki wywodzą się z retro rockowego środowiska, ich poprzednie kapele grały rocka rodem z lat 60. i 70.i to jak grały! Tak, że spokojnie można by oszukać jakiegoś starszego fana tego typu brzmień, podrzucając mu ich płytę, jako wykopane na giełdzie płytowej znalezisko sprzed dekad. Nie mi oceniać warstwę muzyczną, bo zupełnie nie słucham tego typu rzeczy, ale brzmieniowo, wizualnie, wydawniczo - retro doskonałe. Wygląda więc na to, że chronologiczne poszukiwania muzyków Midas szły odwrotnie, niż w przypadku większości takich protoheavymetalowych grup. Te inspiracje szły od dołu, do góry. Tak naturalnie, jak w realiach lat 60. i 70., od rocka do heavy metalu. I być może właśnie dlatego "Midas" brzmi tak realistycznie, jak prawdziwa płyta wydana gdzieś około roku 1980. Manifestuje to brzmieniem, okładką i wizerunkiem muzyków. Muzycy wchodząc w ten cięższy muzycznie klimat, jednocześnie weszli

do świata heavy metalu, a ten, ze swoim współczesnym pakietem spod znaku kanału NWOTHM, ruchu wokół Keep it True, po prostu zassał ich jak odkurzacz. Tym samym "Midas" to płyta nie tylko skrojona pod fanów klasycznego, pierwotnego heavy metalu, ale też płyta, która trafiła dokładnie na swoje miejsce w muzycznym świecie. Zatem "Midas" to album dla wszystkich amatorów wczesnych płyt Saxon, Judas Priest, Iron Maiden, Motörhead, a nawet i Accept. Nade wszystko czuwa nad Midasem duch Thin Lizzy, ze swoim bluesującym feelingiem. Brzmienie jest ciepłe, analogowe, z przestrzenią i lekkim piaseczkiem. Świetnie kontrastuje z brudnym, nieco zachrypniętym wokalem Joe Kupca. Zespół co prawda umieścił płytę w tej spójnej wczesnoheavymetalowej stylistyce, ale nie uczynił z tego jednego wyznacznika, który go definiuje, i na którym osadza się cała fajność tej płyty. Album jest różnorodny zarówno wokalnie, jak i ze względu na tempa. Generalnie tempa są średnio-szybkie, ale mamy tutaj zarówno lekki speedzik w postaci "Running Scared", jak i spokojniejszym cudny, nostalgiczny wzbogacony o retro plamy klawiszy "Break the Chains". Płyta jest na bardzo dobrym poziomie. Ja wolę więcej heavy metalu, ale mogę sobie woleć. Dla miłośników gatunku, "Midas" to na bank mega bomba. (4,5) Strati

Midnight Rider - Beyond The Blood Red Horizon 2022 Massacre

Tak jak Niemcy z Devil's Train proponują własną interpretację stylistyczną archetypowego rocka amerykańskiego, tak też Niemcy z Midnight Rider bawią się konwencją brytyjskiego proto heavy metalu z początków lat siedemdziesiątych. Podobnie, "Beyond The Blood Red Horizon" z kilku względów stanowi wyraz godnej uznania inwencji twórczej, a nie tylko rozrywki ograniczającej się do imitacji wzorców. Natychmiast po załączeniu płyty otacza nas w pełni analogowy dźwięk, który oddycha, jest przestrzenny, żywy i ekspresyjny. Ten soczysty sound powoduje, że każda sekunda wydaje się zagrana z ogromną determinacją. Niektóre motywy przywołują wprawdzie jednoznaczne skojarzenia z Led Zeppelin, Budgie, Deep Purple, Bad Company, Rush, Black Sabbath, Judas Priest, Rainbow, Wishbone Ash

RECENZJE

175


itp., ale całość wyróżnia się fenomenalnym feelingiem. Zespół maluje ten sam pejzaż, ale po swojemu, z udziałem własnej kombinacji barw, stosując unikalny dla siebie sposób pociągania pędzla. Dużą rolę w tym wszystkim gra germańska toporność, surowość, dosadność, a także monumentalny ciężar, swego rodzaju intensywność połączona z typowo heavy metalową motorycznością. Takich walorów "Beyond..." nie otrzymał poprzez zastosowanie rozwiązań produkcyjnoinżynierskich w studiu, lecz za sprawą odpowiedniego używania instrumentów, zupełnie tak samo jak Anglicy 50 lat temu dodawali bluesowi niesłychanej masy, perkusiści robili burzę z piorunami, gitarzyści szokowali jazgotem, a wokalista oburzał rodziców, bo krzyczał, zamiast łagodnie śpiewać. Midnight Rider wykazują to samo podejście do grania; wydają płytę nie tylko po coś, ale przede wszystkim dlaczegoś - całe szczęście, że udało się utrwalić ich wrażliwość podczas procesu twórczego. Wygląda na to, że zespół nie ma ambicji, by stać się gwiazdami rocka, nie popisuje się, nie dąży do sławy. To pasjonaci koncentrujący się wyłącznie na ulubionej muzyce. Widać to na teledyskach, widać na zdjęciach. Niszowy profil, sama pasja, zerowe ego. Pokazałem video do utworu tytułowego znajomemu z nadzieją, że będzie czekał na debiut 7 paźdzernika. Niestety skomentował: "amatorszczyzna, mają drewniane palce, nawet rytmu nie trzymają". Sęk w tym, że "Beyond The Blood Red Horizon" nie jest produktem wypolerowanym w studiu, może faktycznie zawierającym jakieś techniczne niedoskonałości, ale na pewno nie wygładzonym, śliczniutkim ani pachnącym, nie przeprodukowanym, nie skompresowanym, ani nie ugrzecznionym. Brzmi tak, że równie dobrze mógł zostać zarejestrowany za jednym podejściem, na setkę, we wzorowo nagłośnionej sali prób. Przejrzyście wyeksponowano każdy instrument, ale produkcja jest analogowa, a nie cyfrowa. To nie pop z supermarketu. Kto się na Midnight Rider pozna, ten zostanie sowicie nagrodzony udaną płytą. (4,5) Sam O'Black

ple" jest jednak jej debiutanckim albumem, bo wcześniej wydała tylko MCD i materiał koncertowy, w dodatku dopiero w ostatnich latach. Mordhida są więc leniuchami, w dodatku niezbyt zdolnymi, gdyż bez pardonu zżynają z Metalliki czy z Megadeth - są utwory w których wokalista Manuel Grande brzmi praktycznie tak samo jak Dave Mustaine. Do tego zespół wspiera się również starym numerem "I’m Free, I’m Now" poprzedniego zespołu gitarzysty Flavio Orozco The Natal Pride, czyli z kreatywnością naprawdę nie jest u nich za dobrze. Mamy jednak również na "The Idiotic Principle" i bardziej udane utwory, choćby siarczysty "Not My Cross" z blastami i znacznie niższym, lepiej brzmiącym śpiewem czy dynamiczny "The Butcher" z dwiema solówkami, do tego całkiem melodyjny, ale to wciąż II liga z wyraźną tendencją spadkową do jeszcze niższej klasy rozgrywkowej. (2) Wojciech Chamryk

Wystarczy rzucić hasłem blackened thrash metal i wszystko stanie się jasne, bo Night Attack nawet o krok nie wychodzą poza szereg setek innych grup grających w taki właśnie sposób. Owszem, ich debiutancki minialbum (sześć utworów, w tym powtórzony "Merciless Attack" w surowszej wersji demo) wyróżnia się swoistą, mroczną atmosferą, ale cała reszta to schemat na schemacie, tyle, że nader profesjonalnie zagrane i nagrane. Właśnie, brakuje mi tu trochę więcej brudu, surowizny, jednak zauważalnej w utworze bonusowym, ale może miał to być black/ thrash w wydaniu złagodzonym, pasującym do złotego CD? Owo podejście zdają się potwierdzać mający coś z tradycyjnego heavy lat 80. "Ride The Whirlwinds" czy naprawdę melodyjny "Beyond What Lies" (te gitary!), ale mimo wszystko Night Attack nawet za sprawą takich zabiegów nie przekonali mnie do siebie. (2,5)

Oath - Hallowed Illusions 2022 Self-Released

Mordhida - The Idiotic Principle Jeśli dać wiarę informacjom z sieci to ta hiszpańska grupa istnieje od roku 2006. "The Idiotic Princi-

176

RECENZJE

Sam O'Black

Night Attack - The Initiation 2022 Metal Scrap

Wojciech Chamryk

2022 Thornado Music

prześwietliłem półkę z płytami, ale zaraz obróciłem się na fotelu w drugą stronę. Nachyliłem się i sięgnąłem po kabel, by podładować telefon. Pozwolę, by nabiło sto procent. Tymczasem szelest drzewa w ogródku nie ustępuje, a raczej szumi, śwista i dmie coraz bardziej. Podobno soul jest złą kopią spiritu. Możliwe, ale nie chce mi się już dzisiaj o tym myśleć. Odpaliłem plik mp3 podpisany "Disposable". Uszy nie wysyłają polecenia do mózgu, żeby ręce chwyciły za długopis. Lecz serce samo wie, że obcuję z czymś więcej niż z dźwiękiem. Zona incerta zapytała: "co Ty pleciesz? Czyż to nie zwykły heavy metal, jakich wiele?". Vritti - dhamba odpowiedziała: "Znawca rozróżnia". Zona incerta: "milcz, ty arogancki kpiarzu; chciałem dowiedzieć się od Ngam, czym różni się nowa muzyka Oath od niezliczonej ilości propozycji podobnych zespołów?". Vritti - ngam: "W jej powstanie serce włożył Steven Waddell". Zona incerta: "Nie będę krytykować wytworu czyjegoś serca, długopis niech leży na stole". (-)

Na stole leży długopis. Rozjarzona świeca otula go płomiennym blaskiem. Przed chwilą zakończyłem kolejny wywiad. W trakcie rozmowy wstałem i zamknąłem okno, aby wiatr tak nie wył. Po niej -

Oceans Of Slumber - Starlight And Ash 2022 Century Media

Dla przypadkowego konsumenta prosty i przyjemny do skonsumowania produkt. Dla krytyka sztuki - niewiarygodnie kreatywne świadectwo szczególnej emocjonalności prawdziwie artystycznych dusz. Dla metalowców - rockowa alternatywa do odprężenia się przed/ po łamaniu karku przy czymś innym. A dla mnie - krok milowy w dyskografii pochodzącego z Teksasu zespołu z panią za mikrofonem, do postawienia którego nie wymyślono wiele nowych patentów, za to usunięto dotychczas irytujące u nich środki wyrazu (np. growl) i zintensyfikowane te, które najbardziej mi się u nich podobały (np. melancholijna atmosfera). Tym wszystkim jest piąty album studyjny Oceans Of Slumber pt. "Starlight And Ash" (czwarty z Cammie Gilbert za mikrofonem). Dla Was może być on jeszcze czymś innym, gdyż wymyka się jednoznacznej kategoryzacji i re-

zonuje w sposób zależny od wrażliwości danego odbiorcy. Wykreowana przez niego muzyczna kraina jest logicznie zorganizowana, przyjazna i komfortowa, a jednocześnie obdarzona rozmaitymi obliczami, w zależności od nastawienia, z jakim do niej wkraczamy. Przypomina zwiedzanie ogromnego miasta, w którym jeden turysta spędza słoneczne południe na pikniku w parku, drugi i tak ma zarezerwowaną wejściówkę do obleganej galerii sztuki, ktoś inny nie może się doczekać na rowerową przejażdżkę z angielskojęzycznym przewodnikiem, a jeszcze inni ucinają sobie drzemkę, bo przecież nightlife zaczyna się nie teraz, a po północy. Mówi się, że jeśli płyta jest dobra dla każdego, to znaczy, że jest dla nikogo. Tym razem uważam, że Oceans Of Slumber jest zespołem dla (prawie) każdego, mimo że został podporządkowany wyeksponowaniu unikatowego charakteru jednej, konkretnej osobowości wokalistki Cammie Gilbert. Po zapoznaniu się z wieloma opiniami oraz recenzjami, wydaje mi się, że (niemal) każdy słuchacz może z łatwością dać się ponieść tej muzyce, nawiązać z nią wręcz intymny kontakt, zauważyć zbieżność osobistych obserwacji świata z lirykami, doznać estetycznego uniesienia, po czym opisać przeżyte wrażenia w inny sposób, analogicznie jak podróżnicy zwracają uwagę na inne atrakcje i w związku z tym odmiennie opisują wrażenia z tego samego miasta. Zespołowi może wydawać się, że intencje przekazu zawartego w ich utworach są jednoznaczne, ale ja chciałbym zauważyć, że silnie melancholijna atmosfera muzyki potrafi uaktywnić emocje drzemiące w podświadomości słuchacza, a podświadomość jest sprawą indywidualną. Dobra muzyka to nie tylko fale akustyczne rozchodzące się po pokoju, ale też proces uwzględniający znaczną rolę słuchacza. Zupełnie tak jak w kawałku "The Hanging Tree", w którym słyszymy: "Living with the pictures in my head (sometimes we forget) / This place will hold for me what cannot be said (sometimes we regret)". W wolnym tłumaczeniu: "Żyjąc z obrazami w mojej głowie (czasami o nich zapominamy) / To miejsce ma mi do przekazania coś, czego nie da się wypowiedzieć (czasami żałujemy)". A do jakich miejsc przenosi nas "Starlight And Ash"? Dla przykładu, utwór "Star Altar" przywołuje węża w Edenie. Ksiądz może powiedzieć, że według Biblii Eden znajdował się "na wschodzie". A ile osób słuchając początku "Star Altar" wyobrazi sobie krainę znajdującą się "na wschodzie"? Klecha spadł z ambony, czy naprawdę na Białorusi? Pozornie jednoznaczne słowa piosenek przetwarzamy po swojemu. Bardzo melancholijne dźwięki również. Właśnie do takich refleksji skłania mnie słuchanie recenzowanej płyty. Jak stwier-


dziłem na początku, uważam ją za krok milowy dla Oceans Of Slumber. Wielu fanów się nią zachwyca, ja zaś czasami uważam ją za "bardzo dobrą", a czasami tylko za "dobrą". (4,5) Sam O'Black

Over The Under - Red Album 2022 Self-Released

O tej bydgoskiej grupie usłyszałem w roku 2017, kiedy to grała w 100 dni serię 100 koncertów, co zakończyło się pobiciem światowego rekordu Guinnessa. Wybrałem się na jeden z nich, kupiłem też debiutancki CD "Over The Under", przekonując się, że grupa hołduje starej szkole hard/southern/stoner rocka, stawiając na mocarne brzmienie sekcji i konkretne, gitarowe riffy, co świetnie sprawdza się również na żywo. Drugi album "For A Long Time" jakoś mi umknął, ale zespół szybko nagrał jego następcę. "Red Album" zdecydowanie usatysfakcjonuje zwolenników takiego surowego i mocnego, amerykańskiego grania; tym bardziej, że zespół nie unika też ciekawych eksperymentów. W openerze "Red" i "Letter To Mother War" robi się więc ciut nowocześniej, "Surfing With The Evil" jest za to bardziej drapieżny i dynamiczny, a "Wind" już wręcz artchetypowy. Utwór "Bida" dopełniają z kolei instrumenty smyczkowe, co bardzo wzbogaca jego brzmienie, ale najciekawsze są dwie ostatnie kompozycje, oscylujące w granicach dziewięciu minut. "Down" to właściwie esencja gatunku, numer mocny, majestatyczny i nader zróżnicowany. "Rain" zaskakuje zaś jazzowymi wpływami i pojawieniem się dyskretnych akcentów perkusyjnych dopiero w finale - dzięki tak udanym zabiegom "Red Album" smakuje jeszcze bardziej. (4,5) Wojciech Chamryk

Parius - The Signal Heard Throughout Space 2022 Willowtip

Parius to amerykański zespół, który działa od roku 2011. "The Signal Heard Throughout Space" to ich trzeci duży studyjny album, wymyślony w formie koncepcyjnej

rock-opery. Ogólnie formację zalicza się do sceny progresywnego metalu, z tym że aktualny wydawca wtłacza ich do wora z takimi zespołami, jak Mastodon, Opeth, Mr. Bungle i The Mars Volta. Być może jest w tym jakieś ziarenko prawdy, ciężko mi to sprawdzić, bo niestety nie słucham na co dzień muzy typu Mastodon, Opeth, a moja fascynacja The Mars Volta dość dawno minęła. Owszem słyszę klimat muzyki alternatywnej, czy tej tradycyjnej rockowej, rozmarzonej w stylu rocka progresywnego. Nawet bywa, że jest tego sporo. Jednak muzyka Parius bardziej kojarzy mi się z dokonaniami Ayreon, w zderzeniu z kapelami głównego nurtu progresywnego metalu, zmiksowaną z Rush z lat 70., oraz pewnymi naleciałościami technicznego death metalu, wspartą właśnie opisanymi wcześniej muzycznymi inspiracjami. W sumie daje to bardzo ciekawą mieszankę, w dodatku bardzo świeżą i atrakcyjną, która może zaintrygować fana progresywnych odmian metalu od samego początku. Kompozycje są bardzo różne w formie. Jedne są krótkie, inne mocno rozbudowane. Nie zmie-nia się ich ciekawa budowa, niezwykły klimat, świetne melodie, mieszanka mocy i melancholii oraz zabawa w kontrasty. Często mocne riffy stoją w opozycji z melodyjnym tłem klawiszy, które zawsze godzi świetny, trochę zwyczajny, ale wyrazisty, melodyjny wokal. Nie można zapomnieć o fundamencie tej muzyki, czyli o złożonym i wyraźnym basie oraz kreatywnej grze perkusji. Na pierwszy rzut ucha może to wydawać się dość ekstrawaganckie, ale ogólnie całość wpisuje się w dobrze i precyzyjnie wymyśloną bardzo intensywną muzykę. Inna rzecz, że pod względem muzycznym "The Signal Heard Throughout Space" słucha się wręcz wyśmienicie. Nie ma co szukać jakich jaśniejszych punktów, po prostu trzeba skupić się od początku do końca na całości tego krążka. Pewnym ułatwieniem jest wspomniany na początku model rock-opery i wspólnej opowieści, która dotyczy akcji w kosmosie, lecz jej przesłaniem jest bardziej uniwersalna myśl, że trzeba być wytrwałym w obliczu przeciwności losu i rozwijać swoją siłę, aby dotrzeć do celów, które sobie wyznaczyłeś. Także fani progresywnego rocka/metalu mają kolejny wyśmienity produkt do ogarnięcia. Myślę, że przychodzi im to coraz trudniej. Niemniej pamiętajmy, że zdecydowana większość tych zespołu tworzy muzykę ze świadomością, że nie przyniesie im jakiejś wielkiej fortuny i że bardziej liczy się dla nich satysfakcja z dobrze wykonanej roboty. A Amerykanie z Parius zrobili to bardzo ambitnie i profesjonalnie. (5) \m/\m/

Powergame - Slaying Gods 2022 Iron Shield

Powergame mnie zaskoczył, nowe wydanie jest bardzo imponujące, jest bardzo zróżnicowane, nie tego się spodziewałem po zespole, który na Spotify ma mniej niż 150 miesięcznych słuchaczy, i to powinno się zmienić. Panowie odnaleźli idealny balans między melodią, a tym jak bardzo utwory są ciężkie, dla mnie było to idealnie dostosowane. Bez apelacyjnie chłopaki korzeniami sięgają klasycznego brytyjskiego heavy metalu, jednak nie ma wbrew pozorom aż tak dużo, przewodzi kompozycją i słychać jego charakter, jednak jest tu też masa hard rocka i sporo thrash metalu. Ten ostatni umiejętnie dawkowany sprawia, że chce się posłuchać dalej. Moim osobisty faworytem albumu, jest zdecydowania praca obu gitar, świetne melodie, często dość proste i wpadające w ucho jednak przeplatane błyskawicznymi solówkami. Rytmiczna rozsadza uszy, niektóre riffy są bez ściemniania naprawdę bardzo dobre, zresztą przypominają te z "Ride The Lightning" czy "Seek and Destroy". W Powergame słychać Metallike i nie tylko tą najstarszą, myślę, że "Black Album" grał tu też swoje skrzypce. Sama produkcja albumu jest najwyższej jakości, tony gitar i ogólny miks i mastering robi ogromne wrażenie. Jeśli miałbym się czego czepiać, to osobiście nie jestem fanem wokalu Matthiasa, możecie mnie za to skarcić, ale czasem brakuje mu mocy i dynamiki, dla mnie stał się monotonny. Niezależnie od tego, muzycznie był to jeden z lepszych albumów, o których miałem tu przyjemność pisać i do którego czasem będę sobie wracał, a wam polecam zajrzeć, bo ta płyta może się podobać, czy to thrashowej czy old schoolowo heavy metalowej głowie. (5) Szymon Tryk

Pressure - In A Dark Heart We Trust 2022 Xing

To podobno melodyjny i do tego wysokooktanowy rock i heavy metal o sile rażenia bomby atomowej,

kolekcja jedynych w swoim rodzaju, elektryzujących utworów, idealnych dla fanów Judas Priest, Motley Crüe i Saxxon. Akurat tego ostatniego zespołu nie znam, ale co do dwóch wcześniejszych to ich zwolennicy mogą darować sobie odsłuch nawet fragmentu "In A Dark Heart We Trust", bo to płyta-kpina. Jej jedynym atutem jest gra gitarzysty solowego Simona Forsella, ale już na wysokości trzeciego utworu i tego miałem dość, bowiem lider grupy nie ustaje w ciągłych popisach, które nie są jednak w stanie zatuszować tego, że Pressure najzwyczajniej w świecie nie ma dobrych kompozycji. Grupa miota się więc pomiędzy niezamierzoną parodią heavy metalu w jego lżejszej odmianie, muzyką pop czy nawet bluesem, ale nic z tego nie wynika, a jedyny efekt to coraz większe znużenie, bo mamy tu aż 14 numerów. Przesłuchałem wszystkie, ale podawanie ich tytułów mija się z celem. Wokalny duet Olof Jönsson (fatalny) i Olli Violet (nieco lepsza) również nie zachwyca, może poza balladą "Did You Really Know My Name", ale litości, jeden dobry numer na tak długą płytę to po prostu nieporozumienie. Dlatego tytuł jednego z utworów "Get A Real Job" wydaje mi się proroczy i w przypadku otrzymania oferty zatrudnienia w Ikei czy gdziekolwiek indziej, członkowie Pressure ani chwili nie powinni wahać się co wybrać. (1) Wojciech Chamryk

Protector - Excessive Outburst Of Depravity 2022 High Roller

Nawet za czasów największej prosperity, znaczonej albumami "Golem" czy "A Shedding Of Skin", Protector nie mógł marzyć o wejściu do ścisłej czołówki germańskiego thrashu, to inne zespoły rozdawały karty i cieszyły się sporą popularnością na całym świecie. Minęło 30 lat z niewielkim okładem i okazuje się, że Kreator i Destruction wyraźnie spuściły z tonu, Sodom też nie jest już tym samym zespołem co dawniej, chociaż z tej wielkiej trójki wypada relatywnie najlepiej. Honoru niemieckiego thrashu lat 80. bronią więc obecnie inne zespoły funkcjonujące od lat, choćby Exumer, Darkness czy właśnie Protector. To ostatnie zakrawa wręcz na paradoks, bo z dawnego składu pozostał w nim już tylko wokalista Martin Missy, wspomagany przez trzech młodszych szwedzkich mu-

RECENZJE

177


zyków, a punktem wyjścia do reaktywacji zespołu był... cover band Protector, Martin Missy and the Protectors. Tym bardziej trzeba docenić obecną formę grupy i jego nowszy dorobek, do którego "Hate Über Alles" czy "Diabolical" nie mają najmniejszego startu. W porównaniu z nimi "Excessive Outburst Of Depravity" to thrash pełną gębą, agresywny, surowy, po prostu porywający. Z każdym kolejnym odsłuchem tego albumu utwierdzam się w przekonaniu, że nie ma na nim słabych utworów czy na zimno wykalkulowanych, typu zapraszamy do współpracy znaną skądinąd wokalistkę i będzie hit. Nic z tych rzeczy, Protector łoją niczym w roku 1989 i słychać, że frontman grupy wciąż zachował tego dawnego, buntowniczego ducha, niezależnie od tego czy pisze o zagładzie Żydów podczas II wojny światowej i odradzaniu się potworów nazizmu ("Referat IV B 4"), czy porusza temat pandemii ("Pandemic Misery"). Przeważają tu rzecz jasna szybsze, dynamiczne utwory, z "Last Stand Hill" czy "Infinite Tyranny", któremu momentami blisko już do thrash/black metalu, ale wrażenie robią też te utrzymane w średnim tempie, tak jak majestatyczny, kojarzący mi się z dokonaniami Slayer, "Open Skies and Endless Seas". Nie ma więc co tracić czasu czy pieniędzy na jakieś thrashowe ersatze, lepiej od razu sięgnąć po "Excessive Outburst Of Depravity" - póki co dostępnym tylko na kompakcie i kasecie, ale LP też będzie. (6) Wojciech Chamryk

Queensryche - Digital Noise Alliance 2022 Century Media

Queensryche niewątpliwie jest zespołem, który podczas swej długiej kariery przeszedł wiele wzlotów i upadków. Banałem jest stwierdzenie, że ma on na swym koncie albumy genialne. Jak jednak inaczej wyrazić się o takich płytach jak chociażby "Empire" czy "Operation Midcrime"? Niestety chłopakom zdarzało się też wypuszczać różnej maści dziwne (po)twory. Choćby album "Tribe", z którym przygoda była dla mnie nie tyle wątpliwą przyjemnością, co drogą wręcz nie do przejścia. Różnej maści konflikty personalne i inne animozje doprowadziły do znanej w metalowym świecie sytuacji, że równolegle działały dwa różne zespoły używające nazwy "Queensryche" i roszczące sobie do niej prawa. To jednak przeszłość, którą

178

RECENZJE

należy całkowicie zostawić za sobą. Mamy rok 2022. Queensryche wydaje album o tytule "Digital Noise Alliance", który udowadnia, że ten zespół nie skończył się gdzieś w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia, ale dalej ma sporo do zaoferowania i sporo do powiedzenia na polu zagospodarowanym przez metal progresywny oraz klasyczny heavy metal. Zespół oczywiście pod względem kompozycji i estetyki nawiązuje do swych najlepszych lat, jednocześnie nie stojąc w miejscu ani nie cofając się (co niestety przy takim podejściu czasem się zdarza). Na "Digital Noise Alliance" jest czego posłuchać, oj jest. Michael Wilton, Eddie Jackson i reszta jasno dają nam jasno do zrozumienia, że nie zatracili zmysłu kompozytorskiego. Słychać to choćby w "Behind the Walls" pełnym momentów niesamowicie budujących napięcie. Zmiany tempa w tym numerze nie są grane na zasadzie "szybko-wono-szybkowolno itd.", ale budowane z głową i odpowiednim wyczuciem, przez co ten utwór zyskuje naprawdę magiczną wręcz atmosferę. Innym przykładem wspomnianego kunsztu jest najbardziej progresywny numer na tym albumie, mianowicie "Nocturnal Lights". To, co tam się dzieje, nie jest łatwe do opisania. Z jednej strony niby nie wychodzą poza standardy swego jasno zdefiniowanego gatunku. Z drugiej zaś, mimo że można mieć wrażenie, iż gdzieś to się już słyszało, to kompozycja ta zostaje w głowie na bardzo długo i chce się do niej mimowolnie wracać. Jeszcze ta przepiękna gitarowa solówka, która pojawia się w zasadzie jakby zupełnie znikąd… To samo można powiedzieć na przykład o "Realms". Nie można nie wspomnieć tutaj o zamykającym całość "Rebel Yell" oryginalnie pochodzącym z repertuaru Billy'ego Idola. W dość specyficznej interpretacji Queensryche numer ten nabiera nieco nowego charakteru. Warto jednak zaznaczyć, że nie traci przy tym nic ze swojego buntowniczego charakteru. "Digital Noise Alliance" to album skończony. Album, na którym wszelkie elementy muzycznej układanki wspaniale do siebie pasują, a ich finalny efekt wart jest wszelakiego podziwu. Album uniwersalny, którego bardzo miło się słucha zarówno we wczesno jesienne wieczory, gdzie spokoju bez żadnego zgiełku dookoła można skupić się na każdym dźwięku. Równie dobrze się on sprawdza także jako tło podczas codziennej jazdy do pracy i z powrotem oraz spacerów z psem. Ogólnie rzecz ujmując, nikt nie powinien być zawiedziony zawartością nowego dziecka Queensryche. (5) Bartek Kuczak

Raptore - Blackfire 2022 Dying Victim Productions

Czy ktoś z Was, spędzając ostatnio urlop na Półwyspie Iberyjskim, zastanawiał się, skąd biorą się raptusie w Katalonii? Okazuje się, że przylatują z Buenos Aires. Nasz jest młodziutki, ledwie stuknęła mu dwucyfrowa liczba latek, a już każe na siebie wołać: "Rapczor". Zwłaszcza po tym, gdy zażył kąpieli w czarnym ogniu. "Rapczora" reprezentuje Nico Cattoni - solidny gitarzysta i wokalista, posiadający wszelkie atrybuty przyszłej gwiazdy heavy metalu. Jest on młodym, ambitnym i charyzmatycznym człowiekiem. W wideoklipie do utworu Raptore "Blackfire" można zauważyć, że ciekawie się prezentuje. Poza kamerami potrafi komponować świetne utwory i zmyślnie je aranżować. Najlepiej czuje się w dynamicznym, heavy metalowym repertuarze z elementami US power metalu i old schoolowego speedu. Jego pierwszy album "Rage n' Fever" (2016) był jeszcze przebojowo - heavy rock'n'rollowy, ale właśnie ukazujący się "Blackfire" (2022) stawia już na znacznie mroczniejszy ton. W pewnym sensie wpisuje się w atmosferę typową dla dwóch pierwszych krążków Metal Church. Wyrywa do przodu z pioruńskim impetem, jest rozkrzyczany i piekielnie rozgrzany, a przy tym poukładany tak zręcznie, jakby czuwał nad nim debiutujący kompozytor muzyki klasycznej. Trzyma w napięciu, niekiedy wręcz napawa grozą. Trwa tylko pół godziny i ani przez moment nie zamula żadnymi dłużyznami. Jako jeden z najbardziej reprezentatywnych utworów na płycie można wskazać "Phoenix", tj. kawałek o zróżnicowanych tempach, opatrzony mocarnymi zaśpiewami grupowymi, a także rewelacyjnymi, nastrojowymi motywami, nagle zrywającymi się do siarczystych napadów metalowej agresji. Najszybszym killerem jest prawdopodobnie "Devil Ascends" istne szaleństwo! Zespół młóci tam niczym Metallika w "Whiplash". Na całym albumie słyszymy też mnóstwo brawurowo zagranych, zabójczych solówek gitarowych, a z drugiej strony kilka fortepianowych introdukcji oraz przerywników (np. kunsztowny, złowrogi "Dirge"). Bardzo podoba mi się zapętlony motyw gitarowy w rozpalonym do granic czarno-czerwoności "Death". Tam też zręcznie wpleciono intrygujący bridge, w którym początkowo jazgoczące gitary ustępują pola Nico Cattoni

śpiewającemu na tle miarowo postukującej perkusji. Jego głos ma w sobie atrakcyjną, surową ostrość, idealnie pasującą do charakteru muzyki. Nie zauważyłem, żeby wyciągał dłuższe dźwięki (bynajmniej za takie nie uznałbym zaśpiewów z "Prisoner Of The Night") lub eksponował wyjątkowo szeroki zakres, ale wypluwa z płuc ogień, obłędnie wrzeszczy, szaleje, wychodzi z siebie i niejednego słuchacza przyprawia o dreszcze. Także Raptore "Blackfire" jest z wielu powodów warty sprawdzenia. Kto wie, gdyby wydali ten album na początku poprzedniej dekady, możliwe, że Raptuś zaliczałby się dziś do ścisłej czołówki NWOTHM. Tymczasem czeka ich jeszcze długa droga na szczyt. Mam nadzieję, że zespół z nowym, katalońskim składem, będzie kontynuował obrany kierunek i wykaże się stalową konsekwencją. (4,5) Sam O'Black

Ratos de Porao - Necropolitica 2022 Shinigami

Brazylijska legenda nie działa już tak aktywnie jak w latach 80. czy 90., ale po ośmioletnim milczeniu uraczyła fanów kolejnym albumem. "Necropolitica" nie ma już co prawda startu do klasycznych dokonań Ratos de Porao, ale zdecydowanie trzyma poziom, potwierdzając, że Jao i Joao Gordo z wiekiem nie wymiękają - przeciwnie, sprawiają wrażenie, że są jeszcze bardziej wkurzeni. Nie trzeba więc znać portugalskiego by domyślać się o czym traktują "Alerta Antifacista" czy "Neo Nazi Gratiluz", zresztą ten zespół zawsze słynął z zaangażowanych politycznie tekstów. Muzycznie mamy tu zaś, niejako tradycyjnie, thrash/crossover z elementami punka i hardcore. Jest więc ostro i gniewnie ("Alerta Antifacista", "G.D.O"), ale w niektórych utworach thrash w wydaniu Ratos staje się całkiem melodyjny, wręcz nośny ("Aglomeracao", "Guilhotinado em Cristo"), chociaż siarczystego łojenia również w tych utworach nie brakuje. Bardziej punkowe oblicze formacji to kompozycja tytułowa i "Bostanagua". I nie ma co ukrywać, że te najkrótsze, bardzo intensywne, dwuminutowe utwory wychodzą zespołowi równie dobrze co 30 lat temu. Bywa też zdecydowanie mocniej, tak jak w "Neo Nazi Gratiluz" o iście deathmetalowej intensywności, tak więc "Necropolitica" jest udanym powrotem, nawet jeśli trafi tylko do za-


gorzałych fanów Ratos de Porao. (4) Wojciech Chamryk

Rave in Fire - Sons of a Lie 2022 Iron Oxide

Wiem, że porównywanie zespołów z wokalistkami do Warlock i Vixen, może się wydawać ekstremalnie banalne, ale Rave in Fire naprawdę nie da się do nich nie porównać. Już na początku płyty dostajemy po głowie "Shout" z pakietem warlockowych pogłosów i linii wokalnych. Za chwilę zespół wchodzi w fazę cięższej wersji Vixen i zostaje w tej estetyce przez kilka dobrych kawałków. Niech to drugie skojarzenie nie wprowadzi Was jednak w błąd. O ile wokale Selene są czyste, a linie po vixenowemu melodyjne i wysunięte w miksie do przodu, Rave in Fire to raczej tradycyjny heavy metal niż sam hard rock. Momentami zdarzają się nawet wokalne niespodzianki, bo w kilku miejscach linia wokalna "Set me Free" brzmi jak narracyjne linie znane z Manilla Road. Całość jednak jest bardzo spójna. Płyta muzycznie oddaje cześć stylistyce lat 80., podkreśla to także estetyką - okładką i wizerunkiem zespołu. Nie ucieka jednak w retro brzmienie spod szafy. "Sons of a Lie" brzmi czysto, naturalnie. Brzmienie koresponduje z samymi kompozycjami i realizacją płyty. Wokale wraz z chórkami wydają się być wyeksponowane na pierwszym planie, co doskonale podkreśla nośność płyty, bo motywem przewodnim "Sons of a Lie" jest melodia i przebojowość. Debiut Rave in Fire to propozycja dla tych, którzy z powodzeniem łyknęli Hitten i Cobra Spell. Wygląda na to, że w Hiszpanii buduje się powoli jakaś mała kuźnia kapel spod znaku lżejszego heavy metalu końca lat 80. (4) Strati

Reaktion - To Expect Nothing 2021 Self-Released

Barcelona jest od niedawna rozpoznawalna w Polsce jeszcze bardziej niż dotąd. Nie będzie to jednak raczej miało wpływu na pop-

ularność w naszym kraju, wywodzącego się z tego miasta, thrashowego kwartetu Reaktion, nawet jeśli w popularnej sieci sklepów bez problemu można kupić za niewielkie pieniądze CD's takich gigantów jak Metallica, Slayer czy Megadeth. Wiemy bowiem doskonale, że thrashu już od dawna słuchają tylko najwięksi zapaleńcy i to do nich właśnie skierowany jest album "To Expect Nothing". Jest on trzecią dużą płytą Reaktion i zarazem finalną częścią trylogii (o której, nie znając wcześniejszych części, nic nie powiem), zaś w warstwie muzycznej czystym, oldschoolowym thrashem. Cieszy, że młodych ludzi wciąż kręci takie granie, a do tego są w stanie łoić na takim poziomie i z takim wyczuciem stylu, ostro, ale też melodyjnie. Do tego nie jest jednostajnie: thrash jest tu rzecz jasna składnikiem podstawowym, ale w "H.K.K. (Human Kind Kills)" skręca w stronę podszytego punkiem, szaleńczego crossoveru, zaś w "Before Your Eyes" łączy się z bardziej tradycyjnym metalem. Z tych najbardziej jednorodnych numerów wyróżniłbym "Overreaktion" i "The Immortal Unreason", ale na dobrą sprawę nie ma na tej płycie słabych punktów, co jest niestety coraz rzadszym zjawiskiem. (4) Wojciech Chamryk

Remains of Destruction - New Dawn

wisze, które, choć są mocno zaakcentowane, to jednak nie wychodzą poza formę ozdobników i ciekawego tła. Nad całością króluje mocny, melodyjny i znakomity wokal Jesse Yrjölä. Zachwyca on nie tylko mocą i melodiami, ale również zadziornością i pewnością siebie. Ogólnie ta pewność bije od wszystkich muzyków tego zespołu i od wszystkiego, do czego się dotknęli, dlatego "New Dawn" odbiera się jako bardzo solidną pozycję. Już otwierający "Blood Moon" informuje nas o tym, że będziemy mieli do czynienia z ciekawą muzyką, dobrze wymyśloną i zrealizowaną, pełną mocy, pazura, zadziorności, jednak zestawioną z ciekawą dawką melodyjności. Słowem Finowie od początku informują, że są w stanie grać ciekawy, a zarazem porywający heavy/power metal. Przy czym każdy utwór jest trochę inny, przyciąga jakąś ciekawostką. I tak "New Dawn" akcentuje swoja progresywność, w "Mastermind" znajdziemy trochę więcej agresywności, natomiast "Mankinds Bequest" wprowadzi nas w ciekawe orkiestracje i bardziej filmowe klimaty, a taki "Final Light" pokaże, że zespół może mieć trochę inne oblicze, bardziej stonowane, klimatyczne i tradycyjne. W zasadzie tak można omówić każdą z kompozycji, ale jak wiecie wolę słuchać całe albumu, a "New Dawn" właśnie tak się słucha. Co jeszcze bardziej przemawia za propozycja Fińskich muzyków. Oczywiście całość świetnie brzmi i jest dobrze zagrana oraz wyprodukowana, także album jest dla zwolenników dobrego melodyjnego heavy/ power metalu z innymi dodatkami oraz dla prześnionych nostalgią do czasów, gdy taka muzyka świętowała swoje sukcesy. (4,5) \m/\m/

2022 Inverse

Wszystko zaczęło się od Jesse Yrjölä w roku 2019. On to, krok po kroku, werbował odpowiednich muzyków oraz stał za muzycznym wizerunkiem zespołu. Muzykę Remains of Destruction umieściłbym gdzieś między melodyjnym i mocnym heavy oraz power metalem, ale w tej dość ambitnej odsłonie, która w dodatku potrafiła umiejętnie wykorzystać orkiestracje. Ci, co chcieliby przez chwile znaleźć się w czasach, gdy brylowało Stratovarius, mogą właśnie sięgnąć po debiut tego zespołu "New Dawn". Co najważniejsze Finowie, choć sięgnęli po muzykę znaną, to dodali do niej trochę świeżości, współczesności, a przede wszystkim własnego sznytu. W dodatku przygotowali materiał naprawdę dobrze przemyślany i dopracowany, aż od początku zachwyca swoją dojrzałością. W uszy od razu rzucają się także świetne i zadziorne partie gitarowe. Wspomagają je oczywiście bardzo solidna i wszechstronna sekcja rytmiczna oraz bogato zaaranżowane kla-

Reog - First Things First 2022 Self-Released

Reog to kwartet pochodzący z Los Angeles, ale jeden z muzyków Sammy T ma korzenie indonezyjskie, co ma pewne odbicie w poczynaniach zespołu. Muzyka, którą grają to takie tradycyjne hard'n' heavy połączone z elementami klasycznego heavy metalu. Do tej pory nagrali trzy albumy; "First Things First", "Final Tears Falling" i "For the Flowers". Także obecna edycja "First Things First" to wznowienie krążka, który został wydany w roku 2018. Zawiera on sześć kompozycji nawiązujących do lat 80., złotego okresu takiej

muzyki. Nie są one jakieś bardzo odkrywcze, raczej tradycyjne, fajne, ale lekko toporne i schematyczne. Utrzymane są w średnim tempie, głównie dynamiczne, z wyraźną melodią, niezłymi riffami i solówkami, w dodatku wsparte są na bardzo solidnie pracującej sekcji rytmicznej. Na końcu krążka znajduje się urocza ballada "Hold You All Night", ale to nie ona zdobyła moje zainteresowanie. Dużo bardziej podoba mi się dynamiczny kawałek "Beggars Cant Be Choosers", który momentami urzekająco nawiązuje do dokonań Thin Lizzy. Niestety cały album jest słabo nagrany. Wszystko brzmi, jakby muzycy grali w jakiejś studni. To nie pozwala docenić samej muzyki, jak i umiejętności muzyków. Generalnie płyta "First Things First" zespołu Reog, to propozycja dla najbardziej zagorzałych fanów hard'n'heavy. (3) \m/\m/

Resistance - Skulls Of My Enemy 2022 Pure Steel

Potwory w horrorze Johna Krasińskiego "Ciche Miejsce" nie lgnęły do hałasu tylko po to, by niszczyć jego źródło. Dysponowały ekstremalnie czułym narządem słuchu, ale nie wszystko je irytowało. One szukały prawdziwego heavy metalu. Gdy usłyszały intro czwartej płyty długogrającej Resistance pt. "Call to Arms", wcale nie zdewastowały mojego sprzętu audio. Wręcz przeciwnie - jeden z nich zaczął śpiewać, pozostałe tylko wymachiwały pięściami. Robbie Hett rozpowiada, że ma "character voice", ale ja od razu wyłapałem, że człowiek tak ostro by nie zaśpiewał. Na plan teledysku do "Valhalla Has Locked It's Doors" nie wjechał VW Garbus, ponieważ - z uwagi na potwory - hałas musiał koniecznie pozostać w stu procentach metalowy. Perkusja też z premedytacją wysunęła się w miksie na pierwszy plan, zamiast pełnić rolę filaru poszczególnych kompozycji. Gdyby "Skulls Of My Enemy" otrzymał bardziej zbalansowane brzmienie, a utwory płynęłyby swobodniej, ktoś mógłby wpaść w trans. Tylko tego brakowało. Trzeba jednak pozostawać czujnym. Poczucie zagrożenia wpłynęło na styl płyty, która wydaje się pędzić na pełnym ogniu i wrzyna w mózg słuchacza urozmaicone motywy z efektem iście schizofrenicznych przeskoków świadomości. Hejterzy plotą trzy po trzy, że US power metal to taki

RECENZJE

179


niedojebany heavy, który jest zbyt słaby na thrash metal. Mniejsza o to; akurat Resistance można zaliczyć do US power metalu, z tym że oni łączą thrashową młóckę z heavy metalowymi melodiami. Jak powiedziałem, potwory wymachiwały w moim pokoju pięściami, no i nie ma się co się dziwić, skoro "Skulls Of My Enemy" to taki banger. Natomiast melodie w "Nordic Witch", "On Dragon Wings", "Valhalla Has Locked It's Doors" i "Metallium" robią pozytywną różnicę. Szczególnie ten ostatni utwór wydaje się idealnym sposobem na zaangażowanie publiczności podczas koncertów. Przyznam, że obawiałem się, czy potwory mnie zjedzą po ustaniu "Skulls Of My Enemy", ale po pierwsze zespołowi udało się w międzyczasie skutecznie przebudzić Necromancera, a po drugie "Metallium" w pełni wszystkich zaspokoił. Nie konformizm, a Resistance uratował świat. (4,5) Sam O'Black

Reternity - Cosmic Dreams 2022 MDD

Poprzedni album tej niemieckiej formacji, zatytułowany "Facing The Demon", niezbyt przypadł mi do gustu, bowiem Reternity dość bezradnie balansowali na nim między melodyjnym heavy/thrash metalem i jakimś nowocześniejszym graniem, za którym, delikatnie mówiąc, nie przepadam. Na kolejnej płycie poszli ponoć bardziej w stronę ostrzejszego brzmienia i thrashu, ale za bardzo tego na "Cosmic Dreams" nie słyszę. Mamy tu za to - aż w nadmiarze - spore ilości mdłego power metalu w pseudo symfonicznym, klawiszowym sztafażu i znowu te nieszczęsne wycieczki w rejony nowomodnego grania. Z racji tematyki tekstów głos Stefana Zörnera w wielu utworach jest przetworzony niczym w space rocku, ale to też nie był dobry pomysł, ponieważ i tak niezbyt mocne numery jeszcze bardziej w tym aspekcie straciły. W rezultacie te nieliczne, nieco surowsze utwory jak "Only Scars Remain" jeszcze jakoś się bronią, ale o pozostałych fani metalu zapomną jeszcze zanim wybrzmią one do końca. Mamy tu też cover, fatalną wersję "Wonderful Life" Blacka, w której Zörner brzmi nad wyraz nieporadnie i irytująco. Aż sprawdziłem i ten album jest do kupienia w Polsce na CD za prawie 90 złotych ciekawe ile osób się skusi... (2) Wojciech Chamryk

180

RECENZJE

Revenge - Venomous Vengeance

Rezet - New World Murder

2022 Rata Mutante

2022 Self-Released

Re - ve - jakie żet? Gdyby ktoś mnie zapytał, czym różni się Revenge od Avenger, odpowiedziałbym, że mniej więcej tym, czym Venom od Judasowego "Screaming For Vengeance". To zwyczajnie co innego. Revenge jest inne i wyjątkowe. Rozpoczęli działalność w obecnym stuleciu, grają prosty heavy/speed metal, a i tak udało im się wypracować unikalny styl. Cięte zagrywki gitarowe i beznamiętny krzyk może nie rzucają na kolana, ale stanowią ich znaki rozpoznawcze. Odczuwam satysfakcję, gdy wyłapuję na "Venomous Vengeance" nawiązania do któregoś spośród ich wcześniejszych ośmiu albumów studyjnych, bo nie oszukujmy się - Revenge to moi kolumbijscy ulubieńcy i podziwiam ich konsekwencję. Z płyty na płytę stają się coraz bardziej zdeterminowani. Dawno ogarnęli temat, a teraz intensywnie zaspokajają metalowy głód południowoamerykańskiej publiczności, i nie tylko tamtej, bo nawet w Japonii mają zaciekłych fanów. W Polsce osiągnęliby znacznie większy status, gdyby nie bariera geograficzna i językowa (w tym roku nam nie odpisali, dawniej udzielali wywiadów tylko pisemnie i pamiętam, że cały miesiąc czekaliśmy na odpowiedzi). Natomiast na LP "Venomous Vengeance" co najmniej kilkukrotnie zwracają się wprost do słuchaczy. Np. tuż po intrze kuszą: "come on!", a w trzeciej minucie zerowej sekundzie numeru "Hit The Road" słyszymy stanowcze: "Heavy metal maniacs, prepare for bang you fucking heads!". Nikt już się nie śmieje z barwy głosu Estebana "Hellfire" Melji (tak było w okresie jego debiutowania), teraz ten facet przekonuje. Swoją drogą, nowa płyta brzmi bardziej bezpośrednio, imprezowo i chwytliwie od poprzedniej "Trust In Metal" (2020). Mobilizuje, by ruszyć się z domu. Miejscami wręcz perwersyjnie. "She is burning, wild and obscene/ take my hand and drag me into the sin" (to w kawałku "Wild & Obscene"). Nawet, jak w "Metal Thunder" pojawia się prawie dwuminutowa partia instrumentalna do słuchania bez headbanginu, to nie ma litości i tam również dynamika roznosi, tyle że w nieco bardziej wyrafinowany sposób. W każdym razie, jeśli potrzebujecie ożywiającego speedu na dobrym poziomie, to polecam najnowszy Revenge. (4)

Wszyscy pamiętamy aż za dobrze, jak to za pandemii było, a muzycy już w szczególności nie narzekali na nadmiar zajęć. Pewnie dlatego Rezet krótko po ubiegłorocznym albumie "Truth In Between" szybko wydali EP "New World Murder", bo premierowego materiału mieli w nadmiarze. Mamy tu trzy nowości i przeróbkę klasyka Deep Purple "Fireball". Może nie tak udaną jak choćby wersja "Highway Star" na debiucie Metal Church, ale robiącą wrażenie, gdzie organowe partie Jona Lorda przejmuje z powodzeniem basista Lorenz Kandolf. Warto tego posłuchać, podobnie jak surowego, miarowego "Alien Noises" z gościnnym udziałem Schmiera - może i ostatnie płyty Destruction nie są tak dobre jak wcześniejsze, ale wokalista tej grupy jest jednym z pionierów thrashu w Europie, zaś w tym numerze robi dobrą robotę, co warto i trzeba docenić. Kompozycja tytułowa oraz "Dead End Walking" również trzymają poziom - szczególnie ta druga to dopracowany, wielowątkowy numer, aż po jego zakończeniu można zdziwić się, że trwa raptem cztery minuty z sekundami. Jednak zaradzić temu można w niezwykle prosty sposób, ponownie włączając ten może niezbyt odkrywczy, ale jednak warty uwagi materiał. (4)

Sam O'Black

Wojciech Chamryk

Rhapsody of Fire - Glory for Salvation 2021 AFM

Nie tak bardzo dawno temu był czas, gdy nazwa "Rhapsody" wywoływała wśród tzw. "prawdziwków" wkurw w ekstremalnej postaci połączony z odruchem cofania się soków żołądkowych z resztkami niestrawionego pokarmu szukającego swego ujścia w otworze gębowym. Czasy te chyba już minęły (i całe szczęście). Podobnie jak gdzieś zniknęła większość tej "trve sru grim and necro" hołoty, których misją życiową było ocalenie metalu od wszelkiej maści "pedalstwa". Swoją drogą ciekawe, czy gdzieś się pozaszywali i kiszą się

we własnym sosie, czy też po prostu dorośli. Mniejsza z tym. Rhapsody (od kilku lat z dopiskiem "of Fire" w nazwie) wciąż gra i nieźle sobie w metalowym światku poczyna. Nie zaszkodził im nawet fakt, że swego czasu zespół opuściły dwie, wydawałoby się kluczowe postacie, mianowicie gitarzysta Luca Turilli oraz wokalista Fabio Lione. Przykład tego zespołu dobitnie pokazuje, że nie ma ludzi niezastąpionych. "Glory For Salvation" to już trzynasty pełny album Włochów, który co prawda trochę u mnie przeleżał, ale co się odwlecze, to nie uciecze. Już od pierwszych dźwięków słychać, że nie mamy tu co liczyć na jakąkolwiek rewolucję stylistyczną. Alex Staropoli jako główny kompozytor oraz lider całego przedsięwzięcia najwyraźniej wychodzi z założenia, iż nie ma większej potrzeby zmieniania tego, co od lat się sprawdza. Rhapsody of Fire po raz kolejny serwuje nam wyśmienitą porcję chwytliwych melodii, wspaniałych pasaży klawiszowych, chóralnych śpiewów, dość intrygujących przejść i wielu podobnych zabiegów stylistycznych. Czymże by jednak była ta muzyka bez całego tego patosu (kawałek tytułowy)? Oczywiście wszystko to osadzone jest we wspaniałych fantastycznych światach, gdzie magia i miecz idą ze sobą w parze. Pomimo iż zespół jest w stu procentach wierny estetyce symfonicznego power metalu, nie brakło na tym pewnych nawiązań do klimatów folkowych (utwór "Eternal Snow" czy też jego przepiękne rozwinięcie w postaci "Teral the Hawk"). Na osobną pochwałę zasługuje wokalista Giacomo Voli. Jest on naprawdę godnym następcą Fabio Lione i idealnie wpasowującym się w gatunkową stylistykę grupy. Oczywiście jak to zazwyczaj ma miejsce na albumach Rhapsody, jest on wspomagany przez grono gościnnych wokalistów oraz wokalistek (wyobrażacie sobie jakiś ich album bez tego?). Jeżeli tak jak u niżej podpisanego ciągle w Waszym sercu gra "Emerald Sword", a pod prysznicem śpiewacie sobie "For the king for the land for the mountains/ for the green valleys where dragons fly..." i nie potrzebujecie LSD, by będąc dobrze po trzydziestce biegać po polu z plastikowym mieczem i udawać, że się goni smoka, to "Glory for Salvation" jest krążkiem dla was. (4,5) Bartek Kuczak Riot City - Electric Elite 2022 No Remorse

Oto płyta roku. (5,5) Strati. No dobra, będzie nie fair względem tych genialnych chłopaków nie napisać czegoś więcej. Riot City jest trochę jak dzień świętego Mikołaja w dzieciństwie. Czekało się na niego od września, a sam prezent, choćby był tylko paczką


pomarańczy i słodyczami, był w oczach dziecka czystą magią. Riot City też kojarzy mi się z czekaniem, pełnym zarazem niecierpliwości, jak i ekscytacji. Najpierw czekałam na koncert, który umknął nam sprzed nosa tuż przed lockdownem. Potem zespół nagrał płytę, schował pod poduszką i znów zaczęło się czekanie na jej oficjalne wydanie. Szczęśliwie zarówno koncert, jak i płyta to właśnie ta mikołajowa "czysta magia". O koncercie pisałam więcej w relacji, teraz przyjrzyjmy się "Electric Elite". Niewiarygodne, że ten niepozorny zespół z Kanady - w cudownym zalewie kapel NWoT HM i przy tak silnej inspiracji Judasami - już u progu kariery wypracował swój własny, charakterystyczny styl. Włączam "Electric Elite" i dostaję niemal dokładnie to, co sprawiło, że zakochałam się w debiucie Riot City. Te rozkręcające się solówki! Od delikatnych rozedrganych dźwięków po kaskadę dynamicznych gitar. Tak podejrzanie bezproblemowo wypracowane na jedynce teraz wybrzmiewają w "Eye of the Jaguar" czy "Ghost of Reality". Drugi wyznacznik Kanadyjczyków to motywy gitarowe grane w obrębie jednego kawałka w dwóch tempach. Najpierw łykam jak pelikan energiczne riffy w "Return of the Force" czy "Beyond the Stars", a potem, jakby na podkreślenie tempa właśnie kończącego się kawałka, wygaszają się powoli, wpadając w wolne tempo. Po trzecie napięcie i emocje. Riot City potrafi zagrać jednocześnie spójną, jednolitą płytę i jednocześnie nie popaść w nudną jednorodność. Na zmiany impetu, czeka się jak na zwroty akcji w najlepszym serialu. To trzymanie w napięciu i nagły "skok w przepaść" na początku "Ghost of Reality" to to, na co liczyłam, czekając na nową płytę Riot City. Czwarta sprawa - same kompozycje. Speed, Priest, dynamiczne gary, skandowane chórki. Nic, tylko słuchać "Return to the Force" czy "Lucky Diamond", które brzmią jak wyjęte z debiutu. Pewnie czytacie tę recenzję szybko, dorównując tempa Riot City i nie zauważyliście słowa "niemal". "I dostaję niemal dokładnie to, co sprawiło, że zakochałam się w debiucie". Niemal, bo przecież w ekipie jest nowy wokalista. Jordan Jacobs śpiewa obiektywnie dużo lepiej niż Cale Savy. Na pewno się mniej męczy, bo to, jak śpiewał Cale, z pewnością nie pozostawało bez szkody dla jego gardła (i legło u przyczyn zmiany wokalisty). O ile na żywo nowy wokalista wkleił

się jak ulał, o tyle na płycie zmienia nieco nastrój Riot City. Tęsknię za tymi niepoprawnymi wrzaskami Cale'go. Nie życzę mu uszczerbku na zdrowiu, ale czy nie mógł tu i ówdzie dodać coś od siebie? Albo Jordan, czy nie mógł zejść z piedestału dobrego wokalisty i raz sobie wrzasnąć? W studiu przecież chyba można. Tam, gdzie oczekiwałabym przenikliwego wrzasku, jak choćby w "Ghost of Reality", dostaję wypracowany krzyk. Świetnie brzmiący, ale jednak nie "ten riotcity'owy". Bardziej piejący niż rozwrzeszczany. Jeśli uważacie, że niepotrzebnie lamentuję... niech pierwszy rzuci kamień, kto woli niewyuczonego Hansiego Kürscha od jego wyedukowanej, wokalnej wersji z późnych płyt Guardian (oczywiście to moje marudzenie przekuwa się już kreatywnie w notatki do wywiadu z muzykami). Oczywiście Jordan śpiewa z całym poszanowaniem dla Riot City, absolutnie realizując koncepcję zespołu i typowe dlań linie wokalne. Brzmi świetnie, a jego barwa kojarzy się z amerykańskimi heavymetalowymi wokalistami. Nie widzę nigdy potrzeby wspominania o każdym kawałku na płycie, ale, że wspomniałam już o większości, to dopełnię dzieła zniszczenia. "Tyrants" już znamy z koncertów - zostanie na koncertach jako klasyk chyba na wieki. Mocarny w typowe dla zespołu skandowane chórki "Paris Nights" wydaje się być inspirowany przymusową popijawą w Paryżu podczas (wywiadowy notatnik wciąż działa) zawrócenia zespołów z trasy u progu pandemii. "Severed Times" zaskakuje intrem, które wydaje się być swoistym miksem Savatage z linią wokalną godną Queensryche. Dzieje się na tej płycie! Oto płyta roku. (5,5) Strati

Sacrifizer - Le Diamant de Lucifer 2022 Osmose

Sacrifizer to mieszanka doświadczenia z młodością, a "Le Diamant de Lucifer" jest debiutanckim albumem tego francuskiego kwintetu. Archaiczny black/thrash/ speed metal starej szkoły w jego wykonaniu robi wrażenie, nawet jeśli zapożyczają się bez umiaru u Venom, Sarcófago oraz Hellhammer - zresztą basistka Jamie Lee Crussigh, w Sacrifizer używająca pseudonimu Slaughterwytch, gra również w Triumph Of Death. Nie ma tu więc miejsca na wirtuozerię, rozbudowane aranżacje czy

wyszukane harmonie, nawet jeśli utwór tytułowy i finałowy "La Cathédrale" trwają 5-6 minut, a do tego poprzedzają je klimatyczne, instrumentalne wstępy. Jest za to nieokiełznana energia, wręcz szaleństwo, szczególnie w wokalnych partiach Sexumera, szybkie lub ultraszybkie tempa, generalnie soniczna agresja. Owszem, momentami ("Leather Agents") robi się jakby melodyjniej, to nie jest tak, że Sacrifizer tylko łoją bez opamiętania; są też bardziej tradycyjnie metalowe partie ("Steel Assassing") ale szybko wracają do stylistyki "jeszcze szybciej i jeszcze mocniej". Do tych nieokiełznanych dźwięków świetnie pasuje też brzmienie: z jednej strony surowe, brudne i podziemne, z drugiej zaś całkiem selektywne - okazuje się, że w trzeciej dekadzie XXI wieku wciąż można nagrywać dobrze brzmiące, metalowe płyty. Słucha się tego albumu wybornie, ale pewnie dopiero na koncercie robi się z tego prawdziwy armageddon. (5) Wojciech Chamryk

Santa Cruz - The Return Of The Kings 2022 M-Theory Audio

Moda na hard'n'heavy zatacza coraz szersze kręgi. I jak w życiu bywa: jednym wychodzi to lepiej, innym gorzej. Archie Cruz jest z Finlandii, ale po przeprowadzce do Los Angeles postanowił przypomnieć lata chwały Sunset Strip i kalifornijskiej sceny lat 80. Zabrał się jednak za to zupełnie bez sensu, kopiując na potęgę co lepsze patenty dawnych mistrzów, nie tylko zresztą tamtejszych. Akurat nie jestem inżynierem Mamoniem, tak więc "Take Me To America" z riffem podprowadzonym z "For Whom the Bell Tolls" czy "Under The Gun", praktycznie w całości zerżnięty z "Bark At The Moon", nie wzruszają mnie nic a nic, wolę oryginały. I chociaż utworów na "The Return Of The Kings" jest aż 11, to wielkiego wyboru nie ma - dominuje nudne, wtórne granie bez wyrazu, nad wyraz szablonowe i schematyczne, nierzadko nie mające, jak w "1000 Cigarettes", z ciężkim graniem nic wspólnego. Ciut lepiej jest w dynamicznym openerze "Here Comes The Revolution" czy w momentami orientralizującym, mocniejszym "Another Round", ale jako całość ta płyta to po prostu lipa, na którą szkoda czasu. (1,5) Wojciech Chamryk

Savage Master - Those Who Hunt At Night 2022 Shadow Kiingdom

Savage Master od początku (2013) był ostrym i wybuchowym zespołem heavy rock'n'rollowym z odjazdowym wizerunkiem. Momentalnie przykuwali uwagę przy użyciu bardzo prostych muzycznych oraz wizualnych środków wyrazu. Prowokowali i szokowali ekscentrycznymi wybrykami, pozostając jednocześnie wiernymi wobec dawnych tradycji gatunku. Jak się ich słuchało, to od razu atmosfera człowiekowi się udzielała, ponieważ z głośników sączył się odchylony dźwiękowy ewenement. "Those Who Hunt At Night" kontynuuje obrany kierunek, ale zdecydowanie nie przynosi uczucia powtórki z tej samej rozrywki. Jako że Savage Master powstał w Louisville (Kentucky), chciałoby się zakrzyknąć - "they keep heavy metal weird" (w nawiązaniu do sloganu "keep Louisville weird", który został spopularyzowany w 2005r. przez Johna Timmonsa - dziennikarza radiowego i właściciela sklepu z płytami o nazwie ear X-Tacy). Album "Those Who Hunt At Night" składa się z dziewięciu krótkich numerów, trwa pół godziny i poraża niewymuszoną ekspresyjnością. Brzmi jak współczesna, choć również analogowa, odpowiedź na Judas Priest "Stained Class". Tak samo tnie, lecz tym razem nikt tam na zapleczu nie główkuje, gdzie ukuć w czółko, by zaszczypało szyszynkę. Po prostu kapela robi swoje banalne rzeczy, ale w tak naturalny i autentyczny sposób, że wszystkie Larsy Ulrichy tego świata czują nieopisaną ekscytację. Doprawdy, trudno statycznie usiedzieć na cieplutkiej kanapie przy kominku ze świadomością, że zerwane z łańcucha samorodne dzikorożce kłusują w pobliżu. Wzywają nas po imieniu, nic i nikt nie zdoła poskromić ich żywiołowych temperamentów, więc chcąc nie chcąc uczestniczymy w rejwachu na całego. Owszem, można zastanawiać się i analizować zawartość muzyczną, lecz już w 63. sekundzie albumu przekonujemy się dobitnie, że puszczając ącio- i ęcio- rożce mimo uszu, tutej aj-em-ej stanowi meritum. Powtarzam: aj-em-ej! Może Stacey Savage podczas wywiadu niechętnie ubierała swoje muzyczne doświadczenia w słowa dlatego, że "Those Who Hunt At Night" najlepiej prezentuje się nieokryty teoretyczną warstwą, nieprzegawędziarzony, za to godnie

RECENZJE

181


postawiony na klasycznie heavy metalowej półce. (4,5) Sam O'Black

Scumslaught - Knives And Amphetamines 2022 Caligari

Debiutancki minialbum Scumslaught to kawał solidnego thrashu w jego najbardziej brutalnej odmianie. Grają go młodzi, ale już zaprawieni w bojach zawodnicy, który wcześniej zdobyli spore doświadczenie w zespołach wykonujących równie ekstremalne odmiany metalu - choćby Kev Desecrator od dwóch lat bębni w Deströyer 666, chociaż tutaj jest wokalistą i gitarzystą. Już po tym bez większego pudła możemy domyślać się jak wygląda zawartość "Knives And Amphetamines": to thrash metal toporny, surowy i dziki jak to tylko możliwe, nawet jeśli w "Baptized In Piss" czy "Jaching Jaw" trafiają się mocarne, wolniejsze, iście, doomowe riffy. Trwa to jednak niezbyt długo, po czym wszystko wraca na wcześniejsze tory, napędzanej bezlitosnymi blastami intensywnej łupanki na najwyższych obrotach. Na tle jedno-dwuminutowych strzałów wyróżnia się finałowy "Unholy Feast For Files", bo to i pięć minut trwania, i bardziej złożona forma, ale o sile tego materiału stanowią jednak wcześniejsze, piekielnie intensywne numery z szaleńczymi, szorstkimi wokalami lidera. (4) Wojciech Chamryk

cenzowania czegoś innego i zapomnieć o temacie. Przyznam, że ta płyta trzyma poziom, ale poprawny poziom przeciętności. Wprawdzie zbudowano ją na rzetelnych fundamentach z poszanowaniem tradycji gatunku, ale jako całość jest szablonowa, zachowawcza i odtwórcza. Co z tego, że niemieckie granie powszechnie uważa się za toporne, a nawet za siermiężne? To wady, nie zalety. Podobno muzyka pełni rolę najbardziej zaufanego przyjaciela wielu samotnych ludzi na całym świecie, a metal potrafi jednoczyć ponad podziałami. Tyle tylko, że gdy w utworze tytułowym słyszę, że my samotni nie jesteśmy (wielokrotnie przewija się zwrot "you are not alone"), to przypominam sobie słowa gitarzysty Sinner Toma Naumanna z naszego wywiadu, że tytuł "Brotherhood" odnosi się wyłącznie do znajomych zespołu, bo nie nazwałby bratem bądź siostrą osoby, której nigdy na oczy nie widział. Nie nadajemy na tych samych falach. Ta muzyka nie chwyta za gardło, nie próbuje nawiązać dialogu z duszą słuchacza, nie przeszywa na wskroś, nie wytrąca ze strefy komfortu, nie zaskakuje, nie podsyca szaleństwa, nie zabiera w ekscytującą podróż, nie kpi z monotonii, ani nie manifestuje żadnej artystycznej indywidualności. A co za tym idzie, nie skłania mnie do żadnej refleksji. Za każdym razem wyraźnie czuję, że nie wynoszę z jej słuchania niczego wyjątkowego. Całkiem możliwe, że sprawdziłaby się jako niezobowiązująca i prosta rozrywka na jeden wieczór, ale staram się proponować fajniejsze płyty, bo wychodzę z założenia, że stali czytelnicy "Heavy Metal Pages" zasługują na poznanie ciekawszych pozycji niż Sinner "Brotherhood". Tej słuchać nie musicie, ja wynudziłem się już za Was, więc możecie sobie odpóścić. (2,5) Sam O'Black

Sinner - Brotherhood 2022 Atomic Fire

Dwudziesty album studyjny Sinner to produkt inżynierów dźwięku zoptymalizowany do zdobywania wysokich not przez tych heavy metalowych recenzentów, którzy dysponują czasem wyłącznie na jeden odsłuch. Solidna produkcja, nienaganne wykonanie, masywne brzmienie, intensywna praca sekcji rytmicznej, gęste występowanie dawno sprawdzonych schematów oraz przyzwoitych melodii to dla wielu wystarczające powody, by polecić innym zakup "Brotherhood", a następnie przejść do re-

182

RECENZJE

Sinnery - Black Bile 2022 Exitus Stratagem

Znowu thrash, tak więc o kryzysie tej sceny nie ma mowy. Sinnery są z Izraela, grają już od 10 lat, ale "Black Bile" jest dopiero ich drugim albumem, po debiucie wydanym wieki temu, bo jeszcze wiosną 2016 roku. Thrash w wydaniu Sinnery ma dwa oblicza, bowiem Idan Kringel z kolegami czerpią zarówno od klasyków pokroju Overkill czy Testament, jak też od grających nowocześniej The

Haunted bądź Gojiry. Efekty tegoż procederu są całkiem słuchalne, nawet jeśli nie jest to coś, co czego będę wracać regularnie z wypiekami na twarzy. Warto jednak dać Sinnery szansę, bo słychać, że metal jako taki naprawdę ich kręci, czego efektem są tak mocne utwory jak choćby singlowy "The Burning", teoretycznie utrzymany w średnim tempie, ale i tak kipiący energią, a w końcówce już tak szybki jak wszyscy diabli, utwór tytułowy czy "Bleak" z balladową wstawką. Tak naprawdę jest to tylko wierzchołek góry lodowej, bo "Black Bile" trwa blisko 49 minut, składa się z 10 kompozycji i takiego dobra mamy tu zdecydowanie więcej, jest więc co odkrywać. (4,5)

dnak ich debiutancki album trafiał do słuchaczy i zapewnił im rozrywkę na wysokim poziomie. Do tej pory nie wymieniłem ani jednej kompozycji, bo uważam, że tę płytę trzeba posłuchać ciurkiem i w całości, a nawet kilka razy pod rząd. Myślę, że nikt z tym nie będzie miał problemu. Dla mnie debiut Six By Six to doskonały przerywnik od bardzo ambitnych i branych na poważnie dzieł. I nie tylko mam na myśli działkę progresywną. (4,5) \m/\m/

Wojciech Chamryk

Snowy White - Driving On The 44 2022 Soulfood

Six By Six - Six By Six 2022 InsideOut Music

Niedawno w wywiadzie perkusista Saxon, Nigel Glockler wspominał, że bierze udział w projekcie o charakterze progresywny. Okazało się nim trio Six By Six, w którym obok Nigela biorą udział gitarzysta Ian Crichton (Saga) i gitarzysta, basista, wokalista Robert Berry (Emerson, Berry, Palmer). Niewątpliwie ich muzyka to muzyka progresywna, z pewnym technicznym zacięciem, ale utrzymana w bardziej komercyjnych odcieniach lat 80. w stylu zespołów Asia, Saga, Yes itd. Zresztą tych inspiracji jest znacznie więcej, chociażby znajdziemy odniesienia do heavy metalu, a także do prog-poweru, ale są tak mądrze rozmieszczone i zaaranżowane, że od początku bierzemy to za wymysł doświadczonego trio. Generalnie odpalając tę płytę, wsiadamy w wehikuł czasu, który odkrywa nam zagubioną formację z tamtego okresu. Muzyka jest pełna energii oraz mocy, czasami daje to efekt dźwiękowego chaosu, ale mocny bardzo melodyjny wokal Robert Berry stawia każdy kawałek do pionu. Dzięki czemu wszystkie kompozycje tego albumu nadają się do radia. Oczywiście muzycy Six By Six, jak na prawdziwych progresowców przystało, potrafią bawić się kontrastami oraz aranżacjami, wobec czego w każdym z utworów mamy pełno ciekawostek i urywków, które nas zaskakują i przykuwają naszą uwagę. Do tego trzeba dodać niesamowitą grę każdego z instrumentalistów. Pewnie zahaczenie o ich wirtuozerię nie byłoby przesadą, ale ogólnie wszyscy dbają, aby je-

Snowy White jest niczym przysłowiowe wino. Dla wielu pozostanie już do końca życia autorem przeboju "Bird Of Paradise", jednak już od lat gra z powodzeniem bluesa, regularnie wydając kolejne płyty. Najnowsza "Driving On The 44" nie jest ani lepsza, ani gorsza od tych wcześniejszych - to muzyka na wysokim poziomie, grana z sercem i z ogromnym wyczuciem. White zaskakuje czasem jazzowymi akcentami ("Freshwater"), rytmem funky ("Lady Luck (So Mean To Me") czy latin rockiem w stylu Santany ("One Man Girl"), ale to w bluesie czuje się jednak najlepiej. Zarówno tym bardziej tradycyjnym i niespiesznym ("Longtime Blues", instrumentalny "Slinky Too", "Ain't No Secret Thing" ) jak też dynamiczniejszym, z wpływami blues rocka czy white bluesa. Tu szczególnie efektownie wypada kompozycja tytułowa z organowym ornamentem czy zróżnicowany pod względem dynamiki "Blues 22", w którym White czaruje aż dwiema solówkami, mocniejszą i bardziej klimatyczną. Są tu też po prostu ładne, melodyjne piosenki ("Way Down In The Dark") oraz niczego sobie ballada ("Keep On Flying"). Słychać niestety, że 74letni artysta nie jest już przy głosie, ale jako gitarzysta wciąż reprezentuje najwyższy poziom, co warto sprawdzić, bo z każdym rokiem tak wybitnych muzyków jest już niestety coraz mniej. (5) Wojciech Chamryk Somehow Jo - Scales And Details 2022 Inverse

Na pomysł założenia kapeli Somehow Jo wpadło w roku 2009 dwóch fińskich muzyków Sakari Karjalainen (gitara) i Christian Sauren (gitara, wokal). Swój obec-


ny kształt kapela uzyskała w roku 2013, gdy do wspomnianej dwójki, dołączyli Lassi Peiponen (perkusja) i Eero Aaltonen (bas, wokal). Okazuje się, że "Scales And Details" jest ich trzecim krążkiem w dyskografii. Pisze się również, że Finowie zaliczani są do progresywnego metalu. No można i tak, ale... Fakt są momenty, gdzie muzycy wykorzystują pomysły znane z tego nurtu. Jest też niekiedy sporo mocy w ich kawałkach, ale znakomicie równoważą ją melodie. I to melodie, które bardziej kojarzą mi się z alternatywnym rockiem, lekko zmieszanym z progresywnym rockiem w stylu Rush. Nie bardzo orientuje się w tych alternatywnych brzmieniach, więc ciężko to z czymś zestawić, ale lżejsze i melodyjne fragmenty pasują mi do tego, co w swoich kawałkach robi Mastodon. Żeby nie było, przesłuchałem może ze trzy ich single na youtube. Nic więcej. Melodie podkreśla również wokal, przeważnie taki zwykły, normalny, post-rockowy. Wspomniany Mastodon pasuje mi również do tych mocniejszych fragmentów Somehow Jo, bo to nie tylko progresywny metal tam się pojawia, ale także mocny alternatywny metal. Poza tym w muzyce Finów jest sporo zabawy rytmami, to z kolei pasuje mi do tego, co swego czasu robił taki Primus. Także to alternatywa nadaje ton brzmieniom i muzyce Somehow Jo, a progresywny rock i metal są to tylko elementami uzupełniającymi wszelkie aranżacje. Kompozycje na "Scales And Details" są dość krótkie, zupełnie nieprogresywne i mimo muzycznego miszmaszu są bardzo łatwo przyswajalne i niosące pozytywną energię. Trochę stoi to w sprzeczności z tematami poruszanymi przez muzyków. A dotyczą one depresji, osobistych porażek, braku własnego rozwoju itd. Podane są one w sposób mroczny, dający do myślenia, ale tak jakby muzycy starali się, aby nie stracić nadziei. Ogólnie "Scales And Details" brzmi dobrze, przesłuchałem płytę nawet z zainteresowaniem, jednak fanom progresywnego metalu jej bym nie polecał. Jest to raczej propozycja dla fanów ciekawszego alternatywnego rocka/metalu. (-) \m/\m/ Sonja - Loud Arriver 2022 Cruz Del Sur Music

Z notki prasowej od wydawcy debiutanckiej płyty Sonja dowie-

działem się, że ten zespół powstał na tle konfliktu obyczajowego. Gitarzystka Melissa Moore została brzydko potraktowana przez jej kolegów z black metalowej formacji Absu dlatego, że wyjawiła im swą transpłciową naturę, a oni nie okazali jej oczekiwanego wsparcia. W związku z tym Melissa wraz z perkusistą koncertowym Absu, czyli urodzonym w Polsce Grześkiem Czaplą, założyła inny zespół, o nazwie Sonja. Po jakimś czasie dołączył do nich basista Ben Brand. W październiku 2018 roku ukazał się singiel "Nylon Nights"/ "Wanting Me Dead", a cztery lata później pełen longplay "Loud Arriver", zawierający te dwa i jeszcze sześć innych utworów. Metal Archives określa tą muzykę jako heavy metal/gothic rock. Z moich niewielkich dotychczasowych doświadczeń z tego typu dźwiękami wynika, że przydałby się Sonji dodatkowy drugi gitarzysta, aby płyta brzmiała pełniej i choć trochę masywniej. Wzorem mógłby pod tym względem być zespół Lunar Shadow, a szczególnie ich trzeci krążek długogrający "Wish To Leave" (2021). Niemcy również zaproponowali muzykę na pograniczu heavy metalu i indie gothic rocka, z tym, że tam jest zaangażowany wokalista i dwóch oddzielnych gitarzystów, podczas gdy w Sonji ta sama jedna osoba i śpiewa i gra na gitarze, a w dodatku Melissa Moore nie miała wcześniejszych profesjonalnych doświadczeń za mikrofonem. Widzę potencjał, bo na powstałym z pasji "Loud Arriver" znalazło się kilka fajnych pomysłów, jednak szczerze mówiąc, wykonanie pozostawia nieco do życzenia. Nie mówię tego z perspektywy technicznej, lecz jako zwykły słuchacz, który może się mylić, ale szczerze dzieli się własnymi odczuciami. Głos nie został należycie wyeksponowany, a sekcja instrumentalna operuje w zbyt wąskim zakresie częstotliwości. Dla przykładu, intrygująco rozpoczynający się utwór "Fuck, Then Die" przykuwa uwagę, ale motyw wchodzący w 39. sekundzie mógłby potężnie grzmieć, a nawet wciskać fanów w fotel, gdyby został dociążony i klarownie, przestrzennie zaprezentowany. Zamiast tego wypada anemicznie. Podobny problem dotyczy "Pink Fog", który mógłby zostać przekonująco wykonany przez Conchitę Wurst z wykorzystaniem elektroniki i puszczany na imprezach LGBT; holenderscy DJ-e wnieśliby "Pink Fog" na inny poziom, dodając scretche (poważnie). Bardzo podoba mi się

żywiołowa intensywność "Daughter Of The Morning Star" czy niepokojący nastrój "When The Candle Burns Low", tylko szkoda, że one też są miejscami nadmiernie stłumione, tak jakby inżynier dźwięku nie dysponował dzisiejszą technologią. Do "Nylon Nights" powstał rozrywkowy wideoklip, świadczący o skandalizującym image'u Sonji, ponieważ sporo w nim rozpusty, wyuzdania, perwersji, a nawet widzimy płonące łóżko. Nie zamierzam bronić video, niestety utrwala ono negatywne stereotypy o transgender. Chciałbym jednak zauważyć, zgodnie z tym, czego uczyłem się podczas wykładów LGBT w De Nieuwe Kerk (Nowym Kościele w Amsterdamie), że osoby ceniące wolność dążą do bycia szczęśliwymi ludźmi i pozwalają innym na odczuwanie pozytywnych emocji w samodzielnie wybrany sposób. Sonja ewidentnie chce się mścić, zamiast z podniesioną głową podążyć swoją drogą wraz ze sprzymierzeńcami - w wideoklipie pojawiaja się motyw zemsty za pomocą noża, po której dokonaniu bohaterka wlewa sobie w but alkohol, tak jakby nie chciała iść do przodu na trzeźwo. Tymczasem to nie jest właściwe rozwiązanie. Raczej, w ramach emocjonalnego oczyszczenia odnośnie kwestii transgender można wybrać się do Colosseum w tajskiej miejscowości Pattaya; odbywają się tam regularne spekakle kabaretowe z udziałem mnóstwa transgenderowców. Szczegóły wraz ze zdjęciami znajdują się na stronie internetowej. W 2017 roku zaprosiłem tam swojego filipińskiego męża, bardzo ciepło wspominam i polecam. Colosseum to świetna szkoła życia, a każdy z nas decydując się na przyjście na świat, podejmuje lekcję karmiczną. Dla kogoś może to oznaczać, że rodzi się mężczyzną, a czuje się kobietą, lub odwrotnie - rodzi się kobietą, a czuje mężczyzną. Oczywiście, że wiążą się z tym rozmaite konsekwencje. Wolimy, żeby było dobrze niż źle, więc powinniśmy postępować wedle zasady: "lepiej dobrze niż źle". Negatywne doświadczenia mają nas czegoś nauczyć, a nie prowadzić do eskalacji niekończącego się ciągu zemsty, dlatego że mszcząc się, drepczemy w bagnie, zamiast skoncentrować pełnię energii na lepszej przyszłości. Sonja, tak samo jak zdecydowana większość ziemskich dusz, ma jeszcze daleką drogę przed sobą, więc czyste buty będą jej lepiej służyły. (3,5) Sam O'Black Species - To Find Deliverance 2022 Awakening

Za czasów świetności thrashu jego techniczna odmiana była czymś oczywistym, a fani równie chętnie jak tych najostrzej łojących grup słuchali tych bardziej zaawansowanych technicznie, nawet jeśli

momentami ich muzyka zbliżała się do jazzu. Aż łezka się w oku kręci na wspomnienie, ile kiedyś mieli w Polsce zwolenników tacy Coroner, Mekong Delta, Xentrix czy Despair. Ostatnie lata jednak wszystko przewartościowały i techno thrash interesuje już nielicznych fanów, a i młode zespoły też niezbyt chętnie go grają, bo kto chciałby świadomie skazywać się na tkwienie w niszy, i tak już przecież niszowego, podgatunku. A tu proszę, warszawskie trio Species sięga do tych najlepszych wzorów sprzed lat, stawiając na techniczne thrashowanie na najwyższym poziomie, czerpiąc nie tylko od wymienionych wyżej klasyków, ale również ich mistrzów z legendarnym Rush na czele. Efekt to debiutancki album formacji "To Find Deliverance"; materiał robiący wrażenie i nad wyraz udany, szczególnie kiedy zespół idzie w kierunku dłuższych, rozbudowanych i ciekawie aranżowanych kompozycji. 11-minutowa "Ex Machina", poprzedzona instrumentalnym wstępem "Deus", to najlepszy przykład, ale w żadnym razie nie jedyny, bo mamy tu jeszcze równie ciekawe numery "Parasite", "The Monument Of Envy" i instrumentalny "Malfunction" z funkującym basem. Jeśli jednak ktoś zacząłby narzekać, że za mało tu thrashu w thrashu, zaraz obok czają się "Falls The Tower" i "Thy Name Is Slaughter", potwierdzające, że Species potrafią też grać agresywniej i surowo. Nic dziwnego, że na "To Find Deliverance" poznali się Li Meng i Awakening Records teraz nadeszła pora, by muzykę Species docenili fani z całego świata. (6) Wojciech Chamryk

Speaking to Stones - (In) Human Error 2022 No Dust

Speaking to Stones to progresywny projekt multiinstrumentalisty Tony M. Vinci. Jego najnowszy krążek "(In) Human Error" wychodzi po długiej przerwie (praktycznie dekadzie). Poprzednia płyta "Elements" miała swoją premierę w 2012 r., a debiut "Speaking to

RECENZJE

183


Stones" w 2006 r. Także pan Vinci nie rozpieszcza swoich fanów. Przy drugim krążku Tony współpracował m.in. z Andy Engbergiem, Markiem Zonderem, Gregiem Putnamem i Anthonym Brownem. Tym razem pomogli mu mniej znani muzycy, perkusja Mike Malyan oraz wokalista Maxi Curnow. Poprzednich płyt Speaking to Stones nie słyszałem, albo nie pamiętam. Natomiast na "(In) Human Error" mamy do czynienia z typowym, klasowym progresywnym metalem, czymś spomiędzy King's X, Symphony X, Fates Warning, Dream Theater itd. Łączy on progresywny metal z elementami hard rocka oraz pewnymi wpływami współczesnego metalu. W ten sposób Tony Vinci próbuje nadać własny sznyt swojej muzyce, choć bardziej mają na to wpływ jego styl grania na instrumentach: gitarach, basie i klawiszach (świetnie łączy technikę i emocjonalność swojego grania) oraz sposób pisania kompozycji. Utwory są długie, złożone, pełne kontrastu i emocji, jednak wyróżnia je pewna nuta zadumy. Ten element może powodować, że niekiedy muzyka Speaking to Stones może trochę nużyć się słuchaczowi. Jest jednak także motywatorem do głębszego wsłuchania się w dźwiękową propozycję tej formacji. Także odbiór muzyki z "(In) Human Error" mocno zależy od nastroju i podejścia słuchacza, jest to czynnik mocno podporządkowujący odbiór całej płyty. Ale jak ktoś jest osłuchany z "A Pleasant Shade of Gray" (wiadomo kogo) to taki klimat nie jest dla niego wyzwaniem. Podoba mi się brzmienie tej płyty. Nie słychać, że większość instrumentów nagrał praktycznie ten sam muzyk. Także "(In) Human Error" może dla niektórych stać się ważna pozycja na progresywnej scenie. Niestety ma ona olbrzymią konkurencję w postaci niesamowitej ilości równie udanych albumów. (3,7) \m/\m/

niu; zresztą fakt, że "Upholders Of Evil" wyszedł w nakładzie 750 kopii też o czymś świadczy, przy przeciętnym nakładzie wydawnictw tego typu w granicach 250350, czasem tylko dobijającym do 500 egzemplarzy. Nie sądziłem swoją drogą, że dojdzie do czegoś takiego, ale najwidoczniej płyty w fizycznej postaci kręcą już tylko tych najbardziej zafiksowanych na ich punkcie maniaków. Czy warto więc nabyć "Upholders Of Evil"? Po dwakroć tak, bo to bardzo udany, z jednej strony totalnie oldschoolowy, ale z drugiej bardzo energetyczny materiał. Agresywny, momentami wręcz brutalny na deathmetalową modłę, napędzany przez doświadczonego perkusistę Lorda Tchorta, niesiony mocarnym riffowaniem i inkrustowany przebłyskami melodii w solówkach. Otwierający całość utwór tytułowy okazuje się krótkim, instrumentalnym wstępem, ale Spellforger rychło dokłada do pieca za sprawą "Lord Of Possession", "Metal Crusaders" i "Curse Of The Lycans". Może i Middernacht nadużywa "ugh!", ale jego agresywny śpiew pasuje do tych utworów idealnie, nawet kiedy zespół na chwilę zwalnia, tak jak w "Black Spellcrafters" i "Pestilentia". Są to jednak krótkie momenty, tak jakby Spellforger starał się na nowo, i to z powodzeniem, zdefiniować słowo szybkość, nadając mu przy tym pełnego znaczenia. Za debiut Spellforger dostają więc: (5), a nazwę zapisuję w kajecie, żeby nie przeoczyć ich kolejnego wydawnictwa. Wojciech Chamryk

Steamhammer - Wailing Again 2022 MiG Music

Spellforger - Upholders Of Evil 2022 Dying Victims Productions

Była to w sumie tylko kwestia czasu, że debiutancki MLP Spellforger ukaże się nakładem Dying Victims Productions, ponieważ pasuje idealnie do wydawniczego profilu firmy Floriana Grilla. Indonezyjski, co jest w sumie swego rodzaju ciekawostką, kwartet łoi jednak siarczysty thrash/black/speed metal na takim poziomie, że nie ma mowy o jakimś nieporozumie-

184

RECENZJE

Myślę, że nikt tego się nie spodziewał. Po pięćdziesięciu latach znowu możemy słuchać nowych nagrań brytyjskiego Steamhammer. Nie powiem, żebym w latach 1968 - 1973 jakoś intensywnie słuchał tej formacji, ale z pewnością starałem się dotrzeć do tych nagrań, bo fama niosła, że grają niezłego ciężkiego blues-rocka. Co po części było prawdą. Muzycy Steamhammer na debiucie "Steamhammer" z 1969 roku (drugi jego tytuł to "Reflection") swoją muzykę oparli głównie na amerykańskim rhythm and bluesie, bluesie, boogie, rock'n'rollu itd. Były też momenty lekko jazzujące i progresywne. Dzięki czemu można było ich zestawić z takimi kapelami jak Cream, Ten Years Af-

ter czy Fleetwood Mac (te wczesne oczywiście). Były też momenty, które kojarzyły mi się z Led Zeppelin (głównie z "I"). Na debiucie Steamhammer rządziły gitary, tym samym ten ich ciężki biały blues przyciągał uwagę fanów nowych dźwięków, które w końcu skoncentrowały się pod nazwami hard rock i heavy metal. Niedawno odświeżyłem sobie tę płytę, ciągle ma w sobie tę magię, choć aktualnie odbieram ją jako zdecydowanie bluesową. Bo debiucie zaczęły się roszady personalne, z czym wiązały się pewne zawirowania muzyczne. Jedne płyty były jazzowe (w sensie fusion), inne bardziej progresywne, ale nigdy muzycy nie zrezygnowali z blues-rocka. Przynajmniej tak twierdzili inni. Ja nie pamiętam, abym dotarł do kolejnych wydawnictw Brytyjczyków; "MK II" (1969), "Mountains" (1970) czy "Speech" (1972). I w sumie był to rozdział zamknięty. Okazuje się jednak, że na początku roku 2020 oryginalny gitarzysta Martin Pugh oraz perkusista John Lingwood (współtworzył zespół w latach 1972 -1973), a także dwóch nowych muzyków, basista i klawiszowiec Pete Sears oraz wokalista i harmonijkarz Phil Colombatto, pracują nad reaktywacją Steamhammer. Efektem tej pracy jest krążek "Wailing Again". Zawiera on osiem znakomitych kompozycji utrzymanych blues-rockowym klimacie. Nie ma w nich tej hardrockowej mocy znanej z lat 70., ale nie znaczy, że nie mają w ogóle wigoru. Moim zdaniem jest wręcz odwrotnie. Każdy z tych kawałków ma w sobie niesamowite pokłady emocji. No, ale ogólnie trudno wyobrazić sobie bluesa bez wszelkich uniesień, ekscytacji czy namiętności. Myślę, że muzycy brzmią na tej płycie bardzo wiarygodnie. Nie zapomnieli oni też o swoich innych inspiracjach, ale zaznaczone są one okazjonalnie, bardziej jako aranżacyjny smaczek, i tak w "Wailing Once Again" usłyszymy a la progresywny klimacik, natomiast w takim "24 Hours" unoszą się opary jazzu. Każdy z utworów jest naprawdę znakomicie wymyślony, w dodatku jest rewelacyjnie zagrany. Nie jestem jakimś specem od blues-rocka czy bluesa, ale fani takiego grania prawdopodobnie będą mieli wiele radochy, słuchając "Wailing Again". Myślę, że trzeba się cieszyć, iż Martin Pugh wraz z kolegami postanowili powrócić do grania pod szyldem Steamhammer. (4,5) \m/\m/ StormbounD - December

cznie to sam środek sceny melodyjnego symfonicznego power metalu na czele z wokalistką. Także już wszystko wiecie. Wydawnictwa takie przeważnie są na podobnym wysokim poziomie, ale do mnie niestety nie trafiają. Po prostu trzeba być olbrzymim fanem takiego grania, aby umieć docenić każdy pojawiający się nowy produkt. W muzyce Izraelczyków odnajdziemy wiele odniesień, od melodyjnego power metalu, świetnych, wręcz kinowych orkiestracji i symfonicznych aranżacji, poprzez folkowe i progresywne naleciałości, aż po mocniejsze, niekiedy power/thrashowe akcenty. Izraelscy muzycy potrafią też umiejętnie bawić się kontrastami, emocjami i atmosferą. W wokalach też dzieje się dość sporo. Yael Horwitz potrafi zaśpiewać zwyczajnie i milo dla ucha, ale też ma w swoim repertuarze ma rockowego zadziora oraz, prawie że sopranowe zaśpiewy. Od czasu do czasu wspomagają ją męskie wokale (bywa nawet growl). Oczywiście kompozycje są różnorodne, rozbudowane i zagrane z pomysłem. Do tego dochodzą przemyślane i bogate aranżacje i wyśmienite melodie, co powoduje, że człowiek zaczyna myśleć, czy to jeszcze melodyjny symfoniczny power metal, czy też już ambitny progresywny power metal. "December" składa się z dziewięciu długich kompozycji. Najdłuższa z nich to tytułowa, która trawa dziesięć i pół minuty. Ogólnie płyta ciągnie się ponad godzinę, niemniej nie przygniata ona słuchacza długością trwania. Trudno też wybrać jakąś konkretną kompozycję, bowiem mimo różnorodności stanowią one spójną całość, a ja takie krążki najbardziej lubię. Oprócz wysokiej jakości muzyki i jej wykonania, mamy do czynienia z dobrym brzmieniem i taką też produkcją. Gdyby taki Nightwish nie wystartował w zeszłym wieku (1996 roku) to teraz StormbounD z pewnością wiódłby prym na scenie melodyjnego symfonicznego power metalu z panią na wokalu. A tak, nie wiadomo czy do ich następnej płyty ktoś o nich będzie pamiętał, mimo że jakościowo to najwyższa półka. Bo przecież z łatwością może ktoś palnąć, że to tylko kolejna "nightwishowa" kopia... (4)

2022 Self-Released

StormbounD to izraelski sekstet, który działa od roku 2018. Właśnie debiutuje dużym albumem "December", choć wcześniej akcentowali swoją obecność, wypuszczając w sieci tzw. single. Muzy-

\m/\m/ Stratovarius - Survive 2022 earMusic

Niedawno recenzowałem ostatni album Blind Guardian, krążek, na


czającym. Dzisiaj nie mam pewności, czy "Survive" będzie kiedyś wymieniany obok najlepszych dokonań Stratovarius. Mam jednak pewność, co do tego, że to materiał, podobnie jak w przypadku Blind Guardian, wyróżniający się na tle przynajmniej kilku poprzednich. To już sporo. (4) który czekałem od siedmiu lat - z zapartym tchem i obawą jednocześnie. Na Stratovariusa nie czekałem, mimo, że od premiery poprzedniego pełnoprawnego materiału również minęło siedem długich lat. Przekręcając znane powiedzenie, opłacało się nie czekać, bo "Survive" wzięło mnie z zaskoczenia, kompletnie nieprzygotowanego, i wyzuło tak solidnie, że wnet znalazłem się na deskach. Co więcej, chciałem więcej! Nowy Stratovarius od początku chłoszcze charakterystycznym dla tego zespołu miksem energetyczności i melodii. Przebojowość to niemal definicja muzyki Finów, ale wierzcie mi, "Survive" jest tego najlepszym przykładem. Zacznijmy od utworu tytułowego, w którym dociążone riffowanie, kojarzące się trochę z komercyjnym metalem rodem z lat 80., przeradza się w otwarty, zaśpiewany pełną piersią, nośny refren. A to dopiero początek. Na podobnym patencie oparte są kolejne "Demand", z gitarowoklawiszowym tandemem czy też "Firefly". Osobiście uważam, że Timo Kotipelto to jeden absolutnie najlepszych głosów w historii muzyki heavy metalowej. Zadziwia mnie jego konsekwencja i umiejętność zachowania najwyższej jakości wokali, przez kilka dekad występowania na scenie. Owszem, muzyka fińskiej grupy na przestrzeni lat trochę się zmieniła. Mniej tu już szybkiego power metalu, jaki znaliśmy z klasycznych jej dokonań, takich jak "Destiny", chociaż kawałek "Glory Days" te dni dawnej chwały nieco przypomina. Więcej tu stylistyki heavy, czy melodyki hard rocka sprzed trzech dziesięcioleci. Oraz progresywnego metalu, który to gatunek (wiem, jak bardzo pojemny to zbiór) nie był przecież im obcy także w klasycznym okresie. Biorąc pod uwagę powyższe, odnoszę wrażenie, że "Survive" jest połączeniem najciekawszych, charakterystycznych dla grupy cech, z naciskiem na późniejszą twórczość i opracowaniem ich zgodnie z dzisiejszymi standardami. Obcując z albumem nie możecie się spodziewać, aby było to materiał próbujący wywarzyć otwarte już drzwi, czy prezentujący grupę w nowej stylistyce. Nie jestem zresztą pewien, czy czegoś takiego powinniśmy od nich oczekiwać. Wydaje mi się, że świetne, poruszające kawałki, okraszone doskonałym instrumentarium (Matias Kupiainen gra na gitarze tak, że przestałem tęsknić za Timo Tolkkim) i ciekawymi tekstami, są czymś wystar-

Igor Waniurski

Ström - Ström 2022 Black Lodge

W Szwecji istniał już kiedyś zespół grający jak AC/DC, zwał się też podobnie, AB/CD. W roku 1986 wydał nawet MLP "Victim Of Rock", był też aktywny wydawniczo w kolejnej dekadzie. Minęły jednak lata i kolejne pokolenia młodych Skandynawów zapragnęły grać niczym legendarna grupa braci Young. Nazwa Ström może być myląca, szwedzkie tytuły utworów również, ale tylko do pierwszych sekund openera "Tiden Sjunger", bo to AC/DC w najczystszej postaci: żywiołowe, surowe i zadziorne. W kolejnych utworach jest jeszcze lepiej, z kulminacją w "Katapult", "Vass Tunga" i "Blodsband", jakby odpowiedzią Szwedów na "Hells Bells". Cieszą też tu i ówdzie dyskretne, bluesowe akcenty, jest nader solidna sekcja, no i do tego Zdravko Zizmond, najwyraźniej kolejne wcielenie Briana Johnsona. Dzięki temu wszystkiemu słucha się "Ström" kapitalnie, chociaż z góry wiadomo, że zespół nie zgarnie nawet nagrody pocieszenia w konkursie na muzyczną oryginalność. (4) Wojciech Chamryk

Tankard & Friends - Schwarzweiß wie Schnee 2022 Reaper Entertaiment

Powszechnie wiadomo, że Gerre i spółka są manikalnymi fanami Eintrachtu Frankfurt. Poświęcili tej drużynie piosenkę "Schwarz-weiß wie Schnee", która stała się oficjalnym hymnem jej kibiców, wykonujących ją każdorazowo przed meczem rozgrywanym na własnym stadionie. Ogromny sukces w postaci wygrania w tym roku przez Eintracht Ligi Europy nie mógł

więc przejść bez echa - upamiętnia go to okolicznościowe wydawnictwo. MCD "Schwarz-weiß wie Schnee" zawiera pięć utworów, ale wśród promocyjnych plików zabrakło "Beerbarians" z szykowanego na wrzesień albumu "Pavlov`s Dawgs". Pewnie można go posłuchać w sieci, ale nie mam zamiaru wyręczać speców od promocji, skupiam się więc na tym, co dostałem. Tankard proponuje dwie wersje "Schwarz-weiß wie Schnee", nową studyjną i zarejestrowaną również w tym roku koncertową. Nie jest to żadne arcydzieło, ale na stadionie, z racji melodyjnego, idealnego do wspólnego śpiewania, refrenu, sprawdza się na pewno. Revolte Tanzbein proponują ten numer w wersji punk/ska, skocznej i dynamicznej, a Roy Hammer w dyskotekowej - akurat dla mnie nie do przyjęcia, ale co kto lubi. Całość zainteresuje pewnie tylko zagorzałych fanów Tankard, skrzętnie gromadzących dyskografię tej grupy - ja poczekam na nowy album, bo dla mnie to tylko nic nie znacząca ciekawostka. Kolejną jest fakt, że płyta jest dedykowana legendzie Eintrachtu, zmarłemu niedawno Jürgenowi Grabowskiemu, uczestnikowi słynnego półfinałowego meczu na wodzie Polska - RFN 0:1 podczas mistrzostw świata w roku 1974. (3) Wojciech Chamryk

Teramaze - Flight Of The Wounded 2022 Wells Music

Australijczycy z Teramaze zupełnie nie zwolnili tempa przy przygotowaniu kolejnego, nowego materiału. Mają goście rozmach. I co ciekawe, ten krótki czas powstawania nowej płyty, nie miał wpływu na poziom przygotowanego materiału. Jest on po prostu naprawdę przyzwoity. Muzycy na "Flight Of The Wounded" niczego nowego nie wymyślają, a wręcz pełnymi garściami korzystają z tego, co scena progresywnego metalu i rocka swego czasu wymyśliła i zaproponowała. Po prostu bez krępacji stosują dźwiękowy i brzmieniowy kod, który obowiązuje w tym nurcie. Oczywiście jak inni muzycy posiłkują się swoimi talentami, umiejętnościami i wyobraźnią do własnej interpretacji tych pomysłów, nadając muzyce własny sznyt, styl i język. Ich kompozycje na "Flight Of The Wounded" są rozbudowane, naszpikowane wieloma pomysłami, emocjami, kontrastami i różnorodnymi klimata-

mi, w dodatku są bardzo ciekawie zaaranżowane. Zbytnio nie odbiega to od propozycji, chociażby Dream Theater, Threshold czy Vanden Plas. Jednak brzmienia, szczególnie te mocniejsze, zdradzają pewną fascynację nowocześniejszym soundem. Natomiast w opozycji do nich i ciężkich progmetalowych riffów są bardzo urokliwe melodie, które często ocierają się o popową estetykę. I właśnie te dwie cechy najbardziej stanowią o pewnym indywidualizmie Teramaze. Mimo tych różnorodności krążek jest bardzo spójny. Ma się wrażenie, że każda z tych dziewięciu kompozycji jest na odpowiednim, konkretnym miejscu. W dodatku są tak skonstruowane, że ciągłe płyną i prą do przodu, dzięki czemu bardzo łatwo słucha się tę ponad godzinną całość. Nie mówiąc o wspominanych wcześniej melodiach. Ta płyta to także świetny muzyczny warsztat i znakomite wykonanie. Z instrumentalistów wyróżnia się praca gitarzystów Deana Wellsa i Chrisa Zoupa. Duże wsparcie mają w bardzo kreatywnej i solidnej sekcji rytmicznej, w osobach basisty Andrew Camerona i perkusisty Nicka Rossa. Kolorytu dodają również klawisze, które, choć słyszalne próbują zachować dyskrecję. O melodiach już pisałem, ale znakomicie prowadzi je wokal Deana Wellsa, którego głos sprawdza się właśnie w takich harmoniach. Poza tym pan Wells powoli wyrasta na rasowego wokalistę. W ogóle to dziwna sprawa, bo do niedawna Teramaze miało problem z głównym głosem, a odkąd Dean przejął ten wakat to, wszystko się jakoś ustabilizowało. No i żeby tak zostało. "Flight Of The Wounded" nie jest jakimś arcydziełem, innych może razić ta zbytnia przystępność, dla mnie w ostatecznym rozrachunku jest to zaleta, no i mimo wszystko krążek ten stanowi jasny punkt na tej przeładowanej różnymi propozycjami scenie. (4) \m/\m/

The Black Noodle Project - When The Stars Align It Will Be Time 2022 Progressive Promotion

The Black Noodle Project to projekt niezmiennie dowodzony od roku 2001 przez multiinstrumentalistę Sebastiena Bourdeixa. Od początku obraca się on w muzyce, która jest mieszanką post rocka, rocka atmosferycznego i rocka progresywnego. "When The Stars Align It Will Be Time" to już dziesiąte wydawnictwo, więc Seba-

RECENZJEY

185


stien i jego koledzy z pewnością mają swoich odbiorców. Czy do nich będę należał? To jeszcze się okaże. Ogólnie w tej formacji preferują długie i rozwlekłe instrumentalne kompozycje, przepełnione melancholią, która głównie gra na emocjach i odczuciach. Od czasu do czasu przerywają je bardzo nastrojowe głosy męskie lub damskie. Kobiece wokale nawet stanowią dość ważny element tego albumu, a zostały powierzone niejakiej Sab Elvenia, którą słyszymy w utworach "Black Moment", "Time" i "Stormy Weather". I szczerze powiedziawszy, są to najlepsze momenty "When The Stars Align It Will Be Time", bowiem muzycznie zbliżają się one do stricte progresywnych brzmień, co mnie akurat najbardziej pasuje. Na tym wydawnictwie jest sporo akustycznych momentów, wspartych klawiszowym tłem, ale Sebastien nie ucieka od mocnych gitarowych rockowych riffów tak jak w rozpoczynającym "Welcome To Hell". Ale w aranżacjach to te nastrojowe ornamenty ostatecznie przeważają i stanowią o sile tego albumu. W wypadku wykonania oraz brzmień nie bardzo mam do czego się przyczepić. Sébastien i wspomagające go koleżeństwo, wspomniana Sab Elvenia, perkusista Tommy Rizzitelli oraz wiolonczelista Charlot Riveiro (występuje tylko w dwóch utworach), mogą sobie pogratulować. Uścisk dłoni prezesa należy się również producentowi Geraldowi Jansowi du Noise z Factory Studio. Myślę, że fani progresywnego rocka odnajdą się w muzycznym świecie The Black Noodle Project, dla mnie jednak jest za dużo tej melancholii i zadumy. Z pewnością wrócę do "When The Stars Align It Will Be Time", sięgnę też po następne lub poprzednie płyty, ale nie będę się z tym śpieszył. (4) \m/\m/

The Damnnation - Way of Perdition 2022 Soulseller

Nie lubię pisać negatywnych opinii, raczej zawsze staram się w każdym albumie dostrzec coś specjalnego i wyjątkowego, jednak ty razem naprawdę nie było to łatwe. Nie twierdze, że nie ma tu takich momentów, ale z pewnością jest ich niewiele i co tu dużo mówić, płyta mi się po prostu nie spodobała. Najbardziej bolała gitara prowadząca, zupełnie się nie przebija, mało dynamiczna i dość przewidywalna, słychać to choćby już w

186

RECENZJE

otwierającym numerze "Before the Drowning", brakuje jej feelingu i warsztatu. Z drugiej strony, rytmiczna ma się już lepiej, wykreowany porządny ton, brzmienie jest dobre i mocne, znajdzie się kilka ciekawych riffów, te otwierające "Rotten Soul" czy "Random Words". Ogólnie, cały krążek jest napisany praktycznie na to samo kopyto, brakuje tutaj ucieczek w inne gatunki, czy to metalowe czy hard rockowe. Różnorodność to dla mnie jeden z najważniejszych aspektów, jeśli chodzi o nowe metalowe albumy, nie dość, że jest to pokaz swoich umiejętności, ale również dowód otwartej głowy. U The Damnnation owszem można usłyszeć trochę thrash czy death metalu, jednak utwory i tak zlewają się ze sobą zbyt mocno. Ale, żeby nie zrobić z tej recenzji zwykłego roastu, wypadałoby powiedzieć też kilka przychylnych słów. Produkcja, ją trzeba pochwalić i docenić, sound jest naprawdę potężny, mięsisty, kiedy wchodzi bas i perkusja czuć moc, przy okazji tego chciałbym pochwalić jeszcze breakdowny, te paniom wyszły naprawdę niekiepsko. Jednak finalnie, to wykreowane brzmienie ratuje ten krążek. Niezmiennie i tak zalecam posłuchać, może to tylko moim bębenkom te dźwięki nie do końca się spodobały, prawdę mówiąc myślę, że znajdzie się pewna grupa osób która odnajdzie siebie na tej płytce. (3) Szymon Tryk

Tonic Breed - Fuel The Fire 2022 Self-Released

Towarzyszące tej EP-ce materiały prasowe pełne są pochlebnych opinii na temat Tonic Breed, ale do mnie twórczość tej norweskiej grupy nie przemówiła. Zresztą określenie grupa jest tu mocno na wyrost, bowiem już od dłuższego czasu to po prostu solowy projekt gitarzysty i wokalisty Patrika K. Svendsena. To nowoczesny, co najwyżej poprawny groove/thrash metal. Czasem brutalniejszy (blasty w kompozycji tytułowej), niekiedy mroczniejszy ("H.E. Antagonist"), ale generalnie po prostu nudny ("Blood Moon"). Brzmienie też jest takie sobie, brakuje mu odpowiedniej mocy i ciężaru, a jedynym atutem "Fuel The Fire" wydają się być zaproszeni do udziału w nagraniach goście. To muzycy nie lada: basista Artch i Wig Wam Bernt Jansen, gitarzysta Megadeth Dirk Verbeuren, gitarzysta Kamelot Oliver Palotai i woka-

lista Soilwork Björn Strid, dzięki któremu "No Rocks On The Scotch" zdecydowanie zyskuje. Jednak hasełko "for fans of Pantera, Slayer, Metallica, Testament" można spokojnie włożyć między bajki, to nie ta klasa i poziom. (2)

nie brzmi i oddaje klimat realnego koncertu. Skojarzenia z Saxon, Accept, Maiden i - może mniej sensowne, bo archronolgiczne - z Grave Digger wciąż na miejscu. (-) Strati

Wojciech Chamryk

Toxik - Dis Morta Torch - Live Fire

2022 Massacre

2022 Metalville

Toxik "Dis Morta" to jeden z najwybitniejszych albumów thrash metalowych, jakie słyszałem w życiu. Nie przesadzam. Pamiętam dokładnie, jak trzynaście lat temu przeprowadziłem swój pierwszy wywiad na żywo, z thrashowym zespołem Collision (pozdrawiam). W tym celu pojechałem autobusem z Wrocławia do Świdnicy z dyktafonem w niepodładowanym a jakże - telefonie komórkowym. Z dworca odebrał mnie wokalista i gitarzysta Grzegorz Salamon. Pojechaliśmy jego pomarańczowym Renault Kangaroo, mijając po drodze świdnickie muzeum broni, do niewielkiej sali koncertowej, w którego ogródku cały czteroosobowy zespół odpowiadał na moje naiwne, spisane na kartce pytania oczywiście po tym, jak pozwolono mi podładować telefon. Zapomniałem nazwy zespołów towarzyszących na scenie Collision, ale inna ekipa grała tam death metal. Zapytany, czy podobał mi się występ tych drugich, odpowiedziałem, że tak, aczkolwiek wydaje mi się, że reprezentowali melodyjny death metal. Muzyk odrzekł, że nie tyle melodyjny, co techniczny. W moich uszach technika tłumaczyła się na zwiększoną dawką melodii. Teraz myślę, może naiwnie, bo też nie jest to moja główna domena artystyczna, że techniczny aspekt drugiego longplay'a Toxik pt. "Think This" (1989) przekłada się na zwiększoną dawkę melodii. Ale to było dawno. Stworzenie technicznie zaawansowanej płyty jest niesamowicie wymagającym rzemiosłem. Stworzenie płyty przekładającej wirtuozerskie inklinacje na melodyjność w uszach odbiorcy jest super. Ale perfekcyjne opanowanie instrumentów na "Dis Morcie" nie stanowi, przynajmniej w moim odczuciu, zasadniczego elementu tego albumu. Wyobrażam sobie, że technikę kochają niektórzy ambitni muzycy i pasjonaci gatunku techno-thrash, podczas gdy wielu innych zarzuca jej drętwotę. "Ech, drętwa technika, do pici, nie chcę tego" - ktoś skomentowałby. Nie w tym przypadku. Jako nie-muzyk i nie-techno-thra-

Cieszymy się, że pandemia i związane z nią szaleństwo za nami. Mimo wszystko ciekawym skutkiem ubocznym był wysyp "side projektów", debiutanckich płyt i nieoczekiwanych powrotów. Szwedzki Torch powrócił już wprawdzie na długo przed pandemią, ale dopiero podczas lockdownu znalazł odpowiednio dużo czasu, żeby opracować nagrania z festiwalu Sweden Rock w 2018 roku. Niewykorzystanie takiego materiału byłoby niepoprawnym marnotrawstwem. Przede wszystkim przez wzgląd na to, że zespół koncertówkę nagrał jeszcze w niemal oryginalnym składzie. Do dziś w zespole pozostali basista, pałker i jeden z gitarzystów, a w momencie nagrywania koncertu w składzie był jeszcze wokalista, Dan Dark. Zespół debiutował na początku lat 80. (i jak większość formacji z tego okresu, pod inną nazwą miał romanse z gatunkami poprzedzającymi heavy metal), nagrał dwie płyty (jeśli ich nie znacie, na pewno choć kojarzycie okładkę debiutu, "Torch"), rozpadł się i wrócił do grania w XXI wieku. Motorem napędowym były europejskie festiwale promujące klasyczny heavy metal, a te okazały się samonapędząjącym się kołem, bo poskutkowały wydanym w czasie lockdownów trzecim krążkiem, "Reignited". W momencie nagrywania materiału na koncertówkę płyty jeszcze nie było, Szwedzi zagrali z niej jeden kawałek jako nowość, "Feed the Flame". Na koncertówce wybija się stylistyką - mniej gęstą, bardziej rock'n'rollową, niż heavymetalową. Niech to jednak Was nie zmyli. Choć kapela ma swoje lata, koncertówka w ogóle nie skręca w kierunku "sekcji geriatrycznej". Na płycie jest głównie stary materiał, nagrany z mocą, energią i w duchu heavy metalu. Dobrze wypadają zarówno szybkie i ciężkie kawałki z debiutu, takie jak "Battle Axe", "Watcher of the Night" albo nawet maidenowy "hicior" - "Beauty and the Beast", jak i acceptowe "Electrikiss" lub "Thunderstuck" z drugiej płyty. Płyta fajnie, natural-


showiec zauważam, że "Dis Morta" przekłada technikę na poczucie celowości, na świadectwo muzycznej pasji oraz na artystyczne szaleństwo. Przez osiem pełnych dni nie napisałem ani słowa dla "Heavy Metal Pages", ponieważ usiłowałem znaleźć odpowiedni sposób na bardziej merytoryczne przedstawienie "Dis Morty". Nie udało mi się znaleźć adekwatnych słów Tej płyty po prostu nie słucha się z chłodną głową, analizując na spokojnie jej poszczególne motywy, gdyż jest na to zbyt żywiołowa. Jednym słowem: rozpierdala. Pozostaję pod niewysłowionym wrażeniem, jak można stworzyć aż tak poruszającą muzykę w gatunku dawno temu skostniałym i stylistycznie wyczerpanym. Wielka szkoda, że John Christian (gitarzysta, kompozytor i jedyny pozostały w kapeli oryginalny muzyk) zwlekał ponad trzy dekady z kolejnym materiałem długogrającym Toxik. Nie wykorzystywał w pełni wyjątkowego potencjału tkwiącego w Toxik, podsuwając jedynie EP-ki. Wybitne arcydzieło "Dis Morta" mogłoby być dziesiątym longplay'em ikony techno-thrashu, a nie trzecim. Serce mi pęka, gdy pomyślę o brakujących siedmiu albumach Toxik. Przed oczami wyobraźni widzę uniesioną lekko do góry głowę Johna Christiana, odczuwam ogromny respekt i dochodzę do wniosku, że gdybym mógł, postawiłbym siódemkę. Tymczasem jest 7:20, a miałem wyjść z domu do drugiej pracy o siódmej. Zmykam. Nie zapomnijcie o powrocie do codziennych spraw po doświadczeniu "Dis Morty". (6) Sam O'Black

Tyrants Of Chaos - Relentless Thirst For Power 2022 Self-Released

Takie granie to rozumiem - nikt tu nie sili się na oryginalność, nie udaje jakiegoś nowatora i twórcy nowych prądów. Kanadyjczycy z Tyrants Of Chaos są całkowicie zafiksowani na punkcie tradycyjnego metalu lat 80. i dają temu wyraz na swym trzecim albumie, nawiasem mówiąc drugim wypuszczonym w tym roku, tak więc nie próżnowali podczas kolejnych lockdownów. Poza tym są całkowicie niezależni, płyty wydają samodzielnie i słychać, że granie takich akurat dźwięków sprawia im ogromną frajdę. Tylko tyle i aż tyle, chciałoby się powiedzieć. Z perspektywy słuchacza jest podobnie, bo odbiór "Relentless Thirst For Power" nie może nie być pozytywny, szczegól-

nie dla fana takich dźwięków - nawet jeśli "Indocri-Nation" brzmi niczym "We Rock", a "Lucky Dog" też mógłby śmiało trafić na któryś z albumów Dio z pierwszej połowy lat 80. W innych utworach nie ma już jednak tak ewidentnych zapożyczeń. Owszem, gdzieś tam przemknie Black Sabbath, Judas Priest czy Iron Maiden, ale od tego uciec się nie da, szczególnie jeśli nasiąkało się takimi dźwiękami od najmłodszych lat. Tu wyróżniłbym siarczystego openera "T.O.C." ze świetnymi partiami wokalisty Phila Siriasa, równie dynamiczny "Mourning Sickness" i mocarny "Red Rage", ale warta uwagi jest całość "Relentless Thirst For Power", szczególnie jeśli ma się te 5060 lat i pamięta się stare, dobre czasy kształowania się obecnej postaci tradycyjnego metalu. (4) Wojciech Chamryk

Ugly Kid Joe - Rad Wings Of Destiny 2022 Metalville

Ugly Kid Joe jest zespołem z Kalifonii, który powstał w 1989 roku. Na ich piątej płycie świetny jest choćby opener "That Ain't Livin'", równie dynamiczny "Up In The City", czy nad wyraz emocjonalny "Kill The Pain". Nie można jej słuchać powierzchownie przez 30 sekund, ponieważ trzeba i warto poznać dogłębnie wszystko, nie ma innego wyjścia. Słuchać trzeba w domu, bo wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej i nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Muzyka nie polega na generowaniu dźwięku, tylko na przekazywaniu filozoficznych treści, dlatego dobrze się stało, że nikt nigdy w Ugly Kid Joe nie growlował. PS: Przepraszam za cynizm, ale tak się składa, że zespół Ugly Kid Joe był powierzchownie cyniczny od początku działalności i nadal taki pozostaje. Poczynając od nazwy kapeli, poprzez tytuły płyt i okładki, a na lirykach wcale nie skończywszy, owi Amerykani kpili z kultury masowej i nadawali rozrywce dla mas absurdu. Ich muzyka była kiedyś nieoczywista, ponieważ mieszali funk z hard rockiem. Ale mimo upływu dekad, zespół pozostał prawie taki sam i obecnie dźwięki zawarte na "Rad Wings Of Destiny" można uznać za konformistyczne. Podejrzewam, że gdyby zaprezentowano losowy nowy utwór w dowolnej radiowej liście przebojów pop rockowych, masowa publiczność nie zwróciłaby uwagi, że słyszy inny styl. Dla osłuchanych odbiorców powinno

być jednak oczywiste, że album składa się ze zróżnicowanego repertuaru. Można by spędzić wiele godzin przeszukując dorobek AC/DC, żeby dowiedzieć się, czy opener "That Ain't Livin'" nie wypadł aby z torby kangura. "Drinkin' And Drivin'" przewrotnie nie jest chaotycznym utworem akcji kryminalnej, a raczej kołysanką typową dla The Rolling Stones lub Led Zeppelin. "Everything's Changing" budzi skojarzenia z folkowymi mistrzami pokroju Boba Dylana. Najmłodsi fani niekoniecznie kapną się, że "Lola" to cover The Kinks. Ostrzejszy "Failure" jest wewnętrznie zróżnicowany ze względu na ciamajciamciarodajną wstawkę. W takiej mieszance nawet popowy "Long Road" nie odstaje rażąco od reszty kompozycji, a wręcz został wybrany na singla. Sporo osób znajdzie dla siebie coś przyjemnego na tym albumie i doceni, że został solidnie wykonany. O jakość produkcji zadbał zresztą brytyjski inżynier Mark Dodson, ten sam, który odpowiadał za brzmienie debiutanckiego LP formacji pt. "America's Least Wanted" (1992). Ogólnie, efekt wyszedł na wesoło, ale wątpię, żeby "Rad Wings Of Destiny" okazało się Waszym pierwszym wyborem przy sporządzaniu kolejnej listy zakupów. Większą część recenzji opatrzyłem skrótem "postscriptum", bo próbę rzetelnego poinformowania o Ugly Kid Joe traktuję jako zabawny dopisek, a nie zasadniczą część 84. wydania HMP. (4) Sam O'Black

niemieckiej grupy. Podstawą tamtego wieczoru były głównie kompozycje z innej dwuczęściowej opowieści, czyli wydawnictwa zatytułowanego "Chronicles of the Immortals". Niemniej kilka nagrań jest z "Far Off Grace", poza tym mamy inne pojedyncze utwory z wcześniejszych krążków. Muzycy nie zrezygnowali także z kawałków-drogowskazów takich jak "Holes In The Sky". Znalazły się tu również kompozycje, które bardzo rzadko albo w ogóle nie były grane na koncertach Vanden Plas, a mowa o "Scarlet Flower Fields" i "The Final Murder". Zresztą Niemcy mają w swoim repertuarze tak wiele muzyki i to w dodatku tak mocno ekscytującej, że mogą za każdym razem przygotować fanom zupełnie inny spektakl. A jak wypadła formacja w czasie tego show? Po prostu świetnie! Zresztą fani znają ich wcześniejsze koncertówki, "Spi-rit of Live" i wspominane "The Seraphic Live Works", więc wiedzą, że Niemcy na scenie to również synonim perfekcji. Gdyby nie żywo reagująca publiczność, człowiek mógłby pomyśleć, że słucha jakiejś kompilacji złożonej z nagrań studyjnych. Poza tym ich muzyka jest niezmiennie fascynująca i emocjonująca, że ciągle słucha się jej z zaciekawieniem i uwagą. Oczywiście oprócz świetnie napisanej muzyki i znakomitych aranżacji, uwagę zwraca niekiedy bardzo brawurowe wykonanie oraz dobre brzmienie (choć moim zdaniem sound perkusji lekko kuleje). Vanden Plas to od wokalisty po perkusistę to sami znakomici muzycy. Także sięgając po "Live And Immortal" Vanden Plas możecie spodziewać się konkretnego wydawnictwa w wersji "live" z półki progresywnego metalu. (4) \m/\m/

Vanden Plas - Live And Immortal 2022 Frontiers

Widząc zapowiedź nowej płyty koncertowej Vanden Plas, pomyślałem sobie, że być może będzie to próba zespolenia dwóch części ostatnich studyjnych nagrań ukrytych pod tytułem "The Ghost Xperiment". Byłoby super, ale nie, to rozwiązanie dla niemieckich prog-metalowców było za proste i oczywiste. Okazało się, że zespół powrócił do wydarzenia sprzed lat, a dokładnie do roku 2016, kiedy to w swoim rodzinnym mieście - Kaiserslautern - gdzie wystąpili przed tłumnie zgromadzoną publicznością. Atrakcją tego wydawnictwa jest nie tylko dźwięk, ale równoległy zapis filmowy. Także "Live And Immortal" po "The Seraphic Live Works" (zapis z występu na Progpower USA 2011) jest takim drugim wydarzeniem w historii tej

Vanderlust - Vanderlust 2022 Rockshots

Vanderlust to grupa, która pochodzi z Włoch i działa od roku 2019. Zanim wydali swój studyjny debiut "Vanderlust" - kwietniu tego roku - wypuścili w sieci kilka pojedynczych kompozycji. Jedni Włochów określają jako cosmic metal, inni jako space metal. Takie miano zawdzięczają głównie tekstom opartym o tematykę science-fiction. Niemniej muzycznie to progresywny metal, lub jak kto woli progresywny power metal, w którym króluje ciekawie zestawiony heavy metal i power metal. Oczywiście to nie jedyne odniesienia

RECENZJE

187


stylistyczne w muzyce Włochów, bowiem znajdziemy w niej również trochę rocka i rocka alternatywnego, akcenty muzyki symfonicznej oraz sporo thrash metalu. Ten ostatni jest świetnie przez Włochów wyeksponowany i najlepiej prezentuje się w utworze "Scavengers Of the Kuiper Belt", który pędzi niczym heavy/thrashowy ekspres. Niemniej - jak powiedziałem - to tylko jedna z ekspresji w muzyce tego zespołu, bowiem jej całość wpisuje się w wielowątkowość atmosfery, temp i brzmienia preferowanego przez progresywne odmiany metalu. Także każda z kompozycji jest ciekawie zbudowana, wymyślona i zagrana (niekiedy bardzo fajnie technicznie). Wyobraźnia muzykom dopisuje, wtapiając się w ogólny wysoki standard sceny progresywnej. Także fani takich dźwięków bez problemu wejdą w muzykę debiutu Vanderlust. Tym bardziej że wokalista Riccardo Morello dysponuje znakomitym głosem oraz pomysłami na melodie, że muzyka wchodzi w nas, jak w przysłowiowe masło. Do brzmień oraz produkcji też nie ma co się czepiać. Generalnie nie podejrzewałbym, że taki zespół i taką muzykę stworzyli Włosi, bardziej szukałbym założycieli w Ameryce lub Niemczech. Mam nadzieję, że kolejne ich wydawnictwa będą równie udane. No i, że trafią do szerszego grona fanów prog-metalu. Niestety coraz trudniej o to, bowiem scena jest wręcz zalewana bardzo dobrymi wydawnictwami i coraz ciężej zdecydować się na coś konkretnego. (4,7) \m/\m/

Virgin Idol - Virgin Idol 2022 Self-Released

JR Preston, Scott Michaels i Chris Reed zaliczyli już w życiu trochę zespołów, chociaż żaden z nich najwyraźniej nie wyszedł poza lokalno-podziemny status. Virgin Idol założyli przed dwoma laty, a z tego co słyszę miał to być ich hołd dla najbardziej archetypowego metalu w formie z przełomu lat 70. i 80.ubiegłego stulecia, głównie spod znaku NWOBHM. Nie wyszło to w sumie tak do końca jak należy, bo tak jak surowemu "Don't Touch The Flame" z melodyjnym refrenem i dwiema solówkami, "Demon Night" czy najszybszemu z nich wszystkich "Russian Roulette" (nie, to nie cover Accept) nie można odmówić atutów i słucha się ich dobrze, to jednak inne utwory są zbyt sztampowe i ograne, szczególnie kiedy za blisko im do War-

188

RECENZJE

lord ("Satan's Will") czy Black Sabbath ("Do It Again"). Album ten trwa zresztą j raptem jakieś pół godziny, zawierając jeszcze tylko intro, outro, krótki instrumental na gitarę "Junji" i dynamiczny, ale spod sztancy, "Heartshaker". Fani retro klimatów na pewno nie odpuszczą tej płyty, ale o solidnym wstrząśnięciu innymi zwolennikami metalu Virgin Idol mogą, przynajmniej na razie, zapomnieć. (3)

nie, że Vulcano dają w ten sposób Cadaverise szansę dotarcia do szerszego grona fanów. Sarcofago już nie istnieje, Sepultura notuje ostatnio więcej upadków niż wzlotów, ale Vulcano (OK, zapominamy o tej nieszczęsnej perkusji) wciąż sprawia, że brazylijski metal trzyma poziom. (4,5) Wojciech Chamryk

Wojciech Chamryk

Winter - Fire Rider 2022 Wintergothic

Vulcano - Stone Orange 2022 Emanzipation Productions

Zhema Rodero to twardy zawodnik: szósty krzyżyk z okładem na karku, poprzedni album Vulcano "Eye In Hell" przepadł z powodu pandemii, a tu proszę, minęły raptem dwa lata i ukazuje się następny. Oczywiście Brazylijczycy nie są jedynym zespołem tak twórczo wykorzystującym pandemiczne lockdowny, ale akurat w ich przypadku każde kolejne wydawnictwo cieszy jeszcze bardziej, bo to nie tylko klasycy metalu z Ameryki Południowej, ale generalnie jedna z lepszych grup grających ekstremalny thrash. Niestety "Stone Orange" ma jeden, ale dla mnie znaczący, minus: perkusja na tym albumie brzmi tak syntetycznie, że gorzej już chyba się nie da. Szczególnie w tych najszybszych utworach to po prostu plastik, odzierający te świetne, kipiące energią utwory z mocy - nawet jeśli muzycy tego nie dostrzegli, zresztą lider grupy był też jednocześnie producentem, to przecież w studio byli też inni ludzie, ktoś musiał wykonać mastering... Niestety, pod tym względem jest biedniutko, a w "A Night In A Metal Gig" czy "Witches Don't Lie" bębny brzmią niczym automat. Poza tym mankamentem materiał broni się jednak: to wściekły, intensywny jak diabli thrash, czasem nawet agresywny black/thrash, tak jak w "Keep Mind" czy "Lives Moves Towards Death". Są też jednak i wolniejsze utwory, a do tego niespodzianki, tak jak bluesowy wstęp "Rebels From 80's" - jak widać nieoczywiste rozwiązania wciąż są w cenie, a do tego przypominają, że cały ten heavy rock i metal wziął się właśnie z bluesa. Czymś więcej niż tylko ciekawostką jest też cover, przeróbka "Vulcano Will Live Forever" Cadaverise: dlatego, że to numer młodego, podziemnego zespołu, a do tego można określić go mianem hołdu dla znacznie starszych, legendarnych kolegów po fachu - faj-

Winter to tak naprawdę, songwriter, gitarzysta, basista, klawiszowiec, wokalista, Markus Winter. Udało mi się ustalić, że przed "Fire Rider" wydal dwa wydawnictwa "Pale Horse" (2021) i "Looking Back" (2022), dzięki którym zaliczono go do grona wykonawców rocka gotyckiego. Na "Fire Rider" wpływy gotyku również odnajdziemy, ale wygląda to bardziej jako kolejny element aranżacyjny. Na tej płycie Markus poszedł bardziej w stronę melodyjnego rocka w stylu lat 80. (a la Bryan Adams), dodał do tego coś z dokonań gitarowych wirtuozów (chociażby Joe Satriani), no i wspominanego gotyckiego rocka (The Mission). Wyszedł z tego bardzo interesujący, dynamiczny miszmasz, łatwo wpadający w ucho, choć Markus potrafił też zwolnić tempo i przytemperować żywiołowość. Na "Fire Rider" umieścił bardzo dużo materiału, szesnaście kawałków i blisko 80 minut muzyki. I, mimo że każdy utwór jest dość łatwo przyswajalny, to bywają momenty, że w czasie słuchania robi się nudnawo. Myślę, że Markus przesadził z ilością materiału. Płyta jest różnorodna, ale za to spójna i na jednym niezłym poziomie. Chociaż nie, jest jeden kawałek, który jakoś mi nie leży, a mowa o "Unholy Blood". Wintera wspomagali perkusista Hugo Ribeiro, klawiszowiec Michael Donner oraz okazjonalnie wokalem Nera Mamic i gitarzysta Frederik Pihl. Wykonanie jest niezłe, brzmienia też, ale przy produkcji tak jakby za bardzo podkręcili gałki głośności. Wydaje mi się, że Markus Winter i jego "Fire Rider" jest pozycja do sprawdzenia przez fanów melodyjnego rocka. Jest szansa, że ktoś z nich się skusi na ten album. (3,5) \m/\m/

Adrenalin - Dedicated 1995 Long Island

Gitarzysta Michael J. Miller po rozpadzie świetnej kanadyjskiej formacji Rapid Tears próbował swoich sił z własnymi zespołami. Jednym z przystanków była formacja, którą nazwał Adrenalin. W 1995 roku popełnił z nią album "Dedicated", a jednym z muzyków był stary znajomy, również szarpacz sześciu strun, Clayton Bonin. Ten dość krótki, bo liczący sobie raptem 35 minut materiał, to tak, jak w utworze tytułowym, faktyczna dedykacja dla rock and rolla. Zrealizowany, zbudowany na solidnym fundamencie wkopanym już w latach 70. i 80. Można, pół żartem, pół serio powiedzieć, że Miller kopiuje sam siebie z okresu Rapid Tears… No ale już poważnie, to "Dedicated" jest niezłą płytą. Sporo na niej rytmicznego, zadziornego i solidnego hard rocka przyprószonego heavy metalem. Zgodnie z tradycją pojawiają się też ballady - takie, żeby kruszyć lód z serc płci przeciwnej. Miller dużo wywija na gitarze, pracuje nad partiami, serwuje fajne zagrywki. Granie na "Dedicated" może kojarzyć się z takim podrasowanym Van Halen. Niekoniecznie dla wszystkich, bo pojawią się głosy, że zbyt miękkie, momentami leciutkie, ale są fragmenty, kiedy noga sama tupie. Adrenalin nagrali album, który nie jest na pewno kanonem hard rocka. Cieszyć natomiast ma prawo i myślę, że wielu osobom podpasuje jego zawartość. Bo to taka muzyka, której dobrze może słuchać się w aucie albo też może służyć za tło dla towarzyskich spotkań w klimacie. Nic odkrywczego na jej temat więcej nie napiszę, bo materiał nie daje takich szans - nie jest ani specjalnie nowatorski, ani nie ma w sobie niczego, co mogłoby podnieść puls. To poprawne, solidne granie spod znaku amerykańskiego hard rocka lat 70/80. I tyle powinno wystarczyć za rekomendację. Adam Widełka Apollo Ra - Ra Pariah 2022 High Roller

Jeśli ktoś jest chętny na amerykański, mało popularny heavy/power metal, to warto swoje oczy zwrócić na pozycję wydaną niedawno przez High Roller Records. Mówię tutaj o dwupłytowej kompilacji pochodzącego z Baltimore zespołu Apollo Ra, a zestaw nosi tytuł "Ra Pariah". Zawiera on zarówno materiał z demo grupy


(rocznik 1989) jak i niewydany album, który miał pojawić się w 1994 roku. W sumie na dwóch krążkach możemy zanurzyć się w granie dosyć sprawne, osadzone na grubych fundamentach gatunku. Zespół nie unikał melodii ani dźwięcznych motywów, rwanych, lecz wpadających w ucho riffów. Wokal również może się podobać bardzo plastyczny i swobodny. Mimo wszystko dla fana bardziej drapieżnych dźwięków ciekawsze okaże się demo "Ra Pariah" (1989), na którym więcej jest dynamiki i rozpędzonych kompozycji. Grupa brzmiała, jak dla mnie, zdecydowanie lepiej i mniej zniewieściale. Niestety, na drugim dysku mamy już wiele piosenek pisanych jakby do radia. Na pierwszy plan wysuwają się balladowe fragmenty i delikatniejsze konstrukcje utworów. Widać, że przez parę lat Apollo Ra szukało rynku zbytu dla swoich dokonań - nie udało się grając mocniej, to naturalnie trzeba było ściągnąć nogę z gazu i posypać się brokatem. Można śmiało potraktować ten materiał jako ciekawostkę. Apollo Ra żadnej kariery nie zrobili, bo też proponowali muzykę strasznie popularną swego czasu, więc i przebić było się ciężko, ale to, co wygrzebał z archiwum High Roller Records warto posłuchać. Zwłaszcza, jak wspomniałem, dysk pierwszy. Jest na nim sporo niezłych kawałków dających poczucie obcowania z interesującym materiałem. Drugi już dla chętnych jest już zdecydowanie zbyt ładniutki. Adam Widełka

zem mamy do czynienia z płytami "Animals Grace" i "Walking Through Fire". Pierwsza z nich została wydana w roku 1984, druga dwa lata później, czyli w roku 1986. "Animals Grace" zdecydowanie idzie w kierunku AOR-u, ale w muzyce pozostają wszystkie te elementy z lat 70., które tak mi się podobały w wykonaniu tego zespołu. Album rozpoczyna się potencjalnym przebojem "This Could Be The Right One" (zresztą wytypowano go na singiel), kolejne nagrania w pewien sposób próbują to powtórzyć, ale zespół nie idzie po najmniejszej linii oporu i stara się dać nam różnorodną muzykę. Najbliższe "This Could Be The Right One" wydają się "Sons Of The Pioneers" oraz "Money Talks". Jednak dla mnie najciekawsze są lekko zadziorny "Rock Tonite" i oparty na bluesie "Last Time I'll Ever Sing The Blues". Nie dam sobie głowy uciąć, ale "Walking Through Fire" słuchałem po raz pierwszy. Chyba wtedy już nie byłem ciekaw jak sobie radzi April Wine. I po latach wydaje się, że był to dobry wybór. Po prostu wołałem ostrzejsze granie, a tego było coraz więcej. Kanadyjczycy bardzo swobodnie poczuli się w nowej estetyce, tworząc bardzo przyjemne kawałki, typowe dla radia i lat 80. Nawet taki "Love Has Remembered Me" mógłby konkurować z przebojami ikony AOR-u, czyli Journey. Zresztą w innych songach jest też sporo przebojowego potencjału. Nie bardzo wiem, czy zespół to wykorzystał, czy też nie, ale "Walking Through Fire" to po prostu kawał solidnej roboty. Myślę, że zwolennicy melodyjnego rocka w momencie wydania długo nie wyciągali tej płyty z odtwarzacza, a i teraz robi ona wrażenie. Od czasu do czasu sięgam to takie melodyjne granie. Mam wtedy dużo satysfakcji i wiem, że po April Wine będę wracał, ba będę starał się dotrzeć do ich początkowych nagrań z lat 70., jak i tych ostatnich z lat 90. oraz dwutysięcznych. \m/\m/

przykład dwie kruszące zęby płyty Atrophy - "Socialized Hate" i "Violent By Nature". Z klasykami zawsze ten sam problem - napisano o nich opasłe tomy zachwytów i negacji. Jedni się zgadzają z tym, że są kapitalne, drudzy z kolei kręcą nosem i pukają się w czoło, jak takie klopsy mogą być rozchwytywane. Fakt, ocenić warto samemu, jednak na przestrzeni lat określił się pewien kanon - ja nie mam zamiaru podważać stężenia klasycyzmu w albumach Atrophy. Wiadomo, to nie Metallica czy Slayer, więc może dużo osób wcale nie obchodzą. To powiem tylko, że sami sobie szkodzą pomijając tak soczysty materiał. Atrophy nie myśli się zatrzymywać. Idą naprzód, ba, pędzą, mkną, rozpędzeni do granic możliwości. Sekcja osiąga prędkość światła, gitary wręcz wyrywają się z rąk. To strasznie energiczne granie, choć bez prostactwa. Umieli ładnie poukładać swoje albumy - kiedy przydaje się zwolnić, to robią, ale przesadnie nie męczą tym słuchacza. Sednem muzyki Atrophy jest dobrze podana rwąca masa dźwięku obsypana szarpanym wokalem. W ogólnym rozrachunku to dwójka wypada odrobinę lepiej niż debiut, ale nie bądźmy drobiazgowi! MOSH!!! Adam Widełka

Birth Control - Count On Dracula / Deal Done At Night 2014 MIG Music

Atrophy - Socialized Hate/ Violent By Nature 2022 Dissonance Productions

April Wine - Animals Grace/ Walking Through Fire 2022 BGO

Włodarze BGO Records kontynuują serię z płytami kanadyjskich hardrockowców, ukrywających się pod nazwą April Wine. Tym ra-

Dla kogoś, kto niekoniecznie chce mieć albumy osobno na półce, takie podwójne wydania od Dissonance Productions są jak złoto. Być może nie tylko dla takich osób, ale zakładam, że wszyscy bardzo zorientowani w temacie po prostu te tytuły mają w domu od siebie odseparowane. Tak jak na

W dzisiejszych czasach nie ma możliwości "ogarnąć" całości muzyki, która aktualnie jest wydawana. Niestety ten temat się jedynie nasilił, choć trochę z innych powodów. Teraz jest to spowodowane nadmiarem nowości, w latach 70. zeszłego wielu dostęp do tychże nowości był bardzo ograniczony. Przynajmniej w moim wypadku. Także zawsze dochodziło do sytuacji, że jakiś zespół, jakaś płyta po

prostu gdzieś tam umykała. Tak właśnie było z niemiecka formacją Birth Control, wtedy z Berlina Zachodniego. Jej początki działalności sięgają roku 1966 i trwają do dzisiaj, choć z przerwami i dramatycznymi zawirowaniami. Jej założycielami byli Bernd Koschmidder (bas), Reinhold Sobotta (organy), Rolf Gurry (saksofon, wokal), Fritz Gröger (wokal), Reiner Borchert (gitara), Hugo Egon Balder (perkusja) i Klaus Orso (gitara). Niemniej po pięciu latach działalności, żadnego z tych muzyków w zespole już nie było. Prowadzili go instrumentaliści, którzy przyszli trochę później, tj. perkusista Bernd Noske (który zastąpił Baldera pod koniec 1968 roku) i gitarzysta Bruno Frenzel (który zastąpił Borcherta w 1969). W roku 1983 zmarł Bruno Frenzel, to spowodowało rozwiązanie grupy. Niemniej Bernd Noske nie wytrzymał i dekadę później powołał na nowo do życia Birth Control. Wspomagali go wtedy basista/wokalista Horst Stachelhaus, a także gitarzysta Rocco Zodiak i klawiszowiec Xaver Fischer. W 1999 umiera Horst Stachelhaus, który zdążył stać się znaczącym filarem zespołu. Mimo tej bolesnej straty pozostali muzycy kontynuowali swoją działalność. W tym czasie sporadycznie na koncerty do grupy dołączali byli muzycy Peter Föller (bas, wokal) i Zeus B. Held (instrumenty klawiszowe). Jest to na tyle ważne, bo po śmierci Bernda Noske w roku 2014 to właśnie oni zainicjowali ponowną działalność Birth Control. Muzycznie kapela była związana z progresywnym hard rockiem (takie określenie znalazłem). Jak to brzmiało na początku, nie mam pojęcia, ale była to mieszanka krautrocka, hard rocka oraz progressive rocka. Także zapowiada się interesująco i jak nadarzy się okazja, z pewnością sięgnę po pierwsze nagrania tego zespołu. Za to mogę co nieco powiedzieć o płytach z początku lat 80. "Count On Dracula" z roku 1980 rozpoczyna się kawałkiem tytułowym, który jest mieszanką klasycznego rocka i hard rocka z pewnymi akcentami progresywnymi. Zwracają uwagę ciężkie organy oraz brzmienie typowe dla całej dekady lat 80. tj. takie dopieszczone i dopracowane. Niemniej wraz z kolejnymi kompozycjami dochodzi wiele bujających dźwięków w stylu funky, soul, a także muzyki latynoskiej. Trafiają się także elementy fussion, które dodają jeszcze więcej pikanterii. Do tego muzycy naprawdę umiejętne potrafią wyeksponować melodie, co daje nawet pewien po-

RECENZJE

189


smak przebojowości. I tak taki "The Rescue (Somewhere In The Future)" nabiera AOR-owego wymiaru. Natomiast kawałek "Pick On Me" wręcz staje się soulowofunky'owym hitem. Jeżeli kojarzycie Earth, Wind End Fire, to właśnie ten utwór tak brzmi, ale jest w rockowej oprawie. Nieoczekiwanie dla mnie "Count On Dracula" nabrała innego wymiaru, niż oczekiwałem, ale stała się zdecydowanie fascynująca i fantastyczną muzyczną podróżą. Wersja tej płyty wzbogacona jest o kilka bonusów. Mamy singlową edycję "Pick On Me" oraz zupełnie AOR-owy "Alamo". Jednak najciekawsze są trzy kompozycje, gdzie formacja nabiera zdecydowanie bardziej rockowego charakteru. Natomiast na "Deal Done At Night" z roku 1981 muzycy wracają do swojego rockowego wcielenia. W zasadzie większość utworów to dynamiczna mieszanka klasycznego rocka, hard rocka i southern rocka, z wszelkimi dodatkami rock'n'rolla, boogie czy bluesa. Sporo jest też organów. Także fani Black Oak Arkansas, Blackfoot, Fogath, Molly Hatchet i innych mogą w ciemno sięgnąć po ten krążek. Dodatkową atrakcją tego krążka jest bonusowe nagranie "Gamma Ray" w wersji life, które trwa ponad pół godziny. Świetna rockowo/hardrockowa improwizacja z leciutkimi soulowoprogresyenymi akcencikami. Obie te edycje Birth Control można mieć, sięgając po wydanie MiG Music z roku 2014. I jak ktoś jest fanem rocka lat 70. w wersji lat 80. to, spokojnie może nabyć to podwójne wydawnictwo. Ja w każdym razie polecam i szukam więcej muzyki, jeśli chodzi o tę niemiecką formację. \m/\m/

Black Pyramid - II 2022 Labyrinth Of Thoughts

Oryginalnie ten album ukazał się 10 lat temu na CD i LP, teraz doczekał się winylowego wznowienia. Dysponując na potrzeby recenzji tylko plikami nie mogę należycie ocenić brzmienia tej edycji, obstawiam jednak, że ta oryginalna w wersji 2LP miała lepszą dynamikę, bo "II" trwa ponad 60 minut. Muzycznie zaś mamy tu doom/stoner metal, zakorzeniony przede wszystkim, a jakże, w klasycznych dokonaniach Black Sabbath. Tak na dobrą sprawę "Dreams Of The Dead" czy "Into The Dawn" Iommi i spółka mogliby bez większych problemów włączyć do swego re-

190

RECENZJE

pertuaru, trudno to jednak traktować jako zarzut, bo to świetne, długie i w każdym aspekcie dopracowane numery. Podobnie jest z "Endless Agony" i "The Hidden Kingdom", jednak z tą różnicą, że są one zdecydowanie krótsze i bardziej dynamiczne. Tak więc, mimo tego, że wydawca nieco przesadza, określając "II" jako "masterpiece of the metal scene", to jednak warto sobie ten album Black Pyramid przypomnieć.

ków. Debiut tego trio to rzecz naprawdę dobra i zasługująca na skupienie uwagi, choć dla fanów "późnego" Petera Steele kontakt z takimi tematami może, ale nie musi, okazać się kontrowersyjny… Adam Widełka

jnie wystarczająca dawka heavy/ power, zwłaszcza, że podana z szaleńczą intensywnością. Lepszy niedosyt niż przesyt, choć akurat o ten drugi stan ciężko przy kapitalnych pomysłach zespołu i prawdziwym kunszcie wykonawczym członków na czele z szefem - niesamowitym władcą sześciu strun Davidem T. Chastainem. Tego można słuchać w kółko! Adam Widelka

Wojciech Chamryk

Chastain - Mystery Of Illusion 2022 Jolly Roger/Black Beard

Carnivore - Carnivore 2022 Dissonance Productions

W roku 1984 powstał zespół Carnivore. Trio zostało powołane do życia przez szalonych i bardzo sprawnych muzyków - Louie Beateaux (perkusja), Keitha Alexandra (gitara) oraz Lorda Petrusa Steele (wokal i bas). Ten ostatni brzmi znajomo? Tak, tak… Przed Type O Negative też było życie, a Carnivore to pierwsze, bardzo udane, wcielenie charyzmatycznego pana Ratajczyka. Zaskoczeniem dla kogoś, kto nigdy nie miał pojęcia o przeszłości Petera Steele, będzie też muzyka, z jaką zderzy się włączając debiutancki krążek z 1985 roku. Ułatwić tę przygodę może najnowsze wydanie, reedycja, przygotowana przez Dissonance Productions (z trzema utworami demo). Od razu dopadnie nas intensywna mieszanka speed/thrash metalu. Nie ma tu jednak miejsca na granie bez składu i ładu - zdarzają się ciekawe zwolnienia, zmiany nastroju i klimatów. Naturalnie chłopaki prują czasem pulsacyjny, tradycyjny thrash, ale zaraz szukają pretekstu, żeby kombinować. Bardzo lubię te ich żonglerki motywami. Śmiało można powiedzieć, że Carnivore było jedną z ciekawszych propozycji miasta Nowy Jork w okresie połowy lat 80. Cały materiał długi nie jest. Bez bonusów to 43 minuty, podczas których jednak nie ma mowy o wtórności czy nudzie. Nieźle słucha się "Carnivore" nawet po 37 latach od premiery - to myślę zasługa wizjonerstwa trójki członków, ale też spójnej warstwy muzyczno-tekstowej. Steele jawi się jako opisywacz kwestii wojennych, cynicznych komentarzy rzeczywistości i cięty na niepoprawność polityczną. Kąśliwe teksty opakowane są w bardzo różnorodne utwory, bazujące na fundamencie thrash/speed metalu, lecz można odnieść wrażenie wykraczające daleko za sztywne ramy gatun-

Debiut amerykańskiej grupy Chastain w kolejnej reedycji. Tym razem za temat wziął się Black Beard wypuszczając materiał na kompakcie i winylu. Generalnie jest to samo co na poprzedniej edycji (wtedy Divebomb). Nawet dwa bonusy są identyczne na obu kopiach: demo wersje "Mystery Of Illusion" i "The Winds Of Change". Jak świetnym i trochę niedocenianym gitarzystą jest David T. Chastain nie muszę chyba za mocno pisać. Facet wypracował sobie przez lata styl i sposób grania godny najlepszych wirtuozów instrumentu. Praca gitary na "Mystery Of Illusion" czy na jakiejkolwiek innej płycie sygnowanej Chastain, lub solowej, to wyższa szkoła jazdy. Do tego dokładamy prędką sekcję rytmiczną z naprawdę rzucającymi się na prawo i lewo bębnami na tym jedynie albumie Fred Coury - i gęstym, plastycznym basem dzięki władaniu go przez Mike'a Skimmerhorna (ten gość regularnie współpracuje z Daviem) to otrzymujemy kapitalny heavy/power metal. W roli wokalistki szalona Leather Leone, dysponująca unikalną barwą głosu i wielką energią, dodaje tutaj solidną porcję charakteru, czyniąc debiut zespołu Chastain (oraz ich późniejsze płyty) absolutnie wyjątkowym dziełem w gatunku. Dobrze, że takie krążki są wznawiane. Mamy w nich do czynienia z pełną pasji muzyką, wykonaną z ponad stuprocentowym zaangażowaniem. Ten album rozpoczyna piękną, choć trudną, drogę do własnej pozycji dla grupy Chastain - grupy na pewno zasługującej na o wiele większą rozpoznawalność niż do tej pory. Przecież obok takiego grania nie można przejść obojętnie! Dynamiczne partie instrumentów odpowiednio połączone ze sobą by dać piorunujący efekt. Selektywnie brzmiące i mające dużo przestrzeni. Fajnie, że wznowienie daje możliwość posłuchania tego w naprawdę dobrych wersjach, bo niestety stare bicia są trochę ciche, a nie każdą wczesną reedycję można łatwo zdobyć. Bez dodatków to ledwo 37 minut. Myślę, że spoko-

Cloven Hoof - A Sultan's Ransom 2022 High Roller

To wznowienie reedycji HRR, która pierwotnie ukazała się w 2012 roku. W sumie bardzo dobrze, że firma wyczuwa potrzeby rynku, bo album jest jednym z najciekawszych w dorobku brytyjskiego zespołu. Po niezłych dwóch krążkach w 1989 roku przyłożyli naprawdę solidnie. Jak ktoś jest spragniony soczystych dźwięków spod znaku NWOBHM, ale przesuniętych odrobinę w czasie, to śmiało może brać się za "A Sultan's Ransom". Ten krążek zamykał dorobek zespołu w latach 80. Po nim Cloven Hoof zapadł w sen na parę lat aż do 2006 roku. No, ale do poziomu z tego materiału ciężko było wrócić. Te dziesięć kompozycji przynosi kawał dynamicznego, energetycznego i starannie przygotowanego heavy metalowego grania. Dość ciekawie wplecione zostały gdzieniegdzie motywy bliskiego wschodu niejako nawiązując do okładki. W końcu okup sułtana nie byle jaki! Sporo tutaj niezłych, nośnych riffów, gęstych podkładów basowych i aktywnej perkusji. Kompozycje w żadnym wypadku nie nużą - raczej podsycają atmosferę i zachęcają do zrobienia głośniej. Można rzec, że "A Sultan's Ransom" łączy umiejętnie też przebojowość wokali z rwącymi partiami instrumentalnymi, też nie odsuwanymi od weselszej formy, co w sumie podkreśla rodowód grupy. Co by tutaj nie tworzyć - Cloven Hoof na swoim trzecim krążku może spodobać się nie tylko zagorzałym fanom klasycznego heavy metalu. Adam Widełka Dio - Donington 1983 2022 BMG

W 1983 roku, raptem chwilę po wydaniu debiutanckiej płyty ze swoim świeżo zmontowanym zespołem (Vivian Campbell, Jimmy Bain, Vinny Appice), Ronnie Ja-


mes Dio dostał propozycję występu na festiwalu Monsters Of Rock w angielskim Donington. Grupa Dio w ciągu swojej kariery rozłożyła instrumenty w tym miejscu dwa razy - 20 sierpnia 1983 roku był jej pierwszym. Występ odbył się w ramach trasy "Holy Diver". Jakiś czas temu ten zapis można było kupić w wydawnictwie Niji Entertainment (2CD z Donington '87), ale teraz BMG oba te koncerty wypuszcza osobno. Takie sztuki to absolutna klasyka gatunku. Zespół z chęcią do grania, niedawno powołany do życia, po ukazaniu się totalnego strzała w postaci "Holy Diver". Na set składały się więc cztery utwory z tego krążka (w tym kapitalny tytułowy), ale i rzeczy z poprzednich epizodów wokalisty. Można więc posłuchać rozbudowane "Heaven And Hell", majestatyczne "Children Of The Sea" z repertuaru Black Sabbath oraz sporą reprezentację numerów Rainbow - "Stargazer", "Man On The Silver Mountain" i "Starstruck". Fajnie, bo później po ten ostatni chociażby Dio rzadko sięgał. Szkoda tylko, że są zagrane krótko, jak i, mam wrażenie, dostajemy niepełne solo Appice'a na perkusji. Jedynie "Człowiek na srebrnej górze" jest w pełnej wersji. No nic, takie są uroki archiwalnych rejestracji i wyborów artysty. Warto jednak, mimo wszystko, sięgnąć po "Donington '83" bo to żwawy i solidny koncert. Otwierający "Stand Up And Shout" razi mocą pioruna, poprawia "Straight Through The Heart", a potem już leci na łeb, na szyję. Nawet "Rainbow In The Dark" ma w sobie nutkę zacięcia pomimo swojej lekkości. Czuć, że muzyków rozpierała energia i chęć do grania. Na pewno dla nich wizyta na Monsters Of Rock 1983 była niezłą zabawą. Przy okazji jednak prezentują się bardzo profesjonalnie i aplikują klasyczną odmianę hard rocka - do bólu mocno, soczyście i żarliwie. Podstawa!

na festiwalu Monsters Of Rock odbyła się 22 sierpnia 1987 roku. Występ ten był częścią trasy promującej album "Dream Evil" i skład zespołu prezentował się troszkę inaczej niż ten, z którym wokalista zameldował się w Castle Donington cztery lata wcześniej. Teraz zapis tego koncertu można kupić w związku z reedycją popełnioną przez BMG - wcześniej dwa ukazały się w digipacku dzięki Niji Entertainment. W towarzystwie nowego gitarzysty Craiga Goldy' ego Dio zaprezentował materiał z najnowszego, wtedy, dzieła oraz garść klasyków z Black Sabbath i Rainbow. Resztę składu uzupełniali Vinny Appice na perkusji oraz Jimmy Bain na basie i klawiszowiec Claude Schnell. Cóż można napisać o "Donington '87"? Dla każdego, na kim wrażenie robi hard rock z lat 70. czy ten przeobrażony już w heavy metal z 80., ten koncert to po prostu mus. Minusem zapisu są braki w repertuarze, jaki Dio zagrał tamtego dnia. Brakuje trzech kawałków plus sola perkusyjnego. Słuchamy więc całości od drugiego. Kiedy pierwszy raz miałem z nim do czynienia zdziwiłem się, że nie zaczęli sztuki od charakterystycznego krzyku i "Stand Up And Shout". Później pominięto w rejestracji "Sunset Superman" oraz "We Rock". Część numerów, zwłaszcza wtedy gdy sięgali po rzeczy Black Sabbath czy Rainbow, jest też w krótszych wersjach. Na to już jednak wpływu nie było - wybór zespołu. Generalnie koncert jest niezły i nie słychać, żeby coś "nie grało". Ronnie często pozwala sobie na dialogi z żwawo reagującą publicznością. Można wysnuć wniosek, że występ na Monsters Of Rock był dość prestiżowy i zespół prezentował się bardzo dobrze. Grupa miała już kilka płyt na koncie i szerszy repertuar. Mimo tego Dio sięgał po klasyki swoich poprzednich kapel. Zagrane są jednak ciekawie i z energią - choć chciałoby się usłyszeć inne kawałki z tamtego czasu to ów klasyki cieszą ucho. Pomimo cięć w zapisie "Live At Donington '87" to prawdziwa metalowa uczta przygotowana przez wybornych kucharzy. Za każdym razem ta muzyka smakuje wyśmienicie! Adam

Adam Widełka

Kreator - Violent Revolution 2CD Digibook 20th Anniversary Edition Dio - Live At Donington '87

2022/2001 Nuclear Blast

2022 BMG

Po wycieczkach stylistycznych w latach 1992-1999, Kreator wyda-

Druga i ostatnia wizyta grupy Dio

Dio - Holy Diver 2022 Rhino

Legendy wiecznie żywe. Niewątpliwie cieszy to, że pamięć o wybitnych, zmarłych muzykach jest wciąż podtrzymywana. Ich dzieła są największym pomnikiem, ale co jakiś czas trzeba te monumenty restaurować. I tak ukazują się różnorakie edycje klasycznych płyt. Generalnie właśnie po to, żeby o twórczości gigantów nie zapomnieć i pokazać ją nowym pokoleniom, ale przy okazji wytwórnie mogą łatwo zarobić trochę kasy. Dio "Holy Diver" być może rozpoczyna cykl wydawniczy serii Super Deluxe. Mieliśmy już jakiś czas temu podwójne, dość zgrabne wydania, ale teraz widocznie przyszedł czas na podwojenie materiałów. Rhino proponuje aż cztery dyski. Jeden z odrzutami, singlami i stronami B, drugi z koncertem z Selland Arena, Fresno, 1983 a dwa pozostałe z oryginalnym albumem tyle, że raz w wersji nowego mixu Joe Barresiego, a raz jako remaster z 2022 roku. Co do samego albumu to nie ma się co rozpisywać - podstawa hard rocka i heavy metalu. Jeśli chciałby ktoś przeczytać obszerną recenzję to odsyłam do numeru HMP E-22 (72) 2019 (Enforcer na okładce) do rubryki Żelazna Klasyka. Mogę tutaj jejąc swój następny album musiał bardzo zdziwić swoich fanów. Grupa zaproponowała kawałki znacznie bliższe thrash metalowi i zdawała się być szczera w tym, co gra. Po latach widać, że "Violent Revolution" wkopał kamień węgielny pod obecny wizerunek zespołu, ale wtedy, po "chudym" okresie taki powrót brzmiał wyśmienicie! W 2001 roku zaliczyli również świetne wydawnictwa koledzy po fachu Petrozzy (wokal /gitara) i Ventora (perkusja) Sodom z "M-16" i Destruction z "The Antichrist". Wtedy też odbyła się wspólna trasa trzech króli niemieckiego thrashu, która odbiła się szerokim echem wśród sympatyków tychże grup na całym świecie. Na najnowszym wtedy albumie Kreatora zawiązał się skład, który miał przetrwać bardzo długo. W sumie gitarzysta Sami Yli-Sirnio od tamtej pory zadomowił się

dynie nadmienić, że album brzmi po latach rewelacyjnie i jest jednym z najbardziej poukładanych i spójnych z jakim miałem do czynienia. Ciężko też mi tutaj coś bardzo obiektywnego pisać, bo uwielbiam "Holy Diver" do granic! Każdy riff, solo czy uderzenia bębnów doprowadzają mnie do szaleństwa. Cudownie prędki jest tu Vivian Campbell, miotający partiami gitary. Wyrachowany i punktujący jak bokser Jimmy Bain na basie. Totalnie mocny i technicznie obłędny Vinny Appice za perkusją. No i On - Ronnie James Dio w swojej, chyba, życiowej formie wokalnej. Album-narkotyk. Album-pomnik. Album absolutny!!! Dla kogoś, kto nie zna, albo chciałby mieć rozszerzone wydanie tej płyty to ten czterodyskowy prezent od Rhino będzie jak znalazł. Nowy miks i odrzuty to bardziej kwestia ciekawostki, ale już koncert z Fresno podkręci ciśnienie. Naprawdę świetny moment w historii Małego Wokalisty. Naturalnie oprócz kawałków z debiutu zespół raczy nas wiązanką "przebojów" Black Sabbath i Rainbow. Miód na uszy! Adam Widełka

u boku Mille i wciąż wymyśla nowe partie gitar, a jedynie basista Christian Giesler opuścił statek, choć dopiero w 2017, grając od 1995 roku. Na początku tego roku wyszło rocznicowe wydanie przez Nuclear Blast. Podobnie jak Sodomu "M-16" wydany przez BMG, tak teraz ładny digibook skrywa dwie płyty - właściwy album oraz "Revolution Bootleg" z nagraniami live pochodzącymi z Brazylii, Korei i festiwalu Wacken. Ciekawy bonus do naprawdę udanej płyty. Materiał na "Violent Revolution" liczy sobie prawię godzinę. Nie zrezygnował Kreator od, jak na tamten rok, nowoczesnych motywów czy delikatnych wstawek. Bardzo melodyjnych zresztą. Jednak całościowo zarejestrował drapieżny album i dość agresywny, by spokojnie odciąć się grubą kreską od poprzedniej "Endoramy". Dużo się dzieje w tych dwu-

RECENZJE

191


nastu kawałkach, wśród których mamy krótkie intro do tytułowego numeru. Są wspomniane, lżejsze fragmenty, deklamacje przy nastrojowym akompaniamencie. Są też brzmiące nowocześnie partie gitar, melodyjne solówki, ale kiedy trzeba chłopaki prują jak za dawnych czasów. Właśnie chyba przez te przyspieszenia, ten pazur nawiązujący do starszej twórczości, krążek okazał się przełomowy i do dziś jest lubiany wśród fanów. Od jego pojawienia się na rynku mija w sumie 20 lat, a nadal brzmi interesująco. Zawiera też naprawdę połamany materiał, który jednak po wgryzieniu się, potrafi już sprawić, że ciężko będzie się od niego uwolnić. Tak, to była rewolucja. Prawdziwa rewolucja na rok 2001 w obozie Kreatora. Trwa ona zresztą do dziś, bo współczesne krążki grupy bardzo wiele w swoim wyrazie zawdzięczają kierunkowi obranemu na "Violent Revolution"… Adam Widełka

Mama's Boys - Power And Passion 2022 BGO

Mama's Boys to irlandzki zespół założony przez braci McManus, który rozpoczął działalność w 1978, a zakończył ją w roku 1993. Swoją muzykę oparli na hard rocku oraz melodyjnym heavy metalu. Zawsze dbali o to, aby ich muzyka wpadała w ucho, choć nie pamiętam nagrania, które jakoś by korespondowało z AOR-em. Inną ich cechą był fakt, że chętnie nawiązywali do tradycyjnej muzyki irlandzkiej, wplatając w to instrumenty typu kobzy, czy skrzypce. Szczególnie z tym ostatnimi instrumentem bardzo kojarzy mi się Mama's Boys. Czas działania Irlandczyków to również okres słynnego nurtu NWOBHM, jednak nie pamiętam, aby kiedykolwiek ktoś ten zespół zaliczył do tej sceny. "Power And Passion" to chyba największy sukces braci McManus. Zawiera on dziewięć konkretnych, różnorodnych kawałków z pogranicza wspomnianego melodyjnego hard rocka i heavy metalu. Sporo w nich melodii, każdy ma swój znakomity refren do wyśpiewania. Myślę, że jakby mieli szczęście, każdy mógłby być przebojem. "Hard"N"Loud" to znakomity rytmiczny i pulsujący kawałek hard'n'heavy. Kawał grania. "Straight Forward No Looking Back" znakomicie użyto w nim gitary slide jako ozdobniki, poza tym skandowany refren i rzucające się w ucho solo gitarowe. "Lettin' Go"

192

RECENZJE

to hicior, którego nie powstydziliby się amerykańscy glam metalowcy, ale z użyciem pewnej irlandzkiej melodyki (a jakże kobzy są). Bujający "Needle In The Groove" w jakiś sposób przypomina mi formacje Phila Lynotta. Co ciekawe ten kawałek już znalazł się na drugim krążku kapeli "Plug It In" z 1982 roku. "Run" ma troszeczkę z AC/DC, ale oni nigdy nie byli tak melodyjni i znowu znakomite solo. "Power And Passion" to takie małe arcydzieło tego zespołu, niby przebojowe, do tupania nóżką, ale sporo w nim się dzieje. Ma też taki klimat z najlepszego okresu Def Leppard, ale to chyba krzywdząca opinia, bo to jak najbardziej autorska pozycja. "Don't Tell Mama" znowu bardzo nośny refren, znakomita partia organów i kolejne udane gitarowe solo. "The Professor II" to instrumental, gdzie oprócz kolejnego popisu kompozytorskiego mamy popisy każdego z instrumentalistów. Tego kawałka mógłbym słuchać na okrągło. "Let's Get High" to całkiem dobry rock'n'rollowy zamykacz. Nic dziwnego, że ta płyta osiągnęła setkę amerykańskiej listy przebojów. Szkoda tylko, że chłopakom zabrakło trochę szczęścia, bo nigdy nie osiągnęli statusu, Quiet Riot, Ratt czy też Twisted Sister. A powinni. Grali nie mniej melodyjnie, z zadziorem, ale cały czas słychać było ich irlandzko-brytyjakie korzenie, co zdecydowanie ich wyróżniało. Moim zdaniem na plus. Myślę, że o Mama's Boys powinien wiedzieć każdy szanujący się maniak, więc warto o nich przypominać. \m/\m/

Montrose - I Got The Fire Complete Recordings 1973-1976 2022 HNE Recordings

Cały dorobek grupy Montrose dla Warner Bros. w jednym pudełeczku. Dodatkowo jeszcze dema plus radiowe sesje. Dla maniakalnych fanów gitarzysty Ronniego Montrose rzecz musowa. Dla innych - zbiór całkiem interesujących nagrań ciekawego zespołu z lat 70. To oni inspirowali wielu innych, późniejszych tuzów jak Van Halen czy Iron Maiden. To tutaj śpiewał wcześniej Sammy Hagar. To tutaj sekcję początkowo tworzyli Bill Church na basie oraz Danny Carmassi na perkusji. Każdy z albumów, wczesnych albumów formacji to ślad rock and rolla. Naprawdę interesujące, wciągające granie, z od razu wyczuwalnym posmakiem lat 70., choć z powodzeniem ich patenty stosowa-

no dekadę później. Montrose wypuścił wciąż żywe, hard rockowe hymny, jak "Space Station #5" czy "Bad Motor Scooter". Jego gitarowe partie potrafią i dziś zachwycać. Myślę, że "I Got The Fire - Complete Recordings 1973-1976" to bardzo absorbujący zestaw. Krok po kroku możemy odkryć drogę zespołu, przejść w sumie całą dyskografię (po Warner Bros. nagrał jeszcze jeden tylko album w 1987 roku). Dostrzec można pewne zmiany oraz ewolucję grupy. Od naprawdę kapitalnego debiutu do ostatniego, "Warner Bros. Presents Montrose!", bez Hagara w składzie. Do tego jeszcze gratka w postaci występów w KSAN Radio Sessions, Record Plant z lat 1973-1974! Możliwe, że współcześnie Montrose nie jest wymieniane jednym tchem wśród tworów lat 70. Nie znaczy to w żadnym wypadku, że zespół nie zostawił po sobie paru ciekawych płyt - właśnie z ich dorobkiem zderzamy się w tym zestawie. Sądzę, że mogą wpaść w ucho na dłuższy czas, jeśli tylko będzie dana im szansa na zakręcenie się w odtwarzaczu. Adam Widełka

Mortal Sin - Mayhemic Destruction 2022 Dissonance Productions

Dissonance Productions w 2022 roku wznawia stare dokonania australijskiego Mortal Sin. Na pierwszy ogień idzie debiut "Mayhemic Destruction" z 1987 roku. Bez żadnych bonusów, bez udziwnień, za to ze zmienioną okładką. Nie jestem fanem takich praktyk, chociaż jak patrzę na jedną i drugą to może i faktycznie wyjdzie to na dobre… Co do muzyki, bo ta warstwa wydawnictwa powinna interesować, to jest to klasyczny thrash metal. Pod oryginalną, bardzo kiczowatą kopertą, ukryta została niezła, tnąca pazurami demona muzyka. Po naprawdę klimatycznym instrumentalnym kawałku, który wprowadza nas do nagrań, Mortal Sin startuje z pełną mocą. Bardzo dynamiczne, szorstkie granie dominuje na "Mayhemic Destruction". Zresztą, tytuł powinien mieć jakieś odniesienie do materiału… Lekko niechlujny, krzykliwy wokal Mata Maurera wspierany przez gitary Paula Carwana i Keitha Kristina tnące jak piły. Za ich plecami uwijający się jak w ukropie, smagani przez piekielne ognie Andy Eftichiou na basie oraz perkusista Wayne Campbell. Album "Mayhemic Destruction" to dość prężny thrash metal. Może

nie do końca odkrywczy (w momencie premiery 1987 rok) ale zagrany z solidną dawką energii i szaleństwa. Chyba o to w tym gatunku chodzi? Mortal Sin wywiązali się ze swojego zadania bardzo dobrze. Proponują świeże granie, z wykorzystaniem pełnej mocy gitar i energetyczną sekcją. Czerpią z przeszłości umiejętnie, wybierając co ciekawsze kąski, by podgrzać na swoim ogniu. Adam Widełka

Mortal Sin - Face Of Despair 2022 Dissonance Productions

Ekipa Dissonance Productions chronologicznie wznawia stare płyty Mortal Sin. Krążek "Face Of Despair" to drugi pełny materiał Australijczyków, ukazujący się oryginalnie w 1989 roku. Tak jak debiut, ten też nie ma dołączonych żadnych bonusów, a projekt okładki tym razem (o dziwo) został pierwotny. Poprawiono tylko trochę kolory, żeby całość miała lepszy efekt. Mortal Sin dwa lata po debiucie atakował kolejnym materiałem. W tym samym składzie w sumie (drobna zmiana - Keitha Kristina zastąpił Mick Burke) grupa postanowiła kuć żelazo, póki gorące. Powstał więc bardzo zbliżony stylistycznie album, choć mniej dziki. Lekko zachowawczy, może nawet trochę próbujący podążać w kierunku technicznego grania. Jest to w dalszym ciągu ciekawe podejście do thrash metalu, w żadnym wypadku nie będące nudnym, choć bez wyraźnego elementu zaskoczenia. Na "Face Of Despair" nadal tli się iskra energii, jednak muzycy pozwalają sobie na więcej średnich lub wolnych motywów niejako hamując tym pierwotne instynkty… Mniej na "Face Of Despair" całej tej "mayhemic destruction", jednak płyta może się podobać. To solidny, szybki, szorstki thrash metal z ciekawymi, mimo wszystko, pomysłami. Spokojnie wychwycimy na niej dobre riffy czy zaangażowanie sekcji rytmicznej. Szkoda tylko, że na przykład w przedostatnim numerze słychać silne echa Metalliki, co psuje trochę wydźwięk całości bo linie melodyczne są totalnie ściągnięte. Z drugiej strony Mortal Sin dołączyli do wielu innych, którzy nie umieli zrobić płyty w tamtym czasie bez piętna nagrań amerykańskiej legendy… Adam Widełka


Motorhead - Iron Fist - 40th Anniversary 2022 BMG

Przyszedł czas na "Iron Fist". Ostatni album z klasycznego okresu grupy, gdy skład tworzyli Lemmy, Fast Eddie oraz Philthy Animal. Po "Overkill", "Bomber" i "Ace Of Spades" również Żelazna Pięść doczekała się bardzo ładnego, rocznicowego wydania. Dwa dyski, 24 stronicowa książeczka, mnóstwo niepublikowanych utworów plus koncert z Glasgow Apollo, rocznik 1982. Palce lizać, że tak po kulinarnemu napiszę! Zawsze ciężko mi się pisze o Motorhead. Zwłaszcza o pierwszych dokonaniach. No bo, kurczę, ta muzyka jest jednocześnie tak prosta, ale i tak złożona, że trudno poddawać ją analizie. Zresztą, to i tak bezsensu, bo albo cię chwyta, albo nie. Z tym legendarnym zespołem nie ma półśrodków. Każdy z krążków popełnionych przez trio: Lemmy (bas/wokal), Fast Eddie Clarke (gitara) i Philthy Animal Taylor (perkusja), jest kapitalny i po latach jeszcze mocniej oddziałuje na zmysły. Kiedy już wiesz, że nigdy, przenigdy nie zobaczysz już tych gości! Motorhead z tamtego okresu nie żyje, ale nie jest martwe! Oj nie! Krążek "Iron Fist" powstawał w okresie, kiedy między członkami nie działo się zbyt kolorowo. Wynikał on z dusznej, dość zagmatwanej atmosfery, a oliwy do ognia dolewał fakt, że produkcją nagrań zajął się Fast Eddie. Mimo wszystko jakoś wózek z War Pigiem pchali do przodu. W efekcie mamy dwanaście kompozycji składających się na piąty długogrający krążek grupy. W żaden sposób nie odbiegają one od poprzednich dokonań. Wciąż ulatniał się tutaj specyficzny feeling, istota rock'n'rolla zmieszanego z bluesem. Nadal Lemmy charczał i szarpał bas strojony w iście gitarowym stylu. Nadal gitara Clarke'a jazgotała na pograniczu szorstkości i liryzmu, a za perkusją szalał sympatyczny Zwierzak. Pięknie, że ten album, nad którym jednak jest jakby mniej entuzjazmu niż nad pozostałymi z tamtej ery grupy, zyskuje kolejną solidną reedycję. Oprócz oryginalnego materiału możemy zanurzyć się w gąszczu nagrań demo. Dla mnie największym smaczkiem są, pierwszy raz od wieków publikowane, trzy numery instrumentalne: "Sponge Cake", "Ripsaw Teardown" oraz standard "Peter Gunn". Dodatkowo, na drugim dysku, przenosimy się do sali Apollo w Glasgow, gdzie w

marcu 1982 roku zespół zaliczył solidną sztukę w ramach trasy promującej najnowszy wtedy krążek. Muszę przyznać, że jest to super słodki deser po daniu głównym. Włos się jeży. Trio wchodzi na obroty chyba trzykrotnie większe niż w studio. Utwory brzmią jeszcze bardziej wściekle! Dopiero na żywo docierała prawdziwa potęga kompozycji Motorhead. Grupa bez taryfy ulgowej rozdawała ciosy za pomocą wcześniejszych i nowszych numerów, równo rozstawiając wszystkich po kątach… Ach, gdzie ten wehikuł czasu?! Adam Widełka

Onyx - Complete Recordings 2022 Cult Metal Classics

Cult Metal Classics Records chyba tylko wytwórnia o takiej nazwie mogła sięgnąć po nagrania szwedzkiej grupy Onyx. Zdmuchnęli z nich kurz, podłubali, żeby brzmiały porządnie i w końcu wydali pod nazwą "Complete Recordings". Na krążku znajdziemy "Onyx" (7" z 1982 roku) oraz taśmę demo z 1983 roku. Prawdziwe wykopaliska, choć warto się im przyjrzeć. Panowie tworzący sekcję, Palle Thambert (bas) i Hakan Kjellberg (perkusja), wraz z gitarzystami Bjornem Holmem i Christerem Bengtssonem, dawali fundament pod dźwięczny wokal Kaia Nurmi. Co fajne, facet śpiewa po szwedzku, także ciekawie i dość egzotycznie wypadają słowa na tle melodyjnych riffów i zagrywek oraz motorycznej sekcji. Czasem mogą w swojej fonetyce przypominać japoński, ha ha… No ale poważnie mówiąc, Onyx proponował niezłe kawałki. Może nie są one jakieś turbo opętańcze czy kipiące od agresji, ale potrafią zaczarować swoją energią i plastycznością. Całość jest dość krótka i zwarta. Liczy sobie dysk 26 minut z haczykiem, więc nie jest to jakiś rozwleczony materiał. Tyle jednak zostało z twórczości grupy z lat 1982-1983… Tym bardziej brzmią one ciekawie i w żadnym wypadku nie miałem wrażenia, że obcuję z czymś miałkim i bzdurnym. Wiadomo - jak to Szwedzi - dużo w tym melodyki, ale jest ona zastosowana bardzo zgrabnie. Sporo jest niezłych partii gitar a sekcja wcale nie odstaje. Mimo lekkiego rozśpiewania momentami utwory nie tracą nic ze swojej dynamiki. To bardzo przyjemny materiał - porządne granie w klimatach heavy metalowych. Adam Widełka

Paul Di'Anno's Battlezone Killers In The Battlezone 2022 HNE Recordings

Po odejściu, a raczej zwolnieniu, z Iron Maiden w 1981 roku, Paul Di'Anno tułał się trochę po muzycznym świecie. Długo jednak na banicji nie zabawił, bo jego bronią był charakterystyczny wokal, więc postanowił działać pod swoim nazwiskiem. W 1983 roku założył grupę Di'Anno, z którą nie odniósł, niestety, żadnego sukcesu. Trzy lata później wrócił silniejszy już z nowym składem nazwanym Battlezone. To był najciekawszy moment jego kariery - grupa wydała trzy albumy (w 1986, 1987 oraz 1998) i przeszła w sumie zgrabnie w międzyczasie (od 1990 roku) w projekt Killers, też godny uwagi, zwłaszcza świetny debiut "Murder One". Sami przyznacie, że życie Paula po Iron Maiden przypominało niezłą telenowelę, ale przynajmniej zostawił po sobie parę ciekawych nagrań. Fajnie też, że Hear No Evil Records postanowili zebrać dwie pierwsze pozycje Battlezone w jeden pak, dodając koncert Killers z 2000 roku pochodzący z klubu w Los Angeles, Whiskey A Go Go. Albumy te są dość ciężkie do zdobycia w normalnych pieniądzach, a przy okazji można natknąć się na pirata. Teraz już można odetchnąć i zaopatrzyć się w gustowne pudełeczko i płytki zapakowane w kopertki imitujące winyle. Ja akurat bardzo lubię takie motywy, więc serduszko zabiło mocniej. Naturalnie to, co zostało wytłoczone na trzech krążkach, również powoduje szybsze krążenie krwi. Wszakże dwa pierwsze tytuły Paul Di'anno's Battlezone - "Fighting Back" i "Children Of Madness" - to solidne heavy metalowe granie! Być może Paul nie miał za towarzysztwo takich muzyków jak wtedy, kiedy zdzierał gardło w Iron Maiden, ale udało mu się namówić sprawnych instrumentalistów. Warto odnotować fakt, że na perkusji na "Fighting Back", chwilę przed dołączeniem do OverKill, grał Sid Falck. Spokojnie można słuchać jednej płyty po drugiej. Na obu pozycjach znajdziemy nieźle poprowadzone partie gitar - odpowiedzialni byli za nie John Wiggins oraz John Hurley (1986) i Graham Bath (1987). Mogą się podobać riffy, mogą również chwycić za gardło solówki. Sekcja, choć momentami oszczędna, jest całkiem w porządku. Oprócz Falcka na bębnach, już podczas sesji na "Children Of Madness" działał Steve Hop-

Primal Fear - Primal Fear 2022 Atomic Fire

Debiut Primal Fear nie należy na pewno do najoryginalniejszych krążków w historii heavy metalu, ale o czołówkę tych zagranych z pasją i świetnym warsztatem bić się spokojnie może. Właśnie wychodzi kolejna reedycja tego materiału - tym razem Atomic Fire Records podaje temat w gustownym deluxe mediabook z trzema dodatkowymi kawałkami, w tym ich wersją "Breaker" Accept. Zespół powstał w 1997 roku z inicjatywy wokalisty Ralfa Scheepersa, który odszedł z Gamma Ray by ubiegać się o mikrofonową schedę Roba Halforda w Judas Priest i członków grupy Sinner. Skład więc jest mocarny - w sumie dobrze się stało, że historia potoczyła się inaczej - świat dzięki temu mógł usłyszeć ciekawą wariację na temat brytyjskiej kapeli. Wokalnie Ralf brzmi czasem identycznie jak Halford. Niesamowite partie do złudzenia przywodzą na myśl genialnego front mana Priest. Zresztą instrumentalnie Primal Fear to klasyczny do bólu heavy metal budowany na najlepszych fundamentach. Warto też dodać w sumie, że Scheepers udzielał się wcześniej w innym bardzo judaszowym zespole o nazwie Tyran Pace. Te klimaty miał chyba we krwi! Brak oryginalności może drażnić. W porządku. Nie twierdzę, że musi się każdemu podobać i nie każdy musi przyklepać zasadność czegoś takiego. Mimo wszystko jednak Primal Fear nie kopiują, choć fakt, momentami zbliżają się niebezpiecznie do pewnych rozwiązań czy motywów, które wcześniej zostały wymyślone przez bardziej zasłużonych kolegów. Na szczęście słucha się tego dość nieźle, bo numery podane są naprawdę w wysokiej klasie. Słychać, że ci faceci mieli pojęcie o graniu heavy metalu! Album "Primal Fear" to bardzo udany debiut. Pomijając już kwestię oryginalności, to śmiało można po niego sięgnąć jeśli komuś zależy na energetycznym, klasycznym heavy. Nawet przeróbka "Speed King" Purpli aż dudni i pulsuje. Na brak świdrujących solówek, tnących riffów i plastycznej, gęstej sekcji nie można tutaj narzekać. Po kilku odsłuchach przestałem się sugerować podobieństwami do Priest, a zacząłem chłonąć naprawdę konkretnie napisany i odegrany zbiór nośnych piosenek. Adam Widełka

RECENZJE

193


Omega - Red Star From Hungary Uważam, że każdy co swego czasu, tj. w latach 70. interesował się rockiem, hard rockiem i progresywnym rockiem znał przebój węgierskiej Omegi "Dziewczyna o perłowych włosach" ("Gyöngyhajúlány"). Myślę, że ta pieśń mocno przyciągała ewentualnych fanów tej formacji. Mnie z pewnością tak, ale, mimo że robiłem wiele, jakoś nie potrafiłem zdobyć pierwszych krążków Węgrów. Takie czasy. Natomiast płyta, która wreszcie wylądowała na moim adapterze, nie eksplodowała mojej fascynacji tym zespołem. Oczywiście był to błąd, ale zdałem sobie sprawę o tym po naprawdę wielu latach. Teraz mogłem tę pomyłkę zautoryzować, ponieważ niemiecka firma MiG Music podjęła się przypomnienia fanom tego znakomitego węgierskiego bandu. Jednak na "tapetę" wzięli anglojęzyczne wydawnictwa Omegi, publikowane na zachodzie (RFN?) z nadzieją na wybicie się poza "żelazną kurtyną". Marzenie każdego większego zespołu z tzw. demoludów. Wydawnictw MiG Music to box'y zawierające dwa oddzielne dyski z albumami wydanymi, prawie że chronologicznie. W ten sposób na pierwszym z wydawnictw mamy dwie płyty zatytułowane "Omega" (1973) i "III" (1974). Zanim wezmę się za opis tych płyt to, przypomnę, że tak naprawdę pierwszym krążkiem Omegi wydanym poza granicami "demoludów" był krążek zatytułowany "Omega Red Star From Hungary" (1968). Jednak z tego co wyczytałem, jest to coś na wzór mitu, wszyscy wiedzą, że coś takiego było, ale niewielu to widziało. Anglojęzyczna "Omega" to na nowo nagrane kawałki znane z wcześniejszych płyt zespołu ("Élö Omega (1972)" i "Omega 5" (1973), z w dobrze brzmiącym instrumentami oraz na ówczesnym najlepszym sprzęcie nagrywającym. I właśnie takiej Omegi szukałem w latach 70.. Świetnych kompozycji utrzymanych w konwencji progresywnego rocka z niepodrabialnym ówczesnym brzmieniem oraz z Hammondami w roli głównej. Dla przykładu taki "After A Hard Year" przywodzi mi na myśl Rare Bird. Natomiast niemniej znakomita "White Magic Stone" kojarzy mi się z dokonaniami niejakiego Procol Harum. Niemniej Węgrzy od początku zdradzali tendencje do pisania własnej, oryginalnej muzyki, także te inspiracje są jedynie po to, aby lepiej poruszać się w ich muzyce. Sporo w niej też odniesień do hard rocka, bywa też, że pojawiają się zalążki czegoś na wzór heavy metalu. Posłuchajcie popisu solowego gitarzysty w środkowej części "The Bird". Niemniej najważniejsze dla mnie to taki specyficzny posmak charakterystyczny

194

RECENZJE

dla rocka z lat 60. No, chyba że mnie uszy oszukują. Ta wersja płyt, ogólnie wszystkie w edycji MiG Music, są bez nagrań dodatkowych. Niemniej istnieją wydawnictwa tego albumu, które wśród bonusów zawiera angielską wersję "Gyöngyhajú lány" czyli "The Girl With The Pearl's Hair". Według Wikipedii kolejną płytą Omegi z angielskimi tekstami była "200 Years After The Last War", niemniej w tym samym roku, czyli w 1974 wydano również krążek "III". I właśnie ten album został dołączony do krążka "Omega". Dla mnie to trochę dziwne wydawnictwo. Niby na nim jest wszystko to, co znamy z pierwszego okresu tego zespołu, ale kawałki zdają się być bardziej bezpośrednie, z większą dozą luzu, po prostu bardziej rockowe. Bywa rock'n'rollowo jak w "Go On The Spree", a nawet funkowo jak w "Just A Bloom". Poza tym niewiele jest Hammondów, za to mamy więcej melotronu i syntezatorów w stylu pierwszych Moogów. W wypadku "smyczkowych organów" wymieniłbym bardzo fajną kompozycję "Spanish Guitar", gdzie ten instrument brzmi naprawdę wyjątkowo. Za to stricte progresywna jest tylko jedna kompozycja, ze znakomitą melodią, organami oraz gitarami, a chodzi mi oczywiście o "I Go Away". No, chyba że dorzucimy jeszcze "Magician", która oprócz progresyjnej aury ma również trochę z balladowego charakteru. Jak dla mnie takiego grania właśnie brakuje na tej płycie. W kolejnym zestawie mamy wspomniany album "200 Years After The Last War" (1974) i "The Hall Of Floaters In The Sky" (1975). Pierwszy z nich rozpoczyna się muzycznym molochem, ponad dziewiętnastominutową kompozycją zatytułowana po prostu "Suite". Jeżeli na "III" brakowało nam progresu to, tym razem Węgrzy w pełni rekompensują nam ten dyskomfort. "Suite" słucha mi się znakomicie, zupełnie mnie nie nudzi, mimo że ta kompozycja trwa naprawdę długo. Moim zdaniem dzięki temu utworowi muzycy Omegi dopieszczają swój muzyczny styl, a także brzmienie. Później obojętnie czy to numer bardziej progresywny, czy rockowy, bardziej zawiły czy bardziej melodyjny i bezpośredni, to charakter i brzmienia muzyki pozostają spójne. Po prostu węgierskim muzykom udało się uwolnić swoją wyobraźnię i talent na tyle, że swoje pomysły zaczęli nader swobodnie realizować. A to mogło podobać się fanom progresywnego rocka. "200 Years After The Last War" uzupełniają jeszcze dwie świetne progresyjne kompozycje, tytułowa oraz "Help To Find Me". Płytę zaś kończy bardziej hardrockowy kawałek "You Don't Know". Na "The Hall Of Floaters In The Sky" mamy standardowy zbiór kompozycji, czyli generalnie dość długie rozbudowane utwory będące specyficzną mieszanką rocka progresywnego, rocka i hard rocka. W dodatku wszystko jest bardzo fajnie wymyślone, trzyma wysoki poziom, po prostu znakomicie odzwierciedla wrażliwość Węgrów. Jedynie co można zarzucić tej płycie to, że bywa na niej zbyt luźno, przynajmniej takie robi na mnie wrażenie kompozycja "Magician". No i niestety niema na niej jakiegoś mocno wyróżniającego się fragmentu, bo nawet najkrótszemu, mocno klimatycznemu i nastrojowemu, ze znakomitymi partiami klawesynu utworowi tytułowemu brakuje tej przysłowiowej kropki nad "i". Może jednak po prostu nie marudzić, bo "The Hall Of Floaters In The Sky" to naprawdę bardzo dobry album. Kolejny zestaw wydany przez MiG Music zawiera krążki "Time Robber" (1976) i "Skyrover" (1978). "Time

Robber" to kontynuacja obranej drogi przez Omegę, w dodatku bardzo dobry ciąg dalszy. Kolejny raz Węgrzy przygotowali świetne kompozycje, każda z nich jest świetnie wymyślona, w dodatku ciekawie rozbudowana oraz zaaranżowana. Naprawdę ta formacja nie musi wstydzić się przed największymi tuzami progresywnego rocka z lat 70. Pewną nowościami są bardziej "kosmiczne" klawisze ("Invitation") oraz bardziej słyszalny niż zwykle nastrój znanym nam z dokonań Pink Floyd ("Don't Keep Me Waitin'"). No i ogólnie wszystkie kompozycje na "Time Robber" są wystarczająco wyraziste. Niemniej "Skyrover" to już dla mnie przeskok na kolejny level. Węgrzy przez ostatnie cztery albumy i tak utrzymywali wysoką jakość, przy okazji wciąż rozwijając się jako muzycy i zespół. Ten rozwój właśnie skumulował się na "Skyrover". Niby Omega dokładnie trzyma się wypracowanego przez siebie świata muzycznego, ale do tego dochodzi zawsze coś ekstra, co powoduje, że każdy kawałek z tego albumu zdaje się jeszcze ciekawszy, jeszcze bardziej ekscytujący. Czuć na tej płycie także światowe tendencje w zmianach trendów muzycznych oraz jeśli chodzi o produkcje i technologie nagrywania. Moim zdaniem już wtedy Węgrzy wkroczyli w lata 80., w te bardziej komercyjne i zafascynowane blichtrem. Żeby jednak nie było, ich smak muzyczny, talent, wyobraźnia ciągle utrzymywała muzykę na najwyższym poziomie. Każdy muzyk parający się progresywnym rockiem dążył do jak najbardziej uniwersalnego przystosowania muzyki klasycznej do rocka. Nie inaczej było z muzykami Omega, co akurat najbardziej uwypukliło się na "Skyrover", gdzie w rozpoczynającym "Overture" wprost wykorzystano fragment 5. Symfoni Beethovena. Sama kompozycja to już typowa "omegowska", klimatyczna rockowa nostalgia, ze znakomitymi klawiszami i wyjątkową partią gitary solowej. Kolejny utwór, tytułowy "Skyrover" rozpoczyna się fortepianem niczym w pierwszym koncercie fortepianowym Czajkowskiego, ale rozwija się w "kosmiczny" progresywny rock sygnowany "omegowską" wrażliwością. Znakomita kompozycja. Właśnie takiego progresu, wysokiej próby mamy najwięcej. Możemy wymienić tu podszytego "floydowskim" klimatem "The Losat Prophet", rozmarzonego "Purple Laydy" oraz krótkiego, ekspresyjnego i świetnego muzycznie "The Hope, The Bread And The Wine". Natomiast "Final" tak jak nazwa sugeruje, jest pewną kodą nawiązującą do rozpoczynającego "Overture" lecz muzyczna aura klawiszy i gitary wsparta jest także znakomitą wokalizą. Pewnym urozmaiceniem płyty są rock'n' rollujacy "Metamorphosis", bardziej hard rockowy "High On The Starway" i niesamowity hit "Russian Winter". Niemniej ten przebój jest zrobiony na ich warunkach. Owszem wpada w ucho, ale muzycznie jest równie ciekawy, jak najlepsze progresywne kompozycje Węgrów. W dodatku znakomicie go zaaranżowali. W tym momencie muszę przyznać się do pewnej rzeczy. Węgierska wersja tej płyty "Omega 8: Csillagok utjan" (1978), była moją pierwszą płytą tego zespołu i wtedy nie zrobiła na mnie wrażenia. Być może wszystko przez to obranie bardziej współczesnej drogi, tej nastawionej na lata 80. No, po prostu jest mi wstyd, że nie dostrzegłem wtedy jakości tej muzyki, i że zrozumienie potęgi muzyki Omegi zajęło mi wiele kolejnych lat. Ostatni zestaw, który do mnie dotarł, zawiera następujące albumy, "Gammapolis" (1979) i "Live

At Kisstadion" (1979). Na "Gammapolis" nie odnajdziemy tego dotyku geniuszu co na "Skyrover", niemniej ciągle mamy do czynienia z bardzo dobrą jakościową muzyką. Muzyka z tej płyty to ciągle niesamowity progresywny rock z różnymi dodatkami, ale z mocniejszym zaznaczeniem kosmicznej aury, znanej nam z wcześniejszych krążków. Od pierwszych dźwięków rozpoczynającego "Dawn In The City" wciąga w swoją hipnotyczną aurę i nie odpuszcza do końca płyty. Z tego transu nie wybija nawet bardziej wodewilowo/cyrkowa "The Man Without A Face". Dobrym uzupełnieniem tego krążka jest koncertówka "Live At Kisstadion". A to dlatego, że na repertuar tej płyty "live" składa się spora część muzyki właśnie z "Gammapolis". Bardzo dobrze brzmi ta muzyka na żywo, co prawda, podejrzewam, że nie obyło się bez studyjnej ingerencji, ale i tak warto znać te nagrania i to w tej wersji. Z anglojęzycznych płyt pozostały jeszcze "Working" (1981) oraz "Transcendent" (1996). Liczę, że ludzie MiG Music staną na wysokości zadania i doczekamy się przypomnienia również tych wydawnictw, choć jakoś z lat 80. nie najlepiej kojarzę Omegę. No, ale już sobie nie ufam i po prostu muszę ponownie przesłuchać kolejne dokonania tego zespołu, aby ponownie wyrobić sobie o nich opinię. Dobrze byłoby, aby niemiecka wytwórnia zdobyła prawa do wydania wspomnianego krążka "Omega Red Star From Hungary" oraz płyty nagranej w języku niemieckiej, która swego czasu szybko z niknęła z rynku po interwencji zespołu, który nie dał zgody na jej publikację. Teraz jednak dla potomności powinna być wydana oraz dostępna dla ogółu. Na koniec jeszcze jedna kwestia. Moim zdaniem Węgrzy nie musieli wydawać płyt w języku angielskim. Dla mnie ich muzyka broniła się i bez tego, a ich rodzimy język wręcz dodawał muzyce uroku, no i odnosiłem wrażenie, że wtedy czuli się zdecydowanie swobodniej. W dodatku w rodzimy języku Omega nagrała zdecydowanie więcej albumów studyjnych, jak i koncertówek. Także zapoznanie tej części muzycznej z pewnością warte jest wszelkich starań. I jeszcze jedna kwestia. Być może niektóre fakty w powyższym tekście są nie prawdziwe, źle sprawdzone, mimo że się starałem, aby były wiarygodne. Niemniej mam nadzieję, że nie będzie to przeszkodą w zainteresowaniu was drodzy czytelnicy muzyką i historią tej Węgierskiej ikony rocka. \m/\m/


good, a bas dzierżył w obu przypadkach Pete West. Co ciekawe, różnice w składzie nie wpłynęły drastycznie na zawartość. Jeśli miałbym się uprzeć to "Fighting Back" jest odrobinę lepszy przez swoją świeżość, bo jednak na dwójce formuła trochę się powtarza. No ale bez przesady też - udało się tu i tu Paulowi nagrać naprawdę dobre, żarliwe piosenki, brzmiące soczyście heavy metalowo. Szkoda, że wokalista potem zagubił się w nałogu a muzyczne propozycje serwował już coraz mniej smaczne, opierając swój żywot głównie na przeszłości, odgrzewając klasyki Iron Maiden. Teraz, z perspektywy lat, Battlezone jawi się jako szczery, świeży projekt z intrygującymi utworami, napisanymi w oparciu o przeszłość Di'Anno, ale śmiało zaznaczającymi obecność w ówczesnej teraźniejszości. A wspomniany wcześniej koncert Killers jest jak deser po sytym obiedzie szczerze polecam to wydawnictwo! Stay heavy! Adam Widełka

Piledriver - Stay Ugly 2022 High Roller

W końcu jest porządnie wydana edycja kompaktowa drugiego albumu Piledriver. Aż się nie chce wierzyć, że kanadyjska kapela do teraz nie miała żadnych oficjalnych wydań "Stay Ugly". No, ale od zadań specjalnych jest High Roller Records, którzy rzucają na rynek świeżutkie wznowienie. I to od razu w wersji dwupłytowej! Na płytce numer dwa mamy rozszerzony materiał nazwany "The Brutally Hideous Version" / "The Monstrously Vile Version". Ten właściwy, pierwotny natomiast, liczący sobie niecałe pół godziny, czaruje na dysku pierwszym. To żwawe, solidnie zagrane numery z pogranicza speed/thrash metalu. Kawałki są bardzo dynamiczne, prujące na złamanie karku, okraszone specyficznym wokalem Pile Drivera czyli Gordona Kirchina, który to od 1984 roku stał za tym zespołem. Towarzyszą mu na tym krążku: Edward Pursino na gitarze, basista Mike Paccione oraz tłukący w bębny Robert Espizito. Całość naprawdę brzmi kapitalnie i od pierwszych sekund materiał powinien porwać nawet bardzo opornych, bo tej zadziorności i dzikiej motoryce ciężko się przeciwstawić… Do kompletu przydałoby się żeby w takiej bogatej edycji wyszedł również debiut grupy. Nie da się ukryć, że mimo dość kontro-

wersyjnej otoczki zespół proponował niezłe granie. Nośne utwory, poukładane i dobrze zrealizowane. Album "Stay Ugly" nagrywany został już z pełnym składem dlatego może wydawać się "lepszy" od "Metal Inquisition", ale oba śmiało zasługują na status kultowych. Zachęcam więc do konsumpcji tych dźwięków czym prędzej, choć ostrzegam, że ciężko się później od nich uwolnić… Adam Widełka

Rapid Tears - Honestly 2016 Cult Metal Classics

Zespół Rapid Tears zaczynał swoją krótką karierę jeszcze w końcówce lat 70. Ich granie na jedynym pełnym krążku, wydanym w 1982 roku "Honestly", nosi w sobie więc echa klasycznego hard rocka, mimo, że zespół tytułowany jest tym heavy metalowym. Można powiedzieć, że te gatunki, style, przenikają się na tym albumie. Chłopaki proponują dość żwawe kompozycje. Muzyka grupy to energicznie wykonany hard/heavy z dobrym i mocnym wokalem Briana Franka. Słychać, że w inspiracjach Rapid Tears wysokie miejsce zajmowali Judas Priest, UFO czy Michael Schenker Group. Niecałe czterdzieści minut materiału nie pozwala się nudzić - grupa stawia na dynamikę i elastyczność. Zwracają uwagę na pewno partie gitar Michaela J. Millera i Claytona Bonina. Dużo dzieje się też w sekcji rytmicznej. Podczas sesji "Honestly" perkusista Rick Nemes miał dwóch towarzyszy. Jon Wein grał na wszystkich numerach oprócz "Operation Airlift" i "Tomorrow", gdzie za niego szarpał struny Adam Sherban. Nie wymieniono go jednak wśród muzyków. Dlaczego? Tego niewiadomo. Natomiast do współpracy tychże panów nie można mieć żadnego zastrzeżenia. Popisy gitarowe, dużo energii i motoryka łączona z melodiami - tak można śmiało opisać album "Honestly". Głęboko zakorzeniony w minionej dekadzie, lecz swobodą grania próbujący nawiązać rywalizację z obecnymi wtedy tuzami heavy metalu. Naprawdę ciekawa rzecz. Po latach brzmi całkiem nieźle. Odsłuch nie powinien spowodować wzdrygnięć. Adam Widełka Rapid Tears - Cry For Mercy 2016 Cult Metal Classics

Mały album "Cry For Mercy" był dla kanadyjskiego Rapid Tears

zamknięciem krótkiej kariery. Można w sumie powiedzieć, że te cztery kompozycje były epilogiem do udanego debiutu, który pojawił się dwa lata wcześniej. Nagrany został w tym samym składzie - co też słychać - bo w tychże numerach grupa jawi się na zgraną i bardzo dynamiczną. Już "Honestly" pokazało, że zespół dobrze radził sobie przenikając z hard rocka do heavy metalu. Kompozycje, jakie znalazły się na EP to w sumie tylko utwardzona ścieżka, którą już znamy. To jednak nie zarzut - Rapid Tears czują się tutaj o wiele swobodniej, grają szybciej, dynamiczniej i w ogólnym rozrachunku żadnym nadużyciem będzie napisać, że słychać na "Cry For Mercy" rozwój kwintetu. Ten materiał w pełni usatysfakcjonuje wszystkich, dla których bliskie są dźwięki nasączone klasyką hard rocka czy wczesnego heavy metalu. Dudniące centrale, szybkie riffy i dźwięczny śpiew to znaki szczególne kanadyjskiej grupy. Naprawdę nieźle słucha się tego po wielu latach. Przy okazji "Honestly" o tym pisałem i powtórzę też teraz, że w żadnym wypadku odsłuchy tegoż krążka nie przyniosą żadnych rozczarowań, a wręcz przeciwnie, mogą sprawić dużą radość. Fajnie również obcować z jednym i drugim wydawnictwem Rapid Tears bez przerwy na pewno dobrze się będą uzupełniać i pokaże to jak dużym krokiem dla zespołu był ten mały album. Szkoda, że ostatnim. Adam Widełka

Raven - Rock Until You Drop The 4 CD Over The Top Edition 2022 HNE Recordings

My nie będziemy gorsi? My??!! No i w końcu też Raven otrzymał ciekawą, rozbudowaną edycję debiutanckiego albumu. Trio z New-castle oryginalnie wydało swój debiut w 1981 roku, a Hear No Evil Recordings świętuje, lekko z poślizgiem, 40 lecie powstania tego dzieła. Rzecz jest dość intrygująca, a to za sprawą dodanych nagrań koncertowych. Ba, mamy tutaj pełny występ - Live In Sasso Marconi, Bolonia, grudzień 1982 - w dwóch częściach. Pełny zapis podzielono

na dwa dyski, ale nie bez powodu. Żeby nie było zbyt mało cukierków to wydawca wrzucił po zakończeniu włoskiego show jeszcze paręnaście numerów z Manchester Apollo (ten sam rok, tylko z maja). Całość wydawnictwa, oprócz naturalnie wznowienia "Rock Until You Drop", domyka krążek z sesjami demo dla Neat Records z 1978 i 1980 roku. Debiut Raven to naprawdę mocny strzał. To jedna z tych płyt, które nokautują od pierwszego odsłuchu. Czysty hard rock pomieszany z heavy metalem, przyprawiony charyzmatycznym wokalem. Zapadające w pamięć riffy. Pulsujący bas. Szybkie rytmy perkusji. To, dziś, pozycja do bólu klasyczna. Tym bardziej łapię się za głowę jakie wrażenie musiała wywrzeć w momencie, gdy się ukazała. Wtedy tych trzech młodzieńców - John i Mark Gallagher oraz Rob "Wacko" Hunter solidnie wywrócili do góry nogami scenę muzyczną w Anglii i nie tylko. Wiadomo, że w tym okresie na samych wyspach wszelkiej maści zespołów grających ostrą muzykę było całe multum. Jednak przetrwały te, które czymś się wyróżniały. Taki był Raven, proponujący niby dokładnie wszystko to, co każdy dobrze znał, ale podał to jakoś właśnie inaczej. Ciężko jest wychwycić dokładnie, co stało za sukcesem tej grupy, ale można domniemywać, że wielka determinacja połączona z wielką energią i… poczuciem humoru. Myślę, że do dziś Raven pozostał synonimem pozytywnego wariactwa jeśli chodzi o muzykę heavy metalową. Dodać też należy, że jak na debiutantów kompozycje stoją na wysokim poziomie a wykonanie potwierdza niezły warsztat tych młodych facetów. Nie tylko mocno i do przodu, potrafią także gdzie trzeba zwolnić. Na pewno też czuć w tych utworach wielką inspirację rock n rollem, co zresztą słychać na ich wszystkich trzech wczesnych płytach. Tym bardziej cieszy to, że ktoś tak dobre i znaczące płyty wciąż odkurza (niedawno przecież Dissonance Productions wznawiało w digi) i dba, żeby służyły nowym pokoleniom maniaków. Dodatkowo HNE Recordings proponuje bardzo interesującą formę edycji, bo zawierającą sporą ilość niezłych wersji live i nagrań z etapu sprzed wydania debiutu. Myślę, że skuszą się na nią nie tylko ci, którzy Raven dopiero poznają, ale również zagorzali, długoletni zwolennicy talentu braci Gallagher. Adam Widełka Sanction - Sanction 2022 Cult Metal Classics

Sanction to nowojorska grupa działająca gdzieś od 1989 roku do, powiedzmy 1994, bo pełnych informacji na ten temat nie mogłem się doszukać. Obecnie jest w stanie zawieszenia, ale oprócz dwóch

RECENZJE

195


taśm demo panowie nie wydali nic więcej, także z tym i współcześnie może być krucho. Jedynie w tym roku, nakładem Cult Metal Classics Records ukazał się krążek zawierający wspomniane taśmy, nazwany po prostu "Sanction". Album, jeśli można tak powiedzieć, przynosi osiem kompozycji. Pierwsze pięć to Sanction demo z 1991 roku, a kolejne trzy to "Sampler Cassette" demo z 1993 roku. Historycznie jest to bardzo cenne wydawnictwo, a i muzycznie grupa radziła sobie całkiem nieźle na polu heavy/power/thrash metalu, chociaż stylistykę zmieniali na przestrzeni czasu. Wcześniejsze nagrania są bardziej w klimatach "lżejszych" i melodyjnych, za to ostatnie - tam już brzmieli bardziej w kierunku thrashu, choć nie unikali kombinacji. Nie bardzo mi się tylko podobały jakieś skandowane fragmenty w przedostatnim numerze - "L.I.S." - a tak cały materiał okazał się bardzo przyjemny. Uświadczymy na "Sanction" sporo niezłej muzyki. Momentami dość pokombinowanej, ale głównie grupa poruszała się przystępnym traktem. Nośne riffy, melodyjne solówki i sekcja inspirująca się chyba trochę wczesnym Iron Maiden, bo dzieje się z "tyłu" wiele. Muzyka zespołu Sanction potrafi zaciekawić i przyciągnąć na dłużej. Nawet to przejście z heavy/power na thrash odbywa się tutaj bezboleśnie. Rzecz to niezła i warto wziąć na warsztat "Sanction", bo odpłaci się Wam solidną dawką chwytliwego heavy metalu posypanego w końcówce kawałkami thrashu. Dużo w tym wszystkim dynamiki. To bardzo żywa muzyka, a zespół czerpał garściami z klasyki, lecz posiadał niewątpliwie własny charakter, nadający ton przez 36 minut wtłoczone na krążek. Fajnie, że ktoś wznawia takie tematy! Adam Widełka

Savage - Loose 'n Lethal 2022 High Roller

High Roller wypuszcza reedycję debiutu brytyjskiej załogi Savage. Album "Loose 'n Lethal", oryginalnie wydany w 1983 roku doczekał się kolejnej próby. Takiej muzyki

196

RECENZJE

jednak nigdy nie za dużo i dobrze, że ktoś trzyma rękę na pulsie i zapewnia w miarę regularny dostęp do takich płyt. To wszakże solidne granie spod znaku NWOBHM. Zespół zaczynał pod koniec lat 70. więc brzmienie, jakiego uświadczymy na debiucie, zakorzenione jest w klasyce hard rocka. Ten materiał to granie takie, jakie lubię - soczyste, angielskie riffy i sporo melodyki. Zadziorne, szarpiące, wiercące się w głowie utwory, zaśpiewane charyzmatycznie z odpowiednią manierą. Motoryczne, zdecydowane kompozycje, oparte na klasycznym fundamencie ale wytyczające nowe ścieżki z duchem czasu. Dwie, strzelające riffami gitary, świdrujące uszy intrygującymi solówkami, uzupełniające się na swojej płaszczyźnie. Do tego sekcja z gęstym basem i dynamiczny perkusista. Kwestia wokali też niecodzienna, bo raz śpiewa szarpiący cztery struny Chris Bradley, a raz Andy Dawson, będący jednym z dwóch "wioślarzy". Album "Loose 'n Lethal" to bardzo drapieżne granie. Klasyka NWOBHM pełną gębą - bez cienia ściemy. Każdy z ośmiu kawałków łączy się w jeden solidny twór. Mocno, do przodu, lecz pamiętając, żeby wszystko się zgadzało. Sporo tu tłoczących parę dźwięków, miarowo wkręcających Savage na wyższe obroty. Jest szorstko, dynamicznie, bez taryfy ulgowej. Szczere, żarliwe podejście do tematu - co stawia debiut grupy w szeregu tych, które zawierają w sobie totalną dawkę energii i powodują szybsze krążenie krwi w organizmie! Adam Widełka

Toxik - World Circus / Think This 2022 Dissonance Productions

Dobrze, że dzieją się takie rzeczy jak wznowienie płyt Toxik. I to jeszcze dwóch razem! Dissonance Productions postanowiło połączyć oba albumy z końcówki lat 80. w jednym opakowaniu. Bez żadnych dodatków, ale to kompletnie bez żalu - takie podstawowe combo jak "World Circus" i "Think This" już rozłupuje czaszki! Jeśli szukacie bijącego świeżością i energią, sprawnie zagranego, technicznego speed/ thrash metalu, to przy Toxik możecie się śmiało zatrzymać. Jedna i druga pozycja to gęste od pomysłów granie bez cienia fałszu. Jest bardzo szybko, ale też muzyka nowojorskiej ekipy sprawia wrażenie (i tak jest!) cholernie dobrze poukładanej. Dominują mocne uderzenia sekcji i prujące riffami gita-

ry. Nie ma miejsca na jakieś potknięcia, niedopracowania czy krętactwo. Muzycy Toxik nie mieli żadnych kompleksów i okazują się niezwykle sprawnymi instrumentalistami. Nie ma co też tutaj rozpisywać elaboratu. Te dwa krążki należą do czołówki technicznego i prędkiego grania z końca lat 80. Przynoszą wiele nietuzinkowych rozwiązań, szarpanych motywów i nokautujących ciosów niskich tonów. Co prawda "World Circus" może wydać się przy "Think This" mniej, ekhm, progresywny, ale słuchając ich w kolejności to raczej nie zarzut, tylko znak, że kapela ewoluowała. Nie zapominając oczywiście o tym, że poprawianie jakości kompozycji nie wyklucza przestanie być nadal ociekającymi wścieklizną. Adam Widełka

Tygers Of Pan Tang - The Wreck-Age - Burning In The Shade 1985-1987 2022 HNE Recordings

Już po średniej "Crazy Nights" (1981), płyta "The Cage" wydana rok później, zwiastowała tragedię jaka miała spotkać zespół Tygers Of Pan Tang. Skład, który zameldował się na sesjach "The Cage", był jeszcze spójny i pamiętający wcześniejsze dokonania pełne mocy i szorstkości - gitarzysta Robb Weir, Rocky i Brian Dick tworzący sekcję oraz wokalista John Deverill. Niestety niedługo potem tygrysy straciły całą swoją pierwotną parę i instynkt, a co za tym idzie, zmiany personalne w grupie nie wyszły na dobre. Hear No Evil Recordings wypuszczają na rynek mini-boks zawierający dwa, cóż dużo mówić, najsłabsze albumy tej formacji z okresu przypadającego na lata 80. Zamykały one również niechlubnie działalność tygrysów, aż do reaktywacji grupy przez Robba Weira płytą "Mystical" w 2001 roku. Oprócz "The WreckAge"(1985) i "Burning In The Shade"(1987) mamy tutaj krążek poświęcony nagraniom demo z obu wydawnictw. Szczerze, to nawet nie miałem ochoty tego słuchać, bo sam właściwy materiał jest tak przaśny i okrutnie karykaturalny, ze ręce opadają. Na tych albumach ktoś chciał zarobić sporo zielonych. Chciał, żeby Tygers Of Pan Tang zrobili karierę równą Bon Jovi, albo innej głupocie amerykańskiego rocka lat 80., bo inne wytłumaczenie do głowy nie przychodzi na dźwięk tej popeliny. Kiedy próbowałem przebrnąć przez te nagrania, to miałem w pamięci

riffy i motywy z "Wild Cat" i "Spellbound". Telepało mną na każdą stronę - nie mogłem zdzierżyć, że zespół zaliczył TAKI zjazd równią pochyłą. Od naprawdę kapitalnych, dynamicznych, rwących i szalonych riffów, gęstej i dudniącej sekcji (z okresu 19801981) po leciutkie riffy, melodie jak z czołówki modnego serialu i wszędobylskie klawisze, od których chce się zwyczajnie rzygać. Myślałem, że za konsoletą działał Ken, bo brzmienie na obu płytach jest tragicznie plastikowe. Z tych, którzy stali za potęgą Tygers Of Pan Tang zostali tutaj już tylko dwaj muzycy - wokalista Deverill i perkusista Brian Dick. Chyba już po "Burning In The Shade" załamali się na tyle tym, do czego doszedł ten, niegdyś drapieżny zespół i zawiesili działalność. No bo przecież są fragmenty przypominające Eltona Johna czy słodziutkie balladki adresowane do płci przeciwnej. Gitar momentami człowiek nie słyszy przez te cholerne klawisze. Są może łącznie trzy kompozycje oparte na "ostrzejszym" motywie. Bębny są tak proste, że dziecko po podstawach ze szkoły muzycznej ziewałoby z nudów za zestawem. Wokale - cóż, jako tako ujdą, bo barwa głosu Johna nawet, nawet daje radę, ale przecież o czym my mówimy?! Generalnie brzmią jakby były wyjęte z łzawego musicalu o zakochanej parze, a nie nagrane na album zespołu reprezentującego, niby, gatunek hard/heavy! Ten zestaw "The Wreck-Age / Burning In The Shade 1985-1987" adresowany jest chyba dla najbardziej zagorzałych fanów formacji lub też tych, którzy uwielbiają wesołe przeboje, leciutkie, pozbawione mocy utwory przypominające raczej disco niż hard rock. Te dwie płyty, słuchane raptem chwilę mogą przyprawić o mdłości, a po dłuższym obcowaniu na skórze może pojawić się brokat… Adam Widelka

Venom - 40 Years In Sodom 2022 BMG

Czy są jacyś fani metalu nie znający Venom??!! Jeśli tak, powinni być wyniesieni na piedestał i wsadzeni za pleksi. Dla potomnych. Chociaż zawsze mogą siedzieć cicho i szybko zakupić właśnie wydany przez BMG boks grupy zawierający wszystkie albumy z jej złotego okresu. W jednym pudełku krążki od "Welcome To Hell" do "Possessed", (19811985) a żeby nie było zbyt mało to


Tank - Don't Walk Away 2022 High Roller

Cóż za piękna sprawa! Legendarna EP Tank ukazuje się w kapitalnym wznowieniu przez High Roller na czterech kolorach winyla. Nie muszę chyba nikogo przesadnie zachęcać do kontaktu z tym materiałem? Trzy kompozycje - "Don't Walk Away", "Shellshock" oraz "Hammer On" - a energii więcej niż na niejednym pełnym krążku. Moc, soczystość, szorstkość i niesamowity luz. To wszystko bije z tego małego albumu. Wymarzony początek drogi na szczyt! Przedsmak kapitalnego debiutu! W sumie mogę powiedzieć, że czuć już tutaj to, co miało się zdarzyć na "Filth Hounds Of Hades". Bardzo dynamiczne granie, oparte na prostym, gęstym podkładzie basowym i wszędobylskiej gitarze. Plus giętkie partie perkusyjne i charakterny wokal. Chyba brzmi to jak przepis na zabójczy materiał? Dla niedojedzonych są przygotowane bonusy "Run Like Hell", "Blood, Guts And Beer" w wersjach demo i tytułowy kawałek nagrany gdzieś na żywo. W sumie można słuchać tego wszystkiego na zapętleniu, bo naprawdę "chodzi" to przepotężnie. Nie nudzi się i wciąż wciąga intensywnością. Wybaczcie, że nic już nie napiszę, ale idę machać głową! (6)

Tank - Filth Hounds Of Hades 2022 High Roller

Tutaj w sumie nie ma co za dużo pisać. Pierwsze cztery albumy Tank wznawiane są na kolorowych winylach przez High Roller Records. Każdy z nich to absolutny killer i klasyk NWOBHM - ale chyba najbardziej przepotężne są pierwsze dokonania, jak na przykład debiut. Przed "Filth Hounds Of Hades" była jeszcze EP "Don't Walk Away" (też wznowiona!), ale kariera tego brytyjskiego trio rozpędziła się właśnie od krążka wydanego w 1982 roku. W sumie to dzięki Fast Eddie Clarkowi z Motorhead, który odkrył Tank i był producentem pierwszego albumu. Te dziesięć kawałków naprawdę dodało dużo kolorytu do nurtu NWOBHM. Każdy numer to

solidny strzał. Gęsty, heavy metalowy dźwięk, okraszony kąśliwą gitarą i turbodoładowaną perkusją. Na to wszystko jeszcze prędki i głęboki bas i mamy szkic tego, czego można się spodziewać po "Filth Hounds Of Hades". Trochę Motorhead (ale tylko odrobinkę, to żadna kopia!) i klasyki hard rocka ze szczyptą bluesowego feelingu zmieszane są tutaj w jeden świetnie brzmiący i mknący jak strzała album. Bardzo dynamiczne granie, osadzone na pewnych fundamentach, ociekające totalną swobodą. Bez jakiegoś dorabiania ideologii i sztucznego napinania mięśni. Słuchając tego krążka nie trudno oprzeć się wrażeniu, że kompozycje nastawione są "do przodu". Jednocześnie ozdabia je niezwykle przyjazny, ale charakterny wokal Algy Warda, co dodatkowo szarpie bas. Gitarzysta Peter Brabbs rzuca szorstkie riffy i nie boi się wcale świdrować uszu cholernie chwytliwymi solówkami. Jego brat - Mark Brabbs - tłucze w bębny niczym wściekły, dając świadectwo bardzo bogatych umiejętności w tym zakresie. Całość broni się po latach bez żadnej pomocy. W każdej chwili "Filth Hounds Of Hades" zadaje potężny cios, potwierdzając, że Tank swego czasu był mocarnym graczem w lidze światowego heavy metalu. Gnę się w pas, zrzucam laczki z nóg i jestem gotów urwać sobie głowę! (6) Tank - Power Of The Hunter 2022 High Roller

Mówią, że druga płyta jest najcięższa dla zespołu. Zwłaszcza jak wydają wcześniej kapitalny debiut. Trudno wtedy "przeskoczyć" samych siebie. Cóż, Tank należy zdecydowanie do grupy tych, którym się udało utrzymać wysoki poziom. Ich "Power Of The Hunter" - z czystym sumieniem - to rzecz w sumie tego samego kalibru, co wcześniejszy krążek. Energia bije od zespołu, a w składzie panowała całkowita symbioza. Trio dociska pedał gazu i wystrzeliwuje ponownie ciężkie strzały. Bardzo chwytliwe i dynamiczne. Mające czysty, heavy metalowy dźwięk, ale też noszące znamię klasycznego, hard rockowego grania. Kto powie, że "Power Of The Hunter" to trochę kontynuacja "Hounds…", niekoniecznie minie się z prawdą. Brzmienie Tank jest wręcz wzorcowe, a riffy zabójcze. W sumie drugi krążek przygotowany został według tej samej receptury. Nacisk ponownie położono na charakterystyczny feeling w basie, który punktuje celnie. Algy Ward poza tym nie stracił nic ze swojej maniery wokalnej - urzeka luzem i chojractwem. Gitara Petera Brabbsa tnie kiedy trzeba, ale też ma w sobie bogactwo barw. Mark Brabbs uwija się za zestawem dając dużo od siebie - perkusja konkretnie spaja numery. Panowie pozwalają

sobie na umieszczenie coveru Osmonds w postaci "Crazy Horses". Kawałek nie zmienia charakteru krążka, pasuje do reszty, w sumie jest zagrany w bardzo tankowym stylu. Te czterdzieści minut mknie niczym rakieta. Zespół szarpie, wywraca na lewą stronę i sprzedaje cios za ciosem. Większość z nich dochodzi prosto w twarz, a pod koniec materiału chwiejemy się na nogach. Śmiało "Power Of The Hunter" nazwać można esencją NWOBHM i jednym z najciekawszych albumów w historii heavy metalu. A jeszcze High Roller Records wypuszczają teraz wznowienie na czterokolorowym winylu z ciekawymi bonusami i paroma fajnymi dodatkami. Chyba mus, nie? (6) Tank - This Means War 2022 High Roller

Można powiedzieć, że ten album to kontynuacja tego, co Tank wymyślił na dwóch pierwszych. W żadnym względzie nie jest to rzecz gorsza, ale jednak nie lepsza. Jak zawsze słucham "This Means War" mam dziwne wrażenie, że obcuję z płytą już trochę inną. Przy okazji reedycji na winylu przez High Roller Records wrzuciłem sobie dla przypomnienia odczucia były takie same. Może to przez to, że odrobinę zmieniło się brzmienie Tank. Mick Tucker dołączył do składu na drugiej gitarze, co na pewno wzmocniło możliwości kompozytorskie i zagęściło brzmienie. Zrobiło się trochę "ciaśniej" i być może to powoduje wrażenie, że to zupełnie inny album. W pewnych fragmentach płyty - jak np. w "(If We Go) We Go Down Fighting" - pojawiają się lżejsze motywy. To też sprawia, że album ten ma inny wydźwięk. Gdzieś odrobinę zatracała się ta dzikość, do której na razie Tank przyzwyczajał. Nadal jednak potrafili też grać w dobrym, angielskim stylu - chociażby w zamykającym "Echoes Of Distant Battle" czy otwierającym "Just Like Something From Hell"… Nie znaczy to wszystko, że "This Means War" to rzecz słaba. Jak pisałem wyżej, jest ani gorsza, ani lepsza, a raczej inna od dwóch kapitalnych krążków z 1982 roku. Mimo wszystko album ten rozpoczyna już okres w historii zespołu, gdzie zaczynały się zmiany - to też ostatnie dźwięki z braćmi Brabbs na pokładzie. Na pewno relacje na linii Mark, Peter, Algy nie były już najlepsze… Ja, finalnie, potraktowałbym ten krążek jako taki, powiedzmy, suplement do wcześniejszych nagrań. Definitywnie czuć tutaj inny fluid, ale to wciąż Tank jaki może się podobać… (4,5)

smaczny kąsek! Grania w czwórkę ciąg dalszy, lecz już w odmienionym składzie. Oprócz Algy Warda (bas, wokal) i Micka Tuckera (gitara), materiał rejestrowali Cliff Evans na drugim wiośle oraz Graeme Crallan na perkusji. To, że napięte stosunki między braćmi Brabbs a basistą się skończyły, na pewno pomogło stworzyć kompozycje pełne energii i, co najważniejsze, w zespole była znów chemia. Bardzo lubię ten album - ma coś w sobie. Kurczę, być może to, że Tank brzmi metalowo i nie stracił nic ze swojej mocy? Tych świetnych siedem kawałków nie pozwala odetchnąć. Utrzymane w dobrym, angielskim stylu grania. Nasączone NWOBHM, z gęstą, dudniącą sekcją i gitarami pracującymi na wysokich obrotach. Nad wszystkim unosi się jedyny i niepowtarzalny wokal Algy Warda, a momentami nawet koledzy wspomagają go w nadających smaku chórkach. Mamy przed sobą zróżnicowany album. Są momenty szybsze, są też numery utrzymane w tempach średnich a nawet rzeczy trochę, powiedzmy, przebojowe. Jest też niespodzianka w postaci coveru… Arethy Franklin! Tak, tak, to "Chain Of Fools", choć, szczerze, zagrany tak, że trzeba dobrze znać oryginał. Tank podszedł do niego po swojemu i zupełnie nie odbiega klimatem od reszty zawartości. Pod koniec naprawdę soczyste strzały, w tym mój ulubiony "Too Tired To Wait For Love", który w żadnym wypadku nie wyciska łez a raczej zachęca do machania głową. To naprawdę równy i udany album Tank. Śmiało można stawiać go tuż za "Filth Hounds Of Hades" i "Power Of The Hunter". W moim cichym rankingu tak to właśnie wygląda czuć bardzo pozytywną energię od tej płyty i w ogólnym rozrachunku wypada lepiej, a już na pewno świeżej od "This Means War". Tak czy siak warto wracać do tego materiału, a teraz jeszcze High Roller Recrods wypusza wznowienie na kolorowych, podwójnych winylach, co dodaje pikanterii. Śpieszyć się należy bo, tradycyjnie, jest limit… (5) Adam Widełka

Tank - Honour & Blood 2022 High Roller

Wydany w 1984 roku album to zupełnie nowy rozdział w historii grupy, ale muzycznie to bardzo

RECENZJE

197


na wszelkich młodych adeptów sztuki tworzenia utworów brzmiących jak diabelski syk. Daj się więc ponieść mocy dudnienia piekielnej perkusji Abaddona, rzężącej gitary Mantasa, niczym krzyku potępionych dusz. Do tego bulgoczący jak spychacz na plugawy diesel bas Cronosa i jego charczący śpiew, będący sygnałem do wojny pod sztandarem z głową kozła. Zakładaj więc katanę z naszywkami i machaj głową aż do utraty tchu! Adam Widełka

ła dużą popularnością - i w tej lidze należy stawiać "Kin". Przystępując do tego materiału bez oczekiwań jest na pewno lepiej. Wtedy jako tako przebrniemy przez całość bez uszczerbku. Natomiast lubując się w szybkim, agresywnym thrashu możemy poczuć się jakby ktoś nagle pociągnął hamulec bezpieczeństwa. Żeby było jasne - to jest w swojej wadze dobra płyta. Są dobrze zagrane kawałki i słychać, że ktoś nad tym przysiadł. Natomiast nie jest to rzecz dla każdego. Ja momentami się niestety nudziłem i wlekł mi się ten "Kin" strasznie. Zdecydowanie najsłabszy z dotychczasowych Xentrixów. Adam Widełka

Voivod - Forgotten in Space 2022 BMG

Moda, albo raczej zapotrzebowanie, na wszelkiego rodzaju boksy dosięga wszystkich. I tych, którzy żyją, i tych, za których interesy po śmierci robią już wytwórnie licząc pomnażane pieniądze. Wiadomo te rzeczy są wydawane bardzo ładnie i niejednemu oczy się świecą na samą myśl o posiadaniu. Nie inaczej jest z najnowszym pudłem Voivod "Forgotten In Space". Solidna dawka muzyki grupy z okresu gdy należeli do Noise oraz garść dodatków. Nie wiem czy zasadne jest tutaj rozwodzić się na temat nagrań studyjnych. Trzy albumy "Rrrroooaaarrr" (1986), "Killing Technology" (1987) i "Dimension Hatross" (1988) - to już niekwestionowane klasyki thrash metalu. Kanadyjczycy z Voivod w swoim stylu rozprawiają się na nich z sztywnymi ramami gatunku, dodając wiele kapitalnych rozwiązań. Muzyka nadal jest pełna przestrzeni i świeżości. Nawet po 35 latach od wydania. Boks zawiera jeszcze "Dimension Hatross - The Demos" oraz "No Speed Limit Weekend '86". Na krążku DVD natomiast mamy "Chaosmongers" - film dokumentalny, zawierający również ujęcia zza kulis, promocyjne klipy z lat 1985-1989 oraz niewydany wczewcisnęli jeszcze dysk z rarytasami i prehistorycznymi nagraniami "Sons Of Satan" oraz koncert "Eine Kleine Nachtmusik". Oczy też można pieścić - jest DVD z występem grupy w Hammersmith Odeon, rocznik 1984. Ciężko tutaj nawet pisać coś odkrywczego. Każdy z tych czterech krążków, jakie popełnili Conrad Lant (Cronos, bas/wokal), Jeffrey Dunn (Mantas, gitara) oraz Antony Bray (Abaddon, perkusja) to absolutna klasyka muzyki metalowej. Nasączone powietrzem znad rzeki Tyne, miasto Newcastle dało światu krwiożerczą hordę - Venom. Kiedy w 1979 nie było jeszcze NW OBHM, młodzieńcy z, jeszcze, wokalistą Clive "Jesus Christ" Ar-

198

RECENZJE

śniej koncert z Chicago 1988 i audio z festiwalu World War III z 1985 roku. Jak widać więc materiału jest sporo. Do tego załączony jest także USB z wszystkimi utworami i książeczkę z pracami Away'a oraz wywiadem. Wszystko pięknie ale część zbioru dostępna jest już dawno na rynku w reedycjach, które wychodziły pod labelem BMG/Noise. Koncert "No Speed Limit Weekend '86" był już dodany jako drugi dysk do "Rrrroooaaarrr"… Tak samo jak dema "Dimension Hatross". Nie umniejszając potędze tego wydawnictwa można było to lepiej przemyśleć. Naturalnie, jeśli ktoś chce, to kupi. Też "Forgotten In Space" nie jest jakoś turbo drogie, a wydane, od strony edytorskiej, bardzo przyzwoicie i zachęcająco. Dla kolekcjonerów jak najbardziej, zwłaszcza, że świetnie wygląda książeczka plus DVD. Jeśli zaś chodzi o nagrania studyjne plus koncerty to już myślę, że jest to i tak adresowane do prawdziwych maniaków grupy. Dla ciekawskich jednak, wszystko to, co podstawowe jest już dostępne od paru lat w odświeżonej formie i za zdecydowanie mniejsze pieniądze. Adam Widełka

cherem, zaczynali snuć plany zdobycia szczytów. Kiedy ustalił się skład jako trio, a Cronos przejął obowiązki wokalisty, można mówić o właściwym rozpoczęciu drogi przez ów zespół. Ten nieduży zestaw od BMG to pieprzona skarbnica tego, co wpłynęło gigantycznie na większość grup powstających w kilku późniejszych latach w Anglii czy też na świecie. Od Venom wystarczyła tylko chwila, by powstał thrash metal, by metal stawał się coraz bardziej agresywny i dziki. Dali również podwaliny pod black metal. Trio z Newcastle było więc ogromną inspiracją dla wszystkich, chcących grać coraz mocniej i szybciej. Współcześnie aura nie słabnie dalej silnie oddziałując

Xentrix - Kin 2022/1992 Dissonance Productions

Album "Kin" jest ostatnim, przynajmniej na razie, który poddany został reedycji przez Dissonance Productions. Trochę symbolicznie bo zamyka on pierwszy okres w historii grupy. Rzecz nagrana została po raz ostatni w składzie z Chrisem Astleyem, wieloletnim śpiewającym gitarzystą. Chwilę potem zresztą skład już konkretniej się posypał, bo odszedł też basista Paul MacKenzie, choć to opowieść na inną okazję. Nie wiem z czego wynika fakt, że grupa po dwóch, może nie odkrywczych, ale na pewno dobrze przemyślanych krążkach, zdecydowała się zmienić kierunek. Można zaryzykować stwierdzenie, że chęć rozwoju pchnęła Xentrix na nowe tory. Spróbowali czegoś nowego - okej, niech będzie. W kontekście poprzednich ten materiał jest jednak trochę dziwny. Niby wszystko jest w porządku, ale czuć, że coś się zmieniło. Nigdy zespół nie był przesadnie agresywny ale tutaj czasem to i szybkości brak. No i pojawiają się… delikatne melodie. Gdzieś w środku płyty. Trochę przywodzą na myśl pewne klimaty power metalu, albo chociażby soft metalu. Niby są gitary, riffy, ale słychać, że kompozycje stały się lżejsze i "milsze" dla ucha. Chłopaki zaczęli mocno kombinować jakby zazdrościli sukcesu Metallice po nagraniu "Black Album". Aranże bardzo czyste, wokale jakby specjalnie pod radio - można przecierać oczy ze zdumienia, a jeśli przed chwilą słuchało się którąś z dwóch pierwszych płyt, to już w ogóle. Naturalnie przewijają się riffy i dynamiczne partie basu czy perkusji. Nie można zarzucić Xentrix, że na "Kin" grają jakiś pop, bo co to, to nie, ale powstał album specyficzny. Zdaję sobie sprawę, że są tacy, którym się takie numery podobają. Taka lżejsza odmiana thrashu przecież cieszy się i cieszy-




Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.