Heavy Metal Pages 71

Page 1



Spis tresci

Intro Wywiady z Kurdt'em Vanderhoofem i Mike'em Howem były przeprowadzone w trakcie składu poprzedniego numeru i gdyby wtedy dobrze spiąć się, mogły by w nim zostać opublikowane. Jednak wydane w ostatnich latach albumy "XI" i "Damned If You Do", spowodowały - w moim mniemaniu - że Metal Church zasługiwał na wyróżnienie. Czym jest właśnie niniejszy numer. Pewnie wśród Was są Ci, którzy będą mieli za złe, że brygada Vanderhoofa nie pojawiła się o ten numer wcześniej. Niemniej liczę, że rozmowy Kurdt'a i Mike'a w pełni zrekompensują to rozczarowanie. A dla tych, co ciągle uganiają sie za wydawniczymi nowościami, być może będzie powodem powrotu, do naprawdę dobrej płyty, jaką jest "Damned If You Do". Ogólnie warto pamiętać o Metal Church i wracać do ich albumów, i to nie tylko do tych ostatnich. Dowodów na to, że jednak umiemy się zorganizować, w bieżącym numerze znajdziecie aż kilka. Pierwszym z nich jest rozmowa z Romanem Kostrzewskim o nowym albumie Kat & Roman Kostrzewski o tytule "Popiór". Bardzo świeży temat i przypuszczam, że rozmowy o nim szybko nie zakończą się. Po jeszcze dłuższym okresie - około 30 letnim - swoja drugą długogrającą płytę wydało krakowskie VooDoo. "MMXIX" została nagrana nie bez kłopotów, ale o tym przeczytacie w wywiadzie, z jedynymi oryginalnymi muzykami kapeli, Ryszardem Krupą i Andrzejem Knappem. No i Jon Schaffer oraz jego sentymentalna podróż o nazwie Purgatory, a że Jon wraca również do dawnych czasów, więc satysfakcja z jego opowieści gwarantowa-

na. I nie ważne, że te rozmowy znalazły się na końcu magazynu, bo tak na prawdę każdy z wywiadów, jaki w nim odnajdziecie, jest na równi ważny. Ja to właśnie tak traktuję i mam nadzieję, że Wy drodzy czytelnicy również. Nowy magazyn został przygotowany w podobny sposób jak poprzednie, przede wszystkim z naciskiem na tradycyjny heavy metal oraz thrash metal. Wywiad z Metal Church wspierają głównie starzy wyjadacze. Wśród nich są zespoły, które działają z powodzeniem od lat albo są po udanych powrotach. Wystarczy wymienić, Accept, Sodom, Raven czy Satan. Jednak pojawił się zespół, którego reaktywacji nikt się nie spodziewał. Mowa jest o amerykańskim Fifth Angel, który wrócił ze świetnym albumem "The Third Secret". Tradycyjny heavy metal prezentuje bardzo liczne grono młodych zespołów. Scena rozwija się bardzo dynamicznie i przynosi nam coraz nowsze grupy i ich albumy. Ciekaw jestem czy za kilka lat dalej będziemy pamiętać o takich załogach, jak Gatekeeper, Saboter czy Flight. Nie inaczej jest ze sceną thrash metalu. Tym razem w nowym numerze jest więcej przedstawicieli o brutalniejszym odcieniu, wystarczy wymienić Deceased czy Final Breath. Mam nadzieję, że objętość raportów tych nurtów zadowoli, każdego z naszych czytelników. Ogólnie najnowszy numer naszego magazynu jest równie obszerny co poprzednie i mam nadzieję, że dokładnie przewertujecie jego zawartość. Michał Mazur

3 4 8 10 12 14 16 18 20 21 22 24 26 28 30 32 36 38 40 42 44 46 48 50 52 54 56 59 62 64 66 68 70 72 74 76 78 80 82 84 85 86 88 91 92 94 96 98 100 101 102 104 106 108 109 110 112 114 116 118 119 120 122 123 124 126 128 130 133 134 136 138 141 144 148 152 154 155 156 187

Intro Metal Church Accept Fifth Angel The Three Tremors Candlemass Artillery Meliah Rage Attacker Sodom Raven Satan Picture Tokyo Blade Avenger Impellitteri Virgin Steele Heir Apparent Gama Bomb Anger As Art Virgin Snatch Panzer Squad Final Breath Deathstorm Trauma Razgate Sacrosanct Warpath Deceased Rezet Overruled Pripjat Exxxekutioner Vermithrax Nocny Kochanek Access Denied White Highway Non Iron Blaze Bayley Walls Of Blood Septagon Sacral Rage Sacro Sanctus Them Black Oath Profesor Black The Wizards Flight Hammer King Saboter Artizan Gatekeeper Skull Pit Outlaw Black Viper Convent Guilt Speed Queen Reverence Midnight Force Eliminator Greyhawk Emerald Lizzard Hypnos VooDoo Burning Witches A Sound Of Thunder Nightwish Sage Hollow Negacy Pinn Dropp Pitch Black Records Kat & Roman Kostrzewski Purgatory Percival Schuttenbach Reminiscencje NWOBHM Zelazna Klasyka Decibels` Storm Old, Classic, Forgotten...

3


Foto: Nuclear Blast

Musisz bardzo uważać na to komu i w co wierzysz

Podziwiam takich ludzi jak Kurdt Vanderhoof. Gitarzysta, kompozytor, producent - jednym słowem człowiek orkiestra i prawdziwy pasjonat. Poza tym od lat konsekwentnie ciągnie swój zespół Metal Church - zarówno jako członek, jak i osoba stojąca z boku, ale niezwykle zaangażowana. Kurdt jak to Kurdt. Na pewne pytania odpowiadał zdawkowo, ale kiedy trafi na "swój" temat, potrafi się rozgadać. Tak było, gdy poruszyliśmy przesłanie nowej płyty - genialnej "Damned If You Do". HMP: Cześć Kurdt. Przede wszystkim na samym początku chciałbym Ci szczerze pogratulować świetnego albumu. "Damned If You Do" to naprawdę jedna z solidniejszych płyt z nurtu heavy/ thrash w ostatnim cza sie. Kurdt Vanderhoof: Dziękuję bardzo. Cieszę się, że album Ci się spodobał. Ogólnie odzew jest bardzo pozytywny. Nie powiem żebym miał coś przeciwko temu "Damned If You Do" zdaje się być nieco mroczniejszy niż Wasze poprzednie wydawnictwo. Było to coś planowanego, czy wyszło to samo w trakcie tworzenia i obrób ki materiału? (Chwila zastanowienia) Czy on rzeczywiście jest taki mroczny... Jeśli takie są Twoje odczucia, to ok. Wiesz, gdy tworzymy materiał, mamy jakąś ogólną wizję całości, ogólny zarys jak album ma wyglądać, jego ogólną konwencję. Natomiast oczywistym jest, że wiele smaczków oraz detali wychodzi podczas dopracowywania poszczególnych utworów. Wspomniałeś, że odbierasz ten album jako mroczny. Myślę że te mroczne elementy, które zauważyłeś wyszły już w trakcie nagrywania

oraz produkcji. I chyba idealnie pasują do całości. Album zdaje się być także jeszcze bardziej thrashowy, niż Wasze ostatnie płyty. Czy powinniśmy to traktować jako powrót do korzeni Metal Church? Wiesz, jak dokładnie przyjrzysz się naszej dyskografii, to dostrzeżesz, że thrashowe elementy zawsze były istotnym elementem naszego grania. Owszem, raz ich było więcej, raz mniej, ale jednak były jednym z trzonów naszej twórczości, jeśli mogę tak powiedzieć. Utworem promującym album jest kawałek tytułowy. Dlaczego akurat ten? (Chwila zastanowienia) Bo to utwór tytułowy! (śmiech) Tak po prostu? (śmiech) Dokładnie! OK, a czy możemy spodziewać kolejnych teledysków promocyjnych? Jasne! Na pewno będzie jeszcze jeden i na 90% będzie to "By The Numbers". Co do kolejnych teledysków to na 100% nie wiem czy takowe będą, ale nie można takiej opcji wykluczyć. Chociaż na tą chwilę nie skupiam się zbytnio na tym temacie. Mój ulubiony to "Guillottine". Możesz coś więcej o nim powiedzieć? O, to jest jeden z tych bardziej thrashowych kawałków. Cóż mogę o nim powiedzieć... To po prostu szybki metalowy killer bez jakichś głębszych przesłań. Nie ma się tu nad czym rozwodzić (śmiech). Jak zatem wyglądał proces tworzenia tego materiału? Ty miałeś we wszystkim ostat nie zdanie czy dopuściłeś innych członków do głosu? Każdy miał szansę dorzucić coś od siebie.

4

METAL CHURCH

Sporo rozmawialiśmy. Teksty typu. "Hej, co z tą partią? Czy jest sens powtarzać tą partię kilka razy?" albo "Czuję, że to pasuje tutaj". Potem wchodziliśmy w różne interakcje, chociaż nie zawsze było to "face to face" gdyż mieszkamy w różnych częściach świata. Każdy miał jednak szansę dorzucić swoje przysłowiowe dwa grosze do tego materiału. Album był nagrywany w Twoim domowym studio. Jakie Twoim zdaniem są największe plusy takiej sytuacji? Powiem Ci, że jest ich całkiem sporo. Po pierwsze sama świadomość, że jesteś u siebie wpływa bardzo pozytywnie na pracę, a co za tym idzie ostateczny efekt całego Twojego wysiłku, jaki wkładasz. Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej (śmiech). Kolejna zaleta w pewien sposób wiąże się z tą pierwszą. Mianowicie chodzi o to, że możesz sobie elastycznie ułożyć czas pracy. Nie ma tego nerwowego spoglądania na zegarek, ciągłego głosu w głowie mówiącego Ci "pośpiesz się, bo nie zdążysz" nie musisz się szybko zwijać i przerywać pracę w połowie bo ochroniarz pilnujący chce już iść do domu i tak dalej. Poza tym możesz zaczynać pracę, o której Ci się podoba. Jeśli chcesz coś nagrać o 2:00 czy 3:00 w nocy, nie ma z tym żadnego problemu. Zatem jak widzisz, tych plusów jest całkiem sporo. Na okładce albumu możemy zobaczyć karykaturę katolickiego księdza. Jaka idea Wam przyświecała, gdy wybraliście taki obrazek do tego albumu? Okładka ta ma faktyczny związek z epoką, w której obecnie żyjemy, a przede wszystkim z tymi wszystkimi oszustwami, które zachodzą w sferze politycznej oraz społecznej. Należy bardzo uważać na to, kogo i czego się słucha i komu się wierzy, gdyż łatwo można zejść na manowce. Obrazek ten nie powinien być odbierany jako atak na instytucję Kościoła Rzymskokatolickiego, ani nic takiego. Zasa-


dniczo jego główne przesłanie mówi, że musisz uważać na to, kogo słuchasz, a to, że co niedzielę siedzisz w kościele, nie oznacza, że koniecznie słyszysz prawdę. Diabeł działa również w kościele, a jego największym kłamstwem jest to, że on nie istnieje. Jest to główny z aspektów tego konceptu, jeśli mogę to tak nazwać. Tytuł zaś częściowo odzwierciedla liryczną zawartość albumu, która to jakby to powiedzieć jest zorientowana na bieżące wydarzenie. Niekoniecznie się to tyczy kościoła, duchowości czy wiary, ale ma to związek z erą fałszywych wiadomości i wszystkich oszustw, które nas otaczają. Powtórzę jeszcze raz. Musisz bardzo uważać na to komu i w co wierzysz. To, że coś się pojawia w wiadomościach, nie oznacza, że od razu wszyscy bezkrytycznie i bezrefleksyjnie musimy przyjmować to za prawdę. Naprawdę musisz poświęcić dużo czasu na poszukiwaniu prawdy i nie wpaść w pułapkę kłamstwa. To główne przesłanie okładki, jak i całego albumu. Skoro już podjąłeś ten temat, to powiedz proszę, jak poszukiwanie prawdy wygląda w Twoim przypadku? Skąd bierzesz informacje o tym, co się dzieje na świecie i dlaczego uważasz te źródła za wiarygodne? Przede wszystkim już dawno przestałem czerpać informacje z mediów głównego nurtu. Korzystam głównie z tak zwanych mediów alternatywnych czy nie zależnych. Cieszę się, że przybywa ich coraz więcej. Newsy publikowane w tych mediach mają to do siebie, pod nimi masz linki z ważnymi informacjami niezbędnymi do samodzielnego researchu. Wcale nie jest to łatwe i musisz poświęcić trochę czasu na te poszukiwania. A niestety żyjemy w takich czasach, że większość ludzi go nie ma, co jest naprawdę niezbyt dobre. Sam również niezbyt często przeglądam takie portale, ale potem chwytam się za głowę uświadamiając sobie ile wokół nas jest kłamstwa i manipulacji. Ok, wróćmy zatem do kwestii związanych z muzyką. Jak się przedstawiają Wasze plany koncertowe. Zagramy kilka koncertów w Europie w okre-

sie letnim... Przypomnij mi proszę z jakiego kraju dzwonisz. Z Polski. A, faktycznie (śmiech). Niestety nie przypominam sobie Polski na naszej rozpisce, ale na pewno zagramy w Niemczech i Czechach. To obok Was, zatem serdecznie zapraszam. Dziękuję bardzo! Powiedz mi proszę, czy na koncertach zamierzacie się skupić głównie na okresie, gdy wokalistą był Mike Howe, czy zamierzacie. Będziemy grać utwory z całego naszego repertuaru, ale oczywiście w większości będą to utwory z okresu Mike'a. Zapewne się domyślasz dlaczego (śmiech). Jasne! (śmiech) A skoro już mówimy o Mike'u, to odnoszę wrażenie, że nagrywając już drugą płytę po swym powrocie czuje się w zespole znacznie pewniej. Mam rację? Tak, ale na pewno ma na to wpływ fakt, że śpiewał już wcześniej w Metal Church. Oczywiście jako wokalista, od tamtych czasów zrobił ogromny postęp, co słychać szczególnie, gdy śpiewa na żywo. Za najbardziej klasyczny jednak uchodzi jednak wczesny okres Waszej kariery, gdy za mikrofonem stał David Wayne. Jak z perspektywy czasu oraz swego doświadczenia zarówno muzycznego, jak i życiowego patrzysz na tamten okres? To był czas pełen wielkich i prawdziwych emocji. Zwróć uwagę na czasy, w jakich się to działo. Całe metalowe środowisko było w trakcie pełnego zespalania się ze sobą. Istniała oczywiście już scena, wytwórnie poszukiwały zespołów i ogólnie wszystko się kręciło w dobrą stronę. To był też intensywny czas dla Metal Church. Kiedy zespół zaczął się rozwijać i odnosić sukcesy, a ja zostałem wciągnięty bardziej w stronę studia. A co było dalej, zapewne wiesz. Mimo, że opuściłem zespół i przestałem udzielać się jako muzyk, ale pozostałem jako autor tekstów i pracowałem nad produkcją płyt. Był świetny czas i dał mi sporo nauki, z której czerpię po dziś dzień. I to było ekscytujące. Wiesz, każdy ma taki

moment w życiu, w którym odkrywa, jaką ścieżką chce podążać ... To było wspaniałe uczucie. A wspominasz czasem zmarłego Davida Wayne'a? No pewnie! David miał ogromny wpływ na zespól w początkowej fazie działalności. Potem jednak wszystko się pokomplikowało i zaczęły między nami pojawiać się pewne zgrzyty. Żałuję tylko, że nie udało nam się do końca dogadać przed jego śmiercią. Ale już teraz nic nie jestem w stanie z tym zrobić. Przez Metal Church w ciągu całego okresu istnienia tego zespołu przewinęło się naprawdę wielu muzyków. Czy uważasz, że mając stabilny skład osiągnęlibyście więcej, czy może wręcz przeciwnie, lepiej jest, gdy zespół ma stały dopływ świeżej krwi? Duże znaczenie miało to w latach 80. Zmienialiśmy często wokalistów, a to nie było dobre w momencie, gdy styl zespołu się dopiero krystalizuje. Jednak pewne zmiany były nieuniknione. Zresztą ja sam odchodziłem z tego zespołu. Zmiany personalne są czymś trudnym, ale czasem rzeczywiście mogę przynieść pewne odświeżenie i są momenty, gdy nie należy się ich obawiać. Powiedz proszę co z Twoim projektem sygnowanym Twoim nazwiskiem? Zamierzasz go kiedyś reaktywować? Na tą chwilę nie mam takich planów. Jeśli chodzi o moje poboczne projekty, to bardziej skupiam się na Presto Ballet. No właśnie, powiedz zatem co słychać w obozie Presto Ballet? W grudniu ukaże się nasz najnowszy album zatytułowany "The Days Beetween". Włożyliśmy w niego sporo wysiłku. Jesteśmy teraz w trakcie prac nad naszym szóstym albumem. Będzie to solidna porcja progresywnego metalu z pewnymi niespodziankami, ale na tą chwilę nic więcej nie mogę powiedzieć. Ale jak widzisz, wszystko tu działa na pełnej parze. Bartłomiej Kuczak

Foto: Nuclear Blast

METAL CHURCH

5


Zakazany owoc Na początek trochę pozanudzam Was swoimi wspomnieniami. Otóż jest lato roku 2002. Jestem wówczas piętnastolatkiem, który dopiero wchodził w świat klasycznego heavy i thrash metalu. Pamiętam jak dziś, gdy pewnego dnia na kanale MTV Classic (na którym pokazywali sporo heavy metalu z lat 80.) zobaczyłem pewien niekolorowy i dość niepokojący w swej wymowie teledysk. Było to nic innego, jak "Watch The Children Pray" wówczas kompletnie nieznanego mi zespołu Metal Church. Utwór wywarł na mnie tak ogromne wrażenie, że przez parę następnych lat ekipa Kurdta Vanderhoofa była w ścisłym topie moich ulubionych kapel. Nigdy bym wówczas nie przypuszczał, że będę kiedyś miał okazje porozmawiać z Kurdtem. Dzień wcześniej uciąłem sobie jednak pogawędkę z wokalistą Mikiem Howem, który opowiedział o kulisach swojego odejścia (a później powrotu) do Metal Church oraz o swoim życiu poza metalową sceną. HMP: Witaj Mike. Jako, że mamy lekkie opóźnienie (udało mi się połączyć z Mikiem jakieś 10-15 minut po umówionym czasie przyp. red) proponuję ruszyć z kopyta (śmiech) Mike Howe: OK, zatem ruszaj! (śmiech) Na światło dzienne wyszedł właśnie drugi album po Twoim powrocie w szeregi Metal Church. Jestem ciekaw jak postrzegasz "Damned If You Do".

Był przyjacielem Steve'a Ungera, naszego basisty, który grał wcześniej w zespole Where Angels Suffer. Więc Steve zadzwonił do niego i okazało się, że jest dostępny. Po prostu przyszedł i trochę z nami pograł. Spodobało nam się i przyjęliśmy go w szeregi Metal Church. Efektem tego było wzięcie Steta w trasę o której już wspomniałem. Pod koniec tego cyklu zaczął się źle czuć. Okazało się, że ma raka chłoniaka Hodgkina. Poszedł na leczenie i ostatecznie udało mu się pokonać

jednak idealnie pasuje do melodii, którą stworzyliśmy. Wtedy zachowujemy go, dopóki nie wprowadzimy odpowiednich poprawek. Świetnie się przy tym bawimy. Chodzi o to, żebyśmy obaj czuli że dany utwór ma moc. Skąd pomysł na tytuł "Damned If You Do"? Uważasz, że to najlepszy kawałek na tym albumie? Dokładnie. Uważam, że to zdecydowanie najlepszy utwór z tego zestawu. Jest to kawałek bardzo energetyczny. Jest on też najbardziej reprezentatywny zarówno dla tego albumu, jak i ogólnie dla stylistyki Metal Church. Ale nie był to oczywiście główny powód nadania płycie takiego a nie innego tytułu. Słowa "Damned If You Do" nawiązują do zakazanego owocu, różnych tematów tabu, czegoś, co jeśli zdecydujesz się zrobić, możesz spotkać się ze społecznym odrzuceniem i różnymi innymi negatywnymi konsekwencjami. Jednak mimo tej świadomości, ciągle coś korci Cię by to zrobić. Na początku wspomnianego utworu wyda jesz z siebie jakieś dziwne dźwięki. To jakaś forma medytacji? Jestem entuzjastą jogi. Stąd te dźwięki. Praktykuję różne techniki świadomego oddychania, skupienia swych myśli oraz całkowitego wyciszenia. Jestem pewien, że to wszystko jest ze sobą odpowiednio powiązane. Aby pozostać skoncentrowanym, także w trakcie pracy z Metal Church, staram się mieć czysty umysł i zwracać uwagę na te wszystkie drobne szczegóły. Utrzymanie się w tym jest bardzo trudną rzeczą, jeśli musisz krzyczeć do zdarcia płuc, jak ja oraz inni heavy metalowi wokaliści. Naprawdę musisz zachować ostrożność jeśli chodzi o swoją energię i miejsce, w którym się znajdujesz. Co zaś się tyczy samego wstępu do kawałka "Damned If You Do", to chciałem przemycić jakieś elementy swoich fascynacji do muzyki Metal Church. Rozmawiałem na ten temat z Kurdtem i zgodził się ze mną, że to przeciągłe "hum" będzie idealnie komponowało się z brzmieniem riffu. "Damned If You Do" to również jedna z lepszych wokalnie, jeśli nie najlepsza płyta Metal Church nagrana z Tobą w składzie. Dziękuję bardzo za Twoją opinię. Bardzo się cieszę, że tak uważasz.

Foto: Nuclear Blast

Chyba nie będzie dla Ciebie zaskoczeniem, jeśli powiem, że jestem bardzo zadowolony (śmiech). Powstała płyta, która naprawdę jest pełna mocy i energii. Plusem jest to, że wreszcie Metal Church ma stabilny skład. Co do składu, to macie nowego bębniarza Steta Howlanda. Jak Wam się układa współpraca? Wspaniale! Jest świetnym perkusistą i ma fajne podejście do życia. Nie wiem, czy wiesz, ale dołączył do naszego zespołu w drugim roku naszej trasy koncertowej promującej "XI", gdy Jeff Plate zdecydował się odejść by robić inne rzeczy. Rozstaliśmy się w zgodzie. Jeff wciąż jest naszym dobrym przyjacielem, świetnym perkusistą i naprawdę doceniamy to, co dla nas zrobił. A potem wkroczył Stet.

6

METAL CHURCH

chorobę. Myślę, że to zainspirowało go do tego, że na naszym nowym albumie gra niczym opętany. (śmiech) Mike, jak wyglądał Twój udział w powstawaniu muzyki na ten album? Kurdt Vanderhoof tworzy wszystkie riffy, z którymi potem wchodzi do swojego studia, gdzie zaczyna dopracowywać pełne utwory. Potem wysyła je do mnie. Wtedy słucham i oceniam jego pomysły. Gdy zbierze się odpowiednia ilość pomysłów, Kurdt siada za konsolą i pyta, od którego ma zacząć. Wtedy robi swoje, a ja wstaję i zaczynam krzyczeć. Wszystko, co nas inspiruje i brzmi dobrze, jest tym, co robimy. Czasami dobre teksty powstają od razu. Są także sytuacje, gdy tekst wydaje się być kiepski, czasem nawet lekko głupkowaty,

Masz jakieś szczególne techniki rozgrzewki przed występami? Oczywiście. Rozgrzewka to dla mnie bardzo ważna, wręcz nieodzowna rzecz. Stosuję pewien zestaw ćwiczeń wokalnych. Główny nacisk kładę na skale. Głównie chodzi o pozostawanie w kontakcie ze swoim mechanizmem głosowym. Mam tu na myśli przeponę i cały mój "instrumentem wokalny". Utrzymuję kontakt z moim oddechem, przeponą i tak dalej. Zachowuję kształt dzięki zachowaniu uwagii. Mając pewność, że będę trzymał się tych ćwiczeń nie wyrządzę wielkiej krzywdy swojemu głosowi. Myślę, że dla wokalisty, a szczególnie metalowego, ważne jest, aby nie nie stracić swojej techniki i nie przeceniać swojego gardła. Ciekawą rzeczą jest usiąść na krześle, medytować i trochę intonować cicho nucąc. Osiągasz wtedy odpowiednie wyciszenie, a na scenie, możesz dać z siebie wszystko.


Powiedz mi proszę, czy są wokaliści, którzy mieli szczególny wpływ na Twój styl? Cóż, pierwszymi wokalistami, którzy mieli na mnie wpływ w latach młodości byli Rob Halford z Judas Priest i Bon Scott z AD/DC. Kiedy miałem piętnaście, szesnaście lat, śpiewałem w cover bandzie. To było w Detroit w stanie Michigan, gdzie dorastałem. Zasadniczo większość piosenek, które nagrywaliśmy z tym zespołem, pochodziło z repertuaru Judas Priest i AC/DC. Czasem sięgaliśmy też po twórczość Blackbird, Saxon i tym podobnymi. Ale Rob Halford i Bon Scott byli moimi dwoma bohaterami w moich latach młodzieńczych. Zawsze chciałem połączyć ich techniki wokalne. Miałeś około 20 lat przerwy zarówno od Metal Church, jak i w ogóle od metalowej sceny. Jak w ogóle doszło do tego, że ponownie stanąłeś za mikrofonem w zespole Kurdta? Czy udało Ci się tam odnaleźć po tylu latach? Powrót do Metal Church i do czynnego muzykowania o wspaniałe uczucie i jedna z najwspanialszych rzeczy, jakie mi się ostatnio przydarzyły! Chociaż nie powiem, na początku miałem pewne opory. Kurdt i ja prowadziliśmy długie rozmowy w 2014r. i na początku 2015r., Omawialiśmy plusy i minusy oraz sposób, w jaki moglibyśmy poradzić sobie ze współczesnym biznesem muzycznym i moją długoletnią separacją ze sceną. Ponadto, jak się zapewne domyślasz, każdy z nas ma też życie prywatne oraz rodzinne. Rozważyliśmy wszelkie za i przeciw, przebrnęliśmy przez istniejące przeszkody i stworzyliśmy album, z którego jesteśmy naprawdę dumni. Zatem nic dziwnego, że postanowiliśmy pójść za ciosem i to kontynuować. Czujemy, że jesteśmy najszczęśliwszymi ludźmi na Ziemi! To niezwykła radość, że nadal możemy to robić mimo, że mamy ponad 50 lat. To tak, jakbyśmy się odradzali i mieli na to drugą szansę. Jesteśmy po prostu wdzięczni i wdzięczni za to, że tu jesteście i jesteście w stanie to zro-

bić. A co dokładnie było powodem Twojego zniknię cia na tak długi czas? Wiesz, miałem dość tego całego przemysłu muzycznego. Byłem już tym naprawdę zmęczony i czułem ogromne wypalenie. Miałem nieodparte poczucie, że tą stronę, w którą bym chciał. Wszystko to dało mi w kość do tego stopnia, że naprawdę potrzebowałem przerwy. Co się z Tobą działo po odejściu od grupy. Śledziłeś to co się działo przez te lata na metalowej sce nie? Po pierwsze, dzięki tej przerwie mam dwóch wspaniałych synów, i to jest najważniejsze i najwspanialsze co osiągnąłem dzięki tej przerwie. Poza tym prowadziłem najzwyklejsze życie, jakie sobie można wyobrazić. Pracowałem w swoim wyuczonym zawodzie jako stolarz budowlany. Jeśli zaś chodzi o muzykę, to jasne, cały czas słuchałem metalu. Mam sporą kolekcję płyt CD oraz winyli. Ale znajdziesz u mnie nie tylko metal. Uważam, że w bardzo wielu gatunkach, nawet odległych od siebie można znaleźć naprawdę dobre, unikatowe rzeczy. Nie brakowało Ci w tym czasie występów w Metal Church? Pewnie, że tak. Chociaż gdzieś tam w głębi pogodziłem się z myślą, że jestem muzycznym emerytem (śmiech) i przyzwyczaiłem się do tak zwanego normalnego życia. Wiadomość od Kurdta naprawdę mnie zaskoczyła i wywołała bardzo mieszane uczucia. Z jednej strony była radość i euforia, z drugiej zaś pojawiło się sporo obaw. Wysłuchałem jego propozycji oraz argumentów jakich użył. Wspominał sporo o zmianach, jakie przez te lata dokonały się na rynku muzycznym. Wspomniał również o postępie technologicznym, który umożliwia nagrywanie metodą "pocztową" co za tym idzie praktyczne całkowicie eliminuje kwestię rozłąki z rodziną. Oznajmiłem jednak Kurdtowi, że nie chcę, by głównym powodem mojego powrotu w szeregi grupy była nostalgia. Oznajmiłem mu, że jeżeli mamy ponownie grać razem, musimy stworzyć naprawdę dobry album. I uważam, że nam się udało. Foto: Nuclear Blast

Foto: Nuclear Blast

Zarówno dwa lata temu na płycie "XI", jak i teraz na "Damned If You Do". Cofnijmy się trochę w czasie. A konkretnie do roku 1993 i płyty "Hanging In The Balance". Jej okładka w starciu o najbardziej kic zowaty obrazek zdobiący płytę metalową może konkurować chyba tylko z "Metal Magic" Pantery. Z tą okładką wiąże się pewna ciekawa historia. Tak szczerze, to była ona jednym z czynników, które przyspieszyły moją decyzję odnośnie wycofania się. Ten obrazek wymyślił nasz menadżer, a wykonał go jego znajomy grafik. Gdy pierwszy raz to zobaczyłem, powiedziałem "Przecież to jest kretyńskie! Naprawdę chcecie to dać na okładkę?!". Niestety, uparli się. To dokładnie pokazuje, jak popsuł się cały przemysł muzyczny i dlaczego zdecydowałem się opuścić grupę, którą kochałem, zanim doszłoby do tego, że całkiem by mi obrzydła. Byłem bardzo dumny z całego dorobku Metal Church i z tego, że byłem ważną częścią tego zespołu. Ale na fatalne decyzje managementu nie mogłem reagować biernie. Chciałem zadać Ci jeszcze kilka pytań, ale słyszę w słuchawce, że za chwilę musimy kończyć. Zatem na sam koniec zapytam, czy jako wokalista jednego z czołowych metalowych zespołów bywasz czasem rozpoznawany na ulicy? Raczej nie (śmiech). Jeśli się zdarzało to były to pojedyncze przypadki i zawsze byli to metalowcy. Nie jestem aż taką gwiazdą, żeby nie móc spokojnie iść do sklepu (śmiech). Bartłomiej Kuczak

METAL CHURCH

7


które mnie osobiście zawsze inspirowały. Zawsze myślałem skrycie, że byłoby przecudownie, gdyby te dwa światy mogłyby się razem pogodzić. Bardzo wcześnie, w latach 80. zaczęliśmy próbować coś takiego robić, grać melodie ze świata klasycznego. W tym sensie jest to trwająca latami moja pasja.

Symphonic Terror Wyobraźcie sobie podróż w czasie. Jesteście w roku, powiedzmy 2002. Nagle posłaniec z przyszłości pokazuje Wam plakat wielkiej trasy Sabaton z Accept. Co u licha? - myślicie. Co to jest Sabaton? Dlaczego gra jako gwiazda po Accept? Zaraz... to Accept żyje? Tak. Oba zespoły dokonały rzeczy wręcz niemożliwej. Jeden dołączył do grona heavymetalowych gwiazd, podczas gdy grono to wydawało się już zamknięte. Drugi powrócił i wskoczył na taki sam, jeśli nie większy poziom niż u szczytu swojej kariery. Teraz Accept rusza w trasę z orkiestrą. Coś, czego kilka lat temu nie był w stanie sam sobie wyobrazić. Z głową Accept, Wolfem Hoffmannem rozmawiałam przez Skype. Dzień później okazało się, że Peter Baltes opuścił zespół. O tym jednak Wolf nie powiedział ani słowa. HMP: Na wstępie muszę powiedzieć, że słucham najnowszej płyty z przyjemnością, bo sama byłam na tym koncercie. Budzi we mnie bardzo miłe wspomnienia. Myślę, że w Tobie również? Wolf Hoffmann: O tak, bez wątpienia! Był to z pewnością jeden z najjaśniejszych punktów w naszej karierze, niezapomniany wieczór. Byliśmy też bardzo zadowoleni, ponieważ mogliśmy zarejestrować materiał, który teraz wychodzi jako DVD. To świetnie, bo każdy fan na świecie może sobie teraz ten koncert w spokoju zobaczyć w domu. Ciesze

Accept w tym samym czasie wypuszczał na rynek nowy album (4 sierpnia 2017, w czasie Wacken - przyp. red.). Pojawiła się zatem sprawa jednoczesnego zaprezentowania też kawałków z nowego albumu i ofiarowania fanom czegoś szczególnego, a że na miejscu była i orkiestra i Accept, byłoby bez sensu, żeby nie skorzystać z tego i nie zagrać po raz pierwszy koncertu Accept z orkiestrą. Stanęło więc na stworzeniu show złożonego z trzech części. Na początku lat 80. heavy metal wiązał się

Muszę przyznać, że trzecia część koncertu była dla mnie zaskoczeniem. Accept jest znany ze swoich ciężkich, rytmicznych riffów. Zaskoczyło mnie, że orkiestra nie pod kreślała tego, co najbardziej charakterystyczne dla Accept, ale żyła swoim życiem, wręcz tworzyła nowe melodie. Sami byliśmy sceptyczni. Accept z orkiestrą? Za pierwszym razem pomyślałem "hmm", nie byłem pewien czy to w ogóle zabrzmi. Dopiero kiedy wraz z moim przyjacielem, Melo Mafali, kompozytorem i specjalistą od muzyki klasycznej usiedliśmy w studio i napisaliśmy partytury orkiestry, uznaliśmy, że możemy to uczynić. Jednak nie w taki zwyczajowy sposób, że orkiestra będzie tylko w tle. Nie będzie grała dokładnie tych samych partii co gitary, bo riffy gitarowe, to riffy gitarowe. Mają swoje grać, ale niekoniecznie to, co orkiestra. Dlatego właśnie powstały aranżacje, które uzupełniają muzykę, którą my gramy. Chciałem, żeby orkiestra była na równi z zespołem i grała rzeczy, które po prostu dobrze brzmią w wykonaniu orkiestry, a niekoniecznie będą tylko powieleniem tego, co grają gitary. Wprowadza ona brzmienie do nowego wymiaru. Pisaliśmy więc te aranżacje z myślą o wprowadzaniu kawałków do nowego wymiaru. Ciekawe jest to, że jeśli ktoś słyszy samodzielny akompaniament, w kawałku takim jak choćby "Breaker" może być zaskoczony, bo zanim usłyszy gitary, może pomyśleć, że to zupełnie inny utwór i do tego utwór orkiestralny. Dopiero potem przychodzi zaskoczenie: o, to przecież "Breaker"! Mówisz, że za aranżacje odpowiadasz Ty i Twój przyjaciel. Nikt z orkiestry? Nie, zrobiliśmy to sami. Byli zaskoczeni? Nie jestem w stanie tego ocenić. Ludzie z orkiestry stają w zasadzie przed faktem dokonanym, ale zauważyłem, że zgranie z nami dostarczyło im sporo frajdy. Sam widziałem, że wykonanie sprawia im przyjemność.

Foto: Nuclear Blast

8

się, że pojawia się teraz wersja DVD tego koncertu.

z buntem. Owszem!

Część festiwalu Wacken zwana "A Night to Remember" to zawsze świetna okazja dla zespołów, żeby pokazać coś ekstra. Podejrzewam, że dla Ciebie szczególnie z powodu Twojej płyty "Headbangers Symphony". Była to też okazja, żebyś mógł zaprezentować swoją solową działalność. Tak, zdecydowanie! Nie miałem wcześniej okazji zaprezentować na żywo materiału z "Headbanges Symphony". Dostałem propozycje od organizatorów Wacken, żeby po raz pierwszy zagrać publicznie kawałki z "Headbanges Symphony" z orkiestrą. Z miejsca powiedziałem "tak". Była jeszcze kwestia, że

Heavy metal i muzyka klasyczna były czymś przeciwstawnym. To były dwa zupełnie inne światy. Accept był jednym z pierwszych, który je połączył. Mam na myśli choćby "Metal Heart". Czujesz się prekursorem, pionierem w tej dziedzinie? Prekursor to trochę za duże słowo (śmiech). Może troszkę. Nie była to nigdy moja motywacja. Zawsze fascynowałem się muzyka klasyczną, ale przede wszystkim rockiem i heavy metalem. Moją ojczyzną jest muzyka rockowa i heavy metal, żaden ze mnie klasyczny muzyk. Jednak klasyczny świat zawsze podziwiałem ze względu na fajne melodie. Melodie,

ACCEPT

Tak, to dało się też zauważyć podczas koncertu! Chciałabym zapytać też o coś innego. Andy Sneap gra teraz w Judas Priest. Jaki wpływ na ewentualną nową płytę może mieć jego nieobecność? Mam nadzieje, że żaden (śmiech). Po nowym roku zaczynamy pisanie nowych kawałków i mam nadzieje, że wtedy będziemy mogli wyprodukować nowy album. Teraz jeszcze za wcześnie, żeby zobaczyć co będzie, ale liczę, że Andy będzie z nami na pokładzie. Mam wrażenie, że Accept zawsze miał swoich aniołów stróżów: Gaby Hoffman, Andy Sneap. Jak dużą role grają te osoby, jeśli chodzi o muzyczny kształt zespołu? Ogromna role! Na przykład Gaby jest z nami od 30,40 lat, a że to moja żona, widzimy się codziennie. Jest w tle, ale odpowiada w wielkim stopniu za całą organizacje. Z Andym Sneapem jest podobnie. Od wielu lat jest z


nami, postrzegamy go jako część teamu. Nie widzimy się jednak nieustannie. Teraz jest w trasie z Judas Priest, ale jesteśmy w kontakcie. Gaby i Andy od dawna są z nami. Czytałam, że planujecie wyruszyć z trasą "Symphonic Terror". Tak, tak! Wydaje mi się, że będziecie musieli nieco zmniejszyć skalę tego przedsięwzięcia. A może planujecie powtórzyć coś z takim roz machem jak na Wacken? Wydaje mi się, ze Wacken jest jedyny w swoim rodzaju na świecie, jeśli chodzi o wymiar i publikę. Teraz jak ruszamy w trasę, pojawia się konieczność dopasowania się do mniejszych scen i zaangażowania mniejszego zespołu. Jednak to jest też naturalne. Będą zupełnie inne warunki, będziemy wiec grać w filharmoniach mających piękną akustykę. To muszą być miejsca, gdzie dobrze brzmi i dobrze wygląda sama orkiestra. Nasze headline show pokazał materiał dopasowany do festiwalu, a trasa będzie miała inny charakter, niemniej jednak tak samo piękny. Muszę przyznać, że jestem fanką Uwego Lulisa jako gitarzysty. Jego nieobecność w świecie heavy metalu to wielka strata. Ciesze się, że może znów grać i to z Wami. Jak to się stało? Pełnił wcześniej role technicznego u Was? Był u nas technicznym i w ten sposób się poznaliśmy. Potem się okazało, że jest świetnym gitarzystą oraz świetnym przyjacielem. Wiedzieliśmy, że to równy gość. Zdecydował się po dwóch sekundach, jak tylko do niego zadzwoniłem. Prawie zawsze pod koniec koncertu gracie "Teutonic Terror". Muszę przyznać, że niewiele niemieckich heavymetalowych grup ma w swoim repertuarze kawałki, które są nowe, ale funkcjonują tak samo, jak przebój z przeszłości. Grają taką samą rolę jak choćby "Metal Heart". Myślałeś już dawniej o tym? Mnie się kiedyś wydawało, że "pula" przebojów Accept to sprawa zamknięta. Tak, tak, ja sądziłem tak samo. To ciekawa obserwacja. Jest to w ogóle interesujący rozwój. Napisaliśmy w przeciągu ostatnich lat kawałki, które powstawały tak samo, jak te

Foto: Nuclear Blast

klasyczne utwory Accept. "Teutnic Terror" to jeden przykład, ale są też inne, choćby "Pandemic". To kompozycje, które są już w naszym repertuarze na stale i w ogóle ich nie postrzegam jako "nowych kawałków". Myślę, że to kapitalny rozwój Accept, znam wielu fanów, którzy przyznają, że stary Accept z lat 80. był doskonały, ale ten nowszy, sprzed ostatnich 10 lat ma świetne płyty, czasem wręcz lepsze niż starszy materiał. To jest oczywiście kapitalna sprawa! Nie mogę sobie rzecz jasna wyobrazić występów Accept bez "Metal Heart" czy "Balls to the Wall", ale już teraz nie mogę sobie ich wyobrazić też bez tych nowszych utworów. Myślisz, że Accept jest teraz większy niż w latach 80.? Jak porównałbyś Accept wtedy i dzisiaj? Bardzo trudno jest porównać, bo nie wiem dokładnie według, jakich kryteriów miałbym to uczynić. W końcu sam muzyczny rynek wciąż się zmienia - chociażby sprzedaż płyt i CD ogólnie się zmniejsza. Jest trudno porównywać A do B, ale można powiedzieć, czy też ja mogę tak powiedzieć, ze sukces Accept jest przynajmniej tak samo duży, jak w latach 80. Może nawet nieco większy, jeśli się uwzględni reakcje publiczności czy jeżdżenie w trasy.

Wspomniałeś o publiczności. Widziałam Was kilka razy, między innymi we Wrocławiu, w Hali Stulecia wraz z Sabaton. Wiele osób narzekało, że supportowanie Sabaton nie było dla Was korzystne, że to Wy jako większy zespół powinniście grać dłuższy koncert. Myślę jednak że to zestawienie, było dla Was owocne, bo wielu fanów Sabaton to ludzie młodzi, dla części z nich Accept to coś nowego. Dzięki temu zestawieniu mieli okazje poznać Was. Zaobserwowałeś coś takiego? Absolutnie! To było dokładnie doskonałe posuniecie. Idealna sytuacja dla obu zespołów. Była dobra zarówno dla Sabaton, jak i dla Accept, typowe rozwiązanie win-win. Nam przybyło młodszej publiczności, poza tym było to świetne doświadczenie. Wiem, że wielu fanów narzekało, że to nietypowe, ale z drugiej strony czasem trzeba robić rzeczy nietypowe. Nie można robić cały czas tego samego. Była to spontaniczna trasa w zupełnie innych ramach i wszyscy uważamy, że świetnie wyszła. Jak wpływ miała Twoja pasja do fotografowania na tworzenie muzyki w Accept, pomysły na sesje zdjęciowe, dekoracje na scenie etc.? Wiesz, trudno jest to ocenić. Zawsze jednak bylem gościem od spraw wizualnych, kimś, kto zawsze był zaangażowany w produkcje sceny, montaż sceny, zdjęcia zespołu. Wiele zdjęć grupy sam wykonałem, ale ostatnio jestem o wiele mniej aktywny jako fotograf niż w zeszłych latach, ponieważ w zasadzie zajmuje się tylko sprawami muzyki, nie mam więcej czasu, żeby wykonywać nowe zdjęcia. Naturalnie, jeśli chodzi o takie rzeczy jak scenografia, jestem w nie bardzo zaangażowany, myślę nad tym, doradzam, rozmawiam z designerami i ogólnie rzecz biorąc - siedzę w tym. Katarzyna "Strati" Mikosz

Foto: Nuclear Blast

ACCEPT

9


Wyzwanie i owoc miłości - Nasze dwa pierwsze albumy są przez wielu uważane za "klasykę" metalu. To było niezłe wyzwanie, żeby podjąć się próby dorównania poziomem pierwszym dwóm płytom po tylu latach - mówi świetny perkusista Ken Mary. Wielu fanów kojarzy go choćby z Accept, zespołu Alice'a Coopera czy nowej płyty Flotsam And Jetsam, ale zaczynał w Fifth Angel, który powrócił po prawie 30 latach wydawniczej przerwy świetnym albumem "The Third Secret": HMP: Należycie do zespołów, które miały dobry początek, za sprawą świetnych albumów "Fifth Angel" i "Time Will Tell", ale nie wszystko poszło po waszej myśli i raptem pięć lat po powstaniu zespołu było już po wszystkim? Ken Mary: To prawda. Przemysł w USA zmienił się bardzo wraz z nadejściem grunge'u, nasza muzyka miała wtedy nieodpowiedni styl. Paradoksalnie, ten nurt narodził się w Seattle, w naszym rodzinnym mieście. Nie tylko Fifth Angel był poszkodowany, ale całe mnóstwo metalowych zespołów i producentów zostało wtedy wyrzuconych z biznesu. W rezultacie straciliśmy nasz kontrakt z Epic, bo odnosili wrażenie, że nasz typ muzyki nie był przyszłościowy. To było bardzo przykre, bo nie było

liśmy się z tej możliwości. Amerykański show-biz jest więc bezlitosny i zwykle nie dostaje się kolejnej szansy, zwłaszcza kiedy zmieniają się muzyczne mody? Powiedziałbym, że to generalnie prawda co do USA. Trendy się zmieniają, a jeśli twoja muzyka uznana zostanie jako niepasująca do obecnie panującego stylu, ciężko jest ci kontynuować działalność. Zwłaszcza wtedy, kiedy nagranie porządnego albumu było nieziemsko drogie. Dzisiaj jest nieco inaczej, nie potrzeba 180 tysięcy dolarów, żeby nagrać coś dobrego. Może gdyby taki scenariusz miał miejsce w innym czasie, nie miałby na nas aż takiego wpływu, albo gdybyśmy byli bardziej zakorzenieni w biznesie, kiedy nadeszły te zmiany.

żkiego grania, a wasze płyty są nadal chętnie kupowane - nie tylko te z dawnych lat, ale i reedycje. To był ten główny bodziec, który zachęcił was do powrotu w roku 2010? Tak naprawdę wróciliśmy dzięki naszym fanom. Zespoły zawsze mówią, że robią to co robią ze względu na fanów, co jest w większości przypadków prawdziwe. Ale jak chodzi o Fifth Angel, to jest fakt w stu procentach, że bez tak ciepłego przyjęcia podczas festiwali "Keep It True", gdzie 5000 fanów śpiewało słowa każdego kawałka Fifth Angel, nie zrobilibyśmy tego nowego albumu. Naprawdę doceniamy naszych fanów i fakt, że podtrzymywali naszą muzykę przy życiu przez 30 lat. Ted Pilot nie był zainteresowany udziałem w tym reunion? Poważni dentyści nie wygłupiają się na scenie w metalowym zespole, bo mogliby stracić część pacjentów? (śmiech) Nie jestem pewien, czy o to chodzi. Myślę, że Ted chciałby być zaangażowany, ale to naprawdę kupa roboty, żeby wrócić do poziomu Fifth Angel, kiedy nie śpiewało się przez 25 lat. Pewnie chciałby nam pomóc, ale to wymaga olbrzymiej ilości czasu poświęconego muzyce, którego on nie ma. Dlaczego skończyło się to wtedy na tym jednym, jedynym koncercie podczas festiwalu "Keep It True"? Od razu założyliście, że będzie to tylko jeden, wyjątkowy show podczas tego niemieckiego festiwalu i byliście konsekwentni? Fifth Angel było głównym zespołem festiwalu "Keep It True" w 2010 i 2017 roku, więc było więcej koncertów. Mamy też w planach więcej grania w przyszłym roku. Wydaje mi się jednak, że to entuzjastyczne przyjęcie przez fanów zasiało wtedy w was pewien zaczyn tego, co miało miejsce w roku ubiegłym, czyli ponownej reaktywacji? Tak, zdecydowanie. Nie wierzę, że bez ich wsparcia mielibyśmy energię i chęci, żeby podjąć się tak wielkiego zadania jakim jest nagrywanie nowego albumu. Trzeba pamiętać, że nasze dwa pierwsze albumy są przez wielu uważane za "klasykę" metalu. To było niezłe wyzwanie, żeby podjąć się próby dorównania poziomem pierwszym dwóm płytom po tylu latach. Dodatkowo nie chcieliśmy zepsuć tego, co osiągnęliśmy do tej pory.

Foto: Nuclear Blast

żadnego powodu, dla którego te dwa style muzyczne nie mogły koegzystować. Zamiast tego, fani grunge'u nienawidzili metalu i vice versa, jakby nie mogli doceniać obydwu stylów. To było bardzo dziwne, ale taki jest przemysł muzyczny. Po prostu nigdy nie wiadomo, co się stanie! Ale w 1988 roku byliście pewnie nieźle podekscytowani, bo przeskok z cenionej, ale jed nak niszowej Shrapnel Records do fonograficznego giganta Epic to było coś? Tak, cieszyliśmy się z przejścia pod skrzydła większej wytwórni, a Epic było wtedy największą na świecie. Ich flagowym artystą był Michael Jackson, który sprzedał setki milionów płyt i miał niezłe zaplecze przemysłowe. Dla nas była to szansa na dotarcie do większej liczby ludzi z naszą muzyką, więc tak - cieszy-

10

FIFTH ANGEL

Nie rozważaliście jednak w tej sytuacji zmiany stylu na bardziej rockowy-alternatywny, uznając, że skoro wasza muzyka przestała podobać się słuchaczom, to nie ma sensu dalej grać? Mniej więcej. Fifth Angel miał bardzo charakterystyczne brzmienie, więc nie było sposobu, żebyśmy nagle stali się zespołem grającym grunge. To po prostu nie współgrało z nami muzycznie. Nie moglibyśmy grać w tym stylu, bo spędziliśmy całą naszą młodość doskonaląc naszą muzykalność tak, żeby była na jak najwyższym poziomie. W grunge'u chodziło tylko o klimat, a nie granie idealnie technicznie. Więc to nie było coś, co próbowaliśmy robić. Okazało się jednak, że po latach US power metal ma nadal wiernych fanów i jest wciąż popularny, stając się klasycznym nurtem cię-

Tym razem nie było już żadnych wątpliwości: wróciliście w mocnym, zreformowanym składzie i zdecydowanie na dłużej? Tak, wzięliśmy to na poważnie i włożyliśmy sporo pracy w stworzenie kawałków, które nas kręciły. Wierzyliśmy, że jeśli my uwielbialibyśmy naszą twórczość, to fani pewnie też, a byliśmy zadowoleni z kawałków, które zrobiliśmy pod ten album. Tak więc teraz nadszedł czas, żeby fani zdecydowali, co myślą o naszym materiale - zobaczymy, co myślą! Nie byłoby chyba tego powrotu gdyby nie fakt, że mieliście w zanadrzu nowe kompozy cje, co od razu stawiało was w korzystniejszej sytuacji - nie ma przecież niczego gorszego niż powrót w charakterze własnego tribute bandu, grającego wyłącznie stare utwory i chcieliście uniknąć takiej właśnie sytu acji? Stwierdziliśmy, że jeśli mamy kontynuować, to potrzeba nam nowego materiału. Mogliśmy po prostu grać stare utwory, ale tak jak mówisz: nie chcieliśmy być po prostu "tribute" bandem.


Ponownie zagraliście też na festiwalu "Keep It True" w roku ubiegłym i ten sukces też pewnie nieźle was zmotywował do dalszego działania? Tak - powtórzę się - reakcja fanów dała nam niesłychaną energię, żeby przeć naprzód i zająć się tworzeniem czegoś, co mamy nadzieję przetrwa próbę czasu. "The Third Secret" zaczęło się jako owoc miłości, że tak powiem. Osobiście uważaliśmy, że tworzymy coś niezwykłego, ale nie byliśmy pewni jak zareagują ludzie, aż nie zauważyliśmy tych niesamowitych recenzji, które dostaliśmy. Reakcja była jak dotąd tak świetna, że - znowu się powtórzę - zachęca nas to, żeby iść dalej. Podobno Jaap Wagemaker był w szoku po usłyszeniu waszych nagrań demo i dzięki temu kontrakt z Nuclear Blast uzyskaliście szybciej, niż mogliście się spodziewać? Tak, to była bardzo ważna część naszej działalności. Przygotowaliśmy dema trzech kawałków: "Stars Are Falling", "We Will Rise" i "Queen Of Thieves". Nuclear Blast podpisało umowę z Fifth Angel po usłyszeniu tych trzech utworów. Bardzo nas wspierali i zachęcali. Znowu - bez ich pomocy i wsparcia fanów nie moglibyśmy robić tego, co robimy, więc jesteśmy im wszystkim wdzięczni! Aż boję się pomyśleć o tym, ile wspaniałej muzyki straciliśmy przez to, że milczeliście przez tak długie lata - masz coś na swoją obronę? (śmiech) Cóż, po prostu nie zdawaliśmy sobie sprawy, że zespół miał fanów po tylu latach, aż do naszego występu na "Keep It True". Myśleliśmy, że nikt nawet o nas nie pamięta… Więc to było prawdziwe zaskoczenie! Nie szukaliście nowego wokalisty - jak doszło do tego, że Kendall stanął za mikrofonem i jakim cudem taki wokalny talent był tak długo nieznany?! Od zawsze wiedzieliśmy, że Kendall potrafi śpiewać, śpiewał przecież już na paru albumach. Jednak w ciągu ostatnich kilku lat naprawdę stał się niesamowitym wokalistą, co nam bardzo pomogło. Zawsze mieliśmy taki problem z innymi, którzy byli świetnymi wo-

Foto: Nuclear Blast

kalistami, ale kiedy nagrywaliśmy nowe kawałki, nie było w nich tego brzmienia Fifth Angel. Kendall nie tylko jest wspaniałym wokalistą, ale śpiewa w stylu i z emocjami, które pozwalają nam brzmieć jak Fifth Angel! Mnóstwo na "The Third Secret" wspaniałych, dynamicznych utworów, ale na digital single wybraliście akurat balladę "Can You Hear Me" - liczę, że po niej będą też kolejne, już ostrzejsze numery? Cóż, to była decyzja Nuclear Blast, żeby wydać to jako pierwsze i jestem pewien, że mieli ku temu dobre powody. Wydaje mi się, że wszystko na tej płycie jest cięższe niż "Can You Hear Me", więc nie powinieneś być zawiedziony! Pewnie wiedzieliście, że nagraliście udany album, ale raczej nie spodziewaliście się tak entuzjastycznego przyjęcia "The Third Secret", określeń typu metalowa sensacja roku czy tytułu albumu miesiąca w niemieckim "Rock Hard"? Tak, nie do końca wiedzieliśmy, czego się spodziewać, więc bardzo nas ucieszyła i zachęciła Foto: Nuclear Blast

reakcja ze strony prasy! Nie wyobrażamy sobie lepszej odpowiedzi i powitania po tylu latach! Czyli na wszystko musi przyjść właściwa pora i czasem trzeba się cofnąć, przeczekać gorszy okres, by uderzyć ponownie i odzyskać stracone pozycje? Szczerze mówiąc, nie wiem. Wiem tyle, że wykorzystujemy dane nam szanse, jak tylko się pojawią. Naszym celem było stworzyć nowy album po "Keep It True" i to nam się udało. Wygląda na to, że fanom podoba się nowy materiał, więc może uda nam się odzyskać to, co przez cały ten czas powinno było być nasze? Zawsze lubimy powtarzać, że "czas pokaże!" (śmiech). Płytę nagraliście we trzech, dopiero po jej powstaniu zwerbowaliście do składu dawnego gitarzystę Eda Archera - posłuchał tego materiału i uznał, że nie może przepuścić takiej okazji? Ed był na zwolnieniu z powodów osobistych i nie byliśmy pewni, czy jeszcze wróci. Jesteśmy naprawdę szczęśliwi, że mamy go z powrotem i mamy nadzieję na więcej nagrań, i może nawet uda nam się zaprosić innych członków oryginalnego składu, jak James Byrd czy Ted Pilot. Zobaczymy, czy będzie ku temu okazja! Jesteście teraz w specyficznej sytuacji - z jednej strony doświadczeni weterani, ale wciąż głodni grania i sukcesu, zdający sobie sprawę z tego, że Fifth Angel w żadnym razie nie zdołał wcześniej wykorzystać w pełni swego potencjału, tak więc to wszystko zdaje się być wystarczającą gwarancją powstania waszych kolejnych płyt? Z tego co zauważyliśmy, muzyczny biznes pełen jest wzlotów i upadków. Nie wiemy więc, czego możemy się spodziewać. Oczywiście poczynimy jakieś plany i zobaczymy, jakie pojawią się przed nami szanse. Zdecydowanie jesteśmy gotowi na wykorzystywanie danych nam możliwości i zrobimy wszystko, co w naszej mocy, żeby podziękować fanom poprzez udostępnianie nas samych! Oczywiście wam też bardzo dziękuję za wywiad! Wojciech Chamryk, Karol Gospodarek, Aleksandra Eliasz

FIFTH ANGEL

11


Nie jesteśmy "bogami metalu" Sean Peck, Tim "Ripper" Owens oraz Harry "The Tyrant" Concklin. Któż nie zna tych jegomości? I któż by się spodziewał, że kiedyś zjednoczą swe siły w jednym zespole. Około dwudziestu lat temu bardzo podobny projekt miał być dziełem Roba Halforda, Bruce'a Dickinsona oraz Geoffa Tate'a, jednak tamto przedsięwzięcie nie doszło do skutku. Jak jednak widać co się odwlecze, to nie uciecze. Udało nam się porozmawiać ze wszystkimi wokalistami The Three Tremors. HMP: Witajcie. The Three Tremors to jeden z bardziej interesujących projektów, które pojawiły się w ostatnim czasie. Skąd w ogóle ten pomysł? Sean Peck: Mniej więcej pięć lat temu, wpadłem na pomysł, by ponowić ten stary projekt, który wciąż krążył w pobliżu. Chciałem doprowadzić do jego realizacji. Zagadałem w tej sprawie do Rippera i okazało się, że jest jak najbardziej za, co było dla mnie dodatkową motywacją. Zgodził się on także dołączyć do nas, kiedy potrzebowaliśmy razem z Harrym trzeciej osoby na festiwal w Niemczech, a był on według nas jak najbardziej odpowiednią osobą do tego. Moja wizja za-

Kiedy ten pomysł pojawił się po raz pier wszy? Sean Peck: Tak naprawdę idea pojawiła się w latach 90-tych, biorąc pod uwagę pomysł Roba Halforda, Bruce'a Dickinsona i Geoffa Tate, ale skończyło się tylko na rozmowach. Bez względu na to z jakich powodów nie zostało to zrealizowane, dziś my wracamy do tego projektu, by rzeczywiście go zrealizować w wersji 2018. Harry "The Tyrant" Concklin: Około pięciu lat temu, kiedy to spotkaliśmy się z Seanem na festiwalu w Niemczech. Sean wpadł na pomysł by użyć idei The Three Tremors i stworzyć grupę z trójką świetnych wokali-

Foto: Steel Cartel

kładała pozyskanie dwóch najlepszych wokalistów na świecie jakich znam, a ta dwójka znajdowała się na szczycie mojej listy. Na szczęście obydwaj byli zainteresowani tym projektem. Tim "Ripper" Owens: To wszystko wina Seana (śmiech). Tak naprawdę skontaktował się on ze mną kilka lat temu. Mówił, że chce to zrobić i to zrobić porządnie, zaczynając od nagrania albumu. Harry "The Tyrant" Concklin: By szerzyć muzykę metalową! Spodobał nam się po prostu ten wyrazisty styl, a mianowicie metal progresywny. Jesteśmy grupą zwykłych kolesi, którzy mają ten sam gust jeśli chodzi o heavy metal i którzy chcieliby jego odrodzenia.

12

THE THREE TREMORS

stów. Wszyscy jesteście renomowanymi wokalistami. Według jakiego klucza dzieliliście się partiami wokalnymi? Sean Peck: Na początku każdy z nas nagrywał cały utwór, a następnie w studiu podejmowaliśmy strasznie trudną decyzję, kto wykona którą partię. Było to niesamowicie trudne, ponieważ każdy z nas brzmiał cholernie dobrze! Rezultatem naszej ciężkiej pracy były naprawdę dobre kawałki, z których każdy prezentował niezłe połączenie naszych głosów. Niektóre partię śpiewamy wszyscy razem, czasami tylko dwójka z nas itp. Na potrzeby występów na żywo musieliśmy poczynić dodatkowe korekty, by show było jak

najlepsze, jednak po siedemnastu koncertach, które właśnie zakończyliśmy w Europie mamy już to opanowane do perfekcji! Tim "Ripper" Owens: My po prostu śpiewamy. Celem naszej trójki było zaśpiewanie tych utworów tak, by otrzymać jak najbardziej niesamowite brzmienie! Podszedłem do tego trochę inaczej niż zazwyczaj. By uzyskać jeszcze lepszy efekt, śpiewałem bardziej falsetem i chrapliwym głosem, łącznie z niskimi półtonami. Chcieliśmy po prostu by te trzy wokale dobrze ze sobą się komponowały i z pewnością nam się to udało. Harry "The Tyrant" Concklin: Wszyscy po prostu śpiewaliśmy te kompozycje jak nasze własne. Dopiero później Dave i Sean uporządkowali te głosy w taką, a nie inną dynamikę. Wszyscy śpiewacie w różnych zespołach. Czy przenosicie własne doświadczenia wyniesione z tych grup do The Three Tremors, czy może próbujecie stworzyć nową jakość w świecie heavy metalu? Sean Peck: Oczywiście, że tak. Wielki wpływ miało na mnie to, że wychowałem się na heavy metalu. Judas Priest, Maiden i oczywiście wszystkie inne dobre zespoły. Przez te wszystkie lata udało mi się wypracować pewien styl i odpowiada on chłopakom, mamy podobny gust jeśli chodzi o muzykę, co było też kluczowym czynnikiem dla dobrej współpracy naszej trójki. Tim "Ripper" Owens: Na mnie oddziałuje tylko muzyka, a nie żaden z wcześniejszych zespołów, do których należałem. Wiesz, to ja śpiewam i robię wszystko co potrzeba by wyszło to dobrze. Harry "The Tyrant" Concklin: Żartujesz, prawda? Oczywiście, że korzystamy ze swych doświadczeń. Mimo to, wciąż mamy odrębne osobowości, które sami sobie stworzyliśmy przez lata, i to tę osobowość chcieliśmy przelać do danych kawałków Kto stworzył muzykę na Wasz album? Tim "Ripper" Owens: Nie ja. (śmiech) Sean Peck: Do naszego pierwszego albumu całą muzykę napisałem osobiście wraz z dwójką gitarzystów z Cage. David Garcia i Casey Trask stworzyli wiele partii gitarowych, które ja uporządkowałem oraz napisałem melodie do wokali i teksty. Dodatkowo podczas nagrań, Harry i Ripper dodawali swoje świetne pomysły, które wdrożyliśmy, jednak chcieliśmy by w miarę łatwo udało się pozostałej dwójce wokalistów ukończyć ich nagrania. Na Waszej stronie internetowej można zobaczyć Wasze zdjęcia, gdzie trzymacie futurystycznie wyglądającą broń i stoicie na tle spustoszonego miasta. Te obrazki wydają się nawiązywać do serii gier Fallout. To zamierzone nawiązanie czy przypadkowe podobieństwo? Sean Peck: Dobrze wiem, że nowy Fallout 76 wszedł na rynek, ponieważ sam jestem zapalonym graczem, jednak to tylko przypadek. Mieliśmy pewnego rodzaju pomysł na teledysk i wypuściliśmy kilka zdjęć dla prasy, i ogólnie otrzymaliśmy fajny efekt heavy metalowej destrukcji! Okładka również wydaje się być utrzymana w apokaliptycznym klimacie. Czy myślicie,


rem szybkim, trochę szokującym i napawającym strachem. Wyszło nam, większości bardzo się podobało, choć część twierdziła, że to "zbyt wiele". Choć osobiście nie mogę nawiązać do tego rodzaju komentarzy, ponieważ mnie uczono, że nigdy nie ma czegoś za wiele. Drugie "lyric video" do utworu, "When The Last Scream Fades", był moim zdaniem, tym, czego oczekiwała zdecydowana większość fanów. Otwieramy nasze występy na żywo kawałkiem "Invaders" i za każdym razem widownia szaleje.

Foto: Steel Cartel

że koniec świata jest blisko? Sean Peck: Ha!!! Oczywiście, że nie, jeszcze dużo czasu minie niż nadejdzie koniec świata. Będzie to temat jednak zawsze obecny w muzyce metalowej, ponieważ badziewie, które zostaje wysadzone w powietrze i zwęglone oraz wykręcone metalowe konstrukcje zawsze są spoko. Poczekaj tylko jak zobaczysz teledysk! Tim "Ripper" Owens: Nie, myślę, że od kilku lat jest trochę lepiej. Jednak cztery lata wcześniej mógłbym odpowiedzieć inaczej. Strona graficzna została opracowana przez Marca Sasso. Co Wam się najbardziej podoba w jego pracach? Sean Peck: Marc od wielu lat jest moim bardzo dobrym przyjacielem i wiele razy ze sobą współpracowaliśmy, rozpoczynając od okładki do albumu Cage "Darker Than Black". Znany jest on również ze swoich okładek DIO i Halforda. Marc zawsze tworzy fantastyczne okładki, a ta po prostu zwala z nóg. Tim "Ripper" Owens: To prawda, Marc jest niesamowity, zawsze lubiłem jego prace. Przedstawiacie historię The Three Tremors jako miejską legendę. Dlaczego wybraliście taką formułę? Sean Peck: Ponieważ w pewnym sensie cała ta historia nią jest. Są nagrane na wideo dyskusje o tym, ponadto Dicknson pisał o tym także w swojej książce, ale znów, to tylko słowa. Jako fani heavy metalu mieliśmy poczucie, że musimy doprowadzić do realizacji tego projektu, i jeśli nie oni, to my to zrobimy. Byłoby fantastycznie usłyszeć pewnego dnia ich wersję The Three Tremors, wszyscy chcielibyśmy tego! Tim "Ripper" Owens: Faktycznie to było miejską legendą, ale już nie jest. Harry "The Tyrant" Concklin: Wszystko zaczęło się jeszcze za czasów Dickinsona, Halforda i Tate'a. To ich pomysł, który tak naprawdę nigdy nie wypalił. A to był świetny pomysł, tylko niestety nie doczekał się realizacji. Więc… My podjęliśmy się tego zadania i… udało się! Pierwszym teledyskiem promującym album jest "Watch The Sky". Dlaczego akurat ten kawałek? Sean Peck: Chcieliśmy zaskoczyć ludzi utwo-

Myślicie, że tak zwane "lirics videos" są lepszą formułą niż tradycyjne teledyski? Sean Peck: Nie. Pełne klipy są o wiele lepsze, ale oczywiście jednocześnie znacznie droższe. Jednak podobają mi się niektóre z publikowanych klipów tekstowych. Nie dają one jednak takiej radości jak zwykłe teledyski. Mimo to uwielbiam te dwa teledyski tekstowe, które wydaliśmy. Tim "Ripper" Owens: Lubię obie formy, jednak prawdziwe teledyski są lepsze. Harry "The Tyrant" Concklin: Utwory z takimi teledyskami przyciągają fanów, ponieważ mogą oni przeczytać historię ukrytą za muzyką. Powiedzcie, czy The Three Tremors to jednopłytowy strzał, czy planujecie coś dalej? Sean Peck: Myślę, że wystarczającą odpowiedzią będzie, jeśli powiem, że obecnie już planujemy i pracujemy nad kolejna płytą. Jeszcze przed wydaniem albumu odbyliśmy tourne, by zapewnić wszystkich, że jesteśmy zespołem, a nie tylko jakimś projektem. Nawet pisząc teraz organizujemy ogromną ilość występów na żywo. Miejmy nadzieję, że uda nam się zagrać także dla fantastycznych polskich fanów heavy metalu! Harry "The Tyrant" Concklin: Czekam z niecierpliwością na kolejną, ale… Wszystko po kolei. Tim "Ripper" Owens: Mieliśmy pomysł by wydać płytę, nie jedną, ale kilka… Ale jak umrę, trochę się pozmienia.

Foto: Steel Cartel

nie!!! Piosenki robią piorunujące wrażenie i fani są porażeni nasza prezencją na scenie. Nie jesteśmy "bogami metalu". Jesteśmy tylko trójką wokalistów wysokiego kalibru, śpiewających prosto z serca i fani uwielbiają to, że ta energia przenoszona jest na nasze utwory. Wiecie, że nie ma Was na The Metal Archives? Sean Peck: Nie mam pewności, myślę, że będę musiał to sprawdzić. Ostatecznie jestem pewien, że prędzej czy później się tam znajdziemy. Dzięki bardzo za rozmowę. Sean Peck: Również dzięki. Pozdrowienia dla polskich fanów muzyki metalowej, nadciągniemy do Was, do fantastycznego kraju jakim jest Polska naszym wszechwładnym, bojowym statkiem heavy metalu i zagnieździmy banderę The Three Tremors głęboko w polskiej ziemi.

W Waszym sklepie internetowym można nabyć specjalne karty kolekcjonerskie. Skąd pomysł na ten gadżet? Sean Peck: Zawsze wyszukujemy pomysłu na coś ciekawego, coś co można kolekcjonować, jest odjazdowe i coś co sami jako fani chcielibyśmy mieć. Te karty okazały się naprawdę dobrym pomysłem. Tim "Ripper" Owens: Karty kolekcjonerskie wymiatają, dlatego postanowiliśmy je wydać.

Bartłomiej Kuczak

Tim, zapytam Cię jako byłego wokalistę Judas Priest. Co myślisz o ich ostatnim albumie "Firepower"? Ripper: Myślę, że jest fantastyczny. Jak publiczność reaguje na Wasze występy? Sean Peck: Koncertowaliśmy trzy miesiące przed wydaniem albumu i kiedy mieliśmy opublikowane dwa utwory. Przez większość wieczorów graliśmy wszystkie kompozycje z albumu, czyli dwanaście kawałków i reakcja na każdy z nich była cholernie niesamowita. Nie mogę wyobrazić sobie tego szaleństwa, kiedy w końcu ukażę się ten album! Tim "Ripper" Owens: Fantastyczna trasa i fantastyczni fani Harry "The Tyrant" Concklin: Nadzwyczaj-

Foto: Steel Cartel

THE THREE TREMORS

13


Nie był z nami w studio. To byłby dopiero dzień (śmiech). Ale jestem niesamowicie wdzięczny za to, że chciał zagrać solo do naszego albumu. Wysłaliśmy mu muzykę i powiedział tak. Myślę, że spodobał mu się "Astorolus..." (śmiech). Świetne solo! Tony Iommi zagrał w mojej kompoyzcji! Yeaaahhh!

Niespodziewany powrót Zespół Candlemass, założony w 1984 roku w Szwecji, po siedmiu latach powraca ze świeżym albumem "The Door to Doom". Basista, kompozytor utworów i lider opowiada o swoim stosunku do religii i dystrybucji cyfrowej oraz procesie powstawania dwunastego krążka gigantów epic doom metalu. HMP: Zacznijmy od okładki, powraca na niej logo dobrze znane z okładki waszej pier wszej płyty, otoczone prostą acz szczegółową grafiką. Czy te cechy nawiązują do zawartości krążka? Leif Edling: Erik, artysta który stworzył okładkę, powiedział, że czuł związek między "Epicus..." i "The Door to Doom" po przesłuchaniu paru demo, choć ja osobiście się z tym nie zgadzam. Ale kiedy Erik pokazał mi projekt okładki, bardzo mi się spodobała. To było jak przepowiednia, jakieś trzy miesiące po tym jak ją zobaczyłem, Johan wrócił! Wasz dwunasta płyta wychodzi po waszej dotychczasowo najdłuższej przerwie jeśli chodzi o albumy studyjne. Dlaczego kazali-

Mats spisał się świetnie jako wokalista Candlemass. Ale czegoś brakowało. Przypuszczam, że nie było już do tego miłości. Przynajmniej nie takiej jak kiedyś. Ja, Mats, Jan i Lars czuliśmy podobnie. By ruszyć do przodu z Candlemass, musieliśmy spojrzeć za siebie, znaleźć korzenie, zatoczyć koło. Więc zaprosiliśmy z powrotem Johana. On był przeszłością której brakowało. Bycie znowu razem z nim w zespole po 32 latach jest wspaniałe! Czy Johan miał kreatywny wpływ na zawartość albumu? Nie w kwestii pisania utworów. Ale on i ja (plus producent Marcus) spędziliśmy miesiąc pracując nad wokalami. Johan spisał się niesamowicie. Jego śpiew jest według mnie wspaFoto: Linda Akerberg

Jest na płycie jakiś kawałek który uważacie za szczególnie udany? Dlaczego akurat ten? Oh, bardzo duży wybór (śmiech). Jest kilka momentów z których jestem dumny. Jednym z nich jest zdecydowanie refren w "Omega Circle". Na początku bawiłem się z innym refrenem ale kiedy wymyśliłem ten który jest w końcowej wersji, byłem bardzo zadowolony. Zdecydowanie jest bardzo fajny i zaskakuje słuchacza kiedy się zaczyna. Gdybym musiał wybrać jeden kawałek wybrałbym "The Bridge of the Blind". Ze względu na jego melancholijny nastrój. Jak powstawał ten utwór? Wszystkie moje utwory mają jakąś historię. Prawdziwą czy nie. Czasem jest w nich cząstka mnie, a czasem nie. Jest ona o dostrzeganiu i docenianiu tego co się ma, zamiast pożądania czegoś po drugiej stronie ogrodzenia/ mostu. Może być o mnie. Może też być o kimś kogo znam. To ładna kompozycja. Bardzo nie w stylu Candlemass. Nigdy wcześniej nie stworzyliśmy rockowej ballady. Często w waszych tekstach przewijają sie motywy satanistyczne. Jest to wyraz artystyczny czy może przebijające sie faktyczne poglądy religijne? Życie w kraju z prawem zakazującym bluźnierstwa rodzi takie pyta nia Jestem przeświadczonym ateistą, ale lubię wyimaginowany świat wierzących. To duża i gruba paleta do używania w muzyce. Dużo fajnych rzeczy do kompozycji. Chciałbym jednak, żeby nie było religii na świecie, ponieważ sprowadza tylko ból i cierpienie, ale jako heavy metalowy tekściarz z przyjemnością używam czy też nadużywam imiona boga, szatana oraz wszystkich demonów i diabłów dostępnych w katalogu. Ale serio… religia to bardzo przestarzała i niepraktyczna rzecz.

ście czekać nam tak długo? Nie chcieliśmy nagrywać kolejnych albumów. Taki był powód. Ale po stworzeniu utworu "House of Doom", poczułem inspirację i zacząłem znowu pisać dla C-mass. Wszyscy w zespole byli za nagraniem nowego albumu, więc tak to się zaczęło. To nie był łatwy proces, ale moim zdaniem, wyszło bardzo dobrze. Już w trakcie produkcji płyty zmienił się wokalista z Matsa Levéna na Johana Längqvista który był głosem waszej pierwszej płyty. Co stoi za tą zmianą?

14

CANDLEMASS

niały. Mieliśmy bardzo twórcze sesje wokalne w studio. Z Johanem bardzo łatwo się pracuje. Nie boi się spróbować nowych rzeczy, jak bardzo szalone i głupie by nie były (śmiech). Co było główną inspiracją w procesie twór czym tej płyty? Nie wiadomo. Słuchałem wielu zespołów, od Crosby, Stills and Nash do Black Sabbath. Może "Door to Doom" pasuje gdzieś pomiędzy (śmiech)! Gościnnie w kawałku "Astorolus - The Great Octopus" wystąpił Tony Iommi, Jak wyglądała współpraca bogów doom metalu?

Uważam całą płytę za bardzo udana i równą. Czy jest to efektem szlifowania materiału przez 7 lat? Właściwie to jeden rok. I cieszę się, że powiedziałeś zbalansowana, bo to jest dla mnie bardzo ważne. Żeby płyta miała dobry pływ przez całą długość. Myślę, że energia i atmosfera są bardzo ważne, jak również kolejność utworów. Spędziłem wiele czasu na rzeźbieniu i wykuwaniu tych kawałków. Najpierw komponowanie potem… przycinanie. Potem jeszcze więcej przycinania. Uważacie, że ta płyta jest dobrym punktem wyjścia do zapoznania się z waszą twórc zością jak i z epic doom metalem? Pewnie, czemu nie. To dobry album. I świeży. "Epicus..." też jest dobry. Jeśli chcesz się cofnąć i odkryć co tworzyliśmy w dawnych czasach, powinieneś zacząć od "Epicus...". Albo "Nightfall". Istniejemy już od wielu lat, więc myślę, że nie proste jest wiedzieć od czego zacząć słuchać Candlemass. Ale jeśli ludzie sięgną po "The Door to Doom" i go polubią, nie mógłbym być szczęśliwszy!


Foto: Napalm

Zespól istnieje od 32 lat macie zamiar skończyć w niedalekiej przyszłości czy możemy liczyć na kolejne wydawnictwa? Nieee… Żyjemy z roku na rok. Jesteśmy już cholernie starzy i nie widzimy dalej niż może następny rok (śmiech)! Świetnie byłoby nagrać kolejny album kiedyś w przyszłości, ale to duża i wymagająca czasu rzecz… Najpierw pobawimy się trochę na trasie. Z powrotem na trasie do piekła (śmiech). Podjeliście jako zespół jakąś decyzje której żałujecie? Wiele! (śmiech) Znasz nowy album zespołu Clutch "Book od Bad Decisions"? To mógłby być tytuł C-massa! Kiedy będę pisał moją autobiografię, spiszę je. O ile będę je wszystkie pamiętał (śmiech)… ma się tendencję do pamiętania tylko dobrych rzeczy kiedy jest się starszym. Nie zrobiliście wielu teledysków. Planujecie promocje płyty tym sposobem czy statyczne wideo do "The Omega Circle" to wszystko w tym temacie? Teledysk do "Astorolus..." miał wyjść jakieś dwa tygodnie temu. Ale producent się spóźnia... nie wiem za bardzo dlaczego. "Omega Circle" był pierwszym znakiem życia albumu. Niestety prawdziwe wideo jeszcze nie wyszło. Jestem pewien, że niedługo się pojawi. Dzisiaj dużo osób słucha muzyki przy pomocy usług streamingowych takich jak Spotify, ze względu na wygodę. Jak wy słucha cie muzyki Jako obsesyjny fan hard rocka i metalu często słucham mojej kolekcji płyt, ale również Spotify. Myślę, że to dobre uzupełnienie dla moich winyli. Jeśli znajdę coś dobrego na Spotify, zwykle kupuję później ten album. Z perspektywy członka zespołu Candlemass oraz kompozytora, pieniądze z cyfrowych odsłuchań i pobrań są znikome pomimo tego, że mamy dużo wyświetleń. Myślę, że trzeba być na poziomie Lady Gagi by dostawać wynagrodzenie warte wspominania. Trzeba spojrzeć na Spotify jako "reklamę". Mam nadzieję, że ludzie kupują później fizyczne albumy, tak jak ja.

winyle, streaming może wszystkie? Jaki nośnik rozchodzi się najlepiej wśród waszych fanów? Wszystkie trzy, i nie mam absolutnie pojęcia. Mam nadzieję, że fizyczne produkty są najbardziej popularne, ale nie wiem szczerze mówiąc. Jako miłośnik muzyki starej szkoły, trzymam kciuki za wygraną winyli i płyt CD nad nudnym internetowym formatem muzyki. Miałeś ostatnio problemy zdrowotne, które nie pozwoliły Ci koncertować. Jak się czu jesz? Dasz rade pojechać w trasę? Mam ogromną nadzieję, że tak. Wciąż mam problem z wypaleniem (syndromem zmęczenia) ale czuję się lepiej więc zrobię wszystko by supportować Ghosta z C-mass. Za nic nie chcę tego przegapić! Szykuje się wiele innych świetnych występów. Postaram się wystąpić na wszystkich. Macie już kilka zaplanowanych koncertów jak suport Ghosta. Jakie macie plany co do trasy? Będzie to duża część promocji płyty? Jest szansa, że zahaczycie o Polske? Cóż, album wychodzi dzień przed koncertem z Ghostem w Sztokholmie. Jest to też ostatni występ tej trasy. Myślę, że jest szansa na imprezę w ten ostatni dzień, który również wypada w sobotę (śmiech)... W tym momencie koncerty są rezerwowane, więc nie zdziwiłbym się jeśli niedługo zagramy w Polsce (śmiech). Damian Dynowski

Jak będziecie sprzedawać nowy album? CD,

CANDLEMASS

15


atycznie. Raz baliśmy się przyszłości, a teraz żyjemy w strachu.

(...) a teraz żyjemy w strachu Artillery to zespół, który - jak dla mnie - wszyscy fani thrash metalu powinni kojarzyć. Wiem, że archetyp: "nie słuchasz x? to nie nazywaj się y" jest durny, aczkolwiek wydaje się, że muzyka Artillery miała swój wpływ na muzykę zespołów thrash metalowych, zaś "By Inheritance" i "Terror Squad" są przykładem jednych z lepszych albumów z tego gatunku. Jednak, te czasy technicznego i wkurzonego thrashu minęły wraz ze zmianami personalnymi w zespole. Czy to źle? To zależy od punktu patrzenia. Swoją perspektywę przedstawi nam obecny wokalista zespołu, Michael, zwięźle odpowiadając na moje pytania dotyczące głównie nowego albumu, jednak z odniesieniem się do poprzednich dokonań zespołu. HMP: Cześć, czy mógłbyś na szybko opisać wasz rok 2018? Co robiliście przez ten czas i tak dalej? Michael Bastholm Dahl: Cześć! Pierwszą i najważniejszą rzeczą jest fakt, że wydaliśmy nasz najnowszy album "The Face of Fear". 2018 był rokiem raczej spokojnym, w którym z uporem dążyliśmy do celu. Jeśli miałbyś opisać wasz najnowszy al-

Jakie wydarzenia, koncepty, prace zain spirowały wasze teksty na "The Face of Fear"? Tak naprawdę są to wiadomości. A te pokazują, że od strony politycznej, ekologicznej, religijnej i personalnej, zmierzamy w złym kierunku. Gdzie są Ci utylitarystyczni i bezinteresowni politycy, dbający nie tylko o własny interes ale przede wszystkim o dobro innych ludzi? Czemu nasza ukochana i bezcen-

Foto: John Mortensson

bum jednym zdaniem, to jak ono by wyglądało? Smutny i niepokojący stan naszego świata, ludzkości oraz mrok i niepewna przyszłość, która nie pozostawia wiele poza terrorem, problemami i strachem dla naszych dzieci. Czy mógłbyś krótko porównać wasz najnowszy "The Face of Fear" do "Penalty By Perception"? Co je różni, a co jest między nimi podobne? "The Face of Fear" jest krótszym i bardziej bezpośrednim albumem. Za to "Penalty By Perception" jest długim nagraniem z wieloma aspektami, ale tutaj znowu, nowy album odkrywa również nowe strony zespołu. "The Face of Fear" jest może trochę bardziej agresywny. Wydaje mi się, że jest to naturalny progres.

16

ARTILLERY

na ziemia z jej wspaniałymi stworzeniami musi umrzeć, być zniewolona, zraniona i zmasakrowana? Dlaczego traktujemy siebie nawzajem w coraz bardziej egoistyczny, obojętny i podły sposób? Dlaczego fanatyczni, manipulujący nami i wprowadzający w błąd przywódcy religijni oraz podobne im persony w ogóle mają możliwość wypowiadania się i prezentowania swoich własnych złych uczynków? "Fear of Tomorrow" (debiut) i "The Face of Fear swoimi nazwami w pewien sposób są ironicznie, czyż nie? Wydaje mi się że takie same początkowe i końcowe słowo miało swój cel. Czy powinniśmy w takim razie słuchać najnowszego albumu jako tematy cznego powrotu do wczesnych dni Artillery? Tak, z pewnością coś jest na rzeczy. Na wielu poziomach te dwa albumy są połączone tem-

"The Face of Fear" brzmi jak utwór wzięty z "By Inheritance". Słyszę w tym utworze parę riffów, które były na tamtym albumie. Czy mógłbyś opowiedzieć o inspiracjach, które zostały zaczerpnięte z tamtego albumu i wykorzystane na najnowszym "The Face of Fear"? Nie sądzę żebyśmy celowo próbowali nagrać coś co brzmi podobnie do naszych wcześniejszych utworów i albumów, jednak część z nich po prostu wyszła naturalnie, w ramach rozwoju Artillery. Nasze riffy, motywy i teksty po prostu materializują się w taki osobliwy sposób. Natomiast "Crossroad to Conspiracy" brzmi trochę jak utwór wzięty z "Terror Squad". Czy mógłbyś powiedzieć o tym albumie i w jaki sposób wpływa on na waszą obecną muzykę? "Terror Squad" obejmował wiele elementów, które były podwaliną naszego zespołu. Agresywne motywy, minimalnie filozoficzne teksty i to widać nawet dzisiaj, jak sądzę. Dlaczego "Doctor Evil" ma ten pozytywnie brzmiący motyw w zwrotce? Jak dla mnie brzmi on trochę dziwnie. Poza tym, ten utwór był na waszym pierwszym albumie po powrocie, a zatytułowany "Legions". Co mógłbyś powiedzieć o tym okresie czasu? Najlepiej jakbyś spytał się Mortena, dlaczego zwrotka ma to radosne brzmienie (śmiech), czy sprawia ono wrażenie dziwnego... nie wiem, mi się podoba. "Legions" powstało w okresie, w którym ja i Josua Madsena pojawiliśmy się w zespole, co oczywiście oznaczało, że w systemie pojawili się nowi ludzie, przez co wszyscy musieli przejść okres poznawania się. Jednak pamiętam to jako fajny, kreatywny i bardzo satysfakcjonujący czas. Co sądzisz o EPce "We Are The Dead". Z tego co wiem, "Mind of No Return" został zaczerpnięty właśnie z tej pierwszej EPki. Czy planujecie ponownie nagrać pozostałe utwory z tego albumu? Mam nadzieję. Rozmawialiśmy o tym i nie widzę powodu dlaczego mielibyśmy tego nie robić. Spoko konceptem byłaby ponowna interpretacja starych rzeczy. Wzięcie tych nagrań do maszyny czasu i poddanie ich obróbce w bardziej aktualny sposób. Co sądzisz o teledysku do "The Face of Fear"? Czy spełnił Twoje oczekiwania? Tak, oddaje on nastrój albumu, tekstu i masę innych rzeczy, które inspirowały nas w tamtym czasie. Czy mógłbyś powiedzieć coś o procesie pro dukcji album? Jak, gdzie kiedy i jak długo? Tak więc, znowu mieliśmy Mr. Sorena Andersena, jako odpowiedzialnego za produkcję wydawnictwa. Jest to piąty raz, w którym on zajmował się produkcją dźwiękową naszego albumu, dlatego ten proces przebiegł bardzo płynnie. Sam album został nagrany w Medley Studios w Kopenhadze. Myślę, że zajęło to nam dwa miesiące od początku do końca. Było dosyć intensywnie w pewnych momentach, jednak przez resztę czasu było tak, jak zwykle, gdy pracowaliśmy nad naszymi


poprzednimi albumami. Czemu nie ma już Pana Szkieleta na okładce waszego albumu? Czy mógłbyś powiedzieć więcej na temat okładki? Jak została ona stworzona i przez kogo? Okładka została stworzona przez Martin Helgrena, miał on już pomysł na grafikę ale lekko go zmodyfikowaliśmy. Niemniej, miał już cały koncept na to, zanim o tym z nim zaczęliśmy dyskutować. Był nam polecony i w sumie tak to się zaczęło. Pan Szkielet wróci w przyszłości, kto wie. Tym razem chcieliśmy coś innego. Co Twoi fani sądzą o waszym najnowszym albumie? Czy ich przeciętna opinia różni się od tej od prasy? Ogólna opinia prasy była bardzo pozytywna i na szczęście również nasi fani byli tego samego zdania. Jednak, nie robimy tego dla ocen, choć dobre recenzje zawsze czyta się miło, niemniej nie mogę pominąć tego, jak bardzo ważne jest to, że nasi fani to lubią. To ich krytyka jest nam najbliższa, pomijając naszą własną. Jak mógłbyś opisać wasze obecne wydawnictwo Metal Blade Records? Profesjonalni, dobrze przygotowani i rozważni, są dla nas dobrzy. Co sądzisz o tym, że Twój album jest w całości dostępny na Youtube, za pośred nictwem kanału Metal Blade Records? Czy jest to coś w stylu; nie mogę walczyć z piractwem muzyki w internecie, więc przyna jmniej zapewnię tą muzykę prosto ze źródła? To pozwala łatwiej określić ogólną ilość odsłuchań na danej platformie. Jako pojedynczy zespół, nie jesteś w stanie walczyć z piraceniem muzyki. To nie jest nic unikatowego dla Metal Blade Records, zasadniczo prawie wszystkie wydawnictwa tak robią. To jest klątwa sceny muzycznej i bycia dzisiaj muzykiem per se. Czym jest Artillery obecnie dla Ciebie. Czy to jest sposób na zarabianie pieniędzy i robienie tego czego naprawdę chcesz robić,

Foto: Artillery

czy po prostu sposób na spełnianie się życiowo. To pasja. Nie wzbogacisz się na graniu metalu, chyba, że jesteś wśród tych, którym się poszczęściło. To jest to, co chcieliśmy robić i to, co pozwala nam się spełnić życiowo. Czy posiadacie kontakt z Flemmingiem Rönsdorfem (wokal) i Carstenem Nielsenem (perkusja)? Czy wiesz co oni sądzą o obecnym Artillery? Tak i tak. Obaj wydają się mieć pozytywne mniemanie na ten temat. Mieliśmy kiedyś występ, w którym prawie wszyscy byli członkowie zespołu byli obecni. Było całkiem fajnie i wydaje mi się nie, że w ogóle nie ma żadnych tarć z tym związanych. Zobaczyłem waszą grupę nazwaną Artillery Fans na waszej stronie na Facebook. Mógłbyś opowiedzieć więcej o waszej inter akcji z fanami? Wrzucamy tam wszystko to, co się dzieje w zespole. Inni ludzie też mogą tam pisać. Siebie również uważam za fana. Wpadamy tam, gdy informujemy o jakimś koncercie, ale tak-

że wtedy, gdy mamy wolny czas, tam zawsze można kogoś spotkać i pogadać Co chcecie przekazać waszą obecną muzyką? To, że Artillery wciąż ma znaczenie, że się nigdzie nie wybieramy oraz, że robimy to, ponieważ to kochamy. Co zamierzacie robić w 2019? Czy możemy spodziewać się jakiegoś albumu koncer towego od Artillery? Trasa oraz zagrać jak najwięcej koncertów, jak to tylko jest możliwe, a album live wydaje się byłby całkiem niezłym konceptem! Nie jest to nic pewnego, jednak jakaś nadzieja jest. Co sądzisz o przyszłości muzyki thrash metalowej? Z pewnością parę ważniejszych zespołów w przyszłości będzie nieobecnych, jednak personalnie myślę o przyszłości pozytywnie. Sądzę, że obecnie powstaje dużo nowych i wspaniałych thrash metalowych zespołów. Nie możesz cofnąć czasu, więc powinieneś skupić się na tym, co lubisz robić i nie poświęcać zbyt dużo czasu na porównywanie. Bo to zabija przyjemność. Jeśli miałbyś polecić jeden utwór z waszej kariery, to który to by był? Dla mnie tym utworem byłby "By Inheritance". Nie mogę tego zrobić, pominął bym zbyt dużo utworów. Wiem, że Alice Cooper powiedział kiedyś, że każdy zespół ma tylko ten jeden wybitny utwór, jednak wydaje mi się, że on sam zrobił takich utworów więcej (niż jeden), tak więc nie mogę się zbytnio do tego ustosunkować. Dziękuje za wywiad, ostatnie słowa należą do Ciebie. Dziękuje za wywiad i dziękuje wam drodzy czytelnicy! Podziękowania dla naszych wszystkich fanów, ludzi, którzy nas wspierali oraz ludzi, którzy sprawili. że to wszystko co nas spotkało było możliwe. Dziękuje wam bardzo! Bądźcie szczerzy, silni i zdrowi - oraz zostańcie przy Metalu!!! Jacek Woźniak

Foto: Artillery

ARTILLERY

17


Powody do satysfakcji Meliah Rage wracają do formy z przełomu lat 80. i 90. Mają nowy, już dziewiąty w dyskografii, album "Idol Hands", nowego-starego wokalistę Paula Souzę i mnóstwo wiary w to, że jako artyści nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa, a gitarzysta Anthony Nichols, jeden z trzech muzyków oryginalnego składu, zapowiada też płytę swego drugiego zespołu: HMP: W ubiegłym roku obchodziliście oficjalne 30-lecie zespołu, ale zamiast świętować woleliście skupić się na pracy, czego efektem jest najnowszy, już dziewiąty w waszej dyskografii, studyjny album "Idol Hands"? Anthony Nichols: Wiedzieliśmy, że Hammerheart Records ma zamiar wydać specjalną reedycję "Kill To Survive" w 30-tą rocznicę nagrania tego albumu, jakaś więc forma świętowania była. Jeśli chodzi o występy na żywo w 2018 to próbowaliśmy coś sklecić, ale po drodze natrafialiśmy na zbyt dużo przeszkód. Poza tym "Idol Hands" było dla nas priorytetem na ubiegły rok - chcieliśmy nagrać najlepszy album na jaki nas było stać,

ście ze współpracy z Danem Dykesem uznaliście, że ta formuła wyczerpała się, czas na zmiany i zatrudnienie kogoś młodszego, ze świeżym podejściem? Jeśli chodzi o pracę z nami w studio, to po prostu Dan przeprowadził się na Florydę, więc nie przebywa już tak często w okolicach Bostonu. Jest jednak wciąż gitarzystą w mojej drugiej kapeli, Mexican Ape-Lord. Z Pete'm Rutchem znamy się od czterech lat, kiedy to wyprodukował nasz album "Before The Kill" z wczesnymi utworami. Pewne uważnie obserwowaliście Petera Rutcho podczas prac nad poprzednimi płytami, a ich mastering oraz ponowne zmi-

partii basu i gitar solowych, a wokale wyprodukował jednak Rich Spillberg - było to dla Petera utrudnieniem, czy też obecny poziom technologii nagraniowej wyklucza takie sytuacje i dostał do dyspozycji wyjściowe par tie najwyższej jakości i o takich samych parametrach dźwiękowych? Z dzisiejszą technologią to żaden problem. Spotkaliście się w ogóle w studio w pełnym składzie, czy też obecne realia, zarówno muzycznego biznesu, jak i samego zespołu, wykluczyły taką sytuację? Niespecjalnie. Napisałem całą muzykę w moim małym domowym studio, a potem zabierałem ze sobą dema do każdego studia, w którym pracowaliśmy. Dzisiejsza technologia wiele rzeczy ułatwia… Zwłaszcza, że mieszkamy w znacznym oddaleniu od siebie. Pewnie w takich sytuacjach tym chętniej wspominacie dawne czasy, kiedy praca w studio nagraniowym wyglądała zupełnie inaczej, bo przecież zaczynaliście grać, kiedy jeszcze nagrywało się na taśmę, a na cyfrową rejestrację dźwięku, czyli ówczesną nowinkę, były stać tylko największe gwiazdy pokroju Judas Priest? Cóż, wtedy to było inne doświadczenie, działaliśmy bardziej zespołowo. Teraz, gdy jesteśmy starsi, mamy mniej czasu i do tego mieszkamy z dala od siebie, więc tak naprawdę nie tęsknię za analogowym nagrywaniem. Bardzo mi się jednak podoba fakt, że płyty winylowe wracają do łask, zwłaszcza, że sprzedaż CD bardzo ostatnio spadła.

Foto: Janee Cicero

z najlepszą możliwą produkcją. Nie oznacza to oczywiście, że pominęliście ten jubileusz milczeniem, co potwierdza choćby wydanie kompilacji "Before The Kill" z najstarszymi utworami z lat 1986-88, jednak to nowa płyta była dla was najważniejsza? Jak mówiłem wcześniej, dążyliśmy do nagrania możliwie jak najlepszego albumu. Daliśmy z siebie wszystko! Chcieliśmy żeby był ciężki, chwytliwy, złożony, z głębokimi tekstami, najlepszą produkcją, najlepszymi partiami instrumentów itp. Myślę i mam nadzieję, że się udało. Na pewno chcieliśmy od początku, żeby nagrania wyprodukował Peter Rutcho. Pracując nad tym albumem zrezygnowali-

18

MELIAH RAGE

ksowanie starszego albumu "Barely Human" utwierdziły was w przekonaniu, że warto powierzyć mu całość produkcji "Idol Hands"? Oczywiście! Pierwszy raz pracowaliśmy z Pete'm nad nagraniem coveru Alice Coopera "Halo Of Flies" i przekonaliśmy się, że jest bardzo dobry w tym, co robi. Zwróciliśmy się do niego ponownie, po nagraniach poprzedniej płyty, "Warrior", ponieważ dostaliśmy dobrą ofertę ze studia nagraniowego. Teraz, po usłyszeniu jego miksów na "Idol Hands" wątpię, żebyśmy chcieli pracować z kimś innym! Ciekawostką jest tu jednak fakt, że nagrania na ten album powstały w aż czterech studiach i pod okiem różnych realizatorów i Peter osobiście nadzorował tylko rejestrację

Nie tęskno wam jednak trochę do tamtych metod, bo jednak cyfra jest jednak trochę bezduszna, mimo tego, że niesamowicie ułatwia pracę w studio? Gdybyśmy nadal mieli tyle czasu i energii, co w czasach młodości, żeby przesiadywać w sali prób i nagrywać więcej materiału "na żywo" w studio, to byłoby fajnie. Te czasy jednak minęły! Mieliście też problemy o tyle, że znowu doszło do zmiany na kluczowej pozycji i macie nowego-starego wokalistę. Co sprawiło, że rozstaliście się z Marciem Lopesem i ponownie zwerbowaliście Paula Souzę? Nie byliście zadowoleni z pracy Marka na "Warrior", czy też później pojawiły się jakieś problemy? Zanim Marc dołączył do zespołu, byliśmy na rozstajach, jeśli chodzi o wokalistów. Do tego mocno rozwaliłem sobie wtedy nadgarstek, więc nie był to najlepszy czas dla kapeli. Marca polecił nam znajomy; zaprosiliśmy go


do studia na próbę razem z producentem Richem Spillbergiem. Rich wyciągnął z niego sporo dobrego materiału, nad którym jeszcze trochę popracowaliśmy. Jim i Stu chcieli już go zatrudniać, jednak ja się trochę wahałem, bo nie uważałem, że ma odpowiedni typ głosu dla naszego zespołu. Mark jest trochę "krzykaczem", jest dobry w tym co robi, ale nigdy nie uważałem, że jego głos pasuje do naszej muzyki. Zatrudniliśmy go jednak i nagraliśmy razem "Warrior". Po wydaniu albumu musiałem uporać się ze swoim złamanym nadgarstkiem, co zajęło mi osiemnaście miesięcy i kosztowało trzy operacje, żeby go w końcu naprawić, nie promowaliśmy więc jakoś specjalnie tych nagrań. Rok później Marc spiknął się z Rossem The Bossem, więc stwierdziliśmy, że najlepiej dla obydwu stron będzie się rozstać. Paul był już w zespole przez kilka lat, pra cował też z wami w studio, tak więc niczym nie ryzykowaliście, ponownie zapraszając go do współpracy? Trochę szukaliśmy i rozmawialiśmy ze znajomymi, ale koniec końców Paul jest zwyczajnie najlepszym wokalistą dla Meliah Rage, poza Mike'm Munro! Jego partie wokalne na "Idol Hands" brzmią bardzo naturalnie, tak jakby poszczególne utwory były nagrywane w całości, a nie powstawały metodą kopiuj-wklej jednego, najlepszego podejścia do zwrotki czy refrenu? Prawdę mówiąc, nie wiem jak szybko uporali się z nagrywaniem wokali, bo mnie przy tym nie było. Paul dwa razy przylatywał na nagrania z Indiany, gdzie aktualnie mieszka. Dwa najdłuższe, najbardziej epickie utwory na płycie, to jest "Infernal Bleeding" i "Where Darkness Lies", umieściliście na końcu płyty i był to zapewne zabieg celowy? Wytwórnia długo czekała na ten album, a do tego, zaraz po nagraniach, mieliśmy umówioną osobę z Kanady, która miała napisać artykuł o płycie, więc musieliśmy szybko ustalić kolejność utworów. Czuliśmy wtedy, że dobrze to zrobiliśmy, ale teraz wielu ludzi mówi nam, że to "Infernal Bleeding" jest najmocniejszym kawałkiem na płycie.

Foto: Janee Cicero

Stabilizacja to dla wielu zespołów podstawa działania, ale z drugiej strony może prowadzić też do niebezpiecznej rutyny i do obniżania lotów, ale z drugiej strony, mając bardziej stabilną sytuację personalną, pewnie zdołalibyście osiągnąć więcej, tak więc zawsze są jakieś plusy i minusy? Każda kapela, która przez długi czas jest aktywna, musi liczyć się ze zmianami w składzie i nie jesteśmy tu wyjątkiem. Tak czy inaczej, zawsze będziemy mieli trzech oryginalnych muzyków w składzie; gdy tego zabraknie, to nici z nagrywania. Nie chcemy być tym zespołem, który ma tylko jedną osobę z pierwotnego składu, bo wtedy zamienia się to w tribute band! Wasi fani zwykle w takiej sytuacji zadają sobie pytanie, czy Mike Munro wróci jeszcze kiedykolwiek do składu Meliah Rage, czy też wasze rozstanie przed ośmiu laty było ostateczne? Widuję się czasem z Mike'm, ale na ten moment jego powrót nie jest możliwy. Ma teraz inne sprawy na głowie, jego życiowym priorytetem stała się trójka dzieci. Oczywiście wielu ludzi pyta o niego, ale nie można nagrać dobrego albumu, jeśli nie wkłada się w pracę całego serca.

Mike jeszcze śpiewa, czy też już wziął całkowity rozbrat z muzyką i jedyna opcja posłuchania go z wami to sięgnięcie po przygotowywane właśnie wznowienia waszych klasycznych płyt z jego udziałem, "Kill To Survive" oraz "Solitary Solitude"? Występuje lokalnie, nic wielkiego. To chyba pierwsze ich edycje od lat, na wydanie których macie wpływ - udało wam się uzyskać prawa do tych nagrań od Epic, czy też kontraktowe zapisy sprzed lat już wygasły i mogliście to uczynić bez pytania nikogo o zgodę? Hammerheart Records skontaktowali się z nami w sprawie ponownego wydania tych nagrań, zbadali samodzielnie całą sytuację i stwierdzili, że jest OK. Nie zagłębiałem się w szczegóły, jesteśmy po prostu szczęśliwi, że obydwa albumy są ponownie dostępne na CD i winylu! "Idol Hands" wydaje mi się płytą nie gorszą od waszych najlepszych dokonań, wy pewnie też wiążecie jakieś określone nadzieje z tym materiałem, mimo tego, że o większej karierze pewnie już nie marzycie? Oczywiście zależy mi, aby album był dobrze przyjęty, ale jestem również realistą i wiem, na czym stoimy. Jesteśmy zwyczajnie szczęśliwi, że mamy wytwórnię, która wydaje naszą muzykę! Co więc satysfakcjonowałoby was na tym etapie istnienia Meliah Rage, zważywszy, że wciąż jesteście aktywni twórczo, nie należąc do zespołów sprzed lat bazujących tylko na starym, klasycznym materiale? Kilka dobrych recenzji i pachnący winyl w łapie to najlepsza nagroda dla mnie! Co do przyszłości, mam w planach skończenie nagrań płyty mojej drugiej kapeli, Mexican Ape-Lord. Potem zamierzam napisać jeszcze więcej muzyki i zobaczyć co się z nią stanie! Wojciech Chamryk, Paweł Izbicki, Jakub Krawczyk

Foto: Bruce Bettis

MELIAH RAGE

19


Attackera na płycie, więc pomyśleliśmy, że będą one miłym dodatkiem do tych czterech nowych utworów na EP. No i płacąc za płytę dostajesz trochę więcej niż tylko cztery piosenki.

Mój styl bębnienia trzyma wszystko w kupie Historia Attacker do złudzenia przypomina wiele podobnych historii. Nagranie kilku płyt, potem długoletnia przerwa, powrót, liczne zmiany w składzie i tym podobne. O tym oraz o nowej EP "Armor Of Gods" opowiedział nam jedyny oryginalny członek tej grupy - perkusista Michael Sabatini. HMP: Właśnie wydaliście nowe EP pod tytułem "Armor Of Gods". Dlaczego zdecydowaliście się na realizację krótkiego wydawnictwa? Michael Sabatini: Przede wszystkim dzięki za możliwość udzielenia wywiadu! Są dwa powody, dla których nagraliśmy EPkę: raz - ze względu na pracę, rodzinę i inne życiowe tematy potrzeba nam więcej czasu na nagranie peł-nego albumu i dwa - pieniądze. Taniej jest nagrać EPkę niż cały album. Pomyśleliśmy też, że to dobry sposób na przeczekanie dla fanów do czasu aż nagramy kolejną płytę. Jak

re akurat wpadną mu głowy. Pewne koncepty pojawiają się wielokrotnie, jeśli jakiś temat specjalnie go zainteresuje, ale nigdy nie celujemy w stworzenie pełnego, spójnego koncept-albumu. Jednak za utworem tytułowym stoi pewna historia. Ten utwór zabiera nas do starożytnej Grecji i jest oparty na filmie "Starcie Tytanów". Prawdopodobnie nasza podróż do Aten, Grecji i na Akropol w 2017 roku mogła mieć z tym coś wspólnego! To historia Perseusza, pół-

Oba nagrania zostały zresztą zarejestrowane w Grecji. Czy uważasz, ze tamtejsi fani wyróżniają się czymś na tle tych z innych miejsc na świecie? Uważam, że greccy fani, zresztą jak pozostali fani z Europy, są niesamowici. Żyją dla muzyki. W Stanach jest inaczej. Owszem, mamy tutaj grupę zatwardziałych fanów metalu, ale nie takich jak w Europie. Zauważyłem, że np. w krajach anglojęzycznych, jak USA, Kanada, Anglia, Australia, ludzie bardziej kierują sie trendami. Inaczej jest w krajach nieanglojęzycznych, gdzie fani są wierni temu, co pokochali w przeszłości ale nadal są gotowi przyswajać nowe rzeczy, co nie jest takie oczywiste w krajach, które wymieniłem wcześniej. To tylko taka moja obserwacja. Wspomniałeś sam, że nie macie na koncie albumu koncertowego. Zamierzacie to zmienić? Najprawdopodobniej nie. Wolimy wydawać albumy studyjne. Uważam Attacker za bardzo dobry zespół koncertowy, ale nie dałoby się tego uchwycić na nagraniu. Na żywo muzyka ma moc zabrać ci oddech i skopać dupsko. Albumy live to jak albumy studyjne z dodatkiem krzyczącego tłumu po każdym kawałku. Jak wygląda u Was proces tworzenia muzy ki? Mike Benetatos napisał całą muzykę a Bobby Lucas napisał wszystkie teksty na EPkę. Każdy z nas w sumie dokłada fragmenciki od siebie, które mogą potem zmienić utwór, ale ta dwójka napisała podstawy każdego kawałka. Wasz wokalista Bobby Lucas momentami brzmi jak Bruce Dickinson. Bruce jest ulubionym wokalistą Bobby'ego, więc przejął trochę jego styl. Myślę, że Bobby idealnie do nas pasuje, bo zachowuje siebie w tym jak śpiewa, ale też doskonale oddaje klimat utworów oryginalnie śpiewanych przez Boba Mitchella i ŚP Johna Leone. Patrząc w ten sposób, nikt inny nie podołałby temu zadaniu tak dobrze jak Bobby, Attacker dużo na tym zyskuje.

Foto: Rusty Taglierini

dotąd odzew na ten materiał jest bardzo pozytywny. Czy następny pełny album będzie utrzymany w tym samym stylu? Najprawdopodobniej będzie podobny chociaż zawsze staramy się rozwijać jako kompozytorzy. Tym razem pozostali członkowie zespołu włączą się w proces twórczy, bo ostatnie kilka albumów właściwie w całości napisał Mike Benetatos. Z pewnością pozostałe "szarpidruty" dorzucą swoje pomysły co doda nowemu materiałowi różnorodności. Co z tekstami? Czy pisząc je staracie się tworzyć jakiś koncept? Nie, wcale. Bobby pisze liryki na tematy, któ-

20

ATTACKER

boga (syna Zeusa), który prowadzi boje z różnymi monstrami, w tym Meduzą, aby w końcu stawić czoła swojemu wrogowi Calibosowi. Autorem okładki jest polska graficzka Jowita Kamińska-Peruzzi. Jak doszło do Waszej współpracy? Pierwszy raz spotkałem Jowitę na drugiej edycji festiwalu Keep It True w 2004 roku. Nasz pierwszy wokalista, Bob Mitchell, znał ją już wcześniej. Od tamtego czasu jesteśmy dobrymi przyjaciółmi i tak się składa, że Jowita i jej mąż, Simone, prowadzą naszą wytwórnię, Metal On Metal Records. Na "Armor Of Gods" trafiły również nagrania na żywo. Dotąd nie mieliśmy żadnych nagrań live

A skąd się wzięła jego ksywka "Leather Lungs"? Bo jest jednym z najlepszych w wyciąganiu wysokich partii w tym biznesie, to idealna ksywka dla niego! Jesteś jedynym oryginalnym członkiem zespołu. Jaka jest w nim dziś Twoja rola? Tak, jestem "ostatnim sprawiedliwym". Pilnuję, żeby żaden kawałek znacząco nie odstawał od stylu, który Attacker wypracował. Słuchając naszych albumów zauważysz, że przez lata sporo się zmieniliśmy. Wiele różnych osób przejmowało pałeczkę jeśli chodzi o pisanie utworów, więc miało to wpływ na różnorodność w przeciągu tych trzydziestu kilku lat. Powiedziałbym, że mój styl bębnienia jest jedyną stałą, która trzyma wszystko w kupie, taka moja rola.


Foto: Jowita Kaminska-Peruzzi

Undergroundowe zespoły mają niewielkie szanse Niewiele zespołów wytrzymało próbę czasu, stres związany z systematycznym tworzeniem muzyki i ciągłym koncertowaniem. Tylko niektóre mimo upływu lat i diametralnych zmian w składzie są w stanie utrzymać poziom. Sodom regularnie zaspokaja fanów nowym materiałem, a co najważniejsze robi to w świetnym stylu. HMP: Jak bardzo odczuwacie presję z każdym kolejnym wydawnictwem? Tom Angelripper: Nie ma żadnej presji, bo robimy muzykę, którą po prostu kochamy robić, bez żadnych rozkazów ze strony wytwórni czy wydawców. Ale mamy szczęście, że jest z nami tylu fanów...

W 1989 po wydaniu dwóch płyt zawiesiliście działalność zespołu. Jakie były tego powody? Thrash rozkręcił się na dobre w tamtych czasach i ciężko nam było utrzymać się na powierzchni. Uznaliśmy, że czas porobić inne rzeczy, więc odstawiliśmy zespół do szafy. To były ciężkie czasy dla kapel grających tradycyjny metal i mieliśmy dosyć tego, że nie robiliśmy żadnych postępów. Czyją inicjatywą była reaktywacja zespołu 12 lat później? To był pomysł Lou Ciarlo, basisty. Jim Mooney (gitarzysta na "Battle At Helms Deep") zmarł w 2000 roku i jego śmierć właśnie zmotywowała nas do nagrania "Soul Taker", aby uczcić pamięć jego i Johna Leone. Gdyby Jim nie umarł, pewnie nie nagralibyśmy nic nowego.

Jak doszło do tak nagłych zmian w składzie zespołu? Dwóch nowych członków w ciągu jednego roku, to dosyć niespotykane zjawisko. Dodatkowo powrót Franka był dość nieoczekiwany. Czasem trzeba działać bez tracenia czasu. To była najtrudniejsza decyzja w mojej karierze. Ale ostatecznie nasze opinie na temat tego, jak prowadzić zespół się różniły. Czasami wygląda mi to na rutynę, bez żadnego entuzjazmu i akceptacji wobec mnie jako lidera zespołu. Oczekuję również więcej kreatywności i reprezentacji starego, historycznego Sodomu. Mimo wszystko wydaliśmy razem dużo wspaniałych albumów i świetnie się bawiliśmy w trasach i studiach. Po roztaniu się z nimi, skontaktowałem się z Blackfire, by dołączył do zespołu. Wiedziałem, że ma swój solowy projekt i gra również w Assassin. Powiedział, że w tamtych zespołach grafik nie jest aż tak napięty i znajdzie czas, by dołączyć do Sodom na zbliżające się próby i koncerty. To

było świetne i wydawało się, że to dla niego wielka szansa na powrót na międzynarodową scenę metalową. Kiedy ćwiczyliśmy "Nuclear Winter", "Sodomy & Lust", "Christ Passion" po raz pierwszy, byłem zdumiony, że gitara brzmi dokładnie tak samo jak na "Persecution Mania" czy "Agent Orange". Teraz jesteśmy w stanie odtworzyć utwory w pierwotny sposób podczas występów na żywo. Frank jest wciąż jednym z najlepszych kolesi, jakich w życiu poznałem. Teraz z dwoma gitarzystami, jesteśmy w stanie zagrać utwory, których nie zdołalibyśmy zagrać z jednym. Nawet mój bas nie zastąpi drugiej gitary. Dźwięk na żywo staje się coraz bardziej brutalny i dynamiczny. Myślałem nad drugim gitarzystą już lata temu i rozmawiałem o tym pomyśle z Bernemannem. Ale powiedział mi, że nigdy nie zaakceptuje drugiego wioślarza u jego boku. Wszyscy widzą, że nie marnujecie czasu, Dyskografia Sodom jest bardzo imponująca. Powinniśmy spodziewać się kolejnego pełnego albumu w najbliższym czasie? Nie chcemy pracować pod presją, więc nie rozmawiamy o dacie wydania kolejnego albumu z wytwórnią. Ale jeśli wszystko będzie gotowe, postaramy się wydać na koniec roku 2019 lub początek 2020. Jesteśmy wiecznie zajęci koncertowaniem, ale znajdziemy wystarczająco czasu, by napisać nowy materiał. Zobaczy-

Powiedz mi proszę, jak do waszego come backu odnieśli się krytycy i fani? Jaki był odzew? Odzew na nasz powrót w 2004 roku był sporym szokiem dla nas. Nie zdawaliśmy sobie sprawy jak wielki wpływ mieliśmy i jak wiele nasza muzyka znaczyła dla fanów oldschoolowego metalu. Czuliśmy dumę i zadowolenie z tego, że cała nasza ciężka praca włożona w zespół w latach 80-tych nie poszła na marne. Poznaliśmy mnóstwo wspaniałych ludzi przez ostatnie 14 lat, a wszystko to dzięki muzyce Attacker. Jak jest szansa na reedycje Waszych wczesnych nagrań? Bardzo ciężko je dostać. Mam nadzieję, że tak. Utrzymujemy prawa do naszych pierwszych czterech albumów. Z pewnością zasługują one na odpowiednią umowę licencyjną. "Battle..." i "Soul Taker" są już wyprzedane. Mamy jeszcze kilka sztuk "The Second Coming" i "The Unknown", ale to tyle jeśli chodzi o te albumy. Bartłomiej Kuczak Tłumaczenie: Paweł Izbicki

Foto: SPV

SODOM

21


HMP: Z waszym najnowszym koncertowym wydawnictwem wiąże się zabawna historia. Ponoć nawet nie wiedzieliście, że koncert w Aalborg jest nagrywany. John Gallagher: Tak! To była kompletna niespodzianka! Kto Wam dostarczył to nagranie? Nagłośnieniowiec z klubu Skraen w Aalborg.

Foto: SPV

my co przyniesie los. Jak utrzymujecie świeżość waszej pracy po tylu latach tworzenia muzyki? Po prostu kocham to co robię. To wystarczająca motywacja. Póki jestem zdrowy i kreatywny, dam radę. Kiedy zakładaliśmy zespół nie mieliśmy pojęcia, czy będziemy jeszcze istnieć za 35 lat. Na początku nasze muzyczne nastawienie to tylko dobra zabawa. Ale podpisaliśmy pierwszy kontrakt w 1984 roku. To było niesamowite... Nagrywanie w profesjonalnym studiu pierwszy raz w życiu. Mieliśmy wielkie szczęście, że Steamhammer w nas uwierzył. Ale istnienie po tylu latach jest efektem ciężkiej pracy i wsparcia od fanów. Czy granie na żywo wciąż sprawia wam przyjemność czy postrzegacie to już bardziej jako biznes jak wiele zespołów z lat 80-tych w tych czasach? Kocham grać na żywo, dlatego jestem muzykiem. Każda minuta na scenie sprawia mi przyjemność... ale tak, to również biznes, zwłaszcza kiedy zdasz sobie sprawę, że nie da rady się utrzymać ze sprzedaży płyt. Czy nowi członkowie wnieśli do zespołu świeżość i innowacyjność? O tak, nowi członkowie zawsze wnoszą do zespołu świeżą krew i nowe pomysły. Jak poznaliście się z Yorck'iem i Husky'm? Znam Huskiego od końca lat 90-tych. Yorck był moim backlinerem na kilku występach gdzie zdałem sobie sprawę, że jest również świetnym gitarzystą Pomogli przy tworzeniu mowego materiału? Tak, ponieważ wszyscy zmierzamy w tym samym kierunku. Należy brać pod uwagę, że Husky i Yorck to wielcy fani Sodomu, więc mieli dużo pomysłów na nasze utwory i zbliżające się setlisty. I tak, traktuję ich jak jedną wielką rodzinę, a między muzykami jest silna przyjaźń.

22

SODOM

Jak wam się podobała trasa MTV Headbangers Ball? Czy któreś z występów wyróżniały się na tle reszty? Było świetnie, ale wszystkie występy były takie same. Raz graliśmy na większej, raz na mniejszej scenie, ale reakcja fanów była równie wspaniała na każdym koncercie. Co zainspirowało was do założenia zespołu w 1981? Venom był największą inspiracją. Jakie są wasze ulubione zespoły z lat 80tych z iloma udało wam się zaprzyjaźnić? Są ich setki i z częścią mamy kontakt, ale nie ma między nami prawdziwej przyjaźni... Jaki rodzaj wydawnictwa najbardziej lubi cie? Jako że wydaliście płytę na CD, winy lu, ale również w wersji digital Kocham winyle. Cieszę się, że nasza wytwórnia wydaje wszystkie płyty w takiej postaci... mam nadzieję, że powrócą, by zastąpić CD i wersje elektroniczne.

Myśleliście w ogóle o koncertowym wydawnictwie, czy to był totalny spontan? W tym cały urok… to był totalny spontan. Wiesz, w dzisiejszych czasach, jakkolwiek zagrasz, dobrze czy źle, to i tak trafi na Youtube, musisz się z tym liczyć. Poprzednie albumy koncertowe natomiast nagrywaliśmy myśląc sobie "super, nagrywamy, żeby tylko niczego nie spieprzyć!". Myślisz, że problemy, które napotkaliście podczas nagrania czynią ten album bardziej realistycznym? Problemy? One właśnie sprawiają, że to wszystko jest prawdziwe! Musieliśmy poprawić dosłownie jedną rzecz. No właśnie. Podczas "Hell Patrol" pękła Ci struna w basie. Ja żeście sobie z tym poradzili? Całkiem szybko… Używam bezprzewodowego mikrofonu, więc podbiegłem do stojaka i wziąłem kolejną gitarę, zajęło mi to może z

Jakie jest wasze Top3 albumów z roku 2018? Jest tylko pierwsze miejsce... nowy Venom. Co sądzicie o obecnym stanie sceny metalowej? Czy istnieją jakieś nowe zespoły godne waszej rekomendacji? Nowoczesna muzyka staje się niejasna i skomplikowana. Gubię się w nowych wydawnictwach. Setki zespołów pędzą ku metalowej scenie każdego miesiąca, lecz tylko kilka z nich będzie miało szansę na coś więcej. Zbyt wiele wytwórni, wydawnictw, firm z merchem i agencji prześlizgują się na rynek, by podpisać kontrakt dla dużych zespołów. Mniejsze, undergroundowe zespoły mają niewielkie szanse. Ważnym jest, by nie dać się zdominować. Paulina Manowska Foto: SPV


Totalny spontan Mówi się, że najlepsze pomysły, imprezy itp., to te, które zrodziły się spontanicznie. W przypadku legendy brytyjskiego heavy metalu - grupy Raven, to powiedzenie pasuje jak ulał. Otóż chłopaki grali sobie koncert w Danii. Jeden z wielu na trasie. Nikt wówczas nie miał pojęcia, że występ jest rejestrowany, a już na pewno, że będzie z tego koncertowy album. Życie jednak lubi zaskakiwać. O całej tej historii krótko opowiedział nam John Gallagher. pięć sekund. Całkiem nieźle, ale na albumie trzeba było to poprawić i to jedyna ingerencja w te nagrania. Do Raven trafił nowy perkusista - Mike Heller, który grał w Fear Factory i Malignancy, czyli zespołach odległych stylisty cznie od Waszego. Co zatem zdecydowało, że wybraliście akurat jego kandydaturę? Mike występował z nami na trzech koncertach, po tym jak Joe (Hasselvander, poprzedni bębniarz) miał zawał serca. Bardzo szybko nauczył się grać nasze utwory, to było niesamowite. Wszystko zwyczajnie zaskoczyło i mimo, że potem graliśmy z kilkoma innymi perkusistami, wiedzieliśmy, że Mike będzie dla nas w sam raz. Mike jest ogromnie utalentowany, uwielbia grać energetyczną, ekscytującą muzykę, więc granie z nami sprawia mu więcej radości niż jego poprzednie angaże, które były raczej "pracą". Jest on też sporo młodszy od Was. Czy na tym tle były jakieś nieporozumienia? (Śmiech), no tak, jest o wiele młodszy od nas, starych wyjadaczy! Poza tym my jesteśmy z Anglii, więc nasze żarty często są dla niego niezrozumiałe. Mamy jednak trochę wspólnego gruntu, uczymy się nawzajem nowych rzeczy i w ten sposób się rozwijamy! A co z Joe Hasselvanderem? W 2017 miał atak serca. Jak się czuje na chwilę obecną? Nie utrzymujemy kontaktu, wiele rzeczy się wydarzyło po tym wypadku, ale wiem, że odzyskuje siły. Nie będzie już grał na perkusji, ale mam nadzieję, że będzie kontynuował

solową karierę, bo jest doskonałym muzykiem. Powiedz proszę, czy macie jakiś klucz, wg którego układacie setlistę? Trzeba znaleźć równowagę. Np. ostatnia płyta: otwieraliśmy koncerty Udo Dirkschneidera na jego europejskiej trasie, mieliśmy więc godzinny set. Wiele występów graliśmy w miejscach, których wcześniej nie odwiedzaliśmy, np. w Danii. Wymyśliliśmy więc, że zagramy miks starszych, dobrze znanych kawałków i paru nowych. Gdy gramy jako headliner mamy więcej czasu, a więc i możliwości, żeby namieszać w setliście. Gdy grasz jako "otwieracz" musisz być bardziej… precyzyjny. Czy koncert w Aalborg był również nagry wany w wersji video? Nie. Jest trochę nagrań na Youtube, ale nic poza tym. Mamy nagrania z tamtej trasy, ale prawie nic z tego konkretnego występu. Jak opisałbyś główne różnice między "Screaming Murder...", a Waszymi pozostałymi koncertówkami? Różnic jest mnóstwo: energia, sposób gry, brzmienie. To najlepiej uchwycone nagranie live, jakie do tej pory zrobiliśmy. To też świetne powitanie Mike'a w zespole. Do tego ten album jest pomostem między kolejnymi płytami studyjnymi. Które albumy koncertowe nagrane przez inne zespoły uważasz za najlepsze?

Foto: SPV

Dużo ich jest! "Slade Alive", "Unleashed In The East", "Tokyo Tapes", "Strangers In The Night". "Live & Dangerous", "Made In Japan", "Yessongs" i wiele innych. Uwielbiam koncertówki, bo zespoły mają już materiał ograny i zwykle wykonują go lepiej niż w studio, trochę go też zmieniają. W rok 2019 wkroczyliście z dobrą koncertówką. Jakie plany na resztę roku? Za dwa tygodnie gramy na rejsie 70000 Tons Of Metal, co zawsze jest fajne. W marcu lecimy do Chin i Japonii. Potem mamy w planach Amerykę Południową, Australię i kilka festiwali w Europie. Pracujemy też nad ułożeniem trasy po USA i po Europie w dalszej części roku! Bartłomiej Kuczak Tłumaczenie: Paweł Izbicki

Foto: SPV

RAVEN

23


grać solówki Ritchiego Blackmore'a.

Muzyczna magia i energia 20-latków Powroty weteranów nader często okazują się totalnym nieporozumieniem i typowym skokiem na kasę, ale w przypadku Satan jest zupełnie inaczej. Dlatego dwa wcześniejsze albumy Brytyjczyków to heavy na najwyższym poziomie, niczym nie ustępujące ich klasycznemu "Court In The Act", a najnowszy "Cruel Magic" też nie spuszcza z tonu, będąc nader dobitnym dowodem faktu, że NWOBHM w roku 2018 nie jest żadnym nieporozumieniem czy muzealnym reliktem: HMP: Chyba od początku istnienia zespołu nie mieliście tak stabilnego okresu jak obec nie, co skutkuje tym, że wasza dyskografia wciąż powiększa się o kolejne, bardzo udane płyty? Russ Tippins: Tak, to prawda. Przez ostatnie sześć lat ciężko pracowaliśmy - czy to trasa, czy to pisanie nowych utworów, próby i nagrania. Nie można więc powiedzieć, że nie zasłużyliśmy na ten sukces, nazwałbym to raczej swoistą wojną okopową, serią małych zwycięstw, które ciągle pchały nas do przodu. Wtedy wypuściliśmy "Cruel Magic" i wylądo-

kupiło licencję na wydanie płyty w Anglii od Roadrunner Records. Też mi się wydaje, że NWOBHM powoli umierało, byliśmy jednym z ostatnich zespołów grających w tym gatunku, nadciągał thrash metal. Slayer zadebiutował. Wyszło "Kill 'Em All". Każdy wtedy patrzył co na metalową scenę przyniosą Stany Zjednoczone. Nie ma co ukrywać, że nazwę wybraliście sobie naprawdę szokującą, a już na przełomie lat 70. i 80. musiała naprawdę robić wrażenie, tym bardziej, że społeczeństwo było

Foto: Satan

waliśmy na niemieckich listach przebojów. To po prostu kolejne piętro w bardzo powolnej windzie. To chyba swoisty paradoks, że w latach 80., kiedy tradycyjny metal był przez jakiś czas bardzo popularny, nigdy nie udało wam się jakoś szerzej zaistnieć, chociaż "Court In The Act" to jeden z klasyków brytyjskiego metalu - kwestia kontrowersyjnej nazwy, braku promocji ze strony Neat, a może fakt, że w roku 1983 nurt NWOBHM powoli dogorywał? Neat nie ma z tym nic wspólnego. Satan w ogóle nigdy nie współpracował z Neat, zawsze chcieliśmy pracować z większą wytwórnią, dlatego też podpisaliśmy kontrakt z Roadrunner Records żeby wydać "Court In The Act". Tak po prostu wyszło, że Neat wy-

24

SATAN

wtedy znacznie bardziej konserwatywne niż obecnie? Słuchaj, kiedy wybraliśmy nazwę Satan mieliśmy po piętnaście lat, wciąż byliśmy licealistami (a przynajmniej Steve, Graeme, ja oraz Andy Reed). Większość zespołów spotykała się i ćwiczyła w garażach grając covery. Potem pisała kilka swoich piosenek i wpadała na pomysł zagrania gdzieś na żywo i wtedy dopiero wymyślała swoją nazwę. A my mieliśmy tylko nazwę (no i całkiem fajne, symetryczne logo)! Nie było żadnego zespołu. Żaden z nas nie potrafił nawet grać! Ale nazwa i logo były dla nas tak fajne, że dzięki nim mieliśmy motywację do przekonania rodziców do kupienia nam gitar, wzmacniaczy i perkusji i nauczyliśmy się na nich grać. Kilka lat później, kiedy wszyscy nasi znajomi ostro imprezowali, my zarywaliśmy nocki, ucząc się perfekcyjnie

Stąd te późniejsze zmiany szyldu na Blind Fury czy Pariah, bo jednak musieliście się liczyć z sugestiami wydawców, naciskami ze strony sklepów czy nawet opiniami, zwykle nieletnich fanów, którym rodzice robili awantury, widząc w domu płytę zespołu Szatan? Głównym powodem zmiany nazwy, kierunku w którym rozwijaliśmy się muzycznie, a nawet składu w 1985 roku była totalna porażka "Court In The Act". I to naprawdę totalna, bo nie wyszło nam na każdym poziomie - komercyjnym, przyjęcia przez prasę i nawet podstawowym. Mimo, że było trochę fanów którzy uwielbiali naszą muzykę, każdy nienawidził nazwę zespołu. Nie dlatego, że czuli się nią urażeni, ale dlatego, że ze względu na nią nie mogli traktować nas poważnie. Wciąż twierdziliśmy, że to świetna nazwa i mieliśmy rację, jak zresztą potwierdziła historia. Ludzie po prostu nie byli na nią gotowi. Niemniej jednak mogliśmy im po prostu powiedzieć, żeby poszli się walić i kontynuować działalność jako Satan, z tym samym składem i tym samym stylem. Teraz tak łatwo to dostrzec. Z czasem jednak przestała ona robić aż takie wrażenie, tak więc reaktywując się przed siedmiu laty nie mieliście wątpliwości, że wrócicie właśnie pod tą nazwą? Nie, problem nie leżał w nazwie. Mieliśmy jedynie wątpliwości czy jest w ogóle sens wracać do grania razem. Przez kilka lat festiwal Keep It True oferował nam dobre pieniądze za zagranie ponownie jako Satan, w dawnym składzie, ale żaden z nas nie chciał tego zrobić, bo wydawało nam się to zbyt przewidywalne. Ale później wszystko rozwinęło się w taki sposób, że bylibyśmy szaleni gdybyśmy nie połączyli się ponownie. Więc zadecydowaliśmy zagrać ten jeden koncert, pełna profeska, aby w ogóle wrócić do koncertowania! Ha, plany potrafią się bardzo szybko zmienić. Wcześniej mieliście kilka powrotów, również jako Pariah, ale dopiero ten okazał się takim na dobre - musiał nadejść odpowiedni moment, byście zaczęli działać na 100 %? Jak mówiłem, mieliśmy zagrać tylko jeden koncert na Keep It True, ale nie mieliśmy pojęcia, że dzięki temu poczujemy się tak dobrze. Kiedy lecieliśmy do domu jedyne o czym mogliśmy rozmawiać to "kiedy znowu zagramy". Więc tak, myślę, że można powiedzieć, iż wszystko idealnie zgrało się w czasie, mimo, że wtedy jeszcze o tym nie wiedzieliśmy. Co istotne wróciliście w kompletnym składzie z początków lat 80., można powiedzieć tym klasycznym - o dawnych animozjach nie było już mowy? Szczerze mówiąc nigdy nie było między nami żadnych kłótni. Nawet po odejściu Briana trzymaliśmy z nim kontakt, po prostu już nie współpracowaliśmy. Decyzja o rzuceniu wszystkiego i rozpoczęciu od nowa była naszą wspólną decyzją, po prostu Brian nie chciał podążać naszą ścieżką. Jeśli chodzi o nasze ponowne spotkanie, ludzie definitywnie chcieli zobaczyć skład z "Court In The Act", muszę też przyznać, że wciąż jest ta chemia między naszą piątką, co jest unikatowe. Dopóki znowu razem nie zagraliśmy, zresztą po


26 latach rozłąki, nie dostrzegaliśmy jak bardzo brakowało nam tego uczucia. Wydając "Life Sentence" pewnie nie wiedzieliście tak do końca czego się spodziewać, do kogo ta płyta dotrze. Byliście zaskoczeni widząc reakcje młodych słuchaczy na waszych koncertach, ich zainteresowanie tym materiałem? Tak, nie spodziewałem się młodych fanów w tłumie, śpiewających razem z nami. Musieli być znacznie młodsi od "Court In The Act". Ale przyzwyczailiśmy się do tego, że młodzi metale stanowią jakieś 80% naszej publiki. A po wydaniu "Life Sentence" zaczęli też śpiewać do naszych nowych kawałków, co było jeszcze lepsze. Rok 2016 to płyta "Atom To Atom" i postawienie przysłowiowej kropki nad i teraz zaś proponujecie kolejny, klasyczny w każdym calu album "Cruel Magic"? Wielkie dzięki! Tak, jesteśmy w pełni zadowoleni z tego co nam wyszło. Tak długo pracowaliśmy nad tym albumem! To znaczy samo tworzenie zajęło wiele czasu, nagrywanie już nie. Mieliśmy zamiar wypuścić coś w roku 2017, wybraliśmy utwory i nagraliśmy demo, ale poczuliśmy, że czegoś tam brakuje, więc postanowiliśmy chwilę odpocząć. Jak wróciliśmy do prac nad albumem to podczas przesłuchiwania materiału zauważyliśmy, że tempa poszczególnych utworów były zbyt podobne do siebie, a Brian stwierdził, że dwa kawałki były tak szybkie, że nie dało się nawet wcisnąć do nich linii wokalnej. Doszliśmy do porozumienia, że potrzebujemy więcej materiału żeby zrównoważyć to, co już mieliśmy. Satysfakcja to pewnie mało powiedziane, kiedy słyszycie od ludzi, że te nowe płyty można śmiało postawić obok "Court In The Act"? Oczywiście, ten LP jest już chyba wyznacznikiem tego jak dobrze nam poszło. Myślę, że z tym składem nie jest nam trudno brzmieć tak samo jak w roku 1983. Uważam, że wydaniem "Life Sentence" udowodniliśmy, że jesteśmy zdeterminowani by iść tylko i wyłącznie do przodu, mimo, że małymi krokami. Sądzę, że każde wydawnictwo powinno mieć swój własny klimat. Nie znaczy to rzecz jasna, że zamknęliście się w jakimś skansenie, bo brzmicie potężnie i soczyście, wykorzystując możliwości nowoczesnej technologii nagraniowej? Tak się składa, że jeśli chodzi o "Cruel Magic" to chcieliśmy brzmieć tak surowo jak się tylko da. Mniej efektów, mniej wokalu wspierającego, więcej nagrywania "na żywo" w studio. Jak mówiłem, jak tylko kompozycja nam odpowiadała - nagrywanie poszło nam bardzo szybko. Jeśli się dało, to nagrywaliśmy wszystko za pierwszym razem, nawet nie poprawialiśmy błędów. Znowu pracowaliście z Dario Mollo i Dave'm Curle - nie zmienia się sprawdzonych współpracowników, jeśli nie ma takiej potrzeby? W dziesiątkę! Jest takie angielskie powiedzenie - "jeśli coś nie jest zepsute to tego nie naprawiaj" i dokładnie tak się czujemy jeżeli chodzi o Dave'a i Dario. Nie musimy się

martwić o sprawy czysto techniczne, monitory ani o miksery, bo obaj wiedzą czego dokładnie potrzebujemy. To znaczy, że możemy się w pełni skupić na najważniejszych dla nas rzeczach, czyli na naszej wydajności i na samej muzyce. Nie da się nie zauważyć, że jesteście dość konserwatywni nie tylko co do muzycznego stylu, ale i formy samego materiału, bo nagrywacie zwykle 10 utworów, trwających około 45 minut - nie ma co przesadzać, lep szy niedosyt słuchacza niż jego znudzenie płytowym kolosem, gdzie część utworów to wypełniacze? Tak, w zasadzie sam odpowiedziałeś na swoje pytanie! Nie mógłbym tego nazwać lepiej, ale mam też nadzieję, że koncept LP cofnie się do tego stanu w jakim był w latach 70 i 80.

Oczywiście powiedzieliśmy, że z Metal Blade, a menadżer odpowiedział "OK, zostawcie to mnie". Potem Metal Blade zaoferowało nam kontrakt na trzy albumy oparty na wspaniałych warunkach. Wydawca dał nam nawet dokładny rozkład, włącznie z nagraniem oficjalnego klipu, czyli czegoś czego nigdy nie udało nam się osiągnąć w przeszłości. Wygląda na to, że trasa koncertowa też będzie w tym roku większa i lepsza. W sumie nie jest to wasz pierwszy kontakt, bo przecież w 1984 roku wydali już na licencji wasz debiutancki album - w ten sposób historia zatoczyła koło? Tak! Definitywnie są częścią naszej przeszłości. Ale wtedy Brian wybrał inną ścieżkę. Największą ironią jest to, że jak tylko Metal Blade zaczęło promować "Court In The Act"

Foto: Satan

Osobiście wolę winyl. Najgorsze co przyniosły płyty CD to 80-minutowe albumy! Nikt nie powinien słuchać czegoś tak długiego, to czyste szaleństwo. Jeśli to jakaś antologia albo ogólnoświatowe wydanie znanego zespołu to owszem, 80-minutowe albumy mają swoje zastosowanie. Ale są bezsensowne dla nowych albumów studyjnych. Nowy sposób na przekaz artystyczny? Nie, tak długie płyty nie mają żadnego sensu. Z Listenable do Metal Blade to chyba spory awans, dzięki któremu macie szansę dotrzeć do większej liczby słuchaczy? Oczywiście! Nasz kontrakt z Listenable skończył się wraz z wydaniem "Atom By Atom", a pod koniec 2016 roku, jak skończyliśmy nasze trasy na ten rok, zaczęliśmy się zastanawiać czy odnowić kontrakt z Listenable czy poszukać nowego wydawcy. Przypuszczam, że gdybyśmy mieli wybór między wszystkimi wydawcami wybralibyśmy Metal Blade, ale ich popularność tak wzrosła, że nie mieliśmy nawet pojęcia jak się z nimi skontaktować. W każdym razie, zdecydowaliśmy zająć się tworzeniem nowych kawałków i nagrywaniem demówek, a pół roku później zatrudniliśmy nowego menadżera z USA. Pierwsze pytanie, które nam zadał to z jakim wydawcą chcemy współpracować.

to album ten zaczął się dobrze sprzedawać i nagle wszyscy chcieli naszego powrotu. Ale zdaje się, że nie mają monopolu na wasze płyty, stąd licencje "Cruel Magic" choć by na Amerykę Południową czy Japonię? Nie uważam, że wiem cokolwiek o procesie prowadzenia wydawnictwa, dlatego też nie wnikam w to dlaczego wchodzą we współpracę z innymi wydawcami. Ale ufam, że ich decyzje są korzystne tak samo dla wydawcy jak i dla mojego zespołu. Metal Blade umie sprzedawać płyty. Oczywiście japońscy fani dostali utwór dodatkowy, ale nie jest to w sumie żaden nagrany wyłącznie dla nich bonus czy rary tas pokroju wcześniejszych utworów live czy z próby, tylko "Catacombs", strona B winylowego singla "The Doomsday Clock". Pominąwszy inne okoliczności pewnie było wam żal, żeby pozostał tylko na niskonakładowym singlu? Nie, niczego nie żałuję. Lubię ten utwór, ale czuliśmy, że nie pasował do reszty materiału, jak mówiłem wcześniej. Bez niego na płycie zachowany jest balans. Jestem w zasadzie wdzięczny, że wydawcy udało się znaleźć przystań dla tego kawałka na naszym singlu.

SATAN

25


HMP: Kiedy ma się niewiele ponad 20 lat trudno przewidywać co przyniesie bardzo odległa przyszłość, tak więc pewnie i wy nie zastanawialiście się nad tym, że przyjdzie wam celebrować jubileusz 40-lecia powsta nia zespołu? Jan Bechtum: Nie, ani trochę. Kiedy zaczynaliśmy chcieliśmy po prostu dobrze sie bawić, tworząc muzykę. Jedna rzecz pociągała za sobą kolejną i nagle okazało się, że jesteśmy pierwszym zespołem metalowym w Holandii, który podpisał kontrakt z wytwórnią. Kto by o tym pomyślał w 1978 roku?

Iron Maiden mają Eddiego, a wy Sędziego trudno wyobrazić sobie okładkę płyty Satan bez tej postaci, dlatego Eliran Kantor kon tynuuje ideę Billa Colwella z pierwszego albumu? Masz rację. Na naszych pierwszych LP mieliśmy trzy utwory z tytułami nawiązującymi do systemu prawnego: "Trial By Fire", "Alone In The Dock" oraz "Break Free". Przez te tytuły wybraliśmy nazwę dla naszego albumu "Court In The Act". Jak tylko wybraliśmy tytuł dla płyty musieliśmy też pomyśleć nad okładką. Uznaliśmy, że zły sędzia jako główna postać będzie pasować idealnie. To cała historia, po prostu seria decyzji podjętych ze względu na okoliczności. Ale muszę przyznać, że nasz Sędzia został bardzo potężną postacią i nie mogę sobie wyobrazić kolejnej okładki bez niego. W październiku zagraliście trasę po USA, teraz czekają was koncerty w Europie, głównie w Niemczech. Gracie sporo nowych utworów, dopełniając je równie solidną porcją kompozycji z debiutu i z innych płyt, a ich przyjęcie przez fanów potwierdza, że wciąż jesteście w formie i warto było wró cić? Szczerze mówiąc nigdy nie graliśmy lepiej. Bycie z czterema przyjaciółmi na scenie to wspaniałe uczucie. Dwóch z nich znam od 11. roku życia. Mamy zdecydowaną przewagę, nie tylko nad zreformowanymi zespołami z lat 80. (w których zazwyczaj jest maksymalnie dwóch oryginalnych członków), ale też nad młodszymi grupami, głównie przez nasze doświadczenie życiowe. Widzisz, na trasie mógłbyś nas zobaczyć na śniadaniu, odwodnionych, niewyspanych i skacowanych i zapytałbyś "co to za zarośnięte staruchy?", ale jak tylko wchodzimy na scenę to mamy energię 20-latków. To jest wręcz magiczne.

Pod koniec lat 70. wydawało się to zresztą o tyle nieprawdopodobne, że większość zespołów z rockowej czołówki nie istniała dłużej niż kilkanaście lat, nie było weteranów jak obecnie choćby The Rolling Stones, bo rock 'n'roll był w sumie jeszcze bardzo młody? Tak, w tamtych czasach wszyscy myśleli, że kiedy przekroczysz trzydziestkę, powinieneś przestać błaznować grając rock & roll (śmiech). Jednak myśmy do tego przywykli i wciąż mamy radochę z grania! Nie mieliście nigdy poczucia niedosytu, że mimo wydania w latach 1980-83 czterech świetnych albumów nie była wam dana jakaś większa kariera, mimo tego, że poza tymi podstawowymi wydaniami nakładem Backdoor ukazywały się też przecież licencje nakładem fonograficznych gigantów jak Phonogram czy Polydor? Mimo wszystko mieliśmy międzynarodową dystrybucję, za wyjątkiem USA. Brak wsparcia wytwórni był jednak odczuwalny. W sumie porównywalny z wami Bodine miał podobnego pecha, mimo tego, że przez trzy lata też wypuścili trzy udane płyty - bycie holenderskim zespołem nie ułatwiało wtedy przebicia się, grupy angielskie, amerykańskie czy nawet niemieckie miały znacznie łatwiej? Tak. Często słyszymy, że gdybyśmy byli z Anglii bylibyśmy o wiele więksi, jak np. Saxon. Zespoły takie jak my nie miały dużego wsparcia w kraju. Po udanej europejskiej trasie z Saxon w roku 1981 mieliśmy ofertę światowej trasy z nimi, ale nasza wytwórnia nie chciała w to wkładać pieniędzy. Mogliśmy koncertować z wieloma innymi zespołami, jak

Wojciech Chamryk, Jakub Krawczyk, Karol Gospodarek

Foto: Picture

26

SATAN

np. Rainbow, Thin Lizzy czy nawet Kiss. Jednak za każdym razem Backdoor nie okazywali zainteresowania wysłaniem nas, czy innego holenderskiego zespołu w trasę, ponieważ angielska filia Phonogramu bardziej dbała o angielskie zespoły. Tak więc zamiast nas na trasy z Thin Lizzy czy Rainbow jeździli Def Leppard. Dlatego w roku 1987 daliście sobie spokój z zespołem, tym bardziej, że to wygładzone, coraz modniejsze wtedy, komercyjne brzmie nie nie do końca pasowało do Picture? Główną przyczyną zakończenia działalności zespołu w 1987 roku był brak wsparcia wytwórni. Zmianą brzmienia na bardziej komercyjne próbowaliśmy temu przeciwdziałać, bo chcieliśmy utrzymywać się z grania. Podjęliście próbę powrotu w roku 1996, ale trwała ona zaledwie trzy lata - zabrakło wam determinacji, by pociągnąć to dalej, czy po prostu ówczesny renesans tradycyjnego heavy metalu, który miał miejsce za sprawą Hammerfall, jakoś was nie objął i młodzi fani owszem, zachłystywali się przypomni anymi przez nich Stormwitch, ale Picture już nie? Cóż, zrobiliśmy to wtedy dla samej frajdy. A ponieważ byłem jedynym oryginalnym członkiem zespołu, to temu reunion towarzyszyło również uczucie, że to tylko eksperyment. Postanowiliśmy występować pod szyldem Picture, ponieważ nie mogliśmy z początku znaleźć porządnego wokalisty a przybranie starej nazwy zespołu zwabiło na przesłuchania lepszych kandydatów. Mówi się do trzech razy sztuka i w waszym przypadku owa maksyma sprawdza się ideal nie. Wróciliście w 2007 i od tego czasu zespół działa wreszcie jak należy? Tak, zdecydowanie! Mamy ponownie dużo radochy z grania! Zaakcentowaliście to nader dobitnie pre mierowymi płytami "Old Dogs New Tricks" oraz "Warhorse", wznowionym nawiasem mówiąc niedawno na winylu, ukazał się też koncertowy "Live 2008", ale to jednak "Live 40 Years Metal Ears 1978 -2018" jest waszym pierwszym koncertowym albumem z prawdziwego zdarzenia?


Nie składamy jeszcze broni! - Wciąż mamy radochę z grania! mówi gitarzysta Picture Jan Bechtum. Słychać to na koncertowym albumie "Live 40 Years Metal Ears 1978-2018", tak właściwie pierwszej koncertówce holenderskiej grupy z prawdziwego zdarzenia. Picture powrócili na niej do najbardziej klasycznego repertuaru z wczesnych płyt, frontmanem grupy jest obecnie jej pierwszy wokalista Ronald Van Prooijen, a w dodatku nasz rozmówca zapowiada też kolejny album studyjny: Dzięki! Kochamy te albumy i jesteśmy z nich bardzo dumni. Nasz ostatni album koncertowy jest dokładnie taki, jaki powinien być i jesteśmy bardzo wdzięczni za możliwość nagrania naszego koncertu w Ridderkerk w 2017 roku. Aż dziwne, że nie udało wam się nagrać albumu live w latach 80., kiedy takie płyty miały ogromne znaczenie, będąc koncertową wizytówką mniej i bardziej znanych zespołów? To była kwestia pieniędzy. Chcieliśmy oczywiście nagrać koncertówkę, ale nie było to łatwe w tamtych czasach, bo sprzęt do nagrywania koncertów był bardzo drogi.

nie jest tak do końca, bo jednak Appie de Gelder, mimo tego, że to muzyk nie ustępujący wam wiekiem i doświadczeniem, to jednak jest w składzie nowicjuszem? Zgadza się. To nasz klasyczny skład, ale z dodatkowym udziałem drugiego gitarzysty Appie'go, który doskonale wpasował się w zespół! Sensacją jest za to powrót pierwszego wokalisty Ronalda Van Prooijena, bo przecież od momentu reaktywacji aż przez dziewięć lat za mikrofonem mieliście Pete'a Lovella - jak doszło do tej roszady?

stko odbyło się bardzo naturalnie. Główną przyczyną jest to, że brzmienie Picture zostało stworzone właśnie przez naszą oryginalną czwórkę. Wyczucie gry, timing i cała reszta nadal są więc słyszalne. Problemów z doborem repertuaru nie mieliś cie najmniejszych, bo przecież początkowy okres istnienia Picture obfitował w utwory, które doskonale zniosły próbę czasu i są wciąż uwielbiane przez fanów, stąd taki, a nie inny, dobór materiału na "Live 40 Years Metal Ears 1978 -2018"? Mamy mnóstwo materiału, z którego możemy wybierać, ale ostatecznie fani, którzy przychodzą zobaczyć klasyczny skład chcą również usłyszeć klasyczne kawałki. Dużo utworów z dwóch pierwszych albumów, solidna reprezentacja trzeciego "Diamond Dreamer", na którym oryginalnie śpiewał Shmoulik Avigal to oczywistość. Szkoda tylko, że poza tytułowym utworem LP "Eternal Dark" nie sięgnęliście po inne utwory z późniejszego okresu? "Eternal Dark" miał mroczniejszy klimat niż pozostałe nasze płyty. To nadal świetny al-

Foto: Picture

Nie macie w swych archiwach żadnych kon certowych nagrań z tego okresu, które można by wydać nawet w formie oficjalnego bootlegu dla fanów i kolekcjonerów, jeśli ich jakość techniczna nie jest najwyższa? Nagrania, które posiadamy naprawdę nie nadają się, żeby je wydawać. Wiemy jednak, że niektóre z nich krążą wśród kolekcjonerów i handlarzy. W rzeczywistości to też bootlegi (śmiech). Od razu wiedzieliście, że ten jubileuszowy koncert będzie rejestrowany, czy też taka decyzja pojawiła się później? Planowaliśmy nawet wypuszczenie DVD z tego koncertu, ale materiał wideo nie był wystarczająco dobrej jakości. Na szczęście nagranie dźwięku było w porządku. Powstała więc tylko wersja audio tego jubileuszowego koncertu? Być może wydamy DVD z innych koncertów, bo mamy sporo dobrych nagrań z późniejszych występów. Wnoszę z odgłosów publiczności, że był to raczej kameralny koncert co do ilości słuchaczy, zagrany w niewielkim klubie? Tak, to był mały klub, ale wypełniony naszymi najwierniejszymi fanami z Holandii i Belgii. Atmosfera była super! Niewątpliwym atutem takich koncertów jest jednak znacznie lepsza atmosfera i kon takt ze słuchaczami, co też pewnie mieliście na względzie, wybierając tę lokalizację? Dokładnie! Brzmi to wszystko tak, jakbyście opublikowali cały koncert bez cięć i zbytniego kom binowania na etapie post-produkcji, mamy tu więc 76 minut z Picture w prawdziwie kon certowym wydaniu? Tak, na nagraniu jest wszystko! Jedyne co zmieniliśmy to intro, bo nie zostało poprawnie nagrane. Napis na okładce głosi "Classic lineup", ale

Pete chciał założyć swój własny zespół i wtedy Laurens i Rinus zasugerowali, że może pora na kolejne parę lat zabawy ze wszystkimi oryginalnymi członkami Picture. W końcu to my wszyscy razem sprawiamy, że ten zespół jest jaki jest. Ciężko na to pracowaliśmy pomiędzy 1978 a 1982 rokiem. Ty też powróciłeś na stałe do składu, bo udzielałeś się przecież gościnnie na "Warhorse", czyli wygląda na to, że z czasem skład Picture powraca do tego najdawniejszego kształtu? Tak, wystąpiłem gościnnie tylko w wersji live "Choosing Your Sign" na winylowej edycji "Warhorse". Od 2016 natomiast jestem w zespole na stałe! Trudno było ponownie wam się zgrać, czy też wystarczyło kilka prób, by wróciła dawna magia? Już na pierwszej próbie poczuliśmy się, jakbyśmy nigdy nie przestali razem grać. Wszy-

bum, ale czujemy się lepiej grając utwory z trzech pierwszych płyt, głównie przez brzmienie gitar i wokali. Zaakcentowaliście za to utworami "Old Dogs New Tricks" i "Live By The Sword" fakt, że nie musicie opierać się tylko na klasy cznym, starym materiale? Zgadza się. To świetne utwory, które moim zdaniem mają ten sam styl co wczesny Picture. Zapytam więc na koniec kiedy możemy spodziewać się studyjnego materiału obecnego wcielenia Picture, bo przecież od wydania "Warhorse" minęło już ponad sześć lat? Jesteśmy w trakcie pisania nowych utworów z zamiarem nagrania ich na nowy album. Tak więc Picture nie składa jeszcze broni! Wojciech Chamryk, Paweł Izbicki, Paweł Gorgol

PICTURE

27


Na przekór trendom - Mieliśmy więcej pecha, złych managerów i wytwórni płytowych niż powinien mieć jakikolwiek zespół. To, że przetrwaliśmy to zasługa twardej, typowo angielskiej postawy - podkreśla gitarzysta Andy Boulton. Tokyo Blade faktycznie częściej byli pod wozem niż na jego szczycie, ale 10. albumem "Unbroken" powrócili w wielkim stylu - nie tylko dlatego, że odpowiada zań najbardziej klasyczny skład grupy:

HMP: Po premierze "Thousand Men Strong" w roku 2011 zrobiło się o was cicho, tylko od czasu do czasu przy pominaliście o sobie kompilacjami, jak na przykład box "Knights Of The Blade". Była to jednak typowa cisza przed burzą, bo nie dość, że wróciliście w najsil niejszym składzie, to do tego wydaliście jedną z najlepszych płyt w dyskografii Tokyo Blade?

Jak doszło do tego, że Alan Marsh wrócił do zespołu? Wcześniej już dwukrotnie dochodziło do takiej sytuacji, ale były to powroty krótkotrwałe, a nagrane z jego udziałem płyty z lat 90. trudno zaliczyć do waszych szczególnych osiągnięć - jak to mówią: do trzech razy sztuka, bo kolejnej tak dobrej okazji mogłoby już po prostu nie być? Alan zawsze był moim bliskim przyjacielem. Pisaliśmy nowe kawałki przed tym, jak ponownie wrócił do zespołu; nie byłem jednak pewien czy znów będzie chciał grać z Blade, ale zgodził się i tak oto wydaliśmy "Unbroken". Razem napisaliśmy cały materiał na płytę, zupełnie jak za dawnych czasów i jesteśmy bardzo zadowoleni z efektu końcowego. Niezwykle istotne jest tu chyba również to, że nie jesteście już obecnie zapalczywymi młokosami, ale starszymi, doświadczonymi ludźmi, tak więc do wielu spraw podchodzi cie zupełnie inaczej, co ma też wpływ na wasze układy i komunikację, bo po prostu lepiej się obecnie dogadujecie? Dobre pytanie Wojtek, na które od razu od-

założycielami, a nie brakuje też sytuacji, że takie grupy funkcjonują w najlepsze, chociaż nie gra w nich już nikt z pierwszego okresu, ale z kolejnymi wokalistami zdecydowanie wam nie wychodziło - to dlatego uznaliście, że trzeba spróbować ponownie z Alanem? Nie do końca. Sprowadzanie Chrisa Gillena na koncerty do Europy było zbyt kosztowne; Chris zdawał sobie z tego sprawę. Tak więc zdecydowaliśmy się zaprosić Alana z powrotem do zespołu. Jak mówiłem, Alan i ja zawsze byliśmy dobrymi przyjaciółmi, lubimy swoje towarzystwo i wspólne pisanie utworów. A ponieważ mam teraz swoje domowe studio, jest nam o wiele łatwiej nagrywać nowy materiał. Oczywiście wychodzi też to wszystko taniej. Nie było jednak tak, że od razu stał się pełnoprawnym członkiem grupy, bo najpierw wspierał was gościnnie na koncertach, a gdy przekonaliście się, że po dawnych ani mozjach nie zostało już śladu, wrócił już na dobre? Nie, nie chowaliśmy do siebie urazy, a kiedy Alan zdecydował się wrócić, bardzo się z tego ucieszyliśmy. Nigdy nie grał z nami jako gość, zawsze był pełnoprawnym członkiem zespołu gdy występowaliśmy razem jako Tokyo Blade. To chyba szczególna sytuacja, nieporówny walna z taką, gdy do składu dołącza nowy, dotąd wam nieznany wokalista, bo jednak w początkach istnienia Tokyo Blade byliście z Alanem świetnymi kumplami, co przekładało się też na jakość muzyki? Absolutnie, kiedy piszesz utwory z drugą osobą, musicie nadawać na tych samych falach, a Alan i ja zdecydowanie tak mamy. Jesteśmy nie tylko dobrymi przyjaciółmi, ale też dobrym duetem kompozytorskim. O co właściwie poszło w roku 1984, że nagrana już z Alanem druga płyta poszła właściwie do kosza, by ukazać się dopiero po lat ach, a wy nagraliście "Night Of The Blade" z wokalami Vica Wrighta, pozostawiając jednak chórki zaśpiewane przez poprzedniego wokalistę? Cóż, Alan i ja napisaliśmy wspólnie "Night Of The Blade" i wszystkie linie wokalne były zaśpiewane przez niego. Tuż przed wydaniem albumu te ścieżki zostały usunięte i zastąpione wokalami Vica. Żeby zaoszczędzić na czasie i kosztach studia, wytwórnia zdecydowała jednak zostawić część partii Alana. Nie podobała nam się ta zmiana, ale byliśmy zdani na łaskę gównianej wytwórni.

powiedziałeś. Z wiekiem człowiek poważnieje, nie jesteśmy już młodzikami, którzy mają problemy z komunikowaniem się. Dogadujemy się teraz lepiej niż kiedykolwiek, a wszystkie nieporozumienia poszły w niepamięć.

Czyli gdybyście zachowali wtedy zimną krew, na spokojnie porozmawiali, to sytuac ja mogłaby wyglądać zupełnie inaczej? No i było też pewnie tak, że menedżer czy wytwórnia naciskali: on śpiewa za ostro, potrzebujemy kogoś innego, żeby nadać waszej muzyce bardziej przebojowego charakteru? Niezupełnie, wytwórnia chciała wyrzucić Alana z zespołu i zastąpić go swoim człowiekiem. Nic z tego nie wyszło, a Vica Wrighta zatrudniliśmy dosłownie na ostatnią chwilę.

Już przed ośmiu laty mieliście aż 3/4 orygi nalnego składu grupy, co już było sukcesem, zważywszy na to, jak wiele zespołów sprzed lat reaktywuje się tylko z jednym-dwoma

Po jakimś czasie obróciło się to niestety przeciwko wam, bo jednak to lekkie, momen tami wręcz przesłodzone granie to nie była wasza stylistyka, nie czułeś się w tym naj-

Foto: Tokyo Blade

Andy Boulton: Dziękuję, miło to słyszeć. To, że zdecydowaliśmy się nagrać kolejny album, to zasługa dużej ilości wciąż wiernych fanów, którzy chcieli ponownie usłyszeć Tokyo Blade. Poza tym bycie kreatywnym i robienie wciąż nowych rzeczy jest częścią bycia muzykiem. Te dwa czynniki były dla nas motywacją.

28

TOKYO BLADE


lepiej, ale zmiany muzycznych mód niejako zmuszały was do szukania innych rozwiązań, żeby utrzymać się na rynku? Tak naprawdę to Vic chciał pociągnąć zespół w innym kierunku. Nie mieliśmy z tym problemu, ale nasi fani na to nie poszli, poza Stanami, gdzie album bardzo się spodobał. Ostatecznie jednak pozbycie się połowy składu kompozytorów w osobie Alana i mojej, nie było dobrym posunięciem. C'est la vie. Grunge zadał wam chyba ostateczny cios, z kolei reaktywacja zespołu w roku 1995 była chyba ciut przedwczesna o tyle, że ten heavymetalowy boom zaczął się dopiero po dwóch latach. Ale gdy wróciliście w roku 2007, to sytuacja wyglądała już zupełnie inaczej? Cóż, style w muzyce się zmieniają, co się dziś sprzedaje, jutro może być zapomniane, uważam jednak, że dobre utwory przetrwają próbę czasu. W moim wieku nie przejmuję się już zbytnio czy jestem na czasie (śmiech). Ogólnie nie przejmuję się niczym, co jest poza moją kontrolą.

skiej postawy. Możecie obrzucać nas gównem, ale to po nas spływa i cokolwiek zrobicie, nigdy się nie zatrzymamy. (śmiech) Pewnie na próbach nie mogliście opanować ekscytacji, gdy takie utwory jak: "Devil's Gonna Bring You Down", "Bullet Made Of Stone" czy "Dead Again" nabierały ostate cznego kształtu? Spoglądaliście po sobie i mó-wiliście: tak, to jest właśnie to! Tak, myślę że byliśmy pewni, że nagrywamy dobry album. Próby są zawsze wyzwaniem, ponieważ mieszkamy daleko od siebie, a dodatkowo w ich trakcie jeden z członków zespołu doświadczył niewyobrażalnej tragedii rodzinnej. Nie będę rozwijał tego wątku, bo chcę uszanować jego prywatność, niemniej jednak wywiązał się ze swoich obowiązków wobec zespołu nienagannie, dowodząc, że w istocie jesteśmy "Niepokonani" ("Unbroken"). "Warrior Of The Rising Sun"/"The Last Sa-

rozpieszczane oryginalną (!) muzyką pisaną przez prawdziwe gwiazdy. Jestem szczęściarzem, że mogłem właśnie wtedy słuchać muzyki, bardzo to doceniam i będę kontynuował to co robię aż do śmierci. Co prawda pod nazwą Tokyo Blade zaist nieliście dopiero w latach 80., ale funkcjonowaliście już od roku 1979, tak więc w przyszłym roku będziecie świętować 40lecie. "Unbroken" wydaje się świetnym akcentem tego jubileuszu, bo to jednak zupełnie inny ciężar gatunkowy niż kolejna kompilacja czy nawet rocznicowy koncert, ale pewnie myślicie też o innym uczczeniu tej rocznicy? Może to dziwne, ale nie. Pracujemy już nad nowym albumem i skupiamy się na przyszłości, nie martwiąc się tym co było. Jesteśmy oczywiście dumni z sukcesu, który osiągnęliśmy: staliśmy się zespołem rozpoznawalnym w świecie i mieliśmy przyjemność objechać go z koncertami. Mamy mnóstwo bezcennych

Przyznasz, że jest to sytuacja paradoksalna: dana muzyka staje się niemodna w obliczu zmian rynkowych trendów, mimo tego, że wciąż jest wspaniała, a po latach zostaje uznana za klasyczną? Zgadzam się całkowicie. Dla mnie dobra piosenka to po prostu dobra piosenka i tak samo jest z całymi albumami. Jakość zapewnia długowieczność i przetrwanie na przekór trendom. Wspólnie z Alanem staramy się pisać najlepsze utwory na jakie nas stać, a przynajmniej takie, które mają solidne podstawy. Czujemy, że "Unbroken" ma te cechy, ale ostatecznie i tak to fani decydują. Czyli lepiej późno niż wcale? Warto też dodać, że przez te wszystkie lata mieliście wiernych fanów na całym świecie, a ta świadomość pozwalała wam trwać nagrywać kolejne płyty? Zupełnie tak, Wojtku, to oni napędzają Tokyo Blade i sprawiają, że brniemy wciąż do przodu. Najnowszą "Unbroken" rozbiliście bank, bo to wydawnictwo niczym nie ustępujące waszym dwóm pierwszym albumom - skoro wrócił klasyczny skład, to i powrót do korzeni wydawał się czymś naturalnym? Znów trafiasz w sedno przyjacielu. Sądzę, że Alan i ja mamy swój styl pisania a nasza współpraca wychodzi bardzo dobrze. Nie staramy się koniecznie uchwycić "brzmienia zespołu", a pisać dobre utwory i robić to w sposób naturalny. Gdy zaczynamy pisać nowy kawałek, ale zbytnio się on nie klei, zaczynamy tworzyć coś innego. Komponowanie na siłę to nic dobrego, bo możesz skończyć niezadowolony i z nie najlepszym materiałem. Tytuł też nie jest w żadnym razie przypad kowy, to taka programowa deklaracja: nic nie zdołało nas pokonać, wróciliśmy niezłomni? Ponownie 100% racji przyjacielu, dobrze to interpretujesz. Mieliśmy więcej pecha, złych managerów i wytwórni płytowych niż powinien mieć jakikolwiek zespół. To, że przetrwaliśmy to zasługa twardej, typowo angiel-

Foto: Tokyo Blade

murai" - fascynacja kulturą Japonii i etosem samurajskim jest u was jak widać wciąż aktualna, zresztą nazwa zobowiązuje? To bardziej zasługa Alana niż moja (śmiech). Ale tak, nadal utrzymujemy samurajską otoczkę zespołu. Szanuję wszystkich wojowników, którzy stawiają czoło, często ogromnym, przeciwnościom. Życie samo w sobie czasem przypomina walkę, prawda? Dokładnie! Teraz nie pozostaje nic innego, jak promować tę płytę, chociaż pewnie nie odbije się ona szerszym echem poza środowiskiem fanów tradycyjnego heavy, bo to już jednak nie te czasy, kiedy metalowy zespół mógł podbić listy przebojów i trafić do masowej publiczności? A kogo to obchodzi? Na pewno nie nas! Wolę grać swoją muzykę i mieć pięciu fanatycznych fanów niż grać mainstreamowe gówno jak hip-hop czy współczesny pop. Dorastałem w fantastycznych czasach, słuchając wielkich tamtego okresu: Zeppelin, Floyd, Queen, Purple, Sabbath itp.. Kurwa, nawet popowe zespoły były wtedy niesamowite, np. Sweet, Slade, Bowie, T. Rex. Nasze pokolenie było

wspomnień z podróży a z wszystkich przykrości, które nas spotkały, po prostu się dzisiaj śmiejemy: z tego jak utkwiliśmy na lotnisku na dwa dni; ze sprzedawania autografów w Buffalo, NY za tabliczkę czekolady, bo przymieraliśmy głodem; z bycia aresztowanym w Niemczech w wyniku nieporozumienia z niemiecką policją itp., itd. Jeśli nic ze swoim życiem nie robiłeś, to i nie masz co wspominać, ale to wypatrywanie kolejnej przygody jest tym, co mnie nakręca. Jeśli stoisz wciąż w tym samym miejscu, widok się nie zmienia, a na zakończenie parę słów od Marka Twaina: "Dwa najważniejsze dni w twoim życiu to ten, w którym się rodzisz oraz ten, w którym dowiadujesz się dlaczego". Najlepszego, dziękuję. Wojciech Chamryk, Paweł Izbicki, Katarzyna Chmielarz

TOKYO BLADE

29


Bez nostalgii Muzyczny biznes wygląda obecnie jak wygląda, a w natłoku ukazujących się ciągle płyt czasem można coś przeoczyć. Tak stało się również w przypadku powrotnego albumu brytyjskiego Avenger, jednej ze sztandarowych grup NWOB HM. "The Slaughter Never Stops" przed czterema laty dotarł do niewielu fanów, ale obecnie ukazało się wznowienie tej płyty, a ponieważ trzyma ona poziom kultowych wydawnictw grupy, to tematów do pogawędki z jej perkusistą nam nie zabrakło: HMP: Nie ma chyba większej satysfakcji dla muzyka, kiedy okazuje się, że jego płyta nie jest tylko sezonowym produktem i po kilku latach wciąż wzbudza zainteresowanie nie tylko fanów, ale przede wszystkim wydawców? Gary Young: To fakt, to niesamowite uczcie zobaczyć, że taki album jest nadal pożądany po tylu latach. Nigdy się tego nie spodziewaliśmy; jeśli dobrze kojarzę jest to siódmy raz, kiedy nasz debiut zostaje wznowiony w przeciągu trzydziestu lat. Ogromnie satysfakcjonujące jest bycie częścią czegoś, w czym ludzie, nawet po tak długim czasie, odnajdują jakieś pozytywne wartości, szczególnie jeśli są to młodzi ludzie, którymi nie powoduje nostalgia.

"Blood Sports" i "Killer Elite" to wciąż świecące pełnym blaskiem klejnoty NWOB HM, mimo tego, że powstały już w schyłkowym dla tego nurtu okresie połowy lat 80. Fakt, że fani wciąż uwielbiają te płyty i są one regularnie wznawiane pewnie też nie był bez znaczenia przy podjęciu decyzji o reak tywacji grupy? Wydanie antologii Sanctuary było dla nas prawdziwym kamieniem z Rosetty, czymś co w końcu doprowadziło do naszej reaktywacji, choć ja sam już dawno o to zabiegałem. Myślę, że to współpraca z innymi zespołami sprawiła, że wskrzeszenie naszej grupy nie nastąpiło wcześniej. Ponadto wydawaliśmy muzykę pomiędzy rokiem 1982 a 1985, więc o wiele wcześniej niż koniec lat 80., a to bardzo ważne dla purystów NWOBHM.

Zanim jednak doszło do nagrania "The

Nie kombinowaliście, nie eksperymentowaliście - to wciąż brytyjski metal najwyższych lotów, a "The Slaughter Never Stops" brzmi tak, jakby powstała tuż po wcześniejszych waszych albumach, perfekcyjnie je dopełniając? Byliśmy świadomi tego, iż ten album musi brzmieć i dawać poczucie, że jest to zwyczajnie kontynuacja z miejsca, w którym skończyliśmy lata wstecz. Wiele zespołów NWOB HM popełniało błąd i powracało z albumem w nowym, "ulepszonym" stylu. Oczywiście my chcieliśmy pokazać, że dojrzeliśmy jako muzycy i tekściarze, ale kompozycje są wciąż w stylu charakterystycznym dla Avenger… był to główny wyznacznik, którego się trzymaliśmy podczas pisania na potrzeby tego albumu. Cztery lata temu wydaliście ją dzięki współpracy z Rocksector Records, ale nie ma co ukrywać, że płyta przeszła praktycznie bez echa, dlatego pewnie z ogromną radością zareagowaliście na zainteresowanie tym mate riałem Dissonance Productions? Nie mogę w to uwierzyć, że niektórzy z fanów dopiero teraz dowiadują się o tym, że ten album istnieje. Sądzę, że dopiero teraz, z pomocą wytwórni Dissonance, ten album jest zaprezentowany w sposób na jaki zasługuje, w sposób, w jaki powinna zostać wypromowana, wtedy gdy po raz pierwszy pojawiła się na rynku tj. w roku 2014. Zarówno przy naszych pierwszych płytach, jak i przy naszym ostatnim albumie, nie mamy się czego wstydzić, a ich entuzjazm jest bardzo ożywczy, a to rzadkość wśród wytwórni w dzisiejszych czasach. Z fanami byłoby pewnie znacznie lepiej, gdybyście już przed czterema laty zdołali zyskać wsparcie jakiejś kompetentniejszej wytwórni, a tak pewnie wielu zwolenników metalu nawet nie wiedziało, że wydaliście nową płytę? Jak wspomniałem wcześniej, ludzie do dziś nie zdają sobie sprawy z istnienia tego albumu. Problem polega na tym, że będąc odrobinę znanym i będąc "bezpieczną" inwestycją dla wielu wytwórni, które pomogą w wydaniu albumu, ale nie zapewnią pełnego wsparcia, to dla większych wytwórni bardziej opłacalne jest zainwestowanie w wypróbowane i przetestowane grupy, niż zespoły, którym trzeba pomóc wybić się na rynku i zainwestować w nie niemały kapitał. Oczywiście wolelibyśmy wiodącą wytwórnię, ale ile zespołów z NWOB HM zostało przyjętych przez którąkolwiek z nich w ciągu ostatnich 30 lat? Mamy duże nadzieje na naszą owocną współpracę z Dissonance, jak na razie ich zaangażowanie wywarło na nas ogromne wrażenie.

Foto: Avenger

Slaughter Never Stops" musieliście reaktywować zespół - co skłoniło was do podjęcia takiej decyzji i dlaczego zeszło wam tak długo z przygotowaniem powrotnego albumu? Tak naprawdę reaktywacja zespołu nastąpiła w roku 2005, jednak skupiliśmy się na koncertowaniu i szczerze powiedziawszy, nie stworzyliśmy niczego nowego aż do roku 2009. Jednak gdy w końcu zaczęliśmy coś pisać, musieliśmy mieć pewność, że to co stworzymy będzie można potraktować jako kontynuację naszych poprzednich albumów. Okazało się być to zadaniem bardzo czasochłonnym, dlatego też tyle czasu zajęło nam wydanie czegoś nowego.

30

AVENGER

Nie udało wam się jednak wrócić w pełnym składzie z lat 80., a do tego trochę też trwało, zanim za mikrofonem ponownie stanął Ian "Swifty" Davidson - dopiero mając go ponownie w zespole uznaliście, że w końcu trzeba zabrać się za nagranie płyty? Niedokładnie tak było, ponieważ w 2005 roku zespół wrócił w składzie Ian, ja i Mick Moore. Tak więc było to 90% oryginalnego składu, który pisał, nigdy natomiast nie mieliśmy stałego perkusisty. Ian opuścił nas na dziesięć miesięcy w roku 2010, kiedy to już mieliśmy nagrany album i wrócił dopiero po trzech latach, dlatego dopiero wtedy uznaliśmy za stosowne wydanie tego albumu.

Muzyka się nie zmieniła, ale już okładka tak, a w dodatku ten nowy cover, zapewne nieprzypadkowo, nawiązuje do elementów znanych z frontu LP "Blood Sports", podkreślając tym samym ciągłość waszych dokonań również w aspekcie graficznym? Było to celowe wskazanie naszych intencji; w ten zaszyfrowany sposób sugerujemy, iż będzie ona zawierać podobne brzmienie i styl do naszych wcześniejszych muzycznych dokonań. Pracowaliście w studio z waszym byłym gitarzystą Deanem Thompsonem - chyba dobrze mieć za konsoletą kogoś zorientowa-


nego w temacie, znającego brzmienie i muzykę zespołu z którym pracuje? To prawda, zna on nas bardzo dobrze, ponadto świetnie rozumie skąd jesteśmy i jaki styl muzyczny chcemy sobą reprezentować. Bywały nawet chwile, w których udowadniał nam, że zna nas lepiej niż my sami, jeśli chodzi o aranżację i o to, do jakiego brzmienia dążymy. Na debiutanckim albumie nagraliście "Matriarch" Montrose, jeden z klasycznych utworów tej amerykańskiej grupy i do niedawna był to jedyny cover w waszej dyskografii. Co sprawiło, że na najnowszej płycie postanowiliście zaprezentować swoją wersję "Killers" Iron Maiden? Jeśli chodzi o ten utwór, to przez wiele lat graliśmy go na próbach oraz występach na żywo dla zabawy. Jest to kompozycja popularna od zawsze i stwierdziliśmy, że nadszedł ten czas. Tak więc nagraliśmy go, a że efekt był naszym zdaniem bardzo zadowalający to postanowiliśmy dołączyć "Killers" do tego albumu. Wybranie utworu z ich wczesnego okresu to nie przypadek, podobnie jak fakt, że właśnie do tego utworu nakręciliście teledysk? Oczywiście, że nie… musi zaiskrzyć… musi być to utwór muzycznie podobny do nas i wciąż brzmieć jakby była to muzyka stworzona przez nas. Ta konkretna epoka zawsze była punktem odniesienia dla nas samych. Nie chodzi więc o to, żeby zagrać taki cudzy utwór jak najwierniej, ale aby dodać w nim coś od siebie, uczynić go nieco odmiennym oryginału? Szczerze powiedziawszy, to myślę, że Ian potrafi oddać charakterystyczny styl Avenger niezależnie od tego jaki utwór śpiewa, ale faktycznie, do pewnego stopnia trzeba przy coverach dodać do danej kompozycji trochę swojej energii. Wiele zespołów/solistów z większym stażem często spotyka się z takim podejściem: fajnie, że coś jeszcze robicie, ale ludziom wystarczą reedycje klasycznych albumów i składanki, tak więc sorry, wasza nowa płyta nas nie interesuje. Zdarzało się, że i was tak traktowano, tak jak gdyby sześćdziesiątka na karku była jakimś stygmatem, takim osta-

Foto: Avenger

tecznym potwierdzeniem, że pora na muzy czną emeryturę? Cóż, album nadal sprzedaje się całkiem dobrze, pomimo braku wsparcia, takiego jakbyśmy chcieli, ze strony wytwórni Rocksector, jednak trudno jest ocenić retrospektywnie czy ma to duży związek z naszą popularnością z roku 1984 i oczywiście ludzie mieli możliwość na zapoznanie się z naszą wcześniejszą twórczością przez trzy dekady, a bieżące wydania nie są wystarczająco długo na rynku by można było dogłębnie analizować ich wpływ na naszą popularność. Sześćdziesiątka!!! Miałem wtedy tylko 17 lat, a moi kumple może 23, więc jesteśmy już starzy, ale nie w wieku emerytalnym. Wydaje mi się, że obecnie jesteś o wiele bardziej szanowani niż w tamtych czasach, a ludzie na ogół cieszą się, że wciąż gramy. To irytująca, ale też i jednocześnie bardzo inspirująca sytuacja, żeby pokazać komuś takiemu, że mylił się i stać was jeszcze na wiele, co potwierdza "The Slaughter Never Stops"? Myślę, że zawsze bardziej skupiamy się na muzyce, niż na udowadnianiu czegoś komuś… Ostatecznie jesteśmy fanami muzyki metalowej, którzy są zdolni do przekazywania muzyki ze sceny i robienia tego z wielką ra-

dością. Jeśli jednak uda nam się cokolwiek komuś udowodnić w międzyczasie, to jest niezamierzone… ale zajebiście spoko. Poza tym choćby muzykom The Rolling Stones nikt nie zagląda w metrykę, a przeciwnie, media i fani cieszą się, że ci mocno już starsi panowie są wciąż w formie - może więc takie podejście obowiązuje tylko wobec wielkich gwiazd, a inni artyści są traktowani po macoszemu? Myślę, że tak naprawdę to ludzie postrzegają nas i zespoły takie jak nasz bardziej jako grupę muzyków i nie zajmują się wnikliwym badaniem nas jako indywidualnych artystów. Dla przykładu, ludzie odnoszą się do grupy Raven jak do zespołu lub nazywają go także Gallagher Brothers, jakby to miało coś zmienić. Szczerze uważam, że fanów interesuje głównie właśnie muzyka i to, czy jest wykonywana z pełnym przekonaniem. Jesteście teraz w o tyle ciekawej sytuacji, że ukazało się wznowienie "The Slaughter Never Stops", tak więc pewnie będziecie promować tę płytę, również na koncertach. Nie zdziwiłbym się jednak, gdybyście mieli już w zanadrzu jakieś nowe utwory, przygotowane z myślą o kolejnej płycie - zdradzisz na koniec nieco szczegółów na ten temat? Oczywiście, kolejne utwory są już gotowe i znacznym stopniu kontynuują styl naszego ostatniego albumu, tym samym wciąż pozostajemy wierni i skupiamy się na naszej spuściźnie. Naprawdę doceniam to, że dostrzegasz to w "Slaughter Never Stops" i mam nadzieję, że będzie to widoczne także w naszym następnym albumie. Można więc powiedzieć, że w określeniu "druga młodość" jest sporo z prawdy, a obec ne losy Avenger są tego najlepszym przykładem? Jeśli chodzi o muzykę, to zarówno pisanie jak i koncertowanie, a także jej aspekt społeczny, pozwala ci być młody duchem… Zbyt wielu ludzi pragnie dorosnąć zbyt szybko… a to czego im trzeba, to dobrze bawić się na koncertach. Wojciech Chamryk, Katarzyna Chmielarz, Aleksandra Eliasz

Foto: Avenger

AVENGER

31


IMPELLITTERI Sprzedaliśmy miliony płyt na świecie, a ludzie o tym nie wiedzą Chris Impellitteri to niewątpliwie jeden z najbardziej utalentowanych gitarzystów przełomu lat 80. i 90. Często przyrównywany do takich sław jak chociażby Yngwie Malmsteen czy Michael Angelo Batio, gitarzysta zasłynął ze swoich szybkich kompozycji i shredów, które prezentował na albumach swojego zespołu Impellitteri. Od premiery ich najpopularniejszego albumu "Stand in Line" minęło już 30 lat, jednak od tamtego czasu gitarzysta wraz ze swoim zespołem nadal tworzy i wydaje płyty. Najnowszą z nich - "The Nature of the Beast" - wydało 3 października 2018 roku Frontiers Records. Z tej okazji postanowiliśmy porozmawiać z Chrisem o przeszłości, teraźniejszości, jak i o planach zespołu. HMP: Na początku chciałbym Ci podziękować za możliwość przeprowadzenia tego wywiadu. To wielki zaszczyt dla mnie zarówno jako Twojego fana i fana metalu w ogóle! Chris Impellitteri: Dziękuję Ci bardzo, jest mi bardzo miło z tego powodu!

Hendrixa, bardzo znane studio. To było nasze pierwsze miejsce, w którym nagrywaliśmy i to jest jedyna rzecz, którą nagraliśmy, te cztero-utworowe demo. Widziałem jakieś nagrania video z koncertów z zamierzchłych czasów, ja i Rob graliśmy różne covery, różnych zespołów...

Na samym początku chciałbym się cofnąć do czasów z przed Impellitteri. Przedtem Ty i Rob Rock graliście w zespole Vice, później wspólnie stworzyliście Impellitteri. Jak się poznaliście z Robem i czy ostały się jakieś

"Tom Sawyer" jest chyba wrzucony na YouTube'a jako jedyny z tamtych czasów... Naprawdę? Okey pamiętam to! A jeśli chodzi o demo, to mam jedynie trzy

Impellitteri jest pierwszą w dyskografii, nagrałem ją z Robem Rockiem, Loni Silvą i Tedem Daysem. Zawierała utwory takie jak "Lost in the Rain", "Burning", "Play with Fire" i "I'll Be Searching" i zdefiniowała brzmienie zespołu. Zaczęliśmy koncertować i szło naprawdę dobrze. Sprzedaliśmy wiele płyt, duże magazyny muzyczne, jak Kerrang, pisały o płycie dobre recenzje, każdy uwielbiał nasz zespół, który stawał się coraz bardziej znany, szczególnie w Los Angeles, CA. Mimo wszystko Rob Rock postanowił odejść i zacząć tworzyć w innym kierunku muzycznym. Było to trudne dla nas, ponieważ dopiero co podpisaliśmy kontrakt płytowy z Relativity Records, więc musiałem szybko znaleźć wokalistę. Graham i ja byliśmy znajomymi od jakiegoś czasu, więc zadzwoniłem i zapytałem: "Cześć Graham co robisz?". Jego poprzedni zespól Alkatrazz został rozwiązany, więc dalej ciągnąłem: "Czy chciałbyś wspólnie nagrać album?", a on na to: "Oczywiście, zróbmy to!". Zaczęliśmy więc wspólnie pisać muzykę i pierwszy utwór, który napisaliśmy był właśnie "Stand in Line". Następnie nagraliśmy album, był on bardzo trudny podczas realizacji, ponieważ ja byłem "heavy metalowym dzieckiem", a Graham był bardziej "gościem zakorzenionym w bluesie" z Rainbow... Słuchałem starych nagrań Grahama, jest to klasyczny blues, więc to zupełnie inna bajka. Tak, zwłaszcza w odniesieniu do naszej "Czarnej EPki". Tak więc to było bardzo trudne, bo musiałem zmienić swój styl gry i dostosować się do wokalu Grahama, a Graham jest naprawdę utalentowanym wokalistą. W końcu nie ma za wielu wokalistów, którzy godnie by zastąpili Ronnie Jamsa Dio, więc...

Foto: Impellitteri

nagrania z tamtych czasów (oprócz trzyutworowego demo i krótkiego filmiku na YouTube) w Twoich archiwach? Myślę, że było to w 1985 lub 1986 roku (bardziej w 1985r. wtedy Vice nagrało demo przyp. red.). Byliśmy dzieciakami i obaj graliśmy po klubach w swoich cover-bandach. Grywaliśmy utwory Ozzyego, Van Halen, Deep Purple... każdego tygodnia, a nawet dnia, w różnych klubach. Pewnego razu "nasze drogi się skrzyżowały", staliśmy się kumplami i postanowiliśmy grać razem. Było to całkiem magiczne przeżycie i tak to się właśnie zaczęło. Następnie stworzyliśmy Vice, nagraliśmy tylko cztero-utworowe demo, które zarejestrowaliśmy w studio Electric Lady Land w Nowym Jorku należącym do Jimiego

32

IMPELLITTERI

utwory, które ogólnie są znane - były jednak cztery kawałki? Możesz mieć rację, to było dawno temu i nie mam kopii tego dema. Po epizodzie z Vice wraz z Robem założyliś cie Impellitteri i nagraliście w 1987 roku EPkę. Po niej Rob opuścił zespół, a Ty na jego miejsce zwerbowałeś duże nazwiska np. mojego ulubionego wokalistę Grahama Bonneta, z którym nagrałeś jeden z Twoich najpopularniejszych albumów "Stand in Line". Co się stało z tym line-up'em, czemu się rozpadł, mimo sukcesu albumu i czy lubisz nadal grać utwory z tej płyty, prócz tytułowego "Stand in Line"? Dobre pytanie! Od początku. "Czarna EPka"

Tak to prawda! To właśnie Graham (śmiech). Nagraliśmy więc album "Stand in Line", który osiągnął gigantyczny sukces. Miałem z tym problem, kocham utwór "Stand in Line" i kiedy gram go na żywo, publika szaleje i kocha ten kawałek również, lecz przykro mi to powiedzieć, ale reszta albumu nie brzmi jak Impellitteri. Brzmi bardziej jak zespół pokroju Rainbow niż Impellitteri, tak więc moim wyzwaniem po "Stand in Line" był powrót do brzmienia, które wypracowałem z Robem. Graliśmy "Stand in Line" przez kilka lat na dużych scenach, arenach, stadionach... Byliśmy w MTV, które wtedy w USA było bardzo popularne, byłem gościnnym prowadzącym Headbangers Ball. Było świetnie, ale musiałem to skończyć, ponieważ chciałem Roba z powrotem w składzie, Graham odszedł robić swoje własne rzeczy. To właśnie historia "Stand in Line" i jego line-upu. Mówiąc o powrocie Roba, powrócił do składu w 1992 roku na "Grin and Bear it". Później nagraliście kilka albumów, które zostały wydane tylko w Japonii. Wszyscy wiemy co się stało z melodyjnym rockiem i lżejszy mi odmianami metalu w latach 90. lecz jako Twój fan i kolekcjoner miałem problemy z kupnem tychże płyt w Europie. Udało mi się dostać albumy od "Stand in Line + Black EP" do "System X" lecz było to naprawdę trudne. Czy są szanse na reedycje tych albumów, zwłaszcza, że macie teraz europejskiego wydawcę, Frontiers Records? Tak, musimy wydać ponownie te albumy, zwłaszcza te, które budziły duże zaintereso-


wanie wśród fanów, a były wydane tylko w Japonii. Jednym z największym z albumów, który odniósł duży sukces w Japonii był "Answer to the Master". Tak, z 1994 roku... Zgadza się, jesteś niezły! Prawda, jestem "historycznym" maniakiem! Ostatnio przeprowadzałem wywiad z Cauldron gdy byli w Polsce i jeden z nich powiedział, że jestem chodzącą "encyklope dią". (Śmiech) świetnie, podoba mi się to! Wracając do sedna, "Answer to the Master" było albumem bardzo ciepło odebranym przez słuchaczy. Dzieciaki na całym świecie miały to nagranie, więc myślę, że ten album powinien zostać ponownie wydany. Zawiera takie utwory jak "Warrior", "Answer to the Master" czy "Fly Away", te piosenki były wielkim sukcesem. Płyta sprzedała się w ponad stu tysiącach sztuk pierwszego dnia. Była bardzo popularna, więc myślę, że tę płytę wydamy ponownie. Tak jak inna moja ulubiona płyta, tym razem EPka "Victim of the System", która dla mnie brzmi jak heavy metalowa wersja Queen, ma wiele operowych wokali, uwielbiam to wydawnictwo! Tak musimy powrócić do starszych nagrań zwłaszcza, że ruszamy w trasę po świecie. O, świetnie! Podpytam o to jeszcze później. Przejdźmy teraz do świeższych albumów. Wydaliście Wasz najnowszy krążek "The Nature Of The Beast" kilka tygodni temu. Jak zareagowali Wasi fani, jak i krytycy? Czy powtórzyło się to, co opisałeś na Facebooku, że fani uwielbiają Waszą muzykę, a krytycy nienawidzą? (Śmiech) "The Nature Of The Beast" zbiera świetne recenzje od krytyków. Jesteśmy z tego bardzo zadowoleni. Widziałem kilka z nich, dostajemy świetne oceny jak 10/10, 5/5. Wydaliśmy dopiero co dwa klipy, jeden dla "Run For Your Life", który jest uwielbiany zarówno przez naszych fanów jak i fanów heavy metalu w ogóle, bo to bardzo nostalgiczne promo video. W założeniu miał być nieco głupkowaty i śmieszny, miał wyglądać jak stare Iron Maiden z 1983 roku czy Judas Priest. Zrobiliśmy to celowo. Wszyscy wystawiają nam pozytywne opinie. Album właśnie wspiął się na 29. miejsce najlepszych albumów hard' n'heavy w Stanach. Wow, gratulacje! Dzięki, to bardzo trudne do osiągnięcia w Stanach, zwłaszcza, że wszyscy słuchają Justina Biebera czy Britney Spears. Natomiast w Polsce albo słuchamy ekstremalnego metalu, jak Behemoth czy Decapitated, a jeśli nie słuchasz metalu czy rzeczy z nim powiązanych to jesteś w rapie albo w discopolo, takie disco połączone z płytkimi tekstami o miłości, seksie i takich sprawach. (Śmiech) więc albo ekstrema albo pląsy (śmiech). Tak, albo ekstrema albo... nazwijmy to "muzyką prostą do słuchania". Klasyczny heavy metal w Polsce staje się coraz większy ale nadal nie jest popularny jak mógłby być. Jak mógłbyś to zmienić?

Przyjedźcie do Polski i zagrajcie koncert! (Śmiech) obiecuję Ci, jeśli koncertowi promotorzy nas zaproszą, będziemy tam! Widzę, że macie świetny festiwal co roku... Woodstock Festival... Tak! Kto to organizuje? To już nie Woodstock ponieważ licencja na nazwę wygasła jakoś rok temu, teraz nazy wa się Pol'and'Rock Festival. Organizowany jest przez Jurka Owsiaka - wielkiego człowieka stojącego za Woodstockiem i organizacja charytaty wną "Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy", która co roku zbiera miliony złotych na leczenie dzieci i wspieranie osób starszych. Wow, to piękna rzecz! Jeśli masz kontakt z nim, skontaktuj go z nami, z chęcią zagramy za darmo, bo to wspaniała inicjatywa!

Foto: Impellitteri

Spróbuję coś podziałać i zobaczymy co się da zrobić! Super! Wracając do waszego najnowszego albumu - zcoverowaliście dwa utwory: sabbathowskie "Symphton of the Universe" oraz "Phantom of the Opera" ze znanego musi calu o tym samym tytule. Bardzo lubię oba covery, ale dlaczego wybraliście właśnie te utwory? Gdy rozpoczęliśmy prace nad "The Nature Of The Beast", chcieliśmy by to nagranie było frajdą dla każdego fana heavy metalu, dla fanów gitarowego grania, dla dziewczyn, które chcą oglądać i słuchać disco, o czym wspomniałeś. Chcieliśmy by nasza muzyka była wciągająca i przyjemna dla każdego. Zaczęliśmy z Robem pisać utwory i zanim się spostrzegliśmy mieliśmy już dziesięć nowych kawałków i spostrzegliśmy, że album staje sie naprawdę długi. Mieliśmy już materiał na około czterdzieści minut, więc zdecydowaliśmy, że to już dużo do słuchacza, prawda? Zarówno dla fana i dla słuchacza w ogóle - to dużo materiału do przyswojenia. Zdecydowaliśmy więc, że czemu by nie nagrać czegoś, co jest znane odbiorcom? Albo coś co brzmi znajomo. Najpierw przygotowaliśmy utwór Sabbathów. Na początku nie czułem się z nim dobrze, głównie dlatego, że Tony Iommi jest dla mnie wielką inspiracją, uwielbiam sposób w jaki pisze muzykę oraz za to, że wymyśla niesamowite riffy. Po prostu to wyśmienity gitarzysta. "Symphtom of the Universe" bazuje na skali oktatonicznej, więc to ciężki, mocny riff. Graliśmy go zawsze jako rozgrzewka na próbach, soundchekach, bawiliśmy się tym utworem. Gdy pisaliśmy muzy-

kę na album, w pewnym momencie zacząłem grać ten utwór. Od razu cały zespół się dołączył i zaczęliśmy od razu dodawać nowe partie, stworzyliśmy bardziej speed metalową wersję tej kompozycji pełną technicznych solówek, szalonych rzeczy i gdy skończyliśmy grać, stwierdziliśmy: "Nagrywamy to!". Bardzo rzadko wykonujemy covery. Na "Stand in Line" zagraliśmy jedynie "Somewhere over the Rainbow" i "Since You've Been Gone" i od tamtej pory nie wracaliśmy do coverowania. Nagraliśmy piosenkę i nie byliśmy jej pewni aż do finalnych miksów. Słuchaliśmy jej ponownie i mówiliśmy: "O ten moment jest cool!", przynajmniej my tak myśleliśmy. Moja największą obawą było to, że fani Black Sabbath będą nas nienawidzić. Jednak zaczęliśmy gra ć ten utwór ludziom z branży, z wydawnictw, promotorom, agentom i każdy sie uśmiechał! Uważali, że nasze wykonanie było fajne i unikatowe, więc stwierdziliśmy: "Zróbmy to!". Czemu nie, co mamy do stracenia? Tak więc w ten sposób cover znalazł sie na płycie. Ta sam historia wiąże się z "Upiorem w operze". Jest to bardzo popularny musical z Broadway'u i motyw z niego jest czymś, co znam od dziecka. Inną interesującą sprawą jest to, że zawsze od dziecka chciałem zrobić metalową tego utworu z szalonymi solówkami itp. Nie robiliśmy tego dość długo ze względu, że już wiele innych zespołów to zrobiło. Jednym z tych coverów, który uwielbiam, jest wersja Nightwish. Odwalili tam świetna robotę, więc po co samemu próbować? Lecz później zorientowałem się, że nie ma tam żadnych solówek a warstwa muzyczna jest bardzo podstawowa. Wykonali świetna robotę ale muzycznie jest to prosty rock. Zdecydowaliśmy więc, że wejdziemy do studia i historia wyglądała podobnie jak przy "Symphton of the Universe" - zrobiliśmy to

IMPELLITTERI

33


biam to wydawnictwo i naprawdę trudno mi stwierdzić, że któraś piosenka jest moją ulubioną. Gdybym mówił jako 15-letni fan heavy metalu, wymienił bym "Run for your Life" ponieważ przenosi mnie do czasów, gdy Iron Maiden i Judas Priest byli na fali i przezywali swój rozkwit. Jako gitarzysta uwielbiam grać "Phantom of the Opera" ponieważ solówki są tam szalone, bardzo zaawansowane, rozbudowane i wymagające. Jest to więc bardzo satysfakcjonujące gdy zagrasz ten utwór poprawnie. Jako "dziecko metalu", które bardziej słucha thrashu i speed metalu pokochałbym "Gates of Hell". "Wonderwall" to nieco bardziej progresywny kawałek ale to kolejny mój ulubiony... Mogę tak w nieskończoność. Lepszym pytaniem by było, co ty lubisz? Foto: Impellitteri

tylko dla frajdy. Zaczęliśmy od mrocznego wstępu - jest to praktycznie co do nuty motyw z "Upiora..." potem dodałem wspomniane już szalone solówki, shredy, motywy inspirowane Vivaldim i nagle po około minucie drastycznie zmieniam tempo i przechodzimy do wersji speed metalowej, lecz melodie wokalu nadal pozostają wierne oryginalnej budowie utworu. Rob robi tam wokalnie niesamowite rzeczy! Tak, i to właśnie jest świetne, ponieważ nie dość, że zrobiliśmy według mnie coś ciekawego muzycznie, ale Rob... zrobił coś, czego nie potrafi większość ludzi. Zaśpiewał zarówno męskie jak i żeńskie partie wokalne, a jest to bardzo trudne do wykonania, bo w jednym momencie śpiewasz tenorem, a potem nagle przechodzisz do sopranu i altu, wiec to wymaga gigantycznego talentu by podołać czemuś takiemu. Kiedy wiec słuchaliśmy wokalu mówiliśmy; "To jest naprawdę super!" i znów myśleliśmy, że fani heavy metalu będą nas nienawidzić za zrobienie tego, ale zmiksowaliśmy to i znów gdy zagraliśmy kawałek paru osobom, mówili; "To jest świetne, musicie to zrobić". My do nich: "Jesteście pewni? To może nie wypalić", a oni: "Nie, nie, to jest rewelacyjne!" i w ten sposób możesz usłyszeć to na nagraniu. Dodatkowo nagraliśmy klip którego jeszcze nie ma. Nie mogę się w takim razie doczekać by go zobaczyć! Mówiąc jeszcze o albumie, który utwór z "The Nature Of The Beast" jest twoim ulubionym? To kolejne de facto dobre pytanie! Naprawdę uwielbiam ten album i rzadko mi się zdarza, że tak szybko, tuż po ukończeniu albumu, mogę stwierdzić "O to mi sie podoba!". Uwiel-

34

IMPELLITTERI

Trudno mi powiedzieć, po mimo, że słuchałem album już kilka razy, nie mam jeszcze nawet tego jednego ulubionego utworu. Zawsze gdy odpalam album, słucham go od początku do końca. Nie znam też za dobrze tytułów - znam tylko jeden - tytułu albumu "The Nature Of The Beast"... Rozumiem. To jest zabawne, bo zawsze gdy ludzie pytają się mnie o teksty, nie wiem jak odpowiedzieć, ponieważ Rob zawsze pisze słowa. Powiem więcej, czasem nawet nie wiem, co on śpiewa (śmiech)! Widzisz, ty nie znasz tytułów, a ja nawet nie potrafię potrafię powtórzyć słów które śpiewa mój wokalista. Ja tylko podłączam gitarę i gram! Pomimo tego, że wydaliście już wiele płyt gracie koncerty bardzo rzadko (patrząc po minionych latach). Co jest głównym powodem? Myślę, że większość fanów przyjechała na festiwale do Barcelony i Belingen głównie dla Waszego koncertu... Powiem Ci jak to jest. Mamy fanów na całym świecie, którzy błagają nas byśmy zagrali u nich. Chcielibyśmy to zrobić, lecz niestety dla promotorów jest to biznes. To bardzo wąskie grono i jest wiele przeszkód. Często jest tak, że promotorzy współpracują z zespołami, które mają manegement w dużych firmach np. Metallica, więc to często działa na zasadzie "przyjaciele i przysługi". Wiele zespołów takich jak my, myśli "Hej jesteśmy o niebo lepsi od zespołów, które jesteś zmuszony oglądać i słuchać, lecz to nie ma znaczenia bo promotorzy nie chcą z nami rozmawiać". Mamy biuro, mamy management, więc możemy zagrać, jeśli są dobre miejsca do grania, przyjedziemy zagrać, nie ważne w jakim kraju, nie ważne w jak dużym miejscu, zrobimy to! W zeszłym roku (dwa lata temu - przyp. red.) byliśmy po raz pier-

wszy w Europie na dwóch dużych festiwalach. Tak jak powiedziałeś wcześniej, najpierw na Rock fest Barcelona z Iron Maiden jako headlinerem i muszę ci powiedzieć, że graliśmy dla około 35. tysięcy szalejących ludzi! Jak wiesz, zespoły często w takich miejscach organizują spotkania z fanami, sesje z autografami. Takie spotkanie trwa najczęściej 10 minut... u nas było jakieś dwie godziny! Tak samo w Niemczech. Graliśmy ze Slayerem i innymi zespołami tego pokroju i tam również wszyscy mieli spotkania. Ludzie stali do wszystkich w kolejkach i zwykle to było 20 minut. My tam byliśmy przez dwie godziny, a kolejka sie nie kończyła. Mówi nam to, że ludzie chcą nas zobaczyć, lecz to ludzie z biznesu blokują nasze spotkanie. To beznadziejne, wiem o tym... I nie jest tak tylko z zespołami z większym dorobkiem. Na przykład mamy fińskie Battle Beast, które kilka razy przyjechało jako support, ale nigdy nie przyjechali na własnej trasie. Gdy rozmawiałem z zespołem i zapy tałem o to, to powiedzieli, że nikt ich nie chce zaprosić. Dwa lata temu jednak Knock Out Productions zaryzykowało i zorganizowało im koncert we Wrocławiu. Po rozpoczęciu sprzedaży biletów musieli zmienić klub na większy, ponieważ poprzedni się wyprzedał, a wciąż było zapotrzebowanie. Myślę, że problem tkwi głównie w scepty cznym podejściu promotorów do zespołów, które nie są aż tak bardzo znane w danym kraju, po prostu nie znają statystyk. Tak i rozumiem to, to są ludzie biznesu i mają swoje racje. Graliśmy w kilku miejscach w Japonii i dostaliśmy naprawdę solidna gażę, ale musieliśmy zarobić określoną ilość gotówki ze względu na całą otoczkę koncertu. Ludzie chcą nas zobaczyć w oprawie pirotechnicznej w towarzystwie ognia i wybuchów, to oczywiście kosztuje i trzeba poświecić stosowne środki aby ludziom zapewnić odpowiednie show. To jest trudne, ponieważ promotorzy boją się czy będą zdolni nas opłacić, bo nie są pewni czy zjawi się dziesięć tysięcy czy tylko trzy. Zrozumiałe... Jednak najbardziej frustrujące jest to, że sprzedaliśmy miliony płyt na świecie, a ludzie o tym nie wiedzą. Byliśmy w MTV, praktycznie każdy wielki zespół metalowy wie kim jesteśmy ,albo przynajmniej ich fani. Mogę wymieniać i wymieniać - Bon Jovi, Metallica... Nas to wkurza, ponieważ widzimy te wszystkie inne zespoły... i to nie jest tak, że my ich nie doceniamy, również ich uwielbiamy i cieszymy się, że nadal grają, ale... sprzedali praktycznie tyle samo płyt co my, a nie mają takiego wpływu na innych artystów (przynajmniej tak to odbieram) jak my. Nie chcę tu zabrzmieć jak arogant, nie twierdzę, że jesteśmy lepsi od innych, po prostu ludzie nam to cały czas mówią, więc doszliśmy do momentu gdy nas to naprawdę wkurzyło. Rozumiem to bardzo, zwłaszcza w odniesie niu do Polski, która jest poniekąd czarną dziurą dla klasycznego heavy metalu czy hard rocka. Inny przykład ode mnie. Niemieckie Axxis miało zagrać trzy koncerty w Polsce, lecz wszystkie koncerty zostały odwołane, prawdopodobnie z powodu niskiego zainteresowania, natomiast w Cze-


chach w Ostrawie dostali jeszcze jeden kon cert z powodu soldoutu, a i ten drugi został wyprzedany. Cóż, to jest biznes. Prawda. Musisz patrzeć na rynek w ten sposób. I to jest piękna rzecz w festiwalach, bo jest to miejsce, do którego ludzie przyjeżdżają by się bawić, cos jak wakacje. Z drugiej strony jako artysta masz okazję zagrać dla dużej liczby ludzi z różnych krajów i to służy celowi. Wydajesz swój album pod szyldem Frontiers Records. Wspomniałeś o trasie, czy jest ona związana z Frontiers i czy wystąpicie na Frontiers Rock Festival 2019? Nie, nie jest powiązana z Frontiers i nic nie wiem o tym festiwalu. W tym momencie rozmawiamy z agentami w Europie by przygotować pełna trasę, głównie pod festiwale. Mówię również o Japonii i o naszej 30 rocznicy powiązanej z wielkim świętowaniem, ponieważ w 2018 roku jest nasza rocznica (wydanie "Stand In Line" i pierwsze koncerty w Japonii - przyp. red.), więc jest to całkiem ekscytujący czas. Oczywiście nie pomijamy Stanów, również rozmawiamy o koncertach tam. Trasa zajmie nam najpewniej 2-3 lata i mam nadzieję, że będzie to najdłuższa trasa w naszej karierze. Życzę tego! My sobie również. Bardzo się ekscytujemy, że będziemy mogli zagrać. Dawaliśmy to zawsze, lecz zawsze graliśmy dla sprecyzowanych odbiorców i tak było przez cały czas. Frontiers Rock Festival odbywa się w Trez-

zo koło Mediolanu. Byłem tam w tym roku i było fantastycznie. Występowały tam zespoły, które mają podpisany kontrakt z Frontiers i wydali już jakąś płytę u nich... Jak duży jest ten festiwal? Odbywa się on w klubie Live Music Club, a jeśli chodzi o ludzi, to naprawdę zależy od edycji. A rozumiem. My wolimy grać na tych większych, jak Download czy Wacken, coś tego pokroju. To jest to w co celujemy. W klubach jest trudno, ponieważ nie możesz wykorzystać w stu procentach tego co na scenie festiwalowej. Owszem jest fajnie, spotykasz się ze znajomymi i innymi zespołami oraz grasz, ale często taki koncert nie pozwala publice zobaczyć na co cię stać. Bardzo lubię gdy możemy wykorzystać wszystkie nasze graty na scenie (bogata scenografia etc.). Rozumiem. W latach 90. wystąpiliście dwukrotnie w programie Mutoma World gdzie zagraliście dwa utwory w wersjach akusty cznych "The Future is Black" i "Power of Love". Czy możemy liczyć na akustyczny album składający się z utworów z poprzednich elektrycznych płyt? Super by było usłyszeć te dwa kawałki i inne w studyjnej jakości. (Śmiech) nigdy o tym nie myślałem! Wierz lub nie, ale gdy nas zaproszono, poproszono nas o zagranie jednego numeru dzień przed samym programem. Nie miąłem swojej gitary akustycznej w Japonii, tylko elektryczne, więc ja i Rob na noc przed występem, udaliśmy się

do pokoju w hotelu i pracowaliśmy nad tym jak zagrać "Power of Love" w akustycznej wersji. Siedzieliśmy nad tym jakąś godzinę, poszliśmy spać, wstaliśmy o poranku, pojechaliśmy do studia, gdzie wszędzie były dzieciaki, około tysiąca dzieciaków w czymś na kształt korytarza w galerii handlowej. Weszliśmy na scenę i zagraliśmy i juz nigdy tego nie powtórzyliśmy (wcześniej też tego nie graliśmy). Wow, imponujące! Uwielbiam te wersje, lecz trudno było je dostać jakiś czas temu, kiedy je dorwałem byłem naprawdę zaskoczony! No są naprawdę super, znajdziesz je na You Tube. Macie do niego dostęp w Polsce? Tak oczywiście, chociaż czasem niektóre klipy są zablokowane. Nie tylko w Polsce a również w wielu europejskich krajach. Było tak z jednym klipem Dio - jego fanpage na Facebooku udostępnił link, a ludzie zaczęli komentować, że to wideo nie jest dostępne w ich kraju. Rodzina Dio wymusiła na Vevo (bo chyba Vevo wrzuciło ten teledysk) by odblokowali go w Europie. Ach rozumiem, to bardzo dobrze. Dopóki nasze teledyski są dostępne w Polsce, daje to możliwość ludziom zobaczenia nas, bowiem ludzie tego nie wiedzą. Kiedy robimy i wypuszczamy nasze klipy ludzie nie wiedzą, że naprawdę tam gramy. Nigdy nie graliśmy do muzyki na klipie, nigdy czegoś na zasadzie lip-sync (synchronizacja poruszania ust do muzyki - przyp. red.), podczas kręcenia na prawdę gramy i śpiewamy, więc jest to fajne,


HMP: Witaj David. Virgin Steele istnieje od 35 lat. Czy uważasz, że zdobyłeś wszystkie swoje cele? David DeFeis: Witaj Bartek. Osiągnąłem niektóre z moich celów, ale jeszcze trochę ich zostało. Napisałem materiał na kilka albumów i planuję ukończenie przynajmniej jednego z nich jeszcze w tym roku. Mam nadzieję, że nawet uda mi się skończyć dwa, jeśli tylko czas mi na to pozwoli. Chciałbym także napisać książkę. Właśnie nagraliśmy "film" dokumentalny o boxie "Seven Devil's Moonshine", a następnie chciałbym wydać historyczne DVD, napisać koncert fortepianowy. Jest jeszcze wiele rzeczy, które chcę zrobić. Czy myślałeś 35 lat temu, że będziesz w miejs cu, w którym teraz jesteś? Nie miałem wówczas aż tak daleko sięgających planów. Zawsze żyłem z dnia na dzień i z nocy na noc. Pamiętam jedynie, że już wówczas była we mnie nadzieja, że moja muzyka będzie żyła jeszcze długo po tym, jak zejdę z tego świata. To raczej cudowne, że nadal jestem w stanie tworzyć. Nadal posiadam pierwotną pasję, energię, napęd i entuzjazm do muzyki i innych form sztuki, które pochłaniają mnie od dłuższego czasu. Foto: Impellitteri

bo można nas zobaczyć tak, jak występujemy na żywo.

Oczywiście by nagrać DVD live musieliśmy objechać cały świat (śmiech).

A propos "video" i "na żywo". Na YouTube widziałem wiele komentarzy, że Wasi fani bardzo by chcieli zobaczyć oficjalne DVD z Waszego koncertu. Czy macie coś nagranego z waszych koncertów z lat 90. czy jakiejkolwiek innej ery? Jest bootleg audio stworzony przez kogoś kto powołał fanclub Impellitteri, pochodzi z 1996r. lub 1997r. Nie jest to wideo, tylko CD z koncertu zagranego gdzieś w Japonii gdy graliśmy w arenach. Chyba zwie się "Live! Fast! Loud!", uwielbiam to wydawnictwo lecz nie jest w żaden sposób powiązana z nami, ale uwielbiam je, bo jest prawdziwe. Większość zespołów gdy robi koncertówki, nawet wideo, dogrywa wiele partii i poprawia je i jest to smutne. Więc nie jest to na sto procent live, tylko live ze studia. Nawet gdy oglądasz wideo live, niby widzisz jak grają, ale jak spojrzysz na ręce, nie zgrywa się to dokładnie, bo zagrali to siedząc na krześle w studio. Na "Live! Fast! Loud!" możesz usłyszeć Impellitteri na żywo bez żadnego oszukiwania. Ktoś trzymał mikrofon w publice i brzmi to naprawdę ostro. Było to nagrywane amatorskim sprzętem ale brzmi to rozsądnie, więc uwielbiam nagrania tego typu. Jeśli mięlibyśmy nagrać prawdziwego live'a, to też pewnie byśmy byli zmuszeni zrobić trochę poprawek. Może w pewnym momencie nagramy DVD i to jest całkiem dobry pomysł.

Okey, czas na ostatnie pytanie, o czym trochę już wspomnieliśmy. Czy chcielibyście zagrać w Polsce i czy znacie jakieś polskie zespoły? Będę szczery, nie znam żadnego polskiego zespołu, na pewno chciałbym je usłyszeć. Jeśli chodzi o granie w Polsce - jak najbardziej! Świetnie by było u was zagrać. Wspaniały kraj, fajni ludzie. Impellitteri na pewno chciałoby u Was zagrać.

To jeszcze raz Frontiers Rock - wiele zespołów w tym roku nagrało profesjonalnie kon cert np: Quiet Riot czy Praying Mantis czy Stryper i wydadzą je niebawem, więc może i od Was dostaniemy wkrótce jakieś DVD? Mam taka nadzieję! Ja również, bo jedyne co mam, to ten koncert z 1998 roku i tak jak wspomniałem, kilka fragmentów z publiki z trasy z lat 1996, 1998, oraz parę występów z TV z 1983r, i to wszystko co istnieje. Świetnie, więc by było mieć cały set sfilmowany profesjonalnie.

36

IMPELLITTERI

Będziemy w takim razie nad tym pracować! Jasne, jeśli znasz dobrych promotorów, którzy zapewnią występ na wystarczającej wielkości miejscówce i jeśli nas zaproszą - przyjedziemy! Prosta sprawa! To wszystko ode mnie, więc dziękuje ci bardzo za ten wywiad. To była wielka przy jemność móc porozmawiać z Tobą i uzyskać odpowiedzi na pytania odnośnie do Waszej historii i kariery. (Śmiech) świetnie, mam nadzieję, że powiedziałem o wszystkim i o niczym nie zapomniałem.

W jednym z Twoich wywiadów twierdzisz, że łatwiej było zdobyć szczyt w latach 80-tych., a rozkwit Internetu nie jest niczym dobrym dla muzyki. Czy nie uważasz, że platformy streamingowe i serwisy takie, jak Bandcamp mogą naprawdę pomóc młodym zespołom? Nie, nie sądzę, że te platformy naprawdę pomagają młodym zespołom. Wprawdzie Internet ma pewne pozytywne strony, ale wydaje mi się, że muzyka stała się czymś mniej wartościowym dla wielu osób. W najgorszym przypadku stała się jednorazowa, stała się towarem podobnym do reklamy T-Mobile. Wszystko zdominowały śmieszne "polubienia" i złudzenia. Rzeczywista "sztuka" stoi z boku? Internet to nic innego jak Wieża Babel. Wygodne? Jasne, że tak. Ale czy warto? Niekoniecznie. Bardziej satysfakcjonujące było osiągnięcie "sukcesu" w czasach, kiedy nikt o Internecie nie słyszał. Uderzył on nie tylko w samą muzykę, ale także zniszczył działalność wszystkich podmiotów, które pracują razem z muzykami. Mam na myśli fotografów, programistów, projektantów, drukarkami itp.

Chyba tak, myślałem mocno nad pytaniami, które mógłbym zadać rzeczowo jako dzien nikarz, jak i fan, i chyba jak na razie to wszystko ode mnie. Super, na prawdę świetnie sie bawiłem i bardzo miło się z Tobą rozmawiało. Dzięki to dla mnie była również wielka przyjemność. Otrzymałem "Odpowiedzi od Mistrza" ("Answer to the Master" to tytuł płyty Impellitteri z 1994r. - przyp.red.). (Śmiech) wspaniale! Więc dziękuje jeszcze raz, życzę miłego dnia! Dzięki jeszcze raz za wsparcie i do zobaczenia w przyszłości! Maciej Uba Foto: SPV


Muzyka stała się czymś mniej wartościowym Ostatnio roi się w sieci od zarzutów pod adresem Davida DeFeisa oraz Virgin Steele, jakoby zespół był bezproduktywny i bazował tylko na wydawaniu kolejnych udziwnionych reedycji starszych płyt oraz różnych wielopłytowych okolicznościowych wydawnictw. "Seven Devil's Moonshine" powinien jednak zamknąć usta narzekającym. O tym boksie oraz kilku innych kwestiach opowiedział nam sam główny zainteresowany. Jaki był najgorszy moment w twojej karierze? Czego najbardziej żałujesz? Okres między "Age Of Consent" a "Life Among The Ruins". Popadliśmy w kryzys spowodowany paskudną sytuacją zarządzania. Zebraliśmy się jednak w sobie i powstaliśmy z popiołów niczym feniks. Czy czegoś żałuję? Nie. Staram się robić to, co chcę, jak chcę i gdzie chcę. Bez względu na to, co każda inna osoba o tym myśli. A najbardziej ekscytujące momenty? Za każdym razem, gdy pracuję w studiu nagraniowym. Poza tym komponowanie partii fortepianowych, występy na scenie. To są najbardziej ekscytujące chwile . Ja po prostu żyję muzyką. Powiedz mi proszę, jaka jest twoja główna inspiracja jako kompozytora? (w muzyce i poza nią). Natura, bycie na zewnątrz i obserwowanie wzajemnego oddziaływania słońca i cienia, księżyca i gałęzi, patrzenie na chmury, podmuchy wiatr... Wszystko, co mnie inspiruje, aby spróbować uchwycić coś w dźwięku, który jest równie poruszający, wiecznie piękny i prawdziwy. Muzyczne inspiracje obejmują natomiast bardzo różne gatunki Od Chopina i Debussy'ego, po Queen, Led Zeppelin, T.Rex aż do głębokiego Blues of Son House. Jesteś znany jako autor epickich kompozycji, ale stworzyłeś także wiele chwytliwych, prze bojowych melodii. Która część twoich artysty cznych osiągnięć jest Tobie bliższa? Wielkie dzięki! Nie wydaje mi się, żeby te dwa elementy wzajemnie się wykluczały. Ważne jest dla mnie bycie "muzykalnym", jak to tylko możliwe. Można stworzyć epicki utwór zawierający

chwytliwe, melodyjne motywy. Piszę, by wyrazić emocje, a czasami to, co mi się uda stworzyć nabiera epickiego charakteru. Czasem staje się patetyczne, a czasami może być bardziej subtelnie, introspekcyjnie, melancholijnie. Wszystko to zależy od mojego nastroju w czasie tworzenia i tego, co próbuję wyrazić. Kocham różne aspekty muzyki i ich ładunek emocjonalny. Wydałeś właśnie okolicznościowy box zawier ających pięć płyt CD. Całość nosi tytuł "Seven Devil's Moonshine". Jaka jest idea tego wydawnictwa? Chodziło o to, by uczcić naszą historię i wydać nowe kompozycje w formie boksu. Ma on za zadanie pokazać różne muzyczne ścieżki i różne podejścia do muzyki. Ukazuje także nasze doświadczenie muzyczne podane w zbilansowanej formie. Odzwierciedla wszystko, czym jest Virgin Steele. "Seven Devil's Moonshine" jest bardzo intere sującym tytułem. Jaka jest jego koncepcja? Wielkie dzięki Bartek. Cóż, wszystko, co znalazło się w tym boksie, ma jakiś związek ze światem duchowym. Nie mam na myśli tylko rzeczy o duchowej naturze. Omawiam też ideę winorośli. Wino, absynt, whisky (śmiech). Zatem tytuł "Seven Devils Moonshine" jest ogólnym, nadrzędnym tytułem, który scala te wszystkie albumy. Tytuł ma też pewne niebezpieczne, diabelskie konotację. Odnosi się do rzeczy niebezpiecznych. Pierwsze trzy albumy tego boxu to nowe rzeczy. Jak udało ci się zebrać materiał na trzy płyty CD? Weszliśmy do studia, zaczęliśmy nagrywać, czego efektem był album "Gothic Voodoo An-

thems". Równolegle w tym samym czasie nagrywaliśmy niektóre utwory, które finalnie trafiły na "Ghost Harvest Vintage 2 (Red Wine For Warning)". Wtedy żeśmy się rozkręcili na dobre. W pewnym momencie zauważyłem, że sprawy stają się coraz bardziej ezoteryczne. Doznałem jakiegoś dziwnego natchnienia, więc napisałem i nagrałem utwory, które pojawiają się w "Ghost Harvest Vintage 1 (Black Wine For Mourning)". Kawałki, takie jak "Seven Dead Within", "Feral", "Gree N Dusk Blues", "Psychic Slaughter" prezentują świetne wyczucie wszechstronności i równowagi. Pozostałą część tego boxu stanowią reedycje albumów "The Book Of Burning" i "Hymns To Victory". Dlaczego zdecydowałeś się dołączyć je do "Seven Devil's Moonshine"? No cóż, pierwotnie pomysł polegał na ponownym wydaniu tych dwóch albumów w jednym pakiecie, a potem pomyślałem, że musi by było dodać bonusowy CD, a to szybko doprowadziło do dwóch bonusowych płyt, a następnie do trzech bonusowych płyt, Niewiele brakowało, a byłyby cztery. SPV jest również wydawcą reedycji Waszych starych albumów. Czy naprawdę jesteś zad owolony z tej współpracy? Tak. Byli bardzo pomocni. A co z trasą? W ostatnim czasie Virgin Steele nie grał wielu koncertów... Chciałbym! Wszystko zależy od harmonogramów pozostałych członków. Ja jestem dostępny. Virgin Steele stanowi inspirację dla wielu młodych zespołów. Czy śledzisz młodą heavy metalową scenę? Które zakazy możesz polecić? Wielkie dzięki za komplement. Szczerze mówiąc, nie. Nie wynika to z braku zainteresowania z mojej strony, to po prostu fakt, że zawsze jestem bardzo zaangażowany we wszystkie aspekty Virgin Steele, od komponowania do produkcji. Nie mam zatem zbyt wiele czasu na śledzenie sceny, chyba, że jakiś znajomy coś mi poleci. Z drugiej jednak strony poświęcam moją uwagę i dokładnie słucham wszystkiego, co dostaję od innych zespołów. Bartłomiej Kuczak

Foto: SPV

VIRGIN STEELE

37


śpiewając covery, muszą tylko zbliżyć się do oryginału. Dużo mniej z nich ma talent i możliwości do napisania swoich własnych kawałków i stworzenia własnego wizerunku. Pomysł, że Heir Apparent mogłoby nagrać album z wokalistą nieco poniżej światowego poziomu jest po prostu niedorzeczny.

Będziemy przeć dalej! Heir Apparent niby był aktywny, ale tak jakoś na pół gwizdka, koncertując tylko i ciągle zmieniając skład. O nagraniu następnej płyty nie było jednak mowy, aż do sformowania nowego-starego składu przed trzema laty. Zespół nabrał wtedy wiatru w żagle, czego efektem jest wyśmienity album "The View From Below". Gitarzysta Terry Gorle jest nim zachwycony i trudno się z liderem Heir Apparent nie zgodzić: HMP: Reaktywowaliście się na dobre już na początku tego wieku, ale jakoś nie znalazło to odbicia w waszej dyskografii, przez lata reprezentowanej tylko przez pomnikowe dla amerykańskiego - i nie tylko - metalu albumy "Graceful Inheritance" i "One Small Voice". Co stało na przeszkodzie, że przez prawie 18 lat nie zdołaliście nagrać ich pełnoprawnego następcy, poprzestając tylko na demówkach i kolejnych kompilacjach? Terry Gorle: Zespołowi udało się reaktywować w roku 2000 w ramach koncertów, na których graliśmy kawałki z pierwszych dwóch płyt i mieliśmy różne składy i wokalistów mię-dzy 2004 a 2013 rokiem. Graliśmy też

Nie byłoby chyba tego reunion w obecnym kształcie, gdybyś nie porozumiał się z dawnymi muzykami grupy - basista Derek Peace i perkusista Ray Schwartz chętnie wrócili do składu, a we trzech mieliście już trzon zespołu i mogliście szukać pozostałych muzyków? Nie całkiem. Już w styczniu 2015 roku miałem próby z całym składem - przygotowywaliśmy się do występów we Włoszech, Grecji i Niemczech z okazji 30. rocznicy wydania "Graceful Inheritance". Paul Davidson śpiewał, Op Sakiya na klawiszach, Bobby Ferkovich na basie, no i Clint Clark na bębnach. Poza Paulem, był to ten sam skład, co

Will Shaw okazał się więc nie tylko właści wym dla was wokalistą, ale też człowiekiem, co znalazło natychmiastowe odbicie w funkcjonowaniu zespołu i miało wpływ na intensyfikację prac nad długo wyczekiwaną płytą? Progres pisania nowego albumu był znacząco spowolniony ze względu na to, że wszyscy mieszkamy tak daleko od siebie. Will jest 2000 mil stąd… Gdybyśmy mieszkali w jednym mieście i mieli próby trzy razy w tygodniu, pisalibyśmy albumy dużo szybciej. Sam proces wymieniania się pomysłami przez internet był dla nas nowością. To trwało dużo dłużej niż przebywanie w jednym pokoju. Paul Davidson czy Steve Benito nie byli zainteresowani ponownym akcesem do Heir Apparent, bo pewnie już od dawna śpiewanie ich nie interesuje - spoważnieli, mają rodziny, poważną pracę, etc.? Wszyscy mamy rodziny i poważną pracę, a do tego wszyscy jesteśmy dorośli… Paul Davidson już po prostu nie potrafi śpiewać jak kiedyś. Z kolei Steve Benito nie chce mieć nic wspólnego ze społeczeństwem czy śpiewaniem, jest samotnikiem. Fakt, że poświęciliśmy czas i zainwestowaliśmy pieniądze w nagranie nowego albumu po całym tym czasie jest świadectwem naszej umiejętności bycia muzycznymi profesjonalistami i łączenia tego z rodziną i pracą. Nic z tego nie było proste, ale mamy wrażenie, że to nasz najlepszy album do tej pory, ze względu na nasze doświadczenie życiowe. Skład dopełnił klawiszowiec Op Sakiya i to też jest symptomatyczne, bo przecież stałego keymana nie mieliście w zespole od czasów rozstania się z Mike Jacksonem? Op grał ze mną w Heir Apparent od 2003, jak tylko potrzebowaliśmy klawiszowca.

Foto: Heir Apparent

na festiwalach, ale nie mieliśmy wokalisty z talentem i umiejętnościami wystarczającymi do nagrania nowego albumu. Trwało to, póki nie znaleźliśmy przed trzema laty Willa Shawa. Ta sytuacja musiała ci chyba bardzo doskwierać, bo mało kto lubi mieć poczucie, że nie powiedział jeszcze ostatniego słowa jako twórca, a jest powszechnie kojarzony z płytami sprzed trzydziestu czy więcej lat? Nie do końca. Byłem wdzięczny, że ludzie pamiętali i dalej lubili te albumy, a także za to, że fani i promotorzy pozwolili mi grać te utwory bez względu na skład kapeli. Założyłem rodzinę i zrobiłem od 1989 roku wiele rzeczy, które nie miały nic wspólnego z muzyką… Życie toczy się dalej. Fakt, że przez 25 lat nie mogliśmy znaleźć świetnego wokalisty, był jedynym ograniczeniem przy tworzeniu kolejnych albumów.

38

HEIR APPARENT

między 2002 a 2004 rokiem. Do kwietnia 2015 roku stało się jasne, że Paul nie byłby w stanie zagrać koncertów. Promotorzy w Niemczech i Grecji prawie anulowali występy, ale miałem szczęście, bo w ostatniej chwili znalazłem Willa. No i, skoro Paul nie był opcją, ważnym stało się, żeby Ray i Derek byli zespole, żebyśmy mieli możliwie jak najwięcej oryginalnych członków na te rocznicowe koncerty. Ray i Derek już byli doświadczeni jeśli chodzi o pisanie i nagrywanie nowego albumu, jeśli kiedykolwiek taka opcja byłaby na horyzoncie… Jak się okazało, była. Punktem zwrotnym było tu chyba zwerbowanie przed trzema laty kolejnego wokalisty, bo nie ma co ukrywać, że z obsadą tego stanowiska mieliście spore kłopoty, stąd tak liczne na nim zmiany? Wokaliści światowej klasy są rzadcy. Wielu wokalistów jest w stanie dać koncert, gdzie,

Pewnie nie byłoby tej płyty, gdyby nie świetne przyjęcie waszych występów na europejskich festiwalach latem 2016 roku, szczególnie na niemieckim "Keep It True"? Wszystko zaczęło nabierać rozmachu od "Play It Loud" we Włoszech w październiku 2015 roku, potem festiwale "Up The Hammers" i "Excalibur" w Grecji w 2016 roku, no i w końcu "Keep It True" w Niemczech. To właśnie wtedy postanowiliśmy nagrać nowy album. Na fali tego entuzjazmu komponowanie i aranżowanie nowych utworów szło wam bardzo sprawnie, tym bardziej, że pewnie miałeś w zanadrzu ileś pomysłów, czy nawet gotowych kompozycji, stworzonych wcześniej? "Savior" był utworem napisanym w 2003 roku, który był gotowy do użytku, a kilka partii gitary w "The Road to Palestine" pochodzi z kawałka, który napisałem i wykonywałem z innym zespołem jakoś w połowie lat 90. Wszystko inne było nowe. Ray napisał utwór, Op napisał utwór, a ja wymyśliłem pozostałe sześć. Nie chciałem pisać wszystkiego


sam i mieć w zespole robotów, więc poprosiłem Willa, żeby napisał jak najwięcej swoich tekstów i melodii. Chciałem, żeby to w jak największym stopniu była współpraca. Przez lata nagromadziłem sporo pomysłów, ale ważniejsze dla mnie jest, żeby mieć poczucie tworzenia zespołu, tak długo jak podążamy za głównymi koncepcjami, które tworzą odpowiednią atmosferę albumu Heir Apparent. Na przestrzeni ostatnich lat muzyczny biznes zmienił się niemal całkowicie, dlatego pewnie musieliście nagrać "The View From Below" na własny koszt i dopiero wtedy szukać wydawcy? Nie. Podpisaliśmy umowę z No Remorse Records w 2016 roku i dostaliśmy budżet nagraniowy. Zaczęliśmy nagrywać w marcu 2018 roku. No i przekroczyliśmy ten budżet, żeby nagrać lepszy album, z Tomem Hallem odpowiedzialnym za miks i produkcję, a różnicę dopłaciliśmy z własnych kieszeni i obecnej sprzedaży. Może nie poszczęściło wam się tak jak Fifth Angel, których powrotny album ukazał się nakładem Nuclear Blast, ale w sumie też nie macie powodów do narzekań, trafiając do greckiej No Remorse Records? Podszedłem do Chrisa z No Remorse w 2016 roku, kiedy byliśmy na "Keep It True". Powiedziałem mu, że nie chciałem lecieć do domu bez kontraktu. Uśmiechnął się i powiedział, że wyśle mi e-maila, kiedy wróci do domu. Podpisaliśmy umowę w czerwcu tego samego roku. Nigdy nawet przez myśl mi nie przeszło, żeby podchodzić do kogoś innego. Naprawdę miałem gdzieś, co zrobił jakiś inny zespół. No Remorse było hojne i świetne we współpracy. Jesteśmy bardzo zadowoleni. To trochę dziwna sytuacja, że amerykańskie zespoły grające tradycyjny metal muszą szukać wydawców poza granicami swego kraju - takie granie jest u was naprawdę taką niszą, że nikomu nie opłaca się wydawać płyt z klasycznym czy progresywnym heavy? Nie mam pojęcia jak wygląda rynek na całym świecie, w tym w USA. Ja po prostu zwróciłem się do kogoś, kto, z tego co słyszałem od fanów, miał dobrą reputację. Jestem pewien, że gdzieś indziej też są super szanse, tak samo

Foto: Heir Apparent

Foto: Heir Apparent

jak i pułapki. Ważne jest dla mnie, żeby współpracować z ludźmi, którzy są szczerzy i uczciwi, którzy traktują nas jak wspólników sukcesu. Ludzie, którzy kontaktują się ze mną z zainteresowaniem i wiedzą o zespole, są mile widziani jeśli chodzi o dyskusję. Nie próbuję robić z naszego zespołu dziwki, albo przekonywać nikogo kim jesteśmy i do czego jesteśmy zdolni. Im więcej promotor czy agent wie ze swojego własnego rozeznania, tym lepiej. Każdy, kto chce z nami pracować w jakiekolwiek kwestii, po prostu powinien się ze mną skontaktować.

Tom pracował też zresztą z wami choćby podczas tak owocnej podczas sesji "One Small Voice", tak więc można śmiało powiedzieć, że zna Heir Apparent na wylot, była to więc wymarzona kandydatura? Tak. Tom zna naszą trójkę lepiej niż ktokolwiek inny i ma niezastąpione doświadczenie w pracy ze światowej klasy wokalistami i nagrywaniu świetnych koncertów. To był nasz główny cel, skoro było to pierwsze doświadczenie Willa w takiej sytuacji. Tom wspaniale współdziałał z Willem i myślę, że ma swój ogromny udział w sukcesie tego albumu.

Ponownie pracowaliście z Tomem Hall'em, odpowiedzialnym za nagrania wokali i pro dukcję całości - domyślam się, że nie był to przypadkowy wybór, a chęć nawiązania do dawnych czasów, przypomnienia magii debiutanckiego "Graceful Inheritance" powstałego z jego udziałem? Tom Hall nagrywał i był inżynierem wszystkiego w historii zespołu od czasu naszego pierwszego dema z 1984 roku, wliczając w to wszystkie albumy i dema, oraz występ na żywo w telewizji w 1985 roku. Chciałem więc uczynić zadość naszej historii i zaangażować go po raz kolejny, jeśli tylko się da i jestem naprawdę zadowolony, że się zgodził.

W sumie "The View From Below" to taki wasz wspólny comeback, bo wy wróciliście z niebytu po blisko 30 latach, on też ostatnio nie był zbyt aktywny - czyżbyście wyrwali go z zasłużonej emerytury? (śmiech) Nie. Tom był bardziej aktywny, niż którykolwiek z nas w ciągu tych 30 lat. To jest jego praca. Po prostu nie współpracował z wieloma metalowymi kapelami od kiedy miał sesje z Queensryche podczas nagrywania "Empire". Ma ogromne doświadczenie w nagrywaniu każdego gatunku i z każdym typem instrumentu. Pracowaliście w dwóch studiach - względy logistyczne dały znać o sobie, czy też Tom wolał nagrywać wokale Willa u siebie, a wy nie mieliście nic przeciwko temu? Całość muzyki była nagrana w moim domu, w pokoju, w którym mamy próby. Cały wokal był nagrany w domu Toma. Kwestie tego, co gdzie nagrać wynikały z wygody i praktyczności. Mam miejsce na perkusję i wszystkie piece, do tego zająłem się techniczną stroną nagrania wszystkich śladów w moim domu, z każdym z muzyków osobno. Tom miał pokój kontrolny do miksowania i specjalny mikrofon do wokalu. Will nagrał wokal w salonie, podczas gdy my byliśmy na dole w pokoju kontrolnym. Dokończyłem nagrywanie instrumentów i przygotowałem oraz edytowałem wszystkie ścieżki pod miks w domu Toma. Potem Tom dołożył swoją magię i wspólnie zajęliśmy się finalnym miksem. Tych osiem utworów z "The View From Below" potwierdza, że wy też nie mieliście żadnych powodów by przestać grać i śmiało można postawić tę płytę obok dwóch wcześniejszych, tak więc macie powody do

HEIR APPARENT

39


HMP: Macie bardzo interesującą nazwę. Skąd się wzięła? Phillip Byrne: W starych komiksach Marvela bomba gamma zamieniła Bruce'a Bannera w Hulka. Pierwotnie nazywaliśmy się Gamma Bomb, ale pewnego razu Joe (który jest dyslektykiem) zapisał tę nazwę na biurku z błędem, pominął jedno "m". Stwierdziliśmy, że byłoby z tego lepsze logo i tak zostało. Reszta to, jak mówią, nieistotna historia.

Foto: Heir Apparent

satysfakcji? Ten nowy album brzmi lepiej niż obydwa poprzednie. Do tego uważamy, że brzmi pełniej, jest bardziej uniwersalny jako dzieło sztuki. Jesteśmy z niego naprawdę zadowoleni. Zrobilibyśmy remiks poprzednich dwóch albumów jeśli byłoby to możliwe… Ograniczeni przez czas i pieniądze, oraz fakt, że taśmy do masteru "One Small Voice" zgubiły się (albo zostały ukradzione). Zaryzykowałbym stwierdzenie, że krótko po premierze "One Small Voice" czy już w następnej dekadzie pewnie nie bylibyście w stanie wydać tak udanej płyty, bo muzyczne trendy były wtedy takie, nie inne, wydawcy naciskali na artystów żeby szli w kierunku grunge czy alternatywy - może to i lepiej, że nie splamiliście się wtedy czymś takim, wracając teraz z podniesioną głową? No nie wiem… Dream Theater stał się sławny we wczesnych latach 90… Początku ery grunge. Myślę, że moglibyśmy dalej działać. Ale nigdy się tego nie dowiemy. Kiedy wasi starzy fani czy też młodzi słuchacze zaopatrzą się w "The View From Below" mogą zacząć szukać starszych płyt Heir Apparent i będzie z tym kłopot, bo obecnie praktycznie nie można ich kupić, a do tego "Graceful Inheritance" praktycznie nie miał oficjalnych reedycji kompaktowych, a jeśli już, to wiele lat temu - myślicie w związku z tym o kolejnych wznowieniach obu albumów na CD i winylu? Tak. Myślimy nad wznowieniem wszystkiego na CD i LP. Nowi fani mogą też już dzisiaj kupić całą dyskografię na Bandcamp. Czy to prawda, że przed laty Black Dragon Records zmienili wam projekt graficzny okładki debiutu i ten przygotowany przez was ukazał się dopiero w latach 90. dzięki Hellion Records? Black Dragon otrzymało obraz Matta Bazemore'a, który zleciłem jako grafikę albumu (scena ceremonii króla oddającego koronę księciu oryginalnie wydana na winylu przez Northwest Metalworks w 2016 roku). Nie miałem dostępu do obrazu Matta w 1999 roku, więc Hellion dostało oryginalną akwarelę

40

HEIR APPARENT

pierwotnego konceptu dla "Graceful Inheritance", który był zrobiony przez Matta Bazemore'a w 1984 roku (korona na poduszce podawana z ręki do ręki). Fakt, że Black Dragon zaprezentowało nam już gotowy album z okładką autorstwa Erica Larnoy'a był dla nas szokiem i stworzył bardzo negatywne spojrzenie na zespół w USA. Bez względu na jakąkolwiek opinię o samej okładce, Black Dragon złamało postanowienia umowy, kiedy podjęło tę decyzję bez konsultacji z nami czy też naszej zgody. To był początek serii decyzji, które skopały nasz związek z wytwórnią. Teraz nie macie już takich problemów, bo sami decydujecie o wszystkim... To nie tyle kwestia posiadania całkowitej kontroli, co punkt honoru, żeby się z kimś skonsultować, a nie niemile go zaskakiwać. Zwyczajnie chcemy współpracować z ludźmi, którym możemy ufać. Dobry pomysł może nadejść zewsząd… Po prostu oczekujemy bycia poinformowanymi o czymś zawczasu. (śmiech)

Słuchając Waszej ostatniej płyty "Speed Between The Lines" mam nieodparte wrażenie, że próbujecie sięgać korzeni thrash metalu. Wasze brzmienie przypomina wczesny Overkill oraz wczesny Exodus. Czy taki był Wasz cel? Nasze inspiracje są widoczne jak na dłoni, ale nie dążymy świadomie do naśladowania któregokolwiek zespołu, a już z pewnością nie tych dwóch, co wymieniłeś. Mój głos jest trochę podobny do Bobby'ego Blitza, który zresztą jest przyjacielem i mentorem kapeli, ale nie celowałem w to żeby brzmieć jak on. Nasza formuła jest prosta - gramy oldschoolowy thrash i nie odchodzimy od tego stylu. W związku z tym raz zabrzmimy jak ten zespół, innym razem jak tamten, ale nadal mamy swój styl. Kurt Russell nigdy nie był tematem piosenek Exodus. No właśnie, "Kurt Russel" to tytuł jednego z utworów na albumie. Jesteście fanami tego aktora? Oczywiście! Kurt jest naszym zaginionym biologicznym ojcem. Zwyczajnie kochamy gościa, wspominaliśmy go już w innych utworach, jak np. "We Respect You", więc naturalnie napisaliśmy o nim cały kawałek. Mamy nadzieję, że go usłyszy, spodoba mu się a potem wpadnie do nas na chatę z browarami i będziemy siłować się na rękę do białego rana. Wróćmy jednak do brzmienia, które momentami jest dość nowoczesne. Pracowaliśmy z naszym długoletnim producentem, Scottem Atkinsem. Robił z nami ostatnie pięć albumów i jest naprawdę istotnym powodem, że brzmimy jak brzmimy. Nagrywaliśmy w jego studio, Grindstone w Suffolk ale również w Dublinie i Londynie w do-

Może więc świat od 1989 roku zmienił się niewyobrażalnie, mało kto chce już kupować płyty, metal też nie jest tak popularny jak w tamtych czasach, ale wy czujecie, że jeszcze wszystko przed Heir Apparent, jesteście pełni energii i w żadnym razie nie zamierza cie poprzestać na "The View From Below"? Jesteśmy tutaj dzisiaj ze względu na fanów. Jeśli możemy poszerzyć naszą publikę i odnieść sukces, będziemy przeć dalej. Bez względu na sukces nowego albumu, kochamy go. Jesteśmy szczęśliwi, że powstał i jeśli jutro nic się nie stanie, dalej będziemy przekonani, że zakończyliśmy w dobrym stylu. Jednakże, jeśli sukces i zainteresowanie będą dalej się ciągnąć, będziemy ogromnie szczęśliwi pisząc nową muzykę, która po raz kolejny zwiększy zakres naszych możliwości i zapewni ludziom rozrywkę, która zmusi ich do myślenia… Życie zależy od ciebie… Ulepszmy je! (śmiech). Dziękujemy za wasze wsparcie! Wojciech Chamryk, Karol Gospodarek, Paweł Gorgol Foto: Paul Verhagen


obrazu słowami zamiast osobistych wynurzeń.

Kurt Russell nigdy nie był tematem piosenek Exodus Irlandzki Gama Bomb to jeden z przedstawicieli młodego pokolenia zespołóów dość odważnie nawiązujących do wczesnych dokonań amerykańskich gigantów thrashu. Ich nowy krążek "Speed Between The Lines" robi sporą furorę na metalowym rynku i zbiera dobre naprawdę recenzje. Poniżej zapis rozmowy z wesołym wokalistą Gama Bomb - Phillipem Byrne'm. mowym studio Philly'ego, Enter Sad Man. Myślę, że Scott celował w cieplejsze, bardziej mainstreamowe brzmienie lat 80-tych i to mu się całkowicie udało. Bardzo blisko tej produkcji do "Among The Living". "Space Between The Lines". Dlaczego zdecydowaliście się nadać albumowi akurat taki tytuł? Ciężko nam było tym razem zdecydować się na tytuł dla albumu. Mieliśmy różne pomysły, np. "Leather Report" i inne tego typu gierki słowne i wtedy Paul ni z tego ni z owego rzucił "Speed Between The Lines" i wszystkim się spodobało. Paul również wymyślił tytuł "Citizen Brain" dawno temu, więc wydawało się to odpowiednie, aby i ten album, który jest prawdopodobnie naszym najlepszym od tamtych czasów, miał tytuł wymyślony przez niego. Przywołuje on też styl grafik Judas Priest, dlatego też się na niego zdecydowaliśmy. Album był promowany przez single "Give Me Leather" i "666teen". Kto zdecydował o wyborze tych kawałków? Razem to ustaliliśmy - kiedy dysponujesz kilkoma utworami, niektóre z nich zawsze czymś się wyróżniają, nawet jeśli wszystkie kawałki zawarte na płycie kochasz tak samo. Więc tak, "666teen" jest najbardziej hiciarskim utworem, natomiast "Give Me Leather" i "Bring Out The Monster" najlepiej oddają to, jakiego brzmienia szukaliśmy w studio, dlatego je wybraliśmy.

Momentami śpiewasz niczym King Diamond. Uważasz, że tego typu wokale pasują do thrash metalu? Oczywiście, uważam, że to odpowiednie, przecież to nagrałem, co nie? (śmiech). Moje inspiracje to Rob Halford, Bobby Blitz, Joey Ramone, Dio ale też ludzie nie grający metalu jak Screamin' Jay Hawkins i Tom Waits. Niekoniecznie podobają mi się "miłe'" głosy. Lubię ludzi, którzy wyśpiewują swoją duszę, których osobowość możesz zrozumieć, poprzez to jak śpiewają. Piosenki to w końcu opowieści, a im bardziej przykuwający głos opowiadającego, tym lepiej.

Nagraliście także teledysk do utworu "Bring Out The Monster". Widziałeś go kiedyś w TV? Nie, z tego co wiem, nigdy nie puszczali nas w TV. Dostanie się do telewizji wymaga pieniędzy i dużej promocji, której nigdy nie mieliśmy. Zresztą, telewizja i tak nie jest istotna dla kapel takich jak nasza. Nasze utwory mają ponad milion odsłon na Youtube i to jest dla nas ważniejsze.

Kim lub czym jest postać z okładki? Androidem? Tak, to seksowny, nagi android, którego nazywamy The Runner. Namalował go Jarred Hagerman, znany też jako Crude Chrome Dude, a zaprojektował nasz dyrektor kreatywny Rory McGuigan. To jakby odwołanie do Priest/Journey, japońskich obrazów robionych aerografem z lat 80-tych w stylu kobiet-robotów Hajime Sorayamy. Ma do tego świetny tyłek.

Zauważyłem, że większość utworów ze "Space Between The Lines" trwa krócej, niż 4 minuty. Czy te krótkie formy to jakieś Wasze założenie? Tak, wystarczy, że spojrzysz na nasze poprzednie dokonania i od razu to zauważysz. Gramy bardzo intensywnie, więc nie chcemy się zbytnio narzucać. Nasze utwory i koncerty są krótkie, tak to powinno wyglądać.

Możesz powiedzieć coś więcej o irlandzkiej scenie metalowej? Jest ona dalej mała, czy widać tendencje wzrostowe? Nie mam pojęcia! (śmiech) A poważnie to jest kilka fajnych zespołów jak Animator czy Crossfire. To mała scena, bo i kraj mały, ale nie jesteśmy jakoś zorganizowani.

Niektóre Wasze liryki nawiązują do old schoolowego heavy metalu. Kto jest ich autorem? Napisałem właściwie wszystkie teksty na ten album, przy czym Domo i Joe też się zawsze udzielają a nawet Scott się czasem dorzucił, gdy w studio potrzebowaliśmy jakiegoś pomysłu. Zaczęliśmy pisać jakiś rok przed nagrywaniem, pomysły zbierałem powoli. Zwykle wymyślam coś gdy jadę pociągiem albo robię inne nudne rzeczy. Tym razem bardzo inspirował mnie Judas Priest i podejście Halforda do pisania tekstów. Chodzi o opowieść, malowanie

Patrząc w przeszłość, co uważasz za punkt zwrotny w karierze Gama Bomb? Podpisanie kontraktu to było dla nas duże wydarzenie, ponieważ w tamtych czasach to był wskaźnik tego, że udało ci się przebić, chociaż nie mieliśmy pojęcia dokąd nas to zaprowadzi. Pierwszy występ na Hellfest też miał dla nas duże znaczenie. Graliśmy do tamtej pory w małych klubach po całej Europie, naprawdę niewdzięczna praca, a na tamtym festiwalu tłum był ogromny. Mieliśmy przeczucie, że to wszystko może się naprawdę udać. Bartłomiej Kuczak Tłumaczenie: Paweł Izbicki

Foto: Paul Verhagen

GAMA BOMB

41


Koncertowa wizytówka Ta płyta ma dokumentować nas jako prawdziwy zespół - podkreśla Steve Gaines, dodając, że nagranie pierwszego wydawnictwa koncertowego w dyskografii Anger As Art było przerażającym doświadczeniem. Wyjaśnia też dlaczego "Fast As Fuck" został wydany i dlaczego dopełniły go trzy studyjne bonusy, w tym zaskakujący cover:

HMP: Uznałeś, że po kilkunastu latach gra nia pod szyldem Anger As Art i pięciu albu mach studyjnych najwyższa pora na płytę koncertową, stąd pojawienie się "Fast As Fuck"? Steve Gaines: Nie tylko dlatego. W naszym zespole mamy żelazną zasadę: "rodzina zawsze na pierwszym miejscu", a jeden z członków naszego zespołu zmagał się ze śmiertelną chorobą w swojej rodzinie. Dlatego też w ostatnim czasie ograniczyliśmy nasze trasy koncertowe, by mógł jak najwięcej czasu spędzić ze swoją rodziną. Jednocześnie, wiedzieliśmy, że musimy dać fanom coś, co da im obraz tego jakim zespołem na żywo jesteśmy - głównie

usłyszeć zespół na żywo. Ale przekonać wydawcę? Nawiązaliśmy współpracę z nową wytwórnią Malevolence Records i była ona aktywnie związana z nami kiedy wydawaliśmy nasze dwa ostatnie albumy w Old School Metal Records. Tak więc nie było mowy o żadnym namawianiu. Była raczej wiara, że to jest to, co zamierzamy zrobić. I tego się trzymaliśmy. Nie podchodzicie więc do tego z czysto biz nesowego punktu widzenia: chcieliście mieć płytę koncertową w dyskografii, takie pod sumowanie dotychczasowej działalności zespołu, więc ją nagraliście, licząc przy tym, że wasi fani zechcą ją kupić? Jak wspomniałem wcześniej - ten album został stworzony jako coś, co ma nam przypo-

Foto: Wretch

Foto: Anger As Art

dlatego, że przez ostanie dwa lata zagraliśmy tylko kilka koncertów. Więc tak, jest to "migawka" z naszych pięciu ostatnich albumów - i ich przypomnienie. Kiedyś płyty koncertowe miały znacznie większe znaczenie, by wspomnieć choćby "Live After Death", "Unleashed In The East (Live In Japan)", "Live And Dangerous" czy "Made In Japan". Obecnie jednak sytuacja wygląda zupełnie inaczej - jak udało wam się namówić wydawcę na coś takiego, skoro sprzedaż wydawnictw studyjnych leci na łeb na szyję, a co mówić o koncertowych? Niestety muszę się z tobą zgodzić. Były czasy kiedy płyty live (w szczególności te cztery, o których wspomniałeś) były świętością - i dla fanów tych zespołów, miały ogromne znaczenie. Nigdy nie zrozumiem dlaczego popularność takich wydawnictw spadła. Tak naprawdę o to właśnie chodzi; by zobaczyć czy

42

ANGER AS ART

minać jakim zespołem na żywo jest Anger As Art, jako taki "zrzut ekranu". Żadne "podsumowanie" nie było naszym celem. Oczywiście mamy nadzieję, że ludzie będą kupować ten album - po co inaczej by go nagrywać. Wielu ludzi odstręcza też od płyt koncertowych nie tylko to, że mają smartfony czy dyktafony i sami mogą sobie nagrać coś live lepszej czy gorszej jakości, ale też przede wszystkim to, że rzadko kiedy płyta live jest wiernym odzwierciedleniem koncertu czy brzmienia danego zespołu live. Oczywiście kiedyś też było to na porządku dziennym, vide przywołane wyżej płyty Judas Priest czy Thin Lizzy, ale teraz to już prawdziwa plaga? Tak, tak jest na naprawdę. Dobrze się wsłuchaj, a usłyszysz wszystkie pomyłki, błędy i wszystko inne.

To dlatego nagraliście cały show w ChiCali Lounge w Monterey Park w lutym tego roku, a z tego co słyszę nic tu nie kombinowaliście, poza czysto technicznymi zagadnieniami, bo jeśli ma to być płyta live, to powinna być taka w 100 %? Było mnóstwo problemów technicznych. Dla przykładu, wzmacniacz do mojej gitary zepsuł się jak tylko zaczęliśmy… tak więc, skończyło się na tym, że nagrywałem ten album ze wzmacniaczem, do którego nie byłem przyzwyczajony. Na szczęście, brzmiał przyzwoicie. Inaczej gra się ze świadomością, że koncert jest rejestrowany, a każda pomyłka może zaważyć na przydatności danego utworu na późniejszej płycie? Tak szczerze, to jest to cholernie przerażające. Zwracasz uwagę na wszystko co robisz, naprawdę. Jednak mimo wszystko, nieważne czy jesteś nagrywany czy nie, każdy zespół powinien zwracać uwagę na detale podczas występu. Bywa też tak, że zespół rejestrując kon certówkę powtarza te utwory, które zabrzmiały źle, bądź były w nich jakieś wpad ki, choćby w charakterze bisów - to chyba lepsze rozwiązanie niż podmienianie jakichś partii takimi nagranymi później w studio czy z innego koncertu? Szczerze powiedziawszy, niektóre rzeczy można naprawić, kiedy nagrywa się cyfrowo. Była tylko dosłownie jedna rzecz, na której korektę nalegaliśmy. Było to przegapione wejście - potężny, dramatyczny i potężny akord. Tak, że byliśmy w stanie troszkę przesunąć ten szkodliwy instrument. Reszta, jest w 99,99999% dokładnie taka, jak została nagrana tamtego dnia. I nie powtarzaliśmy żadnych kawałków. Zaważyłoby to na spontaniczności. Podzieliśmy cały show na dwie części, więc mogliśmy poświęcić chwilę na prześledzenie tego co nagraliśmy, a także (ważna rzecz) dać naszym głosom odpocząć, by mieć siłę, by wytrwać do końca. Długo planowaliśmy co dokładnie zamierzamy zrobić. I znów, cały myk polegał na tym by niestracić tej iskry i płomienia. Myślę, że udało nam się zrealizować nasze plany. Na wielu płytach live słyszy się, że muzycy zagrzewają fanów do jeszcze większej akty wności, informując, że koncert jest nagrywany - wasi fani też pewnie o tym wiedzieli, więc szaleństwo pod sceną było pewnie jeszcze większe niż zazwyczaj? (Śmiech)… Tak naprawdę to miejsce, które wybraliśmy bardzo nam pomogło. Jest to miejsce w rodzaju lokalnej "posiadówki", gdzie większość naszych fanów z Los Angeles przesiaduje podczas weekendów. Dobre jedzenie i drinki. Zgromadziliśmy ich tam kilka godzin wcześniej i to oni zajęli się resztą. Oczywiście, wiedzieli co się święci i koniecznie chcieli być "znaczącą" częścią tego wszystkiego. Zabawne, kiedy słyszymy i możemy wskazać konkretne osoby w tłumie, które krzyczą i dopingują nas. Kiedy ostatni utwór na płycie cichnie, możesz usłyszeć jak tłum śpiewa "Happy Birthday" - skończyliśmy grać po północy i były to moje urodziny. Tłum śpiewał dla mnie. Właściwie to po tym jak się rozpakowaliśmy, dostałem informację, że wszystko co na kuchni oraz lokalne i większa część importowane-


go piwa zostały wyprzedane. Myślę więc, że można śmiało powiedzieć, że mimo wszystko ludzie dobrze się bawili. Postawiliście na przekrojowy repertuar miało to być takie swoiste the best of live Anger As Art? Niekoniecznie. Są także inne świetne utwory, które są trudne do zagrania na żywo i rzadko mamy okazję by je zaprezentować. Tak naprawdę chcieliśmy pokazać energię jaką dajemy grając na żywo. Warto pamiętać, że tylko kilkakrotnie występowaliśmy na żywo. Obawialiśmy się, że promotorzy, festiwale, łowcy talentów, i fani metalu mogli o nas zapomnieć. Na szczęście teraz nie mamy już wątpliwości - zabrzmiało to arogancko, ale nie taki był mój cel. Uderza fakt, jak wiele macie wartościowych utworów w swej dyskografii - ta płyta miała też o nich przypomnieć, pokazać, że nie gra cie od wczoraj, a zespół ma już bogaty dorobek? Nie, wcale. Jak wcześniej mówiłem, ta płyta ma dokumentować nas jako prawdziwy zespół. Nie spoczywamy na laurach. Każde nowe wydawnictwo traktujemy jak nasze pierwsze i potencjalnie ostanie. Kiedyś było jednak łatwiej, wystarczała czasem jedna dobra płyta czy kompozycja, by przebić się, wypromować, znaleźć się na ustach fanów w całym kraju czy nawet na świecie, gdy obecnie w tym istnym zalewie zespołów i płyt ma się na to znacznie mniejsze szanse? Oczywiście to nie to samo. Kiedyś bardzo wiele zależało od sprzedaży. Teraz dostęp do darmowej muzyki jest bardzo łatwy. To dlatego też występy na żywo mają teraz tak duże znaczenie (stąd też pomysł na wydanie tego albumu). Słyszałem niedawno jak ktoś mówił, że albumy trzeba traktować jak wizytówkę, jako myśl przewodnią. Powinny one służyć do generowania biznesu - zarówno od fanów, jak i danej działalności. Ludzie powinni "zobaczyć to", a ich zainteresowanie wzrosnąć to tego stopnia, by chcieli chcieć wiedzieć więcej.

Foto: Anger As Art

Czemu kolo z okładki ma czarny pasek na oczach? Jest zezowaty, czy może zbyt groźnie spoglądał, co odstręczałoby potencjal nych nabywców "Fast As Fuck"? (śmiech) Miała być to sugestia, że to prędkość i moc muzyki powodują, iż anonimowa osoba zostaje rzucona o ścianę. Jest to także pewnego rodzaju przypomnienie okładki "Dirty Deeds Done Dirt Cheap" zespołu AC/DC. Koncertową trzynastkę dopełniają trzy utwory studyjne, nagrane latem tego roku to chyba taki swoisty magnes dla tych, którzy na płytę koncertową nie zwróciliby uwagi, a nowych numerów owszem, chętnie posłuchają, a może nawet kupią dla nich płytę? Zapewniam, że nie był to żaden podstęp. I wątpię, by ktokolwiek nabrał się na coś takiego. To była po prostu próba dodania czegoś nowego do starych utworów. Zobacz Kiss "Alive II" sprzed ponad 40 lat albo The Haunted "Live Rounds in Tokyo". Mógłbym podać jeszcze wiele innych przykładów i wątpię by ktokolwiek próbował tu kogoś zwieść. Ja, jako fan? Uwielbiam kiedy pojawia się coś nowego zespołów, których jestem fanem. Mam nadzieję, że nie jest to uznawa-

ne za podstęp. Nagraliście też cover "Matriarch" Montrose i jest to dopiero drugi obcy numer w waszej dyskografii, po "Troops Of Doom" Sepultury na debiucie? Dokładnie. Fajnie, że dostrzegliście, iż ten zespół to nie tylko kultowy debiut. Domyślam się, że "Warner Bros. Presents Montrose!" należała kiedyś do twoich ulubionych płyt, a może do tego była też jedną z pierwszych z ciężkim rockiem, którą usłyszałeś? Tak naprawdę to był pomysł naszego perkusisty Roba Alainza. Przekonywał on nas do nagrania tego utworu przez parę lat. I gdy w końcu go zagraliśmy, wiedzieliśmy, że to jest to. Prawdę mówiąc Malevolence Records poprosiło byśmy to nagrali. I jestem bardzo zadowolony, że to zrobiliśmy. Ten utwór był niedoceniony. Przy odrobinie szczęścia znajdą się ludzie, którzy odkryją ten utwór na nowo. Wojciech Chamryk & Katarzyna Chmielarz


Gomułka wiecznie żywy… Najnowsza płyta Virgin Snatch "Vote Is A Bullet" wywołała sporo zamieszania, a to za sprawą utworu "G.A.W.R.O.N.Y.". Jak widać wystarczyło zamieścić na niej jeden utwór z polskim, czyli zrozumiałym dla wszystkich tekstem, by rozpętała się burza, a przecież zespół wcześniej też nie unikał politycznych tematów, ale rozgłaszanych po angielsku... Nic więc dziwnego, że znaczną część rozmowy z wokalistą Virgin Snatch poświęciliśmy tematom politycznym, bo nie dało się od nich uciec czy pominąć milczeniem: HMP: "Dwa lata wystarczą, by nowa płyta Virgin Snatch ujrzała światło dziennie" mówiłeś nam po premierze "We Serve No One", trochę jednak wam zeszło z tym szóstym albumem? Łukasz "Zielony" Zieliński: Ano zeszło… (śmiech). Z drugiej strony jesteśmy zespołem, który nie wydaje płyt tzw. "kontraktowym" cyklem. Wiesz przecież, że nagrywamy wtedy, gdy mamy coś do zaoferowania i tak było i tym razem. Mamy na szczęście tę wolność artystyczną, która pozwala nam tworzyć i prezentować "nowe", gdy mamy ochotę się z tym podzielić. To według mnie mnie bardzo komfortowe, ale też uczciwe podejście, pozbawione jakiegokolwiek koniunkturalizmu, a

przecież wcześniej też nie unikaliście polity cznych tematów, ale może przy anglojęzycznych tekstach nie robiły one takiego wrażenia? Sugerujesz, że mało kto zastanawia się nad tym o czym śpiewasz, dopóki nie robisz tego w ojczystym języku? Pewnie tak, ale z drugiej strony jednak mnóstwo ludzi bardzo pozytywnie zareagowało na Virgin Snatch i polski język. Część z nich entuzjastycznie wręcz sugeruje, że trzeba więcej takich pieśni! Tak czy siak, gatunek w jakim się poruszamy to prócz ukochanej muzyki także przekaz i ja traktuję ten dualizm śmiertelnie poważnie. Wszystkie teksty mam wcześniej zaaranżowane zgłoskowo. Wokal to kolejny instrument, ale posia-

ścią, świadomie się ten podział wykorzystuje… Zwróć uwagę, że raz na kilka lat do głosu dochodzą ludzie, które w zasadzie nie powinni przekraczać progu wyborczego, a wciąż jest zapotrzebowanie na skrajny populizm, chamstwo czy radosną twórczość… Rzekłbym: Świadoma nieświadomość bytu (śmiech)… "Vote Is A Bullet" to krzyk oznaczający: "Obudźmy się!" i próba powrotu do rozumu! Thrash i poważna tematyka tekstów, ze szczególnym naciskiem na politykę, zawsze były kompatybilne, tak więc słuchacze manifestujący w komentarzach niechęć do tego utworu czy waszego w nim podejścia zdają się po prostu nie rozumieć podstawowych kwestii, a muzyka jest pewnie dla nich tylko i wyłącznie czysto rozrywkową sprawą i niczego więcej od niej nie oczekują? Zdaję sobie sprawę, ze spora część odbiorców nie chce nic poza muzyką i to im wystarcza. Nie potępiam tego rzecz jasna, ale od siebie wymagam czegoś więcej. Pisząc nowe numery mam nadzieję poszerzać świadomość słuchaczy. Nie dlatego, że mam jakąś misję, choć uważam, że trzeba twardo stąpać po ziemi i wiedzieć czego się chce, ale po prostu traktuję ich (słuchaczy) poważnie. Nie chcę ograniczać naszej muzyki tylko do dźwięku, czyli aranżacji poszczególnych instrumentów: gitary, sekcja i wokal = melodia czy jak kto woli - numer. W przeciwnym razie tytuły płyt i poszczególnych tracków miałyby dużo mniejsze znaczenie, a jednak są w celowej symbiozie z muzyką. Jest to dla was swego rodzaju rozczarowaniem? Wydaliście przecież wcześniej pięć płyt, można więc było domniemywać, że wasza publiczność powinna znać wasze podejście, w tym również do takich niewygod nych czy niepopularnych spraw? Metal z pewnymi wyjątkami nigdy nie był muzyką mainstreamową, więc trudno mówić o rozczarowaniu. W zasadzie jego miejsce zawsze było w cieniu wielkich świateł i może dlatego ten gatunek ma tak wiernych i oddanych fanów, którzy zostają z tobą przez lata. Nawet jeżeli nagle zdają sobie sprawę o czym śpiewasz. Trudno tego nie docenić. (śmiech)

Foto: Ilona Matuszewska

podyktowane tylko wolą kreacji. To co mówię może wydawać się zbyt nabzdyczone, ale to szczera prawda! (śmiech) Decydując się na włączenie do programu "Vote Is A Bullet" utworu z polskim tekstem pewnie spodziewaliście się, że może on wywołać różne reakcje czy komentarze, ale aż taki odbiór numeru "G.A.W.R.O.N.Y." pewnie nieźle was zaskoczył? Obserwuję ten nasz padół od lat, więc zaskoczenia żadnego nie było. Może tylko to, że numer zaśpiewany po polsku dotarł do dużo większej ilości słuchaczy. Stąd i większy feedback, od lewa do prawa. (śmiech) Dla mnie z kolei zaskoczeniem jest to, że

44

VIRGIN SNATCH

dający prócz brzmienia także słowa, a więc treść werbalną. Bardzo ważne jest więc to jak słowo wybrzmiewa wraz z resztą instrumentów. Wygląda jednak na to, że nagranie pierwszego w historii zespołu utworu w ojczystym języku opłaciło się wam o tyle, że o zespole zrobiło się zdecydowanie głośniej, a tak premierę "Vote Is A Bullet" odnotowałyby jak zwykle te same co zawsze pisma i portale? W Polsce nie jest to jakoś specjalnie opłacalne, uwierz mi. Powiedziałbym nawet, że obarczone sporym ryzykiem. Biorąc pod uwagę jak spolaryzowane jest społeczeństwo, jak nieoczywistą posiada historię i z jaką lekko-

Wojciech Wojda z Farben Lehre powiedział mi ostatnio: "Nie podzielam opinii tych kolegów ze sceny, którzy uważają, że w obec nych okolicznościach należy z daleka trzy mać się od polityki, nie komentować, nie kry tykować, uciekać etc. Dla mnie taka postawa trąca tchórzostwem, koniunkturalizmem, wygodnictwem, a przy tym jest dalece fałszywa. Nie można bowiem udawać, że nic złego się nie dzieje, jest super i pełen luzik, w momencie kiedy kurewsko daleko jest od normalności. Milczenie jest przyz woleniem na tę eskalację dziadostwa, a siedzenie cicho w szarym kącie, to popełnianie niewybaczalnego grzechu zaniechania" pewnie moglibyście się pod tym podpisać, bo ma rację w 120%? Podpisuję się pod tym nogami, rękami! Muzyka zmusza do myślenia, powoduje emocje i tylko taka jest autentyczna! Emocje te są właśnie zarzewiem określonych postaw. Także tych życiowych, a więc związanych z otaczającą nas rzeczywistością, na którą mamy realny wpływ! Polityka, światopogląd, uczucia etc… Opowiadanie więc tanich i wyświech-


tanych banialuków pokroju "Przestań pierdolić, zajmij się muzyką" to droga na skróty, totalny konformizm i tchórzostwo, które rozpowszechniają propagandowe wojska, złożone z trolli lub ludzi złej woli… Niestety, co tu dużo mówić jest też bezmyślna tłuszcza, bez potrzeby jakiejkolwiek refleksji lub po prostu ludzie niezainteresowani. Ci ostatni świadomie odrzucają świat wokół i można traktować to jako odrębną postawę ale oni też są współodpowiedzialni za łomot jaki dostajemy od zmanierowanej, zepsutej władzy. To z kolei przekłada się na źle stanowione prawo, alternatywną historię, krojoną pod bohaterów, których nie było i hołdowanie niemoralnym postawom… Jeżeli dodamy do tego niewytłumaczalny i absurdalny w swojej całej okazałości hejt do ludzi pokroju Jurka Owsiaka, totalną propagandę w państwowych, a więc rządowych mass-mediach, zamiatanie pod dywan niejasnych i bezczelnych jak diabli handelków z toruńskim satrapą czy skandali pedofilskich, które coraz częściej wybuchają na tle krzyża to trudno przyglądać się temu bezwiednie…

bić, jeżeli nauczyciel nie może nawet krzyknąć na dzieciaka bo ten skołowany będzie zaraz brany w obronę przez nadpobudliwego rodzica, który zamiast przyjrzeć się bardziej problemowi woli grozić wyrzuceniem ze szkoły nauczyciela, który odważył się być bardziej ambitny… Tym bardziej, że z impetem do szkoły wchodzi polityka i minister edukacji, tworząc kolejne podziały i fałszywe, wybrakowane wersje historii… Tytuł albumu "Vote Is A Bullet" też nie pozostawia cienia wątpliwości, że świadome głosowanie może być porównywalne z siłą rażenia broni palnej? Jeżeli chcemy cokolwiek zmienić i na sercu leży nam dobro tego państwa, musimy nauczyć się uczestniczyć w przemianach. Jeżeli bowiem nie ruszymy tyłka przy urnie wyborczej,

oczywiście również przestroga dla obietnic bez pokrycia… Wszystko zaczyna się od słów i pewnych idei. Mam szczerą nadzieję, że każde zło można odwrócić. Wierzę w demokracje i intelekt ludzki bez względu na religię, kolor skóry i pogląd, byleby zgodnie z tym co dla nas jako ogółu dobre i nie podyktowane nienawiścią, obłudą i chamstwem… Nie denerwuje was, że zabierając głos i dając wyraz swemu niezadowoleniu niejako automatycznie zostaliście zakwalifikowani jako wrogowie partii rządzącej, a przecież artyści mają prawo do takich działań i ocen, niezależnie od wyznawanych poglądów? Znamy to przecież z przeszłości. Tak reagowała władza i ludzie sterowani realnym socjalizmem satelity radzieckiego, komuniści i propagandziści minionej epoki. Według ma-

Pewnie wielu nie spodobało się też to, że ten utwór zaczyna się od fragmentu przemówienia Lecha Wałęsy w amerykańskim Kongresie w roku 1989 - to świadoma deklaracja czy może prowokacja z waszej strony, wsadze nie tego przysłowiowego kija w mrowisko? Zdaję sobie sprawę, ze historia najnowsza jest dosyć skomplikowana i niejednoznaczna, ale to Wałęsa jest laureatem pokojowej nagrody Nobla. Świat tego nie kwestionuje, a my owszem... Nie jestem fanem Lecha z okresu prezydenckiego i późniejszego, ale niezaprzeczalnie to między innymi on, poprowadził Polskę do punktu w którym jesteśmy teraz i chwała mu za to! Kto jak kto, ale Polacy zdają się być abso lutnymi mistrzami świata w kreowaniu i stwarzaniu chorych podziałów, czego efektem jest też niejako obecna sytuacja? Oczywiście i na tym podziale robi się niezły deal. Skłócając sędziów, podminowując system nauczania, dzieląc ludzi, którzy stoją na straży porządku prawnego i ochrony obywatela na swoich i wrogów! Antagonizuje się nie tylko ludzi i ich opinie/poglądy/wybory, ale też gospodarkę i biznes na ten "nasz" narodowy i ten "wrogi" np. niemiecki. To się w głowie nie mieści, że można w 21 wieku sugerować, i to z taką skutecznością, takie rzeczy. Gomułka wiecznie żywy… Teoretycznie rosną nowe pokolenia ludzi, którzy nie powinni być już skażeni poprzednim ustrojem, etc., ale - paradoksalnie - polityka nie interesuje ich w najmniejszym stopniu, nie chodzą na wybory, nie wiedzą o niczym, również o ważnych sprawach bezpośrednio ich dotyczących, tak więc sam już nie wiem co jest gorsze? To kolejny problem, ale dotyczący w zasadzie całego świata. Młodzi ludzie,wkraczający w oszałamiającym tempie w dorosłe życie, nie chcą lub po prostu nie mają czasu zastanawiać się nad tym, co stanowi o nich samych. Rodzice tyrają, by zarobić na kolejne konsole czy inne tablety, więc światopogląd jest w rękach portali społecznościowych często strollowanych. Już nawet nie szkoły, która powinna kształtować postawy. Jak ma to jednak ro-

Foto: Ilona Matuszewska

ktoś zrobi to za nas… Demokracja to siła, ale tylko wtedy, gdy większość z niej korzysta, a nie siedzi w domu. Dotyczy to wyborów nie tylko prezydenckich czy stricte partyjnych, ale również tych lokalnych - samorządowych, dzielnicowych etc... Nic o nas bez nas! Po roku 1989 kilkakrotnie już to w Polsce przerabialiśmy, gdy nieoczekiwanie wiodące partie traciły władzę, albo murowani kandy daci przegrywali w wyborach prezydenckich, tylko ludzie chyba jeszcze nie do końca zdają sobie sprawę z tego, ile od nich zależy? Myślę jednak, że zdają sobie z tego sprawę, ale uważają, że to nic nie zmieni, bo tak jest łatwiej, być może bezpieczniej... Również z lenistwa. Wiesz ile razy słyszę, że po co się angażuję, jeżeli nie mam na to realnego wpływu? Łatwe, podane na tacy odpowiedzi to dokładnie to samo jak streszczenie lektury, której nie trzeba czytać… Wrzucić bombę na salę sejmową i po krzyku, tyle tylko, że anarchię możemy włożyć między bajki, które nie mają nic wspólnego z rzeczywistością… Nieprzypadkowo też w "Intro" słychać frag menty ważnych przemówień Franklina D. Roosevelta, Martina Luthera Kinga i Baracka Obamy? To przemówienia, które dają otuchę i pozwalają wierzyć, że wszystko można zmienić i nic nie jest nam pisane, póki się nie wydarzy. To

ksymy: Kto nie idzie z nami, ten przeciwko nam… Miewacie w zespole polityczne kłótnie? Przecież kapela to w sumie jak rodzina, a znam sytuacje, gdy na przykład bracia nie rozmawiają ze sobą z powodów polity cznych, a nawet podczas świątecznych spotkań dochodzi wręcz do awantur, jeśli tylko ktoś poruszy temat polityki? Na szczęście dogadujemy się, a tak się składa, że akurat mam najbardziej donośny głos w bandzie więc tym bardziej (śmiech). Nie, wielkich kłótni nie ma, bo rozmawiamy ze sobą i próbujemy tłumaczyć zawiłości życia codziennego, którego jesteśmy uczestnikami. Z troską o każdego z nas i z wielką dozą empatii. Szczere chłopaki z nas. (śmiech) Polityka polityką, ale warto też zauważyć, że "Vote Is A Bullet" to muzycznie najbardziej urozmaicona płyta w waszej dyskografii - ostra i konkretna, ale nie pozbawiona też dużej ilości całkiem melodyjnych partii, a wieńczący płytę "We Are Underground" to jak dotąd wasz najdłuższy utwór? Tak to najbardziej gitarowa a może po prostu muzyczna płyta Virgin Snatch. Paweł Pasek nie bez kozery został gitarowym lead'em zespołu i w to mi graj. Można to ująć w kolejny rym: Zrobiliśmy w dwójkę ten stuff i cholernie jestem dumny z nas. (śmiech)

VIRGIN SNATCH

45


HMP: Obraliście ciekawą metodę rozwoju, bo na debiucie, zgodnie z jego tytułem "Coming To Your Town" przybyliście do naszego miasta, a na drugiej płycie obracacie je w perzynę, doprowadzając do kompletnej ruiny? (śmiech) Tobi: Zdecydowanie ciekawa myśl, choć nigdy tak na prawdę nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy, dopóki o tym nie wspomniałeś. Na pewno nastąpił postęp, nie tylko w składzie zespołu, ale i w muzyce. Na "Ruins" znaleźliśmy dokładnie takie brzmienie, jakiego szukaliśmy, włączając w to wszystkie nasze wpływy.

Foto: Ilona Matuszewska

Przeszliście więc długą drogę od 2-4 minutowych numerów z debiutanckiego "S.U.C.K.", chociaż to thrash wciąż kręci was najbardziej i tak już pewnie pozostanie? Thrash to rdzeń, czy jak kto woli kręgosłup zespołu, ale wciąż ewoluujący w kierunku po prostu dobrej muzyki. Tego się trzymamy. Długość pieśni nie ma znaczenia, jeśli wychodzi z tego zgrabna całość. Gramy tak długo określony riff, zwrotkę czy numer, dopóki jest dobrze! (śmiech)

Spory udział w powstaniu tego materiału i jego nagraniu miał gitarzysta Paweł Pasek, wygląda więc na to, że stał się pełnoprawnym członkiem zespołu i żaden z was nie tęskni za Jackiem Hiro? Jacek Hiro robił wspaniałe rzeczy dla Virgin Snatch a teraz robi z powodzeniem dla Kata. Zmienił go więc Pasiu i jak widać nadal wciąż wszystko działa jak należy. Mamy stały kontakt z Jackiem Hiro i to zawsze będzie część Virgin Snatch, bez dwóch zdań!

Ponownie nagrywaliście w kilku miejscach, w tym w domowych studiach - poziom tech nologii jest obecnie już tak wysoki, że ktoś wiedzący czego chce może to wykorzystać bez konieczności przepłacania? Tak, wykorzystujemy technologię, bo ta daje jeszcze większą niezależność. Finansową tym bardziej. Po co np. nagrywać gity w studio i płacić za każdą kolejną godzinę, jak można je dopieścić w domu, nagrywając czyste ślady, by potem nadać im brzmienie, przepuszczając przez porządny wzmacniacz w studio… To oczywiście zawsze kompromis i kwestia budżetu, bo jakbym miał kilkadziesiąt tysięcy do wykorzystania to nie wychodzilibyśmy ze studia. (śmiech)

Znowu spotkaliście się z Frontside podczas promocyjnej trasy. "Knock Out Tour 2018", również z udziałem Decapitated oraz Drown My Day, był udany, jesteście zadowoleni? Jesteśmy bardzo zadowoleni z trasy i stosunków panujących wewnątrz. Wiesz, pojechały stare konie, którzy znają się ze sobą nie od wczoraj… Tak więc stosunki międzyzespołowe należą do tych najbardziej zaawansowanych. Pozytywnie oczywiście. (śmiech)

Na honorarium dla Tomasza Zalewskiego jednak nie oszczędzaliście, bo położony miks czy zły mastering to zmora wielu płyt i lep iej tego unikać? Tomek doskonale zna się na rzeczy a jego miks i master bardzo nam odpowiada. Nadał ostateczny kształt brzmieniu i biorąc pod uwagę, jak mało mieliśmy czasu by to zrobić dobrze. Zed jest odpowiednią osobą i nie idzie na łatwiznę. This is the Man! Z kolei Jarosław Baran jest z wami od pierwszej płyty i ponownie miał udział w nagra niu partii wokalnych, co staje się w przypad ku Virgin Snatch już czymś oczywistym? Jarek Baran to szósty członek zespołu i nie wyobrażam sobie nagrywania partii wokalnych z kimś innym! Uwielbiam z nim pracować i mam wrażenie, że on również nie wzbrania się jakoś specjalnie jak do niego dzwonię (śmiech). Tym bardziej, że ma bardzo dużo pracy i raczej metal robi już sporadycznie. Moim skromnym zdaniem to najlepszy spec w tej dziedzinie w tym kraju!

46

VIRGIN SNATCH

Nie da się jednak nie zauważyć, że w wielu mniejszych miejscowościach jest coraz gorzej z koncertową frekwencją, z kolei na stoiskach z merchem można zaobserwować, że poza koszulkami coraz większym zaintere sowaniem cieszą się płyty winylowe i kase ty. Na ten pierwszy problem raczej nic nie poradzicie, ale już poszerzenie fonograficznej oferty zespołu o analogowe nośniki jest chyba możliwe, co na pewno zwiększy obroty waszego sklepiku podczas tegorocznych koncertów? To prawda choć trasa, która łączy kilka zespołów nie ma raczej problemów z publiką. Merchandise również miał się nadzwyczaj dobrze. Nowe płyty, nowe wzory i przede wszystkim nowa, świeża i dobra muzyka. Musiało to więc zaowocować! Virgin Snatch na czarnych plackach - kto wie? Chciałbym! Wojciech Chamryk

W sumie po thrashowej kapeli trudno było spodziewać się innego podejścia (śmiech). Ale żarty na bok, bo XXI wiek trwa w najlepsze, ale wbrew temu co twierdzono jakiś czas temu nie jest to epoka powszechnej szczęśliwości, ładu, pokoju i dobrobytu, macie więc o czym pisać? Prawdę mówiąc ludzkość nie była bardzo aktywna w tworzeniu lepszego środowiska na przestrzeni ostatnich kilku dekad. Niewątpliwie jest to świetna inspiracja do tworzenia tekstów - nie musisz wymyślać żadnych historii, kiedy możesz po prostu wybrać jedną, którą chciałbyś przedstawić. Wygląda na to, że 40 lat piętnowania tego wszystkiego przez punkowców czy met alowców nie przynosi nawet najmniejszych efektów, bo polityków nie wzrusza, a zwykli ludzie albo mają to gdzieś, albo są zbyt niemrawi czy słabi, żeby coś zmienić? Jest wiele osób, których po prostu nic nie obchodzi. Na szczęście często spotykamy ludzi, którzy interesują się polityką i którzy starają się zmienić wszystko na lepsze. W ciągu ostatnich lat wiele partii nacjonalistycznych "wyszło z kanałów", ponieważ ich wyborcy polegali na ich wszystkich obietnicach i nie myśleli nieszablonowo. Nawet w Niemczech nie wygląda to wszystko dobrze, co mówić o reszcie świata, tak więc zdaje się, że mamy poważne powody do niepokoju? Jak tylko zaczniesz zwracać uwagę na wszystko co dzieje się na świecie, nie będziesz spokojny. Jest tak już od dekad. Szczególnie fascynuje nas to, że obywatele Niemiec, powinni być świadomi tych wszystkich niebezpieczeństw, jakie niosą ze sobą partie nacjonalistyczne, ale i tak na nie głosują. Zważywszy na okropną historię Niemiec, to jest po prostu niepojęte. Pierwsze lata istnienia Panzer Squad to był


Puszka z tuńczykiem Dobrego thrashu nigdy za wiele, szczególnie jeśli gra go młody, obiecujący zespół z Niemiec, a wśród swych wzorów wymienia Disrupt, Toxic Holocaust czy Manowar, a wśród autorskich, nieźle kąsających numerów, nagrywa przeróbkę szwedzkiego Skitslickers. Odpalcie więc "Ruins" i przeczytajcie rozmowę z Tobim, gitarzystą i wokalistą Panzer Squad: nad która pracowaliśmy ponad rok, w formacie winyowym. taki okres docierania się, zmian składu i dopiero przed trzema laty uformowaliście ten optymalny line-up, z którym jesteście gotowi na podbój świata? Nie jesteśmy pewni czy zasługujemy na "podbój świata", ale na pewno cieszymy się z najeżdżania lokalnych klubów. Na tę chwilę skład zespołu jest optymalny dla muzyki, którą tworzymy; głównie dlatego, że mieścimy się do jednego samochodu bez uczucia, jakbyśmy siedzieli w jednej puszce z tuńczykiem.

Zawsze ciekawi mnie skąd u młodych ludzi bierze się aż tak ogromna estyma do tych analogowych nośników - cyfrowe pliki, streaming i takie tam was nie satysfakcjonują, to nie to samo co płyta czy kaseta? To pewnie taka moda, ale dla nas winyle to co innego, ponieważ własnoręcznie musisz wszy-

winyli, przynajmniej my tak uważamy. Pomijając format, chodzi tak naprawdę o słuchanie i pochłanianie muzyki, nieważne czy jest to online, czy przez taśmy, winyle czy cokolwiek innego. Ale jaki jest sens w wydawaniu kasetowego splitu w nakładzie raptem 20 egzemplarzy, tak jak to miało miejsce w przypadku waszej koncertówki dzielonej z CxTXD? Jeśli fak tycznie nakład tej taśmy był tak znikomy, to po odliczeniu kilku sztuk dla muzyków obu kapel niewiele pozostało ich dla fanów. Nie jest to więc taka trochę sztuka dla sztuki, tworzenie czegoś kultowego, bo niezwykle trudnego do zdobycia, chociaż to tylko zapis niewielkiego, typowo podziemnego koncer tu? Dobrze przynajmniej, że wasze kolejne taśmy wyszły w większych nakładach, LP "Ruins" też pewnie trafiło do sprzedaży nieco więcej? Wtedy mogliśmy policzyć wszystkich naszych fanów na palcach dwóch dłoni. Wyda-

Trio to najlepszy skład dla thrashowej kapeli, zważywszy choćby wczesne płyty Sodom czy Destruction? Sodom nadal ma na nas ogromny wpływ, szczególnie ich wcześniejsze dokonania. Trzyosobowy skład jest super do grania szorstkiego thrash metalu, bo to jest w zasadzie wszystko czego potrzeba, jeśli nie planujesz grać niczego zbyt technicznego. Mówimy cały czas o thrashu, ale nie zamy ka on waszych muzycznych zainteresowań, bowiem wplatacie weń elementy punk rocka i D-beatu? Głównie crust, punk i grind pomieszane razem z oldschoolowym black i heavy metalem. Dokładniej: Death Toll 80k, Disfear, Disrupt i jako nasza główna inspiracja Toxic Holocaust (kto by pomyślał) oraz Manowar. (śmiech) Stąd ten cover szwedzkiego Skitslickers, można powiedzieć, że pionierskiego zespołu dla całego nurtu D-beat, jakby poprzednika Anti Cimex? Podczas nagrywania "Ruins" dość spontanicznie zdecydowaliśmy, aby zrobić cover Shitlickers. Lubimy też coverować różne kawałki na żywo, chociaż głównie staramy się przerabiać utwory, które nie są thrashowe, aby mieć jakąś różnorodność.

Foto: Panzer Squad

stko włączyć, a potem słuchać całego albumu bez przełączania miedzy utworami. Bardziej się w to angażujesz.

wanie taśm w tak niskim nakładzie było więc zabawą i nie miało na celu dotarcia do większej publiczności.

"Warsystem" to numer sprzed ponad 35 lat, a nie dość, że ma wciąż ogromnego kopa, to jest również przerażająco aktualny - niezbyt to optymistyczne, prawda? Co do tego możemy się tylko zgodzić, nie ma tu nic dodania.

Jest to jednak postawa coraz mniej powszechna, nawet wśród fanów rocka i metalu, o czym zdają się świadczyć nie tylko malejące ciągle nakłady płyt, ale też sytuacja wśród najlepiej sprzedających się wydawnictw? To może być spowodowane nieustannie rosnącymi serwisami streamingowymi - nie możemy powiedzieć, że nie jesteśmy "winni", bo też się do tego zaliczamy.

Nowa płyta to kolejny etap rozwoju Panzer Squad i pewnie wiążecie z nią spore nadzieje - pierwsze recenzje i opinie fanów zdają się potwierdzać, że nie bezpodstawne? Byliśmy bardzo zaskoczeni ile recenzji dostał nasz album kiedy jeszcze nie był do końca wydany! Kiedy w pełni wyszedł na rynek, liczba opinii raptownie rosła i nie mogliśmy być szczęśliwsi z powodu takiego odzewu!

Wydanie "Ruins" jest też szczególne dla was z tego powodu, że poza CD i kasetą doczekaliście się też winylowej wersji swego wydawnictwa? Wszyscy raczej wolimy winyle niż CD. Dlatego też wydanie naszego pierwszego pełnego albumu na winylu nie było czymś co byłoby warte dyskusji. To jest nadal ekscytujące, że możemy w końcu zaprezentować muzykę,

Wy jesteście w o tyle dobrej sytuacji, że Niemcy wciąż przodują w dziedzinie sprze daży fizycznych nośników - obecnie chyba tylko jeszcze w Japonii jest podobna sytuacja, ale cały świat odchodzi od nich na coraz szerszą skalę? W miejscach w których gramy często sprzedają winylowe płyty, a inne zespoły mają albo taśmy albo winyle. Nie odchodzimy od

Wojciech Chamryk, Lena Lyszkiewicz, Jakub Krawczyk

PANZER SQUAD

47


Ważne jest to, by mieć własne zdanie na dany temat Niemcy i death/thrash? Personalnie kojarzę jedynie Protector oraz Minotaur, choć nigdy nie sprawdzałem dokładniej tej sceny, więc coś mi umknęło. No i na bank był to Final Breath. Zespół, który powstał na początku lat 90. i wydał swoje albumy długogrające na przestrzeni lat 2000 - 2004 by potem zniknąć z rynku muzycznego na jakiś czas… i powrócić w 2018r. z "Of Death and Sin". Jeśli ktoś jest fanem tego zespołu i zastanawia się dlaczego ta przerwa wystąpiła, to w poniższym wywiadzie jest na to odpowiedź. Tak jak i na pytania o najnowszy album, produkcję i historię zespołu. HMP: Cześć! "Of Death and Sin" jest jak do tej pory waszym najnowszym albumem. Na początek mógłbyś krótko go opisać? Heiko Krumpholz: Cześć Jacek! Zasadniczo jest to dla nas bardzo ważny album. Po pierwsze jest naszym powrotem po długiej przerwie jako Final Breath. Nie zmieniliśmy naszego stylu i wciąż jest to bękart zrodzony z thrash i death metalu. Jednak mieliśmy parę innych większych zmian. Na pewno najważniejszą jest przedstawienie na tym albumie naszego nowego krzykacza, Patricka. To jego wokal wytwarza tą dużą różnicę, która jest zauważana przez wiele osób. Niemniej bez cienia wątpliwości mogę powiedzieć, że wykonał doskonałą robotę i doskonale pasuje do naszego zespołu, personalnie oraz do nasze muzyki. Próbowaliśmy brzmieć bardziej różnorodnie, przebojowo, jednak wciąż agresywnie i bezpośrednio. Co inspiruje waszą muzykę? Stary, jak nie cierpię tego pytania! To jest jak pytać się kucharza na temat jego tajnego przepisu (śmiech). Z drugiej strony, jestem w stanie zrozumieć dlaczego ludzie zadają to pytanie. Sam bym tak robił. Zabawne w tym jest to, że ludzie często słyszą w naszych

utworach inspiracje tymi szczególnymi zespołami/ utworami, o których nawet nie myśleliśmy, pisząc dany utwór. Podsumowując, możemy powiedzieć, że jesteśmy głównie zainspirowani przez bardziej lub mniej ekstremalny metal z okresu pomiędzy środkiem lat 80. i wczesnych 90. Death i thrash metal zawsze grały wielką rolę w naszym życiu, to jest coś czym oddycham od swoich nastoletnich lat, od momentu, w którym miałem pierwszy kontakt z zespołami takimi jak Slayer, Testament, Death, Possessed i inne. Oczywiście dobry utwór jest dobrym utworem, który jest dobrym utworem, niezależnie od stylu, jaki on reprezentuje. To oznacza, że jesteśmy otwarci także na wszystkie inspiracje, jednak to wszystko przechodzi przez maszynkę do mięsa zespołu, zanim to stanie się naszym własnym utworem. Co chcecie powiedzieć za pośrednictwem waszego "Of Death and Sin"? Jest on w całości na temat siedmiu grzechów śmiertelnych w naszej obecnej społeczności, czasami podanych wraz z paroma dystroficznymi wizjami przyszłości. Wstęp, lub po prostu pierwszy utwór, zatytułowany "Babylon C.E." (obecny wiek) reprezentuje cały dzi-

siejszy świat jako wielki Babilon. Wszyscy ludzie są połączeni jak nigdy do tej pory i pomimo faktu, że mają obecnie te wszystkie możliwości z internetem, Google, mediami społecznościowymi, tłumaczami i co nam jeszcze się zachce, to każdy mówi w swoim unikalnym języku, niezrozumiałym dla wszystkich innych. Dziwka babilońska może być rozumiana tu jako symbol nadużywania swojej siły przez państwa, religie i inne zgrupowania. Do takich rzeczy jak legalizacja morderstwa, wojny, przemocy i innych strasznych rzeczy. W moim świecie nie każda grupa jest zła, nie każdy rząd skorumpowany. Lub raczej, nie każdy w obrębie tych organizacji. Tak więc ważne jest to, żeby być indywiduami, które nie podążają ślepo za tymi ludźmi, ale patrzą na wszystko krytycznie i tworzą własne opinie. Jak przebiegał proces produkcyjny na wasz najnowszy album? Mógłbyś powiedzieć więcej, gdzie został on nagrany, w jaki sposób, jak długo oraz z kim? Z tego co sobie przypominam, to przed tym albumem mieliśmy dokładnie tą samą procedurę. Kończyliśmy nasze utwory jak najlepiej potrafiliśmy bez żadnej pre-produkcji, chyba, że pre-produkcją nazwiesz nagrywanie na prostym kaseciaku, z mikrofonem ustawionym na środku pokoju prób (śmiech). Następnie bukowaliśmy odpowiednią ilość czasu w studiu, tak by nagrywanie, mix i mastering odbył się w ciągu tych zarezerwowanych dni lub tygodni. Jednak to oznaczało również, że zawsze byliśmy pod mniejszą lub większą presją czasową, z tego powodu musieliśmy pójść na parę kompromisów. Obecnie zainwestowaliśmy w sprzęt i oprogramowanie do nagrywania i co ważniejsze, nabyliśmy sporo doświadczenia jak nagrywać samemu. Teraz jesteśmy w stanie porządnie wykonać ten pierwszy etap, który skutkuje bardziej szczegółowymi utworami. Nasz sprzęt i wiedza jest wystarczająca by do końcowej produkcji samemu nagrać gitarę basową i gitary elektryczne. Tylko przy perkusji i wokalach korzystaliśmy z paru lokalnych studiów. Jeśli chodzi o końcowy miks, to przekonaliśmy

Foto: Warfare

Foto: Final Breath

48

FINAL BREATH


Petera Taegthrena by się nim zajął (z legendarnego Abyss Studios w Szwecji). Sumując to, był to bardzo długi proces, ale warty tego czasu. Album brzmi naprawdę kozacko i jest spoko kompromis pomiędzy nowoczesnym a staro-szkolnym brzmieniem. Poza tym wypracowaliśmy sobie podstawę dla naszych przyszłych procesów nagraniowych. Pomiędzy waszym poprzednim albumem, to jest "Let Me Be Your Tank" oraz "Of Death and Sin" jest całkiem duży przedział cza sowy (o czym już wspomniałeś na początku) - tak około 14 lat. Mógłbyś powiedzieć więcej na temat tej przerwy? Dlaczego ona była tak długa? Wiesz, czas szybko płynie (śmiech!). Jednak to jest krótka historia. Po wielu koncertach z naszym poprzednim albumem "Let Me Be Your Tank", tak do końca 2006r., planowaliśmy nagrać nowy album w 2007r. Jednak przez parę zmian personalnych w tym okresie, związanych z pracą i tak dalej, nie byliśmy w stanie stworzyć satysfakcjonującego nas materiału. Poczuliśmy, że nie mamy po prostu wystarczającej ilości czasu, by napisać porządny album. Zamiast wypuszczać jakiś niedopracowaną płytę, uznaliśmy, że zrobimy sobie przerwę, do momentu, w którym wszyscy będą w stanie skupić się na Final Breath w stu procentach. W roku 2010 zeszliśmy się, naprawdę zmotywowani by w końcu stworzyć coś nowego. Jednak zauważyliśmy, że w tym czasie bardzo wiele rzeczy związanych z technologią nagrywania zmieniło się. Chcieliśmy skorzystać z tych nowych możliwości. Przetestowaliśmy i kupiliśmy nowy sprzęt, nauczyliśmy się sami nagrywać muzykę. Poza tym mieliśmy trochę napiętą sytuację z byłym, ale będącym przez długi czas w naszym zespole wokalistą, Eumelem. Ostatecznie jak już wiesz - zdecydowaliśmy się na nowego wokalistę, Patricka. Wracając do punktu wyjścia, czas mija szybciej niż się tego spodziewasz i tak jesteśmy w roku 2018. "Of Death and Sin" ma dość mroczną i utrzymaną w niebieskich odcieniach okładkę. Mógłbyś powiedzieć więcej o tym czym była inspirowana oraz o osobie, która stworzyła tą pracę? Jak wcześniej wspomniałem, chcieliśmy potępić nadużywanie siły przez różne organizacje. Użyliśmy siedem grzechów głównych jako motywu przewodniego. Więc co będzie bardziej właściwe do ukazania tego tematu? Każda znana mi religia ciągle udowadniała to, jak można nadużywać siły. Wysłałem Megan (Mushi - przyp. red.) parę zdjęć kościołów stworzonych z kości, które możesz znaleźć po całej Europie. Również moim pomysłem było tych siedmiu złych księży, którzy przyzywają grzechy główne. Po pierwszych szkicach stało się dla nas oczywistym to, że to jest człowiek do naszej roboty. Obraz wygląda wspaniałe, jest zło! jest metalowo! Zaczęliście w roku 1993, czy to się zgadza? Możecie opowiedzieć trochę więcej o waszej historii z okresu albumów "Soulchange" oraz "End of It All"? Zgadza się. Paru moich przyjaciół i ja zaczęliśmy około 1991r. grać na instrumentach. Próbowaliśmy interpretować parę utworów, które lubiliśmy w tamtym czasie. Oczywiście zaczynaliśmy z dość prostymi utworami, by

nauczyć się grać. W tamtym okresie nasz zespół miał nazwę Lifereduction (co za do dupy nazwa, nie? - śmiech). Jak na razie dobrze, ale zasadniczo, to kto chciałby słuchać kiepskich coverów metalu ekstremalnego od jakiegoś nastoletniego zespołu? Prawda, nikt. Jednak byliśmy znudzeni już tym do potęgi. Tak więc zdecydowaliśmy napisać własną muzykę i do tego potrzebowaliśmy lepszej nazwy zespołu. I tak o to powstało Final Breath w roku 1993. Napisaliśmy trochę utworów i nagraliśmy nasze pierwsze demo "Soulchange" w 1995r. Był to bardziej melodyczny death metal z paroma wpływami thrash metalu. Wyszło lepiej niż się spodziewaliśmy. Dostaliśmy parę spoko recenzji

Joerg i ja byliśmy od początku na tej samej stronie, jeśli chodziło o styl i wizje. Od tego momentu dodaliśmy wiele thrash metalu do naszego brzmienia, jednak wciąż pamiętaliśmy o paru melodycznych motywach i naszych death metalowych korzeniach. Zawarliśmy umowę z Stage One Studio (Andy Classen) na parę dni w celu nagrania albumu, jednak wciąż na nasz własny koszt. Z ukończonym nagraniem napisaliśmy do paru wydawnictw i nowy oddział Massacre Records, nazwany Gutter Records zaoferował nam umowę na wydanie albumu. Mógłbyś porównać wszystkie wydawnictwa, w których byliście, aż do waszego obec -

Foto: Final Breath

w podziemnych zinach i zaczęliśmy budować połączenia z innymi zespołami z podziemia, w celu organizacji koncertów. To dowód, że nie staraliśmy się być na szczycie niemieckiej sceny undergroundowej. Jednak wszyscy byliśmy bardzo ambitni, wciąż ćwiczyliśmy i w 1997r. w profesjonalny sposób nagraliśmy mini album "End of It All". W tym czasie wydawanie demówek na CD nie było czymś często spotykanym i było to dość drogie. Jednak się z tym dobrze czuliśmy, nasza muzyka była w dobrej jakości i chcieliśmy zainwestować w to, by się jednak trochę wybić. "End of It All" był udany, czyż nie? Jak mniemam to ten album umożliwił wam zawarcie kontraktu z Gutter Records. Wydali oni wasz "Flash-Burnt Crucifixes" w 2000r. Mógłbyś powiedzieć więcej o tym? Owszem. "End of It All" był całkiem udane, zareagowały na niego magazyny i fani, udzieliliśmy nasze pierwsze wywiady. Jednak demówka nie zainicjowała podpisania kontraktu. Kolejnym problemem było to że, Thomas Boettcher, wtedy nasz główny gitarzysta i twórca muzyki opuścił zespół, ponieważ przeniósł się do innego miasta i było za daleko, by mógł pracować nad Final Breath. Jednak dobrą rzeczą było w tym to, że zastąpiliśmy go Joergiem Breitenbachem.

nego? Myślę, że to dość trudne pytanie. Nie jesteśmy typem ludzi, którzy szukają błędów innych. Gutter Records było dobrym wydawnictwem, którego konceptem było zbudowanie platformy dla podziemnych lub nowych zespołów mających potencjał. Nie wiem dokładnie dlaczego, ale to wydawnictwo realnie nie istniało dłużej niż rok, dwa lata. Przy naszym kolejnym albumie, "Mind Explosion", dostaliśmy dość niestandardową ofertę od Nuclear Blast Records. Oczywiście Nuclear Blast jest bardzo profesjonalne, byliśmy bardzo dobrze traktowani, jednak być może nie mieliśmy wystarczającego doświadczenia, by utrzymać kontrakt. Sprzedaż nie była zła, ale dla takiego gracza jak Nuclear Blast nie była wystarczająca w tamtym czasie. Jednak wciąż odnosiliśmy coraz większe sukcesy oraz dawaliśmy coraz więcej i więcej dobrych koncertów na coraz to większych festiwalach. Z naszym kolejnym albumem "Let Me Be Your Tank" było łatwo przekonać nasze kolejne wydawnictwo Remedy Records z Hamburga. Oczywiście mniejsze niż Nuclear Blast, jednak zmotywowane i uczciwe. Również nie mniej ważne jest to, że w czasie przerwy w działalności naszego zespołu Remedy przestało w większym lub mniejszym stopniu skupiać się na działaniu tego wydawnictwa.

FINAL BREATH

49


wkładaliśmy w pewnej kolejności na albumie. Na "Of Death and Sin" mieliśmy wizję, gdzie i jaki typ utworu powinien być na albumie i według tego tworzyliśmy. Głównie w celu, by album stał się interesujący od początku do końca, bez miejsc, w których słuchacz zaczyna się nudzić. Wszystko inne bym po prostu określił jako naturalna ewolucja. Lepsze umiejętności, więcej doświadczenia, sprytniejsze tworzenie utworów… jednak wszystko to z tą samą podstawową recepturą, wychodzącą z naszej historii. Czy planujecie wydać kompilację zawierającą wasze najlepsze utwory w bliższej bądź dalszej przyszłości? Nigdy nie mów nigdy, jednak obecnie tego nie planujemy. Być może w najbliższej przyszłości zajmiemy się ponownym wydaniem paru naszych klasyków na płytach winylowych i CD. "Flash-Burnt Crucifixes" oraz "Mind Explosion" zostały wyprzedane, "Let Me Be Your Tank" został prawie wyprzedany. Tak więc ma to sens. Poza tym kompilacja z paroma utworami ponownie nagranymi mogłaby być interesującym konceptem. Jednak w tym momencie skupiliśmy się na naszym nowym albumie, dopiero za jakiś czas chcielibyśmy zacząć pracować nad kolejnym albumem, by go wydać wcześniej niż po 14 letniej przerwie (śmiech). Obecnie mamy już masę pomysłów na ten album...

Foto: Final Breath

Poza tym nasz kontrakt i tak wygasł po tej długiej przerwie. Tak więc znowu byliśmy wolni. Nagraliśmy "Of Death and Sin" kompletnie sami i zapłaciliśmy za całość przedsięwzięcia z własnej kieszeni. Ostatecznie zostaliśmy zauważeni przez parę wydawnictw, z których oferta od Metalville była najbardziej sensowna. Do tej pory wydaje się, że był to doskonały wybór. Pomogli nam wrócić w dobrym stylu. Skupiają się na planowaniu długoterminowym. Jest to dokładnie to czego potrzebujemy, tak więc patrzymy w przyszłość i prawdopodobnie będzie to pierwsze wydawnictwo, które wyda więcej niż jeden nasz album. Czy "Flash-Burnt Crucifixes" przetrwał test czasu? Tak, tak sądzę, ponieważ był to nasz pierwszy profesjonalny album w naszej dyskografii. Jego produkcja wciąż jest solidna, nawet jak na dzisiejsze standardy i tworzy on bazę dla naszego obecnego brzmienia. Nie jest on idealny i pewnie wiele rzeczy zrobilibyśmy obecnie inaczej. Jednak to był dobry pierwszy krok w naszym rozwoju. Po "Flash-Burnt Crucifixes" stworzyliście

"Mind Explosion." Czym ten album się różnił od waszego debiutu? Czy to była kon tynuacja stylu muzycznego z debiutu, czy coś bardziej rewolucyjnego? Główną zmianą tutaj była postać nowego wokalisty, Eumela, z jego bardziej agresywnym wokalem. Poza tym, nasz styl tworzenia utworów uległ znacznej poprawnie. "Flash-Burnt..." był prawie w całości prosty i bezpośredni, za to "Mind Explosion" był bardziej zróżnicowany. Dodaliśmy parę elementów wziętych z naszych pierwszych dem i zmieszaliśmy to z ostrym, thrashowym brzmieniem z "Flash-Burnt...". Wydaje mi się, że to była dobra mieszanina rewolucji z kontynuacją (ewolucją). "Let Me Be Your Tank" był waszym ostat nim albumem przed tą długą przerwą. Czy był on popularny w 2004? Cokolwiek znaczy słowo popularny. To zawsze zależy od perspektywy jak sądzę. Jednak tak, był to nasz najbardziej udany album. Za jego czasu byliśmy znani jako zespół mający ustabilizowaną pozycję na europejskiej scenie death/thrash. Mieliśmy masę koncertów i graliśmy na wielu festiwalach, wliczając w to europejską trasę z Illdisposed. Poza tym mieliśmy też duże zainteresowanie ze strony mediów. Oczywiście zawsze będą bardziej popularne zespoły, jednak w tamtym okresie byliśmy jednym z zespołów, które przewodziły ruchowi death/thrash metalu w Niemczech. Czy mógłbyś porównać "Let Me Be Your Tank" do "Of Death and Sin"? I znowu mamy nowego wokalistę. Wokal, który zawsze robi dużą różnicę. Jednak Patrick wypełnił tą rolę lepiej niż dobrze na naszym najnowszym albumie. Poza tym teraz skupiliśmy się bardziej by dostarczyć całościowo dobry album. To oznacza, że nie pisaliśmy po prostu utworów, które potem

50

FINAL BREATH

Co zamierzacie robić w 2019? Po pierwsze spróbujemy dać tyle pokazów, ile jest to tylko możliwe, by zareklamować nowy album i pokazać społeczności metalowej, że wróciliśmy w naprawdę dobrej formie. Jak już wcześniej wspomniałem, zaczniemy też od razu pracować nad utworami na kolejny album. Wystarczająco dużo do roboty, jak sądzę... Czy jest obecnie coś, czego niemiecka scena metalowa nie posiada? Nie, niespecjalnie. Wydaje mi się, że jest to raczej przesyt metalowymi występami i zespołami. Niemiecka scena wciąż jest ogromna. Z perspektywy zespołów to sprawia, że jest coraz ciężej się wybić się z grona prawie nieskończonej ilości artystów. Jednak wciąż będziemy ciężko pracować nad tym i jesteśmy naprawdę zmotywowani. Dziękuje za Twój czas. Co chciałbyś powiedzieć na koniec tego wywiadu? Dziękuje za ten wspaniały i szczegółowy wywiad. Jestem naprawdę szczęśliwy, że mogę znów grać wraz w Final Breath. Mam nadzieję, że ktoś z organizatorów z Polski będzie na kojarzył i zaprosi nas do waszego kraju w celu zagrania paru koncertów. To byłoby świetne! Death-Thrash-Chaos rządzi! Jacek Woźniak


Szkieletów i śmierci nigdy dość W latach 2007 - 2010 w austriackim Styria działało thrashowe trio Damage. Po czym w roku 2010 zmieniają nazwę na Deathstorm i zaczynają powolutku piąć się do góry po szczebelkach kariery. W 2018r. na rynku pojawia się ich trzeci album "Reaping What Is Left", który jest również głównym tematem tego wywiadu. O płycie, muzyce i zespole opowiada wokalista i basista Marco "Mac" Stebich.

HMP: Cześć, Deathstorm istnieje od 2010, a właściwie od 2007 roku. Dlaczego zmieniliście nazwę z Damage na Deathstorm? Marco "Mac" Stebich: Bo jesteśmy dzicy, szybcy, śmiercionośni i nieprzewidywalni. Nazwa musi dobrze opisywać "produkt", co nie? Wiecie, że również w Polsce jest kapela Deathstorm? Grają death metal. Oczywiście, wiemy. Ale wiesz, nie są zbyt popularni. W waszej muzyce słyszę inspiracje niemieckim i amerykańskim thrash metalem z lat 80-tych ubiegłego wieku. Słuchacie Kreator, Assassin, Destruction, Slayer? Mam na myśli zwłaszcza ich wczesne albumy. Słuchamy wielu rzeczy i całkowicie przypadkiem mam nagrania grup, które wymieniłeś w swojej kolekcji, ale tylko Kreator i Slayer mieli na nas wpływ muzycznie. Jednak nie tak duży jak Fine Young Cannibals czy Paul Simon, jeśli już rozmawiamy o latach 80tych. Porozmawiajmy o okładkach waszych albumów. Każda jest inna, na pierwszy rzut oka mają niewiele ze sobą wspólnego. Z jednej strony to ciekawe… z drugiej, nie chcecie utrwalić w jakiś sposób image'u kapeli w świadomości fanów? Nowy album ma na froncie zakapturzoną śmierć z kosą w ręku. Motyw dosyć nośny i lubiany przez fanów metalu, ale też już nieco wytarty. Nie baliście się, że ktoś powie: o rany, znowu szkielety i śmierć? Posiadanie na każdym albumie odmiennej okładki było dla nas dość istotne, bo nie chcieliśmy dwa razy wykorzystywać tego samego obrazka. Ale żarty na bok, uważam, że pierwszy i drugi album mają jednak coś wspólnego jeśli chodzi o okładki, bo mają one taki sam układ. Dopiero na "Reaping…" coś nowego pojawiło się na tapecie (a jednak jest żarcik, tylko nie wiem czy aż tak śmieszny śmiech). Szkieletów i śmierci nigdy dość. Muszę przyznać, że nie znam zbyt wiele zespołów metalowych z Austrii, a te, które kojarzę, grają muzykę zupełnie inną niż wasza: Disharmonic Orchestra, Pungent Stench, Summoning, Abigor, Belphegor… Kojarzysz te nazwy? Słuchasz ich? Jak się miewa scena metalowa w Austrii zarówno ta mainstreamowa jak podziemna?

Tak, znam te zespoły ale ich nie słucham. W sumie to jest u nas sporo kapel, ale żadnej specjalnie nie polecam, poza jedną - Kringa. Może w tym momencie powstaje jakiś nowy, ekscytujący zespół, który mógłbym Ci polecić przy okazji kolejnego wywiadu. Deathstorm gra, według mnie, oldschoolowy thrash… Może pamiętasz, jak w latach 80-tych albumy z taką muzyką ukazywały się na winylu? Dzisiaj zauważalnie ten for mat wrócił, albumy mają większy, prawie plakatowy format. Myśleliście może żeby waszą muzykę wydawać na winylach? Cóż, gramy ciężką muzykę, mamy przesterowane gitary a nawet perkusistę. Jeśli chcesz nazywać to oldschoolowym thrashem, proszę bardzo. Nie brzmimy jak gówniany zespół, to co gramy uważam za ponadczasowe, a nie przypisane do tylko jednej ery z historii muzyki. Nie jestem pewien czy odrobiłeś pracę domową: wydajemy nasz materiał w różnych formatach, w tym na winylu. Macie również bardzo oldschoolowe brzmie nie. Pewnie takie było założenie, ale może to też zasługa studia, w którym nagrywaliście. Możecie zdradzić, gdzie w Austrii można dokonać takich nagrań? W dzisiejszych cza sach wiele kapel brzmi strasznie sterylnie i "cyfrowo"… Czasem zabija to ducha muzy ki, słuchacz ma wrażenie, że grają roboty. Potem na koncertach okazuje się, że muzycy nie są w stanie odtworzyć tego co stworzyli w studio. Masz jakieś przemyślenia na ten temat? Ważne jest, aby uchwycić brzmienie zespołu w jak najczystszej postaci. Nie każdy to rozumie. Zawsze podchodzimy do nagrań ze szczerym sercem, bo to jest właśnie to, co nadaje muzyce życia. Jak wspomniałeś, jest mnóstwo nagrań, których nie idzie odróżnić, brakuje im charakteru. Z nowym albumem było tak, że mieliśmy szczęście znaleźć grupę ludzi z tonami know-how, którzy pomogli nam zrealizować nasze pomysły. Nie musieliśmy przy tym nigdzie wyjeżdżać, bo nagrywaliśmy u siebie, w Graz.

na stadionie, na pewno zabrzmiałoby uroczo. Początek "Unholy Lamentations" przypomi na mi mocno pewien znany na całym świecie utwór. Tylko mi się wydaje, czy słychać tam echa "Raining Blood"? Przypadek czy celowe działanie? Przywołuje on pewne skojarzenia, lecz nie jest jednak aż tak podobny. Wiedzieliśmy, że ludzie będą te dwa kawałki ze sobą porównywać. Granie thrashu to pasja, hobby czy praca? Gdzie przebiega granica, za którą stajesz się profesjonalnym muzykiem i zarabiasz w ten sposób na życie? Dla wielu legendarnych dziś zespołów przełomem była trzecia lub czwarta płyta. Myślisz, że taki przełom jest nadal możliwy w czasach Internetu, kiedy to jest pełno muzyki dookoła a ludzie często zamiast kupić CD wolą ściągnąć MP3? Złota era minęła, teraz to pasja. Jak chcesz żyć z muzyki, musisz non-stop koncertować, a żeby było to opłacalne, twoje płyty muszą się dobrze sprzedawać. Dla nas to pasja, siedzimy w tym dla samej muzyki. Zamierzacie nagrać teledysk do któregoś kawałka z "Reaping What Is Left"? Do którego? Właściwie to sfilmowałem trochę materiału gdy byłem na wakacjach. Może pewnego dnia coś wypuścimy. Co oznacza tytuł waszej ostatniej płyty? Że twoja karta jest ponownie czysta, a ty sam spoczywasz w kałuży własnej krwi, która leje ci się z uszu. Które z nowych utworów chcecie grać na koncertach? Moimi faworytami są wspom niany wcześniej "Unholy Lamentations" oraz "Agent Of Dismay". Jak dotąd graliśmy na żywo "Ossuary Darkness", "Agent Of Dismay", "Unholy Lamentations" oraz "Predatory Kill" jeśli dobrze pamiętam. Dziękuję za wywiad i mam nadzieję zobaczyć was na koncercie! Również dziękuję za zainteresowanie. Odwiedzajcie stronę Deathstorm na bandcamp.com i załatwcie nam porządny koncert w waszym mieście, bo imprez urodzinowych już nie gramy. Jakub Czarnecki Tłumaczenie: Paweł Izbicki

Wybieracie się na promocyjne tournee? Można będzie was zobaczyć gdzieś w Europie? Gdzie najlepiej się gra thrash: w klubach, na stadionach, w halach? Nie gramy tras, tylko pojedyncze sztuki gdy nas ktoś zaprosi. Jesteśmy małym podziemnym zespołem, więc mam tylko pojęcie o graniu w klubach, ale pewnie sztuki w większych obiektach to również sporo zabawy. "Prepare For The Slaughter" albo "Massgrave" zagrane

DEATHSTORM

51


niejszego składu Testamentu Greg Christian? Tak, świetni ludzie i niesamowici muzycy.

Plany i marzenia Do niedawna amerykańska Trauma była kojarzona dzięki jednej, jedynej płycie "Scratch And Scream", a do tego nie mogła pozbyć się łatki zespołu, w którym Cliff Burton zdobywał doświadczenie przed zasileniem Metalliki. To już jednak przeszłość, bowiem od momentu reaktywacji przed pięciu laty grupa wypuściła już dwa albumy, a jak twierdzi perkusista Kris Gustafson "As The World Dies" prezentuje aktualne oblicze Traumy: HMP: Kiedy rozmawialiśmy tuż po wyda niu "Rapture And Wrath" byliście w szczególnym momencie, bo była to płyta wydana krótko po reaktywacji zespołu, a poprzednia ukazała się niemal 30 lat wcześniej. Już wtedy jednak zapowiadaliście, że marzy wam się kolejny album i oto jest? Kris Gustafson: Tak, "As The World Dies" prezentuje aktualne oblicze zespołu. Więcej wciąż przed nami… Po wydaniu debiutu "Scratch And Scream" w 1985 roku rozpadliście się, dlatego na dobrą sprawę nigdy nie mieliście okazji zakosz tować procesu ciągłej pracy, tworzenia następnej płyty zaraz po zakończeniu promocji wcześniejszej - było to dla was nowe, i jak myślę, ciekawe doświadczenie? To był zdecydowanie długi proces. Nagry-

my. Rozpad zespołu spowodowany brakiem konkretnej wizji był jednak bardzo irytujący. Promując "Rapture And Wrath" zagraliście trochę koncertów, co pewnie też miało wpływ na to, że okrzepliście jako zespół? Tak, to prawda. Problemów ze składem zespołu nie mieliśmy, ale teraz dopiero mamy odpowiedni skład, zwłaszcza, że na basie gra Greg Christian. To czysta przyjemność grać z taką legendą, zespół nigdy nie brzmiał lepiej. Problemem natomiast jest bookowanie koncertów: jest to prawie niemożliwe. Mam nadzieję, że niedługo się to zmieni, bo mamy wielką ochotę zagrać w każdym zakątku świata. Życie bywa jednak bezlitosne i często zmusza do wyborów, dlatego nie uniknęliście

Kiedy pozyskaliście Grega nie było innej opcji, Steve Robello musiał przerzucić się na drugą gitarę, bo jednak nie jest tak dobrym basmanem jak on? Steve tylko tymczasowo grał na basie, lepiej mu idzie gitara. Greg jest prawdziwym basistą. W sumie można określić was teraz mianem metalowej supergrupy, bo macie dwóch muzyków oryginalnego składu, do tego dwaj wspomniani wyżej, a Steve wciąż chyba gra w Dublin Death Patrol, kolejnym gwiazdorskim składzie? Można tak w sumie powiedzieć, chociaż nie czujemy się gwiazdami, nie kieruje nami ego, to nie miałoby sensu. Chcemy po prostu, żeby ludzie lubili naszą muzykę, ciężko na to pracujemy. Mamy nadzieję, że w końcu uda nam się przebić i wystąpić w różnych zakątkach świata. Nie dlatego, że chcemy zbijać kasę, ale dlatego, że lubimy grać i chcemy wyjść do ludzi z naszą muzyką. Celowo dobieracie do składu doświadczonych muzyków, bo chcecie oszczędzić sobie nerwów i rozczarowań związanych ze współpracą z młokosami? Właściwie to nie. Wszystko opiera się na znajomościach… Jednak tacy ludzie jak choćby Greg mają pewne oczekiwania, a wspominaliście przy okazji naszej wcześniejszej rozmowy, że nie gracie dla pieniędzy, nie zeszliście się ponownie ze względów finansowych, ale cudów nie ma, z czegoś żyć trzeba - jak to godzicie, bo jednak granie to w sumie jakby drugi, jeszcze bardziej wyczerpujący, etat? Każdy z nas ma pracę poza zespołem. Jeśli myślisz, że z grania moglibyśmy się utrzymać, to pomyśl ponownie… Nie ma szans. Pieniądze w tym biznesie skończyły się dawno temu razem z upadkiem wytwórni płytowych. Grałem w zespołach, które otrzymywały 500 tysięcy dolarów zaliczki na nagranie płyty a potem kolejne 350 tysięcy na zagranie trasy. Nikogo już nie stać na takie wydatki… Wielu młodych muzyków nie będzie miało nigdy okazji przekonać się, jak to kiedyś bywało.

Foto: Trauma

wanie demówek z pomysłami, pisanie nowych riffów itp. O wiele dłużej nam wtedy schodziło niż teraz z "Rapture And Wrath". Chcieliśmy, żeby na debiucie każdy kawałek czymś się wyróżniał. I oczywiście życzylibyśmy sobie kontynuować karierę po "Scratch And Scream", jednak nie było nam to dane… Zamierzchłe czasy… Mieliście też pewnie dość kultowego sta tusu zespołu jednej płyty, bo to może z jednej strony jest to w pewnym sensie nobilitujące, ale i irytujące? To prawda… Trochę to zabawne, że ludzie przejmowali się tym albumem tak samo jak

52

TRAUMA

kilku zmian składu, bo granie w takim zespole jak Trauma nie jest jakimś szczególnie dochodowym biznesem, trzeba liczyć się z pewnymi wyrzeczeniami? To prawda. Na szczęście każdy z nas ma pracę poza zespołem. Nagrywanie, koncerty, cały ten biznes w ostatnich latach zmienił się drastycznie. Nawet jak ściągniesz wiele osób na występ to i tak ryzykujesz kasę, której dla większości zespołów, tak czy siak, nie ma. Wyszliście jednak z tych personalnych per turbacji nie najgorzej, bo najpierw dołączył do was gitarzysta Joe Fraulob, znany choćby z Danzig, a wkrótce po nim basista najsil -

Do momentu skompletowania składu mieliście już pewnie sporo nowego materiału, tak więc kiedy byliście w komplecie prace nad "As The World Dies" ruszyły pełną parą? Zgadza się. Wiele pomysłów krążyło na próbach. Mieliśmy chyba jakieś dwadzieściadwadzieścia pięć utworów, z czego ostatecznie wyszło tylko dziesięć. Nie pomylę się pewnie zakładając, że sami musieliście sfinansować nagranie tej płyty, bo w momencie przystępowania do sesji nie mieliście już wydawcy? Mamy teraz swoje własne studio nagraniowe, więc mogliśmy wszystko zrobić sami. Byliście bardzo zadowoleni ze współpracy z niemiecką Pure Steel Records, ale oni chyba byli z kolei nieco rozczarowani, skoro wydali wam tylko "Rapture And Wrath" i nie było szans na przedłużenie tego kontraktu? Nieprawda… Po nagraniu "Rapture And


Wrath" chcieliśmy pójść w bardziej klasyczną stronę z dwiema gitarami w składzie, wprowadzić trochę zmian do muzyki. Nie chcieliśmy nagrywać nic nowego dopóki nie mieliśmy odpowiedniego składu. Pure Steel to dobra wytwórnia. Podpisali teraz umowę dystrybucyjną z The Orchard, co powinno im pomóc w konkurowaniu z większymi wytwórniami. Dziwi mnie to o tyle, że "As The World Dies" to zdecydowanie najlepsza płyta w waszej dyskografii, a ukazała się nakładem małej, niezależnej firmy The Orchard - nie obawiacie się, że płyta przepadnie, mimo tego, że Orchard ma umowę dystrybucyjną z Sony? The Orchard wydał album tylko w formacie cyfrowym. Jesteśmy nadal w kontakcie z Pure Steel. Problemem teraz jest odpowiednia promocja - jeśli jej nie będzie, płyta przepadnie w zalewie nowej muzyki, która ukazuje się codziennie. Trzeba wydać sporo kasy, żeby utrzymać się na powierzchni. Foto: Trauma

Tnąc koszty mogliście sobie jednak pozwolić na zatrudnienie do zmiksowania "As The World Dies" Juana Urteagi, bo zaoszczędziliście dzięki temu, że producentem był Joe? Mało kto zdaje sobie sprawę, że nagranie płyty to setki, jak nie tysiące, godzin ciężkiej pracy, w dodatku właściwie hobbystycznej, bo nie przynoszącej żadnych zysków dominuje raczej myśl, żeby stracić na tym jak najmniej. Ale nieustępliwie dążyliście do tej płyty, wiedząc, że będzie to coś, co poz woli wielu fanom spojrzeć na Traumę

inaczej? Nie jestem zwolennikiem słowa "hobbystycznie", nie traktujemy tego w ten sposób. Koncertowaliśmy po Stanach, graliśmy na 70.000 Tons Of Metal i wiele więcej. Mamy własne studio nagraniowe i zarabiamy na muzyce. Nagraliśmy album, który oddaje obecnego ducha zespołu. Tyle. Teraz już chyba nieodwołalnie pozbyliście się pewnego kompleksu Cliffa Burtona, macie świadomość własnej wartości, bo przyle -

piono wam w latach 80. bez cienia racji łatkę zespołu, w którym terminował geniusz, a was lekceważono? Tak, to już zniknęło. Przed laty i przez lata chyba nie było wam jednak z tym lekko, bo on odszedł do Metalliki i odniósł sukces, a wy zostaliście na peryferiach metalu, traktowani przez wielu jako swego rodzaju nieudacznicy, mimo tego, że "Scratch And Scream" to udana płyta?


HMP: Cześć. Co chcielibyście powiedzieć o swojej muzyce? Giacomo Burgassi: Cześć stary. Jesteśmy zepołem thrash metalowym. Lubimy szybkość, krzyk i bycie twardym jak stal. Który z filmów byłby najwierniejszym zobrazowaniem waszego stylu muzycznego? Definitywnie uwielbiam filmy. Jednak opisanie swojej własnej muzyki z filmem jest trudnym zadaniem. Może pasowałby tutaj jakiś horror w starym stylu z nutką science-fiction! Mogę powiedzieć, że "Sons of Rage" z "Welcome Mass Hysteria" był inspirowany serią "Obcy". Co inspiruje was jako muzyków? Zasadniczo to wszystko! Jeśli chodzi o teksty to świat, społeczeństwo i ludzki umysł są głównymi tematami, jednak również uwielbiam historię i literaturę. Co do muzyki, to oczywiście, że moje ulubione zespoły i artyści.

Foto: Trauma

Stare dzieje. "As The World Dies" to bardzo mroczny album - uważnie obserwujecie to wszystko co dzieje się na świecie i ma to odbicie w waszych utworach? Tak dzisiaj widzimy świat, nic więcej. Każdy ma swoje spojrzenie i myśli na swój sposób. Optymistami na ich podstawie bym was nie określił, również okładka nie pozostawia cienia wątpliwości, że Ziemia nie jest obecnie jakimś szczególnie radosnym miejscem? Zgadza się. Punkt widzenia. Metal od zawsze był nierozerwalnie związany z polityką, szczególnie thrash i chyba obecnie nic się pod tym względem nie zmieniło? Nienawidzę polityki. Trudno uznać to za jakiś sukces thrashowego nurtu, skoro od blisko 40 lat nie zdołaliście ludziom przemówić do rozumu, mimo wielu prób - czyżby byli głusi na argu menty, a dorastając przestają zwracać uwagę na to, co kiedyś ich denerwowało, wywoływało sprzeciw czy chęć buntu? Różne rzeczy kręcą ludzi. Ideom nie ma końca. Macie teraz kolejne pokolenie fanów - ci ludzie są inni niż w latach 80.? W naszej prasie pojawiają się niepokojące doniesienia, że znaczna część młodzieży z założenia nie

interesuje się polityką, nie uczestniczy w wyborach, etc., etc. W USA też obserwuje cie takie zjawiska, że młodzi z jeszcze więk szym naciskiem niż kiedyś stawiają na zabawę, karierę i dobre życie, a reszta już ich nie interesuje? Osobiście uważam, że starsze pokolenia bardziej się tym interesowały. Dzieciaki, zwłaszcza tutaj, w Stanach, mają wiele możliwości spędzania czasu, których trzydzieści lat temu nie było. Muzyka dla nich nie jest najważniejsza. Właściwie z wielkiej amerykańskiej sceny zostały małe grupki, czasy się zmieniły. Czyli z metalowego buntu po latach pozostaje niewiele, a często trzeba się zastanow ić, czy był to jakikolwiek bunt, czy też raczej wystudiowana poza na potrzeby stworzenia wizerunku takiego gniewnego "buntownika", bo kumple takich cenią, a dziewczyny hołubią? Wszystko się zmieniło… Trudno więc liczyć na realne odrodzenie metalowego rynku w waszej ojczyźnie, dlatego wciąż jesteście skazani na małe koncerty, bez większych perspektyw? W Stanach metal nie istnieje… jest martwy… Wiele zespołów tutaj rezygnuje nawet z grania koncertów przez brak zainteresowania. Może w tej sytuacji powinniście pomyśleć o częstszych koncertach w miejscach, w których metal jest wciąż popularny, na przykład w Ameryce Południowej czy Europie? Pracujemy nad tym… Byliście już u nas przed kilku laty, a z tak udaną płytą jak "As The World Dies" warto byłoby wrócić, bo kto wie, kiedy nadarzy się kolejna okazja? Mamy dość materiału, żeby nagrać kolejny album, więc na pewno możecie się czegoś spodziewać w przyszłości. W sumie czemu nie, skoro ludzie nadal lubią to, co tworzymy…? Wojciech Chamryk, Paweł Izbicki, Natalia Skorupa

54

TRAUMA

Co sądzisz o waszej pierwszej EPce, "Countdown to the End"? Co obecnie byście chcieli zmienić w tym albumie? Oh, to dobre pytanie! Pierwsza EPka była naszym pierwszym doświadczeniem w tworzeniu albumu i możesz to usłyszeć. Utwory są proste i surowe, brzmienie i produkcja jest zbyt "sucha". Był to eksperyment. Nie lubię tego albumu, dla mnie jest to jak patrzenie w lustro i nie rozpoznawanie własnej osoby. Zmieniliśmy parę rzeczy od tego momentu, teraz możemy powiedzieć, że nasza muzyka jest tym czym my sami jesteśmy i co kochamy robić. Kto stworzył grafikę na waszej EPce? I tak wiem, że cycki są fajne, jednak uważam, że tytuł jest trochę ukryty i wymaga niepotrzebnego szukania go po okładce by go przeczytać. Jednak podoba mi się ten schemat kolorystyczny. Edoardo Natalini, nasz perkusista odpowiada za grafiki w naszym zespole! Dla nas, prace graficzne są jedną z głównych rzeczy, które możesz docenić w danym albumie i z pewnością jedną z pierwszych, które mogą cię przyciągnąć. Jako zespół uwielbiamy "grać" i eksperymentować z naszymi okładkami, jak chociażby ukrywając tytuł albumu czy zmieniając nasze logo. W tym wypadku musisz się bardziej postarać, by coś wychwycić i z tego jesteś w stanie bardziej docenić naszą pracę. Czy mógłbyś powiedzieć więcej o procesie produkcji waszych długograjów, to jest "Feral Evolution" oraz "Welcome Mass Hys-


Co powstanie z ruin spowodowanych plagą? Kiedy myślę o Włochach bądź Grekach, przed oczami mi stają raczej zespoły, które chcą grać muzykę US power metal, bądź zespoły, które chcą naśladować muzykę thrash metalową z San Francisco, bądź z Niemiec. Razgate wydaje mi się należeć bardziej do tej drugiej grupy. Co ich odróżnia od reszty, to chociażby ciekawe podejście do tworzenia grafik albumów. O samym zespole, jego muzyce i inspiracjach opowie więcej gitarzysta i wokalista Giacomo Burgassi. teria"? "Feral Evolution" powstawał bardzo długo. W tym czasie też mieliśmy dość delikatną sytuację w zespole, co doprowadzało nas do skraju nerwów. Na "Welcome Mass Hysteria" zmieniliśmy wszystko: skład, inżyniera dźwięku i brzmienie. Proces nagraniowy przebiegał bardziej naturalnie i płynnie. Wszyscy dawali z siebie wszystko. Jesteśmy dumni z brzmienia na "Welcome Mass Hysteria". Tai Fronzaroli (odpowiedzialny za proces nagrywania, miksu i masteringu) był odpowiednim wyborem. Jest on wspaniałym gościem i przyjacielem. Sprawił, że wszystko brzmiało świetnie i potężnie.

niu własnego 360 stopniowego wideo? Jak ciężkie było to do zrobienia? Chcieliśmy po prostu zrobić coś nowego. Mieliśmy okazję spotkać gościa, ogromnego fana technologii, który pomógł nam zrobić to wideo. Wszystko zrobiliśmy w ciągu jednego dnia! Wiem, że to brzmi dziwnie, jednak tak to wyglądało. Czego możemy spodziewać się po waszych koncertach?

społem, w którym jestem perkusistą i tworzę go z moimi dwoma przyjaciółmi. Myślę, że perkusja w tym zespole ma tutaj kluczowe znaczenie, buduje ona utwór, w innym wypadku są to tylko riffy i riffy! Oba te zespoły są angażujące i w pewnym sensie kontrastujące ze sobą role, sprawiają, że czuje się jak w szalonym pociągu. Najlepszym albumem 2018 roku z Włoch jest… (pomijając wasz oczywiście śmiech)? Szczerze to nie wiem jaki mógłby to być album, ale naprawdę lubię ten nowy od Injury zatytułowany "La Fine Cresce Dento" (Kalekie Bękardy)... Nie słucham żadnych albumów spoza nurtu podziemnego z Włoch z obecnego okresu, tak więc tylko tyle jestem tutaj w stanie powiedzieć. Co zamierzacie robić w 2019? Po pierwsze, grać! Jesteśmy bardzo dumni z "Welcome Mass Hysteria". Chcemy z tego powodu dać tyle koncertów, ile jesteśmy tylko w stanie. Oczywiście będziemy grać we

Wasz drugi album został wydany rok po debiucie - całkiem szybko, czyż nie? Czy zamierzacie napisać i nagrać trzeci album tak samo szybko jak drugi? Zawsze pracujemy nad utworami. Moje riffy są punktem wyjścia i po dniu lub dwóch dany utwór jest gotowy. Kiedy nagrywaliśmy "Feral Evolution" to jednocześnie pracowaliśmy nad utworami, które możesz usłyszeć w "Welcome Mass Hysteria". Jest to jak cykl nieustannego tworzenia, chociaż teraz jesteśmy super-skupieni na promowaniu "Welcome Mass Hysteria", co będzie skutkowało tym, że będzie potrzeba nam więcej czasu na nagranie kolejnego albumu. Czy mógłbyś porównać "Feral Evolution" i "Welcome Mass Hysteria"? "Feral Evolution" oraz "Welcome Mass Hysteria" są bardzo różne od siebie, jednak jedna rzecz pozostała ta sama, oba te albumy opisywały naszą sytuację na przestrzeni lat, to dwa kroki z naszych żyć. "Welcome Mass Hysteria" jest bardziej kompletny i posiada lepszą strukturę, utwory są ciężkie i szybkie, teksty bardziej inspirujące oraz my sami na tym albumie próbujemy dać z siebie wszystko. Na tym nagraniu możesz usłyszeć nasze dorastanie i osiągnięcie dojrzałości, zarówno jako muzycy, jak i jako ludzie. "Feral Evolution" jest zaś albumem o dwóch stronach: pierwsza zawiera bardzo dobre utwory, które uwielbiamy grać, zaś druga utwory, które oddają nasze problemy i czas dorastania. Czy utwór "1348" został zainspirowany przez plagę dżumy zwaną czarną śmiercią? Tak, oczywiście! "1348" jest jak obraz świata podczas epidemii czarnej plagi. Miałem tą "wizję" kiedy czytałem parę anonimowych prac opisujących ten okres Norwegii. Pytaniem tutaj było, co powstanie z ruin spowodowanych plagą? Mógłbyś nam powiedzieć więcej o tworze -

Foto: Razgate

Lubimy dzielić się naszą muzyką na żywo, jednak rzeczą, którą naprawdę kochamy jest akcja i śpiew w młynie. Możemy wam obiecać, że postaramy się dać z siebie wszystko. Na pierwszą część naszej trasy z "Welcome Mass Hysteria" dokooptowaliśmy nowego perkusistę Iago Bruchi (z Violentor i innych), tak więc będziecie mieli szansę zobaczyć coś, co nie było widziane wcześniej. Co możesz powiedzieć o twoich innych zespołach, jak chociażby Legionem? Czy doświadczenie z Razgate wpłynęło na muzykę tego zespołu? Lubię grać muzykę z więcej niż jednym zespołem i robić zupełnie różne od siebie rzeczy. Wszystkie te elementy są częścią mnie i muzyka jest moim sposobem, by one ujrzały światło dzienne. Razgate jest moim światem, ponieważ jestem gitarzystą, wokalistą i thrasherem. Legionem jest doom metalowych ze-

Włoszech, jednak planujemy trasę po Europie w kolejne lato, nic więcej nie mogę powiedzieć teraz na ten temat. Poza tym mamy parę nowych riffów na nowe utwory, tak więc bądźcie czujni. Dziękuje za wywiad, ostatnie słowa są Twoje. Dziękuje za wywiad również. Keep on thrashin'! Jacek Woźniak

RAZGATE

55


Inne stadium rozwoju - Główną kwestią dla mnie było: "Co możemy dodać do dzisiejszej sceny metalowej?" - mówi Randy Meinhard. Jego Sacrosanct wrócił do gry po 25-letniej przerwie, wydając czwarty album "Necropolis". Nie jest to materiał tak jednoznacznie thrashowy jak te wcześniejsze, bo równie wiele tu odniesień do tradycyjnego metalu w progresywnej odsłonie. Jeśli więc ktoś lubi nieoczywiste dźwięki, to jest to płyta dla niego, starsi fani mogą zaś sięgnąć po wznowienia pierwszych krążków Sacrosanct: HMP: Wygląda na to, że brakowało ci ostatnio muzyki, bo zespoły w których się udzielałeś nie są zbyt aktywne, stąd pomysł reaktywacji Sacrosanct? Randy Meinhard: O nie, to na pewno nie był powód. Masz rację mówiąc, że moja działalność muzyczna była w ostatnim czasie znacznie mniejsza. Ale nie uważałem tego za problem, miałem świetną pracę w EMP Merchandising, a później otworzyłem wraz z partnerami firmę skupiającą się na doradztwie w zakresie handlu elektronicznego; założyłem też Rockawaits, które miało skupiać tylko małe biznesy. Szczerze mowiąc, księga Sacro była zamknięta, bo miałem dużo zajęć, które kochałem. Roel z VIC Records wkręcił mnie z powrotem na scenę muzyczną. Skontaktował się ze mną i zapytał czy nie chcemy ponownie wydać naszych trzech pierwszych albumów. Za pierwszym i drugim razem odpowiedziałem, że nie, ale za trzecim się zgodziłem. Od czasu rozpadu tej formacji minęły 23 lata, tak więc ze sporą dozą prawdopodobieństwa można przypuszczać, że waszych fanów z tamtych lat nie ostało się zbyt wielu, a dla młodych słuchaczy jesteś cie całkowicie anonimowi, tak więc, de facto, zaczynacie wszystko od początku, tak jak w

1988 roku? Według mnie, i tak i nie. Zawsze mnie zastanawiało (i wciąż zastanawia) ile ludzi naprawdę pamięta Sacrosanct. Z tego powodu zrobiliśmy remastery. Na pewno nie było to spowodowane aspektami finansowymi. Z drugiej strony, wszystkie trzy albumy, które nagraliśmy w przeszłości brzmiały inaczej. Pamiętam, że Christian Colli powiedział w wywiadzie, że nasz czwarty album będzie brzmiał inaczej niż poprzednie, ale nie wiedział jak bardzo ma rację. Interesującym jest, że mieliśmy różne pomysły na utwory jako zespół. Wystarczy posłuchać "Quarantine" albo "Mental Reincarnation", które nagraliśmy ze składem z "Recesses...". Oba kawałki brzmią zupełnie inaczej niż finalne wydanie "Recesses...". Ale wracając do pytania... Według mnie nowy album jest prawdziwie sacrosanctowy, to kawałek dobrej muzyki, ale w zupełnie innym stadium rozwoju. Każdy nasz album był swego rodzaju nowym początkiem, a dzięki czemuś o tak międzynarodowym brzmieniu jak "Necropolis" nie boję się kolejnego startu! Opuściłeś wtedy Pestilence, chcąc grać bardziej zaawansowaną technicznie, nie tak brutalną muzykę, tymczasem dawni koledzy spłatali ci niezłego figla, coraz bardziej idąc

w kierunku technicznego death metalu? (Śmiech), dobre! Szczerze mówiąc, "Malleus Maleficarum" było dla mnie wyzwaniem jako dla muzyka. Grałem wtedy od dwóch albo trzech lat i uczyłem się bardzo dużo każdego dnia. Pestilence to wciąż świetny zespół, a Pat to wyśmienity muzyk. Obaj uwielbialiśmy te same zespoły, ale jednocześnie mieliśmy różne gusta. Słuchaliśmy Kreatora, Infernal Majesty, VoiVod i amerykańskiego death metalu, takiego jak Possessed, Death, itd. Ale uwielbiam też zespoły takie jak Slayer, Testament, Fates Warning, Dream Theater, Threshold albo Nightwish. Do tego Kiss, AC/DC, Iron Maiden. Ale Pat wolał ekstremalne rzeczy, na przykład grindcore. Mieliśmy więc oczywiście różne wizje. Dla mnie to zawsze była różnica. Kocham to co słyszę, ale nie jestem w stanie jako muzyk grać tego samego każdego dnia. Jeśli chodzi o Pestilence, "Consuming..." to najbrutalniejszy album, na którym zespół nagrał coś "mniej poza kontrolą", trochę eksperymentował, więc obydwaj byliśmy zadowoleni. Koniec tematu. Przełom lat 80. i 90. był idealnym momentem dla zespołu grającego techniczny thrash o progresywnych inklinacjach, ale zanim zadebiutowaliście sytuacja zmieniła się na gorsze, co znalazło też odbicie w waszych późniejszych losach? O tak, cała scena próbowała wejść w ten nurt. Wszyscy członkowie Sacro mieli różne gusta muzyczne, więc nie było nam trudno eksperymentować z tymi wpływami krok po kroku. Rozwijaliśmy tym samym nasze brzmienie od albumu do albumu. Być może byliśmy trochę ponadczasowi. Wyobrażam sobie, że przeskok między "Recesses..." a "Tragic..." mógł być trudnym dla starszych fanów i naszego wydawcy. Początkowo wszystko wyglądało jednak obiecująco, tym bardziej, że płyty "Truth Is What Is" i "Recesses For The Depraved"

Foto: Sacrosanct

56

SACROSANCT


sposób. Wielkie dzięki, chłopaki! Kees to też świetny przyjaciel, poznaliśmy się przez Facebooka i przez Collina Kocka. Chcieliśmy z Collinem i Mike'iem nagrać nowy kawałek na wznowienie "Tragic Intense". Nagle Kees dołączył do naszego planu. Później zdecydowałem, by nagrać "Melancholy" na "Necropolis" (czyli kawałek, który chcieliśmy wrzucić jako bonus na "Tragic Intense"). Mimo, że "Necropolis" rosło z dnia na dzień, zapytałem Keesa czy chciałby do nas dołączyć i wspierać nas w nagrywaniu i później jako część Sacrosanct.

Foto: Sacrosanct

miały dobre recenzje i cieszyły się zaintere sowaniem najwierniejszych fanów thrashu? Tak, i chyba wszyscy się świetnie bawiliśmy. "Tragic..." również otrzymał świetne recenzje, ale z jakiegoś powodu straciliśmy naszą energię i zainteresowanie dalszym graniem. To był bardzo trudny czas, zespół nie mógł osiągnąć samodzielności przez zmiany w składzie, problemy z wydawcą itd. Musieliśmy podejmować trudne decyzje. W roku 1993 nie wyglądało to już jednak zbyt dobrze, bo grunge i metal alternatywny rządziły na rynku niepodzielnie, death i black metal też miały się dobrze, a tradycyjnego metalu czy thrashu mało już kto słuchał. Mieliście też wtedy problemy ze składem i nieco złagodnieliście na "Tragic Intense", ale nic to nie dało, poza dobrymi recenzjami, głównie w niemieckiej prasie? Dokładnie o to chodzi, Wojtek. Wierzę całym sercem, że byliśmy wtedy ponadczasowi. Ale nie czuję się źle z powodu podjętych wtedy przez nas decyzji. Większość zespołów ma swój album "Tragic Intense" gdzieś na dnie portfolio. Szczerze - nauczyłem się wiele dzięki naszemu skupieniu na kawałkach i strukturach muzycznych podczas pisania "Tragic...".

acji, zawsze wiedząc, że moją prawdziwą pasją było, jest i zawsze będzie Sacrosanct. Naprawdę musiało minąć tyle lat, byś uświadomił sobie, że warto dać temu zespołowi drugą szansę? O tak, dlatego, że osiągałem sukcesy w mojej pracy i miałem dość siedzenia po 2-3 dni w sali prób. Posiadanie solidnego zaplecza finansowego jest jednym z powodów, dzięki którym możemy wszystko robić tak, jak robimy to teraz. O reaktywacji w oryginalnym składzie nie było pewnie mowy, ale zwerbowałeś równie dobrych muzyków, zwłaszcza znanego z Sphere Of Souls basistę Keesa Harrisona? Kiedy mówimy o składzie z "Truth And Recesses" - to prawda. Wciąż się przyjaźnimy z Collinem i Mike'iem Kockiem, ale w roku 2016 jak rozmawialiśmy o pomyśle remastera, spotykaliśmy się jako przyjaciele, ale stwierdziliśmy też, że nie będzie kolejnej kolaboracji. 25 lat to w końcu 25 lat! Ale jestem dumny i wdzięczny, że obu podoba się nowy album i wspierają nas w najlepszy możliwy

Gdyby nie on nie byłbyś do końca przekonany o zasadności tego powrotu, bo jednak ciągnąć wszystko samemu, szczególnie w dzisiejszych czasach, to jednak spore obciążenie dla jednego człowieka? Cóż, nigdy do końca nie wiadomo czy coś jest dobrą decyzją, można tylko stwierdzić, czy wydaje się dobrą decyzją. Ponadto, nasz skład bazuje przede wszystkim na przyjaźni. "Necropolis" od samego początku planowaliśmy wydać jako CD albo ewentualnie tylko wydanie cyfrowe. Z wydawcą bądź bez niego. Kiedy Rich i Christian do nas dołączyli ten plan się nie zmienił. Stało się to gdzieś w środku całego procesu nagraniowego i produkcyjnego. Przyjaźnimy się z Christianem G. od 1990 roku i ponownie spotkaliśmy się z Richardem na początku 2017 roku, po prawie 15 letniej przerwie. Wszyscy graliśmy covery w EMP Merchandising, czysto dla rozrywki. Obydwaj są świetnymi muzykami i obydwaj mają korzenie w hard rocku, ale nie są klasycznymi metalami. Ciekawe jest to, że obydwaj w pewnym momencie powiedzieli: "Zanieśmy ten kawałek muzyki na scenę!"... (śmiech!) Chyba od razu pojawiła się myśl stworzenia premierowego materiału, nie chciałeś bazować tylko na przeszłości, grać wyłącznie starszych utworów, nawet jeśli w momencie ich powstania nie były szczególnie promowane, a teraz mało kto o nich pamięta? O tak. "Clouds Obscured The Sun" i "Melancholy" były napisane między 1991 a 1993 rokiem. Dlatego Gerrit Knol otrzymał nasze zaufanie na "Clouds...". Ale nigdy nie udało

W sumie gdyby nie tamtejszy rynek i fani to heavy metal w tej najbardziej klasycznej formie nie przetrwałby pierwszej połowy lat 90? Możliwe, ale nigdy nie byłem fanem tych klasycznych niemieckich zespołów, nie interesowałem się tym nurtem. Po 1996 roku było już nieco lepiej, thrash też stopniowo wrócił do łask metalheads i ma się dobrze do dziś, ale wtedy grałeś choćby metal gotycki w Neon Dream i wydawało się, że Sacrosanct to już nieodwołalnie przeszłość? Nie byłem też nigdy fanem sceny gothic, ale nagraliśmy album z Neon Dream udało mi się zebrać te wszystkie wpływy z różnych scen metalu. Możliwe, że brzmi to śmiesznie, ale nauczyłem się też, że mniej może znaczyć więcej, jeśli chodzi o muzykę. Więc z jakiegoś powodu byłem zadowolony z całej tej sytu-

Foto: Sacrosanct

SACROSANCT

57


samemu. Wierzę w najlepszy stosunek kosztu do wydajności, a Max to mistrz! Od razu zrozumiał co jest ważne dla mnie i dla Sacro. Wszystkie instrumenty mają swoje miejsce, a połączenie basu i perkusji jest zajebiste! Świetna robota, bracie!

nam się nagrać ostatecznych lini wokalnych do tego kawałka, więc wraz z Richem dodaliśmy je do wersji tego tracku na "Necropolis". Oczywiście ważnym dla mnie było umieszczenie wszystkich moich nowych pomysłów na tym albumie. Z tego co słyszę zależało wam na jak najbardziej organicznym brzmieniu "Necropolis", ale nie jest to chyba analogowa pro dukcja? O to chodzi! Powiedziałem: "Używaj w miarę możliwości wszystkich urządzeń cyfrowych". Mam już dość tych wszystkich identycznie brzmiących produkcji. Choć niektóre uwielbiam, na przykład "In Sorte Diaboli" Dimmu Borgir. Genialny dźwięk perkusji, według mnie pasuje tam idealnie. W dzisiejszych czasach wychodzi na to, że większość skupia się na brutalnym, ciężkim i głośnym dźwięku, co jest w porządku do pewnego momentu. Tak, używaliśmy wszystkich opcji cyfrowych, które mogliśmy wykorzystać na tym albumie, ale mimo to udało nam się osiągnąć analogowe bądź organiczne brzmienie. Za miksy i finalne brzmienie albumu odpowiada Max Morton, realizator dźwięku z Ukrainy. Nie chodziło chyba jednak tylko o to, że jest tańszy od zachodnich fachowców, decydowały jego umiejętności? Max to świetna osoba i świetny muzyk! Obydwaj poczuliśmy od razu, że to będzie świetna kooperacja, z której też narodziła się przyjaźń. Widziałem filmik Maxa na You Tube, grał i śpiewał kilka genialnych riffów i fantastycznych lini melodycznych. Byłem pozytywnie zaskoczony! Jeśli chcesz zrobić coś tanio to musisz to zrobić od podstaw,

58

SACROSANCT

Świat jest teraz fakty cznie mniejszy niż kiedyś, bo po etapie współpracy z niemieckimi wytwórniami w latach 90. nagrywacie teraz dla greckiej firmy Rock Of Angels Records? Akis i Lambros to świetni chłopacy i profesjonalni biznesmeni. Nauczyłem się tak wiele podczas mojej kariery w EMP jeśli chodzi o biznes. Poważnie, nie umiem już pracować z pozerami. Niezawodna kooperacja, bazująca na jednym systemie wartości, jest dla mnie czymś bardzo ważnym. I to się tyczy Akisa, Foto: Sacrosanct Lambrosa i ROAR Records, ale też Axela i Rock N' Growl! Ogromne dzięki za waszą wspaniałą pracę! Nie unowocześnialiście na siłę swej muzy ki, chociaż słychać, że "Necropolis" to współczesna produkcja - zamykanie się w swoistym getcie i bazowanie tylko na przeszłości nie miałoby najmniejszego sensu? To bardzo dobry argument - pasuje do tego co mowiłem wczesniej. Aktualnie na scenie jest cała masa nowocześnie brzmiących zespołów. Więcej niż potrzeba moim zdaniem. Ale muzyka to zawsze kwestia gustu, więc dopóki są słuchacze to wszyscy są zadowoleni. Główną kwestią dla mnie było: "Co możemy dodać do dzisiejszej sceny metalowej?". Osobiście mam dość tej mentalności‚ szybciej, głośniej, wyżej! Słyszeliśmy już, co taka mentalność ma do zaoferowania. Jak jesteś w stanie grać na podwójnej stopie w tempie 300bpm albo jeśli umiesz grać na fretboardzie - OK, super. Świetna robota! Doceniam! Ale według mnie żadna z tych rzeczy nie powoduje, że kompozycja, albo nawet jej część, jest dobra. Na przykład, jak pisaliśmy wokale do "Necropolis", zrobiliśmy coś innego, co idealnie pasowało do stylu Richarda. Większość metalowych wokalistów śpiewa do gitar, to jest prawie, że automatyczne; czują, że muszą tak robić. Rich przynosi nam pomysły, które dają naszym utworom kolejne wymiary. Bo jeśli się da, stara się unikać śpiewania do harmonii gitary, dlatego mamy dobry miks pomiędzy elementami progresywnymi i rozpoznawalnością, która powoduje, że łatwiej śledzić album, gdyż znajduje się na nim dużo dobrych harmonii (instrumentów i wokali). Najważniejszy element jeśli chodzi o to, by kawałek był łatwo zapamiętywalny to

melodia. Mimo to, na "Necropolis" są utwory, które trwają ponad siedem minut. Zawsze najpierw musiał wchodzić ten song. Ten album to naprawdę nasze arcydzieło. Udało nam się napisać kawałki, które opowiadają historie, są progresywne i jednocześnie łatwo dostępne. Nie zapominacie jednak o niej, bo Max Morton zremasterował też wasze wcześniejsze płyty, które sukcesywnie ukazują się na rynku - zbyt często pytano cię, dlaczego przez tyle lat nie były dostępne, byś na to w końcu nie zareagował? Tak, zawsze jesteśmy o to pytani. Ponadto, były one od dłuższego czasu wyprzedane. Pracowaliśmy z Maxem bardzo ciężko nad remasterami, jeżeli chodzi o dźwięk, a także podchodziliśmy z największym respekt do oryginałów. Praca z nim była tak łatwa, bo jest kimś kto uwielbia nasze starsze albumy. Więc traktował wszystko z szacunkiem i skorzystaliśmy z okazji by przetransportować to w rok 2018. Jeśli chodzi o mnie - płynęło to z serca. Wiedziałem dokładnie, jak powinny teraz brzmieć te albumy. Świetny, pozytywny odzew, który otrzymaliśmy jeżeli chodzi o remastery, włącznie z ich brzmieniem, dowodzi, że mieliśmy rację! Max znowu zrobił kawał dobrej roboty! Te remastery na pewno rozpoczęły nowy Sacrosanct! Progresywny metal jest obecnie niszą, ale interesuje się nim określona i co ważne stała w swych upodobaniach grupa słuchaczy myślisz, że Sacrosanct ma szanse dotrzeć do nich ze swą nową muzyką? Myślę, że nie gramy czegoś, co możnaby nazwać klasycznym progresywnym metalem. Posłuchajcie tylko "The Grim Sleeper". To nie jest kawałek, którego oczekiwalibyście od Fates Warning albo Threshold. Ale mamy te same klasyczne ciągoty. To świetne, że mamy kontakt z tak wielką ilością osób ze sceny rock/hard rock. Umieszczamy głębsze znaczenie w naszych utworach jeśli chodzi o teskty, a jeśli chodzi o muzykę, jestem pewien, że o to w tym chodzi. Ludzie mówią nam, że nawet "Rów mariański" Jamesa Camerona jest dosyć ogólnikowy w porówaniu do tego albumu. W każdym razie, dziękujemy wszystkim ludziom, którzy lubią naszą twórczość i wszystkim pozytywnie nastawionym recenzentom, bo pomogą nam rozwijać się jeszcze bardziej! Stay Tragic! Wojciech Chamryk, Jakub Krawczyk, Katarzyna Chmielarz


Nadal nie powiedzieliśmy ostatniego słowa! - Mieliśmy szansę na spektakularny powrót i wykorzystaliśmy ją; ciężko pracujemy i nie odpuścimy, dopóki krew krąży w naszych żyłach. Niewiele zespołów ma okazję zacząć od nowa - mówi Sören Meyer. Ano, każdy ma prawo do swojego zdania, a według mnie Warpath gra drugoligowy thrash i powyżej tego poziomu już raczej nie wejdzie, w każdym razie na pewno nie zanotuje spektakularnego powrotu dzięki "Filthy Bastard Culture", bo to płyta jakich wiele: HMP: Konsekwentnie nadrabiacie stracony czas, bo "Filthy Bastard Culture" to już wasz drugi album po reaktywacji - są pomysły, to nie ma na co czekać, żeby ludzie nie pomyśleli, że znowu daliście sobie spokój z graniem? Sören Meyer: Nie było to powodem, dla którego stworzyliśmy "Filthy Bastard Culture" tak szybko po "Bullets For A Desert Session". Mamy po prostu mnóstwo nowych pomysłów, którymi chcemy podzielić się z naszymi fanami. Nadal nie powiedzieliśmy ostatniego słowa. Flint Razorhead: Nie jest to nasz sposób myślenia. Mieliśmy pod ręką dużo fajnego materiału, czuliśmy więc potrzebę nagrania go i wydania. Teraz jednak czasy bardziej sprzyjają thrashowi, kiedy w połowie lat 90. mieliście pewnie wrażenie, że walicie głową w mur, a wszędzie dookoła słyszało się metal w tym bardziej nowoczesnym, alternatywnym wydaniu? Flint Razorhead: Nie było aż tak źle. Uważam, że lata 90. były całkiem udane z muzycznego punktu widzenia, ponieważ były bardzo różnorodne. Wiele żenującego, starego gówna musiało zniknąć: coś takiego jak wtedy, gdy punk zabił disco a Robespierre nastał po Ludwiku XVI. Historia zatacza koło. Sören Meyer: Najważniejsze, żeby zachować prostotę i ponadczasowość. Myślę, że alternatywny metal jest formą sztuki, za pomocą której możesz pokazać swoje umiejętności i kreatywność, każda sztuka natomiast ma swój czas, a potem przemija. Thrash metal to emocje, to krzyk wściekłości, zemsty, bólu… tego wszystkiego. Emocje są ponadczasowe, tak więc thrash również. Pewnie, sposób prezentacji różni się w zależności od dekady, różne inspiracje przychodzą i odchodzą, ale emocjonalne podejście do grania thrash metalu zostaje. Pewnie uważnie obserwowaliście rozwój sytuacji i w końcu, trzy lata temu, uznaliście: teraz, albo nigdy! Flint Razorhead: Nie, nie było żadnych obserwacji z mojej strony. Znałem Dickena, naszego wokalistę, z różnych przypadkowych spotkań na koncertach i w barach. Kiedy zapytał, czy chciałbym dołączyć do Warpath, nie mogłem odmówić. Jedno, co było dla mnie ważne, to możliwość proponowania moich pomysłów na utwory. Skrzyknęliśmy się więc, nagraliśmy co wydawało nam się właściwe, a reszta jest historią. Sören Meyer: Zdecydowanie nie prowadzili-

śmy wnikliwych obserwacji. Reunion Warpath to wykorzystanie szansy, spontaniczne ustalenie, żeby zagrać wspólnie kilka koncertów. To właśnie reakcja metalowego środowiska spowodowała, że wylądowaliśmy w studio i nagraliśmy "Bullets…" jako zapowiedź nowej ery dla zespołu. Dlaczego więc nie kontynuować, skoro jest na to popyt? Dopóki jest publika, która chce oglądać nasze koncerty, dopóty będziemy grać. Dawni kumple nie byli zainteresowani uczestniczeniem w reaktywacji Warpath, tak więc sami musieliście to wszystko ogarnąć? Sören Meyer: To nieprawda. Kiedy zeszliśmy się ponownie, Maurer (bas) i Krid (perkusja) dołączyli do Dirka żeby zagrać parę

jasne, że w to wchodzę!, czy też nie byliście wcześniej jego fanami? Flint Razorhead: Ze mną tak było. Pamiętam, że usłyszałem "Massive" po raz pierwszy jako nastolatek. Mieszkałem wtedy w małym miasteczku pośrodku niczego i pomyślałem sobie: "to dopiero muza kopiąca dupsko". Nie miałem pojęcia, że za kilka lat będę grał w tej kapeli. Kiedy osobiście poznałem Dickena, nie miałem pojęcia, że grał kiedyś w Warpath, bo takiej informacji nie było na kasecie. Poczułem się teraz staro… Sören Meyer: Wszyscy znaliśmy Warpath, chociaż ja sam nigdy nie miałem żadnego ich albumu. Przyjaźniliśmy się z Dirkiem i wiedzieliśmy jakim jest wokalistą. Grałem z nim w thrashmetalowym Alien Limb Sign od 2010 do 2013 roku. Wszyscy więc byliśmy dumni, że możemy dołączyć do legendarnych bogów thrashu, Warpath. Pewnie przy powstawaniu poprzedniej płyty jeszcze się poznawaliście, skład grupy musiał okrzepnąć, czego efekty słychać na "Filthy Bastard Culture"? Flint Razorhead: Tak, to prawda. Na "Filthy Bastard Culture" możesz usłyszeć całą drogę, którą przeszliśmy, wszystkie drinki, które wypiliśmy i koncerty, które zagraliśmy od czasu "Bullets…". Naturalnie dojrzeliśmy przez ten czas. Ostatni album to twardy skurwysyn, jego brzmienie jest niemal takie, jak na naszym koncercie. Sören Meyer: Materiał napisany na "Bullets

Foto: Markus Erler

koncertów, ale nie zamierzali dołączać do zespołu na stałe. Nie to, że brakowało im chęci. To była kwestia zdrowia, rodziny i dostępności czasu. Tak więc Flint, Norm i ja wskoczyliśmy na ich miejsce. Na "Bullets…" jest jedna kompozycja ("No One Can Kill Us"), którą napisali Maurer, Krid i Steve kiedy zaczęli grać razem po reaktywacji, a my nagraliśmy ją na album. Zwłaszcza Maurer wciąż jest zainteresowany tym co słychać w zespole, a jego opinia na temat tego, co robimy, jest dla nas bardzo cenna. Trafiliście więc do zespołu jako młodsi, ale już doświadczeni muzycy. Znaliście wcześniej Warpath, więc zareagowaliście: Wow,

For A Deserted Session" to dzieło głównie Dirka i Flinta; Norm i ja nie udzielaliśmy się zbytnio podczas komponowania. To zmieniło się przy "Filthy Bastard Culture", który jest zdecydowanie wspólnym dzieckiem naszej czwórki, a utwory wydają się znacznie bardziej dojrzałe. Od wydania powrotnego "Bullets For A Desert Session" minęło raptem niewiele ponad półtora roku, tak więc domyślam się, że na "Filthy Bastard Culture" trafiły najnowsze utwory? Flint Razorhead: Tak. Komponuję utwory właściwie przez cały czas, ufam swojej intuicji. Im bardziej wymuszasz ten proces, tym

WARPATH

59


decyzja. Lepiej się gra, gdy nie trzeba myśleć o pieniądzach na wynajem studia. Sören Meyer: Nie chcieliśmy, żeby ktokolwiek mieszał się do brzmienia i procesu nagrywania płyty. Chcieliśmy czuć się swobodnie podczas nagrywania. Nie patrzyliśmy na zegar i nie czuliśmy presji finansowej.

Foto: Sonja Trudemann

gorsze masz wyniki. Na "Filthy Bastard Culture" są numery, które w ogóle miały nie być utworami Warpath. Z tyłu głowy miałem zatrzymanie ich dla mojego drugiego zespołu, Razorheads, jednak nieoczekiwanie spodobały się reszcie chłopaków i oto są. Sören Meyer: Jasne, a więcej materiału jest w drodze. Nasz rozwój jako współkompozytorów jest jeszcze w powijakach. Współpraca pomiędzy Dirkiem, Flintem, Normem a mną jest ekscytująca i jesteśmy pewni, że na następny album napiszemy wiele imponujących kawałków. Poczuliśmy krew i chcemy więcej. Na brak weny więc nie narzekaliście, skoro nie dość, że materiał podstawowy jest dość długi, to jeszcze wersja limitowana zawiera dwa utwory bonusowe? Flint Razorhead: Tak, pozwoliliśmy sprawom od czasu do czasu "zajść za daleko" na tym albumie. Partia orkiestry, którą napisałem do utworu "Filthy Bastard Culture" jest na przykład dla Warpath zupełną nowością. Brzmiało to tak dobrze, że zdecydowaliśmy się umieścić to na albumie, niezależnie od tego, co potem ludzie będą o tym mówić. Byliśmy tym razem o wiele bardziej wyluzowani podczas komponowania. Przed wypuszczeniem "Bullets…" presja była niezamierzenie wysoka, ponieważ wymyślanie nowego materiału po tak długiej przerwie nie ułatwiało sprawy. Na poprzedni album chciałem napisać utwory, które były aż "za bardzo" w stylu Warpath. Ale ponieważ od tamtego czasu zagraliśmy tyle zajebistych koncertów, wiemy na co nas stać; nasza pewność siebie wzrosła znacząco. Sören Meyer: Pomysłów mieliśmy o wiele więcej. Ograniczeniem nie jest dla nas kreatywność podczas komponowania, ale czas potrzebny na nagrania i koszt wynajęcia studia. Musimy więc być cierpliwi i grać mnóstwo koncertów. Ciekawostką jest wśród nich "Nebelkrähe", bo nie dość, że nawiązujecie w nim muzycznie do doom metalu i szerzej wykorzystujecie klawisze, to jeszcze jest to chyba pier wszy utwór w waszym dorobku śpiewany w ojczystym języku? Sören Meyer: "Nebelkrähe" napisałem na długo, zanim dołączyłem do zespołu. Gdy nagrywaliśmy "Filthy Bastard Culture" za-

60

WARPATH

pytałem chłopaków, czy nie chcieliby jej umieścić na płycie, nie sądziłem, że się zgodzą. To raczej doom niż thrash i pierwsza dla Warpath piosenka zaśpiewana po niemiecku, ale nie dla Dirka. Ze swoim zespołem Richthofen wydał on dwa albumy w latach 90. i były one w całości po niemiecku. Longplay musiał za to zostać skrócony, bo wypadł prawie 6-minutowy "Slow Motion Violence" -Massacre Records was wspiera, ale nie na tyle, żeby zainwestować w pod wójną płytę? Sören Meyer: Trudno było w ogóle przekonać Massacre żeby wydali limitowany nakład winylowej wersji albumu. Jesteśmy im wdzięczni, że ostatecznie się na to zdecydowali. Może następny album ukaże się w wersji dwupłytowej ze wszystkimi bonusami. Z dumą informujecie, że nagraliście nową płytę w swojej sali prób, bo zależało wam na jak najsurowszym i mocnym brzmieniu. W studiach nagraniowych zdecydowanie prze sadzają z obróbką i edytowaniem dźwięku, tak więc wzięliście się sami za produkcję "Filthy Bastard Culture" w waszym środowisku naturalnym, że tak to określę? Flint Razorhead: To była dla nas naturalna

Foto: Sonja Trudemann

Musicie dysponować sporą salką o niezłej akustyce, dlatego postanowiliście wykorzys tać jej dźwiękowe walory? Flint Razorhead: Nie, właściwie to pieprzona dziura (śmiech). Dużo zawdzięczamy zaawansowanej technologii połączonej z magią naszego producenta Eike Freesego, który potrafi zamienić gówno w złoto. (śmiech) Sören Meyer: Właściwie to akustyka w naszej sali prób jest gówniana. Nie uchwyciliśmy perfekcyjnego brzmienia, ale perfekcyjny feeling. Brzmienie nagrań było bardzo hałaśliwe, wręcz. garażowe To cud, że podczas miksu i masteringu Eike Freese doskonale je zmienił, nadając mu wyczuwalnie żywy charakter. Czyli zafundowaliście sobie i słuchaczom album studyjny z żywym, niemal koncer towym brzmieniem? Nie wiem jak inni, ale ja jestem jak najbardziej za! Flint Razorhead: Podczas spotkania przedprodukcyjnego z Eike ustaliliśmy, że będzie ono brudne. Na przykład, jeśli chodzi o gitary, to nagrywałem na tym samym sprzęcie, na którym gram koncerty: wzmacniacz, głośnik i gitara, to wszystko. Więc jeśli gitara na koncercie brzmi marnie, możesz winić za to realizatora (śmiech). Obecnie jest mnóstwo niemal zbyt dobrze brzmiących albumów. Chcieliśmy, aby nasz brzmiał uczciwie i brudno, więc jeśli pojawia się gdzieś tam jakieś sprzężenie, hałas albo drobna pomyłka, to mamy to w dupie. Sören Meyer: Wszystko nagraliśmy analogowo, żadnych triggerów na bębnach, bas i gitara prosto z głośnika, bez cyfrowych wzmacniaczy a wokal z naturalnym pogłosem naszej sali prób. Eike pewnie używał jakichś cyfrowych efektów podczas miksowania i masteringu, ale podstawę brzmienia ukręciliśmy samodzielnie. Jak czujecie się w roli kompozytorów pracujących na potrzeby filmu? Pewnie jesteś -


Foto: Sonja Trudemann

cie fanami horrorów i obrazów science-fiction, tak więc stworzenie tytułowego utworu do "Violent Starr", a do tego jeszcze "Filthy Bastard Culture" było pewnie dla was niezłym przeżyciem? Flint Razorhead: Reżyser "Violent Starr", Oliver Tietgen, jest moim przyjacielem. Film opowiada historię biseksualnej kobiety, która jest kosmicznym piratem. Pracowałem wcześniej z Oliverem nad innymi filmami i klipami. Utrzymujemy kontakt, a nasze kalendarze tym razem nałożyły się na siebie. Pisałem już ścieżki dźwiękowe do filmów, więc wiem jak to się robi. Oliver dał mi scenariusz, a ja napisałem muzykę i teksty najbliższe opowiadanej historii jak to było możliwe. Gram w tym filmie małą rolę jako łowca nagród, więc obserwowanie pracy na planie znacznie ułatwiło mi wyczucie, jaka muzyka będzie odpowiednia. Sören Meyer: Tak, oczywiście. To szczęśliwy przypadek, że mogliśmy nagrać "Violent Starr" do tego filmu. Flint zna reżysera, Olivera Tietgena, osobiście i dostał nawet rolę jako kosmiczny łowca głów, wymyśliliśmy więc dla filmu utwór tytułowy. Oliver Tietgen jest waszym fanem, stąd ta propozycja, czy też nie znał dotąd Warpath, a uznał, że potrzebuje solidnego thrashu w niektórych scenach? Flint Razorhead: Znałem Olivera zanim dołączyłem do Warpath i o ile wiem, nie znał on wcześniej zespołu. Już pracując na planie filmu i obserwując co się tam dzieje, miałem pomysły na muzykę. Podczas gdy my nagrywaliśmy, film był już w montażowni. Daliśmy Oliverowi dwa utwory, więc "Violent Starr" i "Filthy Bastard Culture" trafią na duży ekran. Oliver wyreżyseruje również teledysk do "Violent Starr". Wynajęliśmy już stary statek, żeby nakręcić na nim ujęcia zespołu, które potem zostaną wkomponowane w film. Premiera jest przewidziana na ten rok. Sören Meyer: Nie wiem czy Oliver znał Warpath w latach 90., ale są przyjaciółmi z Flintem, tak więc gdy Flint zagrał mu kilka nowych utworów, przyjął je bardzo entuzjastycznie i zdecydował, że umieści je w swoim filmie.

więc może i wam uda się pójść w ich ślady? (śmiech) Flint Razorhead: Nie wiem niestety o jakim zespole mówisz, ale "Prawdziwy podróżnik nie ma ustalonego planu i zamiaru gdziekolwiek dojść" Mistrz Tao Te Ching. Sören Meyer: Przyszłość.. w ciągłym ruchu przyszłość jest (Mistrz Yoda). Kto wie? Idziemy własną ścieżką, ale korzystamy z każdej okazji, która się nadarza. Nie wiemy jeszcze kiedy nasza podróż się skończy (jeśli w ogóle się skończy). Rammstein nie znacie? (śmiech). Żarty żartami, ale bardzo poważnie podchodzicie do koncertowej promocji "Filthy Bastard Culture", bo nie dość, że bookujecie kolejne koncerty, to macie już zaplanowany udział w letnich festiwalach w przyszłym roku? Sören Meyer: Planujemy trasę na koniec lata/jesień, ale nic konkretnego na razie nie mamy. Zagramy za to sporo mniejszych festiwali w tym roku i postaramy się dostać na kilka większych w 2020. Czyli nic nie dzieje się bez przyczyny: musieliście się rozpaść, żeby wrócić mocniejsi niż kiedykolwiek i zrobicie wszystko, żeby nie zmarnować tej drugiej szansy od losu? Sören Meyer: Mieliśmy szansę na spektakularny powrót i wykorzystaliśmy ją; ciężko pracujemy i nie odpuścimy, dopóki krew krąży w naszych żyłach. Niewiele zespołów ma okazję zacząć od nowa. Jesteśmy wdzięczni wszystkim naszym fanom za ogromne wsparcie, które nam okazują. Udowodnimy, że jesteśmy warci zaufania i będziemy dalej podążać wojenną ścieżką (Warpath) Wszystko dzięki wam! Flint Razorhead: Właściwie, to uważam, że wiele rzeczy dzieje się bez powodu. Wojciech Chamryk Paweł Iwanicki, Paweł Gorgol

Pewien niemiecki zespół też zaczynał kiedyś od filmu, a teraz jest światową gwiazdą, tak

WARPATH

61


Na braterstwo musisz sobie zasłużyć - My robimy swoje. Nie sprawdzamy co jest w danym roku modne. Widziałem przez te lata wiele różnych trendów, a nadal prowadzę wszystko po swojemu. Jesteśmy Deceased i gramy death/thrash metal prosto z grobu! - deklaruje King Fowley. Lider Deceased może mieć powody do satysfakcji, bowiem najnowszy album tej amerykańskiej formacji "Ghostly White" trzyma poziom. Tym większy żal, że perkusista Dave Castillo nie doczekał jego premiery... HMP: Wydanie nowej, świetnej płyty po kilku latach milczenia to coś ze wszech miar wspaniałego, jednak dla was owa radość splotła się z tragedią, bo dosłownie cztery dni przed oficjalną premierą "Ghostly White" utonął wasz perkusista Dave Castillo? King Fowley: Byliśmy tym naprawdę zdruzgotani, nasz brat poległ. Byliśmy naprawdę dumni z albumu, dumni z Dave'a i jego gry, i nagle odszedł, a razem z nim cały wysiłek i

ciółmi. Z Robem przyjaźniliśmy się od dzieciństwa, razem dorastaliśmy. Takie tragedie to wielkie gówno! Niestety, tak w życiu bywa. Dave słyszał pewnie ten materiał w finalnej postaci, ale czy miał w ręku gotową płytę CD/LP, zdążył nacieszyć oczy tym krążkiem? Nie! Słyszał tylko mastering na CD, który wyszedł do tłoczni. Widział też układ ksią-

Ponoć nie ma ludzi niezastąpionych i życie toczy się dalej, wy też nie możecie stać w miejscu i na koncertach wspiera was Amos Rifkin, ale zanim ktoś dołączy do Deceased na stałe musi pewnie minąć trochę czasu? Kumplujemy się z Amosem, jest świetnym perkusistą. Nie stara się zastąpić Dave'a, tylko pomóc nam ciągnąć ten wózek. Ma zawodowe podejście, a to bardzo ważne. Nie gramy ze sobą długo, ale chcemy żeby czuł się dobrze w kapeli i brał udział we wszystkim na 100%. Nie przyjmujemy nowych ludzi do zespołu ot, tak sobie. Na braterstwo musisz sobie zasłużyć lojalnością, szczerością i robieniem tego, co się od ciebie wymaga. Dotyczy to każdego z nas! Dzielisz swój czas pomiędzy October 31 i Deceased, dlatego po dwóch płytach tej pierwszej grupy przyszła pora na nowy album Deceased? Z każdym zespołem nagrywam, kiedy jestem na to gotowy. Nie robimy niczego na siłę i nie narzucamy sobie terminów, raczej dopasowujemy się do możliwości czasowych każdego z nas. Priorytetem jest dla mnie Deceased, ale October 31 również wiele dla mnie znaczy. Do wszystkiego podchodzimy ze spokojem, bo jesteśmy teraz starsi, mamy żony, dzieciaki, rachunki do płacenia, domy, życie. Dzięki temu unikamy nerwów i prowadzimy wszystko po właściwych torach. Od razu wiesz który riff czy pomysł będzie pasować do danego zespołu, czy też kom ponując starasz się podchodzić do tego w ten sposób, że koncentrujesz się na jednym z nich i w określonym czasie tworzysz tylko na jego potrzeby? Każdy zespół traktuję osobno. Deceased ma swój styl, a October 31 swój. Stawiam między nimi grubą kreskę, żeby zachowały swój charakter.

Foto: Deceased

czas, który poświęcił zespołowi. Życie czasem bywa naprawdę dziwne! Jak doszło do tego wypadku? Można było go uniknąć, czy też nie było żadnych szans na to, żeby Dave uratował życie? Był na wakacjach w El Salvador, skąd pochodził. Pływał razem z bratem w morzu i porwał ich odpływ. Jego bratu udało się jakoś uratować, Dave tyle szczęścia nie miał. Okropne! Brat potem szukał Dave'a, ale dopiero fale wyrzuciły go, już martwego, na brzeg. W przeszłości dochodziło już w waszych szeregach do takich sytuacji, bo przecież wiele lat temu zmarł choćby basista Rob Sterzel, ale jednak to zupełnie inna sytuacja, bo Dave był w zespole znacznie dłużej? Obydwaj byli naszymi serdecznymi przyjaciółmi i braćmi. Każdego z nich dobrze wspominam. Dave był świetnym gościem, którego znałem od dłuższego czasu, byliśmy przyja-

62

DECEASED

żeczki i grafikę, ale nie w skończonej formie. Słuchaliśmy tego materiału w drodze na ostatni koncert. Siedział na tylnym siedzeniu, a gdy skończyliśmy słuchać, powiedział z dumą w głosie: "stary, ten materiał kopie dupsko". Uśmiechnęliśmy się i uściskaliśmy sobie ręce, wiedząc, że ciężka praca się opłaciła. Dave wrócił do zespołu po wydaniu "Surreal Overdose", na którym, nawiasem mówiąc, to ty nagrałeś partie perkusji i było to ważne o tyle, że stworzył z Lesem świetną, doskonale zgraną i rozumiejącą się sekcję? Dave bębnił wcześniej u nas na koncertach i na "As The Weird Travel On". Zrobił sobie przerwę od zespołu, ponieważ miało urodzić mu się dziecko, ale wrócił na nagrania "Ghostly White". Grałby też na "Surreal Overdose", gdyby mógł pogodzić to z zajmowaniem się dzieckiem. Zawsze piszę partie perkusji, więc mogłem wtedy zagrać za niego.

Jest to pewnie dla ciebie nieco łatwiejsze o tyle, że to w sumie cały czas metal, ale jed nak odmienny: tu bardziej tradycyjny, tu death/thrash? Tak jakby, bo jednak obydwa zespoły mają momenty thrashowe, speedowe czy też heavymetalowe. To po prostu szczera muzyka, płynąca ze szczerego serca. Dajemy w muzyce całych siebie, niczego nie ukrywamy. Nigdy nie korciło cię, żeby spróbować swych sił w odmiennej stylistyce? Hard rock, muzyka filmowa, np. do jakiegoś hor roru? Jasne, mam w głowie pełno pomysłów. W wolnym czasie napisałem troszeczkę muzyki filmowej i bawiłem się hard rockiem. Może kiedyś to nagram i wypuszczę. (śmiech) Zaszalałeś za to w "Germ Of Distorted Lore", bo to jak dotąd chyba najdłuższy utwór w waszym dorobku, chociaż wcześniej nagrywaliście już przecież kilkuczęś ciowe, rozbudowane utwory, jak choćby "Victims Of The Masterplan"? Chcieliśmy nagrać dłuższy utwór i "Germ…" właśnie taki wyszedł. To mój ulubiony kawałek na nowej płycie. Podczas pisania tego utworu nie chciałem tylko powtarzać, powtarzać, powtarzać motywów żeby go wydłużyć. Chciałem żeby miał dobry flow, był przestrzenny i niósł ze sobą emocje. Jestem bar-


dzo dumny z efektu końcowego. Może kiedyś zrobimy album tylko z jednym kawałkiem. (śmiech) To chyba poważniejsze wyzwanie niż stworzenie krótkiego, trwającego 2-4 minuty, utworu, bo jednak teraz znacznie trudniej przyciągnąć uwagę słuchacza na kilkanaście minut? Muzyka Deceased jest dla nas. Jeśli komuś również się podoba, to tylko dodatek. Piszemy muzykę, jaką lubimy, ale robimy to też po to, żeby stawiać sobie wyzwania jako muzykom i kompozytorom. Uważam, że każdy miłośnik muzyki dałby szansę spodobania się każdemu utworowi, nieważne, krótkiemu czy długiemu. Zważywszy na wasz rozwój od momentu wydania debiutu "Luck Of The Corpse" myślę, że można określić to mianem natural nego rozwoju, a do tego niechęci do zasklepienia się w jednej formule, bo nie ma nic gorszego niż bezpieczna rutyna? Razem z wiekiem dorastamy i rozwijamy się jako muzycy i zwykli ludzie. Z początku nie szło nam wymyślanie melodii pod Maiden czy rozbudowanych partii perkusji. Musieliśmy się tego dopiero nauczyć. Teraz, 35 lat później, gramy z Deceased dokładnie to i w taki sposób, jak chcieliśmy od samego początku. Planujesz z czasem więcej takich utworów, czy też będą pojawiać się na waszych płytach okazjonalnie, tak dla urozmaicenia tych siarczystych, krótkich utworów? Spójrz na ten album: trzynastominutowy utwór, a zaraz za nim prosty trzyminutowy killer. Kochamy to, nie wypieramy się przeszłości. Zawsze będziemy ją przywoływać jak nas najdzie ochota. Wielu muzyków podkreśla, że nagrywają płyty przede wszystkim dla siebie i tak jest chyba i w waszym przypadku, bo nie stara cie przypodobać się innej publiczności, od lat wydając kolejne albumy z ostrym i surowym metalem, który dotrze do najbardziej zagorzałych fanów takich dźwięków? W pisanie muzyki wkładamy całe serce i duszę. Nie zależy nam na dopasowaniu się do trendów czy popularności. Nie z takimi założeniami zaczynaliśmy. Po prostu piszemy i nagrywamy muzykę. Nie zapewnia nam ona utrzymania, ale też nigdy nie myśleliśmy, że tak będzie. Nie będziemy się rozmieniać na drobne, żeby nadążyć za modą, jebać to! Jesteśmy muzykami, nie biznesmenami. Dlatego Hells Headbangers wydaje się ide alną wytwórnią dla zespołu takiego jak Deceased iw sumie nie mogliście trafić lepiej? To fantastyczni ludzie, uczciwi, mają łeb na karku i zawsze działają na naszą korzyść. W mojej 35-letniej karierze nie spotkałem lepszych i bardziej szczerych osób. Ich zdrowie! Słyszy się jednak głosy, że w obecnych cza sach wytwórnie nie są już na dobrą sprawę nikomu potrzebne, ale zważywszy o ile masz mniej pracy z załatwianiem tłoczni, dystry bucji, promocji, etc. to jednak trudno zgodz ić się z takim twierdzeniem, szczególnie też, jeśli współpracuje się z kimś godnym zaufa nia, kogo zna się od lat?

Foto: Deceased

Tak, ja robię swoje, a oni pomagają nam zdobywać nowe lądy i to jest całkowicie w porządku jeśli tylko nie kłóci się z naszymi wyobrażeniami o tym, jak zespół powinien funkcjonować. Zdajemy sobie sprawę, że wytwórnie wydają albumy z nadzieją na zarobienie pieniędzy, które pozwolą im rozwinąć się i przeć naprzód. Z drugiej strony oni zdają sobie sprawę z pewnych ograniczeń oraz rozumieją nasz sposób myślenia. Rozumiemy się wzajemnie, to wspaniałe! Znowu wydaliście kasetę - jesteś undergroundowcem, tak więc pewnie cieszy cię powrót do łask słuchaczy analogowych nośników? Uważam, że to zabawne: cholerne kasety wróciły (śmiech). Dostaliśmy propozycję wydania kasety i poszliśmy na to, muzyki trzeba przecież słuchać z jakiegoś nośnika. Dorastałem z boomboxem i kasetami w kieszeniach. Łatwo się na tym słucha i można to ze sobą nosić na imprezy, do pracy itp. Każdy słucha muzyki na swój sposób. (śmiech) Są dwie szkoły: jedni muzycy zbierają wszystko co wydali, bywa też, że gromadzą prawdziwe archiwa na swój temat, np. wycinków prasowych, ale są też tacy, który nie dość, że nie mają nawet swoich płyt, to nie przywiązują do tego żadnej wagi. Obstawiam, że nie odmawiasz sobie przyjemności posiadania wydawnictw swoich zespołów, szczególnie jeśli jest to jakiś efektowny i limitowany picture disc? Zbieram takie rzeczy dla zabawy i ku pamięci. Życie to nieustanna nauka, dzięki której się rozwijamy. Mogę zajrzeć do wywiadu, którego udzieliłem 20 lat temu i zobaczyć czy zmienił się mój sposób myślenia, czy czegoś nie nakłamałem. Jestem dumny ze swojej muzyki, tak więc przechowuję ją i wracam czasami do starych materiałów.

fajne rzeczy. U was też jest to zauważalne, że ostatnio płyty CD sprzedają się gorzej od analogów, tak jakby ludzie mieli ich dość, stawiając na naturalne brzmienie? Winyl wrócił, tak nakazał rynek, no cóż! My muzykę nagrywamy, a w jakim formacie ona wyjdzie, to już inna sprawa. Osobiście jestem zadowolony, bo kocham winyle za większe okładki i inserty oraz za ciepłe brzmienie. Kompakty wciąż mają swoich nabywców, może trochę mniej niż kiedyś, ale nadal są obecne i pomagają ludziom poznawać muzykę. Obstawiasz, że będzie to początek odrod z e n ia p r a w d z iw e j m u z y k i, d z ię k i c z e m u również takie zespoły jak Deceased staną się nieco bardziej znane, czy też bez względu na trendy i mody pozostaniecie zespołem dla wtajemniczonych? Kto wie? Raz na wozie, raz pod wozem. My robimy swoje. Nie sprawdzamy co jest w danym roku modne. Widziałem przez te lata wiele różnych trendów, a nadal prowadzę wszystko po swojemu. Jesteśmy Deceased i gramy death/thrash metal prosto z grobu! Up The Tombstones, dzięki za wsparcie! Pozdrowienia! Wojciech Chamryk, Paweł Izbicki, Karol Gospodarek

Ruszając w trasę pewnie znowu solidnie zaopatrzcie swój sklepik, bo fani lubią wychodzić z koncertu z jakimś pamiątkami? Koszulki, naszywki, przypinki, naklejki, a od czasu do czasu inne ciekawostki, jak opaski na nadgarstek, kufle czy szaliki. To wszystko

DECEASED

63


Czasami mniej to więcej Chociażby mniej nerwów podczas pracy nad albumem, co jest istotne dla jakości muzyki, czy klimatów interpersonalnych w zespole. O tym, jak również o inspiracjach na swój najnowszym album, obserwacjach społeczeństwa i interpretacjach muzyki zespołu opowie nam gitarzysta i wokalista zespołu, Ricky Wagner. Zapraszam. HMP:: Cześć. Dwa lata, całkiem długi czas od naszego ostatniego wywiadu. Czy mógłbyś powiedzieć co się zmieniło od tamtego czasu? Ricky Wagner: Cześć Jacek, dobrze znowu Cię słyszeć! Tak więc, w naszym zespole zawsze jest wiele zmian, (śmiech) Po wydaniu naszego trzeciego albumu "Reality Is A Lie" wydaliśmy EPkę "You Asked For It", zmieniając trochę skład zespołu i obecnie jesteśmy gotowi do wydania naszego nowego albumu "Deal With It!", pod koniec lutego! Więc jest całkiem dobrze. Czy mógłbyś porównać "Deal With It!" do waszego poprzedniego "Reality Is A Lie"? Co jest lepsze, a co gorsze w waszym najnowszym albumie, względem waszego poprzedniego albumu?

wania "Deal With It!" przebiegał w o wiele mniej stresujących warunkach, co naprawdę możesz usłyszeć na tym nagraniu. "Reality Is A Lie" jest dobrą muzyczną propozycją, prawdopodobnie jedną z najmocniejszych i najbardziej muzycznie progresywnych albumów, które wyszły w tamtym czasie - w roku 2016. "Deal With It!" z drugiej strony jest bardziej bezpośrednie, brzmi bardzo, bardzo naturalnie. Nie zrozum mnie źle, naturalnie w najlepszym tego słowa znaczeniu. Nigdy nie byłem zadowolony z żadnego poprzedniego nagrania tak bardzo, jak jestem obecnie z naszego najnowszego albumu. Wszyscy czujemy, że "Deal With It!" jest najlepszym albumem Rezet, który został wydany do tej pory. Co zainspirowało wasz najnowszy album muzycznie?

Foto: Rezet

Mnie jako artyście zawsze jest trudno odpowiedzieć na takie pytanie. Dla mnie… jest to, jak porównywanie swoich dzieci, wiesz? "Reality Is A Lie" w naszej karierze jest dla bardzo ważnym albumem, ponieważ wiele rzeczy zdarzyło się za kulisami w tym okresie, zarówno personalnych, jak i muzycznych, wiesz? Po wydaniu poprzedniego albumu, po ciężkim czasie w zespole szczęście znowu zaczęło uśmiechać się do mnie. Nabyłem też wiedzy związanej z biznesem muzycznym. W tamtym czasie praca nad "Reality Is A Lie" była ciężka. Myślę, że proces pisania i nagry-

64

REZET

Jak już wcześniej wspomniałem, to był naturalny proces. Po prostu to się stało. Oczy-wiście muzyka, której słuchasz od samego początku, ma na Ciebie wpływ. Jednak nie myślałem o jakiś szczególnym zespole czy muzyku pisząc utwory, po prostu to robiłem w bardzo prosty sposób: wziąłem gitarę i zacząłem grać, wiesz? Myślę, że rozwinęliśmy się jako zespół przez te lata i znaleźliśmy swój styl. Zawsze chcieliśmy mieć własny styl i sądzę, że obecnie udało się nam to osiągnąć. Nie jest to łatwe obecnie, jednak jeśli uwolnisz się od jakichkolwiek norm, to jest to osiągalne.

Muszę tu przyznać, że utwory "Behind Glass" oraz "Pile Of Shards" zostały sprytnie zaplanowane. Identyczne riffy i tytuły sprawiają, że jest to bardziej widoczne. Co zainspirowało ten pomysł? Dziękuje. Napisałem motyw wraz z naszym sesyjnym gitarzystą Fischerem, który zastąpił Lucasa, po tym jak on musiał opuścić zespół wiosną ostatniego roku. Stworzyliśmy głównym koncept "Behind Glass" w chińskim hotelu, po występie. Kiedy wstępnie pracowaliśmy nad albumem, uznałem, że chcę zakończyć album również utworem instrumentalnym, tak więc po prostu pogrywaliśmy do początkowych motywów z "Behind Glass". Wtedy wpadliśmy na pomysł, by przybliżyć do siebie wstęp do albumu i "Pile Of Shards", w celu stworzenia pewnego konceptu okalającego nagranie. Okładka albumu jest również w pewien sposób dedykowana tym utworom, przynajmniej luźno do nich nawiązując. Jednak nie chcę wyjaśnić zbyt wiele tutaj... Tak więc, utwór tytułowy. Mam parę pytań związanych z nim. Po pierwsze, czy ten utwór został zainspirowany ruchem pesymistycznym? Mam na myśli zdania takie jak "natura rządzona przez nienawiść" lub "chcesz umrzeć w tym samym momencie, w którym uświadomisz się o sobie samym"; są one dość smutne, czyż nie? Prawdopodobnie jest to smutne, tak, jednak to jest sposób, w który czasami odczuwam nasz świat, by być szczerym. To nie tak, że chcę umrzeć, wręcz przeciwnie, jednak tak, być może jest to pesymistyczne. Wszelako sam utwór miał być satyrą, wiesz? Coś jak utwory Dead Kennedys. Miał otwierać ludziom oczy, chociażby w momencie, w którym śpiewam: "nie myślisz o tym co się dzieje" oraz "wejdź na Instragram i YouPorn" i tego typu rzeczy. "Wciąż żyjąc w średniowieczu, I wracają do czasu egipskich niewolników". Czy tymi zdaniami sugerujesz, że obecny sposób życia niższych klas społecznych jest bliski bycia niewolnikiem? Co masz na myśli przez to? Tak, my wszyscy jesteśmy niewolnikami tego systemu. Myślę, że to nie jest tylko problem klasowy, ale lecz bardziej związany z definicją. Mam na myśli na przykład to, że ludzie którzy żyją na ulicy, będący bezrobotni i określani jako "żebracy" i "aspołeczne szumowiny" przez większość społeczeństwa, są - dla mnie - ludźmi, którzy pierdolą ten system, w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Im bardziej chcesz wspiąć się po kolejnych szczeblach "społecznej drabiny", tym bardziej stajesz się niewolnikiem jak dla mnie. To co specyficznie, miałem na myśli używając tych dwóch zdań, to - to, że człowiek nie różni się zachowaniem od ludzi żyjących setki czy tysiące lat temu. Zobacz na światowe religie. Teraz ludzie oskarżają Islam, pomijając fakt, że istnieją miliony muzułmanów, którzy chcą żyć w pokoju i nie będących terrorystami. Z drugiej strony, czy zapomnieli już o chrześcijańskich wojnach religijnych? Obecnie mówi się bardzo dużo jaka to nasza technologia nie jest wspaniała i do czego to nie doszło, myśląc, że jesteśmy coraz bardziej cywilizowani, jednak czuję, że zmierzamy do początku cywilizacji. Odnosząc się do słów Alberta Einsteina: ("Nie wiem jaka broń będzie użyta w trzeciej wojnie światowej), jednak czwarta


wojna światowa będzie prowadzona na kije i kamienie", coś w tym stylu... "Afryka głoduje". Więc, dlaczego część ludzi w Afryce głoduje i jak powinniśmy "Zaradzić temu problemowi!" w twojej opinii? (Poza tym polecam sprawdzić utwór Blood Feast pod tytułem "Dropping Like Flies", świetny utwór zainspirowany tym tem atem.) Ten refren jest również satyrą, o której wcześniej wspominałem. Naszą odpowiedzią na głód w Afryce jest sława w Hollywood. Kradniemy ich zasoby, rozpoczynamy wojny i wciąż obwiniamy cywili o uciekanie z tego piekła i przybywanie do nasz. Nie mogę tego wszystkiego pojąć. Jak możemy to zatrzymać? Nie wiem czy mamy jeszcze na to czas, jednak wszyscy powinniśmy chociaż spróbować to powstrzymać. Znasz to fajne zdanie często wypowiadane przez ludzi: "każdy powinien zostać w swoim kraju rodzinnym", prawda? To dlaczego do kurwy cała zachodnia cywilizacja udaje światową policję i stwarza pozory, że wie co jest dobre i złe dla planety? Czy sądzisz że uzależnienie od mediów społecznościowych, które zostały również wspomniane w "Deal With It!", odgrywają dużą rolę w pogarszaniu się zachodniego świata? Ciężko powiedzieć czy akurat to jest powód, dla którego nasze społeczeństwo staje się "gorsze", jednak na pewno ono ma wpływ na nasze zachowanie jako ludzie per se. To jest przykład medalu posiadającego dwie strony. Albo jak wolisz błogosławieństwo i zarazem przekleństwo... Co sądzisz o obecnym sposobie przedstaw iania drugiej wojny światowej, szczególnie tego zagadnienia związanego z komorami gazowymi z historii Trzeciej Rzeszy w niemieckich mediach? Czy wykonują one dobrą robotę informując was na temat tej części historii XX wieku? Cieszę się że ten temat jest tak często przedstawiany, szczególnie w Niemczech. Myślę że w Polsce też, jednak nieszczęśliwie z innego powodu. Wasz kraj był jedną z głównych ofiar szaleństwa Hitlera. Myślę, że media i nasze społeczeństwo naprawdę rozumieją, co

Foto: Rezet

Foto: Rezet

się stało i że te okropne czasy nie mogą się ponownie zdarzyć, pod żadnym pozorem. Wciąż mamy ruchy prawicowe, które istnieją w naszym kraju, jednak możesz ten fenomen zobaczyć wszędzie. Ma to wiele powodów i będzie to coraz bardziej i bardziej utrudniało znalezienie wyjścia z sytuacji, jak sądzę. Na szczęście znam wielu ludzi w obecnym społeczeństwie, którzy aktywnie walczą z rasistowskimi i faszystowskimi ideologiami. Jak sądzę, to jeśli przybywasz lub żyjesz w Niemczech, to zawsze spotykasz się z przeszłością. I myślę, że uświadamianie kolejnych pokoleń, co się działo w Trzeciej Rzeszy jest istotne, w celu zapobiegania kolejnym przestępstwom przeciwko ludzkości. Jednak wciąż są ludzie, którzy zaprzeczają zdarzeniom takim jak na przykład Holokaust. Chwilę temu obejrzałem dokument na YouTube: Neo-Naziści wielbiący starego oficera SS, który zabił około 50 osób (pod tym dokumentem w sekcji komentarzy - przyp. red.) … po prostu tego nie rozumiem. Dobra, chyba już za dużo poważnych polity cznych tematów w jednym wywiadzie, więc pozwolę sobie zmienić temat… na bardziej społeczny. Jak samotność może wpłynąć na ludzi? Mówiąc o samotności myślę o

człowieku, który nie ma nikogo, kogo by obchodził. Myślę że można gadać o polityce Jacku. Co więcej, uważam, że rozmowa na takie tematy jest ważna! Co do samotności zmieniającej ludzi? Odnosisz się tu może do naszego utworu "Alone" na naszym najnowszym albumie… W każdym razie, wpływa ona na czyjeś zachowanie, to jest pewne. Istotną kwestią jest tutaj to, czy to sam zdecydowałeś być samotny, czy zostałeś do tego zmuszony? Co zainspirowało "Thunder Raiders"? Podstawy tekstu zostały napisane przez naszego basistę Bjarne. Podczas nagrywania demówki "Deal With It!", mieliśmy rozmowę na temat naszego nadchodzącego wtedy występu na Wacken Open Air, gdzie mieliśmy okazję grać ostatniego lata. Graliśmy wtedy na scenie Wasteland, która totalnie wyglądała jak coś wziętego z Mad Maxa. Cały ten post-apokaliptyczny klimat i sam fakt, że chciałem napisać o tym jakiś tekst, ponieważ lubię ten motyw. "Thunder Raiders" jest o człowieku, który stawia silny opór potędze systemu i walczy o ludzkie prawa. Możesz powiedzieć coś więcej o procesie produkcji tego albumu? Eike Freese, który pracował nad naszą poprzednią EPką, "You Asked For It"… również zajął się naszym nowym albumem. Zaczęliśmy nagrywać demówki w naszym domowym studiu FOH od późnego 2017 roku, zaś sam album we wrześniu wraz z Eike w Hamburgu. On i jego zespół to świetni ludzie i mieli duży wpływ na znalezienie odpowiedniego brzmienia dla Rezet oraz tego nagrania. Myślę, że od teraz będziemy zawsze z nimi nagrywać naszą muzykę! Grafika na "Deal With It!" jest o wiele prostsza niż ta z poprzedniego albumu. Nie wiem dokładnie jak ją interpretować. Czy chcecie powiedzieć że świat staje się bladym i nieciekawym miejscem do życia? Mógłbyś powiedzieć więcej na temat tej grafiki? Nie chcę zbyt dużo mówić na ten temat. Naprawdę chcemy żeby to słuchacze zinterpretowali to na swój sposób. Mam na myśli to, że wcześniej dałem parę wskazówek (zapewne w wywiadzie - przyp. red. ) i z pewnością jesteś w stanie powiedzieć co jest w tym kółku na

REZET

65


HMP: Cześć! Mógłbyś mi powiedzieć coś o początku waszego zespołu? Ronald Reinders: Cześć, absolutnie! Zaczęliśmy, jak wiele młodych zespołów, jako grupa nastolatków, którym sprawiało przyjemność granie muzyki, picie piwa i wygłupialiśmy się. Nic poważnego. Czy grałeś w innych zespołach przed Overruled? Nie, Overruled jest moim pierwszym i jedynym zespołem.

Foto: Rezet

środku okładki, nie? Twoja interpretacja jest dość bliska mojej, jednak naprawdę chcieliśmy czegoś prostego, jednak w tym samym czasie, dość otwartego, wiesz? Wkładka do winylu "Deal With It!" oraz booklet z wersji CD powiedzą Ci więcej o historii stojącej za albumem. Czy zamierzacie nagrać jakiś teledysk do albumu "Deal With It!" (poza tym wideo z napisami)? Właśnie nagraliśmy (w momencie odpowiadania na pytania) teledysk do "Treadmill To Hell", który zostanie wydany 25 stycznia! I tak, tym razem planujemy stworzyć więcej teledysków dla tego albumu. Czy wiesz co się dzieje obecnie z Violent Force obecnie? Czy masz kontakt z wokalistą zespołu, Lemmy'm? Nie, nie mieliśmy okazji rozmawiać od jakiegoś czasu. Być może powinienem się z nim skontaktować. Z tego co wiem, to Lemmy chciał zrobić ekskluzywny występ "A Night of Violence Force" na Headbangers Open Air. Co brzmi jak coś fajnego, aczkolwiek dla niego muzyka jest niczym więcej jak tylko hobby. Wiesz, nie jest on tak bardzo zaangażowany w to jak ja. Co sądzisz o Metalville Records? Jesteśmy zadowoleni z przebiegu obecnej współpracy z tym wydawnictwem!

bumu metalowego z 2018 według Ciebie? Takie pytanie są najtrudniejsze dla mnie. Żeby być szczerym, nie słucham zbyt dużo nowej muzyki, nawet metalu. Miałem okazję przesłuchać tylko takie rzeczy jak: nowy album od Iron Angel, który bardzo polubiłem. Czytałem też o nowy albumie Flotsam and Jetsam, że jest bardzo dobry. Jednak sądzę, że to już jest album z roku 2019... Czy 2019 będzie lepszy czy gorszy dla świata w Twojej opinii? Bądź pozytywnie nastawiony. Powiedz sobie, że wszystko ma potencjał, by być lepszym! Co powinniśmy "zresetować" jako ludzie, by stać się lepszymi? Myślę, że czasami mniej to więcej. Nie myśl zawsze o swojej karierze i o tym czego nie masz, lecz skup się na cieszeniu się z tego co masz. Postaw się w sytuacji innych ludzi. Może jeśli zaczniemy zachowywać się tak jakbyśmy wszyscy byli braćmi i siostrami, to może wszystko by przychodziło łatwiej... Dziękuje za wywiad. Ostatnie słowa należą do Ciebie. Również dziękuje. Parę interesujących pytań się pojawiło! Dziękuje wszystkim czytelnikom Heavy Metal Pages. Sprawdźcie nasz nowy album! Mam nadzieję was też zobaczyć podczas trasy! Jacek Woźniak

Co zamierzasz robić w 2019? Mamy wiele planów obecnie. Planujemy wyruszyć w trasę z naszym najnowszym albumem, wesprzeć nasze przyjaciółki z Nervosa w kwietniu i maju, zaś obecnie planujemy inne trasy po całym globie. Będę rozszerzał moją prywatną muzyczną szkołę i domowe studio i zacznę pracować nad tym trochę bardziej. Myślę, że przyszłość dla nas świeci w słonecznych barwach. Najgorszą rzeczą w metalu dla Ciebie jest… ? Elitystyczne i konserwatywne poglądy. Mógłbyś podać nam nazwę najlepszego al-

66

REZET

Co sądzisz o waszej EPce z 2013r.? Czy ona przetrwała test czasu? Overruled był pierwszym zespołem dla nas wszystkich, co oznacza, że muzyka, którą stworzyliśmy, też była tą "pierwszą". W tym czasie, nikt z członków zespołu nie miał żadnego doświadczenia w byciu w zespole, czy w studiu. Jednak włożyliśmy spory wysiłek w proces komponowania i nagrywania. W świetle tego, myślę, że EPka jest niezłą płytką z przyjemnymi utworami. Aczkolwiek od tamtej pory juz dojrzeliśmy, zaś nasz sposób pisania wydoroślał. W mojej stronniczej opinii, bardziej wolę "Hybris". Waszą EPkę można pobrać za dowolną cenę, za taką, jaką ktoś uważa, że ta EPka jest warta. Taki przypis jest pod EPką na stronie zespołu na bandcamp.com. Co sądzisz o zarobkach oraz prawach w tym zakresie? Do tego mogę się odnieść zwięźle. Jeśli grasz tę muzykę tylko dla pieniędzy, to możesz uznać siebie za słabego biznesmena. To co my robimy jest stuprocentowo napędzane przez pasję i ekscytację muzyką. Pomimo tego, że EPka zasadniczo jest dostępna za darmo, to stosunkowo szybko sprzedaliśmy 500 płyt. Teraz czas aby "Hybris" pokazało swój urok. Czy uznajesz rok 2015 za punkt zwrotny w waszej karierze? W połowie roku 2014 nasz perkusista odszedł do innego zespołu, zaś nasz basista zapowiedział nam, że w najbliższej przyszłości też odejdzie. Tak więc mieliśmy dyskusję i zdecydowaliśmy, że to koniec z Overruled, dokończymy nasze zabukowane koncerty i to będzie wszystko. Parę tygodni (i rozmów) później, Remco i ja zdecydowaliśmy, że "pierdolimy to, to jeszcze nie koniec!". Stwierdziwszy to, spotkaliśmy Joeri, naszego obecnego basistę, który znał jeszcze perkusistę ze swojego poprzedniego projektu, Geralda. Mieliśmy z nimi parę dobrych prób i rozmów na temat naszych dużych ambicji, co do zespołu. Obaj grali i nadawali na takich samych częstotliwościach, co my. Tak więc w roku 2015 zaczęliśmy to, co możesz nazwać Overruled 2.0 (śmiech). Tak więc masz słuszność, 2015 był dla nas punktem zwrotnym. Co chcecie powiedzieć za pośrednictwem waszego debiutu? Na tym albumie nie ma jednego konkretnego przesłania. Wszystkie teksty na tym albumie są małymi historiami opisującymi problemy oraz frustracje spowodowane przez nowoczesne społeczeństwo, w którym ludzie czasami stają się bardzo egocentryczni, chciwi i narcystyczni, w systemie, który wypompuje z Ciebie każdą cząstkę wartości. Z tego co już miałem okazję usłyszeć, wasz debiut jest mieszanką inspiracji z Bay Area. Dokładniej, to Metalliką i Exodus, wraz z


To nasze pierwsze wydawnictwo, z jakim mamy okazję współpracować i mogę powiedzieć, że jest ona przyjemnością. CD wygląda olśniewająco, dystrybucja jest świetna a sami dostajemy masę promocji i recenzji. Jeśli mnie pytasz, to Punishment 18 wykonał tu dobrą robotę.

...niech Jeff to zrobi, będzie zabawnie Tak proces produkcji swojego debiutu opisał gitarzysta prowadzący Overruled, Ronald Reinders. Debiutu, który notabene został wydany sześć lat po powstaniu zespołu. Bardzo krótko o powstaniu, trochę dłużej o ich pierwszym mini-albumie i najdłużej o debiucie, to wszystko jest w tym wywiadzie. Zainteresowanych mieszanką heavy/thrash/speed metalu utrzymanego w stylu zespołów takich jak Heathen, Virtue oraz Death Angel, tworzoną przez tą holenderską kapelę, zapraszam do poniższej rozmowy. pewnymi inspiracjami od Death Angel. Mógłbyś powiedzieć więcej o waszych inspiracjach na "Hybris"? To prawda. To nie jest zaskoczenie, że zasadniczo lubimy thrash z Bay Area. Jednak każdy z nas ma szerokie zainteresowanie muzyką. Od Abba do Abbath, od Sintary do Slayer. Tak więc my wszyscy wnieśliśmy nasze małe osobiste inspiracje.

był chętny do zrobienia tego masteringu. A zrobił to, na chwilę przed tym jak ruszył w trasę. Skoro jesteśmy na temacie współpracy, to co możesz powiedzieć o tej z grafikiem Mario E. López M oraz na temat jego grafiki na "Hybris"? By być szczerym, wygląda to na autoplagiat (zobacz Panikk, "Discarded Existen-

Wasz najlepszy koncert do tej pory? Przez te lata zagraliśmy parę fajnych koncertów, jako support (dla Flotsam & Jetsam, Tankard i tak dalej) oraz festiwali. Tak naprawdę to nie mogę wybrać jednego najlepszego koncertu, ponieważ każdy występ miał swoje zalety. Jeśli jednak musiałbym wybrać jeden, to pozwól, że opiszę szybko nasz występ prezentujący "Hybris". Ten koncert był naprawdę rąbnięty, mieliśmy wypełnioną chatę i ciągły młyn w środku, co było naprawdę spoko. Co zamierzacie robić w najbliższej przyszłości? W najbliższej przyszłości będziemy mieli sporo świetnie zapowiadających się koncertów, tak więc pewnie będziemy dużo grali. W międzyczasie będziemy pracować nad drugim albumem.

Czemu wybraliście "Pawns of War" jako utwór na wasz teledysk? Jest to pierwszy utwór z albumu, dla nas ten utwór ma wszystko, szybkie, agresywne części oraz te wolniejsze motywy, krzyki w refrenie i ogólnie dobry klimat. Wydawał się dobrym wstępem do Overruled. Czym się wasz debiut różni od reszty nowej sceny thrash metalowej? Jest to dość podchwytliwe pytanie, ale spróbuję. Jest obecnie na scenie parę nowych thrashowych zespołów, które naprawdę lubię, jak na przykład Antichrist, Vektor czy Warbringer. Oczywiście te zespoły nie ukrywają swoich inspiracji, jednak mają one wciąż swoją własną twarz, swoje własne rozpoznawalne brzmienie i wyłaniają się z tych hałd nowych zespołów thrash metalowych i jest to, co naprawdę lubię. Myślę, że mam dość wielbienia tych samych motywów wziętych z Bay Area, napisanych w tym samym kluczu, granych w kółko, mnie to już nie sprawia przyjemności. Kiedy słuchasz naszego albumu, z pewnością usłyszysz rozpoznawalne motywy, absolutnie. Jednak staraliśmy się to utrzymać je w interesujący i dynamiczny sposób, grając wszystkie typy motywów w wielu różnych kluczach. Mam na myśli to, że gitara ma nieskończone możliwości, więc warto by ich użyć! "Hybris" zawiera w sobie szybkie riffy, melodyczne harmonie, wolne przejścia, krzyki w refrenach. Jednak, nie staramy się być najszybszymi dzieciakami w rejonie. Szybki thrash jest fajny, tu nie ma wątpliwości, jednak wolimy dać raczej uczucie prędkości, bez dosłownego podkręcania wszystkiego do 210 uderzeń na minutę. "Hybris" został opisany już jako heavy metal, speed metal i thrash metal, wedle uznania danej osoby. Możesz powiedzieć nam coś o waszej współpracy z Jeff Waters (Annihilator)? Ta współpraca trwała przez weekend. Szukaliśmy kogoś, kto by dał temu albumowi dobry mastering. Słuchając Annihilatora żartem rzuciliśmy coś w stylu: niech Jeff to zrobi, będzie zabawnie i okazało się, że tak naprawdę nikt nie żartował (śmiech). Napisaliśmy do niego email. Następnie on posłuchał albumu i

Foto: Overruled

ce"). Spójrz na Massacre z ich "From Beyond" i zapytaj mnie ponownie (uśmiech). Myślę, że Mario jako artysta ma swój własny rozpoznawalny styl rysowania, jak gitarzysta ma swój własny rozpoznawalny styl grania i tworzenia motywów. Mario ma ten styl, który chcieliśmy mieć na okładce "Hybris". Patrząc się na obie grafiki z pewnością zauważysz parę podobieństw, jednak cała historia pomiędzy tymi sytuacjami się różni. Nie wiem wiele o grafice Panikk, jednak mieliśmy rozmowę z Mario, w której poinformowaliśmy go o naszej chęci posiadania przedstawienia historii Ikara na okładce, spadającego z nieba. Tak więc Mario stworzył parę grafik, zaproponował parę konceptów, które nam naprawdę spodobały się i zaczął pracować. Kooperacja z nim przebiegła świetnie. Jest on (oczywiście) utalentowanym artystą i jesteśmy naprawdę usatysfakcjonowani efektem współpracy.

Możecie wymienić parę waszych ulubionych zespołów z holenderskiej sceny metalowej? W latach 80. był Mysto Dysto, który później zmienił nazwę na Mandator, parę naprawdę dobrych wczesnych speed/thrashowych kawałków metalowych. Jeśli mamy skupić się na obecnej scenie, to powinieneś sprawdzić Legion Of The Damned, God Dethroned, Dead Head, Radiator, d-beat crush/deathową brygadę Nuclear Devastation i szaleństwo grindu serwowane przez Suffering Quota oraz Teethgrinder. Dziękuje za wywiad. Ostatnie słowa należą do Ciebie. Również dziękuję! Przesłuchaj "Hybris" na Spotify, iTunes i tak dalej, oraz wpadnij zobaczyć nas gdzieś w najbliższej przyszłości. Sprawimy, że zatańczysz, rozpalimy grunt pod Twoimi stopami. Dzięki! Jacek Woźniak

Co sądzisz o Punishment 18 Records?

OVERRULED

67


Rosja i Ukraina szukają teraz różnic, zamiast pamiętać o tym, co mają ze sobą wspólnego W zeszłym roku, minęła 32 rocznica katastrofy reaktora elektrowni w Czarnobylu. Katastrofy, której skutki wielu odczuwa do dziś, katastrofy, która zebrała potworne śmiertelne żniwo. Aby pamięć o tych przerażających zdarzeniach nie wygasła, powstał zespół Pripjat. Właśnie wydał drugi album. O katastrofie, muzyce i relacjach międzyludzkich, rozmawiam z Eugenem Lyubawskyym, gitarzystą zespołu. HMP: Witam. Jesteście drugim zespołem, który w ostatnim czasie porusza temat mi dobrze znany (pamiętam ohydny smak tzw. płynu Lugola, podawanego w polskich szkołach, jako odtrutkę)... A mianowicie Czarnobyl. Złowieszcza i przerażająca, nawet po latach nazwa... I niepozorna przy nim, niewinnie brzmiąca miejscowość: Prypeć. Miejscowość, która chyba najwięcej ucierpiała, z powodu promieniowania, po awarii czarnobylskiego reaktora. Dziś martwe miasto, chętnie odwiedzane przez explorerów i poszukiwaczy przygód. Pomimo utrzymującego się jeszcze gdzieniegdzie, wysokiego skażenia. Co waz skłoniło, do podjęcia takiej tematyki, do tego stopnia, żeby nazwać zespół Pripjat... a tytułami płyt i utworów, tekstami, nawiązywać do dramatu sprzed po-

pierdalać z miasta (Kijów jest około 100 km od Pripjat). Pojechała więc do krewnych, których mieliśmy w Petersburgu i tam się urodziłem. Cała sprawa wpłynęła na mnie już w łonie matki. Odkąd się urodziłem, byłem bardzo zafascynowany tematem Czernobyla. Czytałem wiele książek, oglądałem filmy dokumentalne, rozmawiałem z ludźmi na Ukrainie o tym, jak doświadczyli tego wszystkiego. Pojechałem do Strefy i do Muzeum Tschernobyl w Kijowie. Pomyślałem - jeśli chcę pisać piosenki na ten temat, nie chcę, żeby to była jakaś tandetna bzdura z Hollywood. Chciałbym uhonorować Likwidatorów i przypomnieć, że źli ludzie nadal nie ponieśli konsekwencji. Wspomniałem, że jesteście kolejnym zespo-

Foto: Pripjat

nad trzydziestu lat? Nawet okładki albumów są w odpowiednim klimacie. Mi oso biście kojarzą się trochę z planszami ostrze gawczymi, na ścianach podziemnych schronów przeciwatomowych. Eugenem Lyubawskyym: (Śmiech) Przynajmniej otrzymałeś jakiś lek. Większość ludzi, pracujących przy likwidacji szkód, dostała butelkę wódki i pośmiertny medal. "Dzięki za śmierć dla nas". Wybraliśmy nazwę Pripjat, ponieważ wokalista Kirill i ja jesteśmy z Kijowa na Ukrainie. Oczywiście symbolika nuklearna funkcjonuje od jakiegoś czasu, w gatunku thrash metal. Ale dla nas to nie była tylko fajnie brzmiąca nazwa. Na nasze życie, bardzo duży wpływ ma Czernobyl. Ja na przykład urodziłem się w Petersburgu, zamiast w Kijowie, ponieważ moja matka była wtedy w zaawansowanej ciąży, kiedy reaktor eksplodował. Po kilku dniach dostała cynk, żeby wy-

68

PRIPJAT

łem, który przypomniał mi o koszmarze z dzieciństwa. Czy słyszeliście szwedzki Antichrist? Nagrali porażający i ponury, instrumentalny utwór pt. "Chernobyl 1986". W tle słychać komunikaty w języku rosyjskim i liczniki Geigera. Przyznam, że miałem ciarki na plecach, a przed oczami czarnobiałe obrazy, po katastrofie. Pomimo, że to młodzi ludzie i katastrofę w Czernobylu, znają tylko z książek, telewizji i opowieści na lekcjach historii, świetnie oddali grozę czasu i miejsca. Wy chyba też jesteście kolejnym pokoleniem ("Sons of Chernobyl"), które urodziło się długo, po tych wydarzeniach? Cóż - jak już mówiłem: urodziłem się zaledwie miesiąc po eksplozji. Kirill jest młodszy ode mnie o kilka lat. Ale on także ma dużo do czynienia z tym tematem. Część jego rodziny miała problemy zdrowotne, związane z tą ka-

tastrofą. Myślę, że to wszystko jest nadal bardzo obecne w głowach Ukraińców, Białorusinów i tak dalej. Ludzie wciąż są deportowani ze Strefy, dzieci nadal chorują na białaczkę, niebezpieczny materiał reaktora wciąż tam jest - po prostu przykryty sarkofagiem. Gorąco polecam przeczytać "Czarnobylską modlitwę: kronika przyszłości" Swietłany Aleksijewicz. Kilka lat temu otrzymała nagrodę Nobla, w dziedzinie literatury. Jest to jedna z najsmutniejszych książek, jakie kiedykolwiek czytałem. Musiałem robić sobie przerwę po każdej drugiej stronie. Jeśli chcesz wiedzieć, jak pewne wydarzenia naprawdę się potoczyły - nie pytaj o to polityka czy nikogo takiego. Zapytaj prostych ludzi. Jak to wpłynęło na nich. Czytanie, jak młoda pielęgniarka spędza ostatnie 14 dni z mężem (przez taki czas znikły jego mięśnie z powodu choroby popromiennej), który był jednym z pierwszych strażaków na miejscu wypadku, to coś, czego nigdy się nie zapomni. Rozdziera twoje serce. W 2014 roku ukazał się wasz debiut "Sons of Chernobyl". Na kolejną płytę fani musieli czekać aż cztery lata. Dlaczego tak długo? Czy to nie jest dla młodego zespołu niebez pieczne? Nie baliście się, że ludzie zapomną o Pripjat? Cóż - najwyraźniej nie. Nigdy nie planowaliśmy czekać aż cztery lata. To stało się przypadkiem. Byliśmy zajęci graniem koncertów. "Chain Reaction" był gotowy, w trzy lata po pierwszym albumie. Przez prawie rok rozmawialiśmy z wytwórniami, szukając właściwej i ustalając różne szczegóły. Robimy prawie wszystko na własną rękę - zarządzanie, rezerwacje, znalezienie filmowca, znalezienie odpowiedniego artysty na okładkę, wiesz, to kupa roboty. A dziś wiele wydawnictw wychodzi w takich okresach. Nie wydaje mi się, żeby każdy zespół, musiał wydawać płytę np. co dwa lata. Dobry album raz na cztery lata, będzie naprawdę dobry. Ale oczywiście nie będziemy czekać tak długo, jeśli skomponujemy coś szybciej. Musimy pilnować dobrej jakości, nie wypuszczamy byle czego, aby tylko ludzie mieli o czym rozmawiać. Muzyka na waszej drugiej płycie, jest stylistyczną kontynuacją pierwszego albumu. Czyli thrash metal. Sporo zespołów na kolejnych albumach, zmienia brzmienie na lżejsze. Chcą dotrzeć do większej publiczności i być w radiu. Nie zastanawialiście się nad takim posunięciem? Nie, jesteśmy Pripjat i gramy thrash metal! Gdybym chciał zarobić na muzyce, szukałbym cover bandu na wesela, lub karnawałowej kapeli (w Kolonii karnawał jest bardzo popularny). Tak jak mówiłem - za około 20 lat, będziemy musieli dostosować nasze brzmienie do naszego występu. Nie chcę komponować czegoś, czego nie mogę odegrać na scenie. Ale oczywiście nie chcemy się nudzić. Jesteśmy bardzo zainteresowani nowymi wpływami i będziemy kontynuować nasz rozwój z płyty, na płytę. Jeśli czujesz się komfortowo, stajesz się leniwy. A lenistwo w kreatywności, to koniec każdego zespołu. Bądźcie sobą, moi przyjaciele. I pozostańcie ludźmi. W takich szalonych czasach nie można o to często prosić. Czy nie obawiacie się, że w pewnym momencie, temat Czernobyla, w końcu znudzi


się Wam i słuchaczom? Oczywiście - w związku z tym była tylko jedna piosenka na ten temat na "Chain Reaction". Dużo więcej było tego, na naszym debiucie. Jest więc absolutnie możliwe, że na trzeciej płycie nie będzie żadnego takiego utworu. A może będzie - po prostu muszę znaleźć coś istotnego, o czym chcę powiedzieć. Pripjat od początku jest zespołem, w którym priorytetem jest krytyka całego społeczeństwa. Nie ograniczamy się tylko do Czernobyla. Cóż, na początku chcieliśmy oddać te emocje od początku do końca, zwłaszcza na naszym debiucie "Sons Of Tschernobyl". Dlatego szukaliśmy długo artysty, który wykonał okładkę, książeczkę - wszystko ściśle zintegrowane w całość. Na naszej nowej płycie, "Chain Reaction" nie trzymaliśmy się już ściśle tematu Czernobyla, ponieważ po prostu zajmujemy się tutaj wieloma różnymi rzeczami. Jedyną piosenką na ten temat, jest "Returnless", która opowiada o ludziach, ewakuowanych z Prypeci i okolic siłą. On nigdy już tam nie wrócili. Jesteście zespołem, mieszkającym w Niemczech, ale wasz skład jest międzynar odowy. Yannik jest Niemcem, Pablo pochodzi z Chile, Ty i Kirill z Ukrainy. Jak z per spektywy Niemiec, postrzegacie, to co dzieje się we współczesnym Świecie, w Europie? Czy Świat nie dąży do kolejnej wojny? I pytanie do Ciebie i Kirilla. Jak Ukraińcy postrzegają dziś Polaków? Jak Wam zapewne wiadomo, wielu obywateli Ukrainy, mieszka i pracuje obecnie w Polsce. To nie podoba się wielu prawicowym środowiskom, które przypominają o zbrodniach, popełnianych przez UPA, na ludności cywilnej. Co można zrobić dla poprawy wzajem nych relacji? To, co dzieje się teraz na Świecie, to właśnie pieprzony, okropny człowiek. Wygląda na to, że ludzkość jest zbyt głupia, by pamiętać, jak to było mniej niż 100 lat temu. Wszystkie te faszystowskie ugrupowania, które rosną w siłę teraz na całym Świecie - większość z nich nie widziała wojny, ani nie walczyła na wojnie, od dwóch pokoleń. Więc myślą, że to jest fajne. Że granice i mury są lepsze, niż dialog. Mamy najdłuższy okres bez wojen, w historii Europy. I co robimy? Kurwa rozdzielamy, izolujemy, głosujemy na brunatnych klau-

Foto: Pripjat

Foto: Pripjat

nów. Mogę tylko zacytować Lemmy'ego: "Wszyscy jesteście tacy sami. Wszyscy jesteście winni. Wy, psy!". W związku z twoim pytaniem, o relacje między Polską a Ukrainą. Trudno mi to osądzić, ponieważ mieszkam w Niemczech od 22 lat. Ale wiem, że wielu Ukraińców wyjeżdża do Polski, aby dostać pracę. Od czasu wojny z Rosją, na Ukrainie o Krym, sytuacja bardzo się pogorszyła. Ludzie są jeszcze bardziej biedni i zdesperowani. Wiem, że prawica jest również bardzo silna w Polsce. Jest kilka bardzo złych rzeczy. Niestety ludzie tacy, jak Kaczyński, są teraz bardzo popularni na całym świecie. Biały, katolicki konserwatysta - jak można zaufać takiej kombinacji? Wszyscy powinniśmy pamiętać, że mamy tylko jedno życie. Nie chcę marnować mojego na nienawidzenie ludzi, których nawet nie znam. Jakie macie plany promocyjne związane z "Chain Reaction"? Czy jest szansa zobaczyć Was gdzieś poza granicami Niemiec, na koncertach? Tak, pracujemy nad tym. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, przyjedziemy na Ukrainę w lutym 2019 roku. Może zrobimy po drodze, koncerty w Polsce. Naprawdę nie jest tak łatwo zrobić rezerwację w stylu DIY. Ryzyko finansowe jest po prostu zbyt wysokie. Ale do diabła: Mamy dobrych przyjaciół na Ukrainie

i pomagają nam zrobić coś konkretnego. Zobaczymy. Jesteśmy bardziej niż gotowi, na odkrywanie Świata dzięki naszej muzyce. Utwór "Kiev Burns", to wasz głos sprzeciwu i niezgody, na bezsensowną przemoc. Możecie opowiedzieć o nim coś więcej? Pamiętam, jak siedziałem przed komputerem i oglądałem transmisje z protestów na Majdanie. Byłem bardzo przerażony i zaniepokojony, ponieważ większość mojej rodziny, nadal mieszka w Kijowie i nie miałem pojęcia, jak poważna jest ta sytuacja i gdzie to wszystko się skończy. W "Kiev Burns" nie bierzemy żadnej strony. Moim zdaniem wszyscy próbowali wykorzystać sytuację - Stany Zjednoczone, Europa, sama Ukraina i oczywiście Rosja. "Kolejna gra dla potężnych. Kolejny cel dla globalnej polityki". Wiem, że jest wielu, którzy nie są zadowoleni z tej piosenki. Twierdzą, że po konflikcie Ukraina, stała się bardziej niezależna i wolna. Nie mogę się z tym zgodzić. Widziałem rzeczywistość. Normalni ludzie stali się jeszcze bardziej biedni, perspektywy dla młodzieży są okropne. Nacjonalizm wzmocnił się po obu stronach, ponieważ Rosja i Ukraina szukają teraz różnic, zamiast pamiętać o tym, co mają ze sobą wspólnego. A mają i to dużo, człowieku. Bardzo mnie to boli, gdy widzę braci, walczących z braćmi. Ale nawet tego nie można powiedzieć, ponieważ obie strony krzyczą: "Te psy nie są moimi braćmi, tylko wrogami, aż do śmierci". Ta cała sprawa, to jeden pieprzony wstyd. Urodziłem się w Petersburgu, wychowałem się w Kijowie, dorastałem w Kolonii, byłem zaręczony z dziewczyną z Moskwy. Nigdy nie zrozumiem rasizmu. Pewnym zaskoczeniem na płycie, pośród agresywnych, thrash metalowych dźwięków, jest miniaturka muzyczna pt. "28.04". Co oznacza ten tytuł? Czy nie chodziło raczej o 26 kwietnia? 28 kwietnia 1986r. to dzień po ewakuacji Prypeci. Przez chwilę miałem w głowie tę przerażającą melodię i czuliśmy, że potrzebujemy małej, spokojnej wyspy na płycie. Słuchacz jest zmęczony, jeśli grasz tylko 666 BPM przez całą płytę. Tak więc akustyczne interludium wydawało się na miejscu i chyba całkiem dobrze. W tej melodii słyszę opuszczone życie. Cóż - przynajmniej ja (śmiech)

PRIPJAT

69


HMP: Jak zaczęliście swoją przygodę z Exxxekutioner? Mike Woods: poznaliśmy się wszyscy w szkole, wyłączywszy Cliffa Edge (wokalistę), którego spotkaliśmy po opuszczeniu przez nas szkoły. Wszyscy lubiliśmy wtedy muzykę i uznaliśmy, że to będzie dobry pomysł, by założyć zespół, który w końcu powstał w kwietniu 2013 roku. Czy grałeś w innych zespołach, projektach poza Exxxekutioner? Będąc gitarzystą, próbowałem tworzyć już wcześniej zespoły, jednak bez żadnego rezultatu. Nasz perkusista, Liam Waring grał w lokalnym zespole punkowym.

Foto: Pripjat

Słyszę w waszej muzyce inspiracje takimi zespołami, jak Slayer, Overkill, Destruction, czy Tankard... Czy mam rację? Mnie osobiście to bardzo pasuje, bo lubię te bandy. Jakiej muzyki słuchacie więc na co dzień? Co wywarło na was ostatnio wrażenie? Do tej pory byliśmy porównani do niemal wszystkich istniejących zespołów thrashowych. Każdy słyszy własne wpływy, co jest dla mnie całkowicie w porządku. I oczywiście są te wpływy. Myślę, że trzy największe z nich to Slayer, Megadeth i Kreator. Nie bardzo podobają mi się zespoły takie jak Tankard, znam wiele piosenek Gerre & Co do picia piwa. To nie jest nasza filiżanka herbaty. Nie traktujemy siebie za bardzo poważnie, ale robimy to z naszą muzyką. Tak więc nigdy nie będzie piosenek imprezowych pochodzących od Pripjat. W zasadzie wszyscy słuchamy wielu różnych utworów - thrash metal jest tylko niewielką tego częścią. Ja osobiście - zacząłem ostatnio słuchać całego technicznego thrashu - Voivod, Vector, Coroner. To teraz ma na mnie wpływ. Ale wciąż jestem bardzo zakochany w ostatniej płycie Pain Of Salvation. Codziennie słucham od 4 do 8 godzin muzyki, więc trudno jest coś konkretnego wskazać. Mam wrażenie, że nadeszła kolejna już fala thrash metalu. W tej chwili jest ogromna ilość nowych, świetnie grających zespołów, które poważnie depczą po piętach, starym legendom. Czy czujecie się częścią tej fali? Tak, oczywiście. Jesteśmy przyjaciółmi z takimi zespołami jak Dust Bolt, Space Chaser, Bloodspot. Są też goście z Traitor i Rezet. A to tylko Niemcy. Crisix, Bio Cancer, Lost Society... lista jest długa. Myślę, że thrash to bardzo szczera i czysta forma metalu. Jest pełen energii, nie potrzebujesz produkcji scenicznej, takiej jak Behemoth czy Ghost - po prostu wyjdź i zagraj. A jeśli masz to, że płynie z serca - to publiczność zawsze doceni. Ale thrash jest również bardzo zmienny. Nie będę w stanie grać tak, jak to obecnie robimy za 25 lat, bo po prostu umrę (śmiech). Więc zespoły takie jak Slayer, Kreator - albo zmieniły brzmienie, albo przestały grać. Mogę to zrozumieć. Ale właśnie dlatego młode zespoły są atrakcyjne dla publiczności - jesteśmy głodni muzyki i pełni energii. Jeśli przyjdziesz na jeden z naszych gigów, zrozumiesz, co mam na

70

PRIPJAT

myśli. Jak wygląda dziś niemiecka scena metalowa? Czy zespoły wspierają się nawzajem, czy raczej rywalizują ze sobą? Sądząc po moim doświadczeniu - tak. Zaprzyjaźniliśmy się z tak wieloma zespołami na trasie. Organizujemy razem koncerty, dzielimy się nawzajem filmami, wspominamy o sobie w wywiadach i tak dalej. A szczególnie w Kolonii, scena jest po prostu niesamowita. Mamy to wszystko - oldschoolowe imprezy metalowe, jeden z największych współczesnych metalowych festiwali w Europie (Euroblast), wielkie sztuki glam metalowe... Kolonia jest bardzo otwarta. Tak jak powiedziałem wcześniej - jesteśmy tu poza granicami i murami, zwłaszcza mentalnymi. Dlatego czuję się tutaj bardzo dobrze. Możesz iść na zespół, taki, jak Galactic Superlords, który brzmi jak Thin Lizzy, następnie możesz zobaczyć zespół progresywny, taki jak Second Horizont, nowoczesny metalcore, jak Mazury czy eksperymentalny death metal, jak Ayahuasca. Oczywiście jest tego o wiele więcej. I wszyscy odwiedzamy nawzajem swoje koncerty i świetnie się razem bawimy. Z mojego punktu widzenia scena jest bardzo dobra i ważna. Czy w Niemczech, można dziś być muzykiem, zarabiać na sprzedaży płyt i nie pracować dodatkowo? Jako muzyk - tak. Jako muzyk metalowy - nie wiem. Mam na myśli Powerwolf, Rammstein, Heaven Shall. Oni mogą żyć z muzyki. Ale mniejsze zespoły? Z pewnością nigdy nie zarobiliśmy ani grosza na Pripjat. Wszystko, co zarobiliśmy, zainwestowaliśmy ponownie. Każdy z nas ma regularną pracę. I tu się burzy obraz gwiazd rocka, prawda? Musimy wkładać sporo wysiłku, aby robić, to, co robimy. Ale ponieważ to kochamy, nie stanowi to problemu. Dziękuję za wywiad. Do zobaczenia na kon certach! Bardzo dziękuję. Z przyjemnością odpowiadałem na wiele interesujących pytań. Jakub Czarnecki

Jeśli miałbyś porównać stylistycznie Exxxekutioner do innych zespołów, to jakie byś wymienił? W mojej skromnej opinii byłby to Sabbat (japoński), wczesny Sodom, Protector oraz Megadeth (parę motywów na debiucie brzmi jak riffy Mustaine'a). Kiedy zaczynaliśmy, to chcieliśmy grać szybko i mrocznie, tak więc graliśmy tylko standardowy thrash z bardziej ostrymi wokalami. Teraz uważam, że nasze brzmienie dojrzało od tamtego czasu, wraz z większą dbałością, jaką zaczęliśmy przykładać do muzyki. Nasze ogólne inspiracje jednak pozostały niezmienne (i myślę że łatwo stwierdzić co to są za artyści). Czy wasze pierwsze demo (opublikowane na YouTube) pomogło wam znaleźć wydawnictwo? Czy możesz powiedzieć więcej o waszej współpracy z Ulthar Records? Nasze pierwsze demo było bardzo amatorskie, jednak przyciągnęło ono uwagę ludzi w naszą stronę. Co nas doprowadziło do naszego drugiego koncertu, który był halloweenowym występem dla Ulthar Records i zespołów z ich staini Koncert był dużym sukcesem, który skończył się naszym dołączeniem do ich teamu i pierwszym sensownym wydawnictwem "Fear The Priest". Co sądzicie o katalogu wydawniczym z Ulthar Records? Lubimy te zespoły. Staliśmy się dobrymi przyjaciółmi przez te lata. "Fear The Priest" było waszą pierwszą EPką. Jak bardzo była ona popularna w roku wydania? "Fear the Priest" udał się całkiem dobrze, tak dobrze, że znaleźliśmy się w świadku koncertowym Wielkiej Brytanii, co pozwoliło nam poznać nowych ludzi i odwiedzić nowe miejsca. Jednak pod względem sprzedaży było niezbyt dobrze! Po "Fear The Priest" mamy "Crucible of Evil - Demo MMXIII", które jak mniemam jest waszym bardziej dopracowanym pier wszym demem (które w formie pierwotnej wciąż jest na Youtube)? Mógłbyś powiedzieć coś więcej na temat tych demówek? Tak więc wciąż mieliśmy oryginalną taśmę z naszego demo, które zostało wrzucone na Youtube. Ponieważ była to pierwsza rzecz, która przyciągnęła w naszym kierunku uwagę ludzi, chcieliśmy jej dać prawdziwe wydanie. Niestety to nagranie było w złym


Krótko Tym słowem mogę określić podejście gitarzysty Mike Woodsa do udzielania wywiadu. Jest on stosunkowo treściwy, choć muszę mu przyznać, całkiem umiejętnie odpowiedział na niektóre pytania. Pod koniec lektury pewnie przyznacie to samo. Jednak w znacznej większości nie zostały pominięte zagadnienia związane z historią zespołu czy opinii na temat ludzi, z którymi Exxxekutioner współpracował. Nie przedłużając już: stanie. Zostało zarejestrowane w sali prób przy użyciu dyktafonu pod skórzaną kurtką. Byliśmy w stanie jedynie wyciągnąć dźwięk z prawego kanału. Wysłaliśmy tę taśmę do Ulthar Records, a im udało się to naprawić i dokonać ponownego re-masteru dla wydawnictwa. Mógłbyś powiedzieć coś więcej na temat produkcji waszego debiutu? Dowiedzieliśmy się, że nasi przyjaciele z Aggresive Perfector i Wode nagrywali z miejscowym realizatorem, Joem Claytonem, który jest bardzo utalentowany. Byliśmy pod wrażeniem tego co on zrobił z naszymi przyjaciółmi. Tak więc wszyscy zgodziliśmy się udać z nim do NQ Studios. Przez co są inspirowane teksty waszej muzyki? Mam na myśli czy macie jakieś książki, filmy, bądź inne źródła historyczne, które ostatnio zrobiły na was wrażenie? Teksty zostały napisane przez Cliffa. Zajmują się wieloma rzeczami, jednak my głównie

jesteśmy inspirowani klasycznymi heavy metalowymi tematami jak Szatan, ofiara z człowieka oraz szaleństwo i tak dalej. Czy "Death Sentence" w Twojej opinii odniósł sukces? To chyba zależy od tego jak mierzysz sukces? Jeśli zespół jest w stanie wydać muzykę stworzoną dla ludzi, którzy są równie otwarcie jak członkowie zespołu, to można to nazwać sukcesem. Jeśli chodzi o sukces finansowy, to niezbyt (śmiech). Czy wiesz co robi Joel Grind poza inżynierią dźwięku? Nie mam pojęcia, bo nie znam gościa. Zapłaciłem mu tylko za master albumu! Macie tego samego artystę, który stworzył pracę dla Tarot do "Reflections" (na Facebooku możecie znaleźć go po wyszukaniu hasła Karmazid - przyp.red.)? Bardzo podo ba mi się jego styl i uważam, że okładka na "Death Sentence" całkiem dobrze oddaje klimat albumu. Jest mroczna i brutalna w

mojej opinii. Czy mógłbyś powiedzieć coś więcej na temat współpracy z nim? Nie znamy go personalnie, jednak jesteśmy fanami jego prac, więc mu zaufaliśmy. Jako artysta miał on bliską styczność z Ulthar Records, tak więc byliśmy pewni, że on, Karmazid, był odpowiednim człowiekiem do tej roboty. Ma on tą wspaniałą umiejętność stworzenia perfekcyjnej okładki na album przy dość małym nakierowaniu czy opisywaniu oczekiwanych przez zespół rezultatów. Ten artysta pozwala stwierdzić muzyce, co będzie jej pasowało najbardziej. Czy jest coś, czego brakuje obecnej scenie metalowej? Nie obchodzi nas to - niezbyt się interesujemy polityką sceny metalowej. Co zamierzacie robić w 2019? Napisać więcej muzyki i zagrać trochę koncertów. Mamy nadciągającą trasę z Midnight, na którą czekamy. Czy mógłbyś zdradzić nam swój ulubiony album z ostatniego roku? Nie pamiętam nazwy albumu ani kim byli artyści, ale album był zajebisty! Dziękuje za wywiad. Czy chciałbyś powiedzieć coś na koniec wywiadu? Drodzy czytelnicy Heavy Metal Pages, jeśli chcecie zapoznać się z "Death Sentence", to wpadnijcie na bandcamp Ulthar Records. Dzięki! Jacek Woźniak

Foto: Exxxekutioner

EXXXEKUTIONER

71


(…) wszystko co ma konkretny cel i powód Muzykę Vermithrax mógłbym określić jako mieszaninę thrash metalu z heavy metalem. Coś zbliżonego do Flotsam and Jetsam, może Nevermore. W wywiadzie będzie m.in. o tym jak te oba zespoły wpłynęły na muzykę Vermithrax, oraz o tym jak ona powstaje, co ją jeszcze inspiruje i jakie dalsze plany ma sam zespół opowie nam wokalista, Chris Roy. HMP: Cześć! Czy mógłbyś na początek opisać wasz zespół i muzykę w paru zdaniach? Chris Roy: Jesteśmy grupą muzyków, którzy dorastali w czasach rozwoju muzyki metalowej, thrashu, progresywnego i tradycyjnego metalu; oraz którzy byli tą muzyką inspirowani, tak więc znajdziesz elementy każdego z tych gatunków w całokształcie naszego brzmienia. Lubimy mieć wolność artystyczność i zdolność do grania zróżnicowanej muzyki, która inspirowała nas i wielu z naszych przyjaciół. Ciężej byłoby znaleźć o wiele bardziej lojalnej i gotowej na poświęcenia widowni, niż ta, która lubi te gatunki. Co inspiruje was jako muzyków?

na pewno przebijają się przez glebę nowego materiału i ja nie mam z tym problemu. Mieliśmy członków z innych zespołów i z tego co wiem, większość z nich używała naszego zespołu jako pojazdu, który zabierze ich do przodu, z dala od przeszłości. Chyba czegoś podobnego dokonałem na pierwszej EPce, choć to było w celu lepszego wyodrębnienia charakteru zespołu. Czy uważasz, że wasza EPka osiągnęła sukces? Dla niezależnego zespołu wydającego CD własnym sumptem, bez wsparcia wydawcy, album, który został przyjęty przez krytykę i w kontekście pochwał, jakie on otrzymał, to powiedziałbym, że był to sukces i do tego pozo-

Foto: Vermithrax

Nasze otoczenie, legendy, historie, filmy oraz wszystko, co ma konkretny cel i powód. Są lekcje, których można się nauczyć wszędzie, a brak murów wokół nas, które pozwala nam tworzyć naszą własną odrębną sztukę, inspiruje nas tak samo, jak wiele świetnych zespołów z przeszłości, które stworzyły muzykę, która właśnie będzie żyć wiecznie. Czy wasze poprzednie doświadczenie z innych zespołów wpłynęły na muzykę Vermithrax? Mogę wypowiedzieć się tylko z perspektywy mojego poprzedniego zespołu, oryginalnie nazwanego Visionary, potem przemianowanego na Reading Zero i to tyle. Na wiele sposobów możemy powrócić do tego, czym naprawdę jesteśmy. Moje progresywne korzenie

72

VERMITHRAX

stał całkowicie nasz. Co mogliście zrobić lepiej na waszej EPce? Oczywistą odpowiedzią jest to, że mogliśmy dodać więcej utworów i stworzyć z tego pełnowymiarowe nagranie. Zasadniczo mieliśmy materiał pozostawiony z tamtego okresu pisania, który pozwoliłby z tego utworzyć LP. Pewnie kiedyś te utwory zobaczą światło dnia. W tamtym czasie naszym głównym celem było stworzyć parę utworów i zacząć podróż. Wydaliśmy całkiem dużą sumę pieniędzy na wielu ludzi, co zaczęło stanowić przeszkodę. Ponowne wydanie tej EPki będzie głównie zależało od tego czy ludzie będą chcieli kupić te utwory w tej formie, to jest kiedy zostanie to wznowione i czy to w ogóle będzie miało miejsce.

Możesz powiedzieć więcej na temat procesu produkcji waszego debiutu? Jak długo, gdzie, kiedy i z kim? Zostało to głównie nagrane w naszym studiu o nazwie The Lair, jednak proces miksu odbył się w częściach i został zrealizowany przez dwóch różnych inżynierów. Oznaczało to pracę według cudzych harmonogramów oraz harmonogramu naszego studia, do tego dochodziło pokonywanie problemów technicznych. Poza tym wtedy graliśmy w celu wsparcia naszego pierwszego materiału, tak więc nasz debiut "Imperium Draconus" jest prawdziwie długim i ciężkim trudem, podejmowanym od początku do końca z miłości do muzyki. Co jest lepsze na "Imperium Draconus" od tego co było na EPce? Jest większa różnorodność, niż była na "Volume 1 EP". Jednak ten środek, sposób pisania muzyki pozostał dokładnie ten sam. Posiadanie mniejszej ilości ludzi zaangażowanych w obróbkę dźwiękową było naprawdę wielkim darem. Prawdę powiedziawszy, mamy już obecnie (podczas udzielania wywiadu - przyp. red.) prawie 70% wykonanej fazy przed-produkcyjnej na nasz kolejny LP. Jeśli mielibyście porównać muzykę z waszego debiutu do innych zespołów, jakie to będą? Jak dla mnie, tu pozwolę sobie wziąć jeden utwór: "Enoch" brzmi trochę jak Hexenhaus pierwszego okresu z wokalizami od Warrel Dane. Nasza muzyka jest często porównywana do Forbidden, Sanctuary, Nevermore oraz Testament i byłoby to dość głupie, mówić, że one nie miały wpływu na naszą muzykę, jednocześnie dorastając z nimi i będąc fanami ich twórczości. Poza tym jest wiele elementów, które duża część uznaje za inspirowane starym Fates Warning, starszym Queensryche, Judas Priest i tak dalej. Z tym, nie ma ani jednego utworu, który by brzmiał jak inny zespół z wokalem od jeszcze innej kapeli. Inspirujemy się wieloma rzeczami, plus każdy pisze swoją część na naszych utworach i każdy dodaje swoje elementy. Rzadko zdarza się by cały utwór został stworzony przez jednego członka i nie został zmodyfikowany przez resztę zespołu, zanim stanie się utworem Vermithrax. Zwykle przynosimy ze sobą części utworów i łączymy je tak, by brzmiały one najlepiej. Często refren lub jakiś wers może leżeć miesiącami lub nawet dłużej, tak długo, jak nie znajdziemy innych części, które stworzą idealne połączenie całości. Jesteście fanami komputerowych RPGów? Wnioskuję z utworu "Road To Athkatla", gdzie Athkatla jest miejscem z uniwersum Baldur's Gate z tego co mi wiadomo. Możesz mi powiedzieć więcej o tym utworze? Na świecie mamy miejsca takie jak Dubai czy Las Vegas/Miasto Grzechu i chcieliśmy połączyć ten nowoczesny element, z czymś nierealnym, w celu stworzenia historii. Nasz perkusista, Jer grał w RPGi za dzieciaka, uwielbiał film takie jak "Excalibur" czy "Dragonslayer" (skąd zresztą zespół zaczerpnął nazwę) i uwielbiał muzykę, która łączyła ten czas i wiek opowieści. Athkatla była w jednym z jego wielu starych książek. Uznałem, że użyję tych elementów by opowiedzieć historię. Dorastałem jako wielki fan Ronnie Jamesa Dio i Iron Maiden, tak samo jak


thrashu i tych samych filmów, tak więc to miało sens, by wszystko połączyć razem. Próbowaliśmy to zrobić w bardziej dosadny sposób, dodając do tego aspekt końca świata, który był nam znany. Który to koniec też by doprowadził nas do innego, bardziej średniowiecznego sposobu życia. Ten czas w historii odbieramy jako prostszy, w którym panuje odwaga i honor. Czujemy się spełnieni, będąc w stanie go zaadaptować do utworu i linii fabularnej. Okej, wiemy już, że inspirują was CRPGi i postacie biblijne. Lecz co jeszcze? Mógłbyś powiedzieć więcej o waszych inspiracjach na waszym najnowszym albumie? Znajdziesz je oba, jak już to wykazałeś, na "Imperium Draconus", wraz z naszymi własnymi opowieściami lub historiami i zawartymi w nich mrocznymi zwrotami akcji. Praktycznie wszystko co napisaliśmy ma odniesienia, które większość jest w stanie odczytać, choć pewne rzeczy będzie trzeba odszukać i dowiedzieć się o nich, zaś inne będą niespodziewane. Prawdziwie próbowaliśmy zrobić coś więcej niż tylko muzykę do kiwania głową. Jednak ona wciąż się nadaje do kiwania głową. Tak jak my to odbieraliśmy od zespołów takich jak Dio, Judas Priest, Iron Maiden, Fates Warning, i tak dalej. Refleksyjni metale łączmy się! Co zamierzacie robić w 2019? Planujemy znaleźć wydawnictwo, które pomoże nam wydać nasze albumy i naszą muzykę na winylach i być może nawet na kasetach, tak jak mamy nadzieję na zaproszenie nas na parę europejskich festiwali, gdzie będziemy

mogli spotkać się i zagrać dla największego grona fanów, jak to tylko możliwe. Które z utworów będą przez was grane na przyszłych koncertach? "Enoch", "River Crour" oraz "Crucified By Hate" są faworytami fanów jeśli chodzi o muzykę z debiutu. W wypadku "Volume 1 EP" są to utwory takie jak "Architect of Fear" oraz "Extinction Event". Poza tym musimy zostawić parę niespodzianek dla fanów oraz mam nadzieję zmienić parę rzeczy po między występami. Co sądzicie o obecnej muzyce Flotsam and Jetsam? Flotsam and Jetsam to obecnie żywioł, który stawia swój kolejny krok! Jestem naprawdę napalony na ich kolejny album, ponieważ może to być ich najlepsza płyta od lat, a dla niektórych nawet od zawsze. Oni wciąż dodają kolejne warstwy stylu do ich brzmienia, zaś Eric AK jest wciąż świetny jako wokalista. Chcielibyśmy mieć z nimi trasę w Europie! Twoim ulubionym filmem Disneya/Pixara poza "Dragonslayer" (gdzie Vermithhrax był głównym antagonistą) jest... Co sądzisz o obecnych filmach od Disneya? Obecnie wszystkie moje dzieci mają więcej niż 9 lat, więc teraz nie oglądam zbyt wielu filmów familijnych. Ostatnio obejrzałem "Małą Stopę" z rodziną i naprawdę mi się spodobał! Chciałbym zobaczyć filmy, które są równie dobre jak "Excalibur" i będące tak popularne, jak powiedzmy "Gra o Tron" (gdzie zresztą Vermithrax został wspomniany).

Co sądzisz o Divebomb Records? Najlepsze w tym jest to, że nie musimy myśleć o Divebomb Records, ponieważ są bardzo wspierającym partnerem, który również chce zobaczyć jak Vermithrax rozwija się i wznosi się coraz wyżej. Dziękuje za wywiad, ostatnie słowa zostawiam Tobie. Może to trochę za wcześnie na moje "ostatnie słowa" (śmiech). Proszę odwiedźcie nas na naszych stronach, znajdźcie na serwisach społecznościowych i pomóżcie rozpropagować informacje o Vermithrax. Dziękuje za udostępnienie łamów waszego magazynu i pomoc w popularyzowaniu muzyki metalowej, oraz dziękuję Waszym czytelnikom za dotarcie do końca tego wywiadu. Wznoszę za was wszystkich toast. Wasze zdrowie! Jacek Woźniak


Jesteśmy nieobliczalni Nocny Kochanek szczerze o swojej naturze Nocny Kochanek to obecnie jedna z najpopularniejszych kapel w Polsce. Najnowszy album studyjny "Randka w Ciemność", który ukazał się 11 stycznia jest dopiero trzecim w dorobku tego zespołu. Trudno w to uwierzyć, tym bardziej, że tworzą go doświadczeni muzycy, którzy jak sami mówią sukces zawdzięczają m.in. swojej zawziętości. W tym wywiadzie założyciel grupy Arkadiusz Majstrak opowiada nam nie tylko o premierowym materiale, ale zdradza także dlaczego pierwszą trasę zespołu uważa za mistrzostwo marketingu. HMP: Za Wami pracowity okres za sprawą nowej płyty oraz DVD. Myślicie już o kole jnych celach czy na razie odpoczywacie? Arkadiusz Majstrak: Teraz właśnie jest czas odpoczynku po dość długiej trasie "Zdrajców Metalu". Dla nas czasem wolnym miał być okres wrzesień - styczeń. Jednak musieliśmy dokończyć pracę nad DVD, jego promocją. Nie wybiegamy aż tak bardzo w przyszłość teraz skupiamy się na płycie i trasie, która zaraz się zaczyna i wiemy, że będziemy musieli trochę tych miast objeździć. Kolejne plany wydawnicze będą się klarowały pewnie wtedy, gdy będzie upływać więcej czasu.

Nikt - włącznie z nami - nie wie czego może się spodziewać i jakie będą reakcje odbiorców. Jak powstały nowe utwory? Jam session czy chłodne kalkulacje? Po raz pierwszy w naszej historii żaden kawałek nie powstał na próbie. Muzyka i teksty powstawały w domu i w busie, gdzie najpierw pojawiały się słowa, a potem każdy z nas dopisywał do nich muzykę. Tym razem tak wyszło, że nie dane nam było nagrać utworu przez przypadek. Przy tworzeniu utworów Night Mistress nie możemy pozwolić sobie, aby zabiegi muzyczne były za proste, a riff Foto: Wacław Szacyło

z maskotek do promocji swojego wizerunku. Kim jest mężczyzna, który pojawia się na okładce każdego Waszego wydawnictwa? To taki nasz ugrzeczniony Eddie. (śmiech) Na pewno nie jest to Andżej, jak niektórzy sądzą. Ta postać wyszła spod ręki Roberta Adlera, a pomysł tej pary spodobał nam się już przy pierwszej płycie. Postanowiliśmy, że będzie to pewnego rodzaju ciągła historia, chociaż początkowo nie przypuszczaliśmy, że będą na każdej następnej. Na każdej płycie w waszych tekstach przewijają się pewne motywy i postacie . Może to znak, aby pomyśleć o albumie koncepcyjnym? Podobny pomysł pojawił się w mojej głowie, jednak jest to wyższa szkoła jazdy. Album koncepcyjny musi być bardzo dobrze zaplanowany. Jeszcze zanim powstałaby muzyka, jej pierwszy szkic, jakikolwiek tekst - musielibyśmy mieć myśl przewodnią. Bardzo chciałbym coś takiego zrobić, jednak nie wydaję mi się, żeby czwarta płyta była konceptem. Na poprzednich wydawnictwach śpiewaliś cie o weekendzie i jego końcu. Dlaczego na nowym albumie zabrakło piosenki o innym dniu tygodnia? Kiedyś słyszałem taką teorię, że kiedy nagramy siedem albumów, gdzie będzie utwór na każdy dzień tygodnia to przestaniemy grać. Gdybyśmy to zrobili to bylibyśmy przewidywalni, a dzięki temu jesteśmy nieobliczalni i możemy zdusić tę plotkę w zarodku. Prawdopodobnie dopiero na następnej płycie będzie jakiś inny dzień tygodnia.

Jak korzystasz z ostatnich wolnych dni przed premierą płyty? Staram się odpocząć, wykorzystać maksymalnie ten czas i spędzić go z rodziną. Niestety, wolnych dni nie zbyt wiele - patrząc na nasz styczniowy kalendarz, każdego dnia mamy zaplanowane działania, związane z premierą płyty. Czy tytuł nowej płyty określa w jakim kierunku idzie Wasza muzyka? Tym tytułem chcieliśmy nawiązać do początków Nocnego Kochanka - zespołu, który według niektórych, pojawił się nie wiadomo skąd. Początkowo uważano, że jest to żart, który zaraz przestanie śmieszyć. Po premierze albumu "Zdrajcy Metalu" okazało się, że nasz żart jest wciąż aktualny i cieszy ludzi. Każdy się zastanawia jaki będzie nasz kolejny krok, a to jest właśnie "Randka w Ciemno".

74

NOCNY KOCHANEK

był do czegoś podobny. Musimy się bardzo zastanawiać nad tą samą koncepcją. W przypadku Nocnego Kochanka jest inaczej. Przekrój gatunków, po których możemy się poruszać jest bardzo szeroki, dzięki temu kreujemy zarówno ciężkie numery jak "Czarna Czerń" czy "Ostatni numer" lub piosenki zahaczające o punka - dla przykładu "Łatwa nie była" lub "Piosenka o niczym". Podobno proste piosenki tworzy się trudniej. Czy po stworzeniu trzech płyt Nocnego Kochanka dostrzegasz te trudności? Rzeczywiście w pewnym momencie można się w tym zapętlić i zaczynasz się nad tym zastanawiać. Jest trudniej, to prawda jednak z perspektywy czasu - nie myślisz o tym i cieszysz się efektem. Heavymetalowe zespoły często korzystały

Możesz nam zdradzić zamysł, który przyświecał Wam przy kręceniu klipu do "Randki w Ciemno"? Chcieliśmy powrócić do naszych korzeni, do teledysków, gdzie widać interakcję między nami. Klipy do coveru Tenacious D i singla "Czarna Czerń" pełniły rolę zapowiedzi. "Randka w Ciemno" jest tego zwieńczeniem, wyszliśmy z wizją fabuły, bez konkretnego i sprecyzowanego scenariusza - poszliśmy na żywioł. Premierę nowego albumu uświetni kolejna trasa po Polsce - "Trasa w Ciemność"? Odwiedzicie miasta, w których jeszcze nie graliście? W naszym kraju jest to dość problematyczna kwestia, ponieważ jest sporo miast, w których chcielibyśmy zagrać, ale wiele z nich nie jest do tego przystosowanych - nie ma miejsc, w których można by taki koncert zorganizować. Na tę chwile gramy w największych miastach,


gdzie te kluby mają dogodne warunki, aby dało się to zrobić.

Foto: Wacław Szacyło

Chcielibyście wybrać się w zagraniczną trasę? Byliśmy w Niemczech oraz na Wyspach, gdzie w Londynie mieliśmy występ w klubie na 700 osób i został wyprzedany. Tak samo było w Bristolu i w Manchesterze, gdzie sala mogła pomieścić 600 osób. Były to jednak krótkie, weekendowe wypady. Mamy w planach, aby jakoś po wakacjach wrócić na Wyspy Brytyjskie. Chcemy zorganizować poważniejszą trasę, która będzie opiewała na większą liczbę koncertów. Także faktycznie toczą się rozmowy na ten temat. Obecność trzeciego albumu w dyskografii sprawia, że dotychczasowa lista utworów ulegnie zmianie. Macie jakiś utwór, który bardzo cenicie, lecz nie pojawi się on na najbliższej trasie? Przyzwyczailiśmy się do tego, że nie ma utworu, który nie został zagrany. Na pewno nie wykluczymy tych, które mają większe uznanie wśród fanów. Kiedy zaczęliśmy robić klasyfikację piosenek wyszło nam, że nie ma takiego kawałka, który zostałby wykluczony przez cały zespół. Mamy taki dobrobyt, że możemy żonglować tymi utworami i w momencie, kiedy uznamy, by zagrać w danym miejscu drugi raz to będziemy mogli zaprezentować coś innego. Czy na koncertach zagracie cały nowy materiał? Zastanawiamy się jak to zrobić. Plan jest taki, aby na pierwszych koncertach zagrać całą płytę i zobaczyć, które utwory lepiej się sprawdzają na scenie, a które w domu. Innym pomysłem jest podzielenie setlisty i na jednej części trasy gralibyśmy pierwszą połowę albumu, a na jesiennej drugą. Czy przypuszczaliście, że będziecie występować przede wszystkim dla młodych ludzi? Prawdę powiedziawszy to najliczniejszą grupą, która przychodzi na nasze koncerty są studenci. Była taka sytuacja, że właściciel klubu ustalił konkretną ilość piwa. Gdy wyszło na jaw, że jest go za mało doszły nas słuchy, że to nasza wina, ponieważ na Nocnego Ko-

chanka przychodzą dzieci i byłaby bieda na barze. Okazało się to strzałem w kolano, gdyż browarek skończył się bardzo szybko… To dlatego promowaliście akcję ochrony słuchu dzieci, aby jednak częściej przy chodziły na Wasze koncerty? Zdarza się, że rodzic przychodzi na koncert z dzieckiem i jest to bardzo miłe. Zwłaszcza kiedy są to dzieci rock'and'rollowców i proszą nas byśmy przybijali z nimi piątkę, zrobili zdjęcie czy dali kostkę, ponieważ są fanami zespołu. Akcja ze słuchawkami dla dzieci to naprawdę dobra rzecz, bo spotykałem rodziców, którzy zachowywali się mało odpowiedzialnie. Sam jestem ojcem i także z tego powodu popieram tego typu akcje edukacyjne. Jak wspominacie pierwsze koncerty jako Nocny Kochanek, gdzie repertuar był uzupełniany polskimi piosenkami Night Mistress? Pamiętasz sceniczny debiut Nocnego Kochanka? Pierwsza trasa Nocnego Kochanka to było mistrzostwo świata w marketingu, ponieważ miała ona promować płytę, a ostatecznie nie wyrobiliśmy się z nią i dlatego, że nie mieliśmy jeszcze gotowego albumu graliśmy utwory Night Mistress.

Chociaż w Polsce nie brakuje kapel z humorystycznymi tekstami to właśnie Nocny Kochanek zyskał największą popularność w ciągu kilku lat. Czego to zasługa? To jest trudne pytanie. Wiele czynników się na to złożyło, ale wydaje mi się, że znaleźliśmy się w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie. Na pewno pomógł nam epizod z Bartkiem Walaszkiem i Braćmi Figo Fagot. Jest to także zasługa naszej ciężkiej pracy i zawziętości. Czy przez współpracę z Tomaszem Karolakiem do teledysku "Czarna Czerń" myśleliś cie o wspólnej trasie z jego zespołem, Pączki w Tłuszczu? Szczerze? Nie. Podejrzewam, że jest na tyle zajętym człowiekiem, że nie miałby na to czasu. Po drugie koncerty Nocnego Kochanka przyciągają już taką rzeszę odbiorców, że wolelibyśmy dać szansę tym, którzy tego potrzebują. Jak oceniasz odbiór Night Mistress podczas urodzin Progresji? Dał Wam do myślenia na temat przyszłości zespołu-matki? Dawno nie graliśmy tego materiału. Gdy oglądałem nagrania z tego koncertu, wyczuwałem swoją niepewność. Byłem nieco zestresowany. Jednak również wrażenie, że reakcje fanów Nocnego Kochanka są bardziej… ekspresywne. Być może dlatego, że teksty są napisane w języku polskim i łatwiej je chóralnie odśpiewać. Wiem, że w Progresji było sporo osób, które przyszły tylko dla nas. W tym momencie funkcjonowanie Night Mistress jest niemożliwe. Głównie dlatego, że Nocny Kochanek stał się dla nas zawodem i nawet gdy nie gramy koncertów pod szyldem NK, jest dużo pracy związanej z istnieniem zespołu. Podczas jubileuszu pojawił się nowy utwór "Diamonds". Czy jest szansa na to, że będzie można wysłuchać go w wersji studyjnej? Oczywiście, mamy pomysł na klip. Dlatego nikt nie wie, co przyniesie przyszłość… Grzegorz Cyga

Foto: Wojciech Kurczewski

NOCNY KOCHANEK

75


Realiści z marzeniami Trójmiejski Access Denied powrócił po dłuższej przerwie z trzecią płytą. Woka-listka Agnieszka Sulich opowiedziała nam nie tylko o kulisach powstania tego materiału, ale też o współpracy przy jego powstaniu z perkusistą o międzynarodowej renomie, oczekiwaniach wynikających z dystrybucji płyty przez Universal Music Polska oraz planach zespołu: HMP: "Access Denied" to wasza trzecia i przełomowa dla zespołu płyta, właściwie nawet nowy rozdział w jego istnieniu, dlatego zaakcentowaliście ten fakt eponimicznym tytułem? Agnieszka Sulich: "Eponimicznym" a co to znaczy? (śmiech). A tak na poważnie ta płyta to po prostu to, co chcieliśmy nagrać. Zarejestrowaliśmy materiał nad którym dość długo pracowaliśmy i staraliśmy się wypracować "coś swojego", jeśli w ogóle to jeszcze możliwe w dzisiejszych czasach. I jak mam być szczera

niałam wcześniej są rzeczy ważniejsze np. zdrowie. Staracie się więc wyciągać wnioski z wcześniejszych doświadczeń, co przekłada się na sprawniejsze funkcjonowanie zespołu obec nie? Oczywiście. Prawdę mówiąc to jest główne motto u nas (śmiech). Z każdego błędu staramy wyciągać się wnioski, uczyć się od mądrzejszych i robić zawsze krok naprzód. Może i mały, ale jednak naprzód.

w zbyt korzystnej sytuacji, stąd decyzja skorzystania z pomocy Dariusza "Daraya" Brzozowskiego? Tak to prawda to nie był problem. Nad płytą zaczęliśmy pracować jeszcze z naszym serdecznym kolegą Michałem Łysejko, który odchodząc od nas dołączył do Decapitated. Chcieliśmy dokończyć razem płytę, lecz Michał był bardzo zajęty i nie pogodziliśmy tego czasowo. Jak wiadomo poprzeczkę postawił wysoko, i Mateusz na próbie powiedział, że nie widzi innego rozwiązania jak tylko pomoc Darka. A że znamy się z Darkiem dobrze, wiec nie było z tym większego problemu, może tylko wątroby chłopaków czuły się trochę gorzej. (śmiech) Ponoć nie tylko nagrał partie bębnów na "Access Denied", ale wcześniej pomógł wam w ich aranżacji, co - jak sądzę - wyszło im tylko na zdrowie? No i tu dotknąłeś sedna sprawy. Darek to nie jest osoba, która przyjdzie "odbębni" swoje i koniec. Powiedział nam takie zdanie "...pewnie robimy, ale ja się pod tym podpisuję i wkładam w pracę 100% siebie..." i powiem ci tak było. On nie dość, że jest świetnym muzykiem, to jeszcze przesympatycznym człowiekiem i daje z siebie 110% . Zrobiliśmy kilka prób przed studiem i nauczył nas bardzo dużo, za co jesteśmy mu bardzo wdzięczni. Aranżacja piosenek z Darkiem to czysta przyjemność i możliwość spojrzenia na muzykę z innej, wcześniej nam nie znanej strony.

Foto: Access Denied

to staraliśmy odciąć się od łatki "a la Iron Maiden, a la Judas Priest etc". Czy się udało to zostawiam już do oceny słuchaczom. Długo było o was cicho, ale wygląda na to, że była to przysłowiowa cisza przed burzą? Wiesz tak i nie, mieliśmy rożnego rodzaju zawirowania prywatne, zdrowotne, personalne ogólnie samo życie. Ale nad materiałem pracowaliśmy cały czas, lecz bez ciśnienia i to nas bardzo cieszy. Siedem lat to kawał czasu - nie obawialiście się, że fani o was zapomnieli, tym bardziej, że nie byliście jakoś szerzej znani? Nie patrzymy na to w tych kryteriach. Nie należymy do ludzi, którzy robią coś specjalnie aby zadowolić innych. Oczywiście fani i odbiorcy są bardzo ważni, w końcu dla nich to również robimy. Jednak jak już wspom-

76

ACCESS DENIED

Co było tym decydującym momentem, który sprawił, że praca nad trzecim materiałem nabrała rozpędu? Nie było takiego momentu, po prostu pracujemy. Gdy dojdziemy do wniosku, że już czas aby wejść do studia to wchodzimy i nagrywamy. U nas wszystko naturalnie odbywa się i jak wspomniałam bez ciśnienia. Dobrze domyślam się, że wykorzystaliście tu najnowsze kompozycje, bez sięgania do zespołowego archiwum riffów i pomysłów zachomikowanych na później? Tak to prawda. Materiał jest "świeży", z tym że przechodził z czasem modyfikacje. A to główna zasługa prób z Darkiem. Problemy ze składem pewnie nie miały większego wpływu na proces powstawania nowych utworów, ale później nie byliście już

Aż chciałoby się mieć takiego perkusistę w składzie na co dzień, ale póki co nie jesteście jeszcze na tym etapie? Nie, nie jesteśmy, ale nigdy nie mów nigdy (śmiech). Kiedyś pamiętam w 2004 roku byliśmy na koncercie Metalliki w Chorzowie, Darek grał tam support z Vaderem. Gdybyś mi wtedy powiedział, że ten koleś nagra ze mną kiedyś płytę to bym wybuchła śmichem, a zobacz... (śmiech) Jest więc do czego dążyć, tym bardziej, że wsza kariera rozwija się może i niezbyt szy bko, ale dynamicznie, bo najnowszy album ukazuje się dzięki Universal Music Polska, więc to olbrzymi skok? No tak to prawda, sami jesteśmy w szoku, ale jak mówiłam wcześniej: powolutku, ale do przodu. (śmiech) To spory awans, zważywszy, że debiut "The Memorial" wydaliście samodzielnie, a drugi album "Touch Of Evil" nakładem niedużych wytwórni? No i właśnie, to ta nasza systematyczność.


"Łyżeczką, nie chochlą". Jak doszło do tej współpracy, bo formalnie wydawcą "Access Denied" jest GOTOIT, a Universal tylko - i aż - jego dystrybutorem? Zaważył na tym fakt, że macie obecnie profesjonalnego managera, Grażynę ChyłęKonecką? Tak to prawda. "Nasza" Grażynka to "chiński miszcz" (śmiech). Ona w tych papierach robi takie cuda jak Darek na garach. Dlatego zostawiamy takie sprawy ludziom, którzy się na tym znają. My w tym jesteśmy beznadziejni, a zarazem megawdzięczni "wszystkim świętym" za to, że spotykamy na swojej drodze ludzi takich jak Grażynka. Pod jej opieką jest też Closterkeller - to nieco inne rejony muzyczne, ale może wspólne koncerty z tym zespołem byłyby niezłą opcją i udaną próbą poszerzenia bazy fanów dla obu grup? To już ma miejsce. (śmiech) Zabezpieczyliście się w umowie na wypadek sytuacji, gdyby firma chciała rzucić dużą partię waszych płyt do sklepów pewnej sieci, w której kompakty Universalu potrafią krótko po premierze pojawić się w cenie 14,99 czy nawet 9,99 zł? Na temat umowy etc wybacz, ale nie rozmawiamy. Tym zajmuje się Grażyna. Pewnie gdybyście wydali tę płytę samodzielnie tytuł "Fu#k" byłyby zapisany bez cenzuralnych zabiegów? (śmiech) Tak to prawda, mieliśmy kilka ograniczeń. No cóż, coś za coś. Kompakt kompaktem, ale zadbaliście też o dostępność płyty w wielu serwisach cyfrowych - taki jest wymóg rynku i nie ma co z tym polemizować, jeśli chce się propagować swą muzykę poza Polską? Tak to dzisiaj normalność, wiedzieliśmy o tym dużo wcześniej. Oczywiście nie mamy z tym problemu. Macie też teledysk do "Go Go Go"; utworu

Foto: Access Denied

przebojowego i chwytliwego, do tego niezbyt długiego, który m oże zainteresow ać niekoniecznie fanów metalu? Ten numer na płycie ma prawie pięć minut. Został skrócony na potrzeby teledysku i... Utwór na singiel został wybrany przez wytwórnię. Nam się podoba jak każdy i oczywiście ma zainteresować jak największe grono odbiorców.

realnie, zdając sobie sprawę ze znikomości komercyjnego potencjału takiego grania w Polsce? Jesteśmy realistami z marzeniami (śmiech). Gdyśmy tak myśleli, to w ogóle nie zabieralibyśmy się za granie. Chcę tylko nadmienić, że ta płyta nie jest stricte "metalowa" są tam dwa, no może trzy mocniejsze akcenty. Lecz całość jest bardziej rockowo-balladowa.

Generalnie zresztą nie przynudzacie: wasze płyty są krótkie i zwarte, a z poszczególny mi utworami, chociaż wiele się w nich dzieje, a aranżacje są urozmaicone, jest podobnie? Oczywiście!!! Nie lubimy długich płyt, 40 minut max. Lepiej aby słuchacz miał niedosyt niż miałby się w połowie męczyć. Wolimy siedzieć na aranżacją piosenki niż dodawać niepotrzebnie niezliczone ilości riffów.

Mimo wszystko to wciąż bardziej hard'n' heavy niż zwykły rock... Może dobrym rozwiązaniem byłoby więc zdecydowanie się na szerszą ekspansję rynku zachodniego, bo przecież choćby do Niemiec czy Skandynawii nie macie tak daleko, a tam tradycyjny heavy wciąż jest na topie? Ta płyta nie jest tradycyjnie heavy metalowa, bo nie miała taka być. Koncerty za granicą oczywiście OK, ale musi mieć to "ręce i nogi". We wspomnianej przez ciebie Skandynawii graliśmy nieraz i zapewne jeszcze zagramy, ale jak już wspomniałam wszystko musi się zgadzać.

Liczycie, że współpraca z Universalem otworzy przed Access Denied jakieś nowe możliwości, czy też podchodzicie do tego

Żeby jednak koncertować i promować płytę trzeba mieć pełny skład, a z tym zdaje się jest wciąż nie za dobrze? Nie za dobrze??? skąd takie informacje? Mamy od blisko dwóch lat stabilny skład. Z sesyjnym perkusistą na płycie, czterech osobach na fotkach w jej booklecie i pustym miejscem przy haśle (drums) na profilu społecznościowym? Machina Access Denied ruszy więc na dobre w przyszłym roku, po przezwyciężeniu wszystkich trudności? Wszystkie trudności przezwyciężyliśmy już kilka miesięcy temu, wszystko działa jak należy. Ostatnie miesiące były bardzo pracowite i przyszły rok się też taki szykuje. (śmiech) Wojciech Chamryk

Foto: Access Denied

ACCESS DENIED

77


Amerykański sen Melodyjny hard'n'heavy na amerykańską modłę nie jest, ani też nigdy zresztą nie był, zbyt popularny w Polsce. Dlatego rodzimi fani rocka znacznie bardziej cenią hardrockowy/bluesowy etap twórczości Whitesnake od tego naznaczonego ogromnym sukcesem komercyjnym, unikają też wielu innych świetnych płyt z tego gatunku. Są jednak ludzie z powodzeniem przenoszący na nasz muzyczny grunt takie wzorce, a debiutancki album "Hittin' The Road" warszawskiego White Highway potwierdza, że u nas też można nagrać i wydać porywający materiał w stylu 80's.: HMP: Pamiętam jak gdzieś w połowie 1992 roku kupiłem CD "When The Blackbird Sings" amerykańskiej grupy Saraya i do dziś jest to jedna z moich ulubionych płyt z takim graniem - wygląda na to, że wasza również, skoro tytuł pochodzącego z niej utworu "White Highway" dał nazwę waszemu zespołowi? Kasia Bieńkowska: Tak, to prawda. Pomysłodawcą nazwy zespołu był Piotrek Dudkowski - nasz były gitarzysta, jeszcze za czasów pierwotnego line-up'u. I w zasadzie to on był takim naszym dobrym duchem, który przynosił na próbę te wszystkie wspaniałe zespoły

Niestety, takie mamy czasy... Wydaje mi się, że nawet grunge nie jest już tak popularny jak kiedyś. Rock umarł na kilka lat, ale teraz się odradza i wydaje mi się, że jest coraz lepiej. Ale do pełnego renesansu jeszcze daleka droga... Musicie naprawdę uwielbiać takie granie, skoro zdecydowaliście się założyć zespół poruszający się w takiej stylistyce, bo jednak w Polsce nigdy nie była ona szczególnie popularna, nawet w latach 80.? Gdybyśmy tego nie kochali to byśmy tego nie robili. Zdajemy sobie sprawę, że melodyjny Foto: White Highway

rocka? Zgadzam się. Media społecznościowe to wielka siła. Dzięki temu docieramy do naszej niszy słuchaczy, którym może się takie granie spodobać - ale trzeba to jasno podkreślić - niemal 80% to obywatele Stanów, Anglii i Europy Zachodniej, ale są też inne kraje anglojęzyczne. Nawet ostatnio w sylwestra wysyłaliśmy płytę do Nowej Zelandii. Ciekawe jest, że u nich Nowy Rok przyszedł 8 godzin wcześniej niż u nas... (śmiech). Nie jest to wszystko takie proste, bo po dwóch latach istnienia rozpadliście się, by jednak powrócić po roku przerwy - miłość do heavy rocka okazała się silniejsza od rozsądku? Wiesz... W ogóle miłość do muzyki jest silniejsza od rozsądku... (śmiech). Mając na uwadze to, ile musisz poświęcić czasu i pieniędzy na swój własny muzyczno-wokalny rozwój albo nagranie płyty czy organizację trasy koncertowej to z biznesowego punktu widzenia się kompletnie nie opłaca. Ale jeśli ma się pasję i cel, do którego się dąży, to życie ma jakiś sens. Nie potrafię sobie wyobrazić egzystowania bez muzyki, bez koncertów, bez śpiewania. To z czasem staje się twoim kosmicznym paliwem i jest niemal tak samo ważne jak rodzina. Nie da się tego opisać słowami, zrozumieją to tylko ludzie, którzy mają pasję. Taką prawdziwą. Ciągłe zmiany personalne też pewnie podci nały wam skrzydła, ale wygląda na to, że w końcu doczekaliście się stabilnego składu? Tak... Nie było łatwo. W zasadzie dopiero od jakichś sześciu miesięcy mamy stabilny skład. Tomek jest fantastycznym perkusistą i świetnym człowiekiem. W takiej obsadzie naprawdę można poruszyć góry.

z przełomu lat 80. i 90., których dźwięki, brzmienie i klimat dawały nam inspiracje do tworzenia muzyki White Highway. Ja osobiście się w nich zakochałam i od tamtej pory siedzę muzycznie w tamtych latach i odszukuję stare, zapomniane kapele - to ekscytująca przygoda. Tak jakby odkrywasz nowy świat, taki fajny, ejtisowy, amerykański sen. Chcieliśmy do tego wrócić i oddać hołd tym wielkim, ale niedocenionym artystom - stąd nazwa White Highway. Przy okazji możemy tu pokusić się o reflek sję, jak muzyczne trendy zmiatają z rynku wszystko co niemodne, bo przecież Saraya grała konkretne, nierzadko inspirowane bluesem, hard 'n' heavy, tyle, że na początku lat 90. okazała się, tak jak wiele innych grup tego typu, całkowicie passé i nie miała szans w starciu z grunge czy alternatywnym rock iem...

78

WHITE HIGHWAY

hard rock nigdy nie był w Polsce popularny. To muzyka Ameryki, wielkich autostrad, natapirowanych nastolatków i czerwonych Cadillac'ów, ale nas to strasznie pociąga. Poza tym, tak naprawdę w Polsce są popularne tylko dwa, może trzy nurty muzyki rockowej granie progresywne, wszelkiego rodzaju alternatywa i hardcore typu Behemoth. Reszta to disco polo i radiowy pop, a większość słuchaczy tego typu nawet nie wie co to Whitesnake. Wiemy, że wybraliśmy trudną ścieżkę, a o tym świadczy fakt, że gdy zaczynaliśmy to oprócz nas grało w Polsce jeszcze z 15 kapel w tym stylu. Teraz możesz je zliczyć na palcach jednej ręki, bo większość się rozpadła... To przykre. Teraz zmieniło się to o tyle, że słuchacze są bardziej otwarci, poza tym macie szansę dotrzeć do bardzo różnorodnej publiczności, słuchającej też chociażby melodyjnego

Mimo tych zawirowań działaliście całkiem efektywnie i co istotne, bardzo konsekwent nie: demo, singel, MCD, teraz debiutancki album, do tego kilka teledysków, sporo kon certów - chcieć to móc, to tylko kwestia odpowiedniego zaangażowania czy determinacji? Myślę, że i zaangażowania i determinacji. My naprawdę chcemy pracować na to, aby ta muzyka stawała się coraz popularniejsza, nawet w Polsce. Wydaję mi się, że każdy z nas ma wewnętrzną misję - chcemy pokazać, że w naszym kraju też można tak grać. Dlatego ciężko pracujemy, abyśmy z roku na rok stawali się coraz lepsi indywidualnie, ale przede wszystkim jako zespół. Lynx Music to wytwórnia znana z wieloletniego promowania rocka progresywnego jak doszło do tego, że zainteresowaliście Ryszarda Kramarskiego swym materiałem i zdecydował się wydać "Hittin' The Road"? W zasadzie to znajomy mojego taty, strasznie "zajarany" takim graniem, podrzucił nam listę polskich wytwórni, którą uzyskał od jakiejś tam mainstreamowej menagerki. Na tej liście było chyba z piętnaście polskich wydawnictw, które mogłyby się nami zainteresować - było tam też Lynx Music. Posłaliśmy EP-ki i Rysiu odpowiedział jako pierwszy - stwierdził, że sam lubi takie granie i z chęcią wyda naszą płytę długogrającą. My uznaliśmy, że stosunkowo nieduża wytwórnia i bardzo fajne warunki kontraktu to dla nas dobry początek, jeśli chodzi o debiutancką płytę.


Plusem tej sytuacji było też chyba to, że mogliście nagrywać w firmowym studio, co przełożyło się na jakość tej płyty? Tak, wszystkie instrumenty zostały nagrane w studio Lynx Music w Krakowie. Wokale nagrywałam w Warszawie podczas gorących letnich wieczorów w sierpniu. (śmiech) Udział sesyjnego perkusisty Grzegorza Bauera też był związany z miejscem nagrań i Lynx, bo akurat wtedy znowu nie mieliście kompletnego składu? To była dość dziwna sytuacja, bo tydzień przed nagraniami zakończyliśmy współpracę z naszym ówczesnym bębniarzem - Cyrilem Fedorovem. W zasadzie zostaliśmy postawieni pod ścianą. Rysiu zaproponował, że Grzesiek może nam wbić bębny sesyjnie wiedzieliśmy, że to zawodowiec, więc wystarczył mu jeden dzień, aby nagrać tracki do wszystkich numerów. "Hittin' The Road" łączy najnowsze i najstarsze utwory White Highway, bo mamy tu choćby "Here I Am" z debiutanckiego demo czy też tytułowy utwór EP-ki "City Lights"? Tak, ale wszystkie numery zostały nagrane na nowo i nieco "odświeżone". (śmiech)

tunku - "Van Halen'owe" klawisze i dużo melodii pomieszanej z ogromną ilością wielogłosów. Co do "Monkey" - do tej piosenki napisałam mocny, nawet miejscami obraźliwy tekst, który dotyczy niestety większości naszego społeczeństwa, które tworzy sztuczne i chore standardy. Zainspirował mnie do tego główny riff. Forma wyrazu artystycznego miała być jak najbardziej krzykliwa i szokująca - instrumentalnie, wokalnie i wizualnie. Czyli głośno, "krzycząco", miejscami niedbale lub zabawnie, ale z potężną wiadomością, wręcz "buntowniczą". O to nam właśnie chodziło.

gdy na Zachodzie macie nieporównywalnie większe szanse - stąd zresztą anglojęzyczne teksty? Tak, pracujemy teraz nad trasą zagraniczną. Na pewno wrócimy na Ukrainę, ale dostaliśmy też propozycję trasy w Stanach. Uważamy, że jest to dla nas spora szansa na dotarcie do ludzi, którzy cały czas siedzą w tym klimacie. Zobaczymy, co nam z tego wyjdzie. Jeśli chodzi o angielski - mamy teraz jedną wielką globalną wioskę. Nie chcę, aby tylko 40 milionów ludzi w Polsce rozumiało o czym śpiewam (śmiech).

Sami też zorganizowaliście dwie edycje własnego festiwalu "Still Of The Night", bierzecie aktywny udział w memoriale Ronniego Jamesa Dio - tego typu imprezy dają większe szanse dotarcia do większej liczby fanów niż pojedyncze, klubowe koncerty? "Still Of The Night" to - nieskromnie powiem - dobry pomysł na propagowanie melodyjnego hard'n'heavy w Polsce. Na tego typu

Oj, jest nas chyba znacznie mniej... Macie więc świadomość, że "Hittin' The Road" może okazać się dla was czymś więcej niż tylko długogrającym debiutem, bo prze pustką do większej kariery - teraz trzeba tylko wykorzystać wszystkie szanse i możliwości, jakie daje wam ta płyta? Szczerze, nie wiem co da nam ta płyta. Na razie odbiór jest bardzo dobry i lekko prze-

Foto: White Highway

Zadbaliście jednak o znaczne zmiany, bo w nowej wersji "Here I Am" jest znacznie dłuższy, wzbogacony o fortepianową kodę, a w dodatku gościnnie udziela się w nim skrzypek Michał Jelonek. Prawdziwe skrzypce, szczególnie w rękach takiego mistrza, czynią ogromną różnicę - żadne sample nie mogą się z nimi równać, stąd to zaprosze nie? Dokładnie tak, jak mówisz. Jelonek to wymiatacz, wiedzieliśmy, że zrobi nam to świetny klimat w tej instrumentalnej części "Here I Am" i chyba się udało. Można się tam nieźle rozmarzyć. Poza tym, znamy się z Michałem już trochę, wystąpił też podczas II edycji "Still Of The Night". Ogromnie się cieszyliśmy, że zgodził się nagrać dla nas kawałeczek magii. Uwagę zwraca też komiksowa okładka skoro preferujecie muzyczne klimaty z USA rodem, to cover też do nich dopasowaliście? Oczywiście. Poza tym, okładka jest kontynuacją historii narysowanej na okładce EP-ki "City Lights" - mamy ten sam samochód, to samo miasto w tle i góry. Tam w samochodzie umieściliśmy bohaterów z tytułowej piosenki EP - para wjeżdża do miasta snów, aby uciec od męczącej codzienności. Na albumie postawiliśmy na rysunkowe wersje nas samych, ponieważ sam tytuł "Hittin' The Road" sugeruje, że tą płytą ruszamy w drogę, w naszą drogę. Nasze komiksowe postacie są już za miastem na autostradzie, przygotowane do podróży. Myślę, że ten motyw będzie się przewijał przez okładki kolejnych płyt, które planujemy nagrać. Wasz najnowszy teledysk to "MonkeySpirit", nieco wcześniej udostępniliście zaś koncertowy "Show That Feelin'", zareje strowany podczas festiwalu na Ukrainie? Tak, materiał do teledysku "Show That Feelin'" został nagrany w Kijowie podczas naszej pierwszej zagranicznej trasy. Występowaliśmy tam w ramach "Daily Metal Female Fronted Festival". Zacna impreza! Zaś sam numer to typowy przedstawiciel naszego ga-

imprezy przychodzą ludzie - starzy "wyjadacze" gatunku, którzy chcą posłuchać innych wersji utworów napisanych przez mistrzów. Ale każdy taki "wyjadacz" może zabrać ze sobą znajomych i grono się powiększa. Poza tym, ludzie lubią, to, co już znają i chętnie śpiewają z nami podczas koncertów. Wtedy tworzy się magia. Co do memoriału Dio - jest to naprawdę świetna inicjatywa chłopaków ze Scream Maker - te koncerty zbierają fanów gitarowego grania z całej Polski. Daje to nie tylko możliwość pokazania się szerszej publiczności, ale także zmierzenia się z repertuarem Dio, który jest piekielnie trudny. To takie przekraczanie własnych barier i dobra lekcja pokory dla każdego wokalisty. Uważam, że dopóki są w Polsce takie wydarzenia - ta muzyka nie zginie. Tak nieoficjalnie powiem - w tym roku w październiku odbędzie się III edycja "Still'a", datę podamy na dniach na naszej stronie na Facebooku. Gorąco zapraszam!

szedł nasze oczekiwania, bo my jesteśmy z natury sceptyczni i bardzo krytyczni w stosunku do siebie. Oczywiście - wiele rzeczy mogło pójść lepiej, ale wydaje mi się, że debiut rządzi się swoimi prawami. Niech ludzie oceniają, my już wykonaliśmy swoją robotę. Jedyne, co nam teraz zostało, to ruszyć w drogę i grać! (śmiech) Wojciech Chamryk

Dążycie też pewnie do tego, aby koncertów promujących "Hittin' The Road" poza grani cami Polski było stopniowo coraz więcej, bo jednak tutaj takie granie to jednak nisza,

WHITE HIGHWAY

79


o tym zespole, fani też cały czas się odzywali. Dlatego zgodziliśmy się, tym bardziej, że po tym jubileuszowym koncercie, gdzie wszystko się tak fajnie udało, było euforyczne uniesienie i powiedzieliśmy: dlaczego nie?

Sensacyjny powrót legendy Non Iron powracał okazjonalnie od czasu co czasu, ale reaktywacji w klasycznym składzie, odpowiedzialnym za nagranie debiutanckiego LP "Innym niepotrzebni" nie spodziewał się chyba nikt. Nie będzie to niestety powrót na stałe, ale w styczniu i w lutym roku grupa zagra 20 koncertów w ramach "Innym niepotrzebni - XXX lat reunion tour". Będzie promować na niej wznowienie tej płyty: na wysokiej jakości winylu oraz premierowo na CD, a do tego zapowiada repertuarowe niespodzianki. "A komu w ogóle potrzebni?" - dopytywał recenzent "Non Stopu" Jan Skaradziński jesienią 1989 roku, konkludując, że "po co nam taki drewniany, telewizyjny rock?" i znacznie wyżej oceniając słabiutką, zalatującą plastikiem na potęgę, płytę kwartetu Anderson Bruford Wakeman Howe. Co starsi pamiętają jednak doskonale, że owo pismo szybko stało się wspomnieniem, a jego kontynuacja "Rock 'N' Roll" też istniała krótko - tymczasem to Non Iron przetrwał i wciąż cieszy się statutem legendy: HMP: To naprawdę sensacyjna informacja: No Iron wznawia działalność w składzie odpowiedzialnym za nagranie debiutanckiej płyty. Jak do tego doszło i czy trafnie oceniam sytuację, że nie byłoby tego wszystkiego bez waszego świetnego koncertu na jubileuszu 50-lecia Henryka Tomczaka 26. października w Blue Note? Wojciech Hoffmann: Ten pomysł reaktywacji Non Iron zrodził się już dawno. Były tylko różnice w podejściu do składu. Chcieliśmy reaktywować zespół z Leszkiem Szpiglem na

Przeraziłem się jednak sprawami organizacyjnymi i pomysł padł. Heniu Tomczak miał identyczny pomysł, ale on to zrealizował z sukcesem i Non Iron powróciło na scenę z Leszkiem. Henryk Tomczak: Rozmawiałem z chłopakami tak: zróbmy najpierw koncert w Blue Nocie, a potem się zastanowimy co dalej. Wojtek wybiegł jednak trochę do przodu i już 26. października była ustalona praktycznie cała trasa po klubach. Ale dobrze, bo przecież Metal Mind wznowił przecież naszą

Foto: Non Iron

wokalu, bo to on nagrał z nami dwie płyty po polsku, tzn. jedną płytę i jedną kasetę jako pierwszy materiał, który został zarejestrowany w kultowej, chorzowskiej Leśniczówce. Rozmowy z Leszkiem trwały dość długo. W międzyczasie Non Iron zagrało w pomniejszonym składzie na koncercie poświęconym zmarłemu Andrzejowi Sobczakowi z Grzegorzem na wokalu. Ale ten pomysł wtedy upadł. W zeszłym roku ja obchodziłem swoje 40-lecie pracy zawodowej i miałem w zasadzie zorganizować dokładnie taką samą imprezę z udziałem zespołów Heam, Turbo, Non Iron i częściowo Czerwonych Gitar.

80

NON IRON

pierwszą płytę, więc trzeba będzie tę traskę zrealizować. Janusz Musielak: Były wcześniejsze próby reaktywacji, na przykład podczas XXX-lecia Grzegorza Kupczyka, bo najważniejszymi wokalistami tego zespołu byli przecież Leszek i Grzegorz, którzy najwięcej do niego wnieśli, jeśli chodzi o popularność i nagrania. Animatorem naszych dalszych poczynań na scenie był Wojtek Hoffmann. Powiedział: skoro już tyle zrobiliśmy na ten jubileusz Henia Tomczaka, to czemu nie pociągnąć tego dalej i nie zobaczyć co się wydarzy? A dochodziły przecież do nas głosy, że ludzie słyszeli

Miał to być tylko okolicznościowy, krótki występ, ale wygląda na to, że porozumieliście się pod każdym względem tak idealnie, że szkoda było to zaprzepaścić, stąd ogłoszony już w trzy dni po tym wydarzeniu komunikat o waszym powrocie i trasie "Innym niepotrzebni - XXX lat reunion tour"? Wojciech Hoffmann: Jak się wszystko udało i zaczęliśmy próby, pomyślałem sobie że bez sensu byłoby włożenie tyle pracy w przygotowanie materiału, żeby to miało trwać tylko jeden koncert. Zaproponowałem kolegom, żeby spróbować przypomnieć sobie i innym Non Iron i pojechać na kilka koncertów. No i stało się, Krystian załatwił nam całą trasę z 20 koncertami. Ten powrót kusił was pewnie tym bardziej, że z powodu emigracji Leszka do Niemiec w roku 1989 nie zdołaliście chyba zagrać w tym składzie żadnego koncertu promującego "Innym niepotrzebni"? Janusz Musielak: Nie promowaliśmy wtedy tej płyty, tak więc teraz te koncerty będą dla nas naprawdę ciekawym doświadczeniem. Częściej graliśmy przecież koncerty z Grzegorzem, a z Leszkiem w zasadzie po tej płycie nie graliśmy już nigdy, bo nie było już takiej możliwości. Henryk Tomczak: Nigdy ta płyta nie była promowana. Dlatego myślałem, żeby najpierw zrobić promocję: prasa, radio, telewizja, a dopiero potem tę traskę, ale Ok, jak mamy grać to zagramy! Wojciech Hoffmann: Dokładnie nie pamiętam czy były jakieś koncerty czy nie. Przed wydaniem płyty ogrywaliśmy chyba ten materiał na paru koncertach. Byliśmy z tym programem prawdopodobnie w Czechach, ale głowy nie daję. Po moim odejściu z Non Iron nie miałem zamiaru powrotu do zespołu, który w końcu i tak rozwiązał się w połowie lat 90. Były to czasy fatalne dla muzyki rockowej, zwłaszcza polskiej, piractwa fonograficznego i zapaści na rynku koncertowym, dlatego też ten udany, nie mający swego odpowiednika w Polsce, album trafił w próżnię, doceniony tylko przez najbardziej zagorzałych fanów blues rocka i hard 'n' heavy? Wojciech Hoffmann: Chyba mówisz o teraźniejszości. Od tamtego czasu jest podobnie, a w zasadzie dużo gorzej. Wtedy mogłeś liczyć jeszcze na to, że cię puszczą w radio. Teraz to jest niewykonalne, chyba że spełnisz pewne bardzo enigmatyczne warunki. Kiedyś mieliśmy Polskie Radio, teraz to są zagraniczne koncerny, które nie są zainteresowane promowaniem polskiej muzyki w Polsce. Paranoja!!! O koncertach już nie wspomnę. Janusz Musielak: Są różne opinie na temat naszej legendy czy znajomości Non Iron przez ludzi. Jednym się to podoba, innym nie - była kiedyś ta recenzja "Innym niepotrzebni" - A właściwie komu potrzebni?... Wojtek Hoffmann mówił kiedyś, że byliśmy jakby początkiem zespołu IRA, który grał później taki amerykański rock - my to zaczęliśmy, ale nie dokończyliśmy. Wasz studyjny debiut ukazał się wtedy


tylko na winylu, w dodatku nakładem total nie niszowej, niezbyt kojarzonej z rockiem wytwórni Veriton, znanej raczej z płyt z muzyką klasyczną i religijną - pewnie byliście tym bardziej wściekli, zdając sobie sprawę z potencjału tej płyty? Wojciech Hoffmann: Myślę, że tak. Ale to już historia i chyba nie ma co do tego wracać, bo to jest takie gdybanie co by było gdyby. Odpowiedzi jest wiele. Materiał został zmarnowany i to znakomity materiał, bo każdy utwór to przebój, ale do tego trzeba wiele działań, na które w tamtych czasach nie było nas stać, a i ówczesny menago niewiele zrobił, żebyśmy zaistnieli w świadomości polskiej publiczności. To dlatego tak szybko zaczęliście prace nad kolejnym albumem "Candles & Rain", nagranym już z udziałem Grzegorza Kupczyka? Wojciech Hoffmann: Myślę, że chcieliśmy nagrać coś z Grzegorzem, bo Grzesiek to zupełnie inna przestrzeń niż Leszek. To dwie znakomite, ale przeciwstawne postaci. Udało się nagrać również znakomity album, prawie jak Whitesnake i tylko szkoda, że nie po polsku. Ale cóż tak wtedy zadecydowaliśmy. Teraz byśmy śpiewali w ojczystym języku. Był on zresztą z wami już wcześniej, bo wspomógł Non Iron już na pierwszej płycie, kiedy trzeba było dograć trochę partii wokalnych, a Leszka już nie było w kraju, stąd ten duet w utworze tytułowym? Wojciech Hoffmann: Powiem, że nie pamiętałem tego zupełnie. Dopiero niedawno koledzy mi przypomnieli, że taka historia miała miejsce. No wiesz ta choroba nazywa się peseloza. (śmiech) Niestety też mam z nią coraz częściej do czynienia. (śmiech). Wcześniej Non Iron reaktywował się już kilkakrotnie, choćby na wspomniany już przez ciebie koncert poświęcony pamięci Andrzeja Sobczaka w roku 2011, czy wiosną roku następnego na XXX-lecie Grzegorza Kupczyka, ale dopiero teraz wróciliście w tym niemal oryginalnym składzie, bo w tych wcześniejszych koncertach nie brałeś udziału? Wojciech Hoffmann: Brałem udział w koncercie poświęconym Andrzejowi Sobczakowi, a z okazji XXX-lecia Grzegorza rzeczywiście mnie nie było. Jeśli dobrze pamiętam miałem wtedy koncerty, więc nie mogłem wziąć udziału w tym wydarzeniu. Wasz powrót zbiegł się w czasie z reedycją płyty "Innym niepotrzebni" w wersji CD aż nie chce się wierzyć, że przez tyle lat był to jeden z białych kruków polskiej fonografii, dostępny tylko na niezbyt dobrze brzmiącym, trzeszczącym od nowości longplayu z tłoczni Muzy? Wojciech Hoffmann: Płyta miała wyjść na CD już dawno. Nawet były przygotowane okładki. Z tym, że miały wyjść na jednym krążku dwie płyty. "Innym niepotrzebni" i "Candles & Rain". Nie będę tutaj rozpisywał się dlaczego te płyty wtedy nie wyszły. Powody były troszkę dziecinne, ale niech to zostanie naszą tajemnicą. (śmiech) Stąd decyzja o jego wznowieniu również w wersji winylowej, na ciężkim, wysokiej jakości 180 gramowym krążku?

Wojciech Hoffmann: Przyznam się, że to moja zasługa, że płyty zostały wznowione. Napisałem do MMP, że mamy taki koncert jubileuszowy z okazji 50-tki Henia, więc dobrze byłoby, żeby wyszła z tej okazji ta płyta, a że już wiadomo było, że Non Iron się reaktywowało, bo przecież od lata trwały próby to jest to znakomity powód. MMP przystało na tę propozycję i płyty wreszcie są. I to jest bardzo dobra informacja. Będziemy je sprzedawać na koncertach. W wersji CD pojawią się jakieś bonusy-rarytasy? Macie przecież trochę takich mate riałów, choćby utwory live z różnych kompi lacji, albo może jakieś wersje demo czy kom pozycje niepublikowane? Wojciech Hoffmann: Niestety nie ma innych utworów. Taśmy już nie istnieją. Były olbrzymie trudności z uzyskaniem oryginalnych nagrań, ale okazało się, że Tomek miał je w garażu i Piotr Madziar znakomicie je zremasterował. Znalazła się też oryginalna taśma z koncertem w Leśniczówce i ta również wyjdzie na CD, a może i na winylu. Bardzo byśmy chcieli, żeby tak się stało. Ba, nie tylko wy! Od razu nasuwa się pytanie co z innymi, również bardzo trudno dostępnymi materiałami, szczególnie z koncer tową kasetą dla Poltonu i trzecim albumem "'91" dla tej firmy - są szanse również na ich reedycje? Wojciech Hoffmann: Jak już wspomniałem poprzednio taka ewentualność jest bardzo możliwa. Myślę również, że wszystkie pozostałe płyty również ujrzą światło dzienne. "Innym niepotrzebni - XXX lat reunion tour" wystartuje w połowie stycznia i potrwa do końca lutego, obejmując 20 koncertów w niemal całej Polsce - zależało wam na tym, aby dotrzeć do jak największej liczby dawnych i ewentualnych nowych słuchaczy, a nie zagrać w 3-4 największych miastach i reunion odfajkowany? No i gracie w klubach, co też jest symptomatyczne, bo wychodzicie bezpośrednio do ludzi... Wojciech Hoffmann: Oczywiście chcieliśmy się przypomnieć, albo pokazać nowym fanom, jeśli takowi będą (śmiech). Program mamy przygotowany i już nie możemy się doczekać spotkania z publicznością po tych trzydziestu latach. Troszkę się też boimy, czy ludzie będą przychodzić na nasze koncerty. Ale mamy nadzieję, że tak. Janusz Musielak: Graliśmy kiedyś z Non Iron na stadionie w Pradze, to się wtedy nazywało jeszcze Czechosłowacja, gdzie było kilka tysięcy ludzi. Ale tego się nie ogarnia, nie widzi się tego. Bliski kontakt w klubie jest fajniejszy, bo widzi się reakcje ludzi. A w dużej sali czy w plenerze widzisz tylko taką szarą masę i grasz dla kogoś, ale nie wiadomo dla kogo. A tak jesteś z ludźmi twarzą w twarz, a stoją oni przeważnie przy scenie, bardzo blisko, więc jest fajna interakcja - dlatego wolę granie w klubie. Pierwsza płyta to osiem utworów i niecałe 40 minut muzyki, tak więc pewnie szykuje cie na tę trasę znacznie więcej utworów możesz uchylić rąbka tajemnicy co do szczegółów przygotowywanego repertuaru? Wojciech Hoffmann: To będzie przekrojowy repertuar. Rzeczywiście tych utworów jest troszkę, więc jest z czego wybierać. My-

ślę, że słuchacze się nie zawiodą. Janusz Musielak: Będziemy grać również inne utwory, nie tylko te z "Innym niepotrzebni", ale też takie, które śpiewali potem Grzegorz Kupczyk lub Zbyszek Dera, bo chcemy zagrać dobrze ponad godzinę. Leszek uczy się więc tych utworów, z płyt "'91" czy "Candles & Rain". Na próbach było fantastycznie, coraz fajniej i coraz fajniej. Świetnie nam się grało, super to brzmiało wszystko, tak jakbyśmy nie grali ze sobą kilka miesięcy, a nie tyle lat! Henryk Tomczak: Czekamy teraz na Lecha (rozmowa miała miejsce przed świętami przyp. red.), bo musimy jeszcze dorobić trochę materiału. W Blue Nocie oprócz Leszka śpiewali też Zbychu Dera i Grzegorz Kupczyk, a teraz będzie sam Lechu, musi więc tę lukę repertuarową zapełnić, przygotować co najmniej jakieś 14 utworów. Myślimy też o balladach z późniejszych płyt, może będzie coś z tych najstarszych utworów - zobaczymy, co Lechu przygotuje. Nie jest to niestety powrót na stałe i po tych 20 koncertach wracacie do swych regu larnych zespołów, nieodwołalnie kończąc już ten etap pod nazwą Non Iron? Wojciech Hoffmann: Tak jest rzeczywiście. Takie też było nasze ustalenie. Wspomnieniowa trasa i zarazem pożegnalna. Każdy z nas prowadzi swoją działalność artystyczną i nie będzie czasu na intensywne koncertowanie. Jak dla mnie to byłby mój piąty projekt i chyba nie dałbym rady. Bo co za dużo to niezdrowo, a i Leszek przecież mieszka w Niemczech, a trasy takie zmuszają go do przyjazdów do Polski, a ma również w Niemczech swoje zobowiązania. Tak więc będzie to jedyna i sensacyjna trasa Non Iron. Tym bardziej więc warto wybrać się na któryś z tych koncertów, bo kolejnej okazji zobaczenia klasycznego składu Henryk Tomczak/Wojciech Hoffmann/Leszek Szpigiel/Janusz Musielak/Jędrzej Kowalczyk już po prostu nie będzie? Wojciech Hoffmann: Niestety nie będzie i to jest jedyna okazja, żeby zdobyć autografy nas wszystkich na starych, nowych analogach i na CD. Tak więc przybywajcie tłumnie na spotkanie z Non Iron. Liczymy na Was! Henryk Tomczak: To ma być pożegnalna trasa, ale po cichu liczę, że się na niej nie skończy i jeszcze później też uda nam się jeszcze gdzieś zagrać, na przykład w sezonie letnim, a może jeszcze i coś innego się z tego urodzi - zobaczymy! Wojciech Chamryk

NON IRON

81


Niezależny i undergroundowy W muzycznym biznesie często jest tak, że z samego szczytu szybko spada się na sam dół. Doświadczył tego również Blaze Bayley, ale jego kariera solowa po rozstaniu z Iron Maiden nie jest tylko odcinaniem kuponów, co czyni wielu innych wokalistów. Blaze lubi też eksperymentować, a okazji do rozmowy dostarczyła nam jego kolejna płyta akustyczna i promująca ją trasa, obejmująca rzecz jasna również Polskę: HMP: Stworzenie i nagranie w niespełna cztery lata potrójnego konceptu "Infinite Entanglement" musiało cię nieźle zmęczyć to dlatego uznałeś, że najwyższa pora wró cić do klasycznych, naturalnych brzmień, to takie twoje swoiste odreagowanie? Blaze Bayley: Zagrałem w czerwcu krótką, akustyczną trasę koncertową, jednak wydając w listopadzie akustyczny album, "December Wind", chciałem zorganizować więcej występów promujących tę płytę. "December Wind" to właściwie kontynuacja twego projektu "Russian Holiday" sprzed pięciu lat, ale w nowej, bardzo wzbogaconej odsłonie. Już wtedy wiedziałeś, że doczeka się on dalszego ciągu, czy też ten pomysł

dwoje muzyków z jego pierwszej odsłony, gitarzystę Thomasa Zwijsena i skrzypaczkę Anne Bakker - domyślam się, że chodziło nie tylko o to, że to świetni muzycy, ale też o spójność całego materiału, żeby utwory z 2013 roku nie odstawały zbytnio od tych najnowszych? Thomas i Anne są obdarzeni wielkim talentem muzycznym, a ich udział także i przy tym albumie zapewnił spójność pomiędzy obiema płytami, co było tylko dodatkową zaletą. To wciąż bardzo młodzi ludzie, bo jeszcze przed trzydziestką, albo tuż po - współpraca z kimś takim to pewnie dla ciebie bardzo odświeżające przeżycie, bo weteranów masz

tach z przeróbkami Iron Maiden - to dlatego jego nazwisko widnieje na okładce płyty obok twojego? Thomas jest bardzo dobrze znany ze swojego oddania wobec Iron Maiden, a także z coverów wielu innych utworów, dlatego też jest to całkiem normalne, że został wymieniony na okładce tego albumu jako gitarzysta biorący udział w jego tworzeniu. Pamiętasz wasze pierwsze spotkanie, przy okazji sesji płyty "The King Of Metal"? Czułeś, że darzy cię szczególnym szacunkiem, bo byłeś przecież przez pięć lat wokalistą i częścią Maiden? Po raz pierwszy widziałem Zwijsena na spotkaniu dotyczącym powstania ich albumu Nylon Maiden. I muszę przyznać, że wyszło to całkiem nieźle. Stworzyliście na "December Wind" kilka nowych piosenek. Wbrew pozorom to sporo pracy, bo w większości z nich słychać tylko gitarę i twój głos - stąd te różne wpływy, jak flamenco w "Eye Of The Storm", muzyka dawna w "Love Will Conquer All" czy blues w "The Love Of Your Life", żeby uniknąć monotonii? Będąc artystą niezależnym mam pewnego rodzaju swobodę twórczą, mogę więc pisać i nagrywać kompozycje stylistycznie całkowicie odmienne od siebie.

Foto: Blaze Bayley

narodził się spontanicznie? Myślałem o tym by kontynuować ten projekt, jednak przy pięciu trasach koncertowych, europejskich jak i światowych, w latach 20142018 oraz trzech albumach, trzeba było poczekać na odpowiedni moment. Warto też przypomnieć tym wszystkim, kojarzącym cię wyłącznie jako metalowego wokalistę, że nie była to jedyna tego typu współpraca w twym dorobku, bo nagrałeś też przecież kolędę "Rock & Roll Christmas" z gitarzystką Michelle Sciarrotta, zagrałeś też wcześniej kilka akustycznych tras... Dokładnie tak, zresztą sam bardzo lubię kompozycje akustyczne. Jest to możliwość, zarówno dla mnie jak i dla publiczności, by doświadczyć czegoś zupełnie innego. Do tego nowego projektu zaprosiłeś jednak

82

BLAZE BAYLEY

na co dzień choćby w Wolfsbane? (śmiech) Mam wielkie szczęście mogąc pracować z tak wspaniałą grupa muzyków, tych z Absolva (Chris Appleton, Martin McNee i Karl Schramm), którzy są również w moim zespole heavymetalowym, jak i w moim akustycznym składzie, z Thomasem i Anne. A propos: doczekamy się dalszego ciągu i kolejnej płyty po "Save The World", bo coś ostatnio o Wolfsbane cicho? Ostatnimi czasy Wolfsbane koncertuje, mniej więcej raz do roku, w okolicach grudnia, po całej Wielkiej Brytanii. W tym roku także będzie można nas ujrzeć i mam nadzieję, że uda nam się w przyszłym roku nagrać nowy album. Thomas jest też nie tylko wirtuozem gitary klasycznej, ale też świetnym kompozytorem i aranżerem, co udowodnił choćby na pły-

Jedna z nich to znany już z "Russian Holiday" utwór Iron Maiden "Sign Of The Cross" w długiej, rozbudowanej i mrocznej wersji, nagraliście też "2AM" - nie bez podstaw czujesz dumę z twych dokonań z Maiden i dlatego regularnie przypominasz te utwory? Uwielbiałem pracować z Iron Maiden. Mogłem liczyć na ogromne wsparcie i motywację ze strony fanów, a przy boku Steve'a Harrisa nauczyłem się wiele z zakresu pisania. Jest to część mojej kariery, z której jestem bardzo dumny, więc jest to całkiem naturalne, że celebruje ją za pomocą takich, a nie innych, nagrań. To chyba ogromne wyzwanie zredukować tak rozbudowane aranżacyjnie, bogate muzycznie utwory do skromnych wersji na głos, gitarę i czasem skrzypce, ale też jednocześnie spora frajda, bo dzięki temu te znane od lat utwory ukazaliście w zupełnie innym świetle? Dobrze jest odnaleźć serce danego utworu i próbować stworzyć nową aranżację by wydobyć i wzmocnić emocjonalną stronę danej kompozycji.


Już niedługo będziecie mieli okazję zaprezentować je na żywo, bo zagracie krótką, złożoną z 12 koncertów trasę po Europie? Dokładne tak; jak na razie to tournée idzie bardzo dobrze, a w Polsce mam swój pierwszy, całkowicie wyprzedany koncert - jest to występ w Koszalinie. Co ciekawe tylko jeden koncert zaplanowano w Anglii, a większość z nich odbędzie się we Włoszech, Czechach i Polsce - wygląda na to, że rodacy już od dawna przestali cię wspierać? To nie tak. W porównaniu do wcześniejszych lat w Wielkiej Brytanii koncerty heavymetalowe w tym roku cieszyły się znacznie większą popularnością, co umożliwi mi zagranie kilku dodatkowych dat na mojej trasy "Tour Of The Eagle Spirit" z roku 2019. I bardzo się mylisz, ponieważ obecnie koncertuję znacznie częściej w Wielkiej Brytanii niż wcześniej. Foto: Blaze Bayley

Od zawsze możesz jednak liczyć na polską publiczność, występujesz u nas regularnie jeszcze od czasów Maiden, stąd aż trzy akustyczne koncerty w Krakowie, Koszalinie i Warszawie? Przez wszystkie te lata zawsze czerpałem przyjemność z wizyt i występów w Polsce oraz tak entuzjastycznego przyjęcia polskiej publiczności. Fakt, że twoje debiutanckie wydawnictwo firmowane jako Blaze Bayley to "Alive In Poland" nie jest więc żadnym przypadkiem? Ten album ujrzał światło dzienne dzięki wytwórni Metal Mind Productions. Kocham moich wspaniałych, polskich fanów. Szkoda jednak, że te polskie koncerty, a i kilka innych, zagracie tylko we dwóch, bez Anne Bakker - tu poszczęściło się za to Włochom i i Szwajcarom? Faktycznie, Anne nie może wystąpić podczas eventów w Polsce. Podczas tych występów, zastąpi ją skrzypaczka z Polski. "December Wind" to ciekawy, ale tylko epi zod w twej karierze i pewnie już niebawem wrócisz do metalowego grania. O Wolfsbane już wspominaliśmy, wiem też, że na

początek przyszłego roku masz już zaplanowane spore trasy po obu Amerykach i Europie, a do tego ponoć planujesz jakieś niespodzianki dla fanów? Dzięki znacznej ilości materiału zawartego w trylogii mam możliwość zagrania kilku bardziej epickich piosenek, które nie doczekały się jeszcze prezentacji na żywo. Wybieram się z tournée do Ameryki Południowej w styczniu, w marcu do Europy, a w kwietniu i maju do Ameryki Północnej, dodatkowo planuję cały szereg występów w Wielkiej Brytanii w kwietniu, a także na przełomie sierpnia i września. Pojawię się też z pewnością na wielu różnych festiwalach jak np. Sweden Rock i Rock The Cost w Hiszpanii. Na pokazach festiwalowych tego lata zagram specjalną składankę Maiden z okazji 25-lecia mojego pojawienia się w tym zespole. Będzie to pierwszy i ostatni cykl występów z takim właśnie repertuarem. Wszyscy członkowie Absolva dołączą do mnie podczas tych eventów, zobaczymy więc Chrisa Appletona na gitarze prowadzącej, Martina Mcnee'a na perkusji, Karla Schramma na basie, a także brata Chrisa, Luke'a Appletona (z Iced Earth) na drugiej gitarze. Jakiś czas temu mówiło się o twych okazjo-

nalnych koncertach z Iron Maiden, ale ten temat jest już chyba nieaktualny, bo zespół nie był nimi zainteresowany? Bardzo chciałbym by tak się stało, jednak nie mam pojęcia, czy kiedykolwiek dojdzie do realizacji tego zamysłu. Był to pomysł, który zaproponowali fani, a nie Iron Maiden. Fani pewnie byliby zachwyceni, tym bardziej, że wielu z nich nie mogło być na trasach w latach 90., bo są zbyt młodzi - dlatego wciąż śpiewasz numery Maiden na swych koncertach i na przyszłorocznej trasie też ich pewnie nie zabraknie? Na moich koncertach można spotkać fanów z naprawdę różnych grup wiekowych - czasami pojawiają się starsi z nich i mówią: "Nie widziałem cię od Iron Maiden w 1998 roku", ale jak zauważyłeś mamy też wielu młodych fanów i to jest fantastyczne. Uwielbiam rozmawiać z fanami po moich koncertach, dlatego też, zawsze organizuję na zakończenie moich większych występów darmowy event, gdzie mogę się z nimi spotkać twarzą w twarz. Jesteś jednym z najbardziej zapracowanych metalowych wokalistów w branży, ale muzyka jest twoim sposobem na życie, nie tylko na utrzymanie, tak więc w żadnym razie nie czujesz z tego powodu jakiegoś dyskom fortu, wciąż czerpiąc z tego co robisz mnóst wo satysfakcji? Powstanie "Infinite Entanglement" było możliwe dzięki moim wspaniałym fanom. Wsparcie jakie otrzymałem od nich było najważniejszym komponentem podczas tworzenia całej trylogii. To dzięki nim mogę także spełniać się jako niezależny i undergroundowy artysta, a co za tym idzie, realizować moje marzenie bycia profesjonalnym, heavymetalowym wokalistą. Żyję życiem o jakim marzyłem jako nastolatek. Wojciech Chamryk, Katarzyna Chmielarz, Karol Gospodarek

Foto: Blaze Bayley

BLAZE BAYLEY

83


Jest to kolejna gałąź (...) Tak o jednym ze swoich utworów mówi gitarzysta Glen Drover, mający na koncie między innymi współpracę z Megadeth. W tym krótkim wywiadzie dowiemy się, czym właściwie jest Walls of Blood, jaki cel przyświecał Glenowi podczas tworzenia tego albumu i jaki ma on obecnie stosunek do niego. Nie przedłużając. HMP: Cześć. Czy mógłbyś mi powiedzieć więcej na temat Walls of Blood? Czym to dokładnie jest (w notce prasowej był to "ze0spół")? Glen Drover: Zasadniczo jest to heavy metalowy projekt, który zacząłem sześć lat temu, w założeniu miał zawierać wielu wokalistów na jednym albumie. Skończyło się na dziesięciu utworach, z siedmioma różnymi wokalistami. Czy mógłbyś krótko opisać muzykę na albu mie "Imperium"? Sto procent heavy metalu!!! Czemu zatytułowaliście ten album jako "Imperium"? Mógłbyś powiedzieć więcej o kontekście i głównym temacie tego albumu (jeśli oczywiście go ma)? Zasadniczo to Todd Latorre z Queensryche wpadł na pomysł by tak nazwać ten album, w momencie, w którym wciąż szukałem dla niego odpowiedniej nazwy. Odnosi się także do okładki którą widzisz, z istotami, które idą do góry z piekła. Dla mnie jest to pokonywanie całego tego zła, które Cię trzyma. Sam tytuł, "Imperium" w łacinie oznacza "potęgę". Czy Twoje doświadczenie z zespołów takich jak Megadeth czy King Diamond wpłynęło na muzykę Walls of Blood? Jeśli

tak, to w jakim stopniu? Być może są pewne elementy, które wyszły z inspiracji zespołami takimi jak King Diamond, jak i innymi ze sceny metalowej. Myślę, że te rzeczy wyszły wraz z dorastaniem wśród zespołów, które naprawdę lubisz i które naprawdę Cię inspirują, co jest powodem, dla którego my robimy to co robimy. Czy "Leave This World Behind" jest Twoją pierwszą współpracą z Nils K. Rue po Eidolon? Jak bardzo ten utwór jest podobny do muzyki tego zespołu? Tak jest. Myślę, że jest to podobne do albumu Eidolon, który zrobiliśmy z Nilsem w 2006 roku, który też mi się podobał! Czy Eidolon wciąż jest aktywny (właśnie mam na myśli ten zespół z długograjem "The Parallel Otherworld" z 2006r. i singlem "Leave This World Behind" z 2015r.). Mniemam, że nie, widząc Twój opis na medium społecznościowym w postaci: "Eks gitarzysta zespołów takich jak (...), Eidolon". Czy jest to definitywne rozstanie z tym zespołem? Niestety nie będziemy kontynuować tego zespołu. Był to dobry krok w stronę innych rzeczy w naszej karierze, jednak uznaliśmy, że musimy pozostawić tą przeszłość za sobą. Foto: Walls Of Blood

Czy mógłbyś porównać wokale Chuck Billy'iego z "Waiting to Die" do muzyki, jaką on tworzy wraz z Testament? Dla mnie "Waiting to Die" brzmi jak coś z ich albumu "Dark Roots of Earth". Dobre pytanie. Tak myślę, jednak nie miałem zamiaru stworzyć utworu, który by brzmiał jak Testament. Chciałem po prostu stworzyć utwór, który byłby dla niego komfortowy do wykonania i utwór, którego będę pewien, że zostanie on świetnie wykonany. Jest to jeden z moich ulubionych utworów z albumu (najpewniej "Imperium" - przyp. red.), jednak mówiąc to, stwierdzam jednocześnie, że wszystkie utwory z tego albumu mi się podobają. Co sądzisz o artyście Henning Basse? Z tego co miałem okazję przeczytać i usłyszeć, to na tym albumie występuje na wielu utworach. Mógłbyś opisać swoją współpracę z nim? Henning jest jednym z moich ulubionych ponadczasowych wokalistów i stał się również moim serdecznym przyjacielem na przestrzeni lat. Poza tym wypracowaliśmy między sobą bardzo dobrą więź jako wspólnicy. Wszystko co musiałem zrobić, to wysłać mu utwór. I wiedziałem, że wróci on w lepszej formie niż go wysłałem! Co do tego, dlaczego stworzył wiele utworów na tym albumie... Jedynym utworem, na którym miał zaśpiewać był "Seven Spirits". Kawałek "The Fault of Man" nagrany przez Henninga, początkowo miał zostać zaśpiewany przez Erica Wagnera z Trouble, jednak Eric nie miał czasu by nagrać swoje partie. Trzeci utwór z Hennigiem to "Blood Sacrifice Ritual", który miał być pierwotnie dla Warrel Dane'a… W momencie, w którym przygotowałem się do wysłania ścieżki - on wtedy nagrywał w Brazylii - dostałem telefon od brata, który przekazał mi, że Warrel umarł. Spoczywaj w pokoju mój przyjacielu. Co byś powiedział na porównanie "Tarnished Dream" do Judas Priest z okresu ich albumu o tytule "Jugulator"? Interesujące spostrzeżenie. Nigdy nie pomyślałbym o takim porównaniu. Być może w tym utworze są elementy, które występowały na tym albumie, jednak nigdy nie miałem w zamyśle stworzyć utwór inspirowany tym albumem. Oryginalnie ten utwór miał być dla James Rivera z Helstar i pomimo tego, że James zrobił pierwszą wersję, to nie było dokładnie to, czego chciałem, więc poprosiłem Tima Owensa o nagranie wokali do tego utworu. Utwór tytułowy, "Walls Of Blood" wydaje się być trochę inny od reszty utworów zawartych na albumie, myślę, że to kwestia wokalu. Czy uważasz, że mam rację? Jak bardzo wokaliści wpływali na utwory na albumie? Jest to tylko kolejna gałąź z heavy metalowego drzewa. Nie chciałem nagrywać albumu, który każdy utwór brzmiał tak samo, jednak również chciałem mieć dość spójny album w kontekście produkcji, stylu i tak dalej. Jak sądzę udało mi się tego dokonać. Oczywiście, każdy z wokalistów w jakiś sposób wpływał na te utwory, co jest oczywiste. Dlatego dla każdego wokalisty, z którym współpracowałem, tworzyłem takie utwory, które by zachowały ich styl wokalny.

84

WALLS OF BLOOD

Foto: Walls O


Raj dla jednej osoby jest piekłem drugiej Septagon tworzy muzykę która może na myśl przywoływać amerykańską szkołę trashu, coś bliżej takich zespołów jak Megadeth czy Heathen. Również odnosi się do wydarzeń, które miały miejsce w Stanach Zjednoczonych, prezentując własną opinię. Jest mały, drobny szczegół: jest to zespół niemiecki. Jednak pomijając na razie aspekt narodowości, wymienię parę słów z gitarzystą zespołu Septagon, Markusem Ullrichem na temat ich muzyki, tematyki utopii i niemieckiej sceny metalowej.

Of Blood

Mógłbyś powiedzieć więcej o tym, dlaczego wybrałeś "Junkhead" na debiut Walls Of Blood? By być szczerym, to był utwór, który zrobiłem dla czystej zabawy z wokalistą z Teksasu, o którym wiedziałem, że zabrzmi jak Layne Staley. Ten utwór nie był planowany na ten album, jednak wyszedł tak dobrze, że musiałem go dodać. Czy mógłbyś uchylić rąbka tajemnicy na temat produkcji na najnowszym albumie? Album w większości został nagrany i zmiksowany w moim własnym studiu. Perkusja, bas, gitary i klawisze. Wokale zostały nagrane przez każdego wokalistę z osobna w ich własnych studiach, bądź w profesjonalnych studiach nagraniowych, do których mieli dostęp. Czy powinniśmy się spodziewać kolejnego albumu w najbliższej przyszłości? Co planujesz robić w 2019? Pewnie, tylko nie wiem, jak będzie wyglądał zespół w momencie wydawania tego albumu. Najpierw poczekam i zobaczę co się będzie działo z tym albumem, a potem zdecyduje co chce dokładnie robić dalej. Co sądzisz o najnowszym albumie Sacrifice, "The Ones I Condemn"? Świetny album! Mój brat Shawn jest wielkim fanem tego albumu. Polecił mi go, a ja skierowany jego radą udałem się do sklepu i zakupiłem płytę. I byłem z tego bardzo zadowolony. Świetna rzecz!

HMP: Cześć. Czy mógłbyś opisać waszą muzykę w paru słowach, na sam początek? Markus Ullrich: Cześć. Powiedziałbym że to raczej praca dla słuchaczy i krytyków, ale spróbuję. Powiedziałbym, że jest to mieszanka speed, thrash i amerykańskiej starej szkoły metalu. Czy doświadczenie z innych zespołów wpłynęło na muzykę Septagon? Masz na myśli moich własnych zespołów? Powiedziałbym że nie. Nie robi to zbytniego sensu by mieć wiele zespołów, jeśli jeden wpływa na inny. Słucham muzyki z różnych gatunków, tak więc zawsze będzie jakaś pewna inspiracja. Czy "Exit Gunfire" zostało zainspirowane przez charakter bitew podczas pierwszej wojny światowej? Możesz powiedzieć więcej o inspiracjach na waszym pierwszym albumie? Nie stworzyłem tekstu, jednak sądzę że osoba która to napisała (gościnnie), była zainspirowana wydarzeniami z wielkiej wojny podczas swojego procesu twórczego. Główne inspiracje na ten album, jeśli chodzi o lirykę na naszym debiucie, jak i zresztą na naszym drugim albumie jest to, co się dzieje wokół nas. Czyli trochę polityki, trochę krytyki społecznej oraz trochę o środkach masowego przekazu, czy społecznościach internetowych, oraz o tym jak to bardziej i coraz bardziej wpływa na nasze codzienne życie, ale bez wiedzy jak to może się zakończyć.

Co sądzisz o "1984" Orwella? Czy mógłbyś porównać go do "Nowy wspaniały świat" Huxleya? Który z nich jest bardziej praw dopodobny obecnie? Powiedziałbym, że jestem muzykiem, a nie krytykiem literatury (uśmiech). Lata temu czytałem "Nowy wspaniały świat", myślę, że to musi być przynajmniej tak 30 lat. Nie powiedziałbym, że jeden z nich jest bardziej prawdziwy od drugiego, jednak myślę, że oba z nich są czymś więcej niż tylko dystopią, co jest dość przerażające. Czy mógłbyś porównać wasz debiut z waszym najnowszym albumem, "Apocalyptic Rhymes"? Myślę, że to jest kolejny logiczny krok. Prawdopodobnie bardziej skoncentrowany i przebojowy, jednak nie jest to coś kompletnie różnego od poprzednika. Czy mógłbyś opisać proces produkcyjny na waszym najnowszym albumie? Jak, jak długo, gdzie oraz z kim pracowaliście nad tym albumie? Oh, mam swoje własne studio, podobnie jak Markus Becker. Jedynie perkusję nagraliśmy gdzie indziej, ponieważ u nas nie było na to miejsca. Wszystko inne zostało nagrane u nas, w przeciągu dwóch-trzech miesięcy. "P.O.T.U.S.A.", został zainspirowany pobytem Beckera (wokalisty) w Ameryce i jest krytyczny w stosunku do obecnego prezy denckiego reżimu, który podzielił kraj. Zobaczyłem to w waszej notce prasowej. Więc,

Dziękuje za wywiad, ostatnie słowa należą do Ciebie. Dziękuje Tobie również. Składam podziękowania wszystkim, którzy mnie wspierali, za ich ciągłe wsparcie. Jacek Woźniak

Foto: Septagon

SEPTAGON

85


mógłbyś opowiedzieć o tym, z poleceniem jakiś źródeł by wyrobić swoją opinię? Dlaczego to zdanie moglibyśmy uznać za prawdziwe? Nie powiedziałbym, że było to zainspirowane czasem wpędzonym przez niego w Ameryce, pomimo że jest tak napisane w notatce. Jest to zainspirowane bardzo, bardzo znaną osobą. Becker żył w Stanach przez więcej niż pięć lat, ale to było przed tym, zanim maniak zaczął swoje show. Nie wiem co masz na myśli przez źródła, jednak myślę że oczywistym jest to, że tekst jest trochę zabawny i sarkastyczny. Mam nadzieję że ta odpowiedź Cię usatysfakcjonowała. Powiedzmy. Czy mógłbyś nam opowiedzieć, jak by Twój wymarzony świat wyglądał? Z tego co czytałem w waszych tekstach, znalazłem jedynie opisy waszego postrzegania obecnego świata. O kurde, to staje się bardziej skomplikowane. Muszę tu wspomnieć, że napisałem większość muzyki, ale nie stworzyłem żadnego tekstu. Myślę, że wymarzony świat jest czymś, co po prostu nie może istnieć. Jest to nic, co byłbym w stanie opisać, szczególnie, że dla mnie punkt widzenia może się zmienić z dnia na dzień. Nie ma realnej implikacji wymarzonego świata. Raj dla jednej osoby jest piekłem drugiej. Co według Ciebie oznacza "popychać muzyczne granice" w kontekście waszego najnowszego albumu (sformułowanie to było w notce - przyp. red.). To była informacja zawarta w naszej notce prasowej, za którą oczywiście nie byłem odpowiedzialny. Jest to tylko czyjś sposób na opisanie, tego co my robimy i jest to jego opinia. Myślę. że to było spowodowane tym, że mamy pewne tło związane z thrashem, z paroma technicznymi riffami, lecz pracujemy z prawdziwym piosenkarzem, a nie typowym thrash bądź death metalowym wokalistą. Być może to powoduje, że brzmimy bardziej melodycznie niż naprawdę… o ile to ma jakiś sens (śmiech). Czy "Apocalyptic Rhymes" miał być albumem koncepcyjnym? Z tego co mi się wydaje, to tak. Mógłbyś powiedzieć więcej o temacie, który łączy wszystkie utwory?

Nie, w żadnym wypadku to nie jest album koncepcyjny. Tak, planowaliśmy żeby nim był, jednak na etapie produkcji okazało się, że utwory odnoszą się do różnych tematów, o których już wcześniej powiedziałem. Dwa, trzy utwory są ze sobą w jakiś sposób połączone. Czy mógłbyś nam zdradzić Twój ulubiony album koncepcyjny? Dla mnie jest to "Time Does Not Heal" autorstwa Dark Angel. Co sądzisz o tej pozycji w dyskografii tego zespołu? Prawdopodobnie bym powiedział że jest to "Operation: Mindcrime" od Queensryche. Myślę że byli grubo przed swoim czasem, a sam album jest naprawdę dynamiczny. Uwielbiam "Time Does Not Heal" i o ile zajmuje się tylko jednym tematem, jakoś nie czuję go jako album koncepcyjny. Jeśli chodzi o mój ulubiony album Dark Angel, to pewnie byłby to "Darkness Descends", choć wydaje się trochę za długi. Co sądzisz o obecnej niemieckiej scenie metalowej? Jest tam parę nowych interesujących zespołów. Nie jestem zbytnio w tą całą otoczkę retro, jednak uważam, że mamy parę naprawdę nowych fajnych zespołów death metalowych, które brzmią bardzo unikatowo. Co zamierzacie robić w 2019? Mam nadzieję, że zagramy parę występów i zaczniemy nagrania do naszego trzeciego albumu. Co sądzisz o Cruz Del Sur Music? Że jest to idealny wydawca dla nas. Nie za mały, nie za duży. Mają doskonałe pojęcie o tym, co się dzieje na scenie. Dziękuje za wywiad. Czym chciałbyś zakończyć wywiad? Dziękuje Wam oraz Waszym czytelnikom za okazane zainteresowanie zespołem. Poświęćcie chwilę naszej muzyce! Jacek Woźniak

HMP: Wydaliście właśnie Wasz drugi album "Beyond the Celestial Echoes". Często się zdarza tak, że drugi album zespołu jest znacznie lepszy od debiutu. Czy można o tym mówić także w Waszym przypadku? Marios P.: Ludzie piszą do nas, ale nie porównują naszych dwóch albumów ze sobą. Niektórzy preferują nowy, innym podoba się stary. Nie można więc obiektywnie stwierdzić, który z nich jest lepszy. Poza tym nigdy nie dogodzisz każdemu. My widzimy drugą płytę jako coś innego. Zachowuje wszystkie charakterystyczne cechy zespołu, ale dodaje sporo nowych, więc rezultat jest po prostu inny. Opisujecie Waszą twórczość jako miks stylów Voivod, Helstar i Coroner. Czy to właśnie te kapele miały na Was najbardziej znaczący wpływ? Równie dobrze można wymienić Mercyful Fate, Annihilator i Watchtower zamiast tych co podałeś. Inspiruje nas naprawdę dużo kapel, więc za każdym razem, gdy ktoś nas o to pyta, odpowiedź może być inna. Każdy z tych zespołów odcisnął piętno na naszej muzyce, ale na żadnym konkretnie się nie wzorujemy. Album zdobi dość ciekawa okładka. Inspiracją był ostatni utwór na płycie, "The Glass". Wysłaliśmy tekst do Dimitara Nicolova, twórcy okładki, i poprosiliśmy o namalowanie tego, co mu podsunie wyobraźnia. Formuła Waszej muzyki jest dosyć unikatowa. Powiedz mi proszę, czy to od początku była przemyślana koncepcja, czy może to wszystko wyszło samo z siebie? Od początku mieliśmy wizję tworzenia dobrej muzyki bez żadnych ograniczeń. Oczywiście nie widzieliśmy końcowego rezultatu od razu, bo każdy z nas dokłada coś od siebie do produktu końcowego. Niczego nie planowaliśmy, ale wierzę, że nasza muzyka rozwija się razem z nami. Trzon Waszej twórczości stanowią takie gatunki, jak speed, heavy oraz thrash. Czy ciągle jesteście fanami oldschoolowego metalowego grania? Oczywiście, że tak. Kolekcjonujemy płyty, chodzimy na koncerty i ciągle szukamy nowych informacji dotyczących metalowej muzyki. Dotyczy to zwłaszcza oldschoolowych rzeczy, ale nowymi kapelami też się interesujemy. Szczególne wrażenie robi gra Waszej sekcji rytmicznej. Spyros oraz Vagelis często sto -

Foto: Septagon

86

SEPTAGON


starożytne religie oraz przepastny i ciemny kosmos z tym co przyniesie nam wyobraźnia i do tego wplatamy pewne wydarzenia historyczne. Ale może to być cokolwiek, co przykuje naszą uwagę.

Rozwijamy się razem z naszą muzyką Zazwyczaj na łamach HMP opisujemy zespoły dość jednolite pod względem stylistycznym. Zdarzają się jednak wyjątki. Takim wyjątkiem jest właśnie Sacral Rage, który łączy ze sobą elementy thrashu, heavy oraz rocka progresywnego w bardzo futurystycznej otoczce. Na nasze pytania odpowiedział gitarzysta Marios P. sują niekonwencjonalne, jak na muzykę metalową zagrywki. Słuchają czegoś poza metalem? Owszem, słuchają. Bez przesady, ale podobają im się stare dobre prog-rockowe kapele. Tego typu klimaty też staramy się zawrzeć w naszej muzyce. Dymitris dysponuje bardzo wysokim wokalem. Czy dba jakoś szczególnie o swój głos? Właściwie w ogóle nie dba o swój głos (śmiech). Jest samoukiem, od zawsze uwielbia wysoko śpiewających wokalistów jak Warrel Dane, Midnight czy Carl Albert żeby wymienić kilka nazwisk. Po 16 latach ciągłych krzyków wytworzył w sobie stalowe gardło zdolne wytrzymać każde ciśnienie. Najbardziej interesującą kompozycją jest przywoływany już przez Ciebie piętnas tominutowy "The Glass". Uważam, ze tego typu formuła idealnie pasuje do stylu Sacral Rage. Dlaczego nie zdecydowaliście się na więcej tego typu kawałków? Uważamy, że nagranie kolejnego epickiego kawałka nie miałoby sensu w kontekście tego albumu. Wszystkie utwory wyszły całkiem długie, więc jeden 15-to minutowy jest wystarczający. Właściwie to "The Glass" jest trzema utworami połączonymi w jeden. Nie chcieliśmy ich rozdzielać na osobne ścieżki na płycie żeby zachować spójność kompozycji. To historia o przyszłości. Wiemy, że się wydarzyła, ponieważ znaleźliśmy i uwierzyliśmy w jego zeznania. Jego imię to Ul. Jest androidem z innego wymiaru, stworzonym przez wymarłą rasę obcych. Podróżuje samotnie przez czas i przestrzeń w poszukiwaniu źródeł energii zdolnych zapewnić mu wieczne życie. Zawitał na Ziemię i podróżuje w czasie przez jej historię, ponieważ ludzie posiadają ekstremalnie wysokie pokłady energii, które objawiają się, gdy czują strach lub są poddawani ciężkim doświadczeniom. Każdy jak dotąd utwór Sacral Rage opowiada o tym, co widział on podczas swoich podróży. W "The Glass" pojawiają sie partie śpiewane po grecku. Nie myśleliście by nagrać cały kawałek w Waszym ojczystym języku? Zdecydowaliśmy się na fragment tekstu po grecku, ponieważ zawiera on w sobie słowo Ephialtes (koszmar). Ephialtes, zgodnie z grecką mitologią, był tym, który poprowadził Kserksesa tajemną ścieżką pod Termopilami ku zgubie króla Leonidasa. Pomyśleliśmy, że fajnie będzie opisać to po grecku. Dorastaliśmy słuchając metalu z tekstami w większości po angielsku. Trochę to dziwne, śpiewać cały utwór w naszym rodzimym języku. Może napiszemy w przyszłości coś więcej po

grecku, ale na pewno nie będzie pełnego albumu w tym języku. Które utwory z najnowszego albumu jeszcze byś wyróżnił? Nie umiem wybrać, naprawdę nie wiem. Wkładamy wiele wysiłku w komponowanie, więc ostatecznie jesteśmy kompletnie zadowoleni z każdego utworu. Odpowiem jednak

Często do określenia Waszej muzyki używacie tagu "High-Tech Metal Lunacy". Co to dokładnie oznacza? Chcieliśmy tym terminem opisać złożoność naszej muzyki połączoną z futurystycznymi tematami poruszanymi w tekstach utworów. Nie mieliśmy na myśli niczego szczególnego, fajnie to po prostu brzmi, dlatego się tego trzymamy. Po nagraniu debiuty wystąpiliście w kilku europejskich państwach. Które z nich szczególnie pamiętasz? Każdy koncert to wydarzenie, nieważne czy chodzi o to, że dobrze zagraliśmy, poznaliśmy nowych ludzi czy poszliśmy zwiedzać okolicę. Naprawdę fajnym i wciąż żywym w pamięci doświadczeniem był nasz pierwszy zagra-

Foto: Sacral Rage

na Twoje pytanie trochę inaczej: na koncertach lubię grać "Vaguely Decoded" i "Eternal Solstice".

niczny koncert na festiwalu Keep It True. Poznaliśmy wielu fajnych ludzi, obejrzeliśmy występy świetnych kapel i zagraliśmy z jednym z naszych bohaterów (Alanem Tecchio).

Tekstowo "Beyond Celestial Echoes" zdaje się być kontynuacją Waszego debiutu pod tytułem "Illusions In Infinite Void". Czy ktoś, kto nie słyszał poprzedniej płyty bezie w stanie zrozumieć przekaz ostatniego albu mu? Nie jest kontynuacją w tym sensie, że to ciąg dalszy jednej historii, nasze teksty po prostu skupiają się na podobnych tematach. Każdy utwór jest powiązany z Ulem, ale to osobne historie (poza trylogią "Glass" i kolejnymi częściami L.C.E.). Nie uważam więc, że słuchaczom będzie czegoś brakowało jeśli nie znają naszego debiutu.

Grecka scena metalowa wydaje się być coraz silniejsza. Jakie są największe plusy grania w metalowej kapeli w Waszym kraju? To prawda, że grecka scena jest z roku na rok coraz silniejsza. Jest tutaj wiele doskonałych kapel, a każda ma swój własny styl. Granie metalu w Grecji to sposób na oderwanie się od gównianej codzienności, ale też sposób na przetrwanie kolejnego dnia. Kryzys finansowy miał jedną zaletę: odświeżył nasze pragnienie tworzenia muzyki i sztuki w ogóle.

Co jest główną inspiracją w przypadku tek stów? Jaki rodzaj fantasy/ science fiction najbardziej do Was trafia? Lubimy łączyć tematy takie jak zaburzenia psychiczne, wykolejenia umysłowe, dyktatorzy, zakazane rytuały, apokaliptyczne wizje,

Bartłomiej Kuczak Tłumaczenie: Paweł Izbicki

SACREAL RAGE

87


Śladami templariuszy Albert Bell od dawna fascujue się historią średniowiecza, a fakt, że mieszka na Malcie tylko mu owe zainteresowania ułatwia. Na najnowszej płycie Sacro Sanctus "Liber III: Codex Templarum"nadal zgłębia więc tajemnice templariuszy, splatając historyczne fakty ze swymi hipotezami, opatrując je heavy/doom metalem najwyższej próby. Zapowiada też już kolejną płytę, z nieco inną warstwą tekstową: HMP: Forsaken wydał płytę w ubiegłym roku, Nomad Son milczy od kilku lat, wygląda więc na to, że masz obecnie nieco więcej czasu na swój solowy projekt, stąd niedawna premiera "Liber III: Codex Templarum"? Albert Bell: Gdy zaczynałem z Sacro Sanctus nie planowałem trzymać się dwuletniego planu wydawniczego. Samo tak się wszystko ładnie ułożyło, ponieważ zaczynałem pisać materiał od razu po wypuszczeniu każdego albumu, ale miałem też sporo rzeczy napisanych wcześniej, z których mogłem czerpać. Dla przykładu, "Terra Sancta" z drugiego albumu "Ad Aeternum" była już napisana w czasach "Deus Volt", debiutu Sacro Sanctus. Nie została na nim umieszczona, ponieważ

nowy materiał. To moja obsesja! Każdą wolną chwilę poświęcam na pisanie piosenek. Najpierw układam riffy i łączę je ze sobą, a kiedy struktura utworu mi odpowiada, przystępuję do kolejnej fazy - pisania tekstów. Czasem jednak zaczynam od tekstów a potem zajmuję się muzyką. Staram się pisać dla Sacro Sanctus zupełnie różny materiał niż dla Nomad Son i Forsaken. Wymaga to ode mnie innego sposobu myślenia, ponieważ Sacro Sanctus jest bardziej pierwotny i dziki, mniej ograniczony przez reguły rządzące tym gatunkiem muzyki niż pozostałe dwa zespoły. Jeśli uznam, że coś brzmi właściwie i odpowiada mojej wizji, biorę to pod uwagę. Niektórzy mogą zapytać, co w takim razie pasuje do

Foto: Jowita Kaminska-Peruzzi

uznałem, że potrzebuję jeszcze nad nią popracować i ją ulepszyć. Tylko kiedy jestem zadowolony w stu procentach z danej piosenki i uznaję, że jest skończona, może ona ujrzeć światło dzienne. Nie uznaję wypełniaczy na albumach, ani niczego podobnego w tym guście. Tak samo było z "The Widow's Sons" na ostatnim albumie "Liber III: Codex Templarum". Podstawowe riffy do niego zostały napisane wieki temu i odświeżone na potrzeby tej płyty. Najbardziej złożonym procesem tworzenia albumów Sacro Sanctus jest tak naprawdę ułożenie tracklisty, zdecydowanie, jak każdy utwór powinien oddawać koncept płyty. Właśnie robię to teraz pod kątem czwartego albumu. Zacząłem od ułożenia wstępnej listy około 25-30 piosenek i teraz staram się wybrać około 13 z nich i wtedy zacząć nagrywać. Nie wszystkie utwory jednak trafią na album. W międzyczasie ciągle piszę

88

SACRO SANCTUS

konceptu Sacro Sanctus? Czy musi to być old school czy inne tego typu rzeczy? Cóż, jestem ze starej szkoły, więc nie muszę się zbytnio wysilać, żeby to, co piszę tak właśnie brzmiało. To jedyna drogą, jaką znam (śmiech). Młodszym muzykom chyba trudniej to przychodzi. Muszą się wysilić, żeby tak zabrzmieć. Ja nie umiem z kolei zmienić swojego podejścia, bo taki już po prostu jestem. Twoja działalność jest też idealnym przykładem tego, że obecnie nie ma już prakty cznie żadnych ograniczeń i ktoś z niewielkiego, wyspiarskiego państwa też może wybić się, jeśli tylko ma ku temu twórcze możliwości? Oczywiście, Internet i bliska dostępność rozwiązań czyni wszystko o wiele łatwiejszym, niż to było w 1984 roku, kiedy zaczynałem

grać w różnych zespołach. Malta była wtedy zdecydowanie bardziej izolowana niż obecnie, odcięta od kontynentu europejskiego i reszty świata. Więc jeśli jakikolwiek zespół posiada talent, motywację i ambicje, ale przede wszystkim wytrwałość i niezbędne kontakty, myślę, że może zajść daleko. Jednak, jak mówiłem, nie chodzi tylko i wyłącznie o talent. Prawidłowe podejście jest również bardzo, bardzo ważne. Jeden leniwy członek zespołu, albo ktoś, kto nie poświęca się dla sprawy w stu procentach często wystarczają, aby wszystko wylądowało za burtą. I to jest właśnie to, co często przytrafia się zespołom. Prą naprzód, mimo że nie mają jako zespół wspólnej wizji i poczucia celu. Talent i umiejętności techniczne to nie wszystko co powinien posiadać muzyk. Właściwy charakter i nastawienie, wymagane, aby wtopić się w etos zespołu, są najważniejsze. Nigdy nie zamierzałeś więc wynieść się z Malty, żeby stać się bardziej znanym muzykiem, zrobić większą karierę? Włosi z Negacy chwalą sobie na przykład przeprowadzkę z Sardynii do Londynu, podkreślają, ile dzięki niej zyskali nowych możliwości, z kontraktem z Massacre Records włącznie... Wydaje się, że gdybym faktycznie operował z kontynentalnej Europy, mógłbym dotrzeć z moją muzyką do większej ilości ludzi dzięki większej promocji, koncertowaniu i tym podobnym. Z drugiej strony jednak, Malta ma małą, ale bardzo zjednoczoną scenę metalową, która zdecydowanie zapewnia odpowiednie wsparcie, troskę i możliwości dla wszystkich moich zespołów. Tak naprawdę więc to miecz obosieczny. Rozwiązaniem jest oczywiście utrzymanie fortecy na wyspie jako kwatery głównej i rozwijanie się z tego miejsca, jak to próbowałem zrobić z moimi zespołami. Jestem też mocno przywiązany do Malty z różnych powodów i byłoby mi ciężko porzucić to wszystko i zaczynać od początku. Wyspa (jej historia itp.) zapewnia mi również bogaty materiał, którego potrzebuję, aby móc komponować. We wszystkim co robię, między wierszami zawieram więc mocno nacjonalistyczny i patriotyczny element! Jesteś zresztą muzykiem wywodzącym się z undergroundu i wciąż kultywującym tradycje muzycznego podziemia, tak więc praca w małych czy domowych studiach jest dla ciebie czymś oczywistym? Mniejszego studia używam w procesie przedprodukcji każdego z moich albumów. Gdy ta praca już jest skończona (podstawowe ścieżki instrumentów i linii wokalnych) przechodzę do Temple Studios, które jest ogromnym, profesjonalnym studiem. Używają tam konsoli do miksowania Neve - jednej z niewielu, które ostały się jeszcze w Europie i zdecydowanie jednej z najbardziej pożądanych. Poza samym sprzętem, ważna jest dla mnie współpraca z Davidem Vellą - właścicielem, realizatorem dźwięku i guru w tej świątyni dźwięku, który naprawdę pomaga mi przy tworzeniu utworów. Uważam to wszystko za wypróbowaną, przetestowaną i pewną formułę, której raczej nie będę zmieniał, tak długo, jak pozwolą mi na to moje finanse. Kiedy słucham "Liber III: Codex Templarum" odnoszę wrażenie, że to bardzo szczera płyta, a stworzenie jej było dla ciebie czymś


naturalnym w tym sensie, że niczego nie kalkulowałeś, nagrywając po prostu muzykę bliską ci od lat? Dziękuję za miłe słowa! Jak wspominałem wcześniej, jestem raczej rygorystyczny jeśli chodzi o komponowanie; muszę być pewien, że utwór jest na tyle przekonujący, że warto kontynuować nad nim pracę. Czasem patrzę z perspektywy słuchacza przed podjęciem decyzji i szukam tych elementów, które mnie samemu by się spodobały w metalowym utworze. W tym wypadku biorę pod uwagę to, czy riffy "kleją się" ze sobą i dobrze razem brzmią oraz czy piosenka ma odpowiednią atmosferę i nastrój. Jeśli znajdę obydwie te wartości, wtedy skupiam się na wykonaniu właściwego nagrania. Musi ono być bez skazy, aby zapewnić utworowi odpowiednie brzmienie. Chodzi o to, aby dać się porwać całemu procesowi a nie tylko odhaczać kolejne punkty z listy założeń. Warunkuje to czy album będzie brzmiał szczerze czy nie, tak uważam. Należy też oczywiście zostawić trochę miejsca na spontaniczność. Jest niewiele poprawek (jeśli w ogóle jakieś) na tym albumie (w przeciwieństwie do większości dzisiejszej muzyki). Sprawia to, że uczciwość i spójność są w tych nagraniach wyeksponowane. Z Sacro Sanctus zawsze wiesz, czego możesz oczekiwać! Bez zbędnych pytań. Hard rock, tradycyjny heavy, epic czy doom metal - to chyba najważniejsze składniki stopu zwącego się Albert Bell's Sacro Sanctus? Tak naprawdę to wszystkie zespoły, których słuchałem podczas mojej heavy metalowej podróży. Niektóre kapele wyróżniały się i pozostały moimi przewodnikami od czasów nastoletnich do dziś, mam tu na myśli Sabbath, Purple, Priest, Saxon, Motörhead, Maiden (głównie lata z Di'Anno), Venom, Celtic Frost/ Hellhammer, Bathory, pierwsze cztery czy pięć albumów Manowar, Sodom, Destruction, wczesne Running Wild, Sabbat, Atomkraft, Onslaught (i kilka innych zespołów thrash i black/thrash pierwszej fali), Angel Witch, Witchfinder General, Pagan Altar, Demon, Witchfynde (jak dla mnie, to klejnoty w koronie NWOBHM, poza Saxon i Maiden) oraz oczywiście doom metal. Zacząłem słuchać doom głównie dzięki Trouble, potem zainteresowałem się Candlemass, Pentagram, Saint Vitus, Count Raven, Revelation itp. To są główne moje inspiracje. Sacro Sanctus również wyraża moje uwielbienie dla klasycznych włoskich zespołów metalowych jak Death SS i The Black oraz greckich black metalowych z przełomu lat 80./ 90., w tym Varathron, Zemial i Rotting Christ. Jest tego cały garniec. Wszystkie kapele, które wyżej wymieniłem, są dla mnie ważnymi punktami odniesienia, ale nigdy nie stawiam sobie za cel naśladowanie kogokolwiek. Ostatecznie w tym wszystkim chodzi o to, aby moje wnętrze rozwijało się i ujawniało w tym procesie, a to wnętrze jest wytopione z prawdziwej stali! Nie wydaje ci się, że obecnie zbyt wiele zespołów jest dobrych tylko w perfekcyjnym kopiowaniu rozwiązań wypracowanych przed laty przez innych, a nie są w stanie dodać nic od siebie, czego efektem są płyty pozbawione jakiejkolwiek oryginalności czasem nawet idealne, ale całkowicie bez -

duszne, takie typowe produkty? Tak uważam. Często podnoszę ten temat z przyjaciółmi, gdy polecają mi ten czy inny zespół, mówiąc "Albert, posłuchaj tej kapeli, brzmią dokładnie jak Exciter" czy coś podobnego. Zwykle odpowiadam im "cóż, jeśli brzmią dokładnie jak Exciter, czemu miałbym ich słuchać, skoro zespół, na którym się wzorują, wydał w swoim czasie miażdżące albumy, których nadal dość często słucham? Z pewnością nie mogą być lepsi od oryginału!" Podczas gdy niepodobna jest nie być pod wpływem tego, czego się słucha, musisz wypracować swoją własną tożsamość, a nie tylko powielać riffy ulubionych kapel. Uważam, że to samobójstwo. Budowanie swojej własnej muzycznej tożsamości jest niezwykle ważne, a osiąga się ją poprzez słuchanie jak najbardziej zróżnicowanego materiału (spójrz na ze-

im wydawcą i dziękuję za to bogom heavy metalu! Od początku poruszasz w tekstach tematy związane z krucjatami i zakonami rycerski mi. To tematyka idealnie nadająca się na słowa do metalowych utworów, ale zdaje się, że w twoim przypadku jest to coś więcej, nie tylko dlatego, że Malta od razu kojarzy się z joannitami? Pierwsze trzy albumy Sacro Sanctus ("Deus Volt", 2014, "Ad Aeternum", 2016 oraz "Liber III: Codex Templarum", 2018) są tak naprawdę niemal chronologicznymi częściami trylogii (częściowo historycznej, częściowo fikcyjnej), która opowiada o powstaniu zakonu templariuszy, jego starciach z siłami Saracenów podczas wypraw krzyżowych oraz kon-

Foto: Jowita Kaminska-Peruzzi

społy, które wymieniłem wyżej, jest tam sporo różnorodności) oraz znając i poddając próbie swoje ograniczenia. W przeciwnym wypadku możesz popaść w rutynę. To taka sama historia jak z tymi wszystkimi niezliczonymi zespołami doom, death czy stoner/doom, które dzisiaj istnieją i wszystkie brzmią tak samo, bez grama oryginalności. Bez względu na talent, tylko niektóre z tych zespołów skusiłyby mnie do nabycia ich albumu. Brzmi to za mocno. Takie granie jest już niemodne, nie sprzeda się nawet w minimal nym nakładzie. Trzeba dograć jeszcze jakiś bardziej przebojowy numer - założę się, że od Metal On Metal Records nie słyszysz takich głupot, co przekłada się na oryginal ność kolejnych płyt Sacro Sanctus? Nie! (śmiech). Metal On Metal ufają mi i moim oldschoolowym praktykom i wierzą, że zawsze dostarczę im album, który pokochają, co zresztą chyba dotąd się działo. W przeciwnym wypadku nie sądzę, abym nadal był w ich katalogu! Oczywiście wskazówki odnośnie tego, którego kawałka użyć do promocji albumu i tym podobne od Jowity i Simone dostaję i zwykle zgadzamy się co do tych kwestii. Wszystko sprowadza się do tego, żeby wypracować porozumienie w temacie czym dobry album/utwór heavymetalowy powinien być i jak brzmieć. Uważam za błogosławieństwo, posiadanie takiej relacji ze swo-

fliktem z hierarchami kościoła i francuską monarchią, który doprowadził ostatecznie do jego rozwiązania. W ostatniej części trylogii zapuszczam się nawet dalej i snuję przypuszczenia co do dalszych losów zakonników po tym jak zostali odtrąceni przez Kościół i poddani procesom sądowym przez Philipa Le Bel - francuskiego monarchę, który przysiągł zniszczyć templariuszy. To właśnie tutaj odnoszę się do najbardziej niezwykłych mitów w post-templariuszowskiej historii takich jak powiązanie ocalałych templariuszy i wyniesienie Roberta Bruce'a - jego zwycięstwo nad Anglikami (mimo że okoliczności były przeciwko niemu i klanom Szkocji) pod Bannockburn. Bardzo to wszystko przykuwało moją uwagę już od dzieciństwa, kiedy to większość czytanych przeze mnie książek dotyczyło rycerstwa, a w swojej wyobraźni przeżywałem te historie wciąż do nowa. I owszem - te zainteresowania wrosły we mnie o wiele wcześniej niż pasja do metalu. Mieszkając na Malcie wyspie rycerzy świętego Jana, żyjąc blisko bastionów i fortyfikacji trzech miast (VittoriosaCospicua-Senglea) - przesiąkniętych historią tamtych czasów i pasjonując się historią od najmłodszych lat wyrobiłem w sobie naturalny pociąg do tego typu zainteresowań. Fascynacja ta trwa od mojego dzieciństwa, przez nastoletnie lata, aż do dzisiaj. Wielu fanów metalu zaczynało interesować

SACRO SANCTUS

89


miał innego wyjścia jak tylko współpracować z władcą Francji.

Foto: Jowita Kaminska-Peruzzi

się tym okresem dzięki utworowi i płycie "Crusader" Saxon, a jak to było w twoim przypadku? Jak wspomniałem wcześniej, krucjatami zainteresowałem się we wczesnym dzieciństwie było to spowodowane historią wyspy, jej przepychem i mitami odwołującymi się do tamtych czasów, które słyszało się w szkole lub od rodziców czy dziadków. Tak więc zapoznano mnie z tym wszystkim oraz z powstaniem Malty przeciwko Imperium Osmańskiemu w 1565 roku w bardzo młodym wieku. Tak samo było z np. heroicznym oporem Malty przeciwko siłom Osi podczas II wojny światowej. To może równie dobrze być temat, w który zagłębię się w przyszłości. Tym razem wziąłeś na tapetę templariuszy, a to temat ogromny, do dziś mający wiele niewyjaśnionych tajemnic - tym chyba ciekawszy do przetrawienia i przedstawienia w postaci tekstów? Tak, oczywiście, templariusze są blisko związani z różnymi tajemniczymi organizacjami i okultyzmem. Wszystko to czyni ten temat jeszcze bardziej zajmującym. Mógłbym się zagłębiać i wnikać w ten temat bardziej, ale uważam, że trzy albumy są wystarczające aby oddać sprawiedliwość tej historii, więc pracuję teraz nad innym konceptem (jakkolwiek nadal powiązanym ze średniowieczną historią) na kolejne wydawnictwo. Dotarłeś do jakichś nieznanych szerzej źródeł w bibliotekach czy lokalnych archiwach, dzięki czemu ta opowieść stała się jeszcze ciekawsza? O tak. Jestem z zawodu nauczycielem akademickim (socjologiem), więc mam nieograniczony dostęp do biblioteki Uniwersytetu Maltańskiego, aby móc prowadzić swoje badania. Mam też niezłą kolekcję najlepszych książek dotyczących templariuszy. Wszystko to służyło mi przez ostatnie cztery lata jako lektura do poduszki podczas mojej podróży przez historię templariuszy. Wielu ludzi przedkłada dziś internet nad źródła pisane, ale jednak w sieci nie można znaleźć wszystkiego, o czym pewnie nieje-

90

SACRO SANCTUS

dnokrotnie też się przekonałeś? Internet może nie być najlepszym źródłem dla niektórych rzeczy, dlatego jeśli pragniesz zagłębić się naprawdę głęboko w jakiś temat musisz zapuścić się dalej i tak naprawdę odczuwać ekscytację z faktu trzymania w rękach książki i wytrwałego czytania o interesującym cię zagadnieniu. Czyli poza poszukiwaniami muzycznych białych kruków spędzasz też czas na wyszukiwaniu interesujących cię historycznych książek, wciąż powiększając swą bibliotekę? Tak, oczywiście. Ale nie tylko tych powiązanych ze średniowieczem czy wojskowymi zakonami jak templariusze czy rycerze świętego Jana. Historia mówi nam kim jesteśmy i dokąd zmierzamy. Więc nawet z socjologicznego (a nawet odważę się powiedzieć, że z ogólnego) punktu widzenia, znajomość historii jest znajomością samego siebie. Nie mogę pojąć jak ludzie mogą przechodzić przez życie nie wykazując jakiegokolwiek zainteresowania znaczącymi faktami z historii swojego narodu. To wiele mówi o niebezpiecznych czasach, w których przyszło nam żyć. Wierzysz w te wszystkie teorie spiskowe dotyczące templariuszy, historie o ukrytych przez nich skarbach, klątwie Jacquesa de Molaya etc.? Bo z mojego punktu widzenia ich zakon stał się zbyt potężny, by papież czy król Francji mogli go dłużej tolerować, stąd decyzja o jego zniszczeniu? Zdecydowanie, musisz pamiętać, że w tamtych czasach francuscy monarchowie wywierali wielki wpływ na Watykan i Kościół Katolicki. Zanim Le Bel (Filip Piękny) doczekał tronu Francji i zaczął nienawidzić templariuszy, byli oni podziwiani przez cały ówczesny chrześcijański świat. Istnieje wiele domysłów, dlaczego Le Bel zaczął patrzeć na nich z taką pogardą. Możemy śmiało założyć, że zakonnicy (odpowiadający tylko przed papieżem, a nie żadnym monarchą) stali się zbyt potężni (finansowo, militarnie i politycznie), aby tak ambitny król jak Le Bel mógł patrzeć na to obojętnie. I tak powstały oskarżenia o herezje i tym podobne, efektywnie przygotowane przez Le Bela i jego wspólników, a papież nie

Dwuznaczna w tym wszystkim wydaje się rola papieża Klemensa V, który najpierw uniewinnił templariuszy od ciążących nad nimi zarzutów, by później ulec Filipowi Pięknemu, wskutek czego los zakonu i braci został przypieczętowany - to dlatego jedna z części "Crown Of The Accursed" nosi tytuł "The Exorcism Of Raymond de Goth"? Uważam zarówno Raymonda Gota (papieża Klemensa V) jak i Filipa Pięknego (Philipa Le Bel) za kluczowe osoby dla tej właśnie części historii templariuszy. Uznałem zatem, że odpowiednim będzie głębiej zbadać ich udział w udręce zakonników na "Liber III: Codex Templarum" - trzeciej części mojej trylogii. W zasadzie, "Warmonger", który poprzedza "Crown Of The Accursed", dostarcza głębszego spojrzenia na postać i motywacje Philipa Le Bel (które oparłem na przeczytanych źródłach historycznych). Natykamy się tu na Le Bela uparcie podążającego swoimi drogami, całkowicie przekonanego o swoim nieziemskim prawie do wykonania i osiągnięcia tego, co uważa za boski plan dla tej ziemi - być może każdy król ma w sobie taką dozę arogancji, aby uważać, że jego władza pochodzi z niebios. Widzimy więc Le Bela wprost dążącego do zlikwidowania zakonu, bez absolutnie żadnego wahania i poczucia żalu. Z drugiej strony papież Klemens widzi mi się jako nieco bardziej pokorna i ludzka postać, która dostrzega swoje błędy i to jest siłą napędową pierwszej części utworu "Crown Of The Accursed", która nosi tytuł "The Visitation". Tutaj zjawa papieża Klemensa nawiedza Le Bela i błaga go, aby przemyślał swoje postępowanie. Nie trzeba dodawać, że arogancja Le Bela jest tak wielka, że nie da się on przekonać w żaden sposób i odprawia egzorcyzm nad wiecznie niespokojną duszą Klemensa. To z kolei temat drugiej części utworu: "The Exorcism Of Raymond De Goth". Pofolgowałem tutaj trochę swojej wyobraźni. To jeden z moich ulubionych utworów na albumie, ponieważ jest bardzo ponury i mroczny. Średniowiecze to zresztą istna kopalnia arcyciekawych tematów, tak więc będziesz konsekwentnie na kolejnych płytach Sacro Sanctus kontynuować kwestie związane z krzyżowcami i krucjatami czy też pokusisz się o napisanie o czymś innym? Jak napomknąłem wcześniej, jeśli taka wola Boga, następny album Sacro Sanctus skupi się na innym koncepcie, jednak wciąż zakorzenionym w średniowiecznej historii i folklorze. Na tym etapie niczego innego nie ujawnię, ale możecie być pewni, że spotkamy więcej heroicznych postaci i zagłębimy się w więcej opowieści o krwi, honorze i odwadze z wieloma intrygami wetkniętymi pomiędzy! Dzięki za ten świetny wywiad! Mam nadzieję, że wasi czytelnicy pokuszą się, aby posłuchać Sacro Sanctus. Poszukujący oldschoolu nie będą zawiedzeni! Wojciech Chamryk, Paweł Izbicki, Jakub Krawczyk


Łowca czarownic Sytuacja, że tribute band po pewnym czasie grania coverów postanawia zaczyna nagrywać swoją muzykę nie jest czymś rzadko spotykanym w świecie heavy metalu. Tak było też w przypadku them, który na początku grywał covery Kinga Diamonda. Trzeba przyznać, że w twórczości tego międzynarodowego bandu, wpływy ich mistrza są po dziś dzień zarówno słyszalne, jak i widoczne. I nie ma się temu co dziwić. W końcu charyzmatyczny wokalista Troy Norr to, podobnie jak King Diamond, wielki miłośnik horrorów. HMP: Na początku Waszej kariery graliście jako tribute band Kinga Diamonda. Co skłoniło Was, by tworzyć własną muzykę? Troy Norr: Na początku, gdy jeszcze byliśmy tribute-bandem, zespół składał się w 3/5 z ludzi grających w latach 80-tych w speed/ thrash metalowym Coldsteel. Wiedziałem, że mamy możliwości pisać oryginalny materiał i podążyć w kierunku cięższego brzmienia. Poprosiłem chłopaków, żebyśmy napisali jeden wspólny utwór, żeby się trochę rozkręcić. W 2011 roku perkusista uszkodził sobie kostkę i to był dobry moment, żeby przepchnąć oryginalne pomysły. Pozostali sie zgodzili i tak zaczęliśmy pisać swoje utwory. Jednak nikt poza mną nigdy by się nie zgodził na nagranie całego albumu pod szyldem "Them" zawierającego oryginalny materiał.

Tak, to concept album. Ponadto jest on kontynuacją historii, która została opisana na "Sweet Hollow". Jeśli odsłuchasz obydwa albumy jeden po drugim to otrzymasz jedną opowieść. Co oznacza tytuł? Posiadłość Siedmiu Szczytów (Manor Of The 7 Gables) to dom, w którym KK Fossor i jego asystent, Remsen, ukrywają się po katastrofalnych wydarzeniach opisanych na "Sweet Hollow". Posiadłością zarządza zgromadze-

Kobieta, którą dusi to Sarah, służąca, a nad nimi oczywiście unosi sie Pan Klaus Konig Fossor! W Waszym logo oraz na Waszych strojach widnieje znak odwróconego krzyża. Czy identyfikujecie się z satanistyczną ideologią, czy może to tylko część Waszego image'u. Them nie jest zespołem satanistycznym. KK nie jest satanistą. Na początku "Sweet Hollow" KK próbuje wskrzesić swoją córeczkę, Abbey, która zmarła z powodu zarazy. W tym celu próbuje on wykorzystać swoją magiczną wiedzę, ale mieszkańcy miasteczka nie rozumieją jego zamiarów i oskarżają go o czarnoksięstwo, palą jego żonę Elissę oraz córkę Mirandę żywcem na stosie a potem wypalają mu na twarzy odwrócony celtycki krzyż, aby oznaczyć go jako złoczyńcę. KK będzie chodził po Ziemi do końca swoich dni nosząc niesławę, którą sprowadził na swoją rodzinę. Co z Twoim projektem Coldsteel?

W waszej muzyce ciągle jest obecny duch Kinga Diamonada. Jaki są Wasze inne inspiracje? Uwielbiam Iron Maiden, Judas Priest, starą Metallicę, oryginalny KISS, thrash z Bay Area, ale też Billy'ego Joela i Lenny'ego Kravitza. Podczas koncertów używacie oryginalnyuch kostiumów, dekoracji oraz różnych teatral nych elementów. Czyj to pomysł? Wszystkie pomysły na kostiumy, rekwizyty, teksty, grafikę oraz cały koncept wychodzą ode mnie. Czy możemy też tego oczekiwać podczas nadchodzącej trasy? Bardzo możliwe, że będziecie… "w siódmym niebie". Jakkolwiek muzyka jest najważniejsza, dopiero później jest opowieść. Według informacji z Waszej oficjalnej strony internetowej. W 2019 planujecie zagrać 9 koncertów w Europie. Czy to będą jedyne możliwości, aby zobaczyć Was na Starym Kontynencie? Z tego co wiem, powinno ich być ponad dwadzieścia. Mogą nie być jeszcze sfinalizowane albo ogłoszone jak rozmawiamy. Będziemy grać w maju, czerwcu i na jesieni 2019 roku w Europie. Możliwe, że jeszcze coś dojdzie. Wszystko zależy od naszej agencji koncertowej. Niektórzy z Was pochodzą z USA, inni z Niemiec. Nie stwarza Wam to problemów natury logistycznej? To spore wyzwanie, ale dajemy radę. Ćwiczymy materiał na osobności, więc mniej czasu musimy poświęcać na zgrywanie się przed koncertami. Wasz debiut "Sweet Hollow" był concept albumem. Czy to samo możemy powiedzieć o "Manor Of The S7en Gables"?

Foto: Them

nie czarownic. Mieszkańcy Sweet Hollow zatrudniają łowcę czarownic imieniem Peter Thompson, żeby wytropił KK Fossora i doprowadził go przed oblicze sprawiedliwości, aby odpowiedział za wszystkie śmierci, których był przyczyną. Mieszkańcy chcą dorwać KK żywego lub martwego. Co było główną inspiracją do tej historii? Uwielbiam horrory (co oczywiste). Ale, wierz lub nie, ta historia ma kilka punktów wspólnych z moimi osobistymi przeżyciami. Żona zostawiła mnie dla swojego przyjaciela z liceum i zabrała ze sobą dzieci. Przez lata cierpiałem przez tę stratę. Życie było ciężkie. Walczyłem żeby je odzyskać i wygrałem. Dzisiaj trójka moich dzieci jest z powrotem ze mną, jednak nie oznacza to szczęśliwego zakończenia dla KK. Na okładce możemy zobaczyć żołnierza duszącego kobietę. Kto jest jej autorem? Namalował to Mario Lopez, niesamowity artysta! Żołnierz, o którym wspomniałeś, to właśnie Peter Thompson, łowca czarownic.

Bardzo bym chciał napisać nowy album, ale nie mogę niczego potwierdzić. Rozmawiałem z wieloma muzykami, z którymi wcześniej nagrywałem, o wspólnym komponowaniu. Byli zainteresowani, ale pałeczka jest wciąż po ich stronie. Jeśli ostatecznie się zgodzą, to super! Jeśli nie, to nie. Them zajmuje mi dużo czasu i to mi pasuje. Nie muszę mieć wielu zespołów, nie mam teraz na to czasu. Ale uwielbiam komponować i nagrywać i na to zawsze mam czas! Grasz w wielu innych zespołach. Jak w tym wszystkim postrzegasz Them? Jako priorytet, czy tylko poboczny projekt? Them jest moim projektem numer 1. Nie ma nic ważniejszego! Ale moje nazwisko możesz zobaczyć w różnych zespołach, bo uwielbiam pisać i nagrywać muzy. Bartłomiej Kuczak Tłumaczenie: Paweł Izbicki

THEM

91


Bestie z podziemia! Black Oath grają doom metal zakorzeniony w hard rocku i tradycyjnym metalu lat 80., nie unikając przy tym mniej oczywistych inspiracji, z włoską sceną progresywną na czele. Efekty tego słychać na licznych pomniejszych wydawnictwach i czterech albumach, a najnowszy "Behold The Abyss" lśni wśród nich najjaśniejszym blaskiem: HMP: Włoska scena metalowa jest dla mnie fenomenem w tym sensie, że w kraju o tak bogatych i wielowiekowych tradycjach muzycznych (klasyka, opera, belcanto), ale przez ostatnie pół wieku "zaoranym" przez marniutki pop czy italo disco, wciąż pow stają zespoły metalowe, mimo tego, że nie mają w ojczyźnie większych szans na karierę. Black Oath nie jest tu wyjątkiem, a założyliście go, żeby grać tradycyjny i mroczny heavy metal? A. Th: Założyłem zespół, bo potrzebowałem sposobu na wyrażanie swoich uczuć; może to się wydawać banalne, ale to jedyna prawda. 30 lat temu odnalazłem siebie w starej mrocznej i ciężkiej muzyce, tak więc pozwalam jej przepływać przez siebie i uchodzić moim głosem. Nigdy nie będę sławny i bogaty, ale szczerze powiedziawszy, bardziej interesuje mnie własna satysfakcja i równowaga umysłu, niż pieniądze czy sława. Warto wspomnieć, że dla żadnego z was nie był to pierwszy zespół, ale wcześniej kon -

centrowaliście się, bądź nadal to czynicie, na bardziej ekstremalnej stylistyce, choćby w Gosforth czy Necro? Gosforth już nie istnieje. Aktualnie moim drugim zespołem jest The Rite. Śpiewa w nim Ustumallagam, mój przyjaciel z Denial Of God. W tym roku, dzięki Iron Bonehead Records ukaże się nasz minialbum. Gramy czysty, pokręcony blackened doom dla maniaków Goatlord, Tiamat, Samael, Rotting Christ, Hellhammer, Mercyful Fate, Ripper, Bestial Summoning… Też ładnie. Do wszystkiego trzeba więc dorosnąć, nabrać odpowiedniego dystansu, a gdy ma się 15 lat człowiek chce tylko łoić brutalne dźwięki jak najszybciej, nie zwracając uwagi na jakieś niuanse? Kiedy miałem 15 lat już słuchałem metalu i grałem w pierwszych zespołach. Niektóre były beznadziejne, ale inne pomogły mi w rozwoju. Teraz mam inne podejście do muzyki, bardziej dojrzałe, ale nadal mroczne. Stopniowe przechodzenie na coraz wyższy

poziom instrumentalny, ciągłe poznawanie starszych wykonawców, od których wszystko się zaczęło to nic nowego, ale w waszym przypadku niezwykle istotny wydaje mi się również fakt, że poza przedstawicielami sceny metalowej zaczęliście też zgłębiać dokonania włoskich zespołów grających rocka progresywnego? Kochamy stary włoski prog rock, sam mam niezłą kolekcję winyli i bardzo mnie ona inspiruje do tworzenia muzyki. Nie wyznaczamy sobie granic, jesteśmy za to zmęczeni ciągłym porównywaniem do tuzów metalu, którzy tak naprawdę nie mieli wielkiego wpływu na muzykę Black Oath. Zwykle bywa tak, że przeciętny fan muzyki jako takiej, nie tylko metalu, kojarzy z tej stylistyki Goblin, głównie dzięki wspaniałym soundtrackom do filmów Dario Argento, ale to tak naprawdę tylko wierzchołek góry lodowej, bo wasza scena progresywna już od końca lat 60. była niezwykle silna, a do tego bardzo różnorodna? Zabawne, ale właśnie teraz słucham Goblin! Soundtrack do opery… tak czy inaczej, każdy zespół progresywny był tu inny. Niektórzy mieli w sobie więcej rocka, inni folku, niektórzy popu, ale wszyscy tworzyli dobrą muzykę. W sumie to nie tylko włoska przypadłość, że publiczność bardziej ceni zagranicznych wykonawców. I tak choćby na początku lat 70. bardzo popularny we Włoszech był zespół Emerson, Lake & Palmer, a muzycy tej for macji tak zachwycili się muzyką Premiata Forneria Marconi, że nawet wydali im płytę we własnej wytwórni, ale PFM niezbyt długo byli na topie w ojczyźnie, ciesząc się jednak znacznie większą popularnością poza granicami kraju? PFM to czysta doskonałość! Odnieśli sukces w Ameryce jeśli się nie mylę. Tutaj również są dobrze znani, chociaż nie pojawiają się na listach przebojów, przynajmniej w dzisiejszych czasach. Nawiązania do rocka progresywnego słyszę choćby w "Everlasting Darkness". Jest też lżejszy, chociaż też mroczny, "Once Death Sang", kojarzącymi się z gotykiem czy cold wave. To zdecydowanie mniej oczywiste utwory w czysto metalowym kontekście chcieliście uniknąć powtarzania tych samych, przewidywalnych rozwiązań? Nie lubimy nagrywać w kółko takich samych albumów, to nudne. Powiem ci, że nigdy nie komponujemy na siłę, po prostu rozwinęliśmy się jako muzycy a nasze utwory tylko na tym zyskały.

Foto: Black Oath

92

BLACK OATH


"Once Death Sang" to również wokalny duet z udziałem Elizabeth z zespołu Riti Occulti - mroczna atmosfera tego niepokojącego utworu wymagała nietypowych rozwiązań? Od początku chciałem mieć żeńskie wokale w tym utworze, a Elizabeth była pierwszą osobą, którą o to poprosiłem. Przyjaźnimy się i do tego jest świetną wokalistką. Zaśpiewała w najlepszy możliwy sposób. Uwielbiam ten kawałek, ma w sobie coś z ducha Kinga Diamonda. Powinniście wydać ten numer na singlu, dzięki czemu mielibyście szansę dotrzeć do innej niż metalowa publiczności - teraz jest o tyle fajnie, że ludzie są bardziej otwarci, dzięki czemu na dużych festiwalach grają najróżniejsze zespoły, co jeszcze w latach 90. było nie do pomyślenia - choćby u nas wygwizdano ze sceny System Of A Down, bo był supportem Slayera... Sam bym ich wygwizdał. Planujemy wypuścić wideo do drugiego singla, ale na razie nie mogę więcej powiedzieć. Słychać też jednak, że klasyczny hard rock, heavy czy doom metal wywarł na was niezatarte wrażenie, czego efektem są mroczne i majestatyczne utwory w rodzaju tytułowego "Behold The Abyss" czy "Lilith Black Moon"? Oczywiście, metal ciągle mamy we krwi. Te kawałki kopią dupsko, nie mogę się doczekać zagrania ich na żywo! "Behold The Abyss" to wasz czwarty album studyjny wydany w czasie niewiele dłuższym niż siedem lat - nie dość, że imponujecie tu regularnością i pracowitością, to jeszcze wygląda na to, że nie brakuje wam twórczej weny, bo każda płyta utrzymuje wyrównany poziom? Black Oath kończy w tym roku 11 lat. Dziękuję za dobre słowa. Trzy lata nam zajęło nagranie tego albumu, ciężko pracowaliśmy nad każdym utworem, każdym detalem. Ale ostatecznie jesteśmy w 100% zadowoleni z wyniku końcowego. Z każdą kolejną płytą jest trudniej, czy przeciwnie, łatwiej, bo jesteście coraz bardziej doświadczeni? Choćby Motörhead zaczęli, po skonsolidowaniu klasycznego składu, od przygotowanych w raptem półtora roku arcydzieł "Overkill", "Bomber" i "Ace Of Spades", a już przy okazji nagrywania kole -

Foto: Black Oath

jnego albumu "Iron Fist" wypalili się - nie obawiacie się, że was również może w końcu dotknąć coś takiego? Przestaniemy nagrywać, gdy nie będziemy w 100% usatysfakcjonowani i dumni z naszej muzyki. Dopóki wciąż mamy duże pokłady weny, dopóty będziemy przenosić ją na kolejne nagrania. Zważywszy, że trafiliście teraz do High Roller Records, to przyszłość zespołu wyda je się pewniejsza, bo to wytwórnia wymarzona dla takiej grupy jak Black Oath? Uważam, że High Roller jest idealną wytwórnią dla naszej muzyki. Mamy teraz szerszą dystrybucję i promocję. Wciąż jednak jestem wdzięczny Terror From Hell i Horror Records, które wydawały nasze poprzednie pły-

ty. Nigdy nie zapomnimy skąd się wywodzimy… Bestie z podziemia! To jakiś długoterminowy kontrakt, czy też obejmuje tylko wydanie "Behold The Abyss", a w razie dobrej sprzedaży będzie szansa na jego przedłużenie? O to powinieneś zapytać kogoś z wytwórni. Większe zespoły nadrabiają coraz słabszą sprzedaż płyt intensywniejszym koncertowaniem, ale w przypadku podziemnego, metalowego zespołu nie jest to pewnie takie proste, nawet jeśli chcielibyście grać częściej? Uważam, że małemu zespołowi bardzo ciężko jest przeżyć w dzisiejszych czasach. Festiwale są rujnowane przez agencje koncertowe, które ściągają zespoły grające często okropną muzykę. W sumie mamy to w dupie i robimy swoje. Jakie macie więc plany i życzenia na ten nowy 2019 rok? Będzie dla was przełomowy, czy też nie liczycie już na nic spektaku larnego, jak przystało na twardo stąpających po ziemi realistów? Nie mamy szczególnych życzeń. W kolejnym miesiącu jedziemy w trasę po Europie i wystąpimy na kilku letnich festiwalach, tak więc to co zwykle… Skupiam się teraz na The Rite i w ciągu roku chcę wydać album pod tym szyldem, a potem się zobaczy… Wojciech Chamryk, Paweł Izbicki, Karol Gospodarek

Foto: Black Oath

BLACK OATH

93


Heavymetalowa obsesja Chris Black znany jest z ogromnej aktywności: grał, bądź czyni to nadal, w wielu zespołach, prowadził własną wytwórnię i pisał o muzyce. Teraz przebił jednak wszystkich, bowiem 5. października ubiegłego roku wydał jednocześnie aż trzy płyty swego nowego projektu Professor Black. Co ciekawe "LVPVS", "I Am The Rock" i "Sunrise" to zupełnie odmienne materiały, chociaż wszystkie wpisują się w metalowe zainteresowania Chrisa: HMP: Grałeś i czynisz to nadal w iluś zespołach, z których na tę chwilę najważniejsze są chyba Aktor oraz High Spirits, jesteś aktywny na polu wydawniczym we własnych wytwórniach, jak choćby Planet Metal, sporo też pisywałeś o muzyce. Jesteś pewien, że solowy projekt Professor Black był ci do tego wszystkiego potrzebny? Chris Black: Potrzebowałem projektu solowego "zamiast" całej reszty. Zabierałem się za niego od kilku lat. Planet Metal jest nieaktywna chyba od 2015 roku, natomiast nagrywać pod szyldem Professor Black zdecydowałem się w pod koniec roku 2016. Czyli na planecie metal doba jest znacznie dłuższa, dzięki czemu znajdujesz na to

Tak, ale ta maska z czasem zmieniała się zdecydowanie. Mam przynajmniej taką nadzieję. Professor Black z roku 2003 był zupełnie inny!

gdy "I Am The Rock" i "Sunrise" były już ukończone. W międzyczasie nagraliśmy też nowy album Aktor, chyba w 2017r., ale to na razie tajemnica.

Nie powiem, żeby z wiekiem moja pamięć była lepsza, ale nie przypominam sobie sytu acji, żeby ktoś wydał trzy płyty jednego dnia. Skąd pomysł na coś tak szalonego, tym bardziej, że przecież "LVPVS", "I Am The Rock" i "Sunrise" są od siebie znacząco różne, nie stanowią jedności w sensie artystycznym, więc bez problemu mogłeś wypuszczać je co dwa-trzy miesiące? Ważne dla mnie było pokazanie, że pod nazwą Professor Black możliwe jest zawarcie różnorodnych stylistyk i brzmień albumów, a

Nawet Green Day przed kilku laty nie zdecydowali się na jednoczesną publikację try logii "?Uno!", "?Dos!" i "?Tré!" - z tego co pamiętam zaprotestował wydawca. Wychodzi więc na to, że będąc mniej znanym, uder groundowym artystą możesz pozwolić sobie na więcej, również dzięki zrozumieniu ze strony High Roller Records? Zrozumienie, tak, ale również wzajemne zaufanie. Niewiele wytwórni, podziemnych czy nie, poszłoby na coś takiego. To bardzo w stylu Professor Black, ale też w stylu High Roller. Znali cię z Aktor i High Spirits, co pewnie ułatwiło tę współpracę, ale jednak mimo wszystko była to chyba w jakimś sensie ryzykowana decyzja z biznesowego punktu widzenia, bo Professor Black to jednak ani potencjał Guns N' Roses, ani rok 1991, kiedy jednocześnie ukazały się dwie części ich "Use Your Illusion"? Nie uważam, żeby to było ryzykowne. Może nie sprzeda się to w nie wiadomo jakim tempie, ale też nie o to chodzi. Ludzie potrzebują trochę czasu, żeby odkryć te albumy. High Roller zdawali sobie sprawę, że idziemy w nieznane, zupełnie jak w 2009 gdy zaczynaliśmy współpracę. Od tamtego roku zrobiliśmy parę płyt High Spirits, jedną Aktor, ale też trzy z Dawnbringer a nawet jedną Pharaoh. Nasza współpraca sięga o wiele głębiej niż któryś z tych albumów, czy też tych trzech najnowszych płyt.

Foto: Profesor Black

wszystko czas? Czas jest, tylko po prostu trzeba właściwie go wykorzystywać. Twoja żona musi więc być bardzo cierpliwą osobą. A może przyzwyczaiła się już do tego stanu rzeczy i wie doskonale, że pod tym względem już się nie zmienisz? (śmiech) To wszystko prawda! Poznaliśmy się w wieku 18 lat i już wtedy heavymetalowa obsesja była dużą częścią mojego życia i tożsamości. Professor Black to nazwa bezpośrednio wzięta od twego dziennikarskiego pseudonimu, z czasów aktywności na łamach magazynu "Metal Maniacs"?

94

PROFESOR BLACK

to był na to najlepszy sposób. Gdybyśmy wypuszczali te albumy w odstępach 2-3 miesięcznych, jak zasugerowałeś, ludzie byliby jeszcze bardziej zdezorientowani, chociaż nigdy nic nie wiadomo. Nie jest oczywiście tak, że te trzy materiały powstały w tym samym okresie, chociaż nie są to też jakieś nagrane przed wielu laty archiwalia? "I Am The Rock" i "Sunrise" zostały nagrane mniej więcej w tym samym czasie, w drugiej połowie 2017 roku. Początki "LVPVS" sięgają natomiast roku 2008. Bas, jeśli dobrze pamiętam, zarejestrowaliśmy w 2014, a syntezatory i inne dogrywki zrobiliśmy na początku 2018,

Jesteś więc tradycjonalistą i informacje, że jakiś zespół rockowy (konkretnie Shinedown) osiągnął właśnie miliard odtworzeń swych utworów w serwisach streamin gowych pewnie niezbyt cię wzrusza, bo tak naprawdę nic za tym nie idzie, bo jednak wciąż podstawą tego biznesu jest kupowanie płyt, w fizycznej i elektronicznej postaci, nieważne jak dużym zespołem jesteś? Nie wiem dokładnie ile, ale na streamingu też trochę zarabiam. Właściwie to w 2017 roku zarobiłem więcej na streamingu niż na sprzedaży muzyki w wersji cyfrowej (ludzie kupują możliwość pobrania utworów). Nie wiem jeszcze, jak sytuacja wyglądała w roku ubiegłym. Moim zdaniem muzyka powinna być dostępna w dowolnym formacie, aby kupujący mógł swobodnie wybierać. W przypadku Professor Black wersje winylowe i CD są chyba najpopularniejsze, ale nie szkodzi mi


udostępnianie muzyki również na Spotify itp. Na jednym z promocyjnych zdjęć pozujesz na tle półek wypełnionych winylowymi krążkami, czyli manifestujesz w ten sposób przywiązanie do tego szlachetnego nośnika? Może i tak, to znaczy trochę kasy na te płyty wydałem. High Roller nie zaryzykowali jednak wytłoczenia "LVPVS" na winylu - to zbyt eksperymentalny materiał? Bo przecież 22 min uty muzyki na stronę powinno zmieścić się bez problemu - choćby "Painkiller" jest prze cież o kilka minut dłuższy... Ależ "LVPVS" jest dostępny na winylu. Ryzykowne byłoby nie zrobienie tego! To programowe założenie, że każdy z czterech utworów składających się na tę płytę trwa dokładnie 11 minut 6 sekund? Trudno było osiągnąć ten efekt na etapie produk cyjno-realizatoskim, żeby po prostu nie wyciszać danego utworu w celu uzyskania takiego właśnie czasu trwania? Nie było to trudne, ponieważ początkowo te utwory były dłuższe. Kwestia więc była ograniczona do właściwego ich skrócenia. I tak musieliśmy to zrobić, żeby zmieściły się na każdej stronie płyty. Z początku chciałem żeby każdy utwór trwał 11:11, ale zorientowałem się, że 11:06 będzie lepszym wyjściem. Może i powinienem powiedzieć, że to zupełny przypadek, ale nie umiem kłamać. Zupełnie odmienną, nagraną całkowicie samodzielnie, muzykę zaprezentowałeś na "Sunrise", który zdaje się przedstawiać twoją wizję oldschoolowego metalu: od tego z końca lat 70. do mocarnego doomu? Podobne rzeczy robiłem już na kilku ostatnich albumach Dawnbringer. Traktuję to jako zmyślony gatunek: metalowy singer-songwriter, wiesz, coś w stylu W.A.S.P., Running Wild, Bathory… Przyjemnie i łatwo gra się te utwory. Jeszcze dalej poszedłeś na "I Am The Rock",

zarejestrowanym z gitarzystą Markiem Sugarem. Odkrycie tylu nieznanych utworów Motörhead, które złożyły się na tę płytę, to ogromna sensacja - jak do tego doszło? (śmiech) Kilka lat temu nagrałem album w hołdzie Motörhead, tam faktycznie były ich utwory, ale nigdy nie został on wydany. Uznałem więc, że muszę zrobić jeszcze jeden, ale tym razem z oryginalnym materiałem. Perkusja, bas i teksty wyszły całkiem autentycznie. O wiele ciężej było wykręcić brzmienie gitar, aby odzwierciedlało różne okresy twórczości Motörhead i jednocześnie było spójne. Foto: Profesor Black Brzmienie ich gitar bardzo się przez lata zmieniało. Nagrywali nawet w stroju D w połowie lat 90. My tak daleko się nie posunęliśmy, ale "Three Devils" ma w sobie jednak coś z tamtego okresu. Gotyk w logo, okładka nawiązująca do ory ginalnego projektu z albumu "Overkill" Motörhead zdaje się być niezwykle ważnym dla ciebie zespołem, a ta płyta powstawała przecież akurat wtedy, gdy przyszedłeś na świat, by ukazać się wiosną 1979 roku? Tak, ja sam miałem "premierę" na wiosnę 1978, więc w sumie okresy naszego dojrzewania nałożyły się. Wydaje mi się, że już w 1977 grali na koncertach "Tear Ya Down". Tak czy inaczej, to od dzieciaka mój ulubiony zespół. Inspirują mnie zarówno muzycznie jak i strategicznie, jeśli wiesz co mam na myśli. Staram się zaszczepić w swoich poczynaniach podejście "nie zmieniaj się i nie zatrzy-

muj". Czyli ten cover "No Class" na splicie z Midnight nie jest jakimś przypadkowym wyborem, tylko potwierdzeniem tej wielolet niej fascynacji i jednocześnie twoim hołdem dla Lemmy'ego? Właściwie cały ten split był całkiem spontaniczny. High Spirits i Midnight grali razem na festiwalu na początku września w 2015 roku. Kilka dni wcześniej, Motörhead grał w Austin i Lemmy zszedł ze sceny w połowie "Metropolis", pamiętasz? Wszyscy maniakalni fani (w tym Athenar, reszta składu Midnight i ja) byli bardzo tym wtedy przejęci. Nie wyglądało to dobrze. Athenar wpadł wtedy na pomysł tych nagrań, żeby podnieść wszystkich na duchu. Mnie to pokrzepiło! Mam mnóstwo fajnych, zabawnych ale też smutnych wspomnień z tamtego dnia, za dużo by o nich mówić. (Jeszcze sprawdziłem: to był 4 dzień września, kiedy graliśmy festiwal, a koncert w Austin był trzy dni wcześniej.) Każda z tych płyt robi wrażenie, ale dostrzegam tu jeden problem: jak będziesz je pro mować, skoro to tak odmienne materiały, nagrane w różnych składach, a formalnie Professor Black tworzysz przecież sam - planujesz jakieś koncerty, czy też będzie to twór wyłącznie studyjny? Zagraliśmy już cztery sztuki a dwie kolejne mamy w planach. Zagramy dwa wieczory pod rząd, a każdy będzie miał inną setlistę. Pierwszy koncert to Superchrist, Motörhead, "I Am The Rock" itp., a drugi to bardziej epicki materiał Dawnbringer, "Sunrise" i może coś z "LVPVS". Gramy też czasami kawałki Pharaoh i Aktor, chociaż jest to bardziej wymagające. MetalUSAfer za to zawsze gra się dobrze. Wojciech Chamryk, Paweł Izbicki, Karol Gospodarek

Foto: Profesor Black

PROFESOR BLACK

95


Od zabawy do kariery - Trzy albumy w pięć lat, mnóstwo koncertów i szansa nagrywania dla niemieckiej wytwórni? Nieźle, jak na zespół, który powstał tylko dla zabawy! mówi Phil The Pain z The Wizards. Jeśli nie słyszeliście jeszcze tego hiszpańskiego zespołu odpalcie "Full Moon In Scorpio" czy najnowszy "Rise Of The Serpent", bo to heavy/doom najwyższych lotów: HMP: Pamiętam, że wasza poprzednia płyta "Full Moon In Scorpio" bardzo przypadła mi do gustu i chyba nie była to odosobniona reakcja, dzięki czemu ze sporym animuszem zabraliście się za przygotowywanie i nagrywanie trzeciego albumu? Phil The Pain: Tak, poprzedni album został bardzo dobrze przyjęty i sprzedawał się równie dobrze, w pewnym sensie umieścił nas na mapie metalowego świata. Tak więc motywację do tworzenia nowych nagrań mieliśmy bardzo dużą.

promocję, a poza tym wydaje głównie mocniej grające zespoły, więc do tego wyróżnia cie się w jej katalogu pewną odmiennością muzyczną od grup NWOBHM czy speed/ thrashowych? Jak wspomniałem wcześniej, uważam, że doskonale pasujemy do High Roller. Jeśli dobrze przyjrzysz się ich katalogowi, to zobaczysz, że jest niezwykle zróżnicowany. Zróżnicowany oczywiście w obrębie metalu, ale jednak. Mają do tego dobrą dystrybucję i traktują nas przyzwoicie.

Ta teoria, że zwykle trzecia płyta w dorobku każdego zespołu jest tą najważniejszą wydaje się nieco naciągana, ale dla was "Rise

Co istotne odnoszę wrażenie, że wszystko to przebiega u was bardzo naturalnie: nie zaczynaliście grać, ogarnięci obsesyjną myślą

Foto: The Wizards

Of The Serpent" jest przełomowa o tyle, że nie dość, iż nie spuściliście z tonu pod wzglę dem artystycznym, to ponownie zmieniliście wytwórnię na większą? Ten album to jak na razie nasze największe dzieło, zarówno brzmieniowo jak i muzycznie. Zawsze dajemy z siebie 100%, ale tym razem byliśmy również świadomi tego, że mamy realną szansę wspiąć się poziom wyżej, jeśli chodzi o naszą karierę. Podpisanie kontraktu z niemiecką wytwórnią High Roller Records dało nam dodatkowego kopa. Ta umowa to efekt dobrych decyzji, które podjęliśmy w przeszłości, czujemy więc duże zadowolenie z tego, że nas wspierają. To doskonała wytwórnia i uważam, że świetnie do niej pasujemy. High Roller Records wydaje się wymarzoną firmą dla takiego zespołu jak The Wizards, bo jej profil gwarantuje wam odpowiednią

96

THE WIZARDS

Cóż, te osiem kawałków powstało w dwa miesiące - w styczniu i lutym 2018 roku, podczas krótkiej przerwy w trasie koncertowej. Napisaliśmy je z bezpośrednią myślą o nagraniu płyty, bo mieliśmy zamówione studio na kwiecień, tuż po marcowych koncertach. Dało się więc odczuć lekką presję; niezbyt dużą, dokładnie taką, która pozwoliła na wykonanie roboty! Obecnie zespoły coraz rzadziej wydają płyty co roku, bo jednak rachunek ekonomiczny ma coraz większy wpływ na ich działalność, ale wy nie podchodzicie do tego w ten sposób - jest natchnienie, nagrywacie, pojawia się zainteresowany wydawca, to nie ma co zwlekać? Umowa z High Roller doszła do skutku, ponieważ nasz poprzedni album został doskonale przyjęty w Niemczech i po prostu wiedzieliśmy, że znalezienie wytwórni w tym kraju będzie łatwe. Album napisaliśmy, bo zwyczajnie musieliśmy to zrobić, to przecież robią zespoły - piszą, nagrywają i wykonują swoją muzykę na żywo. Będziemy to robili regularnie, jak długo siły pozwolą. Ważne jest pewnie również i to, że zespołów mamy teraz od licha, a słuchacze nie są zbyt stali w swych upodobaniach, więc po dwóchtrzech latach milczenia mogliby po prostu o danym zespole zapomnieć, szczególnie jeśli nie jest to gigant pokroju Priest, Maiden czy Metalliki? Oczywiście, że dzisiaj jest masa zespołów, których można słuchać, a Internet niezwykle to ułatwia. Jednak głównym powodem, że nagraliśmy płytę tak szybko, była nasza naturalna potrzeba zrobienia tego.

o zrobieniu "kariery", tylko rośliście w siłę z każdą kolejną płytą, konsekwentnie rozwi jaliście się i teraz macie tego efekty? Dokładnie. Zespół narodził się jako sposób dobrego spędzenia czasu w czwartkowe i piątkowe wieczory na sali prób oraz żeby od czasu do czasu dać jakiś występ i coś nagrać. Po kilku miesiącach wspólnego próbowania czuliśmy już, że to jest to i od tamtego czasu powolutku rośniemy w siłę. Trzy albumy w pięć lat, mnóstwo koncertów i szansa nagrywania dla niemieckiej wytwórni? Nieźle, jak na zespół, który powstał tylko dla zabawy! Oczywiście staramy się być profesjonalistami w każdej sytuacji.

Poprzedni album nagraliście raptem w 10 dni, więc "Rise Of The Serpent" też pewnie nie poświęciliście wielotygodniowych sesji w studio - wystarczy być dobrze przygotowanym do nagrań, a reszta jest już w rękach speców od miksowania i masteringu? Napisaliśmy, a potem ograliśmy nowe kawałki do nieprzytomności, zanim weszliśmy do studia. Wysłaliśmy demo z pomysłami na piosenki naszemu producentowi, Deanowi Risplerowi, z którym potem kilka rzeczy poprawiliśmy. Samo nagrywanie poszło natomiast szybko, bo trzeba pamiętać, że czas to pieniądz, przyjacielu. (śmiech)

Czyli pracując nad "Rise Of The Serpent" też nie spinaliście się, powstawały kolejne utwory, dopracowywaliście je na próbach i ani się obejrzeliście mieliście materiał na kolejną płytę?

Brzmi to bardzo klasycznie i szlachetnie, a to ponoć zasługa tego, że wasz producent Dean Rispler uparł się, aby perkusję nagrać w dużym, naturalnie brzmiącym pomieszczeniu, tak jak czynili to kiedyś choćby


Led Zeppelin, a w czasie sesji wykorzysty waliście sprzęt i mikrofony z lat 60. i 70.? Tak, perkusję nagrywaliśmy tym razem w większym pomieszczeniu; Garate Studios to stara, zbudowana z kamienia i drewna, wiejska stodoła, przekształcona w studio nagraniowe. Pozostałe instrumenty nagraliśmy w Gaua Studios, tam gdzie poprzedni album. Podczas pracy wykorzystaliśmy zarówno stare, jak i nowe technologie. Przypuszczam, że było to dla was bardzo ekscytujące, tym bardziej, że jesteście prze cież wielkimi fanami dawnej muzyki, a skoro tak, pewnie chcieliście też brzmieć nie gorzej od klasyków sprzed lat? Cóż, po prostu chcemy, żeby nasza muzyka brzmiała w studio najlepiej jak to możliwe. Nie mamy stricte "vintage'owego" podejścia. Używamy po prostu tego co potrzeba i co jest dostępne, żeby uzyskać najlepszy, możliwy efekt. Foto: The Wizards

Fajnie jest więc pracować z kimś ponownie, bo przecież Dean wyprodukował wam wcześniej "Full Moon In Scorpio", ale jednocześnie kreatywnym, bo dzięki temu nie stoicie w miejscu, wciąż kreatywnie ulepszając brzmienie zespołu? Dean był dla nas najlepszym kompanem i przewodnikiem podczas nagrywania dwóch ostatnich albumów. Nadajemy na tych samych falach. Zawsze musi mieć pewność, że zespół daje z siebie wszystko w studio i stara się nadać utworom dodatkowego błysku. Stwarza doskonałe środowisko pracy i ma masę świetnych pomysłów; wszystko po to, aby wycisnąć z zespołu to co najlepsze. Praca z nim to zawsze przyjemność. Wiele kapel przesadza z postprodukcją czy studyjnymi bajerami/nakładkami, a później nie są wstanie zabrzmieć tak na żywo chociaż w połowie, ale to nie jest w żadnym razie problem The Wizards? Nagrywanie płyty, a granie na żywo to dwie zupełnie różne sprawy. Jednak to co staramy się uchwycić w studio to atmosfera naszych koncertów. Nie nagrywamy "na setkę", ale też nie przesadzamy z dodatkami, wszystko żeby jak najdokładniej zbliżyć się, do nagrania koncertowego.

Kolejny etap to całkowicie analogowa sesja, albo nagranie na tzw. setkę, wszystkiego jednocześnie, jak na koncercie - może pokusi cie się o to przy kolejnej płycie, dogrywając potem tylko jakieś solówki czy dodatkowe wokale? Nagrywaliśmy w ten sposób nasz pierwszy album, ale głównie ze względów finansowych (śmiech). Byłoby wspaniale powtórzyć to na następnej płycie. Pięć lat po pierwszych nagraniach na pewno zabrzmielibyśmy lepiej na żywo w studio (śmiech). Kto wie? Podoba mi się, że mimo zespołowego hasła "Occult Heavy Metal Warriors" w waszej muzyce jest coraz więcej odniesień do klasy cznego bluesa czy rocka progresywnego, tak jak choćby w "V.O.I.D. (Vision Of Inner Death)" - popadnięcie w rutynę i bazowanie tylko na schematach byłoby dla was czymś bardzo groźnym, bo niejako z automatu zepchnęłoby The Wizards wyłącznie do roli odtwórczych epigonów? Jednym z naszych celów jest unikanie powtarzalności i samozadowolenia z naszej muzyki. Chcemy robić to co w danym czasie czujemy, bez narzucania sobie żadnych założeń. Nie mamy żadnych ograniczeń, jeśli tylko pomysły wydają się właściwe. Jeśli posłuchasz naszych trzech albumów, dokładnie zauważysz

nasz rozwój. Skoro lubicie dawną muzykę, to jesteście też pewnie zwolennikami naturalnego, analogowego brzmienia, pewnie więc dlatego wasze płyty ukazują się również na winylu i kase tach? Winyl jest doskonałym nośnikiem do słuchania muzyki, dlatego uwielbiamy wydawać nasze albumy w tym formacie. Kasety grały ogromną rolę, gdy byliśmy dzieciakami i poznawaliśmy muzykę i wydaje się, że ostatnimi czasy wracają do łask... Więc kiedy Witchcraft Records, mała wytwórnia z naszej okolicy, zaproponowała wypuszczenie naszych nagrań na kasetach, bardzo nam się ten pomysł spodobał! Wyjątkowość nowej płyty podkreśliliście też efektowną okładką, za którą odpowiada Rafa Garrés - jesteście fanami komiksów, stąd ten wybór? No i w 12" formacie wygląda ona zdecydowanie korzystniej niż na okładce płyty CD... Oczywiście kochamy komiksy. Niektórzy z nas mają na ich punkcie niezłego pierdolca (śmiech). Zawsze uważaliśmy komiksy za formę sztuki, podobnie jak muzykę, malarstwo czy literaturę. Rafa Garrés był odpowiednią osobą do wykonania naszego pomysłu na okładkę płyty. Jest uznanym artystą, pracował dla DC, Marvela, Verotik… Bardzo jesteśmy zadowoleni z jego pracy, okładka wygląda zajebiście! Gracie klasycznie, ale jednocześnie odświeżacie te dawne patenty na swój sposób, tak więc pewnie niezbyt przychylnie patrzycie na próby wrzucania The Wizards do przepastnego worka z napisem "retro rock", bo jednak daleko wam li tylko do pozbawionych weny imitatorów? Jakby to ujął Lemmy: "gramy rock and roll". Nazwij to jak chcesz, ale po prostu posłuchaj, daj się ponieść, machaj łbem i przyjdź zobaczyć nas na żywo, gdy zawitamy do twojego miasta! Dostaniesz odpowiednią dawkę potu, prądu i decybeli! Bardzo dziękuję za interesujący wywiad, mamy nadzieję niedługo zagrać w Polsce!

Foto: The Wizards

Wojciech Chamryk, Paweł Izbicki, Paweł Gorgol

THE WIZARDS

97


Technologia nie wypełni instynktownego poszukiwania przez ludzkość sensu istnienia Z czym wam się kojarzy Norwegia? Zapewne z fiordami, wikingami, platformami wiertniczymi, posuniętą do granic absurdu poprawnością polityczną i pewnie przede wszystkim z black metalem. Jak się jednak okazuje, nie jest to jedyny podgatunek metalu, który ma tam swą pokaźną reprezentację. Na norweskiej scenie coraz mocniej swą obecność zaznaczają zespoły odwołujące się do klasyki hard rocka i heavy metalu. Dobrym przykładem może być grupa Flight, która w swym brzmieniu odwołuje się do dawnych czasów i korzeni klasycznych odmian metalu. O swej muzyce opowiedzieli nam basista Jonas Bye i śpiewający gitarzysta Christoffer Braten. HMP: Witajcie! Słuchając Waszej muzyki, mam wrażenie że cofam się do lat 70. i wczesnych 80. czyli czasów młodości moich rodziców. Jak widzicie miejsce takiego grania we współczesnym świecie? Jonas Bye: Muzyka jest ponadczasowa, więc zawsze będzie dla niej miejsce. W dzisiejszych czasach dzięki rozwojowi Internetu, bardzo łatwo odkrywa się starszych wykonawców.

itych podgatunków muzyki rockowej, do których świadomie albo i nie świadomie się stosujesz. Jednak nie uważam, żeby to tyczyło się Flight. Jeśli uważamy coś za dobre i wszystkim się nam to podoba, wtedy ma to swoje miejsce w muzyce, którą tworzy Flight. Właśnie z tą myślą rozpoczęła się działalność naszego zespołu. Jak myślisz co jest główną przyczyną ogro-

znaczenia. Chodzi o to, żeby słuchać tego co Ci się na daną chwilę podoba. Tak długo, jak przychodzić będzie kolejna buntownicza fala, tak długo będzie miejsce dla ciężkiej muzyki. Nie zależnie od jej popularności. Pierwszym wydawnictwem na, którym się pojawiacie jest składanka "Well Eavy Vol 1". Możecie powiedzieć coś więcej o tej płytce? Jonas Bye: Chłopaki z grupy Amulet złożyli tą kompilacje. Wysłałem Daveowi - ich perkusiście - nasze demo (jeszcze wtedy nie wydane) i spodobało mu się. Więc kiedy wpadli na pomysł zrobienia tej kompilacji, zapytali nas czy nie chcielibyśmy wziąć w tym udziału. Byliśmy w środku nagrywania naszego debiutu, więc użyliśmy wczesnej wersji "Escape". Jeżeli posłuchasz tego utworu na naszym debiutanckim albumie i na kompilacji to usłyszysz, że nie jest to ta sama wersja. Graliśmy jako pierwsi przed Amulet w Londynie na imprezie z okazji wydania tej kompilacji. Super inicjatywa z ich strony. Wasz debiutancki album zatytułowany po prostu "Flight" został wydany przez Bad Omen Records. Możesz powiedzieć coś więcej o tej wytwórni? Jonas Bye: Nie bardzo. Byliśmy przez nich traktowani nie za dobrze i najlepiej chcielibyśmy o nich zapomnieć.

Foto: Flight

Christoffer Braten: Pomimo tego, że postęp technologiczny jest ogromny, to nowoczesnej muzyce brakuje duszy. Technologia nie wypełni instynktownego poszukiwania przez ludzkość sensu istnienia i nie tylko. Przekazywanie mądrości zdobytej w przeszłości jest kluczowe, jeśli nie chcemy stracić gruntu. Stara, prawdziwa, autentyczna - mniejsza o nazwę - muzyka ma znaczenie też w tym kontekście. Co stanowi główną inspiracje dla Waszej kapeli? Jonas Bye: Brak ograniczeń. Myślę, że mogę powiedzieć to w imieniu nas wszystkich. Jest wiele nie pisanych zasad w obrębie rozma-

98

FLIGHT

mnej popularności kapel grających muzykę w stylu retro? Jonas Bye: Osobiście nie przepadam za określeniem "retro". Na dodatek jest ono zazwyczaj używane w złym kontekście, dlatego też zostańmy przy określeniu "oldschool". Wszystkie trendy przychodzą falami, także nie powiedziałbym, że muzyka stylizowana na starą jest dzisiaj bardziej popularna niż powiedzmy dziesięć lat temu. Wspomniane fale niosą ze sobą konkretne gatunki muzyczne. Da się zauważyć rozkwit thrash metalowych, heavy metalowych oraz rockowych zespołów, a wszystko przychodzi i odchodzi falami. Moim zdaniem heavy metal był bardziej popularny 8-10 lat temu niż teraz, wychodziło więcej dobrych albumów. Ale to nie ma

Zatem dlatego zdecydowaliście się zmienić ich naHigh Roller Records Jonas Bye: Nie mogliśmy dalej pracować tam gdzie byliśmy, więc kiedy zaczęliśmy prace nad naszym nowym projektem, zaczęliśmy też szukać nowej wytworni. High Roller ma wiele dobrych wydawnictw na swoim koncie, więc byłby to zaszczyt znaleźć się w ich szeregach. Byli pierwszą wytwórnią, z którą się skontaktowaliśmy, oni również byli zainteresowani nami i tak to się zaczęło. Świetnie się z nimi pracowało, naprawdę profesjonalni ludzie. Okładka Waszego debiutu wygląda jak kop erta jakiegoś winylu z lat 60. lub 70. Uważam że to idealnie pasuje do Waszego gra nia. Czyj to pomysł? Jonas Bye: Nie pamiętam czyj to był pomysł, ale każdy z nas był i jest fanem okładek z lat 70., także chcieliśmy stworzyć swoja okładkę na podobieństwo tamtych. Każdy z nas przed założeniem Flight grał w innych zespołach, także kiedy zaczęliśmy grać razem w końcu mogliśmy zrobić okładkę w stylu lat 70. Jest coś takiego, że kiedy wchodzisz do sklepu z płytami i zobaczysz okładkę albumu jakiegoś


zespołu, o którym nigdy nie słyszałeś, ale po zobaczeniu samej okładki domyślasz się jak brzmi ich muzyka. Podoba mi się to. Christoffer Braten: Herman i ja zawsze uważaliśmy, że okładki ze zdjęciem zespołu są najlepsze. Jak dla mnie inspiracja pochodzi na przykład od debiutanckiego albumu Nazz, okładki Creedence Clearwater Revival i ogólnie okładek z lat 60. Głownie chcieliśmy podkreślić wpływ muzyki z lat 60. na to co gramy, poprzez estetyczne dodatki na naszej okładce zainspirowane okładkami z tamtego okresu. Okładka zdobiąca wasz drugi album "A Leap Through Matter" klimat. Widnieje na niej statek kosmiczny dryfujący w kosmosie. To dość nowoczesny obrazek. Skąd ta zmiana? Jonas Bye: Statek kosmiczny wylatujący z hiperprzestrzenni, przebijający się przez planetę jest czymś nowoczesnym? To jest science-fiction! Skoro już o tym mowa nie jesteśmy typowym zespołem poruszającym się w klimatach sci-fi. Jestem ogromnym fanem prac Adama Burke, więc kiedy kończyliśmy nasz album postanowiłem się z nim skontaktować w sprawie zrobienia okładki do naszego nowego albumu. Sam tytuł jest dość wymowny, wiec jesteśmy zadowoleni z tego jak to wyszło i w porównaniu do naszego debiutanckiego albumu to jest zupełnie coś innego. Christoffer Braten: Zamiast nazywać to nowoczesnym, wolałbym mówić o tym jako nowoczesnych symbolach które przedstawiają starodawne fantazje. Przykładowo patrząc na wysokiej jakości zdjęcia wykonane przez teleskop Hubbla mogą one być nazwane "nowoczesnymi" w pewnym sensie, ponieważ zostały wykonane przy pomocy nowej technologii. Ludzie się tym zachwycają już od wielu lat, patrząc na niezliczoną ilość gwiazd i galaktyk, to wszystko jest niewytłumaczalne (pomimo postępu który z roku na rok jest coraz większy). Sadze, że użyliśmy więcej nowoczesnych symboli na naszej okładce, biorąc pod uwagę to, że nasz nowy materiał ma w sobie coś ze starej muzyki. Jak moglibyście opisać Wasz postęp porównując "A Leap Through Matter" do debiutu? Jonas Bye: Pierwszy album napisaliśmy dość

Foto: Flight

szybko, ponieważ 6 z 8 kompozycji zostało skończonych na przestrzeni kilku pierwszych miesięcy od powstania zespołu, natomiast reszta w nie wielkim odstępie czasu. Teksty głównie piszę ja albo Christoffer, więc kończymy je w domu, a następnie podczas prób prezentujemy je reszcie. Nowy album powstał podobnie, ale spędziliśmy dużo więcej czasu na dopracowywanie aspektów takich jak aranżacja, wymiana riffów czy dopracowywanie poszczególnych warstw. Zajęło nam to kilka lat aby album był dopracowany do tego stopnia abyśmy mogli go spokojnie wydać. "Traveler" była drugą piosenką, nad która zaczęliśmy pracować (zaraz po "Reviving Waves"), natomiast skończona była jako ostatnia. Musieliśmy mieć około 4-5 wersji z tą samą podstawą na przestrzeni tych kilku lat, ale wyszło nam to na dobre ponieważ mięliśmy wybór co do finalnej wersji. Christoffer Braten: Zgadzam się. W przypadku mojej części skupiłem się bardziej na strukturze i prostocie niż na pierwszym albumie. Generalnie poświęciłem więcej czasu na granie i próbowanie rożnych wersji i sposobu w jaki mogłem zagrać różne partie. Kiedy tworzysz muzykę masz nieskończoną ilość możliwości i koniec końców zastanawiasz czy na prawdę chcesz zagrać właśnie tę wersję,

którą wybrałeś, ponieważ wiesz, że jest wiele innych opcji na zagranie tego. A który utwór z tego albumu jest Wam najbliższy? Jonas Bye: Osobiście najbardziej lubię grać utwory Christoffera, ponieważ on pisze nieco inaczej niż ja. Granie jego muzyki jest dla mnie nieco egzotyczne. Zazwyczaj komponuje na gitarze, więc całą resztę wymyślam po napisaniu riffów, czyli rzeczy takie jak linia basowa etc. Czasami wpadam w coś rodzaju pułapki przez zbyt mocne skupianie się na samej gitarze, natomiast w przypadku kawałków Christoffera jest to dla mnie coś nowego, że dostaję gotowy materiał już z gotowym basem. W skrócie bardzo lubię grać "Leave The Coast", a cały album jest bardzo dobry. Christoffer Braten: Myślę, że "Traveler" i "One Withe the Sun" są takimi przebłyskami albumu. Uważam, że to była dobra próba pomieszania starego stylu z czymś nowoczesnym, natomiast "Traveler" jest chyba najlepszym wspólnym dziełem całego zespołu. Jesteście fanami takich grup, jak Judas Priest, wczesny Iron Maiden czy Saxon ale także zasłuchujecie się w nieco bardziej wyszukane brzmienia, na przykład Pink Floyd. Co czyni ten zespół tak popularnym wśród fanów hard rocka i heavy metalu. Jonas Bye: Oni maja kilka ponadczasowych i świetnych albumów. Mistrzowie tworzenia muzycznej odskoczni. Ludzie, którzy uważają, że słuchanie ich jest dziwne dla "metalmaniaków" mają naprawdę chore podejście do muzyki. Christoffer Braten: Oczywiście, uważam że zainteresowanie takim gatunkiem muzycznym przez ludzi, którzy słuchają też cięższej muzyki jest zupełnie normalne. Są otwarci na nowe rzeczy i szukanie tak wielu powodów jak się da by żyć. Bartłomiej Kuczak Tlumaczenie: Lena Lyszkiewicz

Foto: Flight

FLIGHT

99


Jesteśmy bardzo poukładani Jego Wysokość Król Młot tym razem postanowił wyruszyć w morską wyprawę na swym okręcie zwanym Poseidon. O tej epickiej podróży opowiadają niektóre liryki z albumu "Poseidon Will Carry Us Home". Sam Król z dziennikarzami nie rozmawia, nie mniej jednak jego wysłannik Titan Fox V.

HMP: Witaj Titan. Ukazał się Wasz trzeci album zatytułowany "Poseidon Will Carry Us Home". Tytuł jednoznacznie nawiązuje do greckiej mitologii. Titan Fox V: Cześć Bartek, fajnie, że możemy porozmawiać! Nasz album zawiera w sobie trylogię, "Nautical Trilogy", która składa się z utworów "Poseidon Will Carry Us Home", "At The Mercy Of The Waves" oraz "We Sail Cape Horn". Flagowiec jego wysokości, Króla Młota (Hammer King) nosi nazwę "Posejdon" po greckim bogu morza. Opowiadamy legendy i historie Króla Młota, tym razem podróżującego po morzu Czy zatem możemy w tym wypadku mówić o koncept - albumie?

to, ale ja bym się nie odważył, bo jest bardzo srogim władcą. Jeśli o mnie chodzi, to czysty przypadek. Jeżeli już miałbym świadomie cytować Manowar, to wybrałbym jakiś lepszy ich utwór. W utworze "Warriors Of Angelhill" możemy zaś usłyszeć fragment tekstu puszczony od tyłu. Jaką wiadomość żeście zakamuflowali? "Mój słodki szatanie"? (śmiech) Mogę jedynie podpowiedzieć, że to cytat z Biblii - zawiera w sobie groźbę: "wyście widzieli, co uczyniłem Egiptowi". Nie jest to satanistyczne lecz biblijne, co może być jeszcze bardziej śmiercionośne (śmiech). Pociągnę ten temat. Czy wierzysz, że tego typu zaszyfrowane wiadomości rzeczywiście mogą oddziaływać na podświadomość?

a potem dopracowujemy szczegóły, w tym teksty, sola i chórki. Następnie ustalamy kolejność utworów, w jakiej trafią na album. Gdy już jesteśmy w studio, trzymamy się tych demówek w 95%. Jak widzisz, jesteśmy bardzo poukładani! Wszystkie trzy albumy nagraliście z Charlesem Greywolfem jako producentem. Jak w ogóle doszło do Waszej współpracy? Cóż, dawno temu graliśmy na kilku festiwalach, na których występował również Powerwolf, ale nigdy nie mieliśmy ze sobą kontaktu. Gdy nadszedł dla nas czas nagrywania debiutu, skontaktowaliśmy się z Charlesem, bo właśnie z nim chcieliśmy pracować. On bardzo dobrze zna ten styl muzyki. Dogadaliśmy się co do nagrań, a już w studio okazało się, że jest między nami chemia, mamy bardzo podobne poczucie humoru i wszyscy kochamy kawę. W okolicach drugiego albumu byłem już pewien, że będzie on naszym Martinem Birchem i do tego zaufanym przyjacielem. Co jego osoba wniosła do muzyki Hammer King? Jest bardzo odpowiednią osobą w wielu aspektach. Jak już wspomniałem, w studio trzymamy się blisko demówek, więc nie ma zbytniej potrzeby dokładania czegokolwiek, ale jednak, czasem poczuje on, że musi zainterweniować, bierzemy wtedy pod uwagę jego podpowiedzi, ufamy mu. Lecz przede wszystkim Charles jest niesamowitym inżynierem dźwięku i do tego zdołał wycisnąć z nas to, co najlepsze! Na okładce widzimy statek, który może przywodzić na myśl ten z kultowego albumu "Under Jolly Roger" Running Wild. Wasza muzyka jest jednak inna. Nie boisz się, że to może wprowadzać lekką dezorientację pośród słuchaczy? Wygląda w sumie bardziej jak statek na okładce albumu Savatage "Wake Of Magellan" i w obydwu przypadkach nie ma to nic wspólnego z piratami. "Morska Trylogia" opowiada o żeglugach Króla wokół Przylądka Horn, jednej z najniebezpieczniejszych tras żeglarskich wszech czasów.

Foto: Hammer King

"Nautical Trilogy" to jeden koncept, teksty na pozostałej części albumu nie są natomiast powiązane ze sobą. Oczywiście wszystkie utwory opowiadają o królu, ale "Poseidon Will Carry Us Home" niekoniecznie jest koncept-albumem. Powiedzmy, że jest to zbiór opowieści z jednym wieloczęściowym segmentem. Utwór tytułowy zaczyna się od słów "here once again there's the battle to fight". Gdzieś to już słyszałem. Czy to aby nie cytat z Manowarowego "Call To Arms"? Wierz lub nie, ale dopiero niedawno ktoś zwrócił nam na to uwagę! (śmiech) Wszystkie utwory i teksty do nich Król pisze samodzielnie, musiałbyś więc spytać jego wysokości o

100

HAMMER KING

Jakkolwiek uważam, że wszystko dookoła ma na nas wpływ, tak te ukryte wiadomości to dla mnie niezłe jaja! Przypomnij sobie jak ciągali Judas Priest po sądach z powodu "Better By You, Better Than Me", a to nawet nie był ich utwór, tylko cover! U nas stało się to podczas przedprodukcji: wygłupialiśmy się przy nagrywaniu, ale postanowiliśmy to zostawić, bo buduje klimat tego utworu. Jak wygląda proces tworzenia muzyki w Hammer King? To całkiem proste. Kiedy nadchodzi odpowiedni czas, jego wysokość, Król Młot, daje nam swoje utwory do opracowania. Aranżujemy je i ogrywamy na próbach w zamku Rockfort. Gdy już jesteśmy zadowoleni z aranżacji, nagrywamy demo każdego kawałka

Jednak mimo wszystko, pewne utwory mają w sobie sporo z pirate metalu. Weźmy cho ciażby taki "Battle Of Wars". Odważę się odpowiedzieć w imieniu Króla. Wiem, że pisze on muzykę prosto z serca, nie kryje się za nią jakakolwiek kalkulacja. Po napisaniu piosenek, okazało się, że są one bardzo melodyjne, co mi odpowiada, bo planujemy grać dużo koncertów! Na okładce Waszego albumu "King Is Rising" widniał czołg. Skąd pomysł na taką zmianę? Każda okładka przedstawia motyw przewodni tekstów zawartych na albumie. Na "Kingdom Of The Hammer King" utwory opowiadały o samym królestwie, natomiast na "King Is Rising", były to historie wojenne Króla, stąd czołg. Ponieważ "Poseidon Will Carry Us Home" ma morski klimat, musieliśmy mieć odpowiednią, bardziej epicką niż dotąd, do niego okładkę, którą to Timo Wuerz znakomicie wykonał.

Foto: Ham


Dark metal Heavy metal to pojemny gatunek. Czasem zupełnie zapominam, że do worka "heavy metal" muzycy wrzucają różne nazwy. Grecki Saboter swój klasyczny heavy nazywa "dark metalem" zasiadając u boku Mercyful Fate czy Portrait. O graniu tego gatunku w Grecji rozmawialiśmy z wokalistą Saboter, Antonisem Vailasem. HMP: W Waszej muzyce słyszę inspiracje przede wszystkim dwoma zespołami Mercyful Fate i Iced Earth. Moje skojarze nie to przypadek? Antonis Vailas: Te zespoły z pewnością wywierają na nas silny wpływ, ale nie tylko one… Inspirujemy się szeroką gamą gatunków muzycznych.

mmer King

Na niektórych zdjęciach nosicie bardzo fajne uniformy. To królewskie uniformy, które nosimy grając koncerty. Jesteśmy jak oddział wojskowy. Występowałeś również w zespole legendarnego Rossa "The Bossa" Friedmana. Jak wspominasz tamte czasy? Wspaniale wspominam tamten czas, nigdy wcześniej tak wiele się w życiu nie nauczyłem. Ross był i nadal jest jednym z moich ulubionych gitarzystów. Nie odszedłem z jego zespołu, po prostu przestaliśmy wspólnie pracować. Nas i Rossa dzieli Atlantyk, więc ciężko było to wszystko poukładać. Uczciwie powiem, że drugi album nie był tak dobry jak pierwszy, powinniśmy byli zrobić na niego mocniejsze utwory, ale najwidoczniej nie byliśmy w stanie. Tak więc debiut odniósł większy sukces, a po zagraniu koncertów promujących album numer dwa, zespół zwolnił obroty. Po jakimś czasie związałem się z szacowną grupką Króla a Ross znalazł muzyków w USA. Myślę, że obydwaj jesteśmy zadowoleni z tego, jak sprawy się poukładały i wiem, że nadal kochamy się jak bracia. O to w tym wszystkim chodzi. Dziękuje bardzo za rozmowę. Pozdrów ode mnie Króla. Również bardzo dziękuję, to był zaszczyt móc z Tobą pogadać, w istocie świetny to był wywiad. Bóg niech błogosławi Króla, a Król błogosławi was!

Czytałam, że zanim powstał Saboter część z Was grała thrash, w Overcast. Co spowodowało, ze zmieniliście stylistykę? Po Overcast ja, Nick i Chris zdecydowaliśmy się grać coś, co da nam nieograniczoną przestrzeń do eksperymentów muzycznych. Nie obawialiście się, ze Wasza nazwa będzie mylona z bardzo znaną nazwą, jaką jest Sabaton? Oczywiście, że nie… Ale mamy plany na nową nazwę w bliskiej przyszłości. Wideo do kawałka "The Temple of R'lyeh" zdradza Wasza fascynacje do klasycznego heavy metalowego image'u lat 80 - mam na myśli scenerie, pomysł na wideo i Wasz image. Wyobrażacie sobie granie klasycznego heavy metalu bez tych atrybutów? Nie wydaje mi się, żebyśmy mieli styl lat 80. Obraz, jaki przedstawiamy w "Architects of Evil" ma typowe cechy dark metalu, oczywiście z naszymi nutkami, co naszym zdaniem jest ponadczasowe. Grecja ma opinię bardzo heavymetalowego kraju, zarówno jeśli chodzi o ilość klasy cznych kapel jak i gorące przyjmowanie zespołów, które przyjeżdżają do Was zagrać

koncert. Macie pomysł dlaczego Grecja stała się tak heavymetalowym krajem? Myślę, że metalowa publika w Grecji jest spora, całkiem wygłodniała i gorąca. Do tego w ostatnich latach stworzyliśmy silną metalową scenę, co pozwala nam utrzymywać zainteresowanie na najwyższym poziomie. Jeszcze jednak długa droga przed nami zanim staniemy się metalowym krajem pełną parą. Spotykacie jakieś wyjątkowe trudności w nagrywaniu, wydawaniu płyt i graniu kon certów w Waszym kraju? Grecja z całą pewnością nie jest metalową utopią - w sumie to długa historia wymagająca dyskusji. Jak wiesz, napotykamy cholernie dużo przeszkód, które na całe szczęście, w naszym wypadku, tylko wzmacniają nas i nasze kręgi, także sobie z nimi radzimy. Szukałam informacji o tym gdzie koncertu jecie i koncertowaliście. Informacje są bardzo skąpe. Rzeczywiście koncertowanie dopiero przed Wami? Nie znalazłaś ich, bo dopiero co ogłosiliśmy terminy. W Waszych utworach pojawia się literatura Lovecrafta. Nie jesteście odosobnieni w wyborze stworzonego przez niego świata. Dlaczego mroczne opowiadania Lovecrafta tak silnie inspirują metalowych muzyków? Myślę, że Lovecraft jest mistrzem horroru. Szanujący się dark metalowy zespół nie może przejść obok niego obojętnie, więc dwa pierwsze utwory z "Architects of Evil" są zainspirowane Lovecraftem. Jako Grecy macie przebogate dziedzictwo

Bartłomiej Kuczak Tłumaczenie: Paweł Izbicki

Foto: Saboter

SABOTER

101


Żołnierze Światła Pojawiła się podwójna okazja, by porozmawiać z liderem amerykańskiego Artizan - perkusistą Ty'em Tammeusem. Pierwszy powód to wydanie nowego albumu zespołu pod tytułem "Demon Rider, druga przyczyna to natomiast wydanie reedycji świetnego debiutu grupy pod tytułem "Curse Of The Artizan". Pocztajmy zatem, co Ty miał do powiedzenia na ich temat. kulturowe i świadomość, ze przeszłość Waszego kraju miała wpływ na większość dzisiejszej cywilizacji. Wydaje mi się, ze przynajmniej dwa kawałki nawiązują do antyku ("To Glory we March" i "Lamias Call"). Z jak dużą przyjemnością i satysfakcją pisze Wam się takie kawałki? Wszyscy w zespole jesteśmy dumni z historycznej przeszłości naszego kraju, nasi przodkowie zbudowali podwaliny tego, co obecnie nazywamy europejską i zachodnią cywilizacją, ale nie jesteśmy zbyt dumni z dzisiejszego wizerunku naszego kraju. To jednak temat na inną, długą dyskusję. Wracając do sedna, utworami, które poruszają ten motywów są "To The Glory We March", "Golden Owl", "Sword Of The Guardian" - to temat, którym w dużej mierze zajmiemy się na naszym następnym albumie, jako koncept wojny między chrześcijaństwem i prawdziwą europejską religią i światopoglądem. "Lamias Call" jest horrorowym utworem zainspirowanym "Bats Belfry" Augusta Derletha. Podobnie jak wiele zespołów, posiadacie swoje strony na Facebooku i na Bandcampie, ale nie macie "zwykłej" strony interne towej. Zwykle "www" to już przeżytek? Nie wydaje mi się, żeby to było reliktem przeszłości, w najbliższej przyszłości będziemy mieli normalną stronę. Wydajecie swój materiał nie tylko na CD ale tez na winylu i - poprzednio - kasecie. To sugestia wytworni, że są nabywcy takich wydawnictw, czy sami zbieracie muzykę na takich nośnikach? Sami jesteśmy kolekcjonerami, kochamy wszystkie formaty fizyczne.

HMP: Opowiedz mi coś o Waszych początkach. Co w ogóle sprawiło, że postanowiłeś założyć taki zespół, jak Artizan? Ty Tammeus: W latach 90-tych grałem w zespole Leviathan. Potem zrobiłem sobie przerwę około ośmiu lat, aby zająć się swoją rodziną. Muzyka jednak dalej mnie pociąga, więc założyłem nowy zespół, Artizan. Pochodzicie z Florydy - miejsca, które jest często postrzegane jako matecznik death metalu. Jaki jest Twój stosunek do tego gatunku? Lubię posłuchać czasem zespołu Death. Właściwie to nasz producent, Jim Morris wyprodukował kilka ich klasycznych albumów. Nie wyobrażam sobie jednak grania tego rodzaju metalu. Lubię czyste wokale i wyraźne melodie. Pytam, gdyż niektóre Wasze okładki pasują bardziej do estetyki death metalowej niż heavy/power. Tak, niektóre nasze okładki mogą wydawać się agresywne i odpowiedniejsze dla cięższego rodzaju metalu. Tworzą je światowej klasy artyści, bo wierzę, że okładka jest również ważnym elementem albumu jak sama muzyka. Opisujecie Waszą muzykę jako US- metal. Jest to pojęcie dość niesprecyzowane. Jak zatem mógłbyś opisać styl Artizan? Artizan posiada elementy tradycyjnego metalu w stylu NWOBHM ze wskazaniem na chwytliwe melodie. Właściwie to jesteśmy zespołem grającym melodyjny metal, inspiruje

nas wiele stylów, w tym klasyczny rock. Dorastałem słuchając Billy'ego Joela, Steely Dana, Chicago, Styx, Rush, Eltona Johna itd. Najbardziej doceniam ludzi tworzących muzykę w latach 70-tych i 80-tych. Niektórzy szufladkują nas jako metal progresywny, chyba przez wokale. Tom śpiewa w stylu operowym, z dużą dawką emocji. Zawieramy w naszej muzyce też sporo dynamiki. Staramy się pisać materiał, który zabierze cię w podróż, podobnie jak gdybyś oglądał film., Kilka miesięcy temu ukazał się Wasz czwarty album studyjny o tytule "Demon Rider". Czy ten tytuł ma jakieś specjalne znacze nie? Demon Rider to bohater ludzi uwięzionych przez ich własny lęk. Niszczy demony zahamowań, uwalnia nas, abyśmy mogli osiągnąć swoje marzenia. Eliran Kantor namalował niesamowity obraz na okładkę: przedstawił Demon Ridera usadzonego na przerażającym potworze i wbijającego swoje pięści w jego oczy. Na obrazie jest fantastyczny kontrast światła i ciemności. Upewnij się, że dokładnie go sobie obejrzysz. Oczywiście najlepiej wygląda w wersji winylowej! Który z nowych kawałków jest Ci najbliższy? Najbardziej dumny jestem z "Soldiers Of Light", opowiada on o wspólnocie marzycieli. To my jesteśmy Żołnierzami Światła (Soldiers Of Light) - każdy z nas. Artizan reprezentuje nieskończone możliwości umysłów Marzycieli. Każdy z nas może osiągnąć co-

Katarzyna "Strati" Mikosz Tłumaczenie: Jakub Krawczyk, Karol Gospodarek

Foto: Artizan

102

SABOTER


kolwiek sobie wymarzy! "Demon Rider" jest opisywany jako najbardziej epicki album w Waszym dorobku. Uwielbiam mówić tak o każdym naszym nowym albumie. Wszystkie są bardzo epickie i potężne - każdy z nich traktuję jak arcydzieło. Jestem dumny z tego, co razem z resztą zespołu stworzyliśmy. Waszym producentem jest wspominany już Jim Morris. Jak Wam się układa współpraca? Jim to przyjaciel na całe życie i mistrz melodii. Mam szczęście, że mogę z nim pracować nad każdym utworem Artizan. Mimo, że do studio przychodzimy z niemal ukończonym materiałem, Jim potrafi sprawić, że będzie on jeszcze lepszy. Jest magiem gitary i genialnym producentem. Jego pasja do pisania świetnych melodii zapewnia, że każdy nasz utwór będzie mocarny. Jimowi, tak samo jak mi, bardzo zależy na jakości muzyki, to dla mnie bardzo ważne. Jest doskonałym przyjacielem, a jego wkład w przemysł muzyczny jest nieoceniony. Na albumie pojawia się dwóch gości. Pierwszym jest Harry "The Tyrant" Conkilin znany głównie z Jag Panzer. Jak to się stało, że pojawił się na Waszym albumie? Zawsze chciałem pracować z Harrym. Jego głos jest ikoną metalu. Kiedy napisałem utwór "Demon Rider" od razu o nim pomyślałem. Harry'emu spodobał się ten kawałek i zgodził się w nim zaśpiewać. Wszystko wyszło super. Dokładnie. Myślę, że jego głos idealnie pasuje do tego kawałka. Kolejny gość to Joey Vera znany głównie z Fates Warning oraz Armoured Saint. Gra on na basie w kilku kawałkach. Joey zawsze był jednym z moich ulubionych basistów. Byliśmy na trasie z Fates Warning w 2013r., więc miałem okazję zobaczyć go jak gra na żywo. Naprawdę doceniam pasję, z jaką podchodzi do tego co robi, to daje się wyczuć. Wysłałem mu parę demówek i zgodził się zagrać na nowym albumie. Podbiliśmy nawet bas w miksie, żeby upewnić się, że będzie go słychać. Jestem wielkim fanem gitary basowej i naprawdę doceniam tak utalentowanych basistów jak Joey.

Foto: Artizan

wspólne śpiewanie z publiką to świetne uczucie! W zeszłym roku ukazała się także reedycja Waszego debiutu. "Curse Of The Artizan" nie był nigdy wypuszczony na winylu. Wytwórnia odezwała się do mnie w tej sprawie na początku 2018 roku, bo wierzyli, że będzie na to popyt. To wielka sprawa, wydać debiut na winylu ku jego chwale. Powiększyliśmy logo na okładce, żeby lepiej wykorzystać większy format tego wydania. To też moja ulubiona okładka, pokazuje Artizan i jednego z potworów, którego wypuściła na świat. Kolory i poziom szczegółów jest olśniewający w większym formacie. Jak postrzegasz ten album po latach? Myślę, że produkcja na tym albumie jest ponadczasowa, prawdopodobnie nadal będzie on brzmiał świetnie wiele lat od dzisiaj. Wiele utworów jest mi bardzo bliskich, jestem bardzo przywiązany do tekstów: to jest coś, co trzymałem w sobie przez dekady i w końcu mogłem wydać to na świat. Zachęcam wszystkich czytelników do zakupu nowego winyla, to specjalne wydawnictwo.

A co z Waszym stałym basistą? Nasz basista, Jon Jennings, ma teraz piątkę synów, więc miał pełne ręce roboty podczas gdy "Demon Rider" powstawał, poprosiłem więc Joeya Verę aby go zastąpił. Oczekujemy, że Jon wróci do nas w najbliższej przyszłości.

Jakbyś go zatem porównał do "Demon Rider"? "Demon Rider" jest o wiele agresywniejszy jak na styl, w którym się poruszamy. Możesz zauważyć, że gitary są nieco ostrzejsze a perkusja mocniejsza. Ostatni utwór, "When Darkness Falls" zawiera wszystkie elementy stylu Artizan: długie, emocjonalne pasaże z naciskiem na melodię. Myślę też, że Tom nagrał tu jedne z najlepszych swoich wokali. To świetny numer mówiący o tragicznym romansie wampira ze słońcem.

Limitowana edycja "Demon Rider" zawiera dwa bonusowe utwory nagrane na żywo, mianowicie "Hopeful Eyes" i "I Am The Storm". Skąd pomysł, żeby je dodać? Uznałem, że nagrania z koncertu na festiwalu Keep It True warte były umieszczenia na płycie. Wielu naszych fanów nie miało okazji zobaczenia nas na żywo, postanowiłem więc umieścić kilka utworów live na tym wydawnictwie. "I Am The Storm" jest jednym z utworów, który fani lubią najbardziej, musiał więc się tu znaleźć. Możesz usłyszeć energię, którą ten kawałek budzi w publiczności -

Byłeś zaskoczony pozytywnymi recenzjami "Curse Of The Artizan"? Wcale. Wierzę, że nasz pierwszy album był bardzo mocny, ustawił nas jako zespół grający melodyjny metal, z którym należy się liczyć. Zawsze wiedziałem, że ponownie będę pracował z Tomem Bradenem, tworząc więcej super chwytliwej, melodyjnej muzyki. Utwór tytułowy to jedno z osiągnięć, z których jestem najbardziej dumny. A do tego mamy teraz swojego bohatera, Artizan, o którym możemy dalej pisać. Mamy wiele pomysłów na kolejne historie.

W utworze "Trade The world" padają słowa "I'll trade the world if I could fly". Jesteś entuzjastą latania? Nienawidzę latać samolotem a do tego mam lęk wysokości. Ale wydaje mi się, że czułbym sie o wiele bardziej komfortowo, gdybym miał nad lataniem kontrolę, gdybym samodzielnie mógł szybować - z chęcią bym to robił! I mógłbym "zamienić to wszystko" gdyby była taka możliwość! Macie bardzo interesujące teksty. Mam bardzo osobiste podejście do tekstów, na podstawie osobistych doświadczeń tworzę fantastyczne obrazy dla słuchacza. Wiele utworów zainspirowały rzeczywiste wydarzenia z mojego życia, zarówno pozytywne jak i negatywne. Lubię też pisać na tematy, do których każdy może się odnieść, jak np. lęk. To jest coś, co każdy z nas doświadczył. Demon Rider to bohater walczący z demonami strachu. Każdy z nas ma możliwość stania się takim bohaterem, gdy postanawia stawić czoło swoim lękom i zahamowaniom. Porozmawiajmy o koncertach. Co czujesz za każdym razem, gdy stajesz na scenie? Nie ma dla mnie nic lepszego, uwielbiam grać koncerty. Nie myślę o niczym więcej jak tylko o zagraniu dobrego show. Możesz zauważyć, że gram bardzo intensywnie. Uważam, że perkusista powinien atakować swoje bębny - ja tak zawsze robiłem. To zarówno doświadczenie fizyczne jak i psychiczne. Staramy się zawsze grać bardzo energetycznie. Najlepsze wspomnienia z trasy? To nie do końca najlepsze wspomnienie, ale gdy koncertowaliśmy z Fates Warning w 2013 roku, dopadła nas wielka śnieżyca w Teksasie, w którym zwykle tak wielki śnieg nie pada. Tym razem to była ogromna zamieć, ciężarówki zatrzymywały się na poboczach, ekstremalnie złe warunki. Utknęliśmy w małym miasteczku na totalnym odludziu. Myśleliśmy już, że nie zdążymy na koncert. Jakoś jednak dotarliśmy na miejsce, 15 minut przed wejściem na scenę i zagraliśmy mocarny show. Było pięknie! Bartłomiej Kuczak Tłumaczenie: Paweł Izbicki

ARTIZAN

103


Grey Maiden Dwa zespoły młode stażem, duchem tkwiące w początkach heavy metalu, grające niebanalny heavy metal - Sanhedrin i Gatekeeper ruszają w marcu w trasę po Europie. Choć będą to niewielkie koncerty w małych klubach, będzie to pierwsza poważna trasa Gatekeeper. Tak to jest u nas w Europie, że bardziej cenimy amerykański epic metal niż sami mieszkańcy Stanów czy Kanady. O najnowszym wydawnictwie i trasie rozmawialiśmy z założycielem Gatekeeper. HMP: Wśród Waszych wydawnictw jest wiele splitów, singli i EP, a tylko jeden fulllength. To Wasza metoda zaprotestowania przeciwko typowemu funkcjonowaniu zespołów uwiązanych kontraktami, działającymi w rytmie płyta-trasa-płyta? Geoff Blackwell: Nie bardzo. To bardziej kwestia budżetu i stylu pracy. Jeśli dobrze się przyłożymy, to możemy nagrać utwory na całe EP w ciągu kilku dni. Z kolei album wymaga dużo więcej czasu, planowania i pieniędzy, zwłaszcza przy ilości warstw, których lubię używać w naszych utworach. Zatem w przyszłości na pewno będziemy robić więcej albumów długogrających. Ale wydając EP unikacie w ten sposób przymusowego komponowania kilkunastu ka-

którym można umieścić w zasadzie wszys tko nie martwiąc się o spójność całości. Na "Grey Maiden" każdy kawałek to coś zupełnie innego. Pierwszy, tytułowy to numer, który mógłby pochodzić z jakiejś płyty Omen, drugi "Tale of Twins" brzmi zaś jak skrzyżowanie Atlantean Kodex (początek, harmonie) z nutą Manilla Road (np. linie wokalne na początku zwrotek). Który rodzaj grania jest Wam bliższy? EP nie pozwala nam zgadnąć w jaką stronę pójdziecie na kolejnej, pełnej płycie. Uwielbiam kiedy ludzie mówią nam, że każdy utwór jest inny. Stało się to dla mnie ważne wraz z upływem lat. Nie potrafię rozstrzygnąć, czy lepsza jest dla nas stylistyka heavy metalu spod znaku miecza czy epickiego doomu. Dla mnie obydwa gatunki są ważną

które były czytane przez Howarda. "Grey Maiden" jest o pierwszym mieczu wykutym z żelaza. To wczesny przykład tego, co dziś nazwalibyśmy "historycznym fantasy". Kto nim włada, nie może być pokonany w walce, ale zginie w jakiś inny, straszny sposób. Każda historia skupia się wokół innej grupy postaci w różnych miejscach i okresach historycznych. Słowa JP'iego zagłębiają się bardziej w świat fantasy, ale ja napisałem tekst do refrenu, który ma silnie koresponduje z klimatem tych powieści. Po raz pierwszy usłyszałem o nich dzięki Dave'owi z DMR Books, który wysłał mi mailem egzemplarz lata temu. "Moss" zaś jest akustycznym kawałkiem. Odnajduję w nim cień ballad Blind Guardian. Myślę, że będzie fair, jeśli przyznam, że Blind Guardian wywarł wpływ na ten utwór. Blind Guardian są jedną z moich ulubionych kapel. JP powiedziałby to samo. "The Bard's Song" było pierwszym utworem, jakiego nauczyłem się na gitarze akustycznej, zawsze uwielbiałem ten folkowy fingerpicking. Raczej nie miałem Blind Guardian w głowie, akurat kiedy pisałem ten utwór, ale ich wpływ zdecydowanie jest słyszalny! Ostatni numer jest coverem. Zagranie coveru "Tredegar" było dla Was sposobem na złożenie hołdu i... przybliżenie słuchaczom tego mało znanego zespołu? Pierwotnie nagraliśmy ten kawałek na "Granbretan Invasion: A Tribute To The NWOB HM" dla Skol Records. Chcieliśmy zrobić coś bardziej niszowego, co jednocześnie już pasowało stylistycznie do naszego materiału. Podobał nam się ten kawałek Tredegar. Wpadliśmy na kilka fajnych pomysłów na urozmaicenie go i małą zmianę aranżacji gitary. Jak chodzi o inne covery, to myśleliśmy też nad "Crusader" Saracen i "Land Of The Livign Dead" od Hell.

Foto: Gatekeeper

wałków w chwili, gdy macie koncepcję na kilka? Trafne spostrzeżenie. Czasami EP z trzema czy pięcioma świetnymi utworami jest lepszym doświadczeniem słuchowym niż cały album. Jestem dość drobiazgowy jeśli chodzi o pomysły na utwory i riffy. Wolno pracuję. Czasami mam wrażenie, że krótsze wydawnictwa są lepsze dla mojego sposobu pracy. Ale obecnie nie tylko ja wymyślam kawałki, więc pewnie się pozmienia w nadchodzących latach. EP to świetny rodzaj wydawnictwa, na

104

GATEKEEPER

częścią naszego brzmienia i nie mogę doczekać się dalszego rozszerzania palety naszego brzmienia. Chcę, żeby Gatekeeper był zespołem epic metalowym, ale nie chcę, żeby taka kategoria ograniczała nas do bycia grupą oddającą cześć. Zastanawiałam się skąd zaczerpnęliście tytuł nowego kawałka. Chodzi o literaturę Howdena Smitha? Muszę przyznać, że nie znam tego autora, ale widziałam, że pisał w tym samym okresie, co Howard i Lovecraft. To Wasze odkrycie na potrzeby zespołu? Masz rację! Howden Smith pisał historie,

Okładka od pierwszego wejrzenia skojarzyła mi się z "Wyrd" Elvenking. Po chwili okazało się, że wykonał ją ten sam artysta. Skąd pomysł, żeby poprosić właśnie, Duncana Storra? Już od jakiegoś czasy byliśmy fanami prac Duncana. Odkryłem go przez okładki dla Skyclad, Elvenking zresztą też. Nie wiedziałem jednak, że nadal maluje, dopóki nie zobaczyłem tych nowszych prac dla Dark Forest i Scale The Summit. Zrobiliśmy krótką listę artystów, którzy mogliby zająć się naszym albumem, a on był jednym z niewielu, który w ogóle nam odpisał! (śmiech)


Foto: Majestic Mayhem

Super się z nim pracowało, a jego wizja idealnie pasowała do muzyki, którą tworzymy. Lada moment ruszacie wraz z Sanhedrin w trasę po Europie. Mam wrażenie, że rzadko zdarza się, że zespoły na trasie są tak dobrze dobrane. Was łączy nie tylko zamiłowanie do oldschoolowego brzmienia, ale też bardziej "ambitne" podejście do heavy metalu oraz krótki staż. Z jednej strony jesteście prawie nieznani, z drugiej jest w Europie grupa ludzi, która szuka dokładnie tego, co daje Sanhedrin i Gatekeeper. Tyle moje wrażenie. Jakie jest Wasze? Skąd pomysł na taką trasę? Krótko po naszym występie na Keep It True dostaliśmy wiadomość od Enrico z Cruz Del Sur, w której wspomniał, że Hell Over Hammaburg chce nas i Sanhedrin na 2019 rok. Enrico zasugerował, że wyniesiemy z tej oferty więcej ustalając trasę wokół festiwalu. Kiedy byliśmy na KIT, poznaliśmy mnóstwo fanów, jak i również dużo promotorów innych festiwali. Udało nam się też skontaktować z festiwalami Up The Hammers i Swordbrothers, no i z naszymi przyjaciółmi z Old Mother Hell. Pamiętając o tych wszystkich kontaktach, ja i Jeremy zaczęliśmy kontaktować się z europejskimi agencjami bookingowymi, które mogłyby pomóc nam z resztą trasy. Bruno z Artery Global wykazał zainteresowanie i przejął inicjatywę. Naprawdę nie mogę się doczekać podróży za ocean z porządna wizytą! To będzie moja najdłuższa trasa do tej pory, bo aż 21 występów! Miło będzie mi dzielić scenę z tak dobrej jakości zespołami, jak Sanhedrin.

konkretną publiczność. Może w pewnym sensie jesteśmy takim "butikowym" zespołem? W każdym razie, to nasza pierwsza poważniejsza trasa jeśli chodzi o czas trwania. Wydaje mi się, że na tym etapie naszej kariery lepiej grać w mniejszych, bardziej kameralnych miejscach, gdzie możemy spokojnie poznać ludzi. Poza tym, jeśli ma się pojawić tylko dziesięć osób, to wolę być w małym barze, niż w wielkim teatrze. Musimy nauczyć się chodzić zanim zaczniemy biegać, inaczej skończymy jak ten idiota z tego jednego zespołu, który był w metalowych wiadomościach parę miesięcy temu. Nie podaję nazw… Wiele amerykańskich zespołów mówi nam, że amerykański epic heavy metal, jest dużo bardziej popularny w Europie niż we własnym kraju. Niektóre zespoły wręcz przyz nawały, że gdyby o tym wiedziały w erze przedinternetowej, nie przerywałyby działalności w latach 90. (śmiech). Nasza europejska publika jest zdecydowanie większa niż ta północnoamerykańska, ale naprawdę bywałem zaskoczony słuchaczami w USA i wschodniej Kanadzie. Mam nadzieję, że w najbliższej przyszłości uda nam się zrobić porządną trasę po USA i wschodniej części naszego kraju. Póki co, nie mogę się doczekać naszej europejskiej trasy. Nasi kumple ze Spell i Visigoth byli na podobnych trasach i nie mogli powiedzieć złego słowa o tym doświadczeniu. Jesteśmy gotowi się tam wybrać i powbijać parę gwoździ. Katarzyna "Strati" Mikosz Tłumaczenie: Karol Gospodarek, Paweł Gorgol

Kluby, w których będziecie grać w Polsce są malutkie. Podejrzewam, że te w innych kra jach wyglądają one podobne. Jak to jest, że opłaca się robić trasę z góry nastawioną na bardzo niską frekwencję? Podejrzewam, że nastawieni jesteście na konkretną grupę publiczności, a nie na ilość słuchaczy? Tak, to prawda. Nasze zespoły celują w

GATEKEEPER

105


Jest to po prostu radość z Heavy Metalu Upływ czasu jest zawsze w jakiś sposób z nami. O ile to nie jest kwestia starzejących się przedmiotów czy tkanek, to może to być kwestia nowego podejścia czy stwierdzenia daty powstania czegoś. W pewien sposób Skull Pit odnosi się do obu. Opisuje dół z czaszkami, który często był jednym z kilku elementów średniowiecznych katakumb. Jednak muzycznie opisuje muzykę, która powstawała w założeniach wziętych z lat 80., kontrastując ją z nowoczesnym sposobem jej nagrywania. I o tym między innymi będę miał okazję porozmawiać z wokalistą Skull Pit i Exumer, Mem Von Stein, jak również o aspekcie czerpania radości z samego procesu twórczego i powracania do czegoś, co nas cieszyło jako dzieci. HMP: Cześć, czy na początek mógłbyś opisać muzykę Skull Pit w kilku zdaniach? Mem Von Stein: Cześć! Powiedziałbym, że jesteśmy tradycyjnym heavy metalowym/ hard rockowym zespołem, który jest mocno inspirowany muzyką, w której i z którą dorastaliśmy, z lat 80. i późnych 70., głównie tworzoną przez zespoły z nowej fali brytyjskiego heavy metalu. Precyzując, muzykę zespołów takich jak Motorhead, Tank i Venom. Tak bym opisał naszą muzykę. Co zainspirowało was do zrobienia tego

projektu? Czy był to tylko moment, w którym się spotkaliście i pomyśleliście nad tym by zrobić muzykę, czy było to zaplanowane przed tym, zanim oba zespoły się spotkały? Myślę, że rzeczą, która nas skłoniła do stworzenia zespołu była to głównie miłość do muzyki, o której wcześniej wspomniałem, nowej fali brytyjskiego heavy metalu i rzeczy wraz z którymi dorastaliśmy jako dzieci. Na początku nie byłem pewien tego projektu. W momencie, w którym Tatsu się ze mną skontaktował i spytał się czy jestem zainteresowany stworzeniem wokali, do utworów, które mi

on wysłał. Uznałem, że przemyślę to. Potem znowu się mnie o to spytał. Uznałem, że okej, spróbuję. Tworzenie linii melodycznych do wokalu i tekstów do tego projektu sprawiło mi frajdę. Z tego wyszliśmy i w sumie tak to się zaczęło. Czy doświadczenie z waszych zespołów wpłynęło na muzykę z albumu? Doświadczenia z naszych innych zespołów odbijają się, nie tyle w samej muzyce, lecz raczej w prowadzeniu zespołu czy w postaci statusu weteranów na rynku muzycznym. Skull Pit jednak nie brzmi jak Exumer bądź Church of Misery, co w sumie też było głównym konceptem. Jak ciężko było się dostosować do tego nowego stylu muzyki dla was? Nie było to dla nas w ogóle trudne, by dostosować się do "nowego" stylu muzyki. Ponieważ on nie był nowy, były to rzeczy, z którymi dorastaliśmy i które znałem i z którymi to nie miałem żadnego problemu. Czy mógłbyś wymienić inne zespoły poza Motohead, które zainspirowały waszą muzykę? Personalnie bym tu wymienił ZZ Top. Oczywiście, że mogę wymienić inne zespoły poza Motorhead w tym stylu. Praktycznie każdy zespół hard rockowy z 70. i wczesnych 80., zespoły z nowej fali brytyjskiego heavy metalu nas inspirowały. Jasne, z pewnością możesz tutaj pokazać pewne nawiązania do ZZ Top. Nawet mamy na tym albumie punkowe inspiracje. Praktycznie wszystko co przyniósł tamten okres. Co chcesz przekazać swoim albumem? Zasadniczo to nie chcemy przekazać tym albumem nic poza nami robiącymi to co my lubimy robić i grającymi muzykę z którą dorastaliśmy. I jest to tak naprawdę muzyka dla każdego. Głównym motywem tego albumu oraz tego projektu jest po prostu radość i jej dystrybuowanie do ludzi, którzy lubią podobną muzykę do nas.

Foto: Nick E.

106

SKULL PIT

Jeśli miałbyś określić temat tekstów Skull Pit jednym zwrotem, to jaki to byłby zwrot? Teksty, tematy bym określił tutaj jako heavy metal. Mówię na tym albumie trochę o bardziej personalnych rzeczach, głównie czerpiąc z tego radość. Przyjemnie mi się pisało teksty na Skull Pit. Kiedy pisze teksty na Exumer jestem bardziej skupiony i ograniczony przez charakterystykę thrashu. Moje liryki wtedy skupiają się na polityce, walce. Tematy na Skull Pit dają mi więcej wolności, testować


pewne rzeczy. W tym projekcie mogłem pisać teksty na temat heavy metalu, byciu w zespole, osobistych zemstach czy po prostu opowiadać historyjki. Czy mógłbyś opisać proces produkcji na waszym albumie? Kto był odpowiedzialny za gitary i perkusję na tym albumie? Proces produkcyjny był całkiem prosty dla mnie. Zasadniczo to Tatsu nagrał i napisał wszystkie kompozycje w Tokio. Miał tam dwóch przyjaciół, którzy mu nad tym pomagali. Jednym był Tachi (nie jestem pewien, najpewniej odnosi się do Shinji Tachi - przyp. red.), gitarzysta, który będzie z nami grał podczas trasy Skull Pit. Drugim był perkusista sesyjny, który w ogóle nie będzie brał udział w naszej trasie. Tak więc oni nagrali podkłady i wysłali do mnie, do Nowego Jorku. Następnie wziąłem je i udałem się do studia się znajdującego się na Long Island. Zasadniczo, to po prostu nagrałem moje wokale na materiał, który mi został dostarczony, co obecnie jest normalne, jak sądzę. Chociaż w dzisiejszych czasach jest trochę inne podejście do tworzenia muzyki, niż było w latach 80., kiedy zaczynaliśmy grać muzykę. Wtedy to było po prostu niespotykane (ze względu na trudności związane z procesem nagrywania czy przenoszenia danych - przyp. red.). Obecnie jest to dość proste. Co zainspirowało waszą okładkę? Okładka zasadniczo została stworzona przez mojego przyjaciela, Charliego Robertsona, jest on artystą z Wielkiej Brytanii. Miałem go okazję poznać za pośrednictwem Instagrama, tam zaczęliśmy naszą znajomość, która obecnie już jest czymś więcej niż tylko "instagramową" znajomością. Podobały mi się jego prace i oraz jego gust muzyczny. On uwielbiał Iron Maiden, jak również i ja. Tak więc zobaczyłem jego prace na Instragram i w pewnym momencie powiedziałem mu o tym projekcie. Na co on odparł, że byłby bardzo zainteresowany swoim udziałem w nim, w stworzeniu logo i wszystkim innym. Miał ten styl, który pasował do brzmienia naszej muzyki. Tak się zaczęła nasza współpraca. Kiedy w końcu wpadłem na pomysł jak nazwiemy ten projekt, to powiedziałem o tym Charliemu. Sama nazwa została zainspirowana trasą Exumer w południowej Ameryce, Peru. Po naszym występie w Lima (stolica Peru), zostaliśmy zabrani na wycieczkę do jednego z kościołów… wróć, do jednego z klasztorów i katakumby tego klasztoru zawierały w sobie te doły wypełnione czaszkami. Jest to dość popularne miejsce. (Mem opisuje tutaj miejsce znane jako Basílica y Convento de San Francisco de Lima - przyp. red.). Ten widok pozostał w mojej pamięci. Powiedziałem Tatsu o koncepcie nazwaniu tego zespołu Skull Pit. Rozmawiałem również o tym z Charliem. Stwierdził, że okej, pozwól, że coś zaprojektuje. I tak to wszystko się złożyło. Czy uważasz album "Skull Pit" za udany? Tak. Nawet uważam go za bardzo udany, jak na to, co chcieliśmy osiągnąć, to jest mieć frajdę i nagrać album, który będzie brzmiał inaczej niż Church of Misery i Exumer. Czy zamierzacie grać utwory z tego albumu na waszych koncertach (również jako Church of Misery oraz Exumer)?

Foto: Skull Pit

Nie będziemy grać utworów z "Skull Pit" jako Church of Misery czy Exumer, będziemy grać utwory Skull Pit jako Skull Pit. Zamierzacie zrobić kolejny album jak Skull Pit? Zrobi… Prawdopodobnie zrobimy kolejny album jako Skull Pit. Nowy album Exumer zostanie wydany w kwietniu tego roku. Nowy album Church of Misery najpewniej zostanie wydany też w tym roku. Następny album Skull Pit będzie bodajże w roku 2020, późnym 2020. Co sądzisz o Metal Blade Records? Uwielbiam pracować z Metal Blade Records. Współpracuję z nimi będąc w Exumer. Robią całkiem dobrą robotę, z której jesteśmy bardzo zadowoleni. Czy znasz jakiś nowy zespół, który gra muzykę w podobnym stylu co wasza? Co sądzisz o nich? Obecnie jest dużo zespołów które grają muzykę NWOBHM obecnie. Nie wiem czy są aż tak bliskie naszemu stylowi grania muzyki, w inkorporowaniu ducha Motorhead z 70. i wczesnych 80. Mówiąc ducha Motorhead mam na myśli ich hard rockowe brzmienie z albumów takich jak "Bomber", "Overkill" oraz "Ace Of Spades". To są te główne albumy, które inspirują (jeśli chcemy się w tym momencie inspirować hard rocka) nas w tym aspekcie, szczególnie "Bomber". Tak więc nie wiem czy są dokładnie takie zespoły. Jednak wiesz, jest obecnie wiele zespołów grających NWOBHM, jak chociażby Haunt (przypuszczam, że to ten z USA z LP "Burst Into

Flame" - przyp. red.). Lubię ich. Jeśli miałbyś wybrać tylko jeden utwór z debiutu Skull Pit, to jaki to byłby utwór? Prawdopodobnie byłby to… bardzo lubię "Firebreather", naprawdę. Co zamierzasz porabiać w 2019? W 2019 będę w trasie z Exumer, w momencie w którym wyjdzie nowy album oraz najpewniej wrócę do pisania tekstów na kolejny album Skull Pit pod koniec roku. Mam nadzieję, że w tym roku zrobimy letnią trasę z zespołem czy cokolwiek, jeśli nie, to zrobimy coś w roku 2020. Dziękuje za wywiad, ostatnie słowa należą do Ciebie. Dziękuje za wasze zainteresowanie. Dziękuje wam za wspieranie Exumera, Church of Misery i ogólnie heavy metalu. Trzymajcie się! Jacek Woźniak

SKULL PIT

107


Żyć ostro i umierać szybko! Outlaw to młoda kapela z Finlandii, która może nieźle namieszać na heavy metalowej scenie. Ich debiutancki album "Marauders" to kwintesencja najlepszych wzorców (głównie) brytyjskiego heavy metalu. O debiucie młodych finów opowiedział nam krótko lider grupy - wokalista Lee Anvel. HMP: Właśnie wydaliście Wasz debiutancki album zatytułowany "Marauders". Co czujesz? Lee Anvel: Jestem w pełni usatysfakcjonowany. Pierwsze skojarzenie, jakie miałem widząc okładkę, to album "Head On" grupy Samson. To celowe nawiązanie czy raczej przy padek? Gdybym miał wybierać z tych dwóch opcji, to powiedziałbym, że było to zamierzone. Nie jest to hołd w stylu Tarantino czy inne gówno. Oryginalnie myśleliśmy żeby na okładkę dać jakiś epicki obraz, ale nie zdążylibyśmy na czas z wykonaniem i musielibyśmy zwlekać z wydaniem albumu, więc postanowiliśmy zrobić okładkę ze zdjęcia. Poza tym wszystko co najlepsze, zostało już zrobione. Brzmicie bardzo oldschoolowo. Podkreślacie, że jesteście pod dużym wpływem Saxon i Judas Priest. A są jakieś współczesne kapele, które Was inspirują? Nie bardzo. Scena NWOTHM ma kilka świetnych kapel, ale z jakiegoś powodu nic nie przemawia do mnie tak mocno jak diamenty, które w latach 80-tych wydał z siebie metalowy róg obfitości. A identyfikujesz się w jakiś sposób ze wspomnianą sceną? Nie lubię szufladkowania. Nawet jeśli ma fajną nazwę, to nadal szufladka. Utwór tytułowy z waszego debiutu ma ogromny komercyjny potencjał. Nie myśle-

liście by wydać go w formie singla? Tak, ale jako cyfrowy singiel. Zdecydowaliśmy się jednak na "Tyrants Of Ice", ponieważ lepiej oddaje kierunek, który obraliśmy ze swoją muzyką. W każdym razie, "Marauders", mimo że nie jest singlem i tak zyskał popularność, zwyczajnie przez to, że jest utworem tytułowym. Kolejny interesujący kawałek to "Heroes Of Telemark". Możesz powiedzieć coś więcej o historii, która się za nim kryje? Powstał on na podstawie filmu wojennego o tym samym tytule, w którym pokazano jak grupka Norwegów usiłuje zniszczyć niemiecką elektrownię wodną w okręgu Telemark. Nie jest to więc utwór o skokach narciarskich, chociaż ludzie patrząc na tytuł pewnie tak myślą i to przyciąga ich uwagę.

Pochodzicie z Finlandii, kraju gdzie muzyka metalowa jest dość popularna. Czy uważasz, że przez to fińskie zespoły mają łatwiejszy start? W Szwecji, Niemczech, Anglii i Norwegii chyba jest podobna sytuacja jak u nas. Na bliskim wschodzie pewnie jest ciężej się przebić zespołom. Mimo to, nie pracowaliśmy z żadną fińską wytwórnią. Miałem kilka innych zespołów i jedynym rodzimym wydawnictwem był dla mnie split wydany wspólnie przez kilka wytwórni przy minimalnym ryzyku. To, że metal jest tutaj "trendy" nie oznacza, że szersza publiczność się nim interesuje.

Ten utwór nawiązuje do historii z czasów drugiej wojny światowej. Czy interesujesz się jakoś głębiej tą tematyką? Pasjonujesz się historią? Interesuję się trochę historią, głównie po to, aby zrozumieć i wyrobić sobie opinię o tym co aktualnie dzieje się na świecie i dlaczego wszystko stało się takie dziwne. Nie jest to jednak moja pasja, więc na Twoje pytanie odpowiem "nie".

Przed "Marauders" wydaliście demo "Speed Calls" w formie ksety. Jest ono dostępne na rynku? Zdaje się, że jest już wyprzedane.

"Marauders" zostało wydane przez High Roller Records. Jak doszło do Waszej współpracy? Wysłali do nas e-mail, w którym wyrazili chęć wydania albumu Outlaw. Chyba usłyszeli nasze demo "Speed Calls" i je polubili.

Jakie plany na 2019 rok? Żyć ostro i umierać szybko!

Są jakieś szanse, że "Marauders" też wyjdzie w tej formie? Kasta "Marauders" jest już dostępna i możesz ją zamówić w Dying Victims Productions.

Bartłomiej Kuczak Tłumaczenie: Paweł Izbicki

Foto: Outlaw

108

OUTLAW


Nieustająca moc metalu Cato Stormoren - lider oraz perkusista norweskiej grupy Black Viper to osoba, która ewidentnie metal kocha i zależy mu na jego kondycji, gdyż ostrzega młode zespoły przed wypuszczaniem gównianych płyt. Oczywiście to nie był jedyny temat naszej pogawędki. Cato sporo opowiedział nam również o debiutanckiej płycie swojej kapeli. HMP: Pochodzicie z Norwegii. Krajobrazy tego kraju miały niemały wpływ na tamtejsze kapele black metalowe. Powiedz mi proszę, czy podobnie jest w Waszym przypadku? Cato Stormoren: Nie, inspirację, tak dla przykładu, czerpiemy raczej z nieustającej mocy i siły metalu jako takiego, niż z tego co nas otacza. Słyszałem, że nie przepadacie za norweskim black metalem. Czy to prawda? To bardzo dziwne co mówisz, ponieważ kochamy norweski black metal (może za wyjątkiem Salva). Zawsze będę sławił wczesne nagrania Darkthrone, Burzum, Mayhem itd., również stary Immortal, Thorns, Gorgoroth, Strid, do tego nowe kapele jak Orcustus, Vemod, Furze, Faustcoven. Zło nie umiera nigdy. Zanim założyłeś Black Viper grałeś w zespole Deathhammer. Możesz powiedzieć coś więcej na jego temat? Nadal gram w Deathhammer i będę to robił chyba aż do śmierci. To obleśna, szybka, chaotyczna muzyka dla obłąkanych i niezaspokojonych maniaków thrashu. Nasze największe inspiracje w tym projekcie to jedynka Bathory i "Endless Pain".

dzę aby nasz zespół powstał. No właśnie, sporo u Was klimatów heavy. W rzeczy samej, a będzie tego więcej. Nasz nowy materiał jest o wiele bardziej cięższy i potężniejszy niż "Hellions Of Fire". Oczekujcie totalnego metalowego zniszczenia! Czy zmieniłbyś coś w brzmieniu "Helions Of Fire? Jestem cholernie zadowolony z brzmienia. Zawsze coś małego do poprawy się znajdzie tu i tam, ale po kilku przesłuchaniach albumu nie myślę już o tym tak bardzo, bo uważam, że to naprawdę solidny kawał muzyki, w który włożyliśmy sporo serca. Tworzycie raczej krótkie kawałki, z wyjątkiem "Quest for Power - The Fountain Of Might". Naprawdę tak uważasz? Według mnie utwory są raczej długie, poza dwoma, które trwają poniżej 5 minut. Na szczęście słyszałem same dobre rzeczy o ich, czasem epickim, czasie trwania. "Fountain Of Might" jest dłuższa od "Nightmare Mausoleum" o prawie dwie minuty, ale ich poziom epickości jest wyrównany, jeśli mogę tak powiedzieć (śmiech). Ten utwór po prostu takim się stał, z czasem się rozrósł, nie była to świadoma decyzja.

Wolisz tworzyć takie długie, skomplikowane formy, czy raczej krótkie, rockendrollowe numery? Uważam, że nasze najlepsze utwory to te najdłuższe, ale lubię też krótkie killery, które łapią słuchacza za gardło i spuszczają mu łomot. Nie mam w tym temacie preferencji Co znaczy tytuł albumu? Miałem kiedyś wizję stada Hellionów nadlatujących z nieba. Hellionem możesz nazwać kogoś kto sprawia kłopoty, jest trudny w obejściu, inny lub po prostu nie przestrzega reguł. Niektóre z naszych tekstów mówią o uwalnianiu się od pisanych i niepisanych reguł, wyrywaniu się z łańcuchów (zarówno fizycznie jak i mentalnie), pokonywaniu swoich słabości itp. Tytuł więc idealnie tutaj pasuje. W tekstach poruszasz tematy związane z mistycyzmem oraz fantasy. Co stanowi Twą główną inspirację jako tekściarza? Życie/śmierć, sny, wizje, żywioły i moce. I oczywiście potęga metalu!! Macie już na koncie album, zatem jakie są Wasze kolejne cele? Myślę, że nieźle się już ugruntowaliśmy, mamy wydany debiut i w ogóle. Plany na przyszłość: napisać i nagrać drugi album oraz zagrać kilka wybranych koncertów. Do tego podpalić Ziemię… Fight the world!!! Jakic rad byś udzielił młodym adeptom metalu? Bardzo proszę aby nie wypuszczali nudnych i głupawych gówien, zbyt dużo jest już tego łajna w obiegu. Dziękuję. Bartłomiej Kuczak Tłumaczenie: Paweł Izbicki

Foto: Black Viper

Początkowo Black Viper był projektem jednoosobowym. Dlaczego obrałeś taką formułę? Właściwie to nie był wybór, muzyka sama do mnie przyszła ni z tego ni z owego, nie planowałem zakładać nowego zespołu. Po prostu napisałem kilka utworów, a ponieważ nikt w mojej okolicy nie interesował się speed i US metalem, trochę czasu zajęło zanim zebrałem cały skład. Właściwie to musiałem przeprowadzić się do Oslo, pięć godzin jazdy od miejsca, w którym dotychczas mieszkałem, aby znaleźć osoby, które interesują się tego typu muzyką. W roku 2013 zacząłeś nagrywać EP, której jednak nie dokończyłeś. Dlaczego? Hmmm, właściwie to nie pamiętam, dlaczego nie skończyłem tych nagrań. To był czas kiedy przeprowadzałem się do Oslo, moje życie było wtedy dość chaotyczne, nie wiem… Jak poznałeś swoich kumpli z zespołu? To starzy przyjaciele, znamy się od lat z koncertów, wspólnych imprez i tego typu rzeczy. Jesteś entuzjastą tak zwanego US metalu. Jakie zespoły sprawiły, że zacząłeś uprawiać ten podgatunek muzyki metalowej? Nie było jednego konkretnego zespołu, który miał wpływ na założenie zespołu. Jak wspomniałem, wszystkie riffy po prostu same przyszły mi do głowy. Jednak gdyby Iron Maiden nie zrobili swojego a Agent Steel nie nagrał pierwszych trzech albumów, to nie są-

BLACK VIPER

109


Underground z Antypodów - Nikt nie potrzebuje nowego albumu Convent Guilt co rok - deklaruje przewrotnie wokalista i basista tej australijskiej grupy Ian Belshaw, ale to nie do końca prawda, bo Convent Guilt nagrywają rzadko, ale jak już wejdą do studia, to jest czego posłuchać. Podobnie jest z drugim w ich dorobku albumem "Diamond Cut Diamond", hard 'n' heavy starej szkoły najwyższej jakości:

HMP: Nie wchodzicie do studia zbyt często, ale kiedy już to czynicie, wtedy efekty waszej pracy są powalające - nie ilość, lecz jakość zdaje się być jedną z waszych głównych dewiz? Ian Belshaw: Dziękuję, to bardzo miłe! Owszem, wolimy jakość od ilości, a w czasach w których tworzenie muzyki to hobby a nie praca, osiągnięcie tego jest jak najbardziej możliwe. W przeszłości było inaczej, zwłaszcza w latach 70., kiedy to od zespołów oczekiwało się nagrania jednego lub dwóch albumów rocznie i do tego jeżdżenia na półroczne trasy więc to, że albumy miały trochę "wypełniaczy" było do przyjęcia. Gdyby taka postawa była powszechniejsza nie bylibyśmy zasypywani setkami-tysiącami płyt, z których niestety znaczna część nie nadaje się do niczego, a już szczególnie do

nagrań jest może i skromniejszy, ale zarazem ciekawszy? Mamy przyjaciół i fanów na całym świecie, ale nie powiedziałbym, że mamy dużo znajomości wśród wydawców. Myślę, że to przez to, że jesteśmy zespołem undergroundowym, przez co nie mamy aż takiego parcia na wydawanie naszej muzyki na całym świecie, jak to może wyglądać w wypadku większych zespołów. Istotne jest tu chyba również to, że gracie też przecież w innych zespołach - może nie jakoś szczególnie aktywnych, ale też wydających coś od czasu do czasu, a jest też prze cież praca czy obowiązki rodzinne, bo prze cież nie żyjecie samą muzyką? Muzyka jest dla nas bardzo ważna, to ona nas napędza, ale mamy swoją pracę i swoje życie, co też zabiera czas. Chciałbym móc żyć z samej muzyki, gwarantuję, że gdybyśmy mogli tak robić to bylibyśmy bardziej aktywni. Z drugiej strony, rynek jest tak przesycony no-

Foto: Convent Guilt

słuchania. Kiedy ma się kontrakt człowiek zaczyna myśleć jakoś inaczej, a jakość tego co tworzy zaczyna schodzić na dalszy plan, pod presją czasu i wytwórni? I tak, i nie. Myślę, że lekka presja jest dobra, gdyż potrafi zmotywować. Uwierz mi, gdyby zespoły miały nieograniczony czas na nagrywanie albumów, wiele z nich nigdy by nie wyszło. Musi nadejść moment, w którym ma się ustalony dzień końca pracy i trzeba się skupić na tym, żeby mieć gotowy materiał. Ale wy przecież też macie wydawców, wasze płyty ukazują się na całym świecie, tak więc to chyba kwestia odpowiednich relacji na linii artysta-firma, dzięki czemu katalog

110

CONVENT GUILT

wymi wydawnictwami, że nikt nie potrzebuje nowego albumu Convent Guilt co rok. Przychodzi więc taki moment, kiedy macie już kilka nowych utworów i uznajecie, że są warte nagrania? Bez jakiegoś napinania się, stresu czy liczenia upływających miesięcy od poprzedniego wydawnictwa? Praca nad tym albumem na pewno trwała dłużej niż chcieliśmy. Nasze metody trochę się zmieniły, rozwinęły, przez co zajmują więcej czasu i wymagają większej uwagi. Ale owszem, uważamy, że wystarczająco dużo ludzi nas zna i nie musimy zbytnio się stresować utrzymywaniem się na scenie. Nie spieszymy się, wypuszczamy najbardziej dopracowane

albumy jak możemy i mamy nadzieję, że nasi fani są szczęśliwi. Zmiana gitarzysty nie zakłóciła tego proce su, po dokooptowaniu Andrew wszystko przebiegało sprawnie i bez komplikacji? Dokładnie. Może nie samo szukanie, bo Andrew jest naszym wieloletnim przyjacielem, więc był oczywistym wyborem, ale nauczenie go starszych utworów i praca nad nowymi pomysłami już tak. Ogólnie mówiąc skupialiśmy się też albo na pisaniu bądź nagrywaniu utworów albo graniu na koncertów, więc zagraliśmy parę razy na żywo, żeby podpromować jeszcze pierwszy album przed rozpoczęciem prac nad kolejnym. Jesteśmy w końcu mężczyznami - nie jesteśmy stworzeni do robieniu kilku rzeczy na raz! Pracowaliście w kilku studiach - to przy padek czy zamierzone działanie, mające zapewnić jak najlepszą jakość dźwięku, w tym oldschoolowym wymiarze? Mieliśmy też coś w rodzaju mobilnego studio, większość utworów nagraliśmy w jednym miejscu, ale parę razy zdarzyło się nam zmieniać lokalizację. Nie był to przypadek, nie było to też idealne rozwiązanie, ale myślę, że nie zakłóciło to procesu nagrywania. Nagrywacie więc utwory, których sami chętnie byście posłuchali, czerpiąc przede wszystkim ze złotych lat ciężkiego grania przełomu lat 70. i 80., ze szczególnym uwzględnieniem NWOBHM? Czerpiemy z tego nurtu całkiem sporą inspirację, co można usłyszeć w naszych utworach! Wszyscy uwielbiamy oldschoolowy hard rock i heavy metal, zagłębiamy się też w innych stylach muzyki. Jesteśmy poszukiwaczami, bez przerwy znajdującymi inne starsze, mniej znane bądź klasyczne zespoły. To nieskończone źródło inspiracji! Wielu kojarzy ten nurt tylko za sprawą Iron Maiden czy Saxon, ale wy zdajecie się też wielbić choćby Trespass, Angel Witch czy Holocaust? Cóż, myślę, że większość ludzi mających pojęcie o NWOBHM zna też pozostałe zespoły, które wymieniłeś, zwłaszcza Angel Witch. Ale tak, zwłaszcza według mnie był to złoty czas dla muzyki. Nie wszystkie zespoły NWOBHM były świetne, bo był to bardziej ruch niż styl, więc były też zespoły na pograniczu hard rocka/heavy metalu, ale energia i poziom niektórych z nich były prześwietne. Trespass to jeden z moich ulubionych, włącznie z Angel Witch i Holocaust, do tego dochodzi Dark Star, Sparta, Cloven Hoof, Trident, Turbo, Bleakhouse, Jaguar, wczesne Def Leppard, Tokyo Blade, Reincarnate, Black Axe... Długo by wymieniać! Nie znaczy to oczywiście, że odcinacie się od hard rocka, choćby Black Sabbath? Oczywiście, że nie! Jeśli lubisz NWOBHM, myślę, że to normalne, gdyż dużo z tych zespołów czerpało inspirację z hard rocka/heavy metalu lat 70. Nie tylko Sabbath, oczywiście, ale też Judas Priest, Scorpions, UFO, Deep Purple, Rainbow, KISS, Rush, AC/DC, Buffalo, Rose Tattoo, Aerosmith, Blue Oyster Cult, Motörhead, Montrose, Sweet, Bang, Cheap Trick, Heart... Świetne zespoły z genialnymi muzykami, można się dużo od


nich nauczyć! Należycie do tych maniaków kupujących wszystkie płyty nieznanych szerzej brytyjskich zespołów, które we wczesnych latach 80., które nie wyszły wtedy poza kasety demo czy niskonakładowe single i dopiero teraz mają szanse jakoś zaistnieć, czy też przeciwnie, żelazny kanon gatunku w zupełności wam wystarcza? I to, i to. Niektóre duże zespoły stały się rozpoznawalne bo były bardzo dobre, tak jak te, które wymieniłem. Były też świetne zespoły, które nigdy nie zdobyły sławy, na którą zasługiwały. Oczywistym przykładem jest tu Riot, który może nie jest mało znany, ale na pewno nie jest na tyle sławny, na ile zasługuje. Im starszym się jest tym większą ma się tendencję do lubienia tego, co się po prostu lubi. To czy zespół jest komercyjny, czy undergroundowy nie ma żadnego znaczenia, liczy się tylko sama muzyka i uczucia, które wywołuje! Foto: Convent Guilt

Nigdy nie kusiło was nagranie jakiegoś coveru? Uznaliście, że wasza muzyka jest wystarczającym hołdem dla przeszłości i sięganie po jakieś obce, nawet mało znane utwory mija się po prostu z celem? Graliśmy kilka coverów: Black Death "Scream Of The Iron Messiah", Savatage "Scream Murder", Thin Lizzy "Massacre" oraz Jaguar "Duch Connection". Covery są przyjemne, ale nauczenie się ich poprawnego zagrania zajmuje trochę czasu. Z dwoma albumami i jednym demo mamy zresztą wystarczająco swoich utworów. "Diamond Cut Diamond" to wręcz archetyp tradycyjnego hard 'n' heavy starej szkoły - z przyczyn oczywistych nie mogliście być obecni przy narodzinach NWOBHM, tak więc odbijacie to sobie z nawiązką teraz? Dziękuję! To świetnie, że ludziom podoba się nasza praca. Oczywiście, świetnie byłoby być przy narodzinach NWOBHM, ale niestety, byłem wtedy jeszcze niemowlakiem, a nie będę kłamał mówiąc, że słuchałem Venom od kołyski. Nasza muzyka odzwierciedla to, czego słuchamy i to, co nasze wpływy tworzą gdy się spotykamy.

Zdarza się, że ktoś zarzuca wam zbytnie zapatrzenie w tamte dawne czasy, mówi: hej, czemu gracie tak jak tamte zespoły? Raz się taka osoba trafiła. Teraz leży na dnie jeziora. Vintage, retro, classic - czujecie się dobrze z tymi określeniami czy też przeciwnie, takie szufladkowanie jest dla was czymś niezbyt pozytywnym? Nie widzę w tym nic złego. Opisuje to zresztą dobrze nasz styl i nie wstydzimy się tego. Jest tylko jedna rzecz, której nie lubię, a są to ludzie mówiący, że nie muszą słuchać nowszych zespołów, bo wystarczą im te stare. Owszem, kto co lubi, ale ci ludzie naprawdę bardzo dużo tracą. Jasna sprawa, to idioci i tyle. Tym razem utworów jest więcej, ale album, podobnie jak debiutancki "Guns For Hire", trwa niewiele ponad 36 minut. Domyślam się, że to dlat ego, iż to edycje winylowe są dla was pod stawą, stąd taka a nie inna długość tych płyt? Tak, zgadzamy się też z twierdzeniem, że "mniej znaczy lepiej". Myślę, że ponad 45minutowe albumy Convent Guilt byłyby dla

większości ludzi zbyt długie. Wolimy więc trzymać się krótszych płyt, dzięki którym ludzie nie będą mieli nas dosyć, a wręcz będą chcieli więcej. Nie martwi was jednak fakt, że są one dostępne również na płytach CD czy jako download, bo to to prostu znak czasów, coś, na co nie macie do końca wpływu? Nie jest to nic złego; tak po prostu teraz działa świat, a to, że ja wolałbym słuchać tylko winylu nie znaczy, że inni ludzie uważają tak samo. Nie widzę sensu w ograniczaniu potencjalnej bazy fanów przez omijanie niektórych nośników czy mediów. Gracie od siedmiu lat i można śmiało powiedzieć, że odnieśliście sukces, bo wasze płyty są dostępne praktycznie na całym świecie, bodaj poza Ameryką Południową, jesteście też coraz bardziej rozpoznawalni w świecie tradycyjnego metalu - całkiem nieźle, jak na podziemny zespół z Sydney? (Śmiech). Nie powiedziałbym, że osiągnęliśmy światowy sukces. Mieliśmy na tyle szczęścia by przez te lata dotrzeć z naszą muzyką do paru ludzi, ale wciąż jesteśmy zespołem undergroundowym. Prawda jest taka, że nie jest teraz trudno nagrać muzykę i znaleźć wydawcę. Pracowaliśmy ciężko by osiągnąć to, co osiągnęliśmy, ale nie jest to coś, czego inne zespoły nie mogą zrobić. Ten progres motywuje was jakoś do bardziej intensywnych działań czy też podchodzicie do tego wszystkiego na luzie - istotne jest, żeby nagrać jeszcze lepszą płytę, a cała reszta to już tylko dodatek? Zawsze jesteśmy zmotywowani do stworzenia czegoś lepszego. Myślę, że jeśli jest się kreatywnym człowiekiem, bądź grupą kreatywnych ludzi, to się nie zmienia. Nie zamierzamy stawać się bardziej sławni, podpisywać kontraktów z dużymi wytwórniami, ale zawsze chcemy tworzyć coraz lepszą muzykę ku uciesze naszych fanów. To nam wystarczy. Wojciech Chamryk & Jakub Krawczyk

Foto: Convent Guilt

CONVENT GUILT

111


Metalowa pralka - Jeszcze długa droga przed nami - mówi wokalista Speed Queen Thomas Kenis, ale ta belgijska grupa zrobiła jakiś czas temu dobry krok na początek, wydając świetną EP-kę "King Of The Road" - kawał ostrego speed/heavy metalu w starym stylu. Wygląda na to, że już niebawem dyskografia grupy wzbogaci się o pierwszy album, tak więc tematów do rozmowy nam nie zabrakło:

HMP: Killer, Acid, Ostrogoth, Waxface, FN Guns, Steelover, White Night, White Heat, Bad Lizard - nazwy świetnych belgijskich zespołów z lat 80. można by wymieniać długo, tak więc źródeł inspiracji nie brakowało wam również na rodzimym gruncie? Thomas Kenis: Faktycznie, w tamtych czasach było wiele świetnych zespołów; zazwyczaj podczas próby dźwięku wykonujemy cover jednego z nich, konkretnie grupy Westfalen. Z pewnością nie możemy narzekać na

spirowało was do sięgnięcia po instrumen ty? Pierwotnie byliśmy tylko grupą pięciu facetów w barze, którzy mieli upodobanie do tego samego rodzaju muzyki. Myśleliśmy, że fajnie byłoby założyć mały zespół, zagrać kilka koncertów i spędzać razem czas. Dobrze czuliśmy się w swoim towarzystwie i tak po prostu zostało. Ale nie było też tak, że tradycyjny heavy zafascynował was wszystkich od razu, bo choćby Andreas zaczynał od blacku - naj-

nie chciało wam się sprawdzić w internecie, czy ta nazwa nie została już przez kogoś wcześniej wykorzystana? Szczerze mówiąc to nie mieliśmy pojęcia o istnieniu tego zespołu kiedy zakładaliśmy własny. Dowiedzieliśmy się o nim później, co nie stanowi problemu, ponieważ tworzymy całkiem odmienną muzykę. Wiedzieliśmy jednak, że jest marka pralek o nazwie Speed Queen. Nie raz słyszymy żarty na ten temat. Czwarty rok gracie w tym samym składzie, tak więc musicie się między sobą nieźle dogadywać? Całkiem nieźle. Nigdy nie myśleliśmy, że będziemy czymś więcej niż tylko lokalnym zespołem, co spowodowało, że musieliśmy przesunąć nasze muzyczne, a także osobiste granice. Rozpoczynaliśmy jako grupa przyjaciół z baru, próbując zrozumieć życie. Jednak bardzo szybko rozrosło się to na większa skalę. Jednakże nadal jesteśmy tą grupą z baru, która chciała razem spędzać czas, co powoduje, że atmosfera w zespole jest naprawdę świetna; jest to jak najbardziej istotne z racji tego, ile czasu musimy spędzić ze sobą ściśnięci w busie. To chyba opcja najgorsza z możliwych, kiedy ambicje poszczególnych muzyków potrafią rozsadzić od środka nawet najlepszy zespół, bo potrafią choćby kłócić się o to, który z ich zagrał w czasie koncertu więcej czy dłuższych solówek, albo umieścił na płycie więcej własnych kompozycji? Z pewnością jest cała mas zespołów borykających się w takimi problemami, na szczęście nas to nie dotyczy. Wszyscy miewamy humory i zdarzały się nam wcześniej kłótnie, a nawet bójki. Takie jednak sytuacje, oprócz negatywnego wpływu na grupę, mogą także doprowadzić do wzmocnienia więzi i sprawić, że stajecie się sobie bardziej bliscy jako członkowie zespołu i przyjaciele. Oczywiście, zespół i muzyką są zawsze na pierwszym miejscu. Jeśli jednak dojdzie do punktu, w którym ich pierwszeństwo nie będzie takie oczywiste, ludzie powinni podjąć decyzję co dalej.

Foto: Anthony Rost

brak inspiracji, aczkolwiek staramy się tworzyć coś naszego. Nie chcemy papugować po innych. W tamtym okresie wasze zespoły były w Polsce dość popularne, bo płyty niektórych z nich ukazywały się u nas na licencji Mausoleum Records, były prezentowane w metalowych audycjach radiowych, a Killer nawet koncertował w naszym kraju, ale jednak nasi fani metalu znacznie większą estymą darzyli brytyjskie, niemieckie i amerykańskie zespoły - w waszym przypadku było pewnie podobnie? Myślę, że tak; większość belgijskich grup rozpadło się wraz z upływem czasu, choć obecnie niektóre z nich ponownie się łączą. Istnieje całe mnóstwo dobrej muzyki i myślę, że jej żywotność zależy tylko od fanów. Jednak nie jest powiedziane, że każdy fan metalu sam musi zacząć grać - co zain -

112

SPEED QUEEN

pierw trzeba było nauczyć się grać wykonując prostszą muzykę, przejść te wszystkie kręgi wtajemniczenia, dojść od nowszych zespołów do tych bardziej klasycznych? Nie powiedziałbym, że Andreas przerzucił się na heavy metal. Wszyscy słuchaliśmy klasyków tej muzyki w czasach gdy formowaliśmy zespół. Myślę, że różnorodność tego co gramy to jedna z naszych zalet jako zespołu, ponieważ nie ograniczamy się tylko i wyłącznie do klasycznego heavy metalu. To właśnie heavy metal łączy nas wszystkich, choć każdy z nas słucha różnych rodzajów muzyki. Poza tym, Speed Queen powstało wcześniej niż projekt Andreasa, Videmur. Ale z nazwą to się nie popisaliście, bo kiedy po raz pierwszy o was usłyszałem byłem przekonany, że to powrotne wydawnictwo reaktywowanego francuskiego Speed Queen, który we wczesnych latach 80. wydał dwa albumy i grał fajnego heavy rocka -

Najpierw wydaliście demo "Live Hard", po dwóch latach przygotowaliście EP-kę "King Of The Road" - uznaliście, że nie ma się co niepotrzebnie spieszyć, lepiej wszystko należycie dopracować, bo co nagle, to po diable? Nie nazwałbym tego decydowaniem, to się po prostu stało. Wówczas wciąż byliśmy w szkole i bardziej nas cieszyła gra na żywo niż nagrywanie. Myślę, że nadal tak jest, bardziej lubimy występować na żywo. Poza tym, tak naprawdę nigdy "oficjalnie" nie wydaliśmy "Live Hard". Było to raczej promocyjne demo dla producentów i sponsorów, by mogli się na nas poznać. Sami nie wiemy w jaki sposób to wszystko rozwinęło się tak szybko. Naszym zdaniem, to "King Of The Road" jest naszym pierwszym oficjalnym wydawnictwem, dlatego przyjmijmy, że "Live Hard" jest bootlegiem; samodzielnie wydanym i z przez nas samych wykonanym masteringiem. Nie szukaliście wydawcy dla tego materiału, czy też żadna firma nie była zainteresowana jego wydaniem, bo wolą firmować albumy? Ze względu na terminy, których dotrzymanie


wówczas, tak jak wspomniałem wcześniej, byłoby dla nas prawdopodobnie niemożliwe. Jednak Babylon Doom Cult Records zaryzykowali i wypuścili "King Of The Road" na winylu, co było pewnie dla was nie lada przeżyciem? Babylon Doom Cult Records spadło nam z nieba. Uwielbiamy płyty winylowe i bardzo chcieliśmy by doszło do tej publikacji. Jo, właściciel tej firmy, sprawił, że stało się to realne. Ta płyta przeszła nasze najśmielsze oczekiwania; bardzo szybko została wyprzedana i oczekujemy właśnie na drugą partię. Mamy nadzieję, że przy naszych przyszłych albumach także uda nas się z nimi współpracować.

ich akcją i oto nam chodziło. Tworzenie i aranżowanie własnych utworów to coś zupełnie innego niż granie cov erów, nawet jeśli gra się je nie gorzej niż ory ginale? Oczywiście, że jest; sprawia to więcej radości kiedy obserwujesz, jak ludzie tańczą do czegoś co napisałeś ty, a nie ktoś inny. Dla mnie osobiście jest to też pewnego rodzaju oczyszczenie, gdy przelewam na papier to, co mi siedzi mi w głowie. Jestem bardzo dumny z niektórych tekstów, które udało mi się napisać i jest to dla mnie zaszczyt, że są ludzie, którzy naprawdę je rozumieją. Grywacie jednak czasem na koncertach "Nice Boys (Don't Play Rock ' N ' Roll)",

określić czego możemy spodziewać się po tej płycie? Jak zawsze, staramy się napisać kompozycje wpadające w ucho, jednak staramy się też nie przesadzać. Tak więc będziemy grać ten sam bezpośredni, energetyczny, szybki i głośny heavy/speed metal. Jak na razie jeszcze nie wszystkie utwory są skończone, dlatego myślę, że końcowy rezultat zaskoczy nie tylko was, ale i nas. Będzie to więc kolejny etap w karierze Speed Queen, którego nie możecie się już doczekać? Oczywiście, że tak! Zdajemy sobie sprawę z tego ile czasu upłynęło od naszego pierwszego wydawnictwa, jednak chodzi nam o jakość, a nie ilość. Jak wspomniałem, uwielbiamy wy-

Zważywszy na waszą nazwę nie było innej opcji, na okładce pierwszej, poważniejszej płyty musiał być szybki samochód i do kom pletu ładna dziewczyna Dokładnie tak. Niektórzy ją uwielbiają, niektórzy nienawidzą, jednak my jesteśmy, jak najbardziej z niej zadowoleni. Nie mieliście problemów z nadmiarem kandydatek? Jak zareagowały wasze dziew czyny na wieść, że wybraliście do tej roli właśnie Esli? (śmiech) (Śmiech), jeśli dobrze pamiętam wszyscy byliśmy wtedy singlami. Może dlatego upiekło nam się. Jednakże jestem pewien, że nasze partnerki nie mają nic przeciwko. No tak, ale albo "Stay Drunk", albo "King Of The Road" i "Speed Queen", bo na pod wójnym gazie daleko się nie zajedzie? (śmiech) Nigdy nie mieliśmy zamiaru stworzenia jakiegoś albumu koncepcyjnego. Tematycznie teksty dotyczą doświadczeń życiowych, a utwory nie mają ze sobą nic wspólnego. Nie popieramy prowadzenia pojazdów pod wpływem alkoholu, ale nie możemy powiedzieć, że to się nigdy nie wydarzyło. (śmiech) Pierwszy i ostatni utwór są znacznie dłuższe od pozostałych - to przypadek czy celowe działanie, mające pokazać, że nie interesują was tylko szybkość i typowy speed metal? Pierwsza i ostatnia kompozycja z tego albumu zostały napisane jako ostatnie i wskazują na to, jak rozwinęliśmy się jako twórcy tekstów. Pozostałe utwory są krótsze tylko dlatego, że wcześniej nie mieliśmy takiego doświadczenia w tworzeniu muzyki. Oczywiście mimo to bardzo nam się podobają; krótkie kompozycje dają możliwość wypełnienia

Foto: Anthony Rost

sięgacie też pewnie czasem po inne covery? Tak właśnie robimy; ten utwór akurat idealnie pasował do naszego repertuaru na żywo. Jest żywiołowy i sprawia, że ludzie nie mogą ustać spokojnie w miejscu. Najpierw usłyszeliście oryginał Rose Tattoo czy ognistą przeróbkę Guns N' Roses? Kiedy podjęliśmy się zagrania tego utworu, znaliśmy obie jego wcześniejsze wersje. Nie pamiętam, którą z nich usłyszałem jako pierwszą, ale był to chyba oryginał. EP "King Of The Road" ukazała się półtora roku temu, tak więc pewnie macie już w zanadrzu sporo nowych utworów, przygo towywanych z myślą o długogrającym debi ucie? Pracujemy nad tym. Niektóre z nowych utworów są już gotowe i jesteśmy bardzo zadowoleni z rezultatu naszej pracy. Jednak szczerze powiedziawszy, jeszcze długa droga przed nami. Chcemy by ten nowy album oraz nasze przyszłe koncerty były na wyższym poziomie.

stępować live i nie możemy się doczekać kiedy dodamy nowe utwory do naszej koncertowej składanki. Dostaliście w tak zwanym międzyczasie jakieś interesujące oferty od potencjalnych wydawców, czy też nadal pozostaniecie niezależnym zespołem? Nasza skrzynka pocztowa jest pełna e-maili od wytwórni fonograficznych, dystrybutorów, menadżerów, agencji artystycznych itp. Oczywiście chcielibyśmy dołączyć do jakieś wytwórni, ale aby to zrobić, musimy najpierw skupić się na muzyce. Wcale nie mamy zamiaru pozostać niezależni. Uważamy, że w pewnym momencie powinno podzielić się obowiązkami, aby zespół mógł skupić się na pisaniu muzyki. Wojciech Chamryk, Katarzyna Chmielarz, Jakub Krawczyk

Na tym etapie prac możecie już chyba

SPEED QUEEN

113


... na scenie żyję chwilą Reverence to jeden z tych zespołów, które mimo dużego doświadczenia i długich lat spędzonych z muzyką wciąż wyróżniają się energią nastolatków. Ich najnowsze wydawnictwo "Vengeance Is ... Live" to album nagrany na żywo, który był krokiem naprzód po tragicznej utracie gitarzysty Pete'a Rossi po siedmiu latach współpracy. Po dołączeniu Paula zespół jest już w pełni zregenerowany i nie tracąc czasu, pracuje nad kolejnym materiałem. HMP: Postanowiliście zakończyć rok 2018 nowym albumem. Skąd pomysł na wydanie live, które obejmuje kawałki z całej kariery Reverence? Kiedy pierwszy raz usłyszałam głos Scotta nie mogłam nie skojarzyć go z Brucem Dickinsonem, czy był to jedyny powód, dla którego wybraliście cover właśnie Iron Maiden na nowy album? Paul Kleff: Graliśmy na żywo już w ciągu moich pierwszych miesięcy w zespole, a temat albumu z koncertu poruszany był zanim dołączyłem. Pierwsze dwa albumy Reverence

że są to po prostu wasze ulubione numery z całej dyskografii i najzwyczajniej chcieliście je zgromadzić na jednym albumie? Bryan Holland: Album live jest po prostu luźnym przedstawieniem naszej setlisty. Setlista na żywo jest w nieco innej kolejności niż na albumie, ale w gruncie rzeczy to wszystko, co zagraliśmy w ostatniej trasie. Utwory zostały wybrane na podstawie tego, co lubimy grać, co najbardziej podoba się fanom i co będzie brzmiało najlepiej na nagraniu. Szczerze mówiąc nie myślę o byciu nagrywanym czy

właśnie nad tym pracujemy. Bryan Holland: Cały pomysł albumu na żywo wziął się z próby kupna czasu po utracie naszego gitarzysty Pete'a Rossi, wiedziałem, że zapoznanie ze wszystkim Paula trochę potrwa, całkowicie nowe wydawnictwo również byłoby czasochłonne, a album live pozwolił nam zaoszczędzić czas, dzięki czemu nie zniknęliśmy z rynku, a przy okazji pokazaliśmy wszystkim jak gramy na żywo. Gracie covery na każdym koncercie, czy "Wasted Years" i "Power of the Night" były wyjątkami? Paul Kleff: Nie na każdym koncercie - Reverence zagrało również inne covery. Kiedy wykonujemy czyjś utwór, musi to być taki, który czujemy. Wszyscy jesteśmy fanami muzyki i dorastaliśmy podczas tak zwanej "ery klasycznego metalu" - więc wiele świetnych utworów i zespołów miało na nas wpływ. Dlatego kiedy gramy cover, który kochamy i który jest świetnym, klasycznym kawałkiem, czujemy, że to sprawiedliwe. Jak często gracie poza Stanami? Paul Kleff: Reverence było na trasie w Europie zanim dołączyłem do zespołu. Planujemy wrócić do Europy w bliskiej przyszłości. Bryan Holland: Nie byliśmy w Europie od 2013 roku, mieliśmy zaplanowaną trasę wiosną 2017r., ale wtedy znienacka straciliśmy Pete'a, musieliśmy się wycofać i przegrupować, skupiliśmy się na pisaniu, co zaowocowało EPką "Foreverence". Stanęliśmy z powrotem na nogi, zrobiliśmy album live i jesteśmy tutaj i dajemy z siebie wszystko, by stworzyć nowy album.

Foto: Reverence

składają się z samych świetnych utworów i brzmiały niesamowicie kiedy śpiewał je Scott. Mieliśmy również kilka nowych kawałków z EPki "Foreverence", które dołączyliśmy. Jeśli chodzi o covery, zagraliśmy utwory, które lubimy. Scott gra w zespole tribute dla Iron Maiden, znajdującego się w Nowym Jorku, ale jest świetnym, wszechstronnym wokalistą. Potrafi śpiewać klasycznym metalowym, blusowym, czystym i melodyjnym głosem ze wszelką siłą i kontrolą jaką chce się słyszeć w wokaliście. Bryan Holland: Kto nie kocha Iron Maiden! Wiem, że jest to nieco oklepane, ale fani to uwielbiają, a Scott świetnie wykonuje to na żywo. To świetny utwór do grania. "Vengeance Is…Live" to aż piętnaście kawałków. Co skłoniło was do wybrania właśnie takiego zestawienia utworów? Czy mo-

114

REVERENCE

fotografowanym, na scenie żyję chwilą! Paul Kleff: Album live składa się z tego, co uważamy za nasze najlepsze utwory, a także które brzmią świetnie na żywo. Nie ma żadnej różnicy, kiedy już zaczniesz grać - jesteś tylko ty i muzyka, więc wszelkie myśli o nagrywaniu czy filmowaniu nie przeszkadzają w występie. Album live nie wymaga nowych utworów. Czy to uczyniło nowe wydawnictwo łatwiejszym do stworzenia skoro nie musieliście wymyślać nowego materiału? Paul Kleff: Ten album był zaplanowany zanim dołączyłem do zespołu. I żadne wydawnictwo nie jest "łatwe" (śmiech). Wciąż trzeba zadbać o wszystko związane z nowym albumem z wyjątkiem napisania nowego materiału - okładka, promocja, dystrybucja. Mamy masę pomysłów na nowy materiał i

Czy jest jakieś miejsce, gdzie nigdy nie byliście, a w którym chcielibyście zagrać? Bryan Holland: Europa jest świetna, fani dają czadu, to na pewno, ale chciałbym nas doprowadzić do Japonii, to mój prawdziwy cel, myślę, że byśmy sobie tam poradzili, mają na wschodzie pełno zagorzałych fanów metalu... To się stanie! Paul Kleff: Ja nigdy nie grałem w Europie - za to w całych Stanach, od wschodniego do zachodniego wybrzeża, więc Europa jest moim celem. Zespół ma duże wsparcie w Europie, nasza wytwórnia jest z Grecji. Jak się poznaliście i utworzyliście zespół? Widzę, że wszyscy byliście wcześniej w wielu innych zespołach. Bryan Holland: Kiedy odszedłem z Tokyo Blade po ostatniej trasie w 2009 roku, wróciłem do domu i postanowiłem stworzyć coś nowego i znalazłem wokalistę Todda Halla


(Jack Star/Burning Starr), w sylwestra zaczęliśmy pisać album "When Darkness Calls", kiedy mieliśmy już wystarczająco utworów, skontaktowałem się z moim starym przyjacielem perkusistą Stevem "Doc" Wacholz (Savatage), naprawdę podobał mu się materiał, więc zgodził się dołączyć. Zrekrutowałem mojego starego basistę z Tokyo Blade Franka Kruckela, a Doc zaproponował Pete'a Rossi (Sanxtion) jako drugiego gitarzystę. Frank ostatecznie odszedł, by zająć się dwójką małych dzieci. Koncertowaliśmy po Europie, wróciliśmy i napisaliśmy album "Gods Of War". Todd odszedł, by skupić się na Riot V zanim mogliśmy jechać w trasę, wokalista Scott Oliva (InnerStrenght) i basista Russell Pzutto (Twisted Sisters, Dee Snider) dołączyli kiedy zaczynaliśmy pisać EP "Foreverence", Pete zmarł w połowie nagrań. Paul Kleff (Metal Church, FireWölfe) dołączył w jego zastępstwie. Wydaliśmy "Foreverence", a teraz "Vegeance Is...Live". Paul Kleff: Znałem i byłem na bieżąco z Reverence od początku zespołu. Uwielbiałem ich muzykę i uważałem, że są świetni. Po śmierci Pete'a Rossi, skontaktowałem się z Bryanem, by złożyć kondolencje - wiedziałem, że Bryan nie tylko stracił gitarzystę, ale także dobrego przyjaciela - bardzo trudna i smutna sprawa. Na tamtą chwilę Bryan nie wiedział, czy zespół to przetrwa czy nie. Powiedziałem Bryanowi jak bardzo lubię ich muzykę i jeśli będą kontynuować działalność, chciałbym kandydować na gitarzystę. Rozmawialiśmy dalej i wszystko wyszło bardzo naturalnie. Bryan i ja mieszkamy też całkiem blisko siebie w Michigan. Traktujecie Reverence jako swój główny zespół, czy bardziej projekt poboczny i wolicie skupić się na czymś innym? Paul Kleff: Reverence to mój główny zespół. Kiedy dołączyłem byłem między zespołami. Wszyscy robimy inne rzeczy - tak działa teraz przemysł - ale oddałem się Reverence. Jestem naprawdę szczęśliwy będąc w tym zespole. Bryan Holland: Jem, śpię i oddycham Reverence, to moje dziecko... kosztowało mnie sporo pracy, stresu, strat, ale to również świetnie spędzony czas... nie zamieniłbym go na

Foto: Reverence

nic innego! Jakiej muzyki słuchacie na co dzień i w jakim stopniu wpływa to na wasze granie? Paul Kleff: Jestem przede wszystkim fanem klasycznego rocka i metalu - zawsze byłem i zawsze będę. Oczywiście, że ma to na mnie wpływ. Lubię każdy zespół z dobrymi utworami, zapadającymi w pamięć i świetnymi występami, przede wszystkim pod kątem wokalu. Bryan Holland: Gram metal, ale kocham utwory, z melodyjnym refrenem, może być to Stevie Wonder, The Sweet czy Savatage, nieważne, póki mają dobre utwory! Jak wygląda u was proces tworzenia muzy ki? Spotykacie się, by pojamować, czy może jeden członek zespołu tworzy najpierw demo? Paul Kleff: Wszyscy mamy studia w swoich domach, więc tworzymy demo i dzielimy się nim. Jesteśmy rozdzieleni geograficznie Bryan i ja jesteśmy blisko siebie, a Scott jest blisko Russella, więc niektóre współprace za-

chodzą w takich grupach. Bryan Holland: Paul i ja zazwyczaj tworzymy podstawowy "szkielet" utworów i wysyłamy go do Scotta i Russella, oni nagrywają swoje pomysły i odsyłają, podrzucamy sobie kawałki w tę i z powrotem przez dropbox i piszemy dużo maili zanim jest to ostatecznie skończone. Rzadko kiedy utwór powstaje bez żadnych poprawek. Jak lubicie spędzać czas poza tworzeniem muzyki? Paul Kleff: Głównie z rodziną - mam dorosłe dzieci, a teraz także wnuki. Lubię również oglądać filmy i łowić ryby, kiedy na dworze jest ciepło. Bryan Holland: Kocham kupować antyki z żoną, nasz dom jest pełen starych obrazów, mebli, pianin itp. Kolekcjonuję dużo pamiątek z Drugiej Wojny Światowej, więc zawsze rozglądam się za fajnymi kolekcjami. Lubię stare filmy, więc kanały TCM i Military Channel są wiecznie włączone.... Lubię też nowe filmy, ale większość z nich jest do kitu, więc wracam do klasyków. Co planujecie na przyszłość? Nowe wydawnictwa, a może trasa? Paul Kleff: Podpisaliśmy kontrakt z europejską wytwórnią Rock of Angels Records w zeszłym roku, więc piszemy materiał na nową płytę. Będziemy grać w Nowym Jorku tej wiosny i nie możemy się doczekać powrotu do Europy. Bardzo chcielibyśmy zagrać na jakichś europejskich festiwalach i wyruszyć w trasę. Paulina Manowska

Foto: Reverence

REVERENCE

115


Wiele nieprzespanych nocy Midnight Force to kolejna młoda kapela z Wysp Brytyjskich. Grupa metalowców ze Szkocji w swych lirykach często nawiązuje do historii swojego kraju, muzycznie zaś jest to kolejny z licznych młodych zespołów, które w swej twórczości odwołują się do tradycji brytyjskiego heavy metalu. Na nasze pytania odpowiedział basista grupy Brenden Crow. włożył wiele pracy w ten rysunek, co nas niezmiernie cieszy. HMP: Witajcie. Macie bardzo ciekawą nazwę, kryje się za nią jakieś znaczenie czy po prostu wybraliście ją dlatego, że fajnie brzmi? Brenden Crow: Nazwa naszego zespołu nie ma żadnego głębszego, ukrytego znaczenia. Jest to fajnie brzmiąca nazwa, która, miejmy nadzieję pozwoli ludziom odpowiednio zidentyfikować jakim rodzajem muzyki się zajmujemy. Wydajecie się dość młodzi. Jak długo gracie heavy metal?

Właśnie, ta okładka może przywodzić na myśl grafiki zdobiące płyty kapel grających pagan black metal. Nie boicie się, że ktoś przez to może przez pomyłkę wziąć was za taki zespół? Sam nigdy nie pomyślałbym w ten sposób i myślę, że osoby, które usłyszałyby którykolwiek z naszych utworów, zdałby sobie sprawę, że tak nie jest. Myślę, ze mogłoby to byś całkiem pozytywne doświadczenie, gdy ktoś słuchając tej płyty oczekuje pagan black metalu, a dostaje w zamian inny rodzaj muzyki, który lubi. Z pewnością pagan black metal

którzy zaciekawieni nimi, zagłębią się bardziej w dany temat i poznają trochę lepiej historię. Jednak jak do tej pory mamy tylko jeden utwór nawiązujący do historii Szkocji i jest to nasza tytułowa kompozycja na tym albumie, czyli "Dunsinane". W swoich tekstach często nawiązujecie do czasów średniowiecznych. Uważasz je za "ciemne wieki"? Nie chciałbym żyć w tamtych czasach, czy też walczyć w którejś z tych bitew, o których piszemy. Żyjąc wtedy wiele aspektów życia byłoby o wiele bardziej nieprzyjemnych, ale myślę, że człowiek poradziłby sobie z nimi jak w każdych innych czasach. Ludzie (ja również) często narzekają na czasy w jakich żyją, jednak jestem pewien, że są ludzie, którzy w danym czasie nieźle by sobie ułożyli życie. Inspirujecie się również powieściami Roberta E. Howarda. Zawsze staramy się opowiedzieć jakąś historię przez nasze teksty, zarówno fantastyczne jak i historyczne, a jeśli chodzi o te pierwsze to niewiele osób jest bardziej wpływowych od niego. Na podstawie świata, który sobie stworzył i krótkiej historii Scarlet Citadel, powstał nasz utwór o tej samej nazwie. Czarny charakter tej kompozycji pojawia się również w drugim filmie Conana, który oczywiście regularnie oglądamy.

Wszyscy mamy po dwadzieścia pięć lub dwadzieścia sześć lat i gramy go od dość długiego czasu.

miał na mnie niewielki wpływ kiedy pisałem niektóre z sekcji w bardziej epickich utworach tego albumu.

A jak ogólnie postrzegasz wasz debiut "Duisdane"? Jesteś z niego zadowolony? Album został bardzo dobrze przyjęty. Miło usłyszeć od innych muzyków na występach, recenzentów, a nawet niektórych wytwórni, że z chęcią słuchają tej płyty. Jestem dumny z brzmienia naszego albumu, a także ogólnego wyglądu tego CD, ponieważ ciężko pracowałem nad broszurą znajdującą się wewnątrz by sekcja z tekstami wyglądała dokładnie tak jak chciałem.

Pierwsze, na co zwróciłem uwagę przy okazji Waszej pierwszej płyty "Dunsinane" to okładka narysowana ołówkiem. Możemy na niej zobaczyć rycerza w zbroi na tle zamku. Kto jest autorem tej grafiki? Okładka została narysowana przez naszego dobrego kumpla - Alasdaira z awangardowego zespołu black metalowego - Ashenspire. Wiedzieliśmy, że jest on w stanie stworzyć coś, co będzie zawierało wszystkie znakomite elementy estetyki heavy metalowej. Coś w stylu mieczy i zamków, a jednocześnie coś, co będzie inne i będzie się wyróżniało. Prace wykonane ołówkiem, to coś w jego stylu i gołym okiem widać, że poświęcił on wiele czasu i

Pochodzicie ze Szkocji - krainy pełnej leg end, starych zamków i innych tajemniczych miejsc. Czy ma to jakiś wpływ na Waszą twórczość? Z pewnością tak. Kiedy się dorasta i słucha legend o różnych postaciach i bitwach, które rozegrały się bardzo niedaleko od miejsca, w którym obecnie stoisz, naprawdę pobudza Cię to do poznania lepiej historii. Chęć przekazania tych wszystkich opowieści, o oblężeniach i bitwach, które pobudziły moją wyobraźnie, i które są mniej więcej znane w świecie muzyki metalowej, jest ogromną motywacją dla mnie podczas pisania tekstów dla zespołu, i mam wielką nadzieję, że są ludzie,

Co oznacza tytuł? Nazwa została zaczerpnięta ze sztuki Davida Greiga, której akcja toczy się po wydarzeniach słynnej sztuki Szekspira, Makbecie. Sztuka skupia się na brutalnej polityce Anglii, narzucającej swoje rządy Szkocji po zabiciu króla Makbeta. Zajmuje się pojęciami kolonializmu i inwazji; sytuacja Szkocji może zostać odczytana jako alegoria współczesnych wydarzeń, np. W Afganistanie lub Iraku. W naszych tekstach zgłębiamy co się dzieję po tym jak Makbeth został zdetronizowany, a kraj pogrążył się w chaosie i rozpaczy przez rządy Anglików. Może być to również postrzegane jako wezwanie do wyrwania się

Foto: Midnight Force

116

MIDNIGHT FORCE


spod władzy ciemiężców i do walki z wszelkimi przeciwnościami. Słuchając Waszej muzyki odnoszę wrażenie, że często sięgacie po patenty z rocka lat 70. Czy inspirujecie się kapelami z tamtego okresu? Oczywiście głównie inspiruje nas muzyka NWOBHM, choć jest to gatunek obejmujący wiele rodzajów muzyki. Wiele zespołów z tego gatunku częściej skłania się w kierunku hard rocka. My głównie inspirujemy się na takich zespołach jak Cirith Ungol, Holocaust, Warlock i Iron Maiden. Chociaż przy komponowaniu tytułowego utworu "Dunsinane", z pewnością wzorowaliśmy się na Ashbury/Wishbone Ash, a poza tym wszystko czego słuchamy ma wpływ na to jaką muzykę tworzymy. Wasze brzmienie zdaje się też być dosyć surowe. Chcieliśmy by brzmiał on jak wszystkie nasze ulubione albumy; sam nigdy bym nie nazwał tego nieczystym brzmieniem, ale osobiście nie lubię tego gładkiego stylu produkcji, który jest stosowany przez wiele współczesnych zespołów heavy metalowych; myślę, że nadaje im to zbyt mechaniczne brzmienie. Zarówno starsze kompozycje, jak i te nowsze, dobrze wyprodukowane (moim zdaniem), mają dobrą fakturę, która jest zaletą albumu i niejako skleja wszystko razem. Otwarcie piszecie, że jesteście bardo pra cowitymi ludźmi i w nagranie płyty włożyliście sporo energii. Czy był to dla Was trudny proces? Z pewnością można powiedzieć, że było wiele nieprzespanych nocy i, że czasami pracowaliśmy do granic wytrzymałości, co mimo wszystko dawało nam wiele radości . Pracowaliśmy z inżynierem (Mike Werninck w Shabby Road), któremu zaufaliśmy w dobrze nam znanym studiu. W studiu, w którym ćwiczymy, co oznacza, że byliśmy całkowicie w komfortowym dla nas miejscu, w którym mogliśmy eksperymentować i muzycznie przekraczać wszelkie granice. Dla nas wszy-

Foto: Midnight Force

stkich był to pierwszy album, więc dużo się nauczyliśmy podczas pracy nad nim, co według mnie było, czyniło naszą pracę o wiele trudniejszą, ale także o wiele bardziej ekscytującą. Myślę, że z naszych kompozycji jasno wynika, że bardzo się staraliśmy, ale także jak wiele radości nam to dawało. Przed "Dunsinane" nagraliście kilka mniejszych płyt. Możesz coś o nich powiedzieć? Wcześniej wydaliśmy mini-album "Restless Blade", którego nagrywanie rozpoczęliśmy mniej więcej po naszym trzecim koncercie.W porównaniu do naszych późniejszych płyt, jest to znacznie bardziej proste wydanie. Wszystko wykonane w kilku ujęciach i z bardzo małą ilością dogrywanych dźwięków. Zrobiliśmy to z naszym kumplem Calumem, w wzniesionym w stylu gotyckim, imponującym budynku głównym uniwersytetu w Glasgow. Miejsce to naprawdę ułatwiło nam wejść w odpowiedni nastrój do nagrywania bardziej nastrojowych fragmentów utworów, takich jak "Crystal Talon". Następnie nagry-

waliśmy singiel "Scarlet Citadel" z Mike'em w naszej sali brób. Mike naprawdę pomógł nam osiągnąć brzmienie takie, do jakiego dążyliśmy przez skupienie się na harmonizacji wokali oraz właściwych rodzajach dodatkowych dźwięków do nagrania. Ta wersja "Witchfindera", którą można usłyszeć na tym albumie, jest bardzo świeża, napisaliśmy ją tylko około tygodnia przed jej nagraniem. Jedna z kompozycji z mini-albumu i oba utwory z singla są także na naszym debiucie. Na pewno słychać, jak wyćwiczone są wersje przeznaczone do nagrania na płytę (śmiech). Graliście z takimi wykonawcami, jak Blaze Bayley, Angel Witch, Night Demon czy Ross The Boss. Jakie to uczucie grać w ich towarzystwie? Fantastyczne przeżycie! Mieliśmy wielkie szczęście móc tego doświadczyć. Poza tym mieliśmy też wielkie szczęście gdyż okazało się, że nasze ulubione zespoły, z którymi graliśmy, składają się z naprawdę sympatycznych ludzi i mocno wspierają nowe zespoły, które próbują się wybić. Niektórzy członkowie Midnight Force grają w melodic death metalowym zespole o nazwie Common Gods. Co możesz powiedzieć więcej o tym projekcie? Nasz wokalista John i ja spotkaliśmy się po raz pierwszy kiedy zaczynał on grać jako basista w zespole Commmon Gods. Było to w roku 2012. Jego wokalne umiejętności można było prawdopodobnie po raz pierwszy usłyszeć na naszym mini-albumie w utworze "Helveien", jednak od tamtego czasu wszyscy rozwinęliśmy nasze zdolności muzyczne. Zespół praktycznie nie istnieje od roku 2015, kiedy to nasz wokalista przeniósł się do Norwegii, a nasz perkusista zaczął skupiać się na swoim życiu zawodowym. Mamy nadzieję, że uda nam się jeszcze w przyszłości nagrać płytę. Bartłomiej Kuczak Tłumaczenie: Paweł Izbicki

Foto: Midnight Force

MIDNIGHT FORCE

117


Grać i nie martwić się Krótko po wydaniu dobrze przyjętego debiutu "Last Horizon", brytyjski Eliminator przypomniał swe stare podziemne nagranie w postaci składanki "Lost In Thge Void". To właśnie ten kompilacyjny album był głównym tematem naszej rozmowy z wokalistą Dannym Fosterem oraz gitarzystą Mattem Thomasem. HMP: Pierwsze pytanie jakie chcę zadać dotyczy Waszej nazwy. Skąd ona się wzięła? Matt Thomas: Nazwa ta miała być tylko tymczasowa. Musieliśmy coś wymyślić na szybko przed zagraniem pierwszego koncertu. Chcieliśmy później ją zmienić, ale nigdy tego nie zrobiliśmy i teraz jest już za późno! W roku 2018 ukazał się Wasz album zaty tułowany "Last Horizon". Jak patrzycie na tą płytę prawie rok po jej premierze? Danny Foster: Ogólnie jesteśmy bardzo zadowoleni z tego albumu i dumni, że po tylu latach wspólnego grania, udało się go w końcu

zespół ma już swoich fanów, mamy też oczywiście bliskich przyjaciół wśród innych kapel i wszyscy oni wspomagają nas, ale zobaczenie pozytywnych recenzji naszego debiutu, które wyszły spoza tych kręgów, było bardzo pozytywnym przeżyciem! Wszyscy jesteśmy bardzo wdzięczni za to jak album został przyjęty. Matt Thomas: Chcieliśmy nagrać album, którego sami byśmy chcieli słuchać. To świetnie, że ludziom też się on podoba, ale muszę przyznać, że nigdy nie myślałem o tym jakie otrzyma on recenzje. Co zmieniło się w obozie Eliminator od mar-

Foto: Eliminator

zrobić. Oczywiście, gdy pierwsze wrażenia opadają, każdy z nas widzi pewne rzeczy, które moglibyśmy zrobić inaczej, ale myślę, że to naturalne, i że każdy muzyk przechodzi ten proces uczenia się. Jak to się mówi: jesteś swoim największym krytykiem. Zagraliśmy kilka koncertów zaraz po wydaniu płyty, potem graliśmy trasę po UK w październiku; osobiście uważam, że dobrze było wziąć energię, którą naładował mnie ten album i przenieść ją na nasze występy na żywo. "Last Horizon" otrzymał wiele pozyty wnych recenzji i ogólne uznanie wśród fanów klasycznego heavy. Spodziewaliście się tego, czy było to dla Was coś szokującego? Danny Foster: Szczerze powiedziawszy, nie wiedziałem czego się spodziewać. Nigdy wcześniej nie robiłem niczego podobnego. Zanim dołączyłem do składu, wiedziałem, że

118

ELIMINATOR

ca zeszłego roku? Dajecie więcej wywiadów? Danny Foster: Nie jestem pewien czy czuję się bardziej "popularny", ale zdecydowanie mamy więcej wywiadów, recenzji i ofert zagrania koncertów, co jest świetne! Lubię też myśleć, że odbiór naszych koncertów również się polepszył od wydania albumu. Może po prostu mamy teraz więcej utworów, które publika może śpiewać razem z nami! Kilka miesięcy później na rynek trafiło kom pilacyjne wydawnictwo "Lost In The Void" zawierające nagranie z wczesnego etapu Waszej działalności. Co możecie powiedzieć o tym albumie? Matt Thomas: EPkę "We Rule The Night" nagraliśmy w stylu "zrób to sam". Zrobiliśmy to w naszych domach samodzielnie, nie mając praktycznie żadnego doświadczenia w nagry-

waniu muzyki. Mieliśmy szczęście, że CD wydała nam wytwórnia A Forja. Jakiś czas potem, Heavy Forces Records wyrazili zainteresowanie wydaniem tego na winylu, ale czas trwania EP był zbyt krótki jak na 12" płytę, więc szybko nagraliśmy dwa kolejne kawałki. "The Seer" i "Traitor" zostały nagrane w studio na Uniwersytecie Lancaster. To była ulga, tylko grać i nie martwić się o nagrywanie dźwięku czy późniejsze miksowanie. Jakie były powody wypuszczenia tej kompi lacji? Brak tych nagrań na rynku? Matt Thomas: To były ściśle limitowane wydawnictwa i to uważam za główną przyczynę tego, że chcieliśmy wydać tę kompilację. Ludzie ciągle pytali o te nagrania, ale wszystko było już wyprzedane. Kiedy Dissonance zaproponowało nam ponowne wypuszczenie tych utworów na jednej płycie, z miejsca się zgodziliśmy! Słuchając "Lost In The Void" odnoszę nieodparte wrażenie, że od samego początku byliście pod wielkim wpływem starego bry tyjskiego heavy metalu. Jak oceniacie Wasz postęp od wczesnych lat działalności? Danny Foster: Myślę, że klasyczny brytyjski heavy metal był punktem wyjściowym dla naszej muzyki, ale teraz nasze inspiracje są znacznie szersze. Bardzo ważny jest dla nas obecnie europejski metal, takie zespoły jak Sortilege, które nakręcają nas na pisanie muzyki. Myślę, że moja pozycja w zespole jest dosyć unikalna, ponieważ zarówno widziałem Eliminator na żywo jak i grałem z nim koncerty. Pamiętam, że widziałem zespół w 2011 roku zaraz po tym jak wydali "We Rule The Night", gdy wokalistą był jeszcze Tak Murata (co w sumie było początkiem mojego zainteresowania heavy metalem!). Brzmienie Eliminator od tamtego czasu stało się zdecydowanie dojrzalsze. Matt Thomas: Myślę, że nadal nas on inspiruje! Słuchałem naszych wczesnych nagrań, gdy przygotowywaliśmy się do wydania kompilacji i czuję, że nasze kompozycje rozwinęły się od tamtego czasu. Jako zespół mamy bardzo szerokie gusta muzyczne, ale jest jeden gatunek, który wszyscy z nas kochają. Wpływ brytyjskiego heavy metalu chyba więc zawsze będzie u nas wyraźnie słychać. No skoro pał już temat Waszego poprzedniego wokalisty Taka Muraty, chciałem zapytać jak wg Was wypada na tle Danny' ego. Danny Foster: Nie mnie dokonywać takich porównań! Warto jednak odnotować, że Tak i ja mamy bardzo różne głosy i powiem Tobie, że ciężko mi było powtórzyć niektóre rzeczy, które udało mu się nagrać na EPce, to na pewno! Matt Thomas: Tak i Danny to bardzo różni wokaliści i naprawdę nie wiem w jaki sposób ich porównać. Tak bez wątpienia wykonał świetną pracę na wczesnych nagraniach, ale wiele od tamtego czasu się zmieniło. Eliminator z 2012 nie jest tym samym Eliminatorem, który funkcjonuje dzisiaj. Danny dołączył do nas w momencie, w którym byliśmy trochę pogubieni, ale odkąd mamy go na pokładzie, rośniemy w siłę. Nie macie szczęścia do wokalistów. Danny


Stara szkoła w nowym wydaniu - Gramy metal po swojemu, zarówno dla samych siebie jak i dla fanów, którzy kochają takie granie. Kombinujemy w ten sposób, że jeśli nam się coś podoba, to ludziom, którzy myślą podobnie jak my, również to się spodoba i tylko to się liczy! - deklaruje Darin Wall. Trudno mu nie uwierzyć po zapoznaniu się z debiutancką EP-ką Greyhawk, bowiem "Ride Out" to kawał klasycznego metalu w wydaniu z lat 80., ale brzmiący nader świeżo:

jest już czwartym z nich. Matt Thomas: Uczciwie będzie powiedzieć, że przez dłuższy czas mierzyliśmy się ze znalezieniem wokalisty, który miałby taką samą wizję jak reszta składu. Miało to duży wpływ na rozwój zespołu. Teraz, po raz pierwszy od dłuższego czasu, czujemy się jak kompletny zespół, Danny był brakującym elementem. Jak wspominacie Wasze pierwsze doświad czenia z pracą w studio? Było to coś ciężkiego, czy raczej od razu wszystko szło gładko? Danny Foster: Nagrywanie albumu poszło niezwykle gładko dzięki niesamowitej pracy Chrisa Fieldinga w Skyhammer Studio. Całe to doświadczenie było naprawdę fajne i nowe dla nas. Atmosfera była bardzo luźna, często śmialiśmy się i żartowaliśmy… zwłaszcza z pewnej autobiografii Paula Di'Anno. Matt Thomas: Proces nagrywania był dla mnie bardzo łatwy; praca z Chrisem to czysta przyjemność. Naprawdę rozumiał, jakiego brzmienia szukamy i wykonał świetną pracę, wyciskając z nas to, co najlepsze. Czujecie się częścią sceny NWOTHM? Danny Foster: Nie czuję się władny, żeby stwierdzić, czy godnie reprezentujemy NWO THM. Co jednak mogę powiedzieć, to - to, że to bardzo pozytywna rzecz, która umożliwia kapelom, chcącym grać w tym stylu dotarcie do publiki i miejsce do zaprezentowania siebie. Każdy "ruch" ma swoje wzloty i upadki, miejmy jednak nadzieję, że ten akurat przyniesie trochę doskonałego materiału.

HMP: Wiele zespołów wszelkimi siłami dąży do jak najszybszego wydania długogrającego materiału. Często okazuje się, że dzieje się to zdecydowanie zbyt szybko, ale wy jak widzę jesteście zwolennikami stopniowych kroków i zaczęliście od EP-ki? Darin Wall: Tak jest. Czuliśmy po prostu, że mamy pięć kawałków, które są na tyle dobre, że warto je udostępnić metalowej społeczności, więc postanowiliśmy wydać EP-kę. Kierowaliśmy się zasadą "jakość, a nie ilość". Mieliśmy jeszcze w zanadrzu parę innych utworów, ale stwierdziliśmy, że "Ride Out" jest mocniejsza jako EP niż byłaby jako album. Poza tym taka krótsza forma zadziałała w przypadku Queensryche! Nagranie takiego materiału jest też zdecy dowanie tańsze, co również ma znaczenie w przypadku niezależnego, dopiero startującego zespołu? Jasne, że gdy dopiero zaczynasz grać lepiej oszczędzić trochę pieniędzy! Mogą być one ograniczeniem, zwłaszcza dla startujących i niezależnych kapel, musisz więc dobrze wybrać, w jaki sposób chcesz je wydawać. Coraz częściej słyszy się, że format albumu zamiera, bo ludzie i tak wolą słuchać poje dynczych piosenek, coraz trudniej przyciągnąć ich uwagę na 40-50 minut? Często to słyszę, ale chyba już w to nie wierzę. Kilka lat temu, gdy ściąganie muzyki z sieci było na topie, to była prawda. Teraz jednak mamy powrót winyli i właśnie dlatego jest większy popyt na albumy w fizycznym formacie, co jest bardzo dobre dla sceny meta-lowej. Fakt, że pochodzicie ze stolicy muzyki

grunge jest dla was czymś istotnym, w tym sensie, że macie sobie i innym coś do udowodnienia, czy też nie ma dla was żadnego znaczenia? Trochę tego i trochę tamtego. Tak naprawdę to nie przejmujemy się tym, tzn. grunge był czym był i to jest w porządku. Myślę jednak, że ludzie są pozytywnie zaskoczeni gdy słyszą nasze klasycznie metalowe brzmienie, głównie z powodu piętna grunge. Pamiętajmy jednak, że z naszej okolicy pochodziło i pochodzi wiele świetnych heavy metalowych kapel, takich jak Queensryche, Metal Church, Sanctuary, Heir Apparent, Fifth Angel, Skelator, Weaponlord i wiele innych! "Ride Out" to totalny oldschool, heavy metal w wydaniu najbardziej klasycznym z możliwych - gracie po prostu to, co uwielbia cie, nie zastanawiając się, jak zostanie to odebrane? Dokładnie tak! Gramy metal po swojemu, zarówno dla samych siebie jak i dla fanów, którzy kochają takie granie. Kombinujemy w ten sposób, że jeśli nam się coś podoba, to ludziom, którzy myślą podobnie jak my, również to się spodoba i tylko to się liczy. Ciekawi mnie jak podchodzą do waszej muzyki starsi słuchacze, pamiętający czasy świetności metalu lat 80. - zdarza się, że po koncertach gratulują wam stylowości, właściwego oddania ducha tamtych czasów? Tak właśnie robią! Supportowaliśmy ostatnio legendarny Grim Reaper i ci goście powiedzieli nam, po naszym występie, że przypomnieliśmy im tamte stare czasy, co jest niesamowite, to wielki komplement! Zawsze będą ludzie chcący słuchać oldschoolowego melodyjnego heavy metalu i my z radością im

Co planujecie w najbliższym czasie? Danny Foster: Zdecydowanie nastawiamy się na komponowanie. Chcemy napisać kolejny album, lepszy od debiutu. Czujemy inspirację i jesteśmy zmotywowani, mamy więc nadzieję, że wyjdzie nam coś fantastycznego! Oczywiście mamy też jakieś plany koncertowe, ale skupiamy się zdecydowanie na pisaniu nowego materiału. Tak na marginesie bardzo bym chciał zagrać gdzieś w Europie, zwłaszcza w Polsce. Uczę się języka polskiego hobbystycznie od ok. roku, szukam więc okazji, żeby was odwiedzić! Bartłomiej Kuczak Tłumaczenie: Paweł Izbicki

Foto: Grayhawk

GREYHAWK

119


HMP: Witajcie. Cieszę się, że mam okazje przeprowadzić z Wami wywiad. Emerald: Również dziękujemy za zaproszenie!

Foto: Grayhawk

go dostarczymy. Istotne jest więc to, żeby podejść do zagad nienia w twórczy sposób, bo tylko kopiując niczego się nie osiągnie, jak dobre nie byłyby to wzory? Całkowita zgoda! Znów trafiasz w sedno. To zupełnie w porządku i super, że każdy czymś się inspiruje i umie to pokazać, ale zwykłe kopiowanie kogoś to gówniany interes. Nie potrzeba na nowo odkrywać koła, ono już istnieje i działa zupełnie sprawnie. Możesz je natomiast wykorzystać, żeby pojechać w swoim własnym kierunku. Macie jakiś ideał zespołu, w sensie kompozytorsko-brzmieniowym, czy też czerpiecie natchnienie od większej ilości grup? Człowieku, jest tych kapel naprawdę dużo! Każdy z nas, grających w Greyhawk, ma swoich ulubieńców, natomiast te zespoły, które przemawiają do nas wszystkich to Dio, Black Sabbath, Yngwie Malmsteen, Manowar, Judas Priest, Saxon i Iron Maiden, a jest tego jeszcze więcej. Wszyscy jesteśmy wielkimi fanami metalu w wielu jego odmianach. Okładek z podobnie ujętym motocyklem było już w heavy metalu sporo - pomyśleliście, że jeszcze jedna nikomu nie będzie przeszkadzać, tym bardziej, że jest całkiem efektowna? Jedna więcej rzeczywiście nie powinna nikomu przeszkadzać! To zwyczajnie zajebisty obrazek zaprojektowany przez naszego kumpla Jesse White'a. Jest zdecydowanie dużo okładek z motocyklami w heavy metalu, ale uważam, że nasza się wyróżnia. Poza tym wygląda niesamowicie, jeśli mogę tak powiedzieć. To efekt waszych motoryzacyjnych pasji, czy też uznaliście, że ta ilustracja będzie pasować do waszej muzyki i tekstów? Głównie chodzi o to, że dobrze oddaje tytuł płyty. Jeśli dobrze się przyjrzysz, zobaczysz, że motocyklista wyjeżdża z płonącego zamku a o to właśnie nam chodziło, gdy wymyśliliśmy tytuł albumu. Ja sam jeździłem też na kilku Harleyach w ostatnich latach. Szkoda, że to tylko pięć utworów - z preme dytacją podgrzewacie atmosferę przed kolej-

120

GREYHAWK

nym materiałem Greyhawk? (śmiech) (Śmiech!) Jasne stary! Jak tytuł płyty wskazuje, dopiero się rozkręcamy! Na szybowanie jeszcze przyjdzie pora, więc trzymajcie rękę na pulsie, bo wiele się będzie działo. Póki co zaprezentowaliście "Ride Out" tylko w wersji cyfrowej, zakładam jednak, że doczeka się też wersji fizycznej? Tak! W zasadzie, to podpisaliśmy kontrakt ze Swords and Chains Records z Chicago, którzy mają zrobić wydanie na CD. Będzie ono zawierało utwór bonusowy "Midnight Rider" i znajdziesz go tylko na tym kompakcie. Mamy nadzieję, że pewnego dnia ukaże się również winyl i kaseta! Wytwórnie może i nie są niezbędne dla kapel, ale za to są pomocne. Jest obecnie dużo naprawdę dobrych małych metalowych wytwórni, które wydają świetne materiały, a ludzie rzeczywiście kupują fizyczne nośniki, co jest ekstra! Wsparcie wydawcy ma też jednak swoje niewątpliwe plusy, bo jednak koszt wytłoczenia winylowych płyt jest większy niż wyprodukowanie CD's, a "Ride Out" tylko by zyskał w postaci 12" EP-ki? Uwielbiam winyle. Wydanie "Ride Out" na 12" płycie jest naszym marzeniem, które bardzo chcemy zrealizować. Jeśli więc czyta to ktoś, kto chciałby nam w tym pomóc, proszę o kontakt!

Zaczęliście grać w zamierzchłych czasach bo już w 1975 pod nazwą The Trash, następnie w 1979 roku zmieniliście szyld na Warrior, a od 194 roku gracie pod obecną nazwą. Skąd te liczne zmiany? Bert Kivits: Właściwie to zaczęliśmy grać jako Commotion. Allard Ekkel: W 1975 zmieniliśmy nazwę na The Trash. Graliśmy punk rock, covery Sex Pistols, Ramones, The Clash itp. Potem zaczęliśmy grać klasycznego rocka/heavy metal pod nazwą Warrior. Przed wypuszczeniem "Down Town" musieliśmy ją zmienić, bo istniała inna kapela o tej nazwie, więc padło na Emerald. Zachowały się jakieś nagrania z okresu The Trash? Allard Ekkel: Mamy jakieś nagrania na taśmie 4-ro ścieżkowej i nagrania z próby. Na You tube są dwie piosenki z tamtego okresu. W zespole zachował się oryginalny skład: Bert Kivits, Allard Ekkel oraz bracia Schipper. Jak wyglądała heavy metalowa scena Holandii na przełomie lat 70. oraz 80.? Allard Ekkel: To była wspaniała, solidna scena, było wiele kapel w całej Holandii. Judas Priest, Saxon, Ozzy, wszystkie te świetne zespoły przyjeżdżały do Holandii grać na festiwalach.

Teraz wszystko przed wami: promowanie debiutanckiego materiału, praca nad kolejnymi utworami, koncerty - jesteście gotowi rzucić wszystko inne, mam tu na myśli akty wność w innych zespołach, gdyby okazało się, że Greyhawk będzie wymagać całości waszego czasu? O tym właśnie marzymy! Planujemy grać tak dużo koncertów, jak tylko będziemy w stanie. Wszyscy wchodzimy w ten biznes na 100%. Jak załatwisz nam występ, z pewnością przybędziemy… Ride Out And Meet Them! Wojciech Chamryk, Paweł Izbicki, Paweł Gorgol

Foto: Emerald


Oczekiwaliśmy więcej Szczerze mówiąc, spisałem już ten wywiad na straty. Pytania do tej holenderskiej grupy wysłaliśmy w lipcu, natomiast odpowiedzi przyszły w lutym. Cóż, lepiej późno niż wcale. Emerald niewątpliwie jest zespołem ciekawym, który powraca po latach. Na nasze pytania odpowiedzieli pełnym składem, tj Allard Ekkel (gitary), Bert Kivits (śpiew), Paul van Rijswijk (gitary), Rudy Marissen (perkusja) oraz Andre Wullems (bas) Jako Warrior wydaliście tylko jedno demo. Allard Ekkel: Demo stało się potem częścią pierwszego albumu. Poza tym pisaliśmy wtedy nowe utwory, ale ich nie nagrywaliśmy. Jako Emerald też nie byliście zbyt aktywni. Wydaliście tylko jeden album. Dlaczego? Allard Ekkel: Wytwórnia, która wydała "Down Town" zbankrutowała. Nie mogliśmy znaleźć nowej wytwórni, więc po jakimś czasie daliśmy sobie spokój. Jak postrzegacie "Down Town" po latach? Allard Ekkel: Uważam, że na tym albumie są dobre piosenki, ale produkcja mogłaby być o wiele lepsza. Rozwiązaliście zespół w 1986 roku. Dlaczego? Bert Kivits: Oczekiwaliśmy czegoś więcej po debiucie i ostatecznie musieliśmy wybrać karierę w normalnym życiu. Po tym rozpadzie, graliście w jakimś innym zespole? Bert Kivits: Grałem w Stash oraz w innej kapeli z członkami Picture i Martyr, do tego w jeszcze kilku innych zespołach. Ciekawym zespołem wydaje się być Stash. Możesz coś o nim powiedzieć? Bert Kivits: Cóż, Stash jest świetnym zespołem, który tworzą utalentowani muzycy. Zaprosił mnie do niego Roel Nottroth po tym jak Emerald się rozpadł. Po wielu latach to ja zaproponowałem nagranie naszych utworów. Nagrania zrobiliśmy cyfrowo w naszej sali

prób. Nadal jednak mamy nienagrane piosenki, które uważam również zasługują na wypuszczenie. Czego Wam najbardziej brakowało podczas przerwy w działalności? Bert Kivits: Szczęścia, które dawało bycie w trasie z przyjaciółmi. Czy przez ten czas utrzymywaliście ze sobą kontakt? Bert Kivits/Allard Ekkel: O tak, próbowaliśmy pisać nowe piosenki w latach 90-tych, ale to się nie udawało. Skąd pomysł na reaktywację w 2002 roku? Allard Ekkel: Pewien niemiecki magazyn metalowy zainteresował się nami. Jeden z naszych holenderskich fanów, Stefan van Zijl skontaktował nas z nimi. Poprosili nas, abyśmy zagrali jeden powrotny koncert i wkrótce posypały się kolejne oferty. Jednak Wasz drugi album studyjny ukazał się 15 lat później. Bert Kivits: Po prostu nie wiedzieliśmy czy ktokolwiek ze słuchaczy będzie tego chciał. Po pierwszym powrotnym koncercie nie spodziewaliśmy się, że będziemy grać kolejne, ale stało się inaczej i naprawdę dobrze się bawiliśmy. Paul van Rijswijk: Nie mieliśmy zbyt dużo czasu, aby poświęcić go na granie w studio, ze względu na nasze życie osobiste. Do tego musieliśmy trochę przystopować, ponieważ Essi dowiedział się, że ma raka.

The Silent". Kim są tytułowi "cisi"? Bert Kivits: "Cichymi" są nękane dzieci ("Defeated by Guilt"), ludzie, którzy są tłamszeni przez rząd ("Mechanical Wars"), uprowadzona dziewczyna ("Paper Snakes"), ludzie, nad którymi ktoś się znęca ("Behind My Wall") itd. To był mój pomysł, który dopracowałem w studio z Ronem Goudie i Paulem van Rijswijkiem. Czy powrót do studia po tak długiej przerwie był dla Was czymś trudnym? Bert Kivits: Trudno było znaleźć na to czas. Studio Paula (Voodoosound Studio) jest na drugim końcu kraju, musieliśmy więc nagrywać w weekendy. Poza tym, gdy już nagrywaliśmy, nasz basista, Essie, zachorował i musieliśmy przełożyć sesje na dłuższy czas. Album jest poświęcony Essiemu, który niestety odszedł. Jak go wspominacie? Bert Kivits: Essie był przede wszystkim dobrym przyjacielem, który żył trochę w swoim świecie, miał bujną wyobraźnię. Był też doskonałym basistą, miał swój styl. Które kawałki z nowego albumu są Waszymi ulubionymi? Allard Ekkel: "Paper Snakes", "Robin Hood", "Train of Unbelief". Bert Kivits: "Rhymes of Robin Hood", "Behind My Wall", "To the Bone". Paul van Rijswijk: "Behind My Wall", "Rhymes of Robin Hood", "Paper Snakes", "Train of Unbelief", "The Passion Remained". Andre Wullems: "Sting of Death", "To the Bone". Rudy Marrisen: Wszystkie piosenki mi się podobają! Mam nadzieję, że na nowy album Emerald nie będziemy musieli czekać kolejnych 32-óch lat (śmiech). Allard Ekkel: Być może (śmiech) Bert Kivits: Tym razem może tylko kilka lat. Paul van Rijswijk: Nowe utwory zaczniemy pisać w tym roku. Bartłomiej Kuczak Tłumaczenie: Paweł Izbicki

Wspomniany album nosi tytuł "Voice For

Foto: Emerald

EMERALFD

121


Butelka Porto na rozgrzewkę Jak widać członkowie Lyzzard gustują w lokalnym trunku (Porto to gatunek mocnego portugalskiego wina). Poza winem oczywiście ich pasją jest granie heavy metalu, do czego słuchając ich debiutanckiego albumu "Savage" nie można mieć wątpliwości. O tej płycie oraz trudnych początkach opowiedzieli nam członkowie kapeli. HMP: Lyzzard powstal w 2013 roku. Co Was skłoniło do założenia kolejnej kapeli? Lyzzard: Tak naprawdę to wcześniej mieliśmy inny zespół, prawie z tym samym składem co teraz, jednak graliśmy inny rodzaj muzyki i nie posiadaliśmy żadnych oryginalnych utworów. Cały czas myśleliśmy o tym by jednak realizować się przez to, co wszyscy kochaliśmy, dlatego stworzyliśmy od podstaw inny zespół. Tak powstał Lyzzard. Wszyscy dorastaliśmy słuchając rocka i metalu z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, dlatego sięgnęliśmy do naszych korzeni i postanowiliśmy stworzyć coś, czego sami chętnie byśmy słuchali. Jest to coś co powinien czynić każdy zespół; nigdy nie zatracić tych uczuć, które to wszystko zapoczątkowują oraz wspierać i dą-

śmy pójść innymi ścieżkami. Wciąż się spotykamy, a nasza przyjaźń ma się jak najlepiej. Naszym nowym perkusistą jest także nasz długoletni przyjaciel, Luis, który dobrze się odnajduje w naszym stylu, a nasze muzyczne połączenie sprawia, że proces kompozycji utwo-rów staje się jeszcze bardziej interesujący. Dzięki temu styl zespołu stał się bardziej spójny niż kiedykolwiek. Obecnie pracujemy z Luisem nad naszym drugim albumem, w którym możecie się spodziewać usłyszeć sporo czystej mocy perkusji. Kto powołał Lyzzard do istnienia? Członkami, którzy stworzyli pierwotny skład zespołu są Ricardo, Margarida, Ted, Tim i David. Obecnie gramy w tym samym skła-

Foto: Lyzzard

żyć do brzmienia, które kochają. I jak długo będziemy nosić te uczucia w sobie, tak długo Lyzzard będzie zarażał świat swoja muzyką. To te uczucia są naszą główna inspiracją. Poza tym, inspirujemy się także otaczającym nas światem: klasyką filmowa, książkami itp. Dla naszej basistki inspiracją jest także okultyzm. Nie jest w tym obojętne, to jak żyjemy na co dzień, życiowe historie dziejące się tuż obok nas, niektóre z nich są bardziej przerażające niż inne, i oczywiście wpływ ma też miasto, w którym mieszkamy. Tak naprawdę, wszystko może być inspiracją, jeśli tylko tego chcesz. Czy obecny skład jest tym oryginalnym? Nie, nasz pierwszy perkusista opuścił zespół po trasie koncertowej "Savage", decyzję tą, bardzo trudną, jednak dla dobra wszystkich, podjęliśmy wspólnie z całym zespołem. Nasza wieloletnia przyjaźń z Davidem rozpoczęła się praktycznie kiedy byliśmy jeszcze dziećmi, jednak po tej trasie, niestety musieli-

122

LYZZARD

dzie, tylko Davida zastąpił Luis. Niektóre zmiany są na lepsze, i ta z pewnością była jedną z nich. Czy nagraliście jakieś demo lub EP przed wydaniem "Savage"? wcześniejsze doświadczenie w studiu było czymś co tutaj w Portugali nazywamy "strzałem w kolano". (śmiech) Wydaliśmy mini-album, "Release the Hounds", który zawiera nasze pierwsze kompozycje, i który był nagramy zaraz na początku działalności Lyzzard. W utworach "Wind from the South" i "The Hero" można usłyszeć przejścia charakterystyczne dla heavy metalu. Można je znaleźć na naszym kanale Youtube. Nie chcemy nigdy więcej powtórzyć tego doświadczenia. Prawie codziennie dojeżdżaliśmy na nagranie, sam dojazd zajmował nam godzinę w jedną stronę. Nasz producent, jeśli tak możemy go nazwać, był jak wrzód na tyłku. Nagranie było okropne, w studiu było zimno jak na Arktyce. Za każdym razem gdy nasz wo-

kalista nagrywał, zabierał ze sobą butelkę Porto, by się rozgrzać. Zbyt wiele błędnych decyzji zostało podjętych, zbyt wiele złych konsekwencji, utraconych utworów i humorów… Co najśmieszniejsze, mieliśmy niewiele czasu, aby wszystko nagrać, np. dwie godziny w ciągu tygodnia, a producent przesunął ostateczny termin wydania prawie o cztery miesiące. Słono zapłaciliśmy za taką amatorszczyznę. Jednak po raz pierwszy nagrywaliśmy w studiu i chociaż nie było to zbyt pozytywne doświadczenie to wiele się nauczyliśmy! Nigdy więcej nie zaufamy komuś kto mówi o sobie, że jest "najlepszy w północnej Portugali" (śmiech). Przy produkcji "Savage" pracowaliśmy z Andre Ribeiro. Dało się wyraźnie zauważyć jak wygląda źle, a jak dobrze wykonana praca. Całkowicie inny poziom profesjonalizmu; nic nie zostało nam narzucone, a Andre sam wiedział co robić, by nasz album brzmiał niesamowicie. Z pewnością będziemy chcieli współpracować z nim także przy naszej kolejnej płycie. Patrząc na te Wasze negatywne doświad czenia, preferujecie pracę w studio, czy granie na żywo? Obie te sytuacje to przeżycia jak najbardziej niesamowite, a zarazem całkowicie od siebie różne. Bardziej jednak wolimy grać na żywo niż w studiu. Oczywiście jak najbardziej kochamy także nagrywać, jednak tylko podczas występów na żywo możemy być twarzą w twarz z naszymi fanami, którzy uwielbiają naszą muzykę, i tylko wtedy możemy pokazać im naszą wewnętrzną moc. To nieskończenie powtarzający się krąg. Tworzenie muzyki, nagrywanie jej i niecierpliwe oczekiwanie na zaprezentowanie wszystkim na żywo. Bardzo ważne jest by respektować więź jaka nawiązuje się pomiędzy zespołem, a fanami. To występy na żywo sprawiają, że to się udaje, i tylko to się dla nas liczy. Ważne jest by wspierać zespół, który się lubi, kupować ich płyty, oglądać koncerty i wzniecać te emocje. Jak wyglądała Wasza aktywność koncertowa od początku istnienia grupy do dnia dzisiejszego? Od samego początku gramy na okrągło. Oczywiście, dla nas to zawsze jest za mało. Chcemy występować coraz więcej. Nie możemy przestać i zawsze będziemy mieć to wspaniałe wsparcie ludzi, którzy, którzy chcą nas oglądać na scenie. To wszystko czego nam potrzeba by kontynuować to, co robimy. Powiedz mi proszę, czy "Savage" brzmi dokładnie tak, jakbyście sobie tego życzyli? "Savage" brzmi dokładnie tak jak tego chcieliśmy. Oczywiście zawsze znajda się rzeczy, które byśmy mogli zmienić, lub też nie, przy następnym albumie, jednak dla nas "Savage" jest albumem, z którego jesteśmy dumni. Jego producentem jest kolejny z naszych wieloletnich przyjaciół, André Ribeiro. Wykonał on naprawdę wspaniałą robotę i sprawił, że nasze kompozycje są jeszcze lepsze. To wspaniałe móc z nim współpracować. André jest bardzo opanowana osobą i potrafi odnaleźć się w każdej sytuacji. Bez wahania stara się zawsze robić to co najlepsze dla danego zespołu; ponadto jest bardzo wybiórczy i precyzyjnie wybiera materiał, nad którym pracuje. Wielokrotnie też pracował z zespołami grającymi inne rodzaje muzyki; jest osobą, która na


pewno wykona dobra robotę, można mu w tym względzie zaufać. Poruszacie się po obszarach klasycznego heavy metalu, jednak słuchając "Savage" można trrafić na sporo typowo thrashowych zagrywek. Jak już wcześniej wspominałem, czerpiemy inspirację z wielu różnych źródeł. Jednak głównym założeniem było by ten album zawierał to co miało na nas wpływ, co myślę, że można łatwo usłyszeć. Dlatego zwiera on elementy klasycznego heavy metalu, thrashu, speedu, NWOBHM i black thrashu także… co w rezultacie dało heavy metal Lyzzarda, inspirowany tymi wszystkim wspaniałym zespołami, które cenimy. Nigdy nie staraliśmy się być old-schoolowi, chcieliśmy, by mimo tych wszystkich inspiracji, mieć jak najbardziej świeże, nowe brzemienie. Na Waszym debiucie znalazł się cover prze boju "Maniac" popowego wokalisty Michaela Sombello. Skąd ten pomysł? Graliśmy ten utwór jeszcze przed nagraniem płyty, chociażby dlatego, że naszym zdaniem z tak dobrego utworu wychodzą świetne covery do grania podczas występów na żywo. Poza tym, jest to znany utwór i dobrze też charakteryzuje część naszego życia. Podczas jednego z naszych występów, jeszcze przed nagraniem "Savage", nasz producent, Andre, usłyszał ten utwór i stwierdził, że trzeba go nagrać. Osobiście nie chcieliśmy go nagrywać, jednak Andre tak nalegał, że ostatecznie jeszcze na samo zakończenie prac w studio nagraliśmy go (śmiech).

Zamierzacie jeszcze sięgać po tego typu covery w przyszłości? Może tak, może nie. Bierzemy też pod uwagę inny cover, który pasowałby idealnie do tego albumu, jednak nie wiem czy go nagramy. Kilka dni temu graliście na Monasterium Festival. Dobrze żeście się bawili? Oczywiście, nigdy nie graliśmy na tym festiwalu. Piekielnie dobrze się bawiliśmy. Show odbywa się naprzeciwko klasztoru Pacos de Ferreira. To fantastyczne miejsce.

Nie jesteśmy piątką facetów, którzy słuchają tylko Iron Maiden i Thin Lizzy Pochodzący ze szwedzkiego Gotheborga Hypnos to kapela, która idealnie łączy wpływy starego hardrocka oraz heavy metalu nie zapominając przy tym, że mamy XXI wiek. W zeszłym roku chłopaki uraczyli nas aż dwoma albumami, które stały się pretekstem do poniższego wywiadu. Na nasze pytania odpowiedzieli wszyscy członkowie Hypnos (Linus Johansson, Oskar Wersäll, Anton Kallmin, Pontus Isebring oraz Oskar Brindmark). HMP: W ciągu jednego roku ukazały się dwa albumy sygnowane nazwą Hypnos. Linus Johansson: Najpierw wypuściliśmy w kwietniu, nagrany na "setkę" album "GBG Sessions". Został on zarejestrowany na żywo w studiu. To pierwsze wydawnictwo, na którym śpiewałem i ostatnie z naszym poprzednim perkusistą, Hempusem Hanssonem. W maju nadszedł czas ponownie wejść do studia i po przesłuchaniu kilku perkusistów, ostatecznie udało nam się znaleźć Oskara Brindmarka, który doskonale wpasował się w zespół. Rezultatem jest nasz trzeci pełnym album "Set Fire To The Sky", nad którym pracowaliśmy z producentem Olą Ersfjordem, który produkował wcześniej takie zespoły jak Tribulation, Primordial, Lucifer, Dead Lord i wiele innych. Jaka była główna idea wydania tak osobli wej kompilacja, jak "GBG Sessions"? Oskar Wersäll: Zawsze podobała nam się "surowość" nagrań live, a ponieważ właśnie zamierzaliśmy powitać w zespole nowego wokalistę, Linusa, pomyśleliśmy, że sesja na żywo będzie doskonałym i fajnym sposobem, żeby pokazać jego umiejętności. Właściwie to nagraliśmy jeszcze jedną taką sesję z poprzednim wokalistą, ale ponieważ odszedł z zespołu, nie wypuściliśmy jej. Umieściliśmy nasz sprzęt w studio w Gothenburgu i zagraliśmy coś, co mogło być typowym setem Hypnos. To co słyszysz na albumie, zostało w całości nagrane na żywca, poza dodatkowymi wokalami w coverze ABBY.

No właśnie, ABBA. Nagraliście własną wersję "Gimme Gimme, Gimme". Jak myślicie, Dlaczego tak wiele zespołów rock owych i metalowych sięga po utwory tej grupy? Oskar Wersäll: ABBA to po prostu jeden z najwspanialszych zespołów wszech czasów. Myślę, że to dlatego wiele kapel lubi grać ich covery. "Gimme Gimme Gimme" było prostym wyborem, ponieważ zawiera wiele elementów, które łatwo można zagrać w rockowej konwencji. Harmonie gitarowe, pulsujący bas i wysokie wokale. Domyślam sie jednak, że Wasze serca biją dla bardziej gitarowego grania. Anton Kallmin: Nie jesteśmy piątką facetów, którzy słuchają tylko Iron Maiden i Thin Lizzy. Osobiście słucham wszystkiego, od Waylona Jenningsa po Tribulation! Uważam, że to kluczowe, mieć szerokie spektrum zainteresowań, podczas pisania muzyki. W przeciwnym wypadku, najpewniej to, co napiszesz, będzie nudne. Ja opisalibyście swoją muzykę komuś, kto jeszcze nie miał przyjemności słyszeć Hypnos? Linus Johansson: Nasza muzyka to pomieszanie hard rocka z lat 70-tych ze szczyptą wczesnego heavy metalu z podwójnymi gitarami prowadzącymi, bujającą sekcją rytmiczną i mocnymi wokalami. Pochodzicie ze Szwecji, kraju, gdzie zespoły mają spore ułatwienia. Pomogła Wam to

Występowaliście tam głównie wśród black metalowych kapel. Nie przeszkadzało Wam to? To żaden problem. Byli tam ludzie, którzy słuchają heavy metalu, niektórzy także black metalu oraz trashu, ale to muzyka metalowa jest tym co nas łączy. Wiele przyjaźni nawiązało się pomiędzy zespołami, a przede wszystkim jest obecny wzajemny szacunek. Wszyscy spotkaliśmy się tam by zagrać i zrobiliśmy to jak najlepiej umieliśmy. Wydaliście debiutancki album. Co zamierzacie teraz? Grać jak najwięcej się da (śmiech), nagrać nasz drugi album i promować go na dużym tournée. Znacznie większym niż ostatnie. Wszyscy chcemy czegoś większego, a zarazem lepszego. Następnie, dobrze byłoby pójść dalej i nagrać trzecią płytę lub coś innego pomiędzy drugim, a trzecim krążkiem. Bartłomiej Kuczak Tłumaczenie: Paweł Izbicki

Foto: Hypnos

HUYPNOS

123


HMP: Reaktywowaliście się jakieś 10 lat temu, padały deklaracje, że drugi album ukaże się jesienią 2013 roku, ale jak widać nie zawsze uda się wszystko zgrać - tym bardziej, że przecież żadne terminy was nie goniły? Ryszard Krupa: Wielokrotne zmiany składu skutecznie to uniemożliwiły, oczywiście żadne terminy nas nie goniły. Materiał na "MMXIX" powstawał stopniowo i kiedy pod koniec ubiegłego roku wydawało się, że dobrnęliście do końca tego kilkuletniego procesu, straciliście wokalistę - to chyba najgorsze, co może przytrafić się każdemu zespołowi, szczególnie w takim momencie? Ryszard Krupa: Nie tylko wokalistę ale również perkusistę. Wydawało się że to koniec, nie damy rady w tak krótkim czasie, około pięciu miesięcy, znaleźć odpowiednich ludzi, jednak udało się.

Foto: Hypnos

jakoś? Pontus Isebring: W pewnym sensie pewnie tak. Kiedy dookoła jest pełno zespołów, zawsze pojawią sie jakieś kolejne. W niektórych miastach, jak w Gothenburgu, są świetne kluby do grania koncertów, co jest oczywiście bardzo ważne. Jest to tętniące życiem miasto, jeśli chodzi o muzykę. Szwedzki rząd pomaga ludziom, którzy chcą coś zrobić dla kultury; daje pieniądze, żeby pomóc w wynajmie sali prób, co jest super, bo ułatwia ludziom zakładanie zespołów. W Szwecji nowe zespoły rosną niczym grzyby po deszczu. Jako członkowie kapeli, która funkcjonuje kilka lat, jakich rad udzielilibyś cie tym, którzy są dopiero na początku swej muzycznjej drogi? Linus Johansson: Uwierz w siebie i w swoją muzykę. Trzymaj sie swoich marzeń, pracuj ciężko a wszystko to zaprocentuje na wiele sposobów. Jakie są plusy grania w rockoweym zespole w dzisiejszych czasach? Oskar Brindmark: Cóż, jednym z plusów jest to, że skoro jest tak wiele świetnych rockowych zespołów (zwłaszcza w Gothenburgu), czujemy się jak jedna wielka rodzina, mamy ze sobą wiele wspólnego. Ludzie wspierają się nawzajem a publika na koncertach jest zazwyczaj liczna. Ten rodzaj muzyki jest obecnie dość popularny i dostępny dla każdego. Długie włosy i wąsy nie powodują aż takiego zdziwienia dzisiejszymi czasy (śmiech). Skoro są plusy, to pewnie znajdą się też jakieś minusy... Oskar Brindmark: Głównym minusem byłoby to, że obecnie jest raczej ciężko zrobić coś, co nie było już wcześniej zrobione. Każdy chce stworzyć coś, co będzie wpadało w ucho ale jednocześnie będzie nowe i interesujące. Wykonanie tego w odpowiednio dobry sposób, jest czasami ciężkie i frustrujące. Gracie sporo koncertów. Były jakieś momenty podczas tras, które wspominacie w jakiś szczególny sposób? Anton Kallmin: Ciężko wybrać jedną historię do opowiedzenia. Doświadczyliśmy wielu zwariowanych i dziwnych rzeczy przez

124

HYPNOS

ostatnie lata. Wiele z tego co się dzieje nie jest zabawne w tym danym momencie, ale staje się zabawnym, gdy trasa sie kończy i zaczynają wspomnienia! Pewnego razu, nie zatrzymując się, podaliśmy koszulkę fanowi, który jechał obok nas autostradą. Innym razem musieliśmy odkupić nasz autobus od austriackiej policji. Wtedy to nie było śmieszne, ale teraz wydaje się przezabawne! Gdy graliśmy w Bratysławie w 2015 roku, jedna fankasatanistka chciała, żebyśmy podpisali jej płytę własną krwią. Gdy jeden z nas odmówił, zapytała, czy chociaż by na ten album nie napluł. Nadal zastanawiamy się jakie rytuały voodoo ona tam chciała odstawić. A pamiętacie Wasz pierwszy koncert? Anton Kallmin: Pierwszy koncert daliśmy w klubie o nazwie Prins Viktor w Gothenburgu. To było w 2014 roku. Byliśmy spięci, lekko pijani, a instrumenty być może trochę źle nastrojone. Ale przetrwaliśmy, aby móc teraz o tym opowiadać. Zagraliśmy wszystkie utwory z pierwszego albumu, oczywiście w podwójnym tempie. Moje ówczesna dziewczyna nagrała ten występ i umieściła go na Facebooku. Kilka dni później odezwali się do nas z Crusher Records i chcieli umówić spotkanie. Chyba więc w pewien sposób wiele jej zawdzięczamy! Jak się przedstawiają Wasze plany odnośnie promocji? Oskar Wersäll: W 2019r. będziemy promowali koncertami dwa albumy, które wydaliśmy w poprzednim roku. Mamy nową agencję koncertową, Rodeostar, którzy załatwiają nam występy. Mamy też w zanadrzu parę asów wspólnie z naszą wytwórnią, The Sign Records, ale nie możemy na razie nic zdradzić. Lada dzień zaczynamy też pracować nad demami na kolejny album, ale nagrywać będziemy chyba dopiero w 2020 roku najwcześniej. Podsumowując więc, 2019r. będzie dla nas kolejnym pracowitym rokiem, ale nie będzie to rok kolejnych dwóch albumów (śmiech) Dziękujemy za pytania! Mamy nadzieję niedługo zawitać do Polski! Bartłomiej Kuczak Tłumaczenie: Paweł Izbicki

Andrzej "Ryba" Gniazdowski był wokalistą VooDoo dobre sześć lat. Przestaliście się dogadywać, miał inną wizję tego materiału, czy po prostu śpiewanie w metalowej kapeli przestało być dla niego priorytetem? Ryszard Krupa: Tak, Ryba z roczną przerwą "wokalował" w VooDoo około czterech lat. Jego odejście spowodowane było zmianą priorytetów życiowych i śpiewanie w metalowej kapeli przestało go interesować. Liczyliście się z tym, że może dojść do takiej sytuacji, bo jakieś symptomy kryzysu były zauważalne, czy też była to dla was przykra niespodzianka? Ryszard Krupa: Symptomy były, ale nie spodziewaliśmy się, że może do tego dojść. Tym bardziej że materiał na płytę był nagrany. Byliście jednak w sytuacji o tyle korzystnej, że już przed laty w nagraniu jednego z pier wszych utworów na planowaną płytę "Lichwa" gościnnie wziął udział Piotr "Foreman" Foryś. Przypomnieliście sobie o nim w tej podbramkowej sytuacji, składając propozycję nie do odrzucenia? Ryszard Krupa: Z Foremanem znamy się od niepamiętnych czasów. Od lat jesteśmy w kontakcie, wiedział o naszych kłopotach. Znaliśmy jego możliwości wokalne. Zaproponowaliśmy Piterowi nagranie zupełnie nowych linii wokalnych i tekstów. Materiał zmienił całkowicie charakter na bardziej metalowy, choć balladka też jest. Wyszło to nam na dobre. Andrzej Knapp: Rozmawiając wcześniej z Piotrusiem niejednokrotnie wspominał, że chciał kiedyś nagrać płytę metalową po polsku i tak się właśnie stało. To musiała być korzystna oferta, skoro wziął na siebie kolejne obowiązki, bo jest przecież również wokalistą Hellias oraz Püdelsów (śmiech). A tak na serio to znacie się pewnie nie od dziś, tak więc dysponując czasem zgodził się wam pomóc? Ryszard Krupa: Tak i zrobił to bardzo dobrze w bardzo krótkim czasie. Zadanie było o tyle trudne, że do większości utworów musiał napisać nowe teksty ostała się bodaj tylko wspomniana już "Lichwa" czy "Dyktator", a czas już w tym momencie naglił, bo na 16- marca mieliście


Zmierzyć się z własną legendą Wyobraźcie sobie sytuację: ponad 30 lat po debiutanckiej płycie kończycie wreszcie kolejny, już od dawna zapowiadany, album. I nagle, z dnia na dzień, okazuje się, że gotowa płyta może powędrować do kosza, bo śpiewający na niej wokalista stracił zainteresowanie dalszym śpiewaniem... VooDoo nie poddali się jednak: błyskawicznie znaleźli starego/ nowego frontmana Piotra Forysia, który nie tylko nagrał zawodowo co trzeba, ale napisał też nowe teksty. Płyta "MMXIX" tylko na tym zyskała, bowiem śmiało można ją określić mianem godnej następczyni kultowego LP z roku 1987. O tych wszystkich perypetiach rozmawiamy z gitarzystami oryginalnego składu VooDoo: przecież ustalony termin promującego nową płytę koncertu w Warszawie? Ryszard Krupa: Zadanie było masakryczne i trudne, wokale nagrywane w dwóch studiach, w których trzeba było znaleźć terminy, wielokrotne zmiany koncepcji wokalu, koszty, horror. Efekt… płyta w tłoczni. Andrzej Knapp: Praktycznie w wielu przypadkach linia i tekst utworów zmieniały się bardzo dynamicznie, dosłownie live w studiu. Nagrywaliście w kilku studiach - to było zamierzone działanie, bo na przykład perkusja najlepiej brzmiała w jednej lokalizacji, a gitary praktyczniej było nagrać gdzie indziej, czy też to efekt luźnego podejścia do zagadnienia i pracy etapami, bez większego ciśnienia? Ryszard Krupa: To zamierzone działanie. Nowe ścieżki bębnów zostały nagrane w B&B Records w Niepołomicach u Kuby Muzyka, ponieważ wiedziałem że robi to świetnie, wokale u Adama Drzewieckiego. Gitary w studiu MDK Częstochowa. Andrzej Knapp: W sumie to trochę było turystycznie, ale za to poznaliśmy ciekawych ludzi z branży i ciekawy krajobrazy… Nowa wersja "MMXIX" podoba mi się znacznie bardziej - w pierwotnej wersji zbyt często brzmieliście niczym imitatorzy TSA, szczególnie w warstwie wokalnej, teraz zaś mogę śmiało powiedzieć, że to faktycznie powrót VooDoo w formie z debiutanckiej płyty. Wygląda więc na to, że czasem trze ba zrobić krok w tył, bo później zdecydowanie ruszyć do przodu? Ryszard Krupa: Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Andrzej Knapp: Fakt, Andrzej Ryba Gniazdowski ma bardzo podobny głos do słynnego Marka. Nowością w przypadku VooDoo są też kobiece chórki, bo w "Pocałunku śmierci" słychać Małgorzatę Kotwicę, w dodatku wokalistkę kojarzoną dotąd bardziej ze sceną pop? Ryszard Krupa: Byłem sceptyczny co do tego eksperymentu, ale forma kawałka, warstwa tekstowa, mnie przekonały, nie wiem jak będzie ze słuchaczami. Andrzej Knapp: Zakochałem się w głosie Gosi nagrywając ścieżki wokalu w studiu Adama Drzewieckiego. To wszystko efekt pomysłów aranżacyjnych do tego utworu. Jak to w życiu bywa stało to się przypadkiem, bo szukaliśmy wraz z Piotrem pomysłu na narrację refrenu. Poprosiliśmy Gosię, aby spróbowała dodać coś delikatnego do tego utworu i jest.

Mieliście gdzieś z tyłu głowy podczas prac nad tym materiałem, że nie możecie dać ciała i musi być to płyta nie gorsza od debiu tanckiej, w końcu kultowej wśród starszych fanów polskiego heavy, znanej też młodsze mu pokoleniu dzięki kompaktowej reedycji czy z YouTube? Ryszard Krupa: Oczywiście. Andrzej Knapp: W rzeczy samej (Indeed). Można więc powiedzieć, że z powodzeniem zmierzyliście się z własną legendą, dopisu-

mocji w Warszawie. Andrzej Knapp: A jest ktoś chętny, aby wyłożyć kasiorkę? Już jakiś czas temu pojawił się promujący płytę teledysk "Lichwa" - myślicie o następ nych, choćby w formie lyric video? Ryszard Krupa: Tak, myślimy. W marcu kręcimy jeszcze jeden klip, ale do którego utworu jeszcze nie zdecydowaliśmy. Andrzej Knapp: A ja już wiem… Planujecie więcej koncertów z okazji wyda nia powrotnej płyty, czy też nie macie takiego zamiaru, ograniczając się do kilku okazjonalnych występów w większych miastach czy rodzinnym Krakowie? Ryszard Krupa: Planujemy oczywiście więcej koncertów, także klubowych. Taka klubowa trasa sprawdziła się ostatnio w przypadku Non Iron - nie chcielibyście wrócić do dawnych czasów, tak jak oni, odwiedzić miejsc, gdzie VooDoo w latach 80. nigdy nie koncertował? Ryszard Krupa: Oczywiście, że chcemy. Andrzej Knapp: Mamy zaproszenia, ale trze-

Foto: VooDoo

jąc drugi rozdział historii VooDoo? Ryszard Krupa: Słuchacze ocenią, wydaje mi się że tak.

ba to ogarnąć logistycznie i zadbać też o odpowiednią reklamę w mediach, aby po latach przypomnieć się publiczności.

Sami zamierzacie wydać "MMXIX", czy też ukaże się nakładem jakiejś firmy fono graficznej? Ryszard Krupa: Wydajemy sami. Nie szukaliśmy firm fonograficznych, bardzo pomogła nasza managerka Monika Gąsiorek M-ART Warszawa.

Czyli warto wybrać się na ten koncert 16marca w warszawskim klubie Voo Doo (sic!), bo nie wiadomo kiedy nadarzy się kolejna okazja, a poza nowymi utworami zagracie też pewnie wszystkie swoje klasy ki, z "Dzikimi lustrami", "Maszyn wrzask" czy "Metalmania"? Ryszard Krupa: Będzie głównie nowy materiał, ale oczywiście zagramy też parę utworów z pierwszej płyty. Andrzej Knapp: Amen… Pozdrowienia dla ekipy HMP i fanów. Do zobaczenia na koncertach

Płyty kompaktowe są coraz mniej popularne, wzrasta za to znaczenie analogowych nośników. Myślicie w związku z tym o wydaniu "MMXIX" również na winylu czy na kasecie? Przydałoby się też winylowe wznowienie debiutu, bo ten longplay z Pronitu, z tłoczni Muzy, nie poraża jakością brzmienia? Ryszard Krupa: Oczywiście, że Pronit nie poraża jakością ale pamiętajmy który to był rok. Myślimy o winylu, ale to dopiero po pro-

Wojciech Chamryk

VOODOO

125


Metalowe siostry

śmy się Płonące Wiedźmy.

Odżegnują się od skojarzeń z Warlock i Doro, twierdząc, że największy wpływ miały na nie Iron Maiden i Judas Priest. Skoro jednak Burning Witches nazywa się tak, a nie inaczej, a do tego jest w 100 % kobiecym zespołem, to pewne porównania będą pewnie powtarzać się do znudzenia. O nudzie nie ma jednak mowy podczas słuchania obu płyt tej szwajcarskiej formacji, a już najnowsza "Hexenhammer" na pewno zachwyci fanów tradycyjnego heavy lat 80.: HMP: Zważywszy na to, że Burning Witches istnieje jakieś 3,5 roku, to już można mówić o tym, że w bardzo krótkim czasie dokonałyście tego, do czego wiele innych zespołów dochodzi znacznie dłużej, a ukoronowaniem owego procesu jest wydanie "Hexenhammer" nakładem Nuclear Blast - dobrze być wiedźmą w metalowym świecie, bo ułatwia to wiele spraw? (śmiech) Lala Frischknecht: To doprawdy niesamowite, jak "Hexenhammer" sobie dotychczas radzi. Wygląda na to, że cała ciężka praca się opłaciła. To świetny album, który każdy fan heavy metalu z lat 80. powinien posiadać. Muzyka na nim jest bardzo chwytliwa, dobrze wyprodukowana, piosenki dobrze za-

wnie mniej dziewczyn niż facetów gra choć by na perkusji i dalsze losy grupy potwierdzają, że trudno w Szwajcarii o odpowiednie osoby, stąd obecność w grupie gitarzystki z Holandii? To marzenie Romany, aby mieć całkowicie żeński skład. Ma ona też drugi zespół, Atlas & Axis, ale jest tam jedyną kobietą. Marzenia są fajne. Bycie w zespole złożonym z samych kobiet jest miłe, ponieważ rozumiemy się jak siostry. Na ten moment trudno jest znaleźć dziewczyny, które byłyby gotowe występować na żywo, ale na pewno gdzieś tam są, grają w swoich pokojach i pewnego dnia zawojują scenę. Sonia doskonale pasuje do Burning Witches, mimo, że jest z Holandii; to nie ma zna-

Doro była swoistą pionierką w metalowym świecie wczesnych lat 80., a do tego - co bardzo istotne - nigdy nie spuściła z tonu i jest cały czas na szczycie, czego nie da się niestety powiedzieć o Lee Aaron czy Licie Ford, jest więc pewnie nie tylko waszą idolką, ale i wzorem do naśladowania? Doro jest rzeczywiście ikoną heavy metalu i bardzo ją lubimy, niemniej jednak największy wpływ na nas i na nasze brzmienie mają Iron Maiden i Judas Priest. Darzymy sporym szacunkiem Doro, ponieważ aż do dziś walczy o heavy metal i utrzymuje tradycję przy życiu. Od samego początku miałyście sporo szczęścia, bo nie będąc całkowicie anonimowymi osobami zdołałyście doprowadzić do tego, że producentami waszego pierwszego demo zostali sami V.O. Pulver i Schmier - dla młodego zespołu było to pewnie coś nieby wałego, bo to przecież legendarni muzycy? Dokładnie tak, Schmier do wielu lat przyjaźni się z Romaną. Jest z zespołem od samego początku, a nawet wcześniej, bo zanim zespół powstał. Prowadzi nas, daje wskazówki i pomaga na wiele innych sposobów. V.O. Pulver to również przyjaciel Schmiera i członek naszej szwajcarskiej metalowej rodziny oraz Damir Eskic z Gonoreas i mąż Romany, również są z nami od samego początku i służą nam ogromną pomocą. Musiałyście zdawać sobie sprawę z potencjału swojej muzyki, a zainteresowanie takich tuzów jak wymienieni wyżej panowie też pewnie utwierdzało was w przekonaniu, że nie jest zła, ale jednak obwołanie go demem miesiąca w "Metal Hammer" i "Rock Hard" musiało was zaskoczyć, bo jednak obfitość najróżniejszych wydawnictw była tu pewnie ogromną konkurencją? Zupełnie się tego nie spodziewałyśmy, zwłaszcza, że dookoła jest tyle dobrych kapel, które w tym samym okresie również wypuściły swoje nagrania. Jesteśmy jednak bardzo zadowolone i szczęśliwe, że nasze demo zostało demem miesiąca w tych dwóch magazynach. To świetne uczucie: być młodym zespołem i dostąpić takiego uznania.

Foto: Burning Witches

aranżowane i zakorzenione w heavy metalu. Włożyłyśmy dużo wysiłku w ten album, ale nie tylko my, również ludzie, którzy są z nami od samego początku jak Schmier (Destruction), Damir Eskic (Gonoreas) i cała nasza metalowa rodzina wspierająca nas na każdym kroku. Jesteśmy im bardzo wdzięczne. Oczywiście nie byłoby to również możliwe bez udziału słuchaczy doceniających naszą muzykę; należą im się ogromne podziękowania. Jesteśmy bardzo zmotywowane do grania i tworzenia muzyki i dobrze się przy tym bawimy. Dużą wdzięczność czujemy też w stosunku do Nuclear Blast za to, że w nas uwierzyli, że nie widzieli w nas tylko żeńskiej kapeli, ale zespół potrafiący grać dobrą muzykę. Od początku założyłyście, że Burning Witches będzie wyłącznie kobiecym składem? Skąd taka decyzja i czy nie jest to jednocześnie jakieś ograniczenie, bo jednak relaty-

126

BURNING WITCHES

czenia. Jest bardzo utalentowaną młodą damą i wierzymy w jej umiejętności, poświęcenie i pasję do muzyki. Ale dość szybko skompletowałyście skład i jak dotąd nie zmieniał się on dość często, tak więc wygląda na to, że dobrze się dogaduje cie? Tak, absolutnie. Jak wspomniałam wyżej, jesteśmy jak siostry, jesteśmy rodziną. Spotykamy się często i nie mamy siebie dość. Jest taka płyta "Burning The Witches" i pewnie nie pomylę się zbytnio zakładając, że to dzięki niej wasz zespół nazywa się Burning Witches? Nasza nazwa nie ma nic wspólnego z albumem Warlock "Burning The Witches". Inna nazwa po prostu do nas nie pasuje. Jesteśmy grupką zwariowanych dziewczyn, gotowych spalać się w heavy metalu i dlatego nazwały-

Liczyłyście pewnie po cichu, że już na tym etapie uda się znaleźć wydawcę, tym bardziej, że Nuclear Blast zajął się dystrybucją tego demonstracyjnego singla? Nasze demo i pierwszy album, "Burning Witches", wypuściłyśmy samodzielnie. Fajnie, że przykuły one uwagę metalowego świata, to doskonały start dla nas. Demo było dostępne tylko na zamówienie w Nuclear Blast, nie spodziewałyśmy się, że podpiszemy z nimi kontrakt. To pewnie Schmier podpowiedział wam, że warto skorzystać z platformy Plesge Music, dzięki czemu wasz debiutancki album "Burning Witches", w powstaniu którego miał zresztą znaczący udział, tak jak i V.O. Pulver, ujrzał światło dzienne? Od momentu premiery tej płyty sprawy wokół zespołu nabrały rozpędu - druga gitarzystka Alea Wyss nie wytrzymała tego tempa, czy też były inne powody, że zastąpiła ją Sonia Nusselder? To była nasza decyzja, aby skorzystać z plat-


formy Pledge Music. Schmier nam to podpowiedział, bo mają dobrą reputację zdobytą pomaganiem nowym artystom i zespołom. Dzięki nim miałyśmy dobry start. Alea Wyss jest bardzo dobrą gitarzystką, ale niestety musiała opuścić zespół z powodów osobistych, to była tylko i wyłącznie jej decyzja. Fajnie, że teraz wymiata u nas Sonia. Jeszcze z Aleą w składzie zrealizowałyście koncertowy MLP "Burning Alive" z cztere ma utworami, w tym waszą wersją "Holy Diver" Dio. Skąd pomysł na takie wydawnictwo, w dodatku wydane wyłącznie na winylu - nośniku, który odszedł do lamusa akurat wtedy, gdy przychodziłyście na świat? Grałyśmy "Holy Diver" wiele razy na żywo, to jeden z najlepszych metalowych hymnów. Kilka osób prosiło nas, abyśmy nagrały go na album. To też było powodem, dla którego nagrałyśmy ten MLP. Nie mam nic przeciwko cyfrowej muzyce, ale winyl to jednak coś wyjątkowego. To świetne uczucie, zakupić album w tym formacie, otworzyć go, powąchać i trzymając kolorową okładkę w rękach, słuchać go; w tym zawiera się cała jego wartość. Kocham winyle i z pewnością nie jestem w tym odosobniona. Nie pożałowałyście więc pieniędzy, chcąc mieć w dyskografii takie wyjątkowe wydawnictwo, bo na tamtym etapie ewentualny kontrakt był jeszcze wielką niewiadomą i w sumie nie wiedziałyście, jakie będą dalsze losy zespołu, chociaż debiut ukazał się wcześniej na winylu nakładem Nuclear Blast? Nikt nie wie, co skrywa przyszłość. Jesteśmy jak każdy inny zespół, marzący o wydaniu własnej płyty i grający muzykę, którą kocha. To, że Nuclear Blast chcieli podpisać z nami kontrakt, to świetna sprawa, a i sam kontrakt nie jest wcale zły, jak dla początkującej kapeli. Pierwszy album był wcześniej dostępny tylko na zamówienie u nich. Pracowałyście już wtedy nad utworami, które trafiły na "Hexenhammer". Nuclear Blast był zainteresowany tą płytą już od wczesnego etapu jej powstawania, czy "kupił" dopiero gotowy do wydania materiał? Zaczęłyśmy pisać nowe piosenki tuż po wydaniu pierwszego albumu. W zasadzie miałyśmy już 6-7 utworów, zanim podpisałyśmy kontrakt z Nuclear Blast. Jesteśmy zadowolone, że materiał zawarty na "Hexenhammer" w całości im się spodobał. Znalezienie się w jednej z największych wytwórni metalowych świata to dla was pewnie spełnienie marzeń, tym bardziej, że nie jesteście w niej na pozycji ubogich krewnych, zapełniających katalog firmy nic nieznaczącymi tytułami? Byłyśmy zaskoczone, gdy usłyszałyśmy tę nowinę. Posiadanie kontraktu z jedną z największych wytwórni to spełnienie naszego marzenia. Jest wiele świetnych kapel, ale to właśnie nas wybrali. Nuclear Blast naprawdę pomaga nowym zespołom, zapewnia wiele możliwości promocji muzyki i wyniesienie ich kariery na wyższy poziom. Nazwa zespołu zobowiązuje, stąd zaintere sowanie słynnym "Młotem na czarownice" "Malleus Maleficarum", podręcznikiem dla

inkwizytorów z końca XV wieku, który stał się podstawą do warstwy tekstowej nowej płyty? Wiemy, że taka księga istnieje. To doskonały i bardzo odpowiedni, jak dla nas, pomysł na album. Ale nie skupiamy się tylko na "Malleus Maleficarum", mamy również teksty o ludzkiej kondycji, wojnie i zniszczeniu. Dla przykładu "Don't Cry My Tears" to utwór o depresji, o mierzeniu się z nią i walce o lepsze życie. Heinrich Krammer i Jacob Sprenger bywają często określani mianem szalonych opraw ców kobiet, dlatego chciałyście zwrócić uwa-

szły nam te covery. Przyjdzie więc w końcu pora na waszą wer sję "Burning The Witches", czy też byłby to zbyt oczywisty wybór? (śmiech) Nasza nazwa nie ma nic wspólnego z utworem Warlock. Nie planujemy nagrywać takiego coveru. Nuclear Blast promują was bardzo prężnie: lyric video do "Executed", teledysk do utworu tytułowego, reklamy, wywiady, nawet w polskim "Metal Hammer" numer "Executed" pojawił się na promocyjnej składance - same nie miałybyście szans na tak intensywną

Foto: Burning Witches

gę na bezkres zbrodni dokonanych przed wiekami w majestacie prawa? Ci goście byli stuknięci, po prostu nienawidzili kobiet. Wielu ludzi zginęło z powodu ich poczucia zagubienia i nienawiści. To jeden z najsmutniejszych okresów naszej historii. Utwór "Dead Ender" opowiada o Krammerze jako sprawcy całego tego zamieszania. "Hexenhammer" to oczywiście kolejny utwór poświęcony tej postaci. Mówi on o jego poglądach; że wiedźmy są nic niewarte i powinno się je palić żywcem. Muzycznie też jest nader zacnie, bo nie ograniczacie się tylko do kopiowania paten tów sprzed lat, chociaż wasz heavy jest klasyczny, wręcz archetypowy dla gatunku - w czym tkwi sekret tej równowagi? Teksty pisze Seraina, ma na nie wiele pomysłów. Doskonale wie, co robi. Możesz pisać utwory o czym tylko chcesz, jeśli tylko ma to jakiś sens, ale również opierać się na osobistych doświadczeniach. To jest tak, jakbyś pisał książkę - to ty, jako autor, wybierasz o czym ona będzie opowiadać. Nie odmówiłyście też sobie przyjemności zarejestrowania w studio "Holy Diver", na debiucie był "Jawbreaker" Judas Priest - lubi cie nagrywać covery, które pasują stylisty cznie do Burning Witches, a przy okazji oddajecie też pewnie hołd swym idolom? Iron Maiden i Judas Priest to nasze główne inspiracje, a jak wspomniałam wcześniej, "Holy Diver" jest utworem, który jako pierwszy wspólnie grałyśmy. Myślę, że nieźle wy-

promocję? Nieźle nam się wiodło już zanim podpisałyśmy kontrakt. Promowanie swoich artystów to zwyczajne zadanie wytwórni, tak już jest. Podobnie jest w rodzinie - wszyscy się wspierają i to właśnie robi dla nas Nuclear Blast. Jesteśmy im za to bardzo wdzięczne. Ukaże się też wznowienie obu waszych wcześniejszych materiałów na łączonym CD "Burning Witches" + "Burning Alive", macie też w dyskografii podwójny LP "Hexenhammer" z bonusami na stronie D, "Self Sacrifice" i akustyczną wersją "Don't Cry My Tears", które trafiły też na limitowaną edycję CD, tak więc fani Burning Witches nie będą mieli powodów do narzekań? Tak, będzie taka reedycja. Jako kolekcjoner, czy fan zespołu, na pewno chciałabym mieć takie wydania w swojej kolekcji, to fajna sprawa. Rok 2019 będzie więc dla was pod każdym względem przełomowy, musicie tylko dołożyć wszelkich starań by udało się zrealizować wasze wszystkie zamierzenia? Z pewnością będziemy miały wiele możliwości grania koncertów i występowania na dużych festiwalach. Bardzo chcemy rozpowszechniać naszą muzykę i dzielić się nią z tymi, którzy naprawdę kochają heavy metal. Jesteśmy gotowe do walki! Wojciech Chamryk, Paweł Izbicki, Karol Gospodarek

BURNING WITCHES

127


mniej jednego przez Kubert School.

Komiksy i metal Amerykanie z A Sound Of Thunder porwali się na coś naprawdę niebanalnego, wydając album tworzący całość z komiksem, gdzie każdy utwór był punktem wyjścia dla rysownika. Jak mówi gitarzysta Josh Schwartz stało się tak, bo chcieli stworzyć komiks o zespole, a jak się okazuje plany mają jeszcze ciekawsze: HMP: "It Was Metal" to już wasz siódmy album, nie licząc pomniejszych wydawnictw. To dlatego uznaliście, że z tej okazji warto przygotować coś szczególnego? Josh Schwartz: Myślę, że zdecydowaliśmy się stworzyć połączenie powieści graficznej i filmu animowanego bo lubimy wyzwania i chcieliśmy spróbować czegoś nowego. Kiedy tworzyliśmy nasze pierwsze albumy to samo nagranie płyty było ekscytujące, ale z czasem zaczęliśmy próbować nowych rzeczy jeśli chodzi o ich wartość i dodatkową zawartość multimedialną. Metal i komiksy idą z sobą w parze już od lat 70., kiedy to Kiss doczekali się pierwszego poświęconego sobie rysunkowego zeszytu. Również okładki ich niektórych płyt utrzymane były w komiksowej stylistyce, ale wy poszliście znacznie dalej? Tak, chcieliśmy stworzyć komiks o zespole albo coś związanego z zespołem, ale mieliśmy też na celu wzmocnienie doświadczenia, jakim jest przesłuchanie płyty, poprzez nadanie utworom większego znaczenia. Każda historia w komiksie "It Was Metal" dodaje trochę głębi jednemu z kawałków i pomaga słuchaczowi zobrazować tę muzykę i wyobrazić sobie coś więcej. ak rysownicy zareagowali na wieść, że sweJa go rodzaju scenariuszem dla ich pracy mają

być wasze utwory, z połączenia których powstanie nie tylko komiks, ale też wasza następna płyta? Przyznam, że wcześniej o czymś takim nie słyszałem, tak więc jesteś cie swego rodzaju prekursorami? Wszyscy rysownicy byli bardzo podekscytowani możliwością podjęcia pracy nad tym projektem. Teksty kawałków pomagały im w tworzeniu i dawały specyficzne parametry opowiadanej historii, a muzyka pomagała nadać projektowi odpowiednią atmosferę. Zwracaliście się do wybranych artystów, w tym swoich ulubionych, czy też miało to charakter takiego otwartego konkursu, gdzie każdy miał szansę stworzenia takiej opowieści, jeśli nadesłane przez niego próbki prac reprezentowały odpowiednio wysoki poziom? Mniej więcej pół na pół. Niektórzy artyści byli weteranami komiksu, z którymi skontaktowaliśmy się już pracując nad jednym z poprzednich albumów, "Tales from the Deadside", który stworzyliśmy współpracując z Valiant Entertainment, opowiadając o ich postaci, którą jest Shadowman. Bob Hall, Barry Kitson, Roberto de la Torre, Rafer Roberts, Jay Fettinger i Rachel Perciphone - wszystkich ich poznaliśmy poprzez Valiant Entertainment, w ten czy inny sposób. Do innych historii znaleźliśmy nowe talenty, niektórych artystów na konwentach i co naj-

Foto: A Sound Of Thunder

128

A SOUND OF THUNDER

Ktoś wam odmówił współpracy, czy też wszyscy chętnie godzili się na udział w tym nietypowym przedsięwzięciu? Ogólnie mówiąc, nikt nie odmówił, ale było kilka osób, które były zbyt zajęte albo związane ekskluzywnymi kontraktami, które nie pozwoliły im na współpracę z nami. Przyjaźnimy się z Lewisem Larosą, ale był zbyt zajęty pracą na Bloodshot, a Juan Jose Ryp był zainteresowany, ale nie mógł nam pomóc przez swój kontrakt. Komiks komiksem, ale dla nas ważniejsza jest jednak płyta. Wygląda na to, że zmoty wowani do pracy ogólną ideą tego projektu bardzo się zmobilizowaliście, bo wasz US heavy/power metal brzmi na "It Was Metal" szczególnie intrygująco? Chcieliśmy zrobić coś przyjemnego i dla nas do stworzenia, i dla potencjalnego słuchacza. To była bezpośrednia odpowiedź na poprzedni album, "Tales From The Deadside", z którego wciąż jestem ogromnie dumny, ale płyta ta była bardziej skomplikowana, wolniejsza i mroczniejsza, przez co nagrywanie jej nie dawało takiej przyjemności. Goście na waszych płytach to w sumie nic szczególnego, bo przecież już na debiu tanckim albumie śpiewał John Gallagher z Raven, później też zapraszaliście innych artystów, niektórych nawet częściej. Tym razem mamy jednak iście gwiazdorską obsadę, dzięki której bardzo zyskują przebojowy opener "Phantom Flight" z udziałem wokalisty Accept Marka Tornillo oraz długi, rozbudowany i wręcz progresywny utwór "Obsidian & Gold (Desdinova Re-turns)", w którym na organach gra sam Tony Carey. Pewnie marzyłeś o takiej współpra-cy odkąd zacząłeś grać, a z każdym kolejnym odsłuchem LP "Rising" Rainbow tylko utwierdzałeś się w tym przekonaniu, że może kie-dyś, jak już do tego dojdzie...? Po prostu wyszło tak, że udało się zorganizować kilka występów gościnnych. Kiedy zakładaliśmy zespół to nigdy nawet by mi się nie śniło, że będziemy mieli okazję zagrać z niektórymi z tych ludzi, ale z czasem nabraliśmy trochę reputacji, mieliśmy też dosyć poważanego producenta. To dzięki Kevinowi Gutierrezowi na naszym drugim albumie zagościł John Gallagher. Później, gdy byliśmy jeszcze bardziej rozpoznawalni, coraz więcej muzyków zgadzało się na gościnny występ z nami, ale zawsze musieliśmy odpowiednio dobierać naszych gości, by dopasować ich do rodzaju naszej muzyki, a nie tylko wybierać tych, których jesteśmy fanami. Na przykład, jak napisaliśmy "My Disease", wiedzieliśmy, że będziemy potrzebować czegoś mocnego i emocjonującego, przedstawionego przez kogoś kto potrafi wyrazić cierpienie na gruncie czysto psychologicznym. Wybraliśmy Blaze'a Bayley'a, bo wiedzieliśmy, że będzie pasował idealnie, na szczęście się zgodził! Wtedy zmieniliśmy trochę utwór by bardziej dopasować go do stylu Blaze'a, on sam dodał jeszcze od siebie kilka świetnych elementów! Nie mieliście pokusy nagrania z Tony'm na tę wcześniejszą EP-kę któregoś z klasy cznych utworów Rainbow z ery Ronniego Jamesa Dio? Może to Nina uznała, że "Death Alley Driver" będzie lepszym wybo-


rem? Oczywiście, uważamy epokę Dio za klasykę, ale ogólnie staramy się trzymać się trochę dalej od czysto topowych klasyków, jeśli coverujemy jakiś utwór i próbujemy nagrywać mniej popularne kawałki. Kiedy wybraliśmy "Death Alley Driver" to fani zasponsorowali też nasz cover "The Last in Line", więc wiedzieliśmy, że będziemy coverować też inny utwór Dio. Ale finalnie udało nam się wrzucić trochę "Kill The King" (jak i "Spotlight Kid") do naszego wykonania "Death Alley Driver". Zdajecie się darzyć klasycznego hard rocka szczególnym sentymentem, co potwierdza też choćby "Tomyris" - pewnych wpływów nie da się uniknąć, a zresztą nie ma co się od nich odcinać, bo byłoby to wręcz nienaturalne? Pewnie! Mamy w zespole trochę różnic stylistycznych, ja piszę większość ścieżek instrumentalnych a jestem wielkim fanem klasycznego hard rocka, takiego jak Deep Purple, więc na pewno słychać ten wpływ na "Tomyris", zwłaszcza kiedy zaczynają się organy. Myślę, że to połączenie heavy metalu z odrobiną klasycznego hard rocka i prog rocka to jedna z tych rzeczy wyróżniających nasz zespół. Oczywiście myślę też, że Nina to bardzo duża część tych wyróżników, bo nie ma zbyt wielu mocnych wokalistek w zespołach mieszających kilka rodzajów metalu. Według mnie Nina ma bardzo podobny styl do Doro, Leather Leone czy Marty Gabriel, ale one wszystkie tworzą bardziej typowy metal. Styl wokalny i nietrzymanie się utartych schematów są ogólnie czymś, co odróżnia nas od reszty zespołów. Odszedłem trochę od tematu, ale nie mogłem nie wspomnieć o tym jak świetną wokalistką jest Nina. Jesteście zespołem w pełni niezależnym i tak jak mogę zrozumieć, że rodzimi wydaw cy mogą nie oferować wam satysfakcjonujących warunków, to jednak w kontekście prezentowanego przez was poziomu dziwi mnie brak ofert od choćby niemieckich firm, bo przecież mnóstwo amerykańskich zespołów podpisuje z nimi kontrakty, a klasyczny heavy metal wciąż cieszy się w Europie sporą popularnością? Mieliśmy kilka ofert od mniejszych wydawców z Europy, zwłaszcza od niemieckich. Sukces naszego Kickstartera w pewien sposób utrudnia pracę z wydawcą. Na przykład wiemy, że możemy teraz finansować swoje albumy studyjne dzięki pomocy fanów na Kickstarterze. To daje nam wolność artystyczną, gdybyśmy chcieli moglibyśmy wypuszczać nowy album co roku, czemu sprzeciwiłoby się większość wydawców, którzy oczekują nowej płyty co 2-4 lata i całej masy tras koncertowych między albumami. Do tego nasi fani wolą kupować płyty CD bądź winyle bezpośrednio od nas. Aktualnie płacimy za koszty produkcji około dwóch dolarów za płytę CD. Wiemy, że sprzedamy około 1500 płyt poprzez pre-order i w kilka miesięcy po wydaniu albumu. Gdybyśmy pracowali z wydawcą musielibyśmy płacić od 5 do 9 dolarów za nasze własne płyty kupowane hurtowo, co oznacza, że tracilibyśmy od 4500 do 10500 dolarów na współpracy z wydawcą tylko w tym jej aspekcie. I to wszystko nie uwzględniając pieniędzy, które stracilibyśmy na wydaniach elektronicznych. Podsumowując,

stracilibyśmy tysiące dolarów gdybyśmy podpisali kontrakt z wydawcą. Pozostaje też pytanie czy wydawcy udałoby się sprzedać więcej płyt CD, winylowych i kopii elektronicznych od nas samych, i czy po odjęciu ich części zysków zarabialibyśmy więcej niż kupując płyty i winyle od wydawcy. Biorąc pod uwagę to, że małe bądź średnie wydawnictwa kontaktowały się z nami, a takie wydawnictwa najczęściej promują album tylko przez kilka miesięcy przed wydaniem go, myślę, że na tym też byśmy stracili. Niestety nie jesteśmy zespołem, który może jeździć na trasy przez sześć miesięcy co roku i nie stać nas na oddanie wydawcy części zysków z albumów w zamian za ewentualny, większy zysk z tras koncertowych. Być może odpowiedni wydawca wciąż na nas czeka, kto wie co przyniesie przyszłość, ale uważam, że będzie to musiał być ktoś kreatywny, kto znajdzie układ korzystny dla obu stron. Wszystko to brzmi

udało nam się zebrać 200000 dolarów na Kickstarterze. Jeśli uda nam się zgromadzić więcej fanów, to jest to całkiem realne. Pracujemy już nad historią epickiej długości, którą chcemy opowiedzieć poprzez muzykę i komiksy, co z łatwością można później przekształcić w film animowany. Myślę, że jeśli ten projekt nam się uda, to za jakieś trzy do pięciu lat może stworzymy również film animowany. Nie boimy się wielkich marzeń i ciężko pracujemy by się spełniły. I mamy kilka większych opowiadań, którymi chcielibyśmy podzielić się ze światem! Mając świadomość, że wspiera was tak oddany Legion Of Thunder jesteście więc gotowi na kolejne wyzwania i jeszcze nie raz zaskoczycie nas tak udanymi płytami jak "It Was Metal"? O tak, czujemy, że nasza energia artystyczna wciąż jest duża, mamy wiele pomysłów na dy-

Foto: A Sound Of Thunder

bardzo negatywnie, a nienawidzę rozmów o pieniądzach i całej tej ekonomii, ale prawdę mówiąc, jesteśmy w świetnej sytuacji finansowej. Możemy tworzyć albumy jak szybko nam to się udaje, w świetnym studio, ze świetnym producentem, gościć na swoich płytach kogo tylko uda nam się zaprosić, mamy okładki i same opakowania najwyższej jakości i do tego wciąż utrzymujemy wolność artystyczną. Liczba naszych fanów wciąż rośnie i chyba zostawiamy po sobie coś w stylu dziedzictwa. Cholera, przecież właśnie myślimy nad zrobieniem retrospektywnej kompilacji z pierwszych 10 lat działalności zespołu! Jedyny minus to to, że fanom metalu nie jest łatwo nas odnaleźć a ludzie spoza USA muszą zapłacić trochę więcej za koszty wysyłki. Oprócz tego, wszystko jest dobrze!

namiczne i chwytliwe kawałki. Na pewno czujemy też pociąg do nowych rodzajów projektów, więc następne edycje naszych płyt mogą nie być w formacie tradycyjnego albumu. Mimo to będzie dużo nowej muzyki, a przyszłość przyniesie też więcej tradycyjnych płyt od A Sound Of Thunder, włącznie z całą masą projektów. Myślę jednak, że zawsze będziemy zespołem wydającym głównie albumy! Wojciech Chamryk, Jakub Krawczyk, Paweł Gorgol

Kiss mieli też animowane filmy, wszyscy pamiętamy kultowy "Heavy Metal", ale stworzenie czegoś takiego w takiej sytuacji przerasta pewnie wasze możliwości finan sowe, mimo tego, że fani wspierają was w akcjach crowdfundingowych jak mało kogo? Może nam się uda stworzyć film animowany za pół miliona bądź milion dolarów. Być może na razie wydaje się to niemożliwe, ale już

A SOUND OF THUNDER

129


Każda rzecz może być dla mnie źródłem inspiracji Założony w 1996r. zespół Nightwish należy do czołówki fińskich zespołów metalowych. W skład grupy wchodzą: Tuomas Holopainen (klawisze), Emppu Vuorinen (gitara elektryczna), Jukka Nevalainen (perkusja, obecnie zastępowany przez Kaia Hahto), Marco Hietala (gitara basowa), Troy Donockley (flet, dudy) i Floor Jansen (wokal). Kapela ma na swoim koncie dziewięć udanych albumów, pięć albumów koncertowych, ścieżkę dźwiękową do filmu "Imaginaerum" i jedną EP-kę. Ponad dwudziestoletnia historia grupy stała się motywem przewodnim trasy Decades Tour, w czasie której zespół zabiera fanów w swego rodzaju podróż w czasie i przypomina kawałki z różnych okresów swej twórczości. W wywiadzie udzielonym przed koncertem w Krakowie basista i wokal wspierający Nightwish Marco Hietala wraca wspomnieniami do swoich początków w kapeli, opowiada o fascynacji fantastyką, muzycznych inspiracjach i współpracach oraz zdradza swoje plany na przyszłość. HMP: Jesteś członkiem Nightwish już od siedemnastu lat i wielu fanów grupy nie potrafi sobie wyobrazić kapeli bez Ciebie. Pamiętasz pierwszy koncert zespołu ze swoim udziałem? Marco Hietala: To był rok 2002 i mały klubowy show w Finlandii na rozgrzewkę, zanim jeszcze zaczęliśmy występy na festiwalach. Wydaliśmy wtedy w maju album "Century Child" z singlem "Ever Dream". Potem zaś

że warto do mnie zadzwonić i zapytać, czy jestem zainteresowany dołączeniem do grupy. Powiedziałem, że możemy spróbować. Przećwiczyliśmy kilka piosenek, po czym Tuomas uznał, że to jest to i wspólnie zrealizowaliśmy album. Nie miałeś żadnych problemów z tym, by pogodzić dołączenie do grupy z innymi obowiązkami?

"Endless Forms Most Beautiful" oraz "The Siren" z "Once", chociaż nie zawsze było to umieszczane w napisach. Ufam jednak wizji Tuomasa, bo to jego muzyka i spojrzenie na nią wraz z głosem ówczesnej wokalistki Tarji sprawiły, że kapela stała się wielka. Dzięki Tuomasowi ta wizja cały czas trwa. Czasem coś napiszę lub zasugeruję i przechodzi to przez jego filtr, ale nie zamierzam swoich rzeczy w żaden sposób narzucać. Nawet kiedy dodajesz coś od siebie, powinno to być spójne z ogólną wizją Tuomasa. Tak, te treści powinny być spójne. Dlatego właśnie oddaję mu moje zapiski, żeby zostały przez niego przefiltrowane i zaakceptowane. Obecnie w ramach trasy Decades Tour macie okazję grać utwory, których nie prezen towaliście przed publicznością od wielu lat. Masz jakiś kawałek, który chciałbyś jeszcze dodać do setlisty? Jest kilka takich utworów. Mieliśmy już okazję występować w ramach trasy z "Deep Silent Complete" i to jest bardzo ekscytujący kawałek, ale musieliśmy usunąć z setlisty jeden z 20 utworów i niestety padło na niego. Były też jednak miłe niespodzianki. Zaczęliśmy na przykład ćwiczyć "Devil and the Deep Dark Ocean", w którym przez większość czasu jest wiele szybkich partii basowych i do tego połączonych z wokalem. Było to dla mnie duże wyzwanie. Musiałem detalicznie poznać ten utwór, żeby wszystko dobrze wyszło. Lubię jednak wyzwania, szczególnie jeśli mogę im sprostać (śmiech). Myślę, że ze znakomitym wokalem Floor jesteście w stanie zagrać wszystko. Tak. W dużej mierze dlatego, że jest tak silną i wszechstronną wokalistką, więc wspaniale jest móc z nią pracować. Podobnie jest w przypadku wokalnych harmonii z Troyem. Przygotowując się do tej trasy, długo zastanawialiśmy się, jak sprawić, by stare utwory dobrze zabrzmiały w nowym składzie. Musieliśmy przyjrzeć się wokalom i sprawdzić, gdzie można umieścić harmonie i inne tego typu rzeczy. Potem doszły jeszcze aranże i sekcja rytmiczna. Myślę, że całość brzmi nieźle.

Foto: Nightwish

130

przyszło lato i cała seria koncertów festiwalowych, więc moje wspomnienia z tamtego okresu są dość rozmyte. Z kolei po letnich występach polecieliśmy na trzy tygodnie do Ameryki Południowej i to już bardziej zapisało mi się w pamięci.

Kiedy zespół poprosił mnie, abym do nich dołączył, właśnie zostałem ojcem bliźniaków, więc musieliśmy dokładnie omówić tę sprawę w domu. Teraz chłopcy mają już siedemnaście lat, a żony już przy mnie nie ma i nawet mam już nową (śmiech).

A jak w ogóle doszło do tego, że zostałeś nowym basistą grupy i zastąpiłeś Samiego Vänskę? W 2000r., kiedy grałem w zespole Sinergy, przez pięć tygodni występowaliśmy przed Nightwish jako support w czasie ich europejskiej trasy po wydaniu albumu "Wishmaster". W tym czasie poznaliśmy się i kiedy kapela miała problem z basistą, Tuomas uznał,

Prawie wszystkie utwory Nightwish napisane są przez Tuomasa, ale wiem, że napisałeś muzykę m.in. do "The Islander" i "The Crow, the Owl and the Dove". Chciałbyś więcej pisać w ramach swojej działalności w zespole? Prawdę mówiąc, jestem też autorem kilku fragmentów lirycznych, między innymi w "Yours in an Empty Hope" i "Weak Fantasy" z

NIGHTWISH

Wasza trasa koncertowa przywodzi na myśl wspomnienia związane z historią zespołu. Masz jakieś swoje ulubione? Jest tego całkiem sporo. Pamiętam, że kiedy jeszcze z Sinergy rozgrzewaliśmy publiczność przed Nightwish, ja i gitarzysta Roope Latvala lekko wstawieni oglądaliśmy po naszym występie koncert Nightwish. Grali akurat "Come Cover Me". Powiedziałem mu wtedy: "To brzmi nieźle, to brzmi nieźle!". Teraz sam to gram i nawet śpiewam w tle! (śmiech) Jak mógłbyś opisać swoje główne artystyczne źródła inspiracji? Staram się zachować otwarty umysł - każda rzecz, którą zobaczę, może stać się dla mnie źródłem inspiracji. Jeżeli coś piszę, nawet jeśli okazuje się to nudne i słabe, to wciąż nad tym pracuję. Staram się próbować różnych rzeczy. Oczywiście jestem dużym fanem powieści science fiction i prawdopodobnie czytanie jest dla mnie największą inspiracją. Stały kontakt z literaturą nieuchronnie uczy cię jak posługiwać się językami. Czytam bardzo dużo rzeczy po angielsku. Fiński jest niestety dość margin-


alnym językiem i nie tłumaczy się na niego wystarczająco dużo science fiction w stosunku do mojego apetytu. Skoro mowa o Twoich ulubionych książkach. Gdybyś mógł zostać na jeden dzień jednym z bohaterów powieści fantasy lub science fiction, kto by to był? Może Gandalf ze względu na brodę? Rzeczywiście jestem bardziej typem czarodzieja niż wojownika (śmiech). Zawsze byłem bardziej myślicielem, ale bardzo trudno jest mi wskazać jedną ulubioną postać. A pierwsza, która przyszła Ci do głowy? Szczerze mówiąc, był to właśnie Gandalf. Jest jednak trochę starszy ode mnie. Ja wciąż mogę robić rock'n'roll, wciąż interesują mnie kobiety… Może po latach pójdę w czarodziejstwo! (śmiech) Miałeś szansę występować z wieloma różnymi zespołami, m.in. After Forever, Delain i Ayreon. Czy masz jakąś swoją ulu bioną współpracę, która była najbardziej inspirująca i owocna? Bardzo dobrze wspominam swój udział w projekcie Northern Kings. Podobnie moją pierwszą kapelę Tarot, w której grałem przez bardzo długi czas do śmierci naszego perkusisty - teraz zespół jest w zawieszeniu. Moi holenderscy kumple z Delain też byli wspaniali. A skoro mowa o Holendrach, chyba najbardziej interesującą współpracą był Ayreon z Arjenem Lucassenem. Robi świetny prog rock, który przeciwstawia się mainstreamowi. Całym sercem to aprobuję - muzyka z głębią i ideą. Wiem, że śpiewasz nie tylko w języku ang ielskim, ale i fińskim. Czy uważasz, że Twój ojczysty język jest bardziej melodyjny? W fińskim spółgłoski są bardziej szorstkie, więc bardzo wpływa to na śpiewanie. Śpiewasz w tym języku trochę delikatniej niż w angielskim, aby brzmiał on nieco bardziej melodyjnie. Tak to zazwyczaj wygląda, również u innych artystów, gdy porównuję ich fiński i anglojęzyczny repertuar. Między fińskim i

Foto: Nightwish

angielskim jest też wiele różnic, np. w sylabach. W angielskim jest wiele słów, w których akcent pada na drugą sylabę, a w fińskim zazwyczaj pada na pierwszą. Z tego powodu nie można zrobić idealnego tłumaczenia piosenki z jednego języka na drugi. A który z tych języków preferujesz w śpiewaniu? Trudno stwierdzić. Obydwa mają swoje zalety. Myślisz po fińsku czy angielsku, kiedy tworzysz utwory? Zależy nad czym akurat pracuję. Przez to, że dużo czytam po angielsku, przez dużą część czasu myślę w języku angielskim. Obracam się też wśród ludzi, którzy mówią po angielsku, bo mamy w kapeli Brytyjczyka i Holenderkę. Używamy bardzo dużo tego języka, więc zaczynam myśleć w nim więcej i więcej. To pomaga pisać teksty od razu po angielsku i ułatwia proces twórczy.

Koncert w Krakowie jest już waszym szóstym występem w Polsce. Masz jakieś swoje ulubione wspomnienie związane z polskimi fanami? Pierwszą rzeczą, jaką pamiętam, jest Mystic Festival w Chorzowie w 2005r., gdzie graliśmy razem z Iron Maiden. To był dla mnie wyjątkowy moment, pierwsze takie przeżycie z gwiazdami tej ligi. Polscy fani są świetni. Muszę przyznać, że na terenie Europy Środkowo-Wschodniej, w szczególności w krajach, które były za żelazną kurtyną, publiczność jest naprawdę niesamowita. W Europie Zachodniej, podobnie jak w Ameryce Północnej, ludzie są dość skrępowani przez cholerną cywilizację i pozostają umiarkowani w emocjach. We wschodniej części Europy i w Ameryce Południowej fani czują się bardziej związani z wydarzeniem i robią prawdziwe piekło. Chciałbym zobaczyć to samo w tych cholernie wyrafinowanych ludziach z Zachodu. Wspomniałeś o zespole Tarot, w którym jak wiem grał również Twój brat Zachary Hietala. Jak to jest grać z bratem w jednej kapeli? Te relacje nie różnią się zbytnio od relacji z innymi członkami grupy. Oczywiście kiedy byliśmy młodsi i mieszkaliśmy razem, bardzo dużo rozmawialiśmy o muzyce. Trochę ze sobą walczyliśmy, kto gdzie będzie liderem na danych polach. Dopiero później odkryliśmy, że obydwaj możemy dominować tam, gdzie chcemy, jeśli mamy do tego odpowiednie umiejętności. Tak więc nie było to aż tak inne niż bycie w zespole z kimkolwiek innym. Po prostu jest moim bratem, więc go kocham, ale może mnie wkurzać jak każdy inny (śmiech). Na pewno ta relacja jest bardziej emocjon alna z powodu tych rodzinnych powiązań. Tak, oczywiście. W prywatnej relacji na pewno tych emocji jest więcej. Chociaż właściwie od dawna już się nie kłócimy. Nawet w zespole analizujemy różne pomysły, ale niczego nie forsujemy na siłę. Sprawdzamy, co będzie najlepsze, i rozmawiamy ze sobą na ten temat. To wszystko idzie nam dość łatwo.

Foto: Nightwish

Skoro mowa o rodzinie… Zbliżają się świę-

NIGHTWISH

131


ta Bożego Narodzenia. Masz jakieś konkretne plany, jak je spędzisz? Przed świętami, 18 i 20 grudnia 2018r., mam dwa koncerty w ramach Raskasta Joulua po tym, jak zakończymy trasę koncertową z Nightwish. Potem wracam do domu na święta i w trakcie świątecznego wypoczynku będę pracował w moim domowym studiu. Jestem w trakcie tworzenia mojego solowego albumu. Solowy album? Będzie się nazywał "Pyre of the Black Heart" i pojawi się wiosną. Prawdopodobnie będę robił wokale, bo właściwie tylko one zostały mi jeszcze do nagrania. To będzie krążek inspirowany twórczością

innych. Jak dbasz o swój głos, żeby dobrze brzmiał? Obecnie nie palę już zwykłych papierosów, tylko elektroniczne. Staram się ćwiczyć głos i dbać o zdrowie. Twoja kondycja fizyczna wpływa na całe ciało, między innymi na język, płuca i brzuch, czy to, czego używasz do wydawania z siebie głosu. Pozostawanie przynajmniej w sensownej formie jest więc bardzo dobrym pomysłem, a w świetnej jeszcze lepszym. Mam pewną swoją maszynerię, która początkowo była przeznaczona tylko dla astmatyków, potem zaczęto jej używać u sportowców, a teraz też u wokalistów. Odkryłem, że bardzo mi pomaga. To urządzenie wykorzystuje ciśnienie wytwarzanie przy wdychaniu i wydychaniu powietrza. Używam go w czasie

zwraca mi uwagę, że nie chce, by wpadały jej do buzi, kiedy mnie całuje. Wyobrażasz sobie siebie bez brody? Oczywiście! Nie miałem takiego zamiaru, by stała się ona moim znakiem firmowym. Tak się po prostu stało. Zacząłem ją zapuszczać, potem pojawiły się na niej siwe włosy, więc zacząłem ją rozdzielać, a teraz już cała jest siwa. Choćby teledysk do "The Islander" pokazu je, że ten wizerunek bardzo współgra z twór czością Nightwish. Zdecydowanie pasuje do kawałków inspirowanych folkiem. Ludzie znają mnie przede wszystkim jako basistę i wokalistę wspierającego, ale też gram bardzo dużo na gitarze akustycznej. To na niej gram przez większość czasu, gdy jestem w domu. Dlatego właśnie napisałem "The Islander" czy "The Crow, the Owl and the Dove" - narodziły się z mojego zamiłowania do akustyka. Wspomniałeś o tym, że słuchasz nie tylko ostrej muzyki. Jaki jest najdziwniejszy utwór, jaki można znaleźć na Twojej playliście? W muzyce pop możemy znaleźć jakieś nieoczekiwane zaskoczenia. Robbie Williams ma kilka bardzo dobrych utworów. Nawet Backstreet Boys, którzy należą do klasyki boysbandów, mają kilka fajnych popowych kawałków, nieporównywalnych ze szmirą typu Westlife. Nie słucham jednak takiej muzyki zbyt wiele. A skoro już mówimy o różnych źródłach wpływów, dużą inspiracją są dla mnie celtycka i irlandzka muzyka folkowa, zespoły takie jak Jethro Tull. Mają też w swojej muzyce bardzo dużo gitary akustycznej.

Foto: Nightwish

Tarot lub Nightwish, czy po prostu Marco? Myślę, że będzie wszystkiego po trochu. Na tym albumie usłyszycie moją muzyczną historię. Znajdzie się tam kilka ciekawych instrumentów, np. róg w niektórych piosenkach. To takie połączenie od hard rocka lat 70., przez heavy metal, po prog rock. Nie będzie to tak dosłowny heavy metal jak w Tarot, ale nie będzie też tak symfonicznie jak w Nightwish. Za to na pewno będzie w tym duże zróżnicowanie stylistyczne i głębia. Mieliśmy szansę usłyszeć Twój wokal w takich utworach Nightwish jak "The Islander", "While Your Lips Are Still Red" i wielu

trasy przynajmniej dwa-trzy razy dziennie. A uprawiasz jakieś sporty, żeby zadbać o zdrowie i formę? Rock'n'roll ocalił mnie przed uprawianiem sportu (śmiech). Mam w domu maszynę do wiosłowania i rower stacjonarny. Staram się od czasu do czasu z nich korzystać. Uczyłeś się muzyki w Oulunkylä Pop and Jazz Conservatory w Helsinkach. Wyobrażasz sobie siebie śpiewającego jazz lub pop? Wcześniej byłem też przez trzy lata w liceum muzycznym. Pop czy jazz? Zależy od piosenki. Nie jestem jakimś muzycznym przeciwnikiem czegokolwiek. Jeżeli jakaś rzecz jest dobra, to ją lubię. Teraz mamy zalew różnych utworów z elementami hip hopu i nawet tego mogę czasem posłuchać. Wykorzystują sample lub zmiksowane dźwięki z różnych innych utworów, tworząc nową jakość - niektóre z tych kawałków są naprawdę dobre. Nudzi mnie jednak to ich ciągłe "gadanie", bo w muzyce uwielbiam przede wszystkim melodię. Twoim znakiem rozpoznawczym jest charakterystyczna broda, bez której trudno jest sobie Ciebie wyobrazić. Jak o nią dbasz? Korzystasz z usług barbera? Nie, od czasu do czasu jedynie trochę ją porządkuję. Powinienem robić to częściej, ponieważ wąsy robią się zbyt długie i moja żona

132

NIGHTWISH

Domyślam się, że macie podobne gusty muzyczne z Troyem, który dołączył do zespołu przed paroma laty. Jesteśmy z Troyem w podobnym wieku i obydwaj mamy pociąg do brytyjskiego prog rocka i hard rocka. Troy jest bardziej po stronie prog rocka niż ja, ale i tak mamy wiele wspólnego. Dzięki temu, że Troy doszedł do Nightwish, nie jesteś już najstarszy w kapeli. Tak, to świetna sprawa! (śmiech) Mogę oddać jemu rolę mądrego starca. W 2020r. planujecie wydać jako Nightwish nowy, dziesiąty już album. Czy mógłbyś nam zdradzić cokolwiek na jego temat? Na razie ten album jest jeszcze na bardzo wczesnym etapie prac. Dopiero latem przyszłego roku powinniśmy zacząć pierwsze próby. Do tego czasu będziemy się wspólnie spotykać, analizować utwory, składać je w całość, ćwiczyć wokal i harmonie. Utwory mają tendencję do dość dynamicznej zmiany, kiedy już wspólnie się zbieramy, więc dopiero w przyszłe lato będę mógł podzielić się konkretami. Marek Teler


brze. To zaszczyt oddać hołd czemuś tak istotnemu w naszej historii i podzielić się tym z resztą świata.

Pionierzy z Chorwacji Power metal w żadnym razie nie jest czymś oryginalnym, nawet jeśli pobrzmiewa odniesieniami do symfonicznego czy progresywnego metalu. Chorwacki Sage ma jednak coś jedynego w swoim rodzaju: koncepcyjny album "Anno Domini 1573", opowiadający o krwawym antyfeudalnym powstaniu chłopskim z XVI wieku. Jest więc ciekawa, bo oparta na faktach, historia, a muzyka też trzyma poziom: HMP: Istniejecie raptem od pięciu lat, właśnie wydaliście debiutancki album, ale poczynacie sobie bardzo pewnie, niczym starzy wyjadacze - to pewnie efekty tego, że jesteście bardzo skoncentrowani na tym co robicie, a do tego wiecie co chcecie osiągnąć, konsekwentnie realizując zamierzone cele? Enio Vuèeta: Powiedziałbym raczej, że od początku wiedzieliśmy czego chcemy - stworzyliśmy plan, doprowadziliśmy go do końca i stąd bierze się nasza pewność siebie.

wymyślono już chyba wszystko, trudno więc o jakieś nowatorskie rozwiązania. Jednak z tego co słyszę na "Anno Domini 1573" zadbaliście o to, żeby warstwa muzyczna tego albumu była jak najbardziej urozmaicona? Zawsze jest ciężko stworzyć coś nowego, ale myślimy, że wnieśliśmy trochę naszego stylu do tego rodzaju muzyki. Wykorzystanie skrzypiec, różnych klawiszowych brzmień, kobiecego wokalu, chóral nych i symfonicznych partii - posiedzieliście

Popularyzujecie również historię swej ojczyzny w świecie, bo w Chorwacji wszyscy pewnie doskonale znają te wydarzenia, zakończone dwoma krwawymi bitwami i straceniem przywódcy buntu Matija Gubeca? Większość Chorwatów zna historię naszego kraju, uczą tego w szkołach. Historię tego powstania można też bez trudu odnieść również do czasów współczes nych, potraktować ją jako uniwersalną metaforę walki dobra ze złem? Widzimy, że historia się powtarza, więc to było ważne, żeby o tym mówić. Żyjemy w ciężkich czasach! Nagranie albumu wypełnionego niepowiązanymi ze sobą utworami byłoby pewnie znacznie łatwiejsze, ale teraz pewnie w żadnym razie nie żałujecie tego ogromnego wysiłku, włożonego w stworzenie tego kon-

Wiele zespołów osiąga to metodą małych, stopniowych kroków: pierwsze demo, jakaś EP-ka, potem samodzielnie wydany album. U was wyglądało to inaczej, bo zaczynacie od długogrającego materiału, a "Anno Domini 1573" firmuje Rockshots Records - trudno było zdobyć ten kontrakt? Właściwie zaczęliśmy od singli oraz przygotowywania teledysków do każdego z nich, dając tym samym naszej publice tak co 3-5 miesięcy coś do obejrzenia i posłuchania. Po pięciu długich latach Rockshots Records zauważyli to, co robiliśmy i podpisaliśmy kontrakt. Od początku myśleliście o zagranicznym wydawcy, bo chorwackie firmy nie byłyby w stanie zapewnić wam promocji poza grani cami kraju? Chorwackie firmy nie działają przyszłościowo, dlatego zawsze chcieliśmy działać z kimś spoza Chorwacji. Wspominaliśmy o tym na początku naszej rozmowy i myślę, że warto to podkreślić, bowiem "Anno Domini 1573" jawi się - nie tylko jak na chorwackie realia - niczym jakaś superprodukcja: u siebie pracowaliście z Franjo Valenticem i Fedorem Boicem, więc to już była nobilitacja dla młodego zespołu, a później w USA pałeczkę przejęli od nich Casey Grillo, muzyk znany z Kamelot oraz Jim Morris, który w swoim Morrisound Recording Studio zmiksował materiał i dokonał jego masteringu? Byliśmy zachwyceni możliwością współpracy z tak wspaniałymi ludźmi w Chorwacji, ale także były perkusista Kamelot, Casey Grillo, który gra teraz z Queensryche, dołączył do nas na singlu "Join Us". Casey był również producentem i zmiksował nasz album w studio Morrisound, w którym nagrywało wiele znanych metalowych zespołów, które bardzo lubimy, takich jak Iced Earth czy Demons & Wizards. Były chwile, kiedy nie do końca mogliście w to uwierzyć? "Wow, tacy ludzie pracują nad naszą płytą"?! Oczywiście! Kto by tak nie miał? W stylistyce progresywnego power metalu

Foto: Sage

nad aranżacjami, ale opłaciło się? Nie zmienilibyśmy nawet jednej nuty na tym albumie. To był zaszczyt, ale też rozwijające doświadczenie, pracować z tymi muzykami, którzy pojawili się na naszym albumie. Zaciekawia też strona tekstowa, bo "Anno Domini 1573" to album koncepcyjny, traktujący o słynnym antyfeudalnym powstaniu chłopskim w Chorwacji. Uznaliście, że temat jest na tyle ciekawy i oryginalny, że warto po niego sięgnąć, zamiast powtarzać jakieś tekstowe schematy, które już dawno przejadły się słuchaczom? Chcieliśmy przedstawić światu historię Chorwacji, podzielić się tym, że walka pomiędzy dobrem a złem jest czymś uniwersalnym, oraz że wszyscy bierzemy w niej udział. To pewnie pierwsza płyta z utworami trak tującymi o tym powstaniu, tak więc jesteście swego rodzaju pionierami? Jesteśmy szczęśliwi, że jako pierwsi w Chorwacji zajęliśmy się tym tematem, w związku z tym wiedzieliśmy, że musimy zrobić to do-

ceptu? Nie masz czego żałować, jeśli robisz to co kochasz. Płytę promują teledyski do "Treason"i "Battle", co jest dość istotne w czasach dominacji internetu, ale pewnie nie zamierzacie na tym poprzestać i zaprezentować też "Anno Domini 1573" na koncertach? Będą koncerty i będziemy to grać - właśnie prowadzimy negocjacje odnośnie kilku europejskich dat. Odważycie się grać całość tej płyty utwór po utworze, tak jak w wersji studyjnej, czy to jednak zbyt ambitny pomysł, bo trudno jest skupić uwagę słuchaczy na tak długo? Nie sądzimy żeby to było zbyt ambitne - na to właśnie pracowaliśmy, ale jeśli lubisz konkretny kawałek możesz zawsze posłuchać go on-line w aucie jako część twojej playlisty. Wojciech Chamryk, Lena Lyszkiewicz, Aleksandra Eliasz

SAGE

133


HOLLOW

Niektóre partie wokalne napisałem naśladując Johna Arca Tego się nie spodziewałem. Myślałem, że ich album "Architect of the Mind" z 1999 roku trafił do nielicznego grona fanów i przepadł w pamięci tegoż gremium. A tu proszę, Andreas Stoltz postanowił na nowo ożywić Hollow. Pewnie starych prog maniaków to ucieszy, a młodych przynajmniej zaintryguje. I w zasadzie do nich skierowany jest ten wywiad, więc serdecznie zapraszam. HMP: Opowiedz trochę o Hollow i Binary Creed . Andreas Stoltz: Hollow było aktywne przez całe lata 90-te. Zaczęliśmy jako trio: ja grałem na gitarze i śpiewałem, Thomas był basistą a Urban perkusistą. W późniejszym czasie, Marcus dołączył na drugą gitarę. Naszą pierwszą płytą była EPka, którą wydała mała lokalna wytwórnia chyba w roku 1994. Graliśmy koncerty w naszym rodzinnym Umea, a wkrótce skompletowaliśmy materiał na pierwszy pełny album. Nagraliśmy go w studio zbudowanym i prowadzonym przez stowarzyszenie kształcenia dorosłych, Studiefrämjandet. Utwory na "Modern Cathedral" (98) pisaliśmy przez kilka lat i pewnie z tego powodu, mimo że według mnie są one naprawdę dobre, nie bardzo do siebie pasują. Tak czy inaczej, wysłaliśmy "Modern Cathedral" do kilku różnych wytwórni, a umowę podpisaliśmy z Nuclear Blast. To było dość niesamowite, byliśmy tym wszystkim zdrowo podekscytowani. Nadszedł czas na kampanię marketingową: wywiady i artykuły co nas mocno inspirowało do pisania kolejnego albumu. Zawsze lubiłem albumy koncepcyjne, więc "Architect Of The Mind" (99) musiał nim być. Jako zagorzały czytelnik Sci-Fi, napisałem o sztucznej inteligencji oraz Internecie,

Czy po 18 latach trudno było Ci odtworzyć muzyczny świat Hollow? Mój głos i styl śpiewania jest praktycznie taki sam jak w tamtych czasach. Lubię grać na różne sposoby na gitarze i doceniam zespoły, które eksperymentują ze swoimi instrumentami, zwłaszcza z gitarami. Te cechy są głównie takie same, jednak jak ze wszystkim, co robisz przez dłuższy czas, zmienia się to i ewoluuje. Muzyka nadal jest melodyjna a gitary wysoko w miksie.

który był całkiem świeżą sprawą w tamtym czasie. Teraz dla Hollow zostawiam pomysły, które być może nie do końca pasują do tego, co robimy w Binary Creed.

Jak długo pracowałeś nad materiałem na "Between Eternities of Darkness"? Pisałem utwory jesienią 2016 i wiosną 2017 roku.

W jakich okolicznościach wpadłeś na pomysł aby reaktywować Hollow? Wypuszczałem demówki i pisałem utwory przez cały czas od kiedy Hollow przestało funkcjonować jako zespół w 1999 roku. Niektórym ludziom podobało się to, co robiliśmy, czułem więc, że całe to komponowanie i nagrywanie musi kiedyś zaowocować i stać się dostępne dla starych fanów. Tak więc, ponieważ miałem pomysł na album koncepcyjny i całkiem sporo utworów, zacząłem wszystko planować.

Co pojawiło sie pierwsze, opowieść wyko rzystana na albumie czy muzyka? Tym razem historia była pierwsza. Wymyślam fabułę i dzielę ją na sekwencje, będące kolejnymi utworami. Widzę to wszystko niemal jak kolejne sceny w scenariuszu. Każda scena ma swój nastrój i dokłada coś do całej historii. Kiedy już ustali się atmosfera i tekstowa zawartość utworów, staram się napisać muzykę, która będzie do tego pasowała. Oczywiście czasami najpierw tworzę muzykę i wtedy dopasowuję ją do jednej z sekwencji opowieści.

Hollow w latach dziewięćdziesiątych to był regularny zespół, teraz to twój projekt. Będziesz dążył do tego aby był to normalny zespól, czy też pozostaniesz przy solowym projekcie? Zobaczymy. Super byłoby wykonywać stare utwory jak również te z "Between Eternities Of Darkness". Znam paru kolesi, którzy byliby zainteresowani graniem na żywo! Jeśli byłby popyt, fajnie byłoby wystąpić na jakimś festiwalu.

Temat albumu to wewnętrzne problemy rodziny, co Cię skłoniło do zajęcia się właśnie takim tematem? Jest wiele powodów. Młody bohater historii kończy zaplątany w przestępczość i narkotyki. Ludzie mają skłonność do szkalowania/ odhumanizowania przestępcy i zapominają, że przecież to jest czyjeś dziecko, brat lub rodzic. Zawsze jednak znajdzie sie ktoś, kto może przyłożyć się do pozytywnej zmiany w życiu takiej osoby. Czasami wystarczy jeden dorosły człowiek, który będzie opiekuńczy i obecny. To może być nauczyciel, trener, sąsiad lub krewny. Uważam, że każdy z nas może być taką osobą. Żyjemy ponadto w czasach, w których wygląda na to, że wszyscy zajmują się przede wszystkim samymi sobą. Nie tak powinno być, przecież musimy się nawzajem wspierać. Być może "Between Eternities Of Darkness" spowoduje, że słuchacz bardziej doceni to, co posiada. Nigdy nie wiadomo, kiedy zostanie nam to odebrane. Hollow z przed lat to bardzo szorstkie i bardzo techniczne zagrane gitary. W sumie nic się nie zmieniło. To jest znak rozpoznawczy twojego stylu gry na gitarze? Nie uważam siebie za szczególnie technicznie uzdolnionego gitarzystę. Słucham jednak naprawdę utalentowanych muzyków i być może to w jakiś sposób dostaje się i tworzy mój styl gry. Partie gitary wymagają jednak ciężkiej pracy. Wymyślam coś, co chciałbym umieścić w utworze albo jakąś zagrywkę i nie jest to rzadka sytuacja, kiedy naprawdę muszę przysiąść i przećwiczyć tę partię, żeby nauczyć się ją zagrać. Uwielbiam, kiedy dużo się dzieje, jeśli chodzi o gitary!

Foto: Hollow

134

HOLLOW

Mam wrażenie, że na "Between Eternities of Darkness" Twoje gitary są jeszcze gęstsze... Cieszę się! Nagrałem gitary na moim Blackstarze w domowym studio, więc nie używałem jakiegoś nadzwyczajnego sprzętu. Brzmienie dużo zawdzięcza wyrównywaniu po-


ziomów i miksom, które wspaniale wykonał Ronnie Björnström. Jacy gitarzyści byli i są twoją największą inspiracją, co w ich grze najbardziej cenisz? Kiedyś był to Andy LaRoque z King Diamond. Ale również Jon Drenning z Crimson Glory. Wyrażali siebie poprzez gitarę nie tylko grając solówki. Aktualnie źródłem weny są dla mnie gitarzyści z kapel takich jak Bleed From Within. Andy James jest inspirującym gitarzystą, nie mówiąc o Andersie Björlerze. Emocje są ważnym aspektem muzyki, dlatego uważam, że granie na gitarze nie powinno polegać na upychaniu jak największej ilości nut w kolejnych linijkach czy popisywaniu się swoimi umiejętnościami technicznymi. Ani na początku, ani teraz nie używaliście w Hollow instrumentów klawiszowych. A w takim Dream Theater są praktycznie bardzo ważnym instrumentem. Uważasz, że keyboardy są zbędne w progresywnym metalu? Zbędne to nie. Klawisze mogą dużo wnieść, jeśli je dobrze wykorzystać. Podoba mi się sposób, w jaki zostały użyte na ostatnim, niesamowitym albumie Evergrey. Kolejną cechą charakterystyczną jest Twój wokal, głównie wysoki, miarowy i klimatyczny. Jednak na "Between Eternities of Darkness", częściej śpiewasz środkowym pasmem, a w liniach melodycznych jest więcej melodii Być może, że śpiewam teraz w bardziej zrelaksowany sposób. Gdy byłem młodszy, śpiew traktowałem jako swego rodzaju zawody. Chciałem móc śpiewać jak niektórzy z moich idoli, np. Rob Halford czy Geoff Tate. Oswoiłem się jednak ze swoim głosem i staram sie go wykorzystywać jak najlepiej. Uważam też, że muzyka w głównej mierze powinna opierać się na melodii. Oczywiście ważne jest frazowanie, rytm i jakość dźwięku każdego głosu, ale jednak melodia ma tę unikalność, interwały, to jak każda nuta łączy się z innymi, równocześnie lub w sekwencjach. Nie wykluczam jednak zmian w przyszłości. Może zdecyduję się na growling lub zacznę śpiewać bardziej agresywnie? Twoje kompozycje są złożone, wielowarstwowe, różnorodne itd. jednak wyłapałem pewne cechy, które dają pewien klucz do Twojej muzyki. Tworzą one bloki. Jeden z nich wyróżniają się ciężarem riffów i szy bkością, ale przeplatane są progresywnymi elementami, tak jak "Travel Far". Jest też frakcja utworów, które wciągają słuchacza mocą, jednak jest w nich wiele miejsca na melodyjne struktury, w których króluje Twój głos, wspomnę chociażby "Pull of the Undertow". W innych kompozycjach wykorzys tujesz też elementy balladowe i ta forma zasługuje na wyróżnienie w Twojej muzyce. No i ostatni blok utworów, które zachowują styl Hollow, to w nich można usłyszeć inspiracje i fascynacje innymi zespołami, tak jak w "Fate of the Jester", gdzie wyłapałem pewne wpływy Queensryche i Fates Warning... Nie myślałem o albumie w ten sposób. Ale rozumiem co masz na myśli, pisząc o elementach balladowych. Doceniam zróżnicowanie i dynamikę, więc żeby trochę zwolnić, czemu nie wykorzystać akustyka lub wyłączyć prze-

Foto: Hollow

stery? Zaczynałem grając na gitarze akustycznej, staram się więc znaleźć miejsca, w których mogę zagrać arpeggia albo po prostu dorzucić jakieś akustyczne dźwięki. Nie dziwi mnie, że słyszysz tu Queensryche czy Fates Warning. Tak naprawdę, to niektóre partie wokalne napisałem naśladując Johna Arca, chciałem oddać w ten sposób hołd świetnemu wokaliście. Wszystkie instrumenty oprócz perkusji nagrywałeś sam. Często w takich sytuacjach partiom poszczególnych instrumentów brakuje charakteru. Tobie udało się nadać instrumentom indywidualne cechy, tak że ma się wrażenie, iż mamy do czynienia z zespołem a nie gra jednego instrumentalisty... Bardzo dziękuję. Nagrywając w większości samodzielnie, jest oczywiście ryzyko, że stanie się to monotonne/pełne powtórzeń/zbyt charakterystyczne. Perkusję nagrał niejaki Stalder. Dlaczego właśnie z nim podjąłeś współpracę? Stalder to właściwie anagram. To prawdziwa osoba, ale chciałaby pozostać anonimową. Przez jakiś czas przynajmniej. Ma świetne ucho do grania na perkusji jak i do komponowania w ogóle, ale jego wkład w pisanie materiału na "Between Eternities of Darkness", poza perkusją, jest marginalny. Kto jeszcze z muzyków wspomógł Cię na "Between Eternities of Darkness"? Mój szwagier pomógł trochę z solówkami. Jest świetnym gitarzystą, zdolnym zagrać w dowolnym gatunku. Moja najstarsza córka nagrała trochę chórków, a jej przyjaciel zaśpiewał ze mną na "Say Farewell". Gdzie i jak nagrywałeś muzykę na "Between Eternities of Darkness"? Nagrałem ten album w moim domowym studio. Posiadam tam naprawdę podstawowy sprzęt, jednak praca w domu daje ogromną wolność, możesz pracować w swoim własnym tempie. Zaczynam głównie od nagrywania partii gitar. Potem czas na perkusję, bas i na końcu wokal. Kiedy zaczynam nagrywać wokale, często zdarza się, że chcę coś zmienić w muzyce, muszę więc wtedy zaczynać od nowa. Pożera to dużo czasu!

Miks i mastering oddałeś w ręce osoby d o ś w ia d c z o n e j R o n n ie B jo rn s t ro m a . D la czego wybrałeś właśnie niego? Pracowaliśmy razem z Ronniem przy Binary Creed. Ma dobre ucho do metalu i szybko pracuje. Ze względu, że Hollow to w zasadzie tylko Ty, to z tego powodu nie ma co liczyć na koncerty promujące "Between Eternities of Darkness"? Prawdopodobnie nie. Ale nigdy nic nie wiadomo. Trochę czasu minęło od wydania "Between Eternities of Darkness". Jakie docierają do ciebie recenzje tego albumu? Odzew jest głównie pozytywny. Niektórym nie podoba się mój śpiew, ale można się tego było spodziewać. Cieszy mnie, że koncept zawarty na albumie też przykuł trochę uwagi. Starsi fani, a raczej ich niewielka część, pamięta Hollow z albumu "Architect of the Mind" wydanego w 1999 roku przez Nuclear Blast. Jednak nawet oni mieliby problemy powiedzieć coś na temat innych wydawnictw zespołu, debiutu "Modern Cathedral" i dwóch EPek. Nie myślałeś aby ponownie wydać płyty Hollow z lat dziewięćdziesiątych, tak aby młodzi fani na nowo poznali zespół, a starsi przypomnieli sobie o nim? Chciałem zacząć ponownie nagrywać niektóre ze starszych utworów, ale ważniejsze było wypuszczenie nowego materiału. Może jakaś wytwórnia się tym kiedyś zainteresuje, tak jak Metal Mind? Nie miałem pojęcia, że wydają kompilację, aż do momentu, gdy się ukazała. Niemniej jednak, ich remastering brzmi dobrze i mam nadzieję, że Hollow znalazł kilku nowych słuchaczy. Kiedy możemy spodziewać się następcy "Between Eternities of Darkness"? Właściwie to już teraz pracuję nad nowym materiałem. Nie będzie to chyba koncept-album, może coś więcej niż EPka, ale kompozycje są w drodze. Prawdopodobnie będzie to coś szybszego, bardziej zorientowanego na thrash. Michał Mazur Tłumaczenie: Paweł Izbicki, Karol Gospodarek

HOLLOW

135


Londyńska wolność Na Sardynii żyło im się wspaniale, ale nie mieli na rodzinnej wyspie większych perspektyw. Postawili więc wszystko na jedną kartę, przenieśli się do Londynu i kariera Negacy nabrała niewyobrażalnego wręcz tempa. Najnowszy, udany album, "Escape From Paradise" firmuje więc Massacre Records, grupa wyrabia sobie markę nawet w odległych Chinach, a jej gitarzysta i basista zapowiadają, że to dopiero początek: HMP: Kiedy rozmawialiśmy trzy lata temu przy okazji premiery "Flames Of Black Fire" deklarowaliście, że wydanie tej nowej wersji waszego debiutu będzie dla Negacy punk tem zwrotnym i faktycznie, ziściło się to w 100%? Andrea Giribaldi: To właśnie "Flames Of Black Fire" jest albumem, który sprawił, że nasz zespół stał się Negacy, jest także manifestacją tej nowej rzeczywistości. Jego wydanie umożliwiło nam również jeszcze wyraźniejsze ukierunkowanie się, zarówno jeśli chodzi o muzykę jak i o teksty, które piszemy. Pewnie nie byłoby to możliwe, gdybyście wcześniej nie przeprowadzili się we trzech do Londynu?

Andrea Giribaldi: Zdecydowanie! Jak wspomniałam wcześniej, na Sardynii nie mieliśmy nadziei, ani szansy na zbudowanie jakiejkolwiek kariery w przyszłości jako muzycy. Londyn i Sardynia to miejsca całkowicie od siebie różne. Londyn to miasto pełne możliwości, gdzie można nawiązać sieć kontaktów i jest to punkt strategiczny z geograficznego punkt widzenia, Sardynia… no cóż, już to wyjaśniłem. Czyli ten tytuł "Escape From Paradise" odnosi się też i po trosze do was? Żyło wam się w ojczyźnie nieźle, ale o przebiciu się na are nie międzynarodowej nie było mowy, stąd decyzja o emigracji? Adrian Serrano: Tak, właśnie do takiej sytu-

gracji do Wielkiej Brytanii. Niektóre wspominają nasze pomyłki i przebyte złe doświadczenia, prawie zawsze związane z naszym zespołem. Dla przykładu, "Dog Among The Wolves" opowiada o osobie, która grała z nami wiele lat temu, o osobie, która nie zasługiwała na zaufanie, którym ją obdarzyliśmy; "Land Of Oblivion" wspomina problemy, z którymi borykaliśmy się kilka lat temu, bo pozwoliliśmy, by miała na nas wpływ grupa nieodpowiednich ludzi, która sprowadziła nas na złą drogę. Jak widać, inspiracją dla wszystkich stworzonych przez nas tekstów są istoty ludzkie oraz ich uczucia. Punktem zwrotnym było tu chyba pozyskanie wokalisty Leonela Silvy, bo jednak charyzmatyczny i obdarzony świetnym głosem frontman to podstawa? Adrian Serrano: Z pewnością. Z jego pomocą, jako wokalisty sesyjnego, zakończyliśmy pomyślnie naszą trasę koncertową po Chinach w roku 2016, co pomogło nam w podjęciu decyzji by zaprosić go na stale do naszego zespołu. Andrea Giribaldi: To był bardzo trafiony fuks, z racji tego, że Leo jest fantastycznym wokalistą i osobą, z którą znakomicie się pracuje, a poza tym jest także wspaniałym przyjacielem. Czyli początkowo wspierał was tylko gościnnie na koncertach, ale tak dobrze się dogadywaliście, a współpraca przebiegała tak harmonijnie, że zdecydował się zostać z Negacy na stałe? Andrea Giribaldi: Dokładnie. Zatrudniliśmy go jako muzyka sesyjnego podczas trasy "Flames In the East" w Chinach. Mieliśmy bardzo mało czasu ponieważ nasz poprzedni wokalista Marco opuścił zespół tuż przed rozpoczęciem tournée, a jeszcze nie mieliśmy perkusisty. Leonel był przyjacielem Adriana, grali już wcześniej razem, i wykonał on naprawdę świetną robotę, ucząc się wszystkich utworów w tak krótkim czasie. Leonel i sesyjny perkusista Joao lecieli razem z Portugalii do Chin, aby tam spotkać się z nami, co było bardzo dziwne, ponieważ po raz pierwszy uścisnęliśmy sobie nawzajem dłonie w Pekinie! Mieliśmy jedynie czas na szybką wspólną próbę dźwięku na pierwszym miejscu, w którym to graliśmy i rozpoczynaliśmy trasę...

Foto: Jess Diaz

Andrea Giribaldi: Myślę, że oba albumy ("Flames Of Black Fire" i "Escape From Paradise") mimo wszystko zostałyby wydane, jednak prawdopodobnie w inny sposób, możliwe, że ich konstrukcja byłaby inna, tak jak ich brzmienie, bo inne byłyby możliwości… Kto wie co by się wtedy wydarzyło. Jedno jest pewne: pozostanie na Sardynii całkowicie zniwelowałoby nasze szanse na dokonanie czegokolwiek, nie bylibyśmy w stanie niczego osiągnąć… Ironicznie, tekst utworu "Flames Of Black Fire" opisuje naszą ojczyznę Małe miasto i jedna ze stolic światowej muzyki - różnice były pewnie nieporównywalne i od razu zyskaliście sporo możliwości, o których żyjąc na Sardynii mogliście tylko pomarzyć?

136

NEGACY

acji nawiązuje tytuł tego albumu: do ucieczki z raju, ucieczki z ojczyzny, która jest rajem, jednak, w której brak jakiejkolwiek możliwości rozwoju. Andrea Giribaldi: Dokładnie tak, pozostawienia raju gdzie możesz oglądać wspaniałe krajobrazy i plaże, gdzie są fantastyczni ludzie, jedzenie, ale nic poza tym. "Flames Of Black Fire" była nowym wydawnictwem, ale nie zawierała premierowej muzyki. Pamiętam jednak, że już wtedy opowiadaliście, że jesteście w trakcie prac nad kolejnymi utworami i są one bardzo zaawan sowane - to one trafiły na "Escape From Paradise"? Andrea Giribaldi: Powiedzmy, że większość naszych utworów nawiązuje do naszej emi-

Marco Piu nie był zainteresowany dalszą współpracą z wami, mimo niezłych perspektyw rysujących się przed zespołem? Andrea Giribaldi: W ostatnich miesiącach naszej współpracy Marco nie czuł zadowolenia z tego co robi i ostatecznie wybrał inną drogę. Osobiście szanuję jego decyzję, bo jest moim przyjacielem i postanowił, że tak będzie dla niego lepiej. Jest to coś, co może się zdarzyć. Kontynuowanie swojej pracy tak jak do tej pory, to jedyne co możesz zrobić. Wszystko odbyło się polubownie, po prostu postanowiliśmy zakończyć naszą współpracę i to wszystko. Wskutek tych zmian wasz skład robi się coraz bardziej międzynarodowy: Portugalczyk, Włoch Adrian, ale z obywatelstwem bry tyjskim - zespół jest w sumie jak drużyna piłkarska, coraz rzadziej jest tak, że skupia muzyków tylko jednej narodowości, szcze-


gólnie jak funkcjonuje się w takim mieście jak Londyn? Andrea Giribaldi: Londyn zapalił w nas iskrę i dał nam motywację, by dopilnować, aby nasz zespół był bardziej rozpoznawalny i miał więcej szans by to osiągnąć. Jednym z najważniejszych punktów jest nasza lepsza sytuacja finansowa, która teraz poprawiła się zdecydowanie. Życie na Sardynii sprawiało problemy za każdym razem, gdy planowaliśmy trasę koncertową lub coś w tym rodzaju, ponieważ wszyscy musieliśmy walczyć z brakiem pieniędzy lub z naszymi szefami, którzy traktowali nas jak niewolników i musieliśmy ich błagać o urlop. W Londynie pracownicy spotykają się z o wiele większym szacunkiem ze strony przełożonych, nie jesteś tu traktowany jak nic nieznaczące zwierzę. Partie perkusji na "Escape From Paradise" zagrał gościnnie Raphael Saini, znany choć by z Iced Earth, ale w waszym składzie wciąż jest Claudio Sechi. Udział w sesji uniemożliwiła mu jakaś kontuzja czy inne zobowiązania? Andrea Giribaldi: Nasza przeprowadzka z Sardynii do Wielkiej Brytanii była prawdziwą Odyseją. Zajęła mnóstwo czasu, wymagała od nas wielu poświęceń i podjęcia trudnych decyzji. To dlatego Claudio przez pewien czas nie mógł być z nami i dopiero po pewnym czasie znów do nas dołączył. Ta płyta, poza sesją perkusji, to wasza pro dukcja praktycznie od A do Z, bo nagraliście ją we własnym Red Warlock Studio, a za całość produkcji, miksy i masteringu odpowiadał Andy - kiedy ma się możliwości tech niczne i umiejętności nie ma co przepłacać, bo to już nie te czasy? Andrea Giribaldi: Zadecydowaliśmy, że zajmiemy się produkcją albumu samodzielnie ponieważ ja sam jestem producentem muzycznym i taka jest moja profesja. Zajmowałem się produkcją, nagrywaniem, miksowaniem, aranżacją oraz masteringiem dziesiątek albumów wielu zespołów rozpoczynając od roku 2002. Tak więc, było to oczywiste, że nie ma sensu płacić komuś innemu, kto prawdopodobnie nie zrobiłby tego lepiej ode mnie. To również pozwoliło nam, cierpliwie i z uwagą, skupić się na najmniejszych nawet detalach. Foto: Negacy

Foto: Negacy

Do udziału w nagraniach zaprosiliście też gości, ale nie chodziło wam o standardowe podejście typu znany gitarzysta wymiata solo - wzbogaciliście "Black Messiah" i "Last Will" dźwiękami skrzypiec i wiolonczeli? Andrea Giribaldi: Ponieważ kochamy te instrumenty. Sądzę, że mogą wzbogacić strukturę i atmosferę utworu. Na szczęście znamy bardzo dobrych muzyków, takich jak Andrea C. Pinna (który grał na skrzypcach, a także skomponował intro albumu: "Ex Cinere",) i Jana Lai (która grała na wiolonczeli). Wstęp do "Last Will" zagrał z kolei kwartet smyczkowy składający się z dwóch skrzypiec i dwóch wiolonczel. Mały spoiler: zamierzamy wykorzystać ich więcej przy okazji przyszłych kompozycji, ale nie tylko instrumenty smyczkowe, ale także etniczne, dęte drewniane itp. Brzmienia autentycznych instrumentów nie ma co porównywać z jakimś samplowanymi próbkami, dlatego zależało wam na udziale Andrei i Jany? Andrea Giribaldi: Oczywiście, że nie da się ich podrobić, chociaż istnieją instrumenty, które można zastąpić tymi wirtualnymi bardziej niż inne. Na przykład możesz zrobić bardzo dobre sample perkusji, organów i fortepianu, które są instrumentami, gdzie

dźwięk jest wyzwalany przez powiedzmy "narzędzie" (pałeczki perkusyjne, młoteczki, rury itp.). Jednakże prawie niemożliwe jest stworzenie odpowiednich próbek dźwięku dla instrumentów smyczkowych lub wokali, ponieważ są one bardziej "ludzkie": dźwięk struny sam w sobie powstaje przy pomocy palców, smyczka, skóry itp. Jest zbyt wiele zmiennych, które czynią ten dźwięk wyjątkowym. My Graveyard Productions - Jolly Rogers Records - Massacre Records - to niezły awans na przestrzeni raptem kilku lat, tak więc pewnie jesteście bardzo zadowoleni z takiego rozwoju sytuacji? Adrian Serrano: Cieszy nas to, kiedy zauważamy widoczne rezultaty naszej ciężkiej pracy… Andrea Giribaldi: To prawda, zważywszy na to, że proces ten był bardzo trudny; za każdym razem chcemy być coraz lepsi, więc to oczywiste, że nasze oczekiwania za każdym razem są coraz większe. "Escape From Paradise" dopiero co miała swoją premierę, tak więc dopiero rozpoczynacie jej promocję, koncertową i nie tylko? Adrian Serrano: Tak, obecnie jesteśmy w fazie ustalania terminów związanych z promocją nowego albumu na początku nowego roku, a nachodząca trasa koncertowa odbędzie się w północnej Europie). Planujemy też nagranie teledysku i promocję naszych kompozycji w mediach społecznościowych, itp. … Graliście już w USA czy w Chinach - pewnie przy okazji nowego wydawnictwa chcielibyście tam wrócić, a przy okazji zagrać też w wielu innych miejscach, gdzie jeszcze nie byliście? Adrian Serrano: Taki właściwie jest plan, by powrócić z promocją tego nowego albumu właśnie do tych miejsc… Chcielibyśmy jednak bardzo i przede wszystkim zagrać w Japonii, a także w Ameryce Łacińskiej, Australii itp.… Wojciech Chamryk, Katarzyna Chmielarz, Jakub Krawczyk

NEGACY

137


Własny tunel rzeczywistości - Tak naprawdę nie interesuje nas szufladkowanie, chcemy grać po prostu najlepszą muzykę jaką możemy, poruszając się w obszarach tego, co zostało zdefiniowane jako "prog", ale też nie na siłę - mówi założyciel i lider Pinn Dropp Piotr Sym. Warszawska grupa na swym debiutanckim albumie "Perfectly Flawed" faktycznie gra progresywnego rocka w odmianie najszlachetniejszej z możliwych, a opinie, że do brylujących w świecie Collage czy Riverside już niebawem może dołączyć ta właśnie grupa mają racjonalne podstawy:

HMP: Historia powstania Pinn Dropp jest o tyle ciekawa, że początkowo nie był to zespół w pełnym tego słowa znaczeniu, bo tworzyłeś pierwsze utwory w pojedynkę, licząc, że zdołasz znaleźć ludzi zainteresowanych graniem takiej progresywnej muzy ki? Piotr Sym: Dokładnie tak. Szeroko pojęty rock progresywny inspirował mnie od bardzo dawna, ale nigdy wcześniej (zanim powo-

poważnie zaangażowała się w projekt. W zasadzie można powiedzieć, że jest on współzałożycielem Pinn Dropp i od momentu rozpoczęcia naszej współpracy projekt wszedł w kolejną fazę rozwoju. Darek pomagał mi przy aranżacjach oraz zajął się przygotowaniem nagrań demo pod kątem producenckim. Jego rola wykraczała daleko poza bycie "tylko perkusistą". Pojawienie się Mateusza zaś, było kolejnym krokiem naprzód. Od samego początku wiedziałem, że muzyka stworzona pod szyldem Pinn Dropp nie mo-

Foto: Pinn Dropp

łałem do życia Pinn Dropp) nie miałem okazji grać czy pisać muzyki w tym stylu. Wpadłem więc na pomysł założenia takiego projektu, opartego o moje kompozycje. Po napisaniu paru utworów wyczułem, że mają one potencjał i pomyślałem, że gdyby udało mi się skompletować skład, który mógłby nagrać wspomniane utwory, mogłoby wyjść z tego przedsięwzięcia coś ciekawego. Dołączenie Dariusza Piwowarczyka było tym pierwszym przełomem, ale zdaje się, że dopiero zwerbowanie po dwóch latach wokalisty Mateusza Jagiełły było dla was punk tem zwrotnym, bo we trzech mogliście już zacząć nagrywać coś więcej niż tylko demówki? Piotr Sym: Darek był pierwszą osobą, która

138

PINN DROPP

że być wyłącznie instrumentalna. Potrzebowaliśmy więc odpowiedniego wokalisty, którego trudno bym nam znaleźć. Przez pewien czas zaangażowaliśmy do współpracy Krzysztofa Sałapę, wokalistę znanego z pierwszej płyty zespołu Archangelica, ale dopiero pojawienie się Mateusza było prawdziwym przełomem. Odnalazł się doskonale w naszej stylistyce, napisał świetnie melodie wokalne i zajął się tekstami. Myślę, że miałem spore szczęście, że spotkałem na swojej drodze zarówno Darka, jak i Mateusza, gdyż wnieśli oni sporo do tego zespołu i nadali mojej muzyce ostateczny kształt. Efekt to pierwsze utwory, początkowo zamieszczane w sieci, później zebrane na EP-ce "Re:Verse, Re:Treat, Re:Unite" -

zainteresowanie tym materiałem sprawiło, że uwierzyliście w swoje siły i z jeszcze większą energią zabraliście się do pracy nad debiutanckim albumem? Piotr Sym: Dokładnie tak. Chcieliśmy sprawdzić czy wzbudzimy jakieś zainteresowanie naszą muzyką, ale wówczas kiedy pojawiła się nasza EP utwory przewidziane na płytę w wersjach demo były już gotowe. Należało je po prostu nagrać, stworzyć do nich linie melodyczne, poprawić aranżacje, dobrać odpowiednie brzmienie. Kiedy tylko okazało się, że nasza muzyka wzbudziła zainteresowanie stwierdziliśmy "OK, to teraz nagramy i wydamy płytę". To był kolejny ruch, pójście za ciosem, realizacja planu. Rock progresywny w waszym ujęciu nie jest jednowymiarowy, bo czerpiecie zarówno od klasyków lat 70. i 80., jak też z tych nowszych, współczesnych nurtów - ograniczanie się wyłącznie to tego, co grano kiedyś byłoby czymś bezsensownym z artysty cznego punktu widzenia, kwalifikując was od razu do takiego progresywnego skansenu zespołów-wyłącznie odtwórców, czego za wszelką cenę chcieliście uniknąć? Paweł Woliński: W naszym rozumieniu muzycznej rzeczywistości, nie występuje zjawisko które można by było określić mianem "starego" lub "nowego". To co nas inspiruje, to poszczególne muzyczne koncepty manifestujące się w historii w różnych okresach. Każda epoka muzycznego dziedzictwa charakteryzowała się odmiennym stylem czy podejściem co do opracowywania poszczególnych składowych dzieła muzycznego. Od klasycznych form pokroju sonaty, ronda, fugi aż po opracowania awangardowe pokroju "Święta wiosny'' Strawińskiego czy logiczne łamigłówki Arnolda Schönberga, od prostego rock'n'rolla po jazz fusion czy właśnie rock progresywny. Warto zaznaczyć, że sam termin "progresja" oznacza ciągły rozwój, zaś w terminologii muzycznej mianem progresji określa się powtórzenie danego zdania muzycznego wraz ze wzrostem wysokości tonów. Innymi słowy, naszym celem nigdy nie było i nigdy nie będzie, powielanie jakiejś określonej formuły, gdyż wyklucza to sama etymologia nazwy. Czerpiemy garściami ze wspaniałej muzycznej tradycji, przepuszczamy to jednak przez nasz tunel rzeczywistości. Wynikiem tego są złożone zdania muzyczne, ale to do jakiego nurtu zostaną one zakwalifikowane nie należy do naszych zmartwień. Piotr Sym: Ludzie przeróżnie określają naszą muzykę. Dla niektórych gramy retro-symfoniczny rock progresywny, dla innych rock neoprogresywny, a jeszcze innych prog-metal. Uważam, że generalnie istnieje pewien problem z definicją tego czym jest "rockiem progresywny". Dla jednych to muzyka odkrywcza, nowatorska, poszukująca, progresywna w każdym znaczeniu, ale do tych określeń pasuje mi chyba bardziej nazwa "muzyka awangardowa". Dla innych, w tym również dla mnie, to raczej styl muzyki rockowej, który został zdefiniowany wyraźnie w latach 70. (wówczas była to awangarda) i ewoluując wytworzył jakby własne podgatunki, zupełnie jak metal. Tak jak mamy np. "heavy metal", "death metal" i "thrash metal", mamy tak samo: "symphonic prog", "rock neoprogresywny" czy "prog-metal". Nawet "djent" czy "post-


rock" określa się mianem jakiejś tam pochodnej rocka progresywnego. Tak naprawdę nie interesuje nas szufladkowanie, chcemy grać po prostu najlepszą muzykę jaką możemy, poruszając się w obszarach tego, co zostało zdefiniowane jako "prog", ale też nie na siłę. Sam fakt, że wykorzystujemy takie instrumenty jak melotron czy analogowe syntezatory niekoniecznie musi skazywać nas na "skansen". Po prostu lubimy takie brzmienia. Są jednak pewne progresywne kanony, z którymi musieliście się zmierzyć: długie, rozbudowane utwory, typowe dla gatunku kompozytorskie i aranżacyjne schematy. Jak do nich podchodzić, żeby słuchacz nie skrzy wił się z niesmakiem: oj, znowu to samo, ile razy można to wszystko powtarzać? Piotr Sym: Myślę, że z czymś takim musi zmierzyć się każdy, kto chce tworzyć własną muzykę. To tak samo, jakby zespołowi hardrockowemu powiedzieć, no ile razy można grać te same riffy, które brzmią jak np. Led Zeppelin? Jak widać można, o czym świadczy ogromna popularność pewnego zespołu kopiującego Led Zeppelin (śmiech). Tak na poważnie jednak, to moim zdaniem kluczem jest stworzenie w ramach kanonu czegoś, co od strony muzycznej jest atrakcyjne, ma pewną "klasę" oraz własny charakter. W muzyce rockowej powiedziano już wszystko. My zaś robimy kreatywny "recycling" z własnym znakiem jakości oraz własnym stylem, który zapewne będzie ewoluował na kolejnych płytach.

ny raczej kosmetyczne. "Perfectly Flawed" nie jest albumem koncep cyjnym w pełnym tego słowa znaczeniu, ale kilka utworów, w tym tytułowa suita, doty czą jednego tematu, co stanowi swoistą try logię, będącą głównym punktem programu tej płyty? Piotr Sym: Zgadza się. W tekstach przedstawiamy losy jednej postaci, która zmaga się z uwarunkowaniami mającymi wpływ na postrzeganie życia w ograniczony sposób, prowadząc do alienacji, wycofania, zwątpienia, agresji czy nałogów. Przekaz końcowy nie jest jednak pesymistyczny, co usłyszeć można w ostatniej części suity "Perfectly Flawed" "Words Without Meaning". Interpretacje jednak zostawiamy słuchaczom. Trudniej pracuje się nad takimi rozbu -

czego potwierdzeniem jest "Kingdom of Silence" - nastrojowa piosenka, która mogłaby stać się przebojem w ambitniejszych stacjach radiowych i faktycznie cieszyła się pewnym zainteresowaniem, choćby na Rock Serwis FM? Piotr Sym: Parę miesięcy temu Rock Serwis FM opublikował listę Top 200 najbardziej popularnych utworów w historii listy przebojów tego radia. Znaleźliśmy się na trzecim miejscu. "Kingdom Of Silence" spędził na liście Rock Serwis FM prawie pół roku, dochodząc również do miejsca pierwszego. Nie chcemy ograniczać się do tworzenia wyłącznie utworów długich i trudnych. Inspiruje mnie również muzyka pop, a konkretnie ta bardziej ambitna, którą określam mianem "szlachetnego popu". Mam na myśli dobrze zaaranżowane piosenkowe formy pełne emocji, świetnych harmonii oraz ładnych

Pracowaliście nad "Perfectly Flawed" dość długo i warto podkreślić, że jest to wasza w pełni zespołowa produkcja, jesteście bowiem nie tylko autorami tego materiału, ale też jego realizatorami i producentami? Piotr Sym: Tak, za nagrania oraz za miks odpowiada Darek Piwowarczyk, Mateusz zaś zrobił mastering. Jest to w pełni zespołowa produkcja. Foto: Pinn Dropp

W międzyczasie staliście się też kwartetem, dzięki akcesowi basisty Pawła Wolińskiego, co było nad wyraz korzystne, bo dzięki niemu staliście się już pełnoprawnym zespołem? Piotr Sym: Zaangażowanie Pawła miało na celu odciążenie Mateusza, zarówno w studio, jak i w przyszłości na scenie, który oprócz tego, że jest wokalistą jest również multiinstrumentalistą. Rola Pawła w nagraniach "Perfectly Flawed" była raczej odtwórcza, jednak w przyszłości to się zmieni. Paweł pisze również własną muzykę i wspólnie pracujemy już nad nowym materiałem. Staliśmy się nie tyle pełnoprawnym zespołem, co nieco innym zespołem, gdyż każdy z nas wnosi coś do muzyki i ma wpływ na jej ostateczne brzmienie. Zamieściliście na płycie publikowane już wcześniej utwory, ale nie poszliście na łatwiznę, bo to zupełnie nowe, poprawione wersje? Piotr Sym: To był pomysł Darka, który chciał, żeby na płycie utwory brzmiały jeszcze lepiej i nieco różniły się od wersji wydanych na EP. Dlatego zdecydowaliśmy się je zremiksować, niektóre partie nagrać ponownie i nieco pozmieniać aranżacje. Jednak jeśli chodzi o tę ostatnią kwestię były to zmia-

dowanymi utworami czy przeciwnie, możliwość stworzenia czegoś większego ułatwia pracę, bo nie trzeba ograniczać się do krótszej formy? Piotr Sym: Tworzenie długich kompozycji daje bardzo dużo swobody i gdy nie ogranicza w dużym stopniu czas trwania utworu możesz sobie pozwolić na wiele. Gorzej jest zmieścić w trzech czy czterech minutach najlepszą muzykę, jaką możesz stworzyć. Paweł Woliński: Co do mojej osoby, to bez wątpienia lepiej odnajduję się w formach rozbudowanych. Wynika to nawet nie tyle z chęci jasnego opowiedzenia danej muzycznej historii, lecz z logicznych uwarunkowań którymi się kieruję. Każdy muzyczny temat powinien zostać odpowiednio rozwinięty i wyeksploatowany. Ponieważ utwór muzyczny składa się z kilkudziesięciu takich tematów, wszystkie one powinny dążyć do syntezy czy korelacji między sobą, a gdy tak się stanie, zaczynamy dostrzegać spójną treść muzycznej opowieści. Większe formy pozwalają na więcej swobody co do tworzenia takich zdań i tworzenia między nimi poszczególnych związków. Nie znaczy to rzecz jasna, że specjalizujecie się wyłącznie w progresywnych suitach,

melodii. Taka stylistyka jest mi bliska i w przyszłości pewnie będzie stanowić część naszego stylu. Nie wstydzimy się tego. Steven Wilson ma mnóstwo utworów o zabarwieniu popowym, podobnie jak Marillion. Nie oznacza to, że tworzyć chcemy muzykę "pod radio", zresztą taki "przebój" jak "Kingdom Of Silence" ma szanse zaistnienia, jedynie jak słusznie zauważyłeś tylko w tych ambitniejszych stacjach radiowych. Najważniejszym utworem jest tu jednak ponad 20-minutowy "Perfectly Flawed" kompozycja tytułowa, a nawet "sztuka wpięciu aktach według Pinn Dropp". To wasz programowy utwór i taka wizytówka zespołu? Piotr Sym: Ten utwór to "Pinn Dropp w pigułce", czyli progresywnie granie z dużą dawką melodii, miejscami cięższej, miejscami lżej, czasem akustycznie - melancholijnie, czasem bardziej agresywnie. Dla mnie to nasza najważniejszy utwór oraz chyba moje największe osiągnięcie jeśli chodzi o kompozycję. "Mamy sporo do przekazania artystycznie i chcemy dzielić się naszą muzyką z ludźmi, którzy tak jak my są pasjonatami tego

PINN DROPP

139


rodzaju grania" mówiłeś, i tytułowa suita to potwierdza. Collage, Riverside, teraz Pinn Dropp - takie zestawienie brzmi nieźle i w dodatku ma uzasadnienie, nie będąc tylko pobożnymi życzeniami czy zaklinaniem rzeczywistości? Piotr Sym: Sam fakt, że nasz zespół wymieniasz obok tych dwóch grup jest dla nas sporym wyróżnieniem. Jesteśmy bardzo zadowoleni, że nasza płyta odbierana jest tak pozytywnie zarówno w kraju, jak i za granicą oraz, że mamy wsparcie ze strony mediów promujących tego rodzaju muzykę. Pierwsze wrażenie robi się tylko raz, a jeśli jest to dobre pierwsze wrażenie, to jest już to spory sukces. Podchodzimy jednak do niego z pokorą. Jesteśmy młodym zespołem, który dopiero wchodzi na rynek i zapewne sporo jeszcze przed nami "lekcji do przerobienia" oraz różnego rodzaju przeciwności. Jesteśmy tego świadomi, gdyż na wyrobienie dobrej marki trzeba pracować latami, nagrywając przy tym

nowym wydaniu? Piotr Sym: "Perfectly Classic" chyba nie brzmi tak dobrze jak "Perfectly Flawed" (śmiech). Tak bardziej na poważnie to myślę, że to dobry tytuł, gdyż nie ma w uniwersalnym znaczeniu idealnie skomponowanej muzyki, idealnie nagranej płyty. Ideały nie istnieją, są tylko projekcją naszych uwarunkowań i wyobrażeń. Nie mają umocowania w rzeczywistości, w przeciwieństwie to wad, które wydają się bardziej realne. Wszystko i wszyscy są zatem "Perfectly Flawed", po głębszym poznaniu i doświadczeniu.

podwójny, z racji długości tego materiału. Myślicie o tym, czy też wersja kompaktowa będzie jedyną fizycznie istniejącą? Piotr Sym: Przyznam się, że wydanie naszego albumu na winylu jest pomysłem bardzo kuszącym. Głównie ze względu na okładkę, czyli grafikę "Butterfly" Cezarego Skoczenia, która na wydaniu winylowym prezentowałaby się zapewne bardzo atrakcyjnie. Czy będziemy mogli pozwolić sobie na takie wydanie, okaże się w przyszłości. Z pewnością jednak jest to pomysł warty rozważenia.

W grudniu opublikowaliście ten album w wersji cyfrowej, by po niespełna miesiącu zaprezentować wersję CD - to świadoma decyzja, bo teraz sprzedaż cyfrowa czy streaming dominują, płyty CD czy winy lowe są już dla koneserów? Piotr Sym: Niezupełnie. Nasz album obiecaliśmy wydać w 2018 roku. Prace nad płytą

Nie wszystko jednak układa się w życiu idealnie, dlatego po niedawnym odejściu perku sisty Darka macie sytuację jak w Genesis "...And Then There Were Three..."? Piotr Sym: Hasła "...And There Were Three" użyłem we wpisie na Facebooku, aby po prostu zakomunikować, że teraz zostało nas trzech. Jest to oczywiście aluzja do Genesis. Darek miał ogromny wpływ na brzmienie i kompozycje zespołu, lecz na ile jego wpływ porównać można do wpływu Steve'a Hacketta na płyty i kompozycje Genesis, to trudno mi ocenić. W każdym razie nie będziemy kontynuować działalności jako trio. Mamy w planach współpracę z klawiszowcem, który wspomógłby nas na koncertach i na drugiej płycie oraz oczywiście szukamy zastępcy Darka. To poważny cios dla zespołu, ale w żadnym razie nie zamierzacie składać broni: szukacie jego zastępcy, a w tak zwanym międzyczasie zabraliście się za komponowanie nowych utworów, już z myślą o kolejnym albumie? Piotr Sym: Tak, pracę nad utworami demo na nową płytę zaczęliśmy już w styczniu. Efektem tego jest już jeden prawie gotowy utwór napisany przeze mnie i Pawła. Dodatkowo wykorzystamy moje starsze kompozycje.

Foto: Pinn Dropp

sporo muzyki, dzięki której udowadnia się swoją rację bytu. Wiąże się to jednak również ze sporą odpowiedzialnością, bo zespoły jednej, świetnej płyty to nic nowego, ale zakładam, że macie pomysły na kolejny materiał, nie ustępujący poziomem "Perfectly Flawed"? Piotr Sym: Mamy sporo niewykorzystanych utworów, gdyż nie wszystko co napisałem do tej pory z myślą o Pinn Dropp dało się zmieścić na debiucie. Tymi kompozycjami można byłoby zapełnić drugą płytę, ale chcemy, aby była ona od strony kompozytorskiej tworem bardziej zespołowym. Dlatego np. w pisanie nowych utworów zaangażowany jest również Paweł, o czym wspominałem. Na pewno nie nagramy "Perfectly Flawed 2". Chcemy być zespołem, który rozwija się i z każdym albumem proponuje coś nowego, coś świeżego. Nie będzie to oznaczać, że odejdziemy zupełnie od progresywnej stylistyki. Ten tytuł wydaje mi się zresztą dość przewrotny: idealnie wadliwy? Nie lepiej ideal nie klasyczny, w tym sensie, że to w sumie progresywny/neoprogresywny kanon, ale w

140

PINN DROPP

jednak się przedłużyły i ostatecznie zmiksowano ją i poddano masteringowi w listopadzie. W internecie płyta pojawiła się już przed świętami jako "prezent od nas na gwiazdkę". Ponieważ koniec grudnia nie jest pod względem marketingowym dobrym czasem na wydawanie CD, zdecydowaliśmy się zrobić premierę CD w styczniu. Zatem oficjalna data premiery "Perfectly Flawed" to 18 stycznia 2019. Macie wydawcę, Music and More Records, a do tego konkretnego dystrybutora w postaci firmy Sonic - o niczym nie zapom nieliście, bo nie ma nic gorszego niż kartony płyt o których nikt nie wie i nie można ich nigdzie kupić? Piotr Sym: Z dystrybucji jesteśmy bardzo zadowoleni, a nasza płyta CD znajduje coraz to nowych nabywców, głównie w Niemczech, gdzie sprzedaliśmy do tej pory więcej płyt niż w Polsce. W kraju zaś, dzięki współpracy z Sonic można ją nabyć w "dobrych sklepach muzycznych". Gdybyście chcieli wydać "Perfectly Flawed" na czarnym krążku musiałby być to album

Jesteś więc optymistą, że wszystko zakończy się dobrze i już niebawem będziecie promować "Perfectly Flawed" również na koncertach? Piotr Sym: Mamy w planach koncerty. Na razie nie chcę zdradzać szczegółów, ale być może latem tego roku będzie można zobaczyć nas na różnych festiwalach. Wojciech Chamryk


Niełatwa rzeczywistości dzisiejszego muzycznego biznesu Tak się złożyło, że kilka wytworni związanych z wydawaniem metalu niedawno obchodziło rocznicę swojego powstania. SPV stuknęło 35 lat, Metal Mind z kolei 30 lat, a takie Napalm Records ledwie co świętowało 25-lecie. Jednak wśród tych dużych metalowych wytworni są te mniejsze, skromniejsze i bliższe undergroundowi. Niemniej równie ważne dla całej sceny metalowej. I tak, swoje dziesięciolecie obchodziła cypryjska Pitch Black Records, wytwórnia znana głównie wśród tych, którzy głębiej penetrują sceny melodyjnego power metalu czy też epickich odłamów metalu. Ta rocznica to pretekst nie tylko do przybliżenia Wam samego wydawnictw ale także człowieka, który z tym stoi tj. Phivosa Papadopoulosa. HMP: Za powstaniem takiej firmy jak Pitch Black Records przeważnie stoi fan, który oddałby serce za swoja ulubiona muzykę. Opowiedz, chociaż pokrótce, jakie były twoje pierwsze fascynacje, jakie albumy i zespoły na początku zrobiły na tobie największe wrażenie? Phivos Papadopoulos: Tak, oczywiście! Nadal jestem i zawsze będę fanem! Nie jestem w stanie dokładnie powiedzieć, kiedy "to" mnie uderzyło, ale moje najstarsze wspomnienie to "Final Countdown" Europe, wtedy kiedy się ukazało! Jednak moje pierwsze "prawdziwe" doświadczenia to trzy winyle, które miałem czas w pełni odsłuchać i docenić: Def Leppard "Hysteria", Manowar "Kings of Metal", Iron Maiden "Seventh Son of a Seventh Son".

bie: kaseta magnetofonowa, CD czy też płyta winylowa? Każdy format ma swój cel i spełnia pewne zapotrzebowanie. Pliki muzyczne dla przykładu są dobre jeśli chodzi o mobilność. CD

czemu - wierzę, że dla małych, niezależnych wytwórni i dla nowych zespołów, nielegalnie pobieranie to dobra sprawa (oczywiście, zawsze staram się znaleźć pozytywy w "złych" sytuacjach, więc mogę się całkowicie mylić). Ale logika, która za tym stoi, jest prosta - jeśli ktoś ma nielegalnie pobrać i "posiąść" album, to w ogóle nie miał zamiaru go kupić! Ale zespół też coś z tego ma, bo w ten sposób przynajmniej może rozpropagować swoją nazwę i muzykę. Kiedy przestało bawić cię tylko słuchanie muzyki, kiedy poczułeś, że chcesz zrobić coś więcej niż kupowanie płyty czy też chodzenie na koncerty? To było jakieś parę lat po powrocie w 2004 roku na Cypr ze studiów w Nowym Jorku. Zacząłem myśleć nad tym gdzieś w 2006 roku, większość 2007 spędziłem na przygotowaniach, a w 2008 w końcu wystartowałem. Czy wydanie debiutanckiej płyty Diph-the ria było powodem założenia własnej firmy fonograficznej? Zgadza się! Nagraliśmy nasz debiutancki album (wierz lub nie) w 2003 roku. Po prostu

Dlaczego wybrałeś heavy metal? To on wybrał mnie! (śmiech) Czy na Cyprze był łatwy dostęp do płyt z muzyką hard rockową i heavy metalową? Miałeś swój ulubiony sklep muzyczny? Kiedyś to oczywiście nie było takie proste. I były głównie kasety! Ale między przyjaciółmi bez problemu wymienialiśmy się rzeczami i kopiowaliśmy je na kasety, tym samym powiększając naszą własną kolekcję. Tak, miałem parę swoich ulubionych sklepów muzycznych, które naprawdę uwielbiałem, ale niestety już od dawna nie istnieją. Fan to także kolekcjoner, jak duży jest twój zbiór, czy masz w swojej kolekcji płytę, która jest szczególnie dla ciebie ważna, czy też na taką ciągle polujesz? Mam duża kolekcję, głównie płyt CD, ale mam też kasety i winyle, a do tego DVD i VHS. Nie jestem w stanie zliczyć, ale pewnie to jakieś kilka tysięcy. Jestem wielkim fanem Iron Maiden i jestem cholernie dumny z mojej kolekcji tego zespołu, bo mam w niej pokaźną liczbę interesujących i wyjątkowych przedmiotów. Chyba nie mam jakiejś jednej naprawdę "wyjątkowej" płyty w mojej kolekcji, w każdym razie jednak jest tego sporo! Nie mogę też powiedzieć, żebym dał się zabić za jakąś konkretna rzecz, może poza oryginalna kopią Maidenowego "The Soundhouse Tapes"! (śmiech) Które z nośników są ważniejsze są dla cie-

Foto: Arrayan Path

jest dla romantyków, a kaseta i winyl dla… cóż, dla beznadziejnie romantycznych! CD jest łatwiej przechowywać i na pewno przetrwa długi czas. Tak, winyl ma fajne "ciepłe" i analogowe brzmienie, co jednak nie musi znaczyć, że jest lepszej jakości, może po prostu przyjemniejsze. Oczywiście, wraz z albumem dostajesz też fajną, wielką szatę graficzną, która jest ważną częścią albumu. Ja osobiście lubię wszystkie nośniki, ale głównie trzymam się płyt CD. Wciąż czasem kupuję winyle, ale główne w celach kolekcjonerskich, nie żeby słuchać. Przy okazji jaki jest twój osobisty stosunek do streamingu i plików mp3? To stało się jakby koniecznym złem, więc dzisiaj to konieczność. To jest proste, praktyczne i ma sens! Oczywiście jeśli mówimy o legalnym odtwarzaniu i mp3. Z drugiej strony, nie uważam nielegalnego pobierania za "plagę", tak jak niektórzy, już tłumaczę,

musieliśmy nagrać jakiś album po tylu latach! Ale po nagraniu i doszlifowaniu go, po prostu go tak zostawiliśmy. Zastanawialiśmy się "co teraz?", albo "kto do cholery będzie szukał wytwórni, która to wypuści i się tym zajmie?", bo oczywiście nie widziało nam się przechodzić tego całego procesu wysyłania albumu do różnych wytwórni, tu i tam i czekać/mieć nadzieję na odpowiedź (nie mieliśmy po 15 lat). Wtedy podjąłem decyzję o stworzeniu wytwórni, a album Diptheria był pierwszym wydawnictwem wytwórni. Jak wspominasz lata spędzone w Diph-theria? Jak dzisiaj oceniasz muzykę tego zespołu? Jak sam siebie oceniasz jako muzyka? Utrzymujesz nadal kontakt z kumplami z którymi tworzyłeś kapelę? To było super! Chodzi o to, że nigdy nie zamierzaliśmy być sławni ani nic. Byliśmy paczką przyjaciół, spotykaliśmy się, dobrze bawiliśmy i graliśmy ukochaną muzykę. Nadal jesteśmy dobrymi przyjaciółmi, wszyscy,

PITCH BLACK RECORDS

141


nadal się spotykamy i spędzamy razem czas, ale wszyscy mamy teraz dzieci, rodziny, etc. (śmiech) Uwielbiam muzykę, która wyszła pod szyldem Diptherii, zresztą jak mógłbym nie kochać - to wielka część mnie! Gdybyśmy tylko mieli dzisiejszą technologię. Brzmielibyśmy dużo lepiej! (śmiech) Ale nadal, pasja i kreatywność są widoczne w muzyce Diptherii i myślę, że to jest najważniejsze. Nigdy nie uważałem siebie za dobrego muzyka, poza moim ćwiczeniem na gitarze klasycznej, zawsze wiedziałem, że nie jestem najlepszym gitarzystą, ale też nie kiepskim. Powiedzmy, że byłem spoko. Miałeś ustalone kryteria jeśli chodzi o profil wytworni czy przyszły one z czasem? Czy nadal jesteś im wierny czy przez te dziesięć lat coś się zmieniło w twoim podejściu? Najbardziej podstawową zasadą, jaką się kieruję, jest wypuszczanie muzyki, która brzmi dobrze dla mnie i tylko dla mnie! Jestem bardzo otwarty jeśli chodzi o muzykę, lubię wiele różnych stylów, więc wiedziałem, że nie będę na przykład wypuszczał tylko power metalu, ale, jak mówiłem, wszystko co według mnie brzmi dobrze. Jestem niemal pewien, że to podejście nie zmieniło się od dziesięciu lat. Inna rzecz, która byłą również dla mnie zasadą, to - to, że pochodzenie zespołu nie jest ważne. To w związku z moim własnym doświadczeniem odnośnie Dip-theria, wiedziałem, że ciężko jest zespołom zaistnieć, jeśli nie są z "tradycyjnie" metalowego kraju. Bardziej ogólnie, to czego szukam w zespole, to świetne brzmienie, wielka pasja i poważni, oddani muzycy, bez zachowania w stylu "gwiazdy rocka"! No i do tego zespół musi twardo stąpać po ziemi i wiedzieć czego może spodziewać się po nie łatwej rzeczywistości dzisiejszego muzycznego biznesu.

Większość zespołów z którymi współpracu jesz to kapele z Grecji i Cypru. Wytwórnia ma też na koncie kompilacje z Cypryjskimi kapelami. To taki twój lokalny patriotyzm? Cóż, i tak, i nie. Uwielbiam pracować z cypryjskimi zespołami i promować za granicą naszą lokalna scenę, no ale nie będę pracował z zespołem tylko dlatego, że jest z Cypru. Przy tym to musi być dobry zespół! Mieliśmy tylko jedna kompilację ("Bloodbrothers II"), która pojawiła się w 2013r. była hołdem dla oryginalnej kompilacji "Bloodbrothers", która ukazała się w 1997 roku i była wtedy czymś wielkim, zwłaszcza dla tych wszystkich młodych zespół, które się na nią dostały. Oryginalne wydanie jest w tej chwili oczywiście kultowe. Jeżeli możesz powiedz, która z twoich płyt odniosła największy sukces komercyjny, a która jest największą wpadką jak do tej pory? Mieliśmy oczywiście "najlepiej sprzedające się wydawnictwo", ale nie chcę się na tym skupiać. Zamiast tego mogę podać parę wydawnictw, które są dla mnie szczególnie ważne, głównie ze względu na sentyment. Nie zrozum mnie źle, kocham wszystko, co wydała i wyda moja wytwórnia (inaczej bym tego nie wydał), ale następujące dwa (poza pierwszą płytą wytwórni oczywiście) są dość wyjątkowe, z łatwych do zrozumienia względów. Pierwsza to Marauder "Elegy of Blood" (2012). To zespół, z którym byłem w kontakcie za starych dobrych czasów wymieniania się kasetami (wiesz, bez maili i pisania do siebie wiadomości itp.). Dodatkowo graliśmy

przed nimi z Diptheria w 2003 roku. Więc skoro tylko miałem okazję wydać ich muzykę w 2012 roku, w ogóle się nie zastanawiałem. Zgodziłem się nawet nie słuchając przed tym ich albumu! Druga to Reflection "Bleed Babylon Bleed" (2017). Podobne okoliczności, co w powyższym przypadku, ale więź i silna przyjaźń, jaką nawiązałem z założycielem zespołu na przestrzeni lat, jest bardzo trudna do opisania. W ogóle nie zerwaliśmy kontaktu, od kiedy "spotkaliśmy" się we wczesnych latach 90., a jeśli chodzi o czas wydawania ich nowego albumu, to był po prostu niebywale idealny, bo wtedy szukałem czegoś naprawdę wyjątkowego, miało to być pięćdziesiąte wydawnictwo wytwórni! Jeśli chodzi o album z "najmniejszymi zyskami", to nie ma takiego, nawet te najsłabiej sprzedające się spisały się dobrze i właściwie, to zawsze z dumą mówię, że każdego roku od założenia wytwórni był przynajmniej jeden tytuł (albo i więcej) umieszczony na liście typu "best of the year". Prowadzenie takiej firmy to nie tylko wydawanie płyt ale też promocja, dystry bucja, itd. Wydaje mi się, że w tym wypad ku bardzo pomocne są prywatne kontakty, w dodatku z ludźmi podobnie zakręconymi jak Ty. Jakimi ludźmi tak na prawdę są ci wszyscy wielcy szefowie firm fonograficznych czy też agencji koncertowych? Tak, zgadza się. Kontakty prywatne zawsze się przydają. Ale, z racji tego, że lubię działać ze szczerymi i wyluzowanymi ludźmi, to wszyscy, z którymi jestem w regularnym kontakcie, są właśnie tacy! (śmiech) Wydawnictwa z Pitch Black Records głównie dostępne są na CD. Wydanie płyt winylowych nie jest tanie, nigdy nie myślałeś aby spróbować aby niektóre z twoich tytułów wydać właśnie na czarnym krążku? Myślałem o tym wiele razy i zawsze mam to z tyłu głowy. Jednak to nie jest takie łatwe. Głównie ze względu na koszt, który - jako, że Cypr jest wyspą - jest jeszcze większy biorąc pod uwagę koszty transportu płyt winylowych. Ale pracuję nad tym i mam nadzieję, że niedługo znajdę rozwiązanie! Lata osiemdziesiąte są pełne opowieści o nieuczciwości szefów wytwórni, managerów czy promotorów. W obecnych czasach wydaje się, że uczciwość, bezpośredniość, wsparcie, obopólny szacunek to najważniejsze cechy obecnych kontaktów między szefami wytwórni i muzykami kapel heavy metalowych. Jak myślisz co wpłynęło na powstanie takich relacji, ogólna słaba sytu acja show bussinesu czy inne aspekty? Jeśli w tych czasach nie jesteś szczery, zwłaszcza w biznesie, nie spodziewaj się zajść daleko! Niestety, nadal jest sporo nieuczciwych ludzi, którym różne rzeczy uchodzą na sucho. Pewnie jest wiele różnych czynników, które wpłynęły na istnienie tych sytuacji w przeszłości, jednym z głównych była ignorancja młodych zespołów, które dopiero zaczynały i koniecznie chciały podpisać kontrakt. Podpisali bez namysłu pierwszy lepszy kontrakt, a, jak wiadomo, zaczynając coś na złej stopie możesz tylko skończyć źle. Profil twojej firmy nie ogranicza się do jednej stylistyki. Myślę, że obserwujesz scenę

Foto: Marauder

142

Jak dobierasz tytuły do swojego katalogu? Wolisz sam wyszukiwać nowe zespoły, namawiasz ich do współpracy, trzymasz pieczę nad nagraniem albumu, czy też wolisz już gotowy produkt, nagrany album z przygotowana grafiką i wymyśloną historią dla promocji? W większości przypadków zespoły, z którymi współpracujemy, mają już nagrany i skończony album. Wolę to robić w ten sposób, bo dla wszystkich jest łatwiej. Jeśli zakończyłeś pracę i jesteś zadowolony z rezultatu, a mnie też się to podoba, to definitywnie "styka"!

PITCH BLACK RECORDS


Foto: Niviane

heavy metalową w całym jej spectrum. Co przez ostatnią dekadę cię zachwyciło w podziemiu i na scenach, które są z dala od tej głównej, co ci nie odpowiadało, jaki kierunek w najbliższym czasie będzie dominujący? Jest jak mówiłem wcześniej - jestem bardzo otwartą osobą, jeśli chodzi o muzykę i lubię wiele różnych stylów metalu. Co mnie zaskakiwało w podziemnej scenie przez ostatnią dekadę, to jakość tego, co z niej wychodzi (zarówno w zakresie kompozycji i produkcji). To chyba w sumie ma dużo wspólnego z technologią, bo teraz możesz mieć profesjonalne studio w swoim komputerze za ułamek ceny (studia). Myślę, że przyszłość przyniesie nam więcej wspaniałych zespołów, ale (niestety) jeszcze więcej słabych kapel, więc wartym uwagi grupom będzie jeszcze trudniej się wyróżnić. Mam nadzieję, że kwestia fizycznego formatu się nie zmieni, nie wierzę, że CD, kasety czy winyle umrą w najbliższym czasie, a to oczywiście piękna sprawa! Ale za to może doświadczymy nowego rewolucyjnego cyfrowego formatu za kilka lat. Z pewnością nadal jesteś fanem, kupujesz płyty, chodzisz na koncerty swoich ulubionych zespołów itd. Jakie płyty ostatnio tobie zaimponowały, które z nich każdy fan heavy metalu powinien mieć w swojej kolekcji? Cóż, mogę ci podać moich faworytów z 2018 roku. Są to (w przypadkowej kolejności): Judas Priest - "Firepower" Amorphis - "Queen of Time" Orphaned Land - "Unsung Prophets & Dead Messiahs" Primordial - "Exile Amongst the Ruins" Ghost - "Prequelle" Podejrzewam, że nie tylko żyjesz muzyką. Na twoim Facebooku mignęło mi, że jesteś też fanem piłki nożnej. Jakiemu cypryjskiemu zespołu kibicujesz? Ha! Tak, lubię piłkę nożną! Mój klub to Apoel FC. Właściwie to pracowałem tam kilka lat temu!

trasy, ogólnie promocja i dystrybucja kuleje. Nigdy nie miąłeś wątpliwości, nie chciałeś rzucić prowadzenie Pitch Black Records w jasną cholerę? Jeśli kiedykolwiek spodziewałbym się zarabiania na tym i staniu się cholernie bogatym, label zakończyłby działalność dawno temu! (śmiech) Powiedzmy, że po prostu wytwórnia zarabia dość, żeby mogła się utrzymać i sfinansować każdorazowo nowe wydawnictwo. To dla mnie więcej niż trzeba! Jak wspominasz te minione dziesięć lat z Pitch Black Records? Więcej masz ciepłych wspomnień, a o tych gorszych już dawno zapomniałeś? Mam same przyjemne wspomnienia! Jasna sprawa, że były gorsze chwile, ale już dawno odeszły w niepamięć, a poza tym myślę, że jeśli cokolwiek złego stało się przeszłości, to tylko po to, żeby dać mi cenną lekcję na przyszłość. Życzę ci powadzenia w dalszej działalności oraz mam nadzieję, że za kolejne dziesięć lat przeprowadzimy wywiad z okazji dwudziestolecia działalności Pitch Black Records? Bardzo dziękuję za twoje życzenia i ten nad wyraz przyjemny wywiad! Tak, mam nadzieję, że znowu się tu spotkamy za dziesięć lat, dyskutując o naszym dwudziestoleciu! (śmiech) Chciałbym zaprosić wszystkich czytelników do obczajenia nas, no i zachęcam do kontaktowania się z nami w jakiejkolwiek sprawie, możecie nawet po prostu się przywitać! Zawsze odpowiadamy na wszystkie wiadomości, a spotykanie fanów z całego świata zawsze jest przyjemnością! Michał Mazur, Tłumaczenie: Karol Gospodarek, Paweł Gorgol

Czy Pitch Black Records zarabia na siebie? Ogólnie sytuacja rynku muzycznego jest słaba, wydawane są niskie nakłady. Ciężko jest zorganizować koncerty tym bardziej

PITCH BLACK RECORDS

143


Czuję, że "Popiór" jest dobrym prognostykiem na przyszłość W ostatnim czasie nad zespołem Kat i Roman Kostrzewski krąży widmo nowości - nowa płyta, nowy skład, nowy rozdział. To miał być zwykły wywiad promocyjny, jednak o to trudno, kiedy rozmówcą jest ktoś taki jak Roman Kostrzewski. Zapraszam Was na rozmowę, która nie tylko odkrywa kulisy "Popióra", ale także porusza tematykę życia i skłania do refleksji nad tym jakie wartości są, a jakie powinny być ważne w obecnych czasach. HMP: Czym jest Popiór? Jaki był koncept przy tworzeniu tej postaci? Roman Kostrzewski: Miałem w głowię taką postać, która czuje, że jest uświęcona, frunie jak anioł i przy spotkaniu z meandrami życia, w każdym zdarzeniu traci pióro oraz świętość - schodzi na ziemię i w którymś momencie nie jest już w stanie się wznieść. Ten stan utraty skrzydeł, niemożliwego wznoszenia się to Popiór. Często młody człowiek tak ma - jest szalenie uskrzydlony, ma wzniosłe ideały, jest

ty. Przeżywamy różnego rodzaju trudy, a jednak zdobywamy się na ciekawe spostrzeżenia, ponieważ moja towarzyszka jest związana nie tylko z diagnostyką psychologiczną, ale także stara się arkana związane z terapią. W najbliższych planach góry będą dla mnie dostępne głównie wirtualnie, chociaż zdarza mi się wyjeżdżać i bywać tam. Czasami zachęcam kapelę, by mimo zmęczenia nawet na chwilę przystanąć i zaczerpnąć leśnego powietrza. Za oknem mam industrial, więc tym bar-

Foto: Kat & Roman Kosrzewski

pryncypialny, a życie weryfikuje jego własne wyobrażenia i przydaje mu pewnego brudu. Czy Popiór jest alegorią Twojej postaci, która próbuje szukać spokoju i wyciszenia? Nie wiem i na razie nie jestem w stanie tego urealnić. Mam takie marzenia, żeby wyłącznie łazić po górach, zwiedzać, robić zdjęcia i niewątpliwie jest to temat, w którym być może kiedyś się zatopię, lecz mam także potrzebę obserwować innych ludzi, korespondować z nimi jako osoba, która jest wolna od obciążeń codzienności, własnych kieratów wynikających z autodyscypliny. Moje związki z ludźmi na koncertach są bardzo intensywne, ale zarazem krótkie, więc niemożliwe do wyczerpania. Ten świat mnie pochłania i zapewne będzie mnie jeszcze pochłaniał. Kocham muzykę i samo grzebanie w dźwiękach, znajdowanie się w nich to jest coś, co uwielbiam. Mam w sobie dużo opowieści, dużo możliwości ukołysania swoich potrzeb intelektualnych itd. Robię to na swój sposób - rozmawiam ze swoją partnerką na bliskie tema-

144

dziej potrzeba mi tego świata. Doszły mnie słuchy, że nie miksowałeś tej płyty. Kto odpowiada za miks, brzmienie i okładkę "Popióra"? Nie, nie zabrałem się za miksowanie "Popióra", ponieważ jestem w trakcie prac nad swoją solową płytą i moim zadaniem było zrobić wokale, napisać teksty do utworów oraz zaopiekować się sprawami związanymi z produkcją i realizacją. Wyboru, kto mógłby zająć się miksami dokonaliśmy zespołowo i padło na muzyka Wilczego Pająka - Piotra Mańkowskiego, który zrobił je w swoim studiu. Materiał nagrywany był w różnych miejscach - Michał Laksa nagrywał sobie bas w górkach, ja realizowałem wokale w domu, Jacek Hiro robił gitary u siebie i wspomógł też Krzysztofa Pisteloka. Jedynie bębny były rejestrowane w miejscu przeznaczonym do nagrań i w kwietniu zeszłego roku zostały nagrane. Co do reszty to gitarzyści nagrali się w około dwa miesiące, bas zarejestrowano latem, z kolei z początkiem września ja podsze-

KAT & ROMAN KOSTRZEWSKI

dłem do prac i od początku października były robione miksy. Natomiast portret Popióra znajdujący się na okładce stworzył Grzegorz Chudy - były członek zespołu Beltaine. Jakie mieliście założenia przy tworzeniu nowych utworów? Każdy utwór ma jakieś twórcze sprawy do załatwienia - w jednym zawiera się jakiś riff, pasaż na gitarze, a moją domeną jest wiązać to tekstowo. Jacek w akcie twórczym na pewno kieruje się własną estetyką nabytą we wcześniejszych okresach twórczych. Ma duże zdolności przeniesienia tego na palce. Gdy to się dzieje w sposób dla niego wystarczający, trafia to między innymi do mnie. Oczywiście, może być odwrotnie, że to ja zrobię wokale i reszta będzie musiała się dostosować, ale to inna zabawa. Nie sądzę, aby w dzisiejszych czasach było tak, że kapele siedzą wspólnie kilka dni razem i przelewają na papier dźwięki, które wylewają z kieszeni i rękawów. Gdy jest prosta, nośna myśl to da się ją w ciągu jednego dnia zrobić. Natomiast w przypadku metalu i utworów złożonych to rzadko tak się dzieje, chyba, że człowiek posiłkuje się pewnymi schematami i to wtedy może się udać, ale to nie będzie wyjątkowe. Dobrze jest, kiedy oprócz znanych albo symptomatycznych dla danego rodzaju czy gatunku, muzyka zawiera jeszcze odmienne składnie, ornamentykę. Krótko coś osobliwego. Może to być związane z brzmieniem, ale w Polsce o to jest dość trudno zrealizować i też trzeba nad tym posiedzieć. Na pewno nasza płyta brzmi trochę odmiennie od innych zespołów, ale bezwzględnie jest to metal. Trudno powiedzieć do jakiego stopnia będzie ona w stanie wzruszyć. Ocena końcowa to domena krytyków i publiczności, która będzie to weryfikowała. Niezależnie od tego co powiedzą, my ufaliśmy sobie, bo kochamy znajdywać te dźwięki, które i publiczność i nas ucieszą. Czy macie jakieś niewykorzystane przy nagrywaniu "Popióra" pomysły? Niektóre utwory nie weszły na tę płytę. Nie zawsze to co się zrobi znajduje miejsce na krążku. Przyznaję, że artyści współpracujący ze mną bywają rozeźleni i pytają dlaczego wybieram ten utwór a nie inny. To już tajemnica i specyfika mojej pracy. Gdy już danym konceptem się zajmę to znajduje się na płycie, chyba, że to moje własne pomysły, które nie zawsze rozwijam. W tej kapeli już tak się ukształtowało, że moją domeną jest zamykać muzyczną fabułę, okrasić ją jakimś tekstem, fabularyzującym dźwięki. Lepiej mi się pracuje, gdy mam większe możliwości niż gdy jest jakaś zawężona pula utworów. I to nie dlatego, że tak bym chciał, lecz po prostu nie czuję przynależności utworu do zestawu. To specyfika określonych wizji i nie ma w tym innych zawiłości niż estetyczne. W wywiadach mówiłeś, że część utworów powstała niezależnie od dołączenia Jacka. Zatem jak dużą rolę odegrał w stworzeniu "Popióra"? Przyjmując go do zespołu stał się jego członkiem pełną gębą zarówno w kwestii twórczej jak i organizacyjnej. Jeśli chodzi o podział finansowy czy prawo głosu w ważnych kwestiach to kapela jest prowadzona w miarę demokratyczny sposób, Nie ma tutaj jakiegoś autorytaryzmu, który czyniłby z innych ludzi


zniewolonych. Zachęcam ich do kreatywności i wolności twórczej. Na tej płycie bardzo kreatywny okazał się Jacek Hiro. Czy fakt, że jest fanem dawnej twórczości zespołu pomógł Wam w procesie twórczym? Tak, choć jak posłuchasz całej płyty to myślę, że zauważysz, że nie jest to odwzorowanie. Czuć jego autonomię i sądzę, że w niektórych aspektach twórczych jest bezkompromisowy ma swoje zdanie na temat muzyki, potrafi bronić swojego zdania, więc można powiedzieć, że jest wolnym twórcą. Czy jego praca będzie utożsamiana z Katem? Może po części tak, dlatego, że jemu jako młodemu artyście podobały się niektóre utwory Kata. Te, które zostały umieszczone na "Popiórze" są odmienne. Mój charakter śpiewu, moje podejście do twórczości korespondujące w jakiś sposób integrują z grą instrumentalistów. Tak było w przeszłości i tak jest teraz. Są pewne aspekty, których nie zmienię w swoim głosie, jednakże zawsze poszukuję w sobie odmienności, bo też to odnajduję w muzyce zespołu. Osiem utworów w 8 lat - ze statystyki wynika, że tworzyliście jedną piosenkę rocznie. Jak wyglądał proces tworzenia "Popióra"? To tak wygląda, ale prace nad tą płytą nie trwały tak długo. W momencie, w którym pojawił się nowy perkusista i dochodziły do mnie pierwsze dźwięki to już po roku mogliśmy wejść do studia. Krótko mówiąc - kapela jest zdolna do tego, żeby w rok zamknąć materiał, ale przede wszystkim trzeba mieć utwory, więc tu się kłania płodność twórcza. Niewątpliwie zdaję sobie sprawę, że w naszej zespołowej sytuacji nie jest łatwo osiągnąć to osiągnąć dlatego, że mamy rodziny i część z nas jest naprawdę bardzo zajęta. W sytuacji życiowej naszego basisty wiele się działo i przybyło mu trzech maluszków więc miał mniej czasu na zabawy z gitarą basową. Z kolei Jacek jest na innym etapie życiowym, więc ma inne możliwości. I dobrze, bo za sprawą swoich pomysłów dał tej kapeli nowe tchnienie muzyczne. "Popiór" zawiera raptem osiem utworów. Czy jest szansa na to, aby każdy z nich został zagrany na koncercie czy podzielą one losy numerów z "Biało - Czarnej", z której tylko kilka weszło na stałe do setlisty? Postaramy się zagrać wszystkie. Na pewno set będzie dzielony jakoś pół na pół. Nowy materiał trwa 40 minut, nasz koncert trwa zazwyczaj godzinę i czterdzieści minut. Być może jeszcze inne utwory z tamtej płyty zostaną zagrane, lecz przyznam, że na "Biało-Czarną" zrobiłem samodzielnie dwa kawałki, które okazały się nie do końca łatwe do zaprezentowania. Tworzyłem je na klawiszach co nie zawsze łatwo przenieść na gitarę. Pamiętam opór Irka przed zagraniem tzw. backbeatu w utworze "Kapucyn zamknął drzwi". Jakby zsumować oba projekty - Kata oraz Kata i Romana Kostrzewskiego to tych utworów jest na tyle dużo, że nie wystarczyłoby czasu, by je wszystkie zaprezentować. Jesteśmy w stanie zagrać dwie godziny, w trakcie których trzeba zawrzeć pewne stałe punkty. Staramy się rokrocznie grać trochę inny zestaw numerów, lecz nie jesteśmy w stanie zagrać wszystkiego i trzeba wybierać. Czy jest szansa na to, aby do repertuaru we-

Foto: Bonzo

szły utwory nagrane z Alkatraz oraz te, które nagrałeś solowo? Nie wiem, bo w moim przypadku najbliższy okres czasu będzie podzielony na prace dla zespołu i kariery solowej. Jestem w dość dużych postępach nad solowym materiałem, notabene ten czas prac nad "Popiórem" był dzielony także na mój album. Nie jest to proste i mój umysł jest trochę rozbity, ale zdaję sobie sprawę, że tu mnie ciągnie twórczość, więc próbuje to łączyć. Zespół ma określone pewne plany i czy tam się pojawią utwory Alkatraz? Półgębkiem mówi się o tym, a także o wykonaniu kilku piosenek z mojej solowej płyty, ale na razie cieszymy się nowo powstałym "Popiórem" i w najbliższym czasie to jest realność tego zespołu. Mam nadzieję, że nasza nowa twórczość spodoba się chociaż fragmentarycznie i ludzie nie będą zawiedzeni. Czy możesz pokrótce streścić tematykę poszczególnych utworów? Nie próbuje dotykać rzeczy eschatologicznych, próbuję zatapiać się w elementach życia, wątkach tu i teraz i opowiadam o jakimś mostku, na którym nie wszystkie deski są, ale można uprawiać to co ludzie lubią najbardziej czyli rąbać się. Czasami pojawia się komentarz na temat rzeczywistości politycznej i wad establishmentu Polski, jakim jest utwór "Ośle". Czasami jest to słodka retrospekcja na temat gór, które w przypadku Beskidu Żywieckiego są często wyłysiałe ze słabnącym drzewostanem albowiem nie jest on przynależny w dolnych partiach do tego regionu. Powinny być to lasy liściaste, ewentualnie w górnych częściach iglaste. Z uwagi na rodzaj gospodarki w dawnych czasach one po prostu wyłysiały, bo służyły góralom do wypasu owiec. Dlatego w jednym utworze zawarłem wątek, że dzisiaj te łyse góry posłużyły dla produkcji cierpkiego bundzu czyli sera. Wszelako dzisiaj górale nie żyją z ich produkcji, lecz z turystyki i czują potrzebę zalesienia tych gór, tworzenia klimatu, w którym chcieliby zebrać jak najwięcej dutków od przyjezdnych. Konstatuję, że tyle lasów musiało być wypalonych dla bryndzy, dla jednego bundzu. Im dłużej żyję to tym bardziej odczuwam potrzebę pisania o szczegółach, o sprawach będących pozornie bez znaczenia i o tym mówi "Łossod", jakbym chciał w imieniu natury przypomnieć dlaczego te lasy zostały spalone.

Odnoszę wrażenie, że "Łossod" tworzy zwartą fabułę wraz z nowymi wersami "Trzeba zasnąć". Czy możesz przybliżyć kulisy wyrzucenia fragmentu o karzełkach? Też mi się tak wydaję, że ta zmiana wyszła utworowi na dobre i jeszcze bardziej związała go z naturą. Już początek tego tekstu nawiązuje do aspektów przyrody, więc końcówka jest jak najbardziej przynależna do górskiego miejsca. To był zabieg wynikający z rozwoju twórczego - utwór "Trzeba zasnąć" jest głównie moim dziełem, dziełem moich przemyśleń. Tutaj nastąpiła zmiana, która jest dopuszczalna - w moim przypadku już raz tak było przy okazji utworu "Robak". Słuchając nowych kompozycji odniosłem wrażenie, że jeszcze częściej posługujesz się rodzimą gwarą śląską, stosujesz regionalizmy, przez co nowe teksty mogą nie być dla każdego zrozumiałe. Co powoduje, że świadomie utrudniasz interpretacje? Żyjemy w takim świecie, w którym zapominamy o pewnych sprawach i niektórzy ludzie dopominają się o coś takiego jak polskość. Chcieliby ją widzieć poprzez to, że tworzą granicę np. między Polską a Niemcami. Według nich jest to pielęgnowanie niezwyciężonego ducha także nad Rosjanami. Ja widzę polskość inaczej, w języku czy w kuchni niż w gwarze demonstracji politycznej. To co robię w tekstach to próba przełożenia śląskiego w swojski sposób. Ludzie we współczesnej Polsce posługują się polszczyzną, która jest zbitkiem form mowy, tworzonych szyków zdań charakterystycznych dla różnych rejonów. Te regionalizmy są fajne i gdy się słyszy śpiewny język Podlasian to czuć, że są oni z rejonów wschodnich. Podobnie jest z Kaszubami - można odnieść wrażenie, że zdania w tym języku są zlepione plasteliną, a nie polską stylistyką. Powinniśmy szanować i pielęgnować odrębności językowe tak samo jak byśmy chcieli tej polskości w ramach Unii Europejskiej. Czasami da się zauważyć zdanie niektórych polityków, którzy w chcieliby ten Śląsk jakiś sposób okiełznać, więc w tym wymiarze solidaryzuje się ze Śląskiem, który jak każdy region, każde miasto czy każdy człowiek w Polsce. Niech sam stanowi o sobie. Marzy mi się Polska, w której żyją ludzie wolni w tym sensie, że mogą dokonać jak najwięcej wyborów. Wprowadziłem regionalizmy, lecz te treści są

KAT & ROMAN KOSTRZEWSKI

145


nadal jak najbardziej czytelne, chociaż te kilka słów może to nieco utrudnić. Zrobiłem to specjalnie, żeby każdy kto kocha tę muzykę zdobył się na mały trud i przyswoił choć kilka słów śląskich. Głównie po to, żeby zdał sobie sprawę z tego, że nawet w tych obcych dla niego wyrazach nie stracił wyczucia całości, że może je przyjąć, mimo iż jest tam drobna odmienność językowa. Na początku będzie mu ona utrudniała zrozumienie rzeczy, ale w dłuższej perspektywie będzie go rajcowała choćby przez to, że wiele śląskich słów to zabawne wyrazy i mogą się one spodobać. Mam nadzieję, że w dobie Internetu te teksty zostaną bardzo szybko rozczytane. Kiedyś śpiewałeś o Szatanie, a dzisiaj odda jesz się wędrówkom po górach, w efekcie czego piszesz o aniele, który schodzi z gór i pasterskich tradycjach. Czy taki rodzaj łagodnej kontemplacji jest wynikiem tego, że Twoje słynne słowa kierowane do księdza spełniły się - społeczeństwo jest dużo bardziej świadome i hedonistyczne, ergo "poznałeś, że nie masz już czego bronić?"

ma deklaracji "Bóg to mój wróg", aby powiedzieć o swojej tęsknocie za wolnością. Teraz mówię z pozycji człowieka, który mógł się realizować i odczuwać elementy wolności, więc jeżeli jest okazja to dalej będę ich bronić. Staram się także pisać z perspektywy kogoś, kto coś przeżył, coś czuł, coś widzi i chciałby o tym jak i o sobie opowiedzieć. Opowiadam o realiach mojego industrialnego życia, ale też o potrzebie sprowadzaniu przyrody do swojego świata. Kocham wiele miejsc, aczkolwiek charakter mojego życia trochę mi to uniemożliwia. A jednak przemierzam ten kraj, mając możliwość zobaczenia wielu fajnych miejscowości. Czasem przystajemy, żeby się zachłysnąć i zatopić oczy w zieleni. Zdarzają mi się samotne wędrówki, chociaż jak mówiłem wir industrialnego życia jest nacechowany związkiem z cywilizacją. Pracuję na nowoczesnym sprzęcie, więc nie mogę uniknąć oskarżeń, że jestem w kieracie, który stoi w sprzeczności z naturą. To dylemat cywilizacyjny ludzi starających zdać sobie sprawę, że miara postępu, która wynika z samoreplikacji kultury jest obecna i aby próbować ją okiełznać poprzez

Foto: Bonzo

Krytyka cywilizacji jest stale obecna w mojej twórczości i ma swoje źródło w przekonaniu, o którym pisałem wcześniej, np. "Do dzikich borów idę, do dzikich gór, między psy". Nie wiem czy jestem łagodniejszy w ocenie, może ta młodzieńcza bezkompromisowość tworzyła wrażenie, że jestem jedynie człowiekiem buntu. A przecież już w tamtych czasach powstawały takie kompozycje jak "Łza dla cieniów minionych", która została ujawniona w 1992r. Tam nie ma elementu buntu, to aprobata danego stanu rzeczy i konieczności pójścia dalej. Dlatego śmiem twierdzić, że już wtedy byłem człowiekiem dynamicznym zdolnym zarówno do miłości jak i nienawiści, a dzisiaj w tej kwestii nic się specjalnie nie zmieniło. Przyznaję jednak, że gdy człowiek posiada coraz więcej życiowych wątków to coraz bardziej odciskają one piętno na sercu i na ciele. Dlatego próbuje w twórczy sposób o tych stanach opowiedzieć, że nie są wyłącznie biało-czarne, ale mają także barwy pośrednie. W związku z czym w mojej twórczości jest dużo uszczegółowień. Kiedyś istotna była for-

146

nie rujnowanie tego co zostało w naturze i czynić jak najmniejsze spustoszenie. W dawnych czasach to właśnie Diabeł miał cechy sił natury, dlatego często o tej naturze wspominam. W moich tekstach czasami przywołuje zapomniane nazwy roślin, które przestały mieć znaczenie. Kiedyś udało mi się przywrócić wspaniałą, lecz zapomnianą twórczość Tadeusza Micińskiego, dzięki czemu trafiła do pewnej grupy ludzi. Dlaczego "Popiór" będzie można nabyć wyłącznie na Waszych koncertach i stronie internetowej? Dlatego, że zmienił się rynek konsumencki i handlowy, który nie potrafi dostosować się do wyzwania jakim jest obecność w wielkich sklepach, a to kosztowna zabawa. Polski system podatkowy bierze od artystów więcej niż są sfiskalizowane firmy ryczałtowe - sklep i wydawca biorą tyle, że dla artysty tych pieniędzy już nie ma, więc w takich warunkach trudno iść dalej do przodu i tworzyć twórczość. Chcąc ją wykonać jak najlepiej podejmuje-

KAT & ROMAN KOSTRZEWSKI

my jakieś koszty i nie może być tak, że system państwowy sobie bierze te pieniądze za friko. Państwo nie wytwarza nam tak jak sędziom, politykom, urzędnikom miejsc do pracy - sami musimy sobie je wytworzyć i zapłacić za to. Śmiem twierdzić, że mamy większe podatki niż niejeden urzędnik już nie mówiąc o tym, że artystom po iluś latach zabiera się prawa autorskie. Oczywiście każdy może powiedzieć, żebyśmy zmienili zawód i aby podejść do tego uczciwie wzięliśmy sprawy w swoje ręce i skrócimy drogę dojścia produktu do publiczności. Będziemy go sprzedawać tylko we własnym sklepie internetowym oraz na koncertach, choć mamy świadomość, że nasza muzyka nie trafi do tak wielu ludzi jak do tej pory. Uważam jednak, że ta publiczność, która chodzi na nasze koncerty lub jest zainteresowana nami to niewątpliwie nie będzie miała problemu z zakupem. Czy "Popiór" trafi na serwisy streamingowe? Możliwe, że tak. Do tej pory nie byliśmy firmą a teraz w dużej mierze sprawy zorganizowania się w kanonie firmy spoczęły na mnie, wszelako wśród wszystkich kolegów widać zapał i udzielanie się w koniecznych zadaniach. Czujemy, że to wszystko ma charakter rodzinny i dosłownie także najbliżsi nas wspomagają. Jeżeli w tych pomysł się powiedzie, to będziemy starali się rozszerzać możliwości redystrybucji naszej muzyki. Czy nowe utwory doczekają się teledysków? Po to między innymi założyliśmy firmę by trochę środków przeznaczyć na okraszenie jej jakimś obrazkiem. Musimy jako zespół tak się zorganizować, żeby znalazły się na to środki. Dotychczasowe wydawnictwa, z którymi wciąż współpracujemy mają spore koszta nieprzystające do rynku, który się skurczył. Gdyby nakłady były w takiej ilości jak kiedyś czyli czterdzieści, pięćdziesiąt tysięcy to funkcjonowanie firm i wielkich sklepów miałoby sens, bo jaka kapela chciałaby się obciążać dystrybuowaniem takiej masy płyt? Jednak w czasach, kiedy obowiązują "empetrójki" dużo ludzi nie kupuje płyt, chociaż nadal jest część osób, która kocha muzykę i nie wyobraża sobie nie mieć w swoim domu tego wspaniałego przedmiotu jakim jest płyta. Jest w tym przedmiocie jakaś magia. "Empetrójka" może niektórym wystarcza, ale generalnie jakościowo zawsze będzie gorsza. No ale wielu ludziom może to nie przeszkadzać. Kilka godzin przed nagrywaniem tego wywiadu Jacek Hiro opublikował odnośnik do nowego profilu zespołu, który ma nowego perkusistę. Czy możesz wyjaśnić dlaczego doszło do zmian i dlaczego tak długo zwlekaliście z ujawnieniem informacji, że nowy album był nagrywany bez Ireneusza Lotha? Już na Facebooku wspomniałem, że ostatnio na naszej stronie, którą prowadził Irek i jego żona Kasia doszło do niemiłego zdarzenia. Do tej pory nie mieliśmy zastrzeżeń do tego jak jest prowadzony, ale ostatnio wkradło się dużo nerwowości. Osobiście nie śledziłem tego za bardzo, ponieważ od jakiegoś czasu jestem w trakcie bardzo wielu różnorodnych prac. Jednak gdy zadzwonił do mnie organizator koncertu w Gostyninie i powiedział mi, że z naszej strony wyrzucone zostało wyda-


rzenie to skontaktowałem się z Irkiem. Kiedy z nim rozmawiałem to twierdził, że zrobił to przypadkowo, ale prawda jest taka, że nie da się tego tak po prostu wyrzucić. Gdy go trochę przycisnąłem, usłyszałem, że sądził iż imprezy nie będzie..? No i bądź tu mądry. Dlatego przejąłeś rolę managera zespołu, którą jeszcze do niedawna pełnił Irek? Role były trochę inne - ja przez zasiedzenie trzymam pewne wątki pracy zespołu jak wywiady, organizowanie spraw studyjnych, kwestii pieniądza, umów. Krótko mówiąc - jestem managerem ds. organizacji kapeli, lecz oczywiście jeśli ktoś ma chęci to może pomóc, o ile jesteśmy w stanie koleżeńsko współdziałać. Irek miał rolę managera koncertowego, ale z pewnych powodów tę pałeczkę powierzyliśmy firmie zewnętrznej - Massive Music. Od jakiegoś czasu nie najlepiej żyjemy ze sobą i jest tak z wielu powodów. Przede wszystkim Irek nie nagrał "Popióra", a zazwyczaj artyści nie nagrywają płyt, gdy w zespole dzieje się coś niedobrego. W tym przypadku miał on spore trudności z dotarciem na próby. Kiedy minęło już siedem miesięcy od obiecanej współpracy i nic się nie działo to chłopaki stwierdzili, że trudno z nim dojść do ładu. Pierwsze takie problemy ujawniły się wyraźnie po uzgodnieniu, że nagrywamy płytę z Jackiem Hiro czyli jakieś pół roku po przyjęciu go do składu. Osobiście czułem, że Jacek jest chłopakiem z animuszem i nie wyobrażałem sobie, żeby jego prace były torpedowane czy też nie przyjmowane przez kogokolwiek z kapeli. Dlatego umowa była prosta - walczymy o nowy materiał, staramy się zrobić go jak najlepiej i w konsekwencji stwierdziliśmy, że musi to zrobić ktoś inny, kto daje nadzieję na zrealizowanie płyty. Jesienią ubiegłego roku wyraźnie powiedzieliśmy to Irkowi, choć chcieliśmy już wcześniej. Jednakże skontaktowanie się z nim było bardzo utrudnione - kto z nim współpracował doskonale wie w czym leży problem. Chociaż Jacek Nowak nie był jedynym wyborem, w momencie w którym na niego trafiłem, prace nad płytą mocno przyśpieszyły. Mając na uwadze, że Jacek Hiro grał z Jackiem Nowakiem w przeszłości w Virgin Snatch, zaproponowanie jego kandydatury wydawało się oczywiste. Naturalnie, z resztą w tej sytuacji powiedziałem do niego "Jacek wybierz sobie perkusistę, z którym te projekty, które masz w głowie będziesz musiał okrasić jakimś rodzajem rytmiki". Oczywiście, może być odwrotnie, że to ja zrobię wokale i to perkusista będzie musiał się dostosować, ale zachęciłem go do współpracy z wybranym perkusistą. Wybrał to, co było mu bliskie i to szybko zaowocowało. Massive Music to uznana marka organizująca międzynarodowe trasy dla m.in. Vadera. Czy chciałbyś aby Kat i Roman Kostrzewski stał się znany na skalę międzynarodową? Nie kierowała nami chęć, aby ponownie się wybijać. Może nie funkcjonujemy na Zachodzie, ale jak najbardziej gramy dla Polonii, gdzie mamy jakąś część publiki, która czasami daje o sobie znać. Mówię to z pozycji członka dawnego zespołu i tego, w którym gram teraz i niech mi wolno będzie to łączyć, ponieważ nie odczuwam wielkiej rozłączności

Foto: Bonzo

- tu śpiewam i gram to samo, co tam. Wydźwięk jest podobny, bo nasza publiczność utożsamia nas z tą muzyką katowską, co nas cieszy. Uczono nas, że twórczość jest dobra wtedy, kiedy trafia pod strzechy. Nasza ma o tyle trudniej, że nie jest to muzyka ani łatwa ani przyjemna zarówno pod kątem treści, brzmienia jak i skali złożoności muzycznej. A jednak czasami ludzie przychodzą i mówią, że mają wspomnienia z dawnych czasów i tego nigdy nie zapomną. Z tego powodu pozdrawiam i chylę czoło w stronę wszystkich muzyków, którzy grają lub grali w zespołach Kat oraz Kat i Roman Kostrzewski. Czy zamierzasz zagłębić się w świat social mediów, by opowiedzieć coś więcej niż w tekstach, mieć regularny kontakt z fanami? Tak, lecz w najbliższym czasie będzie to utrudnione, ponieważ mam bardzo dużo zadań oraz pragnień, które chciałbym zrealizować. Pewnie jest cząstka mnie, która chciałaby mieć kontakt z publicznością, dlatego muszę się w tym aspekcie rozwinąć. Oczywiście, zaistniała konieczność sprawiła, że napisałem parę słów w tej sprawie. Noszę się z zamiarem, by mieć większą więź z publicznością i mam nadzieję, że te medium mi to umożliwi. Jednakże przyznaję, że nigdy nie będę mieć czasu, aby mieć możliwość stałego przesiadywania. W prezentowaniu siebie musi być jakaś proporcja, a jeżeli przekracza wyznaczoną przeze mnie granicę to przeistacza się w śmieszność, a tego bym nie chciał. Historia zna przypadki, w których pewnych ludzi popularność przerosła i stali się nieszczęśliwi. Nie uważam, że bycie artystą, który osiąga triumfy, a nagle upada jest dobre. Upadki są boleśniejsze, kiedy przykłada się do nich miarę, dlatego cieszę się, że udaje mi się skupiać na elementach twórczych - nie jest ważne jak się prezentuję, tylko co prezentuję. Owszem, moglibyśmy ubierać to w jakieś pióra, lecz to wymaga środków. Kiedyś próbowaliśmy robić spektakle, ale trzeba było wrócić do podziemi, do klubów, gdzie nie ma miejsca na robienie teatru. W zamian za niedostatek wielkich scen otoczeni jesteśmy wspaniałą publicznością, która była rada z tego powodu, że dla niej gramy. Nie zamienię tej wartości na jakichś blichtr, który miałby mnie osadzić na wielkich stadionach, gdzie publiki nie widać. Nauczyliśmy się rozumieć, że "sukces" może

mieć różne miary. Moje doświadczenia życiowe i przekonania całego zespołu są takie, że cenimy sobie to co mamy i staramy się wykonywać swoje zadanie jak najlepiej, niezależnie od wielkość sal koncertowych. Czy ostatnie zmiany w składzie zaowocują tym, że na kolejny album z premierowym materiałem nie będzie trzeba czekać aż 8 lat? Czy uważasz "Popiór" za album, którym Kat & Roman Kostrzewski mógłby się god nie pożegnać? Możliwe, że nie będzie trzeba czekać tak długo. Nie ukrywam, że oprócz tego, że w programie kapeli były pewne postanowienia sprawnego dążenia do skutku, to i tak trzeba się pogodzić z ponad rocznym okresem tworzenia. Nie chcę mówić jak będzie, ale czuję, że ta płyta jest dobrym prognostykiem na przyszłość i będziemy jeszcze w stanie coś jeszcze fajnego stworzyć szybciej niż za 8 lat, o ile będziemy mieli na to środki, wolę i czas. Dlaczego mimo rozstania z Ireneuszem Lothem nazwa kapeli nadal brzmi Kat i Roman Kostrzewski? Nazwa mojego zespołu powstała na bazie rozłamu w zespole Kat i w zasadzie stanowiła nową jakość. Jeżeli tę kapelę od początku na basie reprezentuje Michał Laksa, prawie od początku, bo po odejściu Valdiego Modera na gitarze gra Krzysztof Pistelok to dlaczego miałbym odmawiać nam przynależności do zespołu, który powstał tylko dlatego, że publiczność wyrażała chęć spotykania się z tą muzyką w tej wersji, którą docelowo zaproponowałem? Nie zmieniam nazwy dla tego projektu, dlatego że pod swoim nazwiskiem robię inne rzeczy i nie chciałbym ich mieszać. W ten sposób publiczność wie, czego oczekiwać od Kat i Roman Kostrzewski, a czego od płyt opatrzonych tylko moim imieniem.

KAT & ROMAN KOSTRZEWSKI

Grzegorz Cyga

147


Iced Earth: Origins Ludzie z wiekiem stają się sentymentalni. Tym razem padło na Jona Schaffera, który wspólnie ze starymi przyjaciółmi z lat młodzieńczych postanowił powrócić na moment do czasów, gdy rodził się zespół, który kilka lat później został przechrzczony na Iced Earth.

HMP: Skąd pomysł, by wrócić do materiałów Purgatory i nagrać je na nowo w częściowo oryginalnym składzie? Większość muzyków pytanych o wczesne nagrania, a nierzadko również o pierwsze albumy, opowiada o nich z lekkim zażenowaniem, a sug estie odnośnie reedycji najczęściej zbywa tekstem o patrzeniu w przyszłość, nie w przeszłość. John Schaffer: Cóż, to był dziwny splot wydarzeń. Przekopując archiwa w magazynie Iced Earth znalazłem pudło z rzeczami z czasów Purgatory. Fotografie, ulotki, itp., to przywołało szalone wspomnienia, a także sprawiło, że zacząłem się zastanawiać, co

ście. W czasach Purgatory nie byliśmy dobrymi muzykami, nasze aranżacje również nie były najlepsze, ale pomysły mieliśmy dobre, a teraz moglibyśmy wycisnąć z nich coś fajnego jednocześnie dobrze się przy tym bawiąc. Dalej pomysł rozwinął się sam. Pomiędzy europejską a amerykańską częścią trasy "Incorruptible" miałem dwa tygodnie wolnego. Zorganizowaliśmy więc szybką, dziewięciodniową produkcję i mamy płytę. Nie było jej w planach. To się po prostu stało. Rozumiem jednak, co miałeś na myśli pytając o uczucie zażenowania. Gdy słucham oryginalnych demówek, tak, jestem zażenowany, ponieważ są one bardzo źle nagrane i źle zagrane. Byliśmy dzieciakami i nie mieliśmy pojęcia o tym, co robimy, ale to nie to samo co świadomość, że pomysły same w sobie mieliśmy naprawdę dobre i że obecnie możemy je zrealizować tak, by złożyły się na coś napra-

Foto: Purgatory

słychać u chłopaków. Dwa lub trzy dni później natrafiłem na wywiad z Gene'em Adamem na kanale youtube poświęconym Iced Earth (kanał [POD] Cast in Stone - przyp. red.). Nie widziałem Gene'a ani nie rozmawiałem z nim od 27 lat, ale skontaktowałem się z twórcami kanału i od nich dostałem jego namiary. W końcu się zdzwoniliśmy, a ja akurat w ciągu tygodnia miałem być w Tampie, więc zaproponowałem wspólny obiad. Spotkaliśmy się we trójkę, Gene, Bill (Owen przyp.red.) i ja, powspominaliśmy razem dawne historie i po prostu świetnie się bawiliśmy. Pod koniec wieczoru stwierdziłem, że fajnie byłoby wejść do studia i nagrać na nowo kilka starych kompozycji. Obaj zareagowali tak samo, pytając - "Co? Naprawdę chciałbyś to zrobić?". Odpowiedziałem, że przecież nagrywam płyty zawodowo. Byłoby zajebi-

148

PURGATORY

wdę fajnego. Ponieważ stoi za mną doświadczenie życia w muzycznym biznesie. Początkowo chodziło wyłącznie o spotkanie starych przyjaciół, a nawet gdy już podjęliśmy decyzję o wejściu do studia, nie mieliśmy pomysłu, co zrobimy z nagraniami. Rozważaliśmy przede wszystkim bezpośrednią sprzedaż wysyłkową. Później jednak puściłem ten materiał mojemu managerowi w Century Media, a on był nim po prostu zachwycony. Jest wielkim fanem starego Iced Earth i z miejsca zaczął mnie przekonywać, że powinniśmy to wydać. Skontaktowałem się z chłopakami, dali mi zielone światło, a dzisiaj mamy płytę. Co mnie zaskoczyło po opublikowaniu promującego krążek utworu "Dracula", to wyraźnie słyszalne wpływy Kinga Diamonda.

W oryginalnych nagraniach demo, a także w nagrywanych już pod szyldem Iced Earth utworach z "Enter the Realm" i "Iced Earth" w wokalach Gene'a trudno się ich doszukać. To pomysł Gene'a czy to ty popchnąłeś go w tym kierunku? Cóż, założyłem Purgatory w styczniu 1985 roku… Ja w tym czasie uczyłem się chodzić. (śmiech) Sam widzisz. W przyszłym miesiącu upłyną dokładnie 34 lat, to szmat czasu. Na początku grałem z różnymi ludźmi, ale dopóki Greg (Seymour - przyp.red.), i ja nie spotkaliśmy, Gene'a, Billa i Richarda (Batemana - przyp.re.), nie było to nic poważnego. Dopiero z ich zaangażowaniem oraz zrozumieniem, które osiągnęliśmy, najpierw z Gene'em i Richardem, a później również z Billem, który pojawił się nieco później, poczułem, że wskoczyliśmy na właściwe tory. Że znalazłem muzyków, którzy będą ciężko pracować i z którymi rzeczywiście uda mi się coś stworzyć. Nadal jednak nie mieliśmy większego pojęcia o tym, co robimy. Grałem na gitarze od roku, byliśmy na poziomie początkujących. Nauczenie się wszystkie wymagało lat. Ponad 30 lat doświadczenia w komponowaniu, nagrywaniu, a także kontrolowaniu wszystkiego, co związane z biznesową stroną działalności zespołu, którym obecnie dysponuję, to ogromny kapitał. Gene nie śpiewał w ten sposób od lat, w związku z czym już na samym początku powiedziałem mu, że musi poważnie popracować nad swoim falsetem. Sprawdzić czy nadal go ma. Ćwiczył przez kilka tygodniu, po czym stwierdził, że głos zaczyna wracać. Na całość złożyło się kilka czynników. Chciałem przekształcić jeden z fragmentów "Dracula" w refren, więc pracowaliśmy nad tym wspólnie. Natomiast jeśli chodzi o jego wykonanie, w części jest ono bardzo bliskie oryginałowi, a w części konsekwencją mojego prowadzenia go w trakcie nagrań oraz spojrzenia na całość z innej perspektywy. Gdy produkujesz wokalistów czy muzyków w ogóle, w grę wchodzi sporo zagadnień z zakresu psychologii. Musisz ich inspirować, dopingować, robić wszystko, by wyciągnąć z nich to, co najlepsze. Współczesna technologia pozwala na to w większym stopniu niż kiedykolwiek wcześniej. Nie byłoby więc w porządku porównywać to, co robimy teraz z tym, co robiliśmy wtedy. Nauczyłem się przez te ponad 30 lat wszystkiego, a technologia również pokonała długą drogę. Od samego początku byłem bardzo zadowolony z dyspozycji Gene'a i z jego wokali. Od początku jednak wiedziałem, że będzie to zupełnie inna sesja, choćby z uwagi na samo moje doświadczenie. Powiedziałem mu - "Nie przejmuj się, kryję cię. Pracowałem z kilkoma z najlepszych wokalistów na świecie, wiem, jak to działa. Bądź spokojny, zaufaj mi i zrobimy to razem krok po kroku". Tak zrobił. I spisał się świetnie. Doskonale się bawiliśmy, a wszystko to było możliwe z prostego powodu, że starzy przyjaciele spotkali się po latach. Nie jest tajemnicą, że gdy zespoły się rozpadają, muzycy odchodzą lub są proszeni o opuszczenie grupy, to boli, a gojenie ran wymaga czasu. To jak z rozpadem więzi rodzinnych lub rozpadem małżeństwa. Rzecz w tym, że więź łącząca mnie z Gene'em byłą dużo głębsza niż zespół. W latach 80. mieszkaliśmy razem i razem przeszli-


śmy przez sporo gówna. Tak, głównym motywem był wspólny zespół i chęć podboju świata, ale gdy rzeczy się zmieniają, zmieniają się priorytety i ludzie się rozstają. Bolało to nas obu, ale tak musiało być. W żaden sposób jednak nie zmieniło to głębokiej przyjaźni, która nas łączyła. Dlatego tak dobrze jest móc po latach, gdy wszystkie rany się zabliźnią, porozmawiać o wszystkim jak dorośli ludzie. O tym, dlaczego stało się, jak się stało. O tym, że było to najlepsze wyjście dla każdej ze stron. Gdy nie ma już żadnej urazy, a jedynie uczucie braterstwa. To było oczywiste, gdy już po kilku godzinach spotkania przy obiedzie śmialiśmy się tak bardzo, że z oczu ciekły nam łzy na wspomnienie szalonych historii, które razem przeżyliśmy. Wszystkie negatywne emocje odeszły w niepamięć, a Bill i Gene byli po prostu dumni, że mogli być częścią zespołu, który na swój sposób stał się legendarny. Dlatego też możliwość powrotu do studia i nagrania starego materiału w sposób w pełni profesjonalny była dla nich czymś wielkim, a mi również sprawiła ogromną przyjemność. Powiedziałeś, że wszystko zaczęło się od kontaktu z Gene'em. Czy to Gene zaangażował w projekt Billa? Spotykałem Billa przez lata wielokrotnie, ale w przypadku wspomnianego obiadu to Gene do niego zadzwonił. Powiedział mu, że przyjeżdżam do miasta i że powinniśmy się spotkać. Stary, to dziwne, ale mam wrażenie, że cały wszechświat pchał nas w tym kierunku. Spójrz, jednego dnia znajduję pudło z rzeczami Purgatory, dwa tygodnie później jem obiad z chłopakami, z których jednego nie widziałem od 27 lat, a po upływie kolejnych kilku miesięcy siedzimy w studiu i nagrywamy stare utwory. A żadnej z tych rzeczy nie było w planie. (śmiech) Purgatory nie stanie się nagle pełnoprawnym zespołem, ale praca nad tym projektem sprawiła nam naprawdę ogromna przyjemność. Ludzie nie zdają sobie sprawy, jak intensywny i kluczowy dla historii Iced Earth był okres Purgatory. To był ciężki czas, niemal jak z filmu. Greg Seymour i ja opuściliśmy domy będąc nastolatkami. Pokonaliśmy górę gówna nim dotarliśmy do punktu, w którym poznaliśmy Gene'a i Billa. Od bycia bezdomnym dzieciakami, którym ledwie starczało pieniędzy na jedzenie, do momentu, w którym zmienialiśmy nazwę z Purgatory na Iced Earth, te trzy lata były wręcz niewiarygodne. Ilość imprez, bójek, to, ile razy lądowałem w areszcie, to było szaleństwo. To zadziwiające, że wszyscy przeżyliśmy. (śmiech) Później Iced Earth stało się poważnym zespołem z poważnym dziedzictwem, ale w przypadku Purgatory dobra zabawa dodatkowo przeplata się z nostalgią. Gdy zmienialiśmy nazwę, mieliśmy 28 do 30 własnych kompozycji, więc jeśli ludziom spodoba się ten materiał, za kilka lat możemy się zejść i nagrać go więcej. Nie będziemy jednak grać koncertów, a Purgatory nie stanie się nagle pełnoprawny zespół. Ludzie często o to pytają, więc już w tym momencie chciałbym rozwiać ewentualne wątpliwości. Grafik Iced Earth jest na to zbyt napięty. Grafik Demons & Wizards również, ponieważ na kilka najbliższych lat mamy z Hansi'm bardzo poważne plany. A Purgatory to fajna, ale głównie nostalgiczna podróż, która na swój sposób dokumentuje początki Iced Earth.

Foto: Purgatory

Dlaczego Greg Seymour nie wziął w niej udziału? Od momentu mojego spotkania z Gene'em i Billem wszystko potoczyło się błyskawicznie. Obaj mają po 55 lat. Ja mam 50, podobnie Greg. Od początku powtarzali, że jeśli mamy to zrobić, musimy to zrobić szybko, bo się starzeją. Myślałem, że żartują, ale okazało się, że nie do końca. Mój grafik był zapchany na kolejne trzy lata z wyjątkiem wspomnianych dwóch tygodniu pomiędzy styczniową trasą po Europie i lutowo-marcową trasą po Ameryce Północnej. Powiedziałem, że wtedy możemy nagrać kilka numerów, ale nie potrafiłem powiedzieć, co będę mógł z nimi zrobić, ani kiedy ewentualnie mogłyby się ukazać. To był jedyny okres w perspektywie kolejnych trzech lat, kiedy mogłem zaplanować sesję nagraniową. Nagraliśmy więc we trzech 5 utworów w 9 dni. Greg aktualnie nie ma nawet perkusji. Nie grał od lat. Nie mieliśmy też żadnego kontaktu z Richardem Batemanem, naszym oryginalnym basistą, który, niestety, zmarł kilka tygodni temu. A by móc zrealizować nagrania w tak krótkim czasie, musiałem mieć do dyspozycji muzyków, którzy doskonale odnajdą się w studiu i nagrają swoje partie z miejsca. Nie pracując z Gene'em od lat, wiedziałem, że będę musiał mu poświęcić więcej czasu. Tak naprawdę większość czasu, więc do nagrania basu i perkusji zatrudniłem sprawdzonych muzyków sesyjnych, co do których miałem pewność, że zrobią swoje szybko i dobrze, i będę mógł skupić się na innych rzeczach. Ściągnięcie pozostałych Grega i Richarda nie wchodziło więc w grę. Po prostu nie było na to czasu. Może w przyszłości, jeśli Greg kupi sobie nowy zestaw i znów zacznie grać. Bardzo chciałbym go zaangażować. To jeden z moich najstarszych przyjaciół. Nie mieliśmy ze sobą kontaktu przez długi czas od wczesnych lat 90., ale odkąd na nowo zaczęliśmy się widywać, wróciła więź sięgająca czasów, gdy obaj mieliśmy po 14 lat. Cokolwiek wydarzyło się później, to osobna kwestia. Jeśli znów zacznie grać, a my ponownie wjedziemy do studia, drzwi na pewno będą dla niego otwarte. Nie wiem, czy to nastąpi, bo na tę chwilę nie ma takich planów, ale nie oznacza to również, że w ogóle nie ma takiej możliwości. Jestem w tej chwili bardzo zajęty, mam przed sobą dwa lata intensywnej pracy z Demons & Wizards,

ale jeśli ludzie naprawdę dobrze przyjmą Purgatory, nie wykluczam, że może gdzieś w międzyczasie spróbujemy nagrać pełny album. Materiał mamy. Muzycy sesyjni, o których wspomniałeś, to Ruben Drake i Mark Prator. Muszę przyz nać, że jestem wielkim fanem Marka, a jego partie na "Dark Saga" uważam za jedne z najlepszych w historii heavy metalu. Jak to możliwe, że jego główna profesja to inżynier dźwięku? Uwielbiam grać z Markiem, jest niesamowity. Zawsze, gdy mam ku temu okazję, robię to z szerokim uśmiechem na twarzy. To mistrz rytmu, a to cecha, którą bardzo cenię. Nagrał z nami "Dark Saga", "Something Wicked…", a także pierwszy album Demons & Wizards. Zaczynał jako perkusista w zespole Autodrive, lokalnym zespole z Florydy, całe wieki temu. Grał też w kilku innych projektach, ale przede wszystkim był inżynierem dźwięku oddanym pracy w studiu. Ożenił się, założył rodzinę i po prostu chciał spędzać czas w domu ze swoimi dziećmi. Nadal grał i nagrywał, ale nie zamierzał jeździć w trasy. Po prostu wybrał inną drogę życiową. Ale gra z nim to zawsze ogromna przyjemność. W sesji nagraniowej udział brał również Jim Morris. Nagrywaliście w twoim studiu czy też w międzyczasie powstało nowe Morrisound? Bo to legendarne kilka lat temu zostało przecież wykupione przez manage ment Trans-Siberian Orchestra. Zgadza się. Jim i Tom wybudowali w Tampie nowe studio, którego co prawda jeszcze oficjalnie nie otworzyli, ale wyłączając moje partie gitar, które zarejestrowałem w moim studiu, całą resztę nagrań zrealizowaliśmy już w nowym Morrisound. Wszyscy mieszkają tam w okolicy, więc nie było sensu ściągać ich do Indiany. Łatwiej było mi nagrać moje partie u siebie, a potem przenieść się na Florydę i zrealizować produkcję tam. Poprosiłem Jima, by nagrał kilka solówek, chyba dokładnie dwie, a Bill nagrał pozostałe. Jim był również współproducentem, inżynierem i autorem miksu. Skoro cały czas obracamy się wokół Tampy i połowy lat 80., powiedz mi, jak dużym zespołem było tam wtedy Savatage?

PURGATORY

149


To była wielka nazwa, lokalni bohaterowie. My w tym czasie byliśmy jednak większymi fanami Nasty Savage. Grali ciężej i byli bardziej mroczni. Pierwszy album Nasty Savage miał na nas naprawdę duży wpływ. Graliśmy z nimi wspólny koncert na Halloween 1986 roku w Ritz Theater w Ybor City i w tamtym czasie była to dla nas naprawdę wielka rzecz. Ludzie zawsze postrzegają Tampę przez pryzmat death metalu, podczas gdy pochodzą stąd również Savatage, Nasty Savage, Crimson Glory, Powersurge, Oblivion czy Siron. Było mnóstwo lokalnych zespołów, które nie grały death metalu. Grały po prostu metal. Savatage prawdopodobnie power metal, ale wszystkie te etykiety tak naprawdę pojawiły się później. My sami uważaliśmy się po prostu za zespoły heavy metalowe. Może poza Nasty Savage, którzy po pierwszym albumie poszli już w thrashowym kierunku. Wszyscy się przyjaźniliśmy i graliśmy wspólne koncerty. Dzielić sceny z Savatage nie mieliśmy okazji, ale widzieliśmy ich wielokrotnie. Byli największym zespołem z Tampy i nadal takim pozostają.

sałem wspólnie z Gene'em, Dave'em Abellem i Billem. Gdy nagrywaliśmy "Diary", Matt pisał tekst o wampirze, a ja i Dave pracowaliśmy nad muzyką. Fragment, o którym rozmawiamy, był autorstwa Dave'a, więc zaproponowałem, by, skoro znów nagrywamy utwór o wampirze, wrócić do tego motywu. Spodobał mu się ten pomysł i tak zrobiliśmy. Było jeszcze kilka takich sytuacji, więc jeśli nagramy więcej utworów Purgatory, usłyszysz więcej fragmentów, które znasz z późniejszych utworów Iced Earth, a także kilka motywów, które inkorporowałem do kompozycji Demons & Wizards. W okresie Purgatory stworzyliśmy dużo naprawdę dobrych riffów i mieliśmy wiele dobrych pomysłów, których nie byliśmy w stanie w pełni rozwinąć, ponieważ z racji wieku nie mieliśmy wystarczających umiejętności i doświadczenia. Dlatego czasami po prostu przypominam sobie stary riff i wkomponowuję go w nowy utwór. "Jekyll & Hyde" z "Horror Show" pierwotnie nosił tytuł "Plea of Insanity". "Winter of Souls" z pierwszego Demons & Wizards wcześniej, w czasach

Foto: Purgatory

Zapytałem, ponieważ cały czas mam przed oczami obrazek z Florida Metal Fest z 2016 roku. Gdy Jon Oliva dołączył na scenie do Obituary, by zaśpiewać z nimi "Sirens", John Tardy dosłownie bił przed nim pokłony. Jon Oliva to jeden z największych kompozytorów i talentów na tej planecie. Kropka. Uwielbiam go jako człowieka i uważam, że dał światu tak wiele wspaniałej muzyki, że to wręcz niesamowite. Naprawdę niesamowite. Pełna zgoda. Wracając do Purgatory, środ kowa część utworu "Dracula" niemal dekadę później pojawiła się na albumie "Burnt Offerings" w utworze "Diary". Często wracasz do starych pomysłów, które oficjalnie nigdy nie ujrzały światła dziennego? To się zdarza. Oryginalnego "Draculę" napi-

150

PURGATORY

Purgatory nosił tytuł "Creature from the Black Lagoon". Takie motywy pojawiały się na starszych albumach Iced Earth i wspominanym pierwszym albumie Demons & Wizards. "Winter of Souls" zawiera sporą część "Creature…", ale jest jeszcze jeden utwór, którego tytułu nie mogę sobie teraz przypomnieć, który zawierał dwa krótkie fragmenty utworów Purgatory. W przypadku utworu, do którego nie pisałeś tekstu i którego najprawdopodobniej nie grałeś od 20 lat, jestem w stanie to zrozu mieć. Cóż, jest tona utworów, których nie grałem od czasu, gdy je nagrywałem. Musiałbym do nich wrócić i na nowo się ich nauczyć. Nie wspominając o tekstach. Trudno się w tym nie pogubić. W każdym razie mi się nie udaje.

Wspomniałeś o poważnych planach wzglę dem Demons & Wizards. W międzyczasie zdążyliście ogłosić występu na kilku letnich festiwalach z Wacken Open Air na czele. Czy to oznacza, że trzeciego albumu możemy się spodziewać jeszcze przed sezonem festiwalowym? Nie, płyta nie ukaże się przed sezonem festiwalowym. Na początek planujemy wznowienia dwóch pierwszych albumów, które od dłuższego czasu nie były dostępne ani w formie fizycznej, ani na Spotify. Mamy nadzieję, że ukażą się najpóźniej w maju. Oba w formie zremasterowanej, a "Touched by the Crimson King" na pewno z bonusami. Cały czas szukamy materiału, który moglibyśmy dołączyć do debiutu. W obu przypadkach będzie też dużo nowych grafik, a całość otrzyma znaczący face lifting. Co do nowego albumu, już nad nim pracujemy, powstają naprawdę niesamowite rzeczy i będziemy kontynuować przez pierwsze 4 miesiące nowego roku. Mam nadzieję, że do maja, gdy będziemy musieli skupić się na przygotowaniach do koncertów, całość będzie już nagrana. Miks i mastering powinien mieć miejsce jesienią, a płyta powinna się ukazać w styczniu 2020 roku. Taki jest plan i póki co realizujemy go zgodnie z harmonogramem. To niesamowite, jak wiele się wydarzyło i jak poważny obrót sprawy w obozie Demons & Wizards przybrały w tak krótkim czasie. Wsparcie, na które możemy liczyć z Hansi'm (Kürschem - przyp.red), to prawdziwe błogosławieństwo. Przez ostatnie 14 czy 15 lat nie robiliśmy nic, do niedawna nie mieliśmy nawet fanpage'a na facebooku, a mimo to wszyscy doskonale nas pamiętają. Nikt o Demons & Wizards nie zapomniał. To, że wystąpimy w roli headlinera lub coheadlinera na wszystkich tych dużych festiwalach, z Wacken włącznie, stopień podekscytowania nowym albumem oraz skala zainteresowania nowym materiałem ze strony wytwórni, to po prostu czyste szaleństwo. Będziemy mieli ręce pełne roboty przez kilka kolejnych lat. Czy zaangażowanie w prace nad nowym albumem Demons & Wizards oznacza, że Hansi zakończył nagrania wokali na potrzeby projektu z orkiestrą? Przez lata była to jedna z jego podstawowych odpowiedzi na pytanie o brak wieści z obozu Demons & Wizards. W czasie wolnym od regularnej aktywności Blind Guardian stale albo właśnie nagrywał z myślą o partie na album z orkiestrą, albo odpoczywał przed sesją nagraniową lub odpoczywał po sesji. (śmiech) Cóż, wina leżała również po mojej stronie. By Hansi mógł pracować nad swoimi partiami, muszę mu najpierw dostarczyć materiał do pracy. Nie może pisać linii wokalnych bez kompozycji, a ja też byłem w ostatnich latach mocno zajęty. Wokale na album z orkiestrą są zasadniczo nagrane. Aktualnie Hansi dogrywa ostatnie chórki, ale to już naprawdę ostatnia prosta. W międzyczasie zaczął pracę nad nowym materiałem Demons & Wizards, który regularnie mu wysyłam. Po nowym roku będzie już całkowicie wolny i będzie mógł się jej poświęcić już w stu procentach. Ja podobnie. Iced Earth wydało nowy album, zamknęliśmy dużą światową trasę, zaliczyłem wakacje, których bardzo potrzebowałem, a po powrocie eksplodowałem pomysłami, czego, nawiasem mówiąc, się spo-


dziewałem. W krótkim czasie Hansi otrzymał ode mnie materiał na osiem nowych kompozycji. W poniedziałek wracam do studia pracować dalej, a po Świętach, od stycznia będzie to już ciągły proces. Od przedprodukcji po właściwą sesję nagraniową. Będziemy komponować i kumulować materiał, ponieważ nasze grafiki pękają w szwach, a za kolejne dwa lata chcielibyśmy mieć gotowy kolejny album Demons & Wizards. Nie będziemy czekać kolejnych 10 lub 15. Nie ma opcji. Przechodząc do obozu Iced Earth i napiętego grafiku, kilka miesięcy temu ogłosiliście, że zamierzacie na nowo nagrać albumy, do których nie posiadacie praw autorskich. To wciąż aktualne? Tak, temat nadal jest na agendzie. Cały czas o tym dyskutujemy i najprawdopodobniej w czasie przerw w aktywności Demons & Wizards spróbujemy coś zrobić z tym zrobić. Zobaczymy, co z tego wyjdzie i jakie będą reakcję. Czy zdecydujemy się na cały katalog, na wybrane płyty czy jedną płytę, trudno powiedzieć. Wspólnie z Hansim uzgodniliśmy, że w okresie kolejnych 10 lat w większym stopniu poświęcimy się Demons & Wizards. To sprawia, że mój grafik jest jeszcze bardziej wypchany i że jeszcze trudniej będzie mi nagrywać równolegle nowe płyty Iced Earth oraz odświeżać stare rzeczy. To naprawdę mnóstwo pracy, a ja aktualnie staram się upraszczać sobie życie. Nie dodatkowo je komplikować. (śmiech) Nie wiem jeszcze, jak do tego podjedziemy, ale na pewno spróbujemy, a na pierwszy ogień pójdzie "Night of the Stormrider". To klasyk i ulubiony album wielu fanów, a ja wierzę, że możemy sprawić, że z jednej strony zabrzmi niesamowicie, a z drugiej, ponieważ jest to album koncepcyjny, rozszerzyć go o dodatkową oprawę graficzną, która nada całej historii nowego wymiaru. Widzę końcowy produkt jako coś naprawdę spektakularnego i właśnie dlatego chciałbym od niego zacząć. Przekonamy się, jak przyjmą go fani i wtedy zdecydujemy, jaki będzie kolejny krok. Nie mogę powiedzieć, że na pewno nagramy na nowo wszystkie albumy, ale sądzę, że z biegiem lat nagramy przynajmniej kilka. Rozumiem ludzi, którzy sądzą, że nie powinniśmy tego robić, ale oni nie widzą tego, co ja. Jestem przekonany, że gdy również to zobaczą i usłyszą, większość będzie pod wrażeniem. A jeśli komuś mimo wszystko się nie spodoba, cóż, nadal będą mogli słuchać starych płyt. Nie mam z tym problemu. Tu chodzi o to, co jest najlepsze dla nas, dla zespołu i dla naszej przyszłości. Tylko na tym się skupiam. Gdy rozmawialiśmy przy okazji premiery "The Crucible of Man", a ja narzekałem na małą ilość solówek, usłyszałem w odpowiedzi, że ostatnią rzeczą, której potrzebuje świat, jest kolejna solówka. Słuchając "Incorruptible" mam ważenie, że Jake Dreyer przekonał cię, że kilka więcej jednak nikomu nie zaszkodzi. Cóż, wszystkie utwory zostały skomponowane i zaaranżowane zanim Jake pojawił się w zespole. To zawsze kwestia tego, czy utwór potrzebuje solówki, czy nie. To, kto ją ostatecznie gra, to osobne zagadnienie, ale na poziomie kompozycji to sam utwór decyduje o tym, czy jej potrzebuje, czy nie. Nie w drugą stronę. Nie piszę z założeniem, że muszę

mieć solówkę. To bardzo naturalny, organiczny proces. Ale utwory w stylu najlepszego na "Incorruptible", przeładowanego świetnymi solówkami "The Relic", w ostatnich latach spod twoich rąk jednak nie wychodziły. Co ciekawe, to pierwszy utwór, jaki napisałem po zbudowaniu studia, a tym samym pierwszy, który nagraliśmy w ramach przedprodukcji. Studio było gotowe, mieliśmy skończony budynek, podłogi, wszystkie ściany, etc. Przyszedł Jim Morris, by pomóc nam w okablowaniu i instalacji mikrofonów w grobowcu. To izolowane pomieszczenie, w którym umieściłem wszystkie wzmacniacze, z których korzystam podczas sesji nagraniowych oraz osiem różnych mikrofonów. Wszystko było na miejscu, więc system należało przetestować. A ja akurat miałem nowy utwór, który ostatecznie nazwaliśmy "The Relic". Nawet nie pamiętam, jaki był jego roboczy tytuł, na pewno nie "The Relic", bo ten wymyślił Stu (Block - przyp.red.). Opowiedział mi o pomyśle na tekst, który z opisu brzmiał dla mnie jak skrzyżowanie "Egzorcysty" z "Indianą Jonesem". Powiedziałem, że mam ten konkretny utwór, który możemy wykorzystać, jeśli chce. A jeśli nie, zachowam go dla Demons & Wizards, bo Hansi na pewno zrobi z nim coś fajnego. Nie słyszałem w tym utworze linii wokalnej. To w dużej mierze rozróżnia moje kompozycje. Jeśli nie słyszę linii wokalnej, komponuję wspólnie ze Stu lub Hansim. Wcześniej to samo robiłem z Mattem (Barlowem - przyp.red.). Zwykle jednak, gdy już na wczesnym etapie komponowania słyszę linię wokalną, wiem, że sam napiszę wszystko od początku do końca. Z linią wokalną i tekstem włącznie. Ludzie często pytają o to, jak podchodzę do komponowania. Tak naprawdę o wszystkim decydują same utwory. Gdy piszę, to muzyka mówi mi, co musi się wydarzyć. Nie wiem dokładnie, jak to działa, ale tak jest. I to samo dotyczy solówek. W "Clear the Way" nie ma solówki, Jake nie zagrał w nim żadnej nuty, a to jeden z najważniejszych utworów na płycie. Niektóre utwory po prostu ich nie potrzebują. Wielu ludzi uważa, że są niezbędne. Dlaczego? Zagrano ich miliard. (śmiech) Jeśli solówka coś wyraża, świetnie ją mieć. Jeśli to właściwy moment utworu, jeśli solówka pomaga doprowadzić go do punktu kulminacyjnego, wprowadza lub kończy dużą partię wokalną, tak, wtedy dobrze ja mieć. Wszystko jednak zależy od konstrukcji konkretnego utworu. Nie musimy ich mieć z definicji. Wszystkie solówki zostały już zagrane, więc nie przykładam do tego szczególnej wagi. Ale Jake, oczywiście, jest fantastyczny w tym co robi. To niesamowity gitarzysta, co do tego nie ma wątpliwości. Na koniec dwie ciekawostki. Twój głos można usłyszeć w "Diary of an Unknown Soldier" na ostatnim albumie Sabaton. Kryje się za tym jakaś szczególna historia? Chłopakom po prostu spodobało się brzmienie mojego głosu. Byli naszym supportem na amerykańskiej trasie "Plagues of Babylon". W utworze tytułowym pojawia się dość długa deklamacja, a że otwieraliśmy nim wszystkie koncerty, mieli okazję dobrze się z nią osłuchać. Pär (Sundström - przyp.red.) któregoś dnia stwierdził, że powinienem robić nar-

racje do filmów i zapytał czy nie nagrałbym czegoś dla nich. Odpowiedziałem, że jeśli tylko mogę pomóc, nie ma problemu. Przysłali mi gotowy tekst, nagrałem go, odesłałem, a efekt był dla nich w pełni zadowalający. Twoją specjalnością oprócz narracji jest również deklamowane dublowanie linii wokalnych, jak choćby w przedrefrenie "Dystopia" czy w kilku fragmentach utworów Purgatory. Rzeczywiście, podczas ostatniej sesji nagrałem całkiem sporo partii wokalnych. Śpiewam w "Jack", dubluje wokale Gene'a w refrenach "In Your Dreams" i "Burning Oasis". Jeśli jestem w odpowiednim nastroju na mroczną narrację, potrafię z siebie wycisnąć całkiem fajne rzeczy. (śmiech) W każdym razie chłopaki z Sabaton byli zadowoleni. Uwielbiam ich. Uważam, że to świetny zespół. Doskonale się razem bawiliśmy na trasie, więc cieszę się, że mogłem im pomóc. Kilka tygodni temu doznałem olśnienia słuchając albumu "Phantom Antichrist" Kreator. Płytę zamyka cover "The Number of the Beast", w którym Mille Petrozza i Sami Yli-Sirniö brzmią niemal dokładnie jak ty, dzięki czemu zdałem sobie sprawę, że styl Jona Schaffera z pierwszych albumów Iced Earth to tak naprawdę trzy podstawowe składowe: klasyczne riffy Iron Maiden, thrashowe kostkowanie i tłumienie strun prawym nadgarstkiem. (śmiech) Słyszałem to już od kilku osób. Ostatnio mówił mi o tym Zeuss (Christopher Harris, inżynier odpowiedzialny m.in. za miks i mastering "Incorruptible" - przyp.red.). Powiedział - "Stary, Mille nasłuchał się twoich płyt". (śmiech) Porównując wasze covery "The Number of the Beast", Mille i Sami w ich interpretacji brzmią bardziej jak ty, niż ty sam w waszej z "Tribute to the Gods", która jest po prostu bardziej klasyczna. (śmiech) Nie słyszałem tego coveru w wykonaniu Kreator, ale teraz, gdy mi o nim przypomniałeś, na pewno go posłucham. Marcin Książek

PURGATORY

151


Aby łamać reguły, najpierw trzeba je poznać W 2016r., kiedy ukazał się album "Strzyga" odbył się wywiad z członkami zespołu Percival Schuttenbach - Mikołajem Rybackim i Katarzyną Bromirską. Z okazji premiery nowej płyty Mikołaj Rybacki - założyciel grupy ponownie udzielił wywiadu dla naszego magazynu. Tym razem wyjawił czym są tytułowe "Dzikie Pola" i jak ważnym krokiem są w karierze zespołu, który istnieje już 20 lat. HMP: Udało się dotrzeć z rysunkiem Mikołaja do Kinga Diamonda? Jeśli nie to czy wybierze się na Mystic Festival, aby mu go wręczyć? Mikołaj Rybacki: Tak, wysłaliśmy go na adres, który został nam podany przez jednego z fanów. Niestety nie wiemy czy dotarł, ale mamy nadzieję, że tak. Co do Mystic Festival to nie wiemy, czy się tam wybierzemy, ale znając życie w tym czasie będziemy akurat koncertować. Nowa płyta, nowy skład, nowe blackmet alowe brzmienia. Czy Percival Schutten-

derą RedBaaron Agency, a nie przez Sony Music Polska? Czy możesz opowiedzieć coś więcej o tej wytwórni i dlaczego wybór padł właśnie na nią? RedBaaron to nasza macierzysta wytwórnia, która wydała praktycznie wszystkie płyty poza "Strzygą" i wydaje nam się, że przy niej pozostaniemy już na dobre. Nasz kontrakt z Sony Music Polska został rozwiązany za porozumieniem stron, ale inicjatywa jego zakończenia wyszła z naszej strony. Stało się tak głównie ze względu na to, że Percival potrzebuje znacznie większej swobody niż jest nam to w stanie zapewnić tak duża firma jak So-

jak powinno to wszystko wyglądać, zupełnie się ze sobą nie zgrywały, dlatego się rozstaliśmy. Teraz działamy na własnych zasadach, które cały czas ulepszamy. Jesteśmy przedsiębiorstwem, które łączy w sobie wydawnictwo, projekty video, muzykę, koncerty, sklep internetowy. Bardzo nam to odpowiada i daje swobodę potrzebną w tworzeniu. A pomysłów i projektów mamy dużo, więc taka swoboda jest nam niezbędna. Czy historia "Dzikich Pól" jest oparta na faktach czy została wymyślona na potrzeby wydawnictwa? Jest to historia z dziedziny fantasy i horroru, więc ciężko, żeby była oparta na faktach. Oczywiście realia historyczne oraz kulturowe staraliśmy się oddać w miarę wiernie. Inspirowaliśmy się też prawdziwym życiem, własnymi przeżyciami i emocjami, które w nas tkwiły, a które domagały się ujścia. Jednak pomimo tych elementów inspirowanych tym, co się faktycznie wydarzyło, nie można powiedzieć, że "Dzikie pola" to historia oparta na faktach. Raczej fikcja nosząca znamiona baśni i przypowieści ludowych. Jak wygląda proces nagrywania utworów obcojęzycznych? Czy konsultujecie się z językoznawcami, i historykami w kwestii wymowy i pisaniu tekstów, aby były one zgodne z faktami? Jeśli jest to potrzebne, to się konsultujemy. Pracę nad każdą płytą poprzedza solidny wywiad, poszukiwania, zbieranie źródeł itp. Staramy się podchodzić do tego w sposób jak najbardziej naukowy, oczywiście w zakresie naszych możliwości. Jednak należy pamiętać, że mamy do czynienia ze sztuką. Jeśli z jakiegoś powodu pojawia się potrzeba odejścia od źródeł lub wykrzywienia faktów, i ma to swoje uzasadnienie artystyczne, to nigdy się nie wahamy. Dla nas priorytetem jest zawsze przekaz artystyczny, chociaż wiadomym jest, że aby łamać reguły, najpierw trzeba je poznać. Dlatego staramy się jednak zaznajomić się z tematem w możliwie najgłębszy sposób.

Foto: Percival Schuttenbach

bach zrywa z folk metalem i dotychczasowym wizerunkiem? Nie zrywamy z folk metalem, wręcz przeciwnie. Nowa płyta jest jak najbardziej w tym klimacie, znajdują się na niej elementy folkloru wschodnich ziem słowiańskich. W każdej swojej warstwie album nawiązuje do wszystkiego, co robiliśmy wcześniej, jednak jest on kolejnym etapem, efektem naszego i naszej muzyki progresu. Nasz wizerunek również się nie zmienił, na pewno nie w jakiś drastyczny sposób, chociaż na pewno ewoluuje i będzie ewoluował, razem z naszą muzyką i wszystkim, czym się zajmujemy. To dotyczy również składu, ponieważ w historii naszego zespołu takich zmian grających w nim osób mieliśmy całe mnóstwo. Nie wpływa to jednak na koncepcję całości jaką jest Percival, którą konsekwentnie i nieustannie realizujemy jako duet (Mikołaj Rybacki i Katarzyna Bromirska) od 20 lat. Dlaczego "Dzikie Pola" ukazały się pod ban -

152

ny. Potrzebujemy indywidualnego podejścia, oryginalności i elastyczności w działaniu oraz szybkości w podejmowaniu decyzji. Na szczęście Sony zachowało się w porządku i pozwoliło nam zakończyć kontrakt przed czasem, dzięki czemu mogliśmy rozejść się w pokoju. Przy "Dzikich polach" mieliśmy już pełną swobodę działania i podejmowania wszelkich decyzji. "Dzikie Pola" są drugą płytą wydaną przez was w tym roku. Jak udało się Wam pogodz ić nagrywanie "Slavy III" i "Dzikich Pól"? Chcielibyśmy wydawać więcej niż dwie płyty w roku i na pewno bylibyśmy w stanie, ponieważ cały czas, nieustannie pracujemy nieomal jak w jakimś zakładzie rzemieślniczym - każdy dzień poświęcamy naszemu zespołowi i tworzeniu muzyki i bardzo nam to odpowiada. Niemożność częstego wydawania płyt była także jedną z przyczyn, dlaczego rozstaliśmy się z Sony. My parliśmy do przodu, oni nas stopowali. Nasze systemy działania i idea,

PERCIVAL SCHUTTENBACH

W ostatnim czasie coraz częściej można było usłyszeć Waszą muzykę za granicą. Jaki jest odbiór słowiańskiej muzyki w kra jach anglojęzycznych? Bardzo dobry, co widać po takich zespołach jak choćby rosyjska Arkona. "Wiedźmin" też wpadł na podatny grunt. Uważamy, że nastał bardzo dobry czas, aby promować naszą rodzimą kulturę wśród odbiorców anglojęzycznych. Dotychczas w obu projektach występowały te same osoby. Dlaczego mimo stałego szkieletu, obecne składy Percivala i Percivala Schuttenbacha się różnią? Właściwie to nigdy nie było tak, żeby skład obu projektów był identyczny, ponieważ skład Schuttenbacha był zawsze poszerzony w stosunku do Percivala historycznego. Zresztą jak już wspomniałem, w naszej 20-letniej historii skład często się zmieniał, więc patrząc z tej perspektywy ciężko mówić o czymś, co byłoby naprawdę stałe. Percival powstał jako podprojekt macierzystego Percival Schuttenbach w okresie, kiedy właśnie z tego macierzystego składu odpadli praktycznie wszyscy oprócz naszej dwójki. Dopiero potem wszystko się stopniowo znowu rozbudowało,


nastąpiły kolejne zmiany, aż do tych ostatnich, po których uświadomiliśmy sobie, że nie ma sensu mącić ludziom w głowach. Skład naszego zespołu zawsze był płynny, tylko nasza dwójka jest niezmienna i regularna. Dlatego od jakiegoś czasu oficjalnie podajemy, że Percival Schuttenbach oraz wszystkie możliwe podprojekty to duet Mikołaja i Katarzyny (jedyni stali członkowie od początku i założyciele zespołu), a na koncertach i w studiu towarzyszą nam muzycy sesyjni, których bardzo cenimy, ale którzy mogą i będą się zmieniać i którzy nie należą na stałe do Percivala. Akurat tak się złożyło, że w chwili obecnej w Schuttenbachu i w Percivalu grają inni muzycy, ale nie jest to stałe i raz na zawsze. Jako ciekawostkę podam fakt, że od początku istnienia zespołu przewinęło się przez niego grubo ponad 50 muzyków. Kiedy więc ktoś pyta o skład zespołu, to siłą rzeczy musimy odpowiedzieć pytaniem: który skład? I żeby uciąć ten temat, to powiemy, że w zasadzie nieważne który, ponieważ wszystko co się u nas dzieje i tak odbywa się z inicjatywy naszej dwójki i my bierzemy pełną odpowiedzialność za wszystko, co Percival do tej pory zrobił i co zrobi w przyszłości. Dlaczego do zespołu dołączyli zostali muzycy, którzy nie są kojarzeni ani z folkiem ani z heavy metalem? Nie ma dla nas znaczenia z czym są lub nie są kojarzeni muzycy, z którymi współpracujemy. Ważne, żeby byli dobrymi muzykami (a takimi są bez wątpienia wszystkie osoby, z którymi obecnie gramy), oraz żeby fajnie się nam razem pracowało. Tylko tyle i aż tyle. Co sprawiło, że coraz częściej na koncertach sięgacie po nieswój materiał, a nawet rejestrujecie go w studiu? Złożenie hołdu, zrobienie przyjemności wiernym fanom, szukanie inspiracji, świetna zabawa... powodów jest całe mnóstwo. Zdarza się, że granie cudzych utworów odbierane jest w Polsce jako nie do końca profesjonalne, co daje nam kolejny powód, aby to robić, ponieważ mamy w sobie trochę przekory. Wiele znanych i cenionych zespołów na świecie gra covery i nie ma w tym nic złego. Wręcz przeciwnie. Granie cudzych utworów często jest świetnym sposobem nauki i rozwoju. Dlatego nie będziemy od tego stronić, bynajmniej. Jak wygląda proces doboru coverów? Są to Wasze ulubione numery czy wybieracie je na podstawie jakiejś koncepcji? To zależy od wielu czynników. Jedną z najważniejszych rzeczy dla nas, którą sobie założyliśmy przy tworzeniu naszego zespołu, była ciągła chęć rozwoju i ciągła nauka, między innymi doskonalenie techniki gry na instrumentach. A uczenie się cudzych kompozycji jest jedną z lepszych metod na jej ciągłe ulepszanie i przede wszystkim znajdowanie jej niedociągnięć. Dlatego ważnym dla nas kryterium jest to, aby każdy utwór, który weźmiemy na warsztat mógł nas czegoś nauczyć. Oczywiście to, czy dobrze nam się gra dany utwór oraz nasze preferencje i gusta też mają swoje znaczenie. Planujecie umieścić w setliście koncertowej nigdy niegrane utwory lub należące do reper tuaru macierzystych formacji debiutujących u Was muzyków?

Foto: Percival Schuttenbach

Setlisty dobieramy bardzo starannie, związane są one ściśle z tematem koncertów, tras itp. Zazwyczaj możemy mówić o nich tylko w kontekście danej trasy, np. na Drugiej Turze Tura priorytetem było przedstawienie na żywo całej nowej płyty. Takie było założenie. Musieliśmy więc wyrzucić niektóre ulubione utwory naszych fanów z innych płyt ze względu na to, że nie mieściły nam się w secie. Wynika z tego, że własnego materiału mamy już na tyle dużo, a wciąż powstaje nowy, że na utwory zaprzyjaźnionych zespołów raczej nie będzie miejsca. Chociaż oczywiście wszystko jest możliwe i nie możemy kategorycznie stwierdzić, że będzie tak, a nie inaczej.

Ponieważ połączyliśmy w tym utworze oba projekty. Percival z założenia jest akustyczny i folkowy oraz związany z rekonstrukcją. Schuttenbach z kolei jest tego przeciwieństwem - nie ma ram historycznych ani wykonawczych, jest bardziej elektryczny i w dużej mierze nawiązuje do muzyki metalowej. W "Morowej" te dwa przeciwieństwa ze sobą zestawiliśmy. Połączyliśmy koncepcje, instrumenty oraz muzyków obu projektów, w związku z czym ciężko by nam było powiedzieć, czy jest to utwór bardziej Percivalowy, czy Schuttenbachowy, bo tak naprawdę otworzył on wrota do zupełnie nowej, trzeciej kategorii - właśnie tej łączącej oba projekty.

Jak duże znaczenie dla zespołu ma posiadanie konta w serwisie Patronite i jakie przyniosło to korzyści? Z założenia serwis na Patronite miał przede wszystkim wspomagać nasze działania związane z produkcją materiałów filmowych i naszą działalnością na YouTube. Na razie wszystko wciąż jest w fazie rozkręcania, więc ciężko nam o jakiekolwiek podsumowania czy oceny.

Czy kolejne po "Reakcji Pogańskiej" albumy doczekają się ponownego nagrania? Nie, nie planujemy takich działań, ponieważ nie miałoby to zbyt dużego sensu, tym bardziej, że mamy mnóstwo nowych pomysłów czekających na realizację.

Czy rozważaliście, aby wydać płytę poprzez crowdfunding? Jeśli chodzi o płytę, to raczej nie, za to mamy pomysły na inne rzeczy, w których potrzebny nam będzie udział ludzi dobrej woli. Na razie zachowamy to jeszcze w tajemnicy, ale pewnie już niedługo ujawnimy swoje plany. Dlaczego niektóre utwory jak "Morowa" zostały opublikowane na Youtube, a nie znalazły swojego miejsca w dyskografii? Otóż dlatego, że powstały w ramach projektów, które jeszcze trwają. "Morowa" to nie jest ani ludowy utwór Słowian Zachodnich (ani żadnych innych), nie ma też nic wspólnego z "Dzikimi Polami", dlatego nie było możliwości, żeby znalazła się na którejkolwiek z tych dwóch płyt, co nie znaczy, że nie ma ona swojego miejsca. Ma i się go doczeka, ale na razie niech to miejsce pozostanie jeszcze tajemnicą.

Jaka przyszłość czeka folkowego Percivala po wydaniu ostatniej części tryptyku "Slava"? Bardzo, bardzo ciekawa. Jesteśmy bardzo podekscytowani na samą myśl. Planujemy pewną metamorfozę, pewną zmianę, która wykorzystywać będzie wszystkie nasze dotychczasowe doświadczenia. Pewną zapowiedzią tego będzie nadchodząca trasa Slavny Tur 3, ale o tym na razie jeszcze nie chcemy za dużo mówić, ponieważ wszystko jest jeszcze w fazie planów i tworzenia. Jak Percival Schuttenbach zamierza świętować dwudziestolecie istnienia, która przypada na przyszły rok? Ciągle skupiamy się na rozwoju i pracy i pochłania nas to tak bardzo, że nie do końca znajdujemy czas, aby myśleć o świętowaniu. Z drugiej strony zdajemy sobie sprawę, że 20lecie działalności to nie byle co i należałoby godnie to uczcić. Dlatego sprawa jest nadal otwarta, choć mamy kilka pomysłów. Grzegorz Cyga

Dlaczego "Morowa" jest sygnowana zarówno nazwą Percival jak i Percival Schuttenbach?

PERCIVAL SCHUTTENBACH

153


Reminiscencje NWOBHM Już niedługo powinna ukazać się pierwsza płyta z serii "Obscure N.W.O.B.H.M. Demos". Znajdą się na niej trzy zespoły. O Diamond Dogs pisałem w poprzednim odcinku. Dziś o dwóch pozostałych: Lucifer i Nightstalker. Opisze króciutko również zespół L.A. Wybór nie jest przypadkowy. Ten zespól będzie na drugiej płycie z tej serii. Myślę, że warto poczytać o początkach kariery muzyków znanych później z takich grup jak: Rogue Male, Jameson Raid czy Weapon. Najbardziej znanym z dziś opisywanych zespołów jest Valhalla. Również niedługo ukaże się ich płyta zawierająca singel, demo oraz wywiad. Zapraszam do zapoznania się z historiami tych zespołów teraz, a wkrótce również z ich muzyką Z.J.

Foto: Nightstalker

Valhalla

Foto: Valhalla

Nazwa Valhalla - zespołu założonego w Hinckley pojawia się w 1980 roku, ale my się cofniemy do 1977 kiedy powstał ich protoplasta - grupa RHS. Nazwa pochodzi od nazwiska trzech członków założycieli: Jon Roberts - guitars, Glyn Hands - guitars i Chris Stretton - bass. W tym czasie wszyscy muzycy uczęszczali jeszcze do szkoły John Cleveland College w Hinckley, Leicestershire. W 1978 roku nastąpiła pierwsza zmiana w składzie. Jon Roberts odszedł a dołączyli Garry Roost - vocals, Nigel "Leg" Hopkins - keyboards i Steve Bee - drums. Zespól zrobił trzy sesje nagraniowe w Woodbine Studios w Leamington Spa. Łącznie dorobili się 10 piosenek. (min. "Death Valley", "Dangerous Sands", "Sumfin' Meeky"). Pod koniec 1979 roku dochodzi do kolejnych roszad personalnych. Garry postanowił zostać aktorem i wstępuje do szkoły teatralnej w Londynie. Do zespołu przychodzi Tim Bee (brat Steve'a), który objął stanowisko głównego wokalisty, a także grał na gitarze. Zespół zmienił nazwę na Wildcat i byli razem przez około sześć miesięcy. W grze Wildcat było wiele "muzycznych różnic". Glyn i Tim byli bardziej komercyjni, podczas gdy reszta była bardziej "metalowa". Kiedy Glyn wyjeżdża na Tasmanię, Leg, Chris i Steve kontaktują się z Markiem Evansem - guitars. Dołączył do nich Kevin "Joe" Davidson - na gitarze rytmicznej. Nigel "Leg" przejął rolę głównego wokalisty. Tak więc początkowy skład Valhalla to: Mark Evans (gitara prowadząca, chórki), Chris Stretton (bas, chórki), Nigel "Leg" Hopkins (wokal prowadzący), Kevin "Joe" Davidson (gitara rytmiczna) i Steve Bee (na perkusji). Po zagraniu kilku lokalnych koncertów z zespołem skontaktował się Andy Smith, który zaproponował wydanie singla. Zobowiązał się zapłacić za nagranie i wydanie płytki, jednak miał ograniczone finanse tzn. studio nagrań o najniższej cenie, zwykłe "sleeve" dla singla ("sleeve" z obrazem kosztowałby 0,05 funta więcej). W każdym razie Valhalla wchodzi do studia Sounds Good w Windsor. Właścicielem studia był Peter Holm - szwedzki piosenkarz, który później poślubił słynną brytyjską aktorkę, Joan Collins. Peter pojawił się w studio, przedstawił, a potem zostawił wszystko swojemu inżynierowi. Powstały dwie piosenki "Lightning in the Sky" i "These Sunday Nights". Wersja "The Sunday Nights" na singlu to druga wersja, ponieważ zauważono, że na początku pierwszej było głośne kliknięcie, więc grupa ponownie nagrała utwór. Wydanych zostało chyba 300 kopii singla, które były sprzedawane w lokalnych sklepach muzycznych i na koncertach. Po wydaniu singla grupa zwróciła się do właściciela Hinckley Sound Center - Mike'a Walkera, aby został ich menadżerem. Mike zgodził się. Jego pierwszą decyzją było przesunięcie Nigela za klawiaturę. Przyprowadził też nowego głównego wokalistę, który również grał na gitarze. Nazywał się Sidney "Paul" Palmer. Ten skład odbywa sesje nagraniową w Q Studios w Queniborough, Leicester. W jej wyniku powstaje trzy-utworowa taśma demo. Zagrali kilka koncertów, ale ich menadżer postanowił pozbyć się z zespołu Nigela. Tak więc ponownie Valhalla powróciła do pięcioosobowego składu. Niestety, atmosfera w grupie zaczęła się pogarszać. Odpowiedzialność za taka sytuację zrzucana jest na Paula Palmera, któremu się zdawało, że jest ]. Po około 15/16 miesiącach istnienia, zespół rozpada się.

L.A. L.A. był pomysłem Tonyego Forsythe'a i został utworzony wspólnie z Davem Wheelerem pod koniec lat 70-tych. Spotkali się, pracując dla firmy Apollo, produkującej pistolety natryskowe do farb w Birmingham, w miejscu urodzenia Black Sabbath i Judas Priest. Połączyło ich uwielbienie do muzyki Thin Lizzy i chęć ucieczki ze świata farb. Zdecydowali się na założenie zespołu, który miał być biletem do sławy. Skład zespołu składał się z: Tony Forsythe - vocals, bass, Dave Wheeler - lead guitar, backing vocals. Larry Ashurst - lead guitar, backing vokals i Roger Simms perkusja. Larry grał w zespole Killer. Tony często chodził na ich koncerty i obserwował jego grę. Kiedy Killer się rozpadli od razu zaproponował aby Larry dołączył do L.A. Natomiast Roger został wytypowany podczas przesłuchania, na które podobno zgłosiło się wielu chętnych. Był on również właścicielem zestawu perkusyjnego firmy Fibes (podobno najgłośniejszy zestaw perkusyjny w tym czasie) z masywnym chromowanym wykończeniem dwóch central, na którym grał jako opętany przez demony. Rok później, w 1979 roku ukazuje się ich jedyna taśma demo. Po jej wydaniu nazwa L.A. przechodzi do lamusa. Na jej miejsce pojawia sie nowa - Overdrive, ale to już temat na kolejną historię

154

REMINISCENCJE N.W.O.B.H.M.

Nightstalker

do coraz oof dochodzi upie Cloven H gr - vocal i on on pt m m am rh Sa eve w Wolve ch sporów St ty u Cloni W działającej ku ze ni zc wy spół. Po opus nfliktów. W ze ć ko ci ch uś zy op ts asie w ęs się cz cz dują W tym samym - guitars decy basią Nightstalker. i dz Mick Grafton yl ho rz dc wo O . ut 79 roku zi do podziału od noch a do uk ż ven Hoof w 19 sz ie i wn jest wolny e - Dr. Max ró nowej Terry - guitar, d an innym zespol la ri Sk Ad r. . ke am al lista Li do Nightst sta Rod i woka zwerbowany patrick - bass ybko zostaje s i Mark Fitz um dr on as h działalwej pracy. Sz M 82 roku. Z ic również Glenn działał do 19 am oraz pa grupy zasilają ru gh G in . rm om Bi zwie Ven sji studyjnej w se z o dn z zespołu o na Je a. pton. y się dwa dem ) w Wolverham ności zachował ej (z wywiadem ow di ra sji se drugie z

e Morse) Lucifer (Dav

tutaj istolskim. To d Kanałem Br zas na dc ii, al Po r. W j społu Lucife w południowe się historia ze a Misna an Barry - miasto zy ci oc Lu zp ro ym 77 roku wym zwan ne pod koniec 19 z barem kawo - bass. Wspól ów w kościele lynn Kitkat G i r ita gu yli: Nick jednego z dżem cz se łą or do M ch e ni av się D krótce do drusion spotkali muzyków. W Peter Leech yło młodych ech - guitar i Le oad n R ol ey granie połącz nc ac Li do BBC St cal oraz bracia roku wchodzi 2. "LuciCallaway - vo 79 " ve 19 Lo ku on ąt cz em d na po mi: 1. "D ms. Ten skła zema piosenka e, pojawiła się ywa demo z tr zainteresowani iły dz bu wz Studios i nagr te a ta postanowił ni lis ra ka ag N wo ". ears ego, niestety ow yt fer" 3. "Moont pł se miał wole u or kt M ra ość kont Jedynie Dave . ra fe cy Bakera i nawet możliw Lu poznaje Neila . Był to koniec ej. Wkrótce opuścić zespół zn yc uz m . ry en a karie ormQue kontynuowani wej grupy - St ł to zalążek no Boofy'ego. By


Żelazna Klasyka

King Diamond - Fatal Portrait 1986 Roudrunner

Prawdopodobnie tak wyglądałby trzeci album Mercyful Fate, gdyby zespół ten nie rozpadł się w 1985 roku. Pomysły których nie udało się zrealizować pod starym szyldem, King Diamond wykorzystał pod własnym - tym samym inicjując solową karierę i to przy pomocy kolegów z poprzedniego zespołu. Obecność Michaela Dennera i Timiego Hansena potęguje "mercyfulowy" klimat debiutu Króla, co nie znaczy, że lider nie podjął próby kreowania własnego stylu. Niesamowicie zaczyna się ta płyta. Złowieszcze bicie dzwonów, deklamacja tekstu, upiorne organy... Można się poczuć jak na czarnej mszy, a pomysłowa introdukcja sama w sobie jest pewnym novum w twórczości Kinga. W

Oldschool Metal Maniac XVI/2019 Armored Saint, Nifelheim, Skelethal, Demilich, Haunted Cenotaph, Pestilence, Hellhammer, Apostasy, Sacrificulus, Voivod, Exhorder, Gravelord, Running Wild, Necromaniac, Raven, Mortify, Imperator, Atheist, Mortal Sin, Bestial Desecration, Messiah, Kriegsmaschine, Inkwizycja, Spectral Voice, Sacrosanct. Plakaty: Throneum/Blasphemy, Manilla Road/Watain, Lemmy/Oldschool Metal Maniac, Massacra/ Oldschool Metal Maniac.

# 16 "Oldschool Metal Maniac" to tym razem polska odsłona tego pisma. Główna zawartość 112 stron magazynu, wzbogacona czterema plakatami, widnieje powyżej - jak widać jego tytuł wciąż jest głównym probierzem tego, o czym możemy w nim poczytać - to tylko prawdziwy, szczery i bezkompromisowy metal, bez jakichś podziałów: od heavy lat 80. do totalnej ekstremy. Zdarzają się tu jednak wyjątki, stąd obecność w nowym numerze wywiadu z Ex Pertem, liderem punkowej Inkwizycji, która jednak potrafi też konkretnie przyłoić, tak więc zbytnio nie odstaje od tych mocniej grających zespołów. Pozycja krakowskiej grupy na niezależnej scenie punk/hardcore też uzasadnia jej obecność na łamach "Oldschool Metal Maniac" i

przyszłości intra staną się na tyle ważnym elementem diamondowych płyt, że wyszczególniane będą jako osobne tytuły, tu jednak jest to po prostu "The Candle", a właściwy utwór to szybka jazda z nawiedzoną wokalizą jako motywem przewodnim. Otwieracz daje też dobre pojęcie na temat niebanalnych umiejętności nowych i nieznanych wówczas szerzej muzyków. Andy LaRocque jawi się jako gitarzysta o wybujałej technice i neoklasycznych zapędach, Mikkey Dee - jako doskonały i nieprzewidywalny bębniarz z wypracowanym już stylem. Słowem, znakomita wizytówka nowej ekipy u boku Króla. Jeszcze szybciej chłopaki poczynają sobie w "The Portrait", gdzie lider raczy słuchacza histerycznym falsetem, którego standardowo nie oszczędza. Sabbathowe patenty, do których Diamond zawsze miał słabość pojawiają się w "The Jonah". Numer przyozdobiony krótkim monologiem fajnie się snuje, by w rozwinięciu się rozkręcić i nabrać tempa. Nadzwyczaj przebojowo (i zabawnie) jest w "Dressed In White". Są tu chwytliwe melodie, dawka humoru, klasycznie metalowe unisona gitar, a w międzyczasie "przekomarzanie się" wiosłowych efektownymi pojedynkami - takich wymian ognia nie powstydziliby się słynący z tego patentu koledzy Tipton i Downing. Bez niezdrowej konkurencji style obydwu panów genialnie kontrastują. LaRocque atakuje kaskadami dźwięków, podczas gdy Denner swą prostszą grą studzi zapał kolegi, czarując bardziej stonowanymi nutami - naprawdę piękna sprawa. Ciekawe że w instrumentalnym "Voices From The Past" za gitarę chwycił sam Diamond. Wszystkie partie tego instrumentu zagrał w nim osobiście i choć wirtuozem się nie okazał, to efekt adekwatny do tytułu utworu został osiągnięty. Prawdziwy popis swych możli-

wości dał za to w swej właściwej, gardłowej robocie, bo wokalnie pozwala sobie na dużo więcej niż na płytach poprzedniego bandu. Sporo tu nakładek, wielogłosów i intrygujących sztuczek. King w każdym prawie utworze imponuje wyobraźnią, choć i tak jest to raczej namiastka tego co usłyszymy na kolejnych albumach. Niejedyna to cecha odróżniającą nowy projekt Petersena od Mercyful Fate. Obrazoburcze peany na cześć rogatego zostały zastąpione przez mniej bezpośrednie, bardziej różnorodne i dalej mroczne liryki. Ich twórca, kojarzony dziś jako specjalista od koncept albumów, na swym debiucie poczynił tylko przymiarki do tej formuły, a na krótką historię tu opowiedzianą składa się pięć kompozycji - cztery pierwsze oraz ostatni na płycie "The Haunted". A o czym jest owa historia? Najkrócej mówiąc - problem skomplikowanych relacji matki i córki, przyprawiony oczywiście dozą mistycyzmu i szaleństwa... Resztę materiału stanowią odrębne i niezależne od siebie utwory. Egipsko pachnący "Charon", czający się "Lurking In The Dark" czy pierwszy prawdziwy evergreen i stały punkt koncertów Kinga, ultraciężki "Halloween". Numery te, mniej teatralne niż "programowe", to ukłon w stronę przeszłości i zwartego grania spod znaku "miłosierdzia". "Fatal Portrait" na pewno nie jest esencją muzyki z jakiej zasłynął Petersen. Jest natomiast interesująca wypadkową stylu Mercyful Fate, zalążków tego co King Diamond Band zaoferuje w kolejnych latach i po prostu bardzo dobrą płytą. Obiecujący początek nowego rozdziału w karierze i wciąż jedna z najmocniejszych pozycji w dyskografii nawiedzonego Duńczyka.

zarazem jest to ciekawe urozmaicenie, bo ostra muzyka to przecież nie tylko metal, a punk w swej najbardziej klasycznej postaci miał ogromny wpływ na powstanie choćby sceny thrashowej w początku lat 80. Ogromnym atutem pisma Leszka Wojnicza-Sianożęckiego jest również to, że nie ogranicza się on tylko do tych największych czy najbardziej kultowych w podziemiu nazw, prezentując również zespoły młodsze i mniej znane - nie słyszałem choćby jak dotąd amerykańskiego Spectral Voice, którzy w bardzo twórczy sposób kontynuują tradycje fińskich tuzów pokroju Demigod czy Disgrace; gdański Gravelord też jest młodą formacją, a ich siarczysty black 'n' roll faktycznie robi wrażenie. Cieszy też forma weteranów, bo nawet jeśli ich najnowsze wydawnictwa nie zawsze trzymają poziom klasyków sprzed lat, to jednak na koncertach Armored Saint, Voivod czy Exhorder wciąż nie biorą jeńców. Mamy też wspominki: australijski Mortal Sin, tak kiedyś w Polsce lubiany radio to była jednak potęga! - już pewnie niczego nie nagra. Z kolei Running Wild owszem, po reaktywacji przed ośmioma laty dorobił się już trzech płyt z premierowymi utworami, ale daleko im do czasów świetności grupy z lat 1984-1998 - pewnie dlatego mamy wspominkowy artykuł, kończący się na roku 1994 i premierze "Black Hand Inn", chociaż cdn. zapowiada kontynuację tematu. Na naszym podwórku sporym echem odbiła się reaktywacja legendarnego Imperator, chociaż nie w składzie oczekiwanym przez fanów, a Bariel opowiada o kulisach tego spektakularnego, mimo wszystko, przedsięwzięcia. Część z tych materiałów to polskie wersje tekstów z anglojęzycznej wersji "Oldschool Metal Maniac", ale mnie akurat w niczym to nie przeszkadza, bo jednak rodzimym językiem władam lepiej niż mową rodaków Szekspira. Nie zabrakło też licznych recenzji, obejmujących nie tylko albumy z oficjalnego obiegu, ale też wydawni-

ctwa typowo podziemne, z 7" i demówkami na czele. Pojawiają się też opisy wydawnictw starszych, nawet sprzed kilku lat, które nie miały jak dotąd szczęścia do częstych publikacji na łamach prasy czy zinów. W pędzącym na złamanie karku współczesnym świecie może to budzić zdziwnie, bo dla młodych ludzi już płyta sprzed kilku miesięcy jest stara, ale w metalowym światku czas płynie jednak na szczęście nieco wolniej, a album z roku 2013 czy 2015 jest niejednokrotnie ciekawszy od koniunkturalnych gniotów sezonowych gwiazdek. Są też relacje z festiwali: większych i mniejszych, od Wacken i Brutal Assault do FOAD Fest i Black Silesia III, opatrzone dużą ilością zdjęć. Niestety akurat relacja z Wacken Open Air jest najsłabszym punktem tego numeru, bo autorka zdaje się nawet nie wiedzieć którą edycję festiwalu opisuje, myląc co się da, z ortografią, etc., włącznie i ograniczając się zwykle do suchego wyliczenia kilku tytułów. Relacja z Brutal Assault jest znacznie ciekawsza, ale tu z kolei jest problem tego rodzaju, że zdania wielokrotnie złożone tworzą czasem kilkudziesięciowierszową nawet magmę, praktycznie bez znaków przestankowych, tak więc przebrnięcie przez nią wymaga wzmożonej koncentracji - osoba odpowiedzialna za korektę nie popisała się. Mimo tych drobnych niedociągnięć najnowszy numer "Oldschool Metal Maniac" to i tak mus dla wszystkich fanów metalu, bowiem oficjalnie wydawane pisma i tak nie mają do niego startu - to nie ta liga, po prostu.

Piotr Iwaniec

Kontakt: oldschool_metal_maniac@wp.pl Wojciech Chamryk

ZELAZNA KLASYKA

155


Decibels’ Storm recenzje płyt CD 1 - dno, 2 - słaba, 3 - przeciętna, 4 - dobra, 5 - bardzo dobra, 6 - wybitna

Absolva - Defiance 2018 Rocksector

Przyzwyczajona do plików czy streamingu młodzież, patrząca niczym na jakieś przedwieczne relikty na płyty CD, nie może wiedzieć, że w latach 80. każdy album ukazywał się na kilku nośnikach, póki kompakt nie wyparł (na szczęście nie do końca) winylu, a kasety też okazały się za drogie i niemodne, chociaż też nie wszędzie. Dlatego obecnie wydawcy z dumą ogłaszają premierę wersji winylowych, bo to przecież nośnik modny i w sumie ekskluzywny, a do grona zespołów mogących poszczycić się posiadaniem go w dyskografii dołączył ostatnio brytyjski kwartet Absolva. Na LP wyszedł ubiegłoroczny album "Defiance", ale mogę wspomnieć o tym fakcie tylko informacyjnie, bowiem promocyjne pliki MP3 mają się nijak do brzmienia winylowego krążka. Muzyka Anglików pasuje jednak zdecydowanie do tego nośnika, bo to tradycyjny heavy starej szkoły, nie tylko brytyjskiej - NW OBHM - ale i kontynentalnej. Dodatkową rekomendacją może być tu fakt, że Chris Appleton, Martin McNee i Karl Schramm tworzą stały zespół Blaze'a Bayley'a, zaś Luke Appleton gra w Iced Earth, tak więc nie są to jacyś nowicjusze. Słychać to w dopracowanych, konkretnych i ostrych, niepozbawionych też melodii utworach z "Defiance", szczególnie w najbardziej archetypowych "Life On The Edge", "Rise Again", "Never Be The Same" czy "Eclipse", ale pozostałe właściwie w niczym im nie ustępują. Szkoda tylko, że okładka jest taka ascetyczna, bo w 12" formacie nie będzie prezentować się zbyt okazale, ale muzyka rekompensuje to z nawiązką. (5) Wojciech Chamryk

Accept wydawał właśnie piętnastą płytę. Stanęło na trzyczęściowym koncercie składającym się z "zwykłego" koncertu Accept, orkiestrowego, solowego koncertu Wolfa i występu Accept z orkiestrą. Jakby atrakcji było mało, kapela wykonała na żywo po raz pierwszy dwa nowe kawałki z ostatniej płyty. Koncertowi towarzyszyła efektowna oprawa sceniczna i pirotechnika. Tak, i teraz trzeba było te atrakcje przelać na papier, to znaczy na płytę koncertową. Prawdę powiedziawszy choć płyty słucha mi się pozytywnie (choćby ze względu na wspomnienie), nie był to mój najlepszy Accept w życiu. Pierwsza część była oczywiście dobra (w końcu to marka Accept), ale dało się wychwycić, że zespół gra w pewnym napięciu, myślami wybiegając do wielkiego koncertu, który zaraz nastąpi. Druga część - absolutne klasyki muzyki poważnej w wersji wzbogaconej o gitarę - zupełnie sympatyczna, choć zdecydowanie dla amatorów takiej konwencji. Trzecia, kulminacyjna - moim zdaniem nie do końca udana. Accept ma konkretny, szalenie charakterystyczny styl - masywne, toporne riffy, rytmiczne linie melodyczne, ciężkie brzmienie. Już uszyma duszy słyszałam waltornie, puzony i kotły podbijające moc tego ze-społu. Przetaczające się przez scenę basy riffów i gromy bębnów. Tymczasem Wolf wraz z kolegą, Melo Mafali, stworzył zupełnie nowe melodie. Melodie będące w zasadzie odrębnymi kawałkami, które grane są równocześnie, nakładając się z oryginalnymi kawałkami. Smyczki pojawiają się w najmniej spodziewanych momentach (jak choćby na początku "Breaker" czy w refrenie "Shadow Soldiers"), czasem zupełnie nie mają niczego wspólnego z podstawowym kawałkiem. Oryginalne i pomysłowe. Tylko, że nie wyciągają z kawałków Accept tego, co najlepsze. W wielu miejscach wręcz odbierają im moc i charakter. Prawdę powiedziawszy, już na koncercie czułam lekkie rozczarowanie (bardzo lubię koncerty Accept), a co dopiero w tak zwanym "domowym zaciszu", w którym nawet najlepsza koncertówka nie dostarcza tyle ekscytacji, co prawdziwy występ. Może nie można mieć wszystkiego? Accept to jeden z ledwie kilku niemieckich zespołów, który jest obecnie w świetnej formie i chyba jedyny, który powrócił po latach przerwy z takim impetem i zyskał drugie życie na wielkich scenach. Nie można widać zgarnąć całej puli łaski losu. (3,8) Strati

Accept - Symhponic Terror 2018 Nuclear Blast

Accept, choć słynie z toporności, aż się prosił o romans z muzyką poważną. Jako jeden z pierwszych na scenie heavymetalowej używał motywów zaczerpniętych z muzyki klasycznej, a jego mózg, Wolf Hoffmann, wydał dwukrotnie płytę z klasycznymi motywami. Ostatnia, "Headbangers Symphony" wyszła ledwie rok przed planowanym koncertem na Wacken. Była to znakomita okazja, żeby Wolf mógł wypromować swój solowy materiał, zwłaszcza, że

156

RECENZJE

Access Denied - Access Denied 2018 GOTOIT/Universal Music Polska

Trójmiejska formacja długo kazała czekać na swój trzeci album, bo wcześniejszy "Touch Of Evil"ukazał się przecież ponad siedem lat temu, ale warto było poczekać. Tradycyjny heavy Access De-

nied zyskał bowiem na najnowszej płycie niespotykany dotąd w nagraniach grupy rockowy polot, a całość materiału brzmi do tego bardzo świeżo i dynamicznie. Po części jest to zapewne zasługa wyboru odpowiedniego realizatora i studia (Heinrich House Studio Filipa Hałuchy), sporo wniósł do tych utworów sesyjny perkusista Dariusz "Daray" Brzozowski, dzięki czemu zyskały one niespotykaną dotąd na płytach Access Denied na taką skalę moc i rytmiczną precyzję, ale decydujące wydaje mi się to, że to w większości po prostu świetne numery. Krótkie, zwarte i trafiające w punkt, jak opatrzony teledyskiem "Go Go Go", "Fu#k" czy "Getting Closer" czy "Fool Of Love", które w dodatku mogą trafić nie tylko do fanów tradycyjnego metalu, ale też zwolenników lżejszego, typowo rockowego grania. Z jak najlepszej strony prezentuje się w nich gitarowy duet Jacek Kolankiewicz / Mateusz Krauze, jednocześnie kompozytorzy wszystkich utworów; okrzepła też wokalistka i autorka tekstów Agnieszka Sulich, dzięki czemu "Access Denied" to najlepsza w warstwie wokalnej płyta zespołu. Są też ballady, z najciekawszą jak dla mnie "No Place For Love" na czele, zespół potrafi też nieźle dorzucić do pieca w inspirowanych thrashem "Lies" i openerze "All The Anger". Co prawda akurat ten ostatni utwór niezbyt do mnie przemawia i widziałbym w roli wizytówki płyty dwa-trzy inne utwory, ale jako całość "Access Denied" i tak wart jest: (4,5). Wojciech Chamryk

Albert Bell's Sacro Sanctus - Liber III: Codex Templarum 2018 Metal On Metal

Trzeci solowy album maltańskiego multiinstrumentalisty jest bardzo udanym przedsięwzięciem. Z niewielką pomocą przyjaciół (Steve Lombardo zagrał na per-kusji, gitarzysta Owen Grech ozdobił solówką "To Die For The Cross") Albert Bell proponuje bowiem pod każdym względem porywającą mieszankę tradycyjnego metalu lat 80. i mrocznego doom metalu, dopełnionych tekstami o zakonie templariuszy i jego dramatycznym końcu. Dziewięć utworów, ponad godzina muzyki i żadnego nietrafionego dźwięku to naprawdę rzadkość w obecnych czasach, no ale Bell to nie młodzieniaszek i w dodatku stary wyjadacz również na muzycznej, głównie undergroundowej, niwie. Słychać to więc doskonale w majestatycznym openerze "The Widow's Sons", rozpędzonym "Into The Pyre", równie dynamicznym, czerpiącym jednak z hard rocka lat 70. "Order Of 13", totalnie oldschoolowym i do tego zróżnicowanym "To Die For The Cross", miarowym i surowym "Warmonger", kolejnym doomowym walcu "Crown Of The Accursed", szybkim i surowym "Bannockburn", naj-

bliższym metalu przełomu lat 70. i 80. ubiegłego wieku, mrocznym i miarowym "Mater Europa" oraz w finałowym, również bardzo dynamicznym, "Rosenkreuz". Jeśli jest więc coś z prawdy w twierdzeniu, że trzecia płyta jest dla każdego zespołu przełomowa, to Albert Bell właśnie ją popełnił, a w dodatku wszystko wskazuje na to, że nie będzie to jego ostatnie słowo. (5,5) Wojciech Chamryk

Almost Human - XS2XTC 2018 Fastball Music

14 utworów, ponad 78 minut muzycy Szwajcarzy z Almost Human zapełnili swój debiutancki kompaktowy album niemal do cna. Kiedyś sporym plusem było jednak to, że winylowy LP trwał maksymalnie 45 minut, trzeba było więc iść na jakieś kompromisy, albo wydawać albumy podwójne, bądź jeszcze dłuższe. Kompakt postawił to wszystko na głowie, bo jednak "XS2XTC" po skróceniu o kilkanaście minut bardzo by zyskał. Zespół pracował długo nad tym materiałem, bo ukazał się on sześć lat po pierwszym wydawnictwie Almost Human, więc najwidoczniej postanowił uraczyć nas naprawdę długogrającym debiutem. Zwykle w takiej sytuacji coś do powiedzenia ma producent, ale tutaj wystąpił w tej roli gitarzysta Chris Matthey, zabrakło więc spojrzenia z zewnątrz czy jakiejś bezstronnej opinii. Nie znaczy to oczywiście, że "XS2XTC" to zła płyta, bo ma ona sporo atutów, łącząc nowoczesny metal z progresywnym podejściem i mniej oczywistymi nawiązaniami. Akurat mnie najbardziej spodobały się utwory najbardziej tradycyjne w formie, jak podszyty doom metalem/hard rockiem "Fucktory Of Illusions" czy "Divine Comedy", w którym delikatniejsza zwrotka przechodzi w mocne, riffowe uderzenie, a mroczna elektronika pięknie to wszystko dopełnia, ale przy takim bogactwie i długości tego materiału każdy powinien znaleźć na "XS2XTC" coś dla siebie. (4) Wojciech Chamryk

Ancient Bards - Origine 2019 Limb Music

Ancient Bards to założony w 2006r. przez Daniele Mazzę zespół grający metal symfoniczny i nawiązujący do twórczości Nightwish, Delain czy Epi-


ki. Nie brakuje tu podniosłych rytmów, chórów i połączenia ostrego męskiego growlu z żeńskim sopranem. 25 stycznia 2019r. nakładem Limb Music ukazał się ich czwarty album "Origine", druga część "The Black Crystal Sword Saga" z 2010r., zawierający dziesięć nowych dynamicznych i ostrych kawałków. Po podniosłym intro "Origine" z głosem narratora z przytupem wchodzimy w "Impious Dystopia", kawałek z epickimi popisami instrumentalistów i spektakularnym połączeniem wokali Sary Squadrani i Simone Bertozziego. Kapela balansuje na granicy przesadnej ozdobności, ale na szczęście skutecznie jej nie przekracza. "Fantasy's Wings" pozwala nam wysłuchać Sary w delikatniejszym wydaniu, a podkład muzyczny stanowi syntezę dawnej muzyki bardów z nowoczesnym metalowym powerem. W "Aureum Legacy" wyróżniają się z kolei bogate orkiestracje w wykonaniu Daniele Mazzy i podniosłe partie chóralne. "Light" okazuje się być delikatną eteryczną balladą, w której Sara wokalnie błyszczy. Po prostu cudo, do tego z chórami i magicznymi dźwiękami fortepianu w tle. "Oscurit?" ciekawie łączy ostre gitarowe riffy i perkusyjną nawalankę z elektroniką, a niektóre fragmenty bardzo kojarzą się z brzemieniem Nightwish. W "Titanism" Sara daje wokalnie nieco bardziej do pieca, podobnie zresztą jak jej koledzy gitarzyści i perkusista Federico Gatti. Potem mamy pompatyczno-bombastyczne "The Hollow", a następnie przechodzimy do "Home of the Rejects" ze wstępem w postaci siarczystego growlu i pełnym emocji wokalem Sary w dalszej części kawałka. Prawdziwym arcydziełem jest jednak utwór wieńczący całość, czyli niemal 15-minutowe "The Great Divide" podzielone na trzy części: "Farewell Father", "Teardrop" i "Il grande e forte impero". Ancient Bards prezentują w nim wszystko, co w metalu symfonicznym najlepsze: podniosłe chóry, piękny kobiecy sopran, ostre riffy i epickie orkiestracje (bębny, smyczki i trąby) oraz przemówienie narratora na zakończenie. Piękny i pełen emocji kawałek jako wisienka na torcie! W "Origine" Ancient Bards prezentują naprawdę wysoki poziom muzycznego brzmienia. Każdy utwór jest starannie dopracowany, przy czym epickość poszczególnych kawałków nie wchodzi w przesadę. Artyści dobrze odnajdują się w symfonicznym klimacie i mam nadzieję, że jeszcze nieraz pozytywnie nas zaskoczą. (5,5) Marek Teler

Anger As Art - Fast As Fuck 2018 Malevolence

Thrashers z Anger As Art doczekali się pierwszej koncertówki w dyskografii. "Fast As Fuck" można śmiało określić mianem prezentu na zbliżające się 15lecie tej amerykańskiej grupy i swoistym the best of live, bo program jest naprawdę przekrojowy. Utwory starsze przeplatają się tu więc z najnowszymi, dwutrzyminutowe killery (szaleńczy "Time Devours Life") czy numery o niemal blackowej intensywności, jak opener "Gods Of Hate", sąsiadują zaś z dłuższymi, bardziej rozbudowanymi

("Tombward" rządzi). Muzycy są w formie, głos Steve'owi Gainesowi dopisuje, sound też jest konkretny sugerując, że to autentyczne nagranie koncertowe, przy którym nikt za bardzo nie kombinował z dogrywkami/ poprawkami studyjnymi. Poza 13 utworami koncertowymi płyta zawiera też trzy nowości studyjne: brutalny, trwający niespełna dwie minuty "Everybody Dies", równie ostry, chociaż ciut bardziej melodyjny "Vicious Intent" i fajnie zagrany cover "Matriarch" Montrose; numer klasycznie metalowy, chociaż oryginał z 1975 roku był przecież typowo hardrockowy. Całość na: (4,5). Wojciech Chamryk

Arrayan Path - Archegoni 2018 Pitch Black

Od zawsze mam pewien problem z cypryjskim Arrayan Path, a to za sprawą, że dość często pojawia się on w zestawieniu z epickimi metalem. Nie pasuje mi to bardzo ze względu, że podstawą muzyki tego zespołu jest melodyjny power metal z mocnymi symfonicznymi ornamentami. Coś w stylu wczesnego Rhapsody. Oczywiście taka muzyka również może zbudować majestatyczną atmosferę pełną pompatycznych melodii, co w jakimś tam stopniu pokrywa się z muzyczną epiką. W dodatku muzycy bardzo chętnie wplatają wiele ciekawych orientalnych ozdobników, które czerpią z kultury blisko wschodniej i basenu morza Śródziemnego. Z podobną klasą ale w dużo mniejszym wymiarze jak Myrath. Cypryjczycy nie ograniczają się tylko do tych inspiracji, ze swobodą potrafią wpleść w swoje kompozycje elementy progresywne, stricte heavy metalowe i czysto epicko metalowe. Wtedy można odnaleźć skojarzenia z Queensryche, Hellowen czy Virgin Steele. Wszystko to robią na wysokim poziomie, z pewną swadą i dużymi umiejętnościami. Po prostu los obdarzył ich właśnie takimi talentami, z których umiejętnie korzystają. Całość przesłania Arrayan Path zamykają opowieści, które przede wszystkim czerpią z kultury starożytnej Grecji. A to z kolei jest często spotykane na scenie epicko metalowej. Prawdopodobnie z tego też powodu greckojęzyczni dziennikarze, jak i Greccy fani, często doceniają i wyróżniają ten zespół. Najnowszy album Arrayan Path "Archegoni" to jak na razie najlepsze i najokazalsze zbilansowanie tego wszystkiego, co napisałem powyżej o tym zespole. Ponad osiemdziesiąt minut muzyki, zawartych w przeważnie rozbudowanych czternastu kompozycjach zawiera wszystkie wymienione przeze mnie detale. Całość oparta jest na melodyjnym power metalu z bogatymi aranżacjami symfonicznymi, przez które przemykają się ornamenty progresywne a także orientalne. Kompozycje są przeważnie wielowymiarowe, pełne kontrastów w sferze nastroju a także melodyki, dzięki czemu może dotykać wielu doznań potencjalnego odbiorcy. Najbardziej power metalowe są utwory "Weaving the Web of Destiny", "Lion of Amphipolis" czy "Blood of the Sphinx". Cypryjczycy nie zapominają też o swoich inspiracjach heavy meta-

lowych, najwyraźniej wyczuwalne są w "Seven Agasinst Thebes". Orientale wpływy przemykają co jakiś czas przez cały album, ale tym kolorytem najmocniej nasiąknięty jest "The Words of Menelaus". Ten sam utwór zawiera sporo elementów metalu epickiego. Tych epickich składowych na "Archegoni" wcale nie jest tak mało. Myślę, że utwory "Bellerophon (Forged by the Blacksmith)", "Where the Hydra Hides" czy "Thermopylaes 480 BC" wielbicielom tego odłamu metalu przypadną do gustu. Na albumie odnajdziemy również fragmenty gdzie wszystkie składowe przekazu Arrayan Path spotkają sie w jednym miejscu. Najlepszym tego przykładem jest song "Sins of Pandora", w dodatku jest najbardziej w padający w ucho. Muzycy dodatkowo postawili bardzo wysoko poprzeczkę jeśli chodzi o wykonanie jak i produkcję. Za brzmienie odpowiadał George Eracieous i ludzie związani z Domination Studios. Pewną ciekawostką jest to, że wszystkie partie perkusji zagrał Mark Zonder. Ale Mark nie był jedynym gościem, bowiem byli muzycy, którzy nagrywali dodatkowe partie klawiszy, spora część orientalnych i akustycznych instrumentów, nagrywali wynajęci specjaliści, a także trafiły się dodatkowe sola gitarowe czy też wokale i chóry zaprzyjaźnionych muzyków. Mówi się, że melodyjny power metal przepadł z kretesem, najnowsza płyta Arrayan Path zadaje temu kłam. Może "Archegoni" nie odkrywa nowych kart w tym gatunku ale daje nam na wysokim poziomie muzykę. Także jak ktoś wierzy w melodyjny power metal powinien zapoznać się z tym albumem. Dla fanów epickich odmian metalu będzie on pewną ciekawostką, ale może kilku z nich, zainteresuje się tą płytą na tyle, że od czasu do czasu będzie po nią sięgać. Ciekaw jestem czy Cypryjczycy będą potrafili utrzymać poziom wypracowany na "Archegoni". (4) \m/\m/

Artillery - The Face of Fear 2018 Metal Blade

Wiecie, jako recenzent muzyczny stoję czasami przed kwestią odpowiedzialności za swoje recenzje. Recenzent to ta osoba, która tworzy opinię, którą mogą się kierować jej czytelnicy. Na niej spoczywa obowiązek takiego sformułowania jej, by przekazać jak najwięcej informacji obiektywnych (niezależnych od gustu), które pozwolą komuś zdecydować, czy chce słuchać danego albumu i wydać na niego pieniądze. W tym wypadku jest to tylko pierwsza część, gdyż Metal Blade Records wrzucił album "The Face of Fear" na swój kanał Youtube (podobnie jak resztę rzeczy przeze mnie recenzowanych od nich). Tak więc jeśli jesteście bardzo zainteresowani twórczością nowego Artillery, to polecam przesłuchać i wyrobić swoją opinię. Wszystkim sceptycznie nastawionym, ale zainteresowanym proponuję kontynuację lektury. Osoby, które uznały, że warto by przeczytać recenzję z włączonym albumem mogą zauważyć już na samym wstępie jedną rzecz. Utwór tytułowy ma motyw, który brzmi na inspirowany riffem z "By Inheritance". Są

również kolejne auto-inspiracje, w tym wypadku motywy z "Crossroads to Conspiracy" mają pewne elementy, które były charakterystyczne dla drugiego albumu Artillery, "Terror Squad". Czego nie ma? Wokaliz z pierwszego okresu Artillery. I raczej to się nie zmieni, więc myślę, że trzeba zaakceptować stan, w jakim się ten zespół obecnie znajduje. Po akceptacji tego faktu mogę przyznać, że wokalizy są okej. Da się je zrozumieć. Nie wiem czy zawsze pasują pod względem klimatu, chociażby w "Through the Ages of Atrocity". Są trochę za pozytywne i melodyjne. Takie mam odczucie. Jednak dalej słyszę coś, co wydaje mi się obce muzyce wczesnego Artillery "New Rage". Ten powolny, pozytywny styl brzmienia tego utworu. Nie brzmi to źle, po prostu nie brzmi to jak coś, do czego się przyzwyczaiłem. Poza tym efekty dźwiękowe. Chociażby zakończenie "New Rage" czy rozpoczęcie "Sworn Utopia". No i wszechobecne kliszowe dzwony. Nie pamiętam bym słyszałem takie natężenie ich na pierwszych trzech pełnych albumach od Art… stop. Tematyka tego albumu wciąż odnosi się do treści, poruszanych od początku istnienia zespołu. To jest strach (indukowany przez media i polityków), wpływ grup na jednostkę, odczucia jednostki czy fałszywi uczeni. Poza tym też motyw uzależnienia i chrztu. Pisząc to tutaj muszę docenić pomysłowość, w której zostały ułożone utwory "Thirst for The Worst", "Pain" i "Under Water". Sam "Pain" naprawdę brzmi dobrze w tej aranżacji i brzmieniu. Wcześniej wspomniane efekty dźwiękowe łączą się z sobą, dając logiczną całość i odnosząc się do przesłania, jakie zespół chciał nam dać tym albumem. Motywy? Od kojących i rehabilitacyjnych (tak, piszę to) z "Under Water", przez sztampowe heavy metalowe zagrania aż do szybkich motywów i autoinspiracji. Brzmienie? Nie mam nic do zarzucenia. Nie przeszkadza, a być może powinno. Ode mnie (4,5). Głównie ze względu na to że: 1) nie jest to ten sam kaliber co wcześniej; 2) nie do końca kupił mnie klimat brzmienia; 3) album jest dobrze wykonany; choć nie jest innowacyjny; 4) podoba mi się powrócenie do starego "Mind of No Return", brzmi o wiele lepiej niż pierwowzór i pasuje do zawartości albumu; 5) "Under Water" to dobry utwór instrumentalny, idealnie uwydatnia różnorodność albumu; 6) Świadomy/nieświadomy fan service na utworach takich jak "Preaching To The Converted", "The Face of Fear" oraz "Crossroads to Conspiracy"; 7) ten album ma takie samo prawo być sygnowane nazwą Artillery jak jego poprzednie albumy. Jacek Woźniak

Ashbury - Eye Of The Stygian Witches 2018 High Roller

Bracia Randy i Rob Davisowie zaczęli muzykować we wczesnych latach 80., czego efektem był wydany własnym sumptem LP "Endless Skies" (1983) z muzyką będącą wypadkową Jethro Tull i Wishbone Ash. Nic dziwnego, że kariery z taką propozycją nie zrobili, bo w USA słuchano wtedy czegoś zupełnie

RECENZJE

157


innego, a kolejną płytę "Something Funny Going On" wydali dopiero w roku 2004. Wtedy też zdołali przyciągnąć uwagę niemieckiej publiczności, zagrali na festiwalu Keep It True, czego efektem był wysyp wznowień obu albumów grupy. Teraz pojawił się kolejny i mam z "Eye Of The Stygian Witches" nielichą zagwozdkę. Teoretycznie nic się nie zmieniło, mamy tu bowiem kontynuację stylu z debiutu, ale nie ma niestety mowy o poziomie utworów z "Endless Skies". "Eye Of The Stygian Witches" to w większości nudne, rozwleczone i nijakie kompozycje, przy których nawet najsłabsze numery Tull czy Ash to kompozytorskie perełki, a i z programu "Endless Skies" też pewnie zostałyby wyrugowane bez pardonu. Paradoksalnie ten, klasyfikowany jako hardrockowy, zespół najlepiej wypada w akustycznym, quasi folkowym graniu ("Summer Fades Away", instrumentalny "Celtic Cross", stylowa kopia Jethro Tull w "Out Of The Blue"). W utworach mocniejszych, nawet jeśli gitary brzmią konkretnie ("Faceless Waters"), to bębny są zupełnie od czapy, a już szczyt bezsilności pod tym względem mamy w openerze "End Of All Time", brzmiącym niczym jakieś popłuczyny po Uriah Heep. I chociaż monumentalny "Eye Of The Stygian Witches" jest niczego sobie, to całość nie zasługuje na więcej niż: (1). Wojciech Chamryk

Attacker - Armor Of The Gods 2018 Metal On Metal

Attacker to zespół, którego fanom amerykańskiego epic/power metalu raczej przedstawiać nie trzeba. Mimo przerwy w działalności, jest to marka rozpoznawalna w odpowiednich kręgach. Najnowsze wydawnictwo Amerykanów zatytułowane "Armor Of The Gods" przynosi nam cztery utwory premierowe oraz dwa starsze kawałki nagrane na żywo. Przyjrzyjmy się jednak najpierw nowym propozycjom grupy. Krążek otwiera utwór tytułowy. Zaczyna się on krótką inwokacją, po czym wchodzi ostry riff i wysoki wokal Bobby'ego Lucasa, który momentami swą manierą bardzo przypomina Bruce'a Dickinsona. Prosty utwór metalowy bez zbędnych ceregieli ani udziwnień. Numer dwa to "Frightmare". Trzeba przyznać, że tu się dzieje nieco więcej. Szaleńcze tempo zwrotki, wykrzyczany refren, niektóre zagrywki podchodzące nieco pod thrash. W tym kawałku wpływy Metal Church są aż nadto wyraźne. Nieco wolniej zaczyna się utwór pod tytułem "Skinwalker". Posępny wstęp przechodzi w riff charakterystyczny dla kapel epic metalowych. W zwrotce także trochę złowieszczo. Utwór jest przepełniony zmianami tempa. W wokalu zaś inspiracja Brucem jest nad wyraz słyszalna. Ostatni z premierowych utworów to "Gallows Hill". Zaczyna się thrashowo. Potem znów granie pod Iron Maiden (tak z okolic "Powerslave") i kolejne zmiany tempa, choć może ich nasycenie nie jest takie, jak w poprzednim numerze. Całości dopełniają koncertowe wersje "World Destroyer" oraz "Glen Of The Ghost" nagrane pod-

158

RECENZJE

czas koncertu w Grecji. Napiszę krótko i kolokwialnie. Te wykonania po prostu zabijają i nawet dla nich samych warto sięgnąć po "Armor Of The Gods". (4) Bartłomiej Kuczak

Avenger - The Slaughter Never Stops 2018 Dissonance Productions

Avenger nie zdołał odmienić losów nurtu NWOBHM, ale albumy "Blood Sports" i "Killer Elite" to niepodważalna klasyka brytyjskiego metalu połowy lat 80. Zespół rozpadł się jednak wkrótce po ich wydaniu, kilkakrotnie reaktywował się, ale bez płytowych efektów, aż do 2014 roku. Wydany wtedy "The Slaughter Never Stops" doczekał się właśnie wznowienia i dobrze się stało, bo to płyta w żadnym razie nie gorsza od tych z lat 80., potwierdzająca też, że wokalista Ian "Swifty" Davidson (znany też z Atomkraft, Satan i Tysondog) oraz perkusista Gary Young (ex Blitzkrieg) w żadnym razie nie wybierają się na emeryturę. Najwidoczniej dokooptowanie do składu młodszych muzyków podziałało na nich bardzo ożywczo, bowiem "The Slaughter Never Stops" brzmi perfekcyjnie, niezwykle świeżo, a co najważniejsze nie ma na tej płycie słabych utworów. Już pierwszy po intro "Mace Imperial" właściwy utwór "Race Against Time" demoluje głośniki, będąc podręcznikowym wręcz przykładem stylu Avenger. Kolejne nie są gorsze, a w tej niezwykle wyrównanej stawce wyróżniają się mocarny "Fields Of The Burnt" i "Shot To Hell" z drapieżnym śpiewem - aż trudno uwierzyć, że Swifty dobiegał w czasie tych nagrań 60. Broni się również ognisty cover "Killers" Iron Maiden, tak więc, w oczekiwaniu na kolejną płytę, zakładam, że równie udaną, Avenger, "The Slaughter Never Stops" otrzymuje ode mnie notę - (6)

tem muzycznej opowieści tego albumu stanowi błoga, refleksyjna i spokojna atmosfera, która hipnotyzuje słuchacza od pierwszych do ostatnich dźwięków. Ten obezwładniający stan podkreślany jest przez wspomniane pojawiające się co jakiś czas elektroniczne wariacje albo powielane przez mocne metalowe ozdobniki. Album złożony jest z jedenastu krótszych lub dłuższych kompozycji jednak stanowi logicznie połączoną całość, niczym perfekcyjnie dopasowany ze sobą mechanizm, gdzie brak jednego z trybików spowodowałby ogólną katastrofę. Dzięki temu urządzeniu nieśpiesznie dryfujemy przez muzyczną pustkę kosmosu przytłoczeni ogromem i pięknem artystycznej materii i próbując przyswoić sobie całość jej zjawiskowości, bojąc się, że uronimy choć jedno cudowne doznanie. Tych odczuć nie zmienia dość mocarny finał w postaci ".Aki", choć w końcówce poprzedzającej kompozycji "Odrobinę" również zaczyna wyzierać bardziej agresywne oblicze zespołu. Nie tylko muzycznie album stanowi całość ale również słowa łączą się w pewną konkretną opowieść. Jednak mimo, że owa narracja prowadzona jest ojczystym języku, to niestety nie do końca potrafię ogarnąć jej koncepcji. Sami muzycy sami rzucają co nieco światła na ten temat, opisując ją tak, że snują "wielowymiarową opowieść o tworzeniu i niszczeniu, potędze i niemocy". Ułatwia to zrozumienie przekazu ale go - niestety - nie wyjaśnia. Jest to pewien dyskomfort. Natomiast emocje, które niosą słowa często pokrywają się z impresją muzyczną, co ponownie ko-munikuje nam, że muzycy AXIII wielopłaszczyznowo przemyśleli całość płyty "Adonai". Polska ma wiele ciekawych progresywnych projektów wraz ze swoim debiutem dołączają do nich Jaworzanie. Wystartowali w sposób wymarzony, jedynie życzyć sobie, aby ich kolejne pomysły były równie udane. (5)

kawałkiem "Victim Of A Liar Heart". Jest to zarówno potężny otwieracz, jak i utwór doskonale obrazujący całość zawartości albumu. Drażniący riff, agresywna melorecytacja, ciekawe wykorzystanie basu oraz zapadająca w pamięć gitarowa solówka to jego główne cechy. Drugi w kolejności to nieco wolniejszy "Immortal Sin", który bardzo mocno nawiązuje do twórczości ŚP Marka Sheltona. "Crazy Wolf" to pewne ożywienie i przyspieszenie tempa. Podobnie jak śpiewany w języku hiszpańskim "Placer Infernal" będący chyba najbardziej melodyjnym i przebojowym utworem na całym "Dreams In Darkness". Pojawiają się tu także dwa kawałki, które (pozornie) odstają od całości. Pierwszy to "Hide from Yourself", który bardzo przypomina twórczość Slayera z bardzo wczesnego okresu ich działalności. Spokojnie mógłby w takiej formie trafić na "Show No Mercy". Drugi ze wspomnianych kawałków to rozbudowany "I See Winter In Your Heart". Zaczyna się bardzo spokojnie, słyszymy nastrajający dźwięk gitary basowej. Aż tu nagle wchodzi posępny, doom metalowy riff. I to zawodzenie Torresa. Słychać tu ewidentne wpływy Candlemass. Jeżeli epickie granie nie jest Ci obce, to najnowsze dzieło Battlerage powinno ci przypaść do gustu (4,5).

\m/\m/

Hasło: Barcelona. Najbardziej prawdopodobny odzew: drużyna piłkarska, Messi, etc. Tymczasem stolica Katalonii to nie tylko futbol, czego dobitnie potwierdzenie znajdujemy na debiutanckim albumie Black Lotus. Cristian Vil, Charlie Gotaskull Sun i Hug Ballesta nie są rzecz jasna nawet w 1/1000 tak znani jak najmniej popularny piłkarz FC Barcelona, ale pewnie nie spędza im to snu z powiek, a oldschoolowy doom grają naprawdę konkretnie. Co istotne potrafią go też wzbogacić: a to żywszym, zaczerpniętym z tradycyjnego metalu, motywem ("Protective Fire"), albo też typowo hardrockowymi patentami ("Kings"), co świetnie przegryza się z mocarnymi, monumentalnymi walcami jak "Sandstorm" czy "The Swamp". Fakt faktem, że te najdłuższe na płycie utwory są też i najciekawsze, robiąc wrażenie kompozycji dla Black Lotus niejako programowych, ale i w tych krótszych też sporo się dzieje. Potwierdza to choćby tytułowy "Sons Of Saturn"; numer surowy, osadzony na riffie typowym dla Black Sabbath, ale i całkiem melodyjny. Jeśli więc ktoś lubi takie granie może sprawdzić debiut Black Lotus bez większego ryzyka. (4)

Wojciech Chamryk

Battlerage - Dreams In Darkness 2018 Metal On Metal

AXIII - Adonai 2018 Sonic Maze

Projekt AXIII powstał w 2014 roku w Jaworznie a powołany został przez czterech utalentowanych muzyków. Na jesieni 2018 roku wypuścili swój debiut "Adonai". Jak sami o sobie piszą ich muzyka jest gdzieś "w połowie drogi pomiędzy muzyką metalową a elektroniką, pulsacją a matematyką i - przede wszystkim - pomiędzy sacrum a profanum". Elementy elektroniczne i metalowe stanowią ważną część muzyki tego zespołu ale są to tylko umiejętnie dobrane fragmenty stanowiące ważne aranżacyjne ornamenty do eklektycznej nastrojowej mieszanki rocka progresywnego i post rockowej alternatywy. To ten klimatyczny collage muzyczny stanowi spectrum świata AXIII. Bowiem fundamen-

Chilijscy epic heavy metalowcy z Battlerage uraczyli nas w zeszłym roku czwartą płytą. "Dreams In Darkness", bo takowy tytuł to dzieło nosi zawiera osiem epickich numerów utrzymanych w estetyce amerykańskiej sceny epic/ heavy metalowej z drobnymi wpływami doom metalu. Warto zaznaczyć, iż album ten został nagrany w składzie dwuosobowym. Wokalistę (i jedynego członka zespołu, który pojawiał się na wszystkich wydawnictwach Battlerage) Fox - Lin Torresa wspomaga multiinstrumentalista Soco Moraga (gitara, bas, perkusja). Co do samej muzyki, to jak już wspomniałem zespół prezentuje heavy metal nawiązujący do dokonań takich grup, jak Manilla Road, Brocas Helm czy Ironsword. Czyli jest epicko, ciężko, posępnie i nie ma zbyt wielu ozdobników. Po prostu kluczową rolę odgrywa tu riff. Kto oczekuje ładnych wokali też się może poczuć zawiedziony. Śpiew Fox - Lina jest niezwykle szorstki oraz zadziorny. Nie ma tu miejsca na "górki", vibrata i tym podobne. "Dreams In Darkness" rozpoczyna się

Bartłomiej Kuczak

Black Lotus - Sons Of Saturn 2018 Inverse

Wojciech Chamryk Black Majesty - The 10 Years Royal Collection 2018 Limb Music

We wrześniu ubiegłego roku powermetalowcy z Black Majesty wydali premierowy album "Children Of The Abyss". A tak, nieco wyżej widnieje inny tytuł, bo poprzedni wydawca Australijczyków skorzystał z okazji, wypu-


szczając kilka dni wcześniej podwójną kompilację ze starym materiałem - zawsze jest szansa, że jakiś mniej rozgarnięty fan ją kupi. Grzech też nie skorzystać z promocyjnego szumu przy okazji albumowej premiery, tym bardziej, że za reklamy płaci inna firma. "The 10 Years Royal Collection" i właściwie wszystko jasne: 30 utworów z lat 20032012, od debiutanckiego "Sands Of Time" do "Stargazer". Dobór albumowego materiału jest faktycznie niezły, bo to naprawdę wyróżniające się utwory grupy, dające niezły przegląd jej potencjału. O rozwoju w obrębie ograniczonej stylistyki współczesnego poweru trudno tu rzecz jasna mówić, ale bez trudu można zauważyć, że Black Majesty czują się w niej doskonale, a do tego power metal w ich wydaniu nierzadko zyskuje mocniejszy, typowy dla lat 80. polot, co jest niewątpliwym plusem. Świetny jest też wokalista John Cavaliere. Trochę szkoda, że zabrakło na tej składance fajnie zaśpiewanego coveru Deep Purple "Soldier Of Fortune" - jak dla mnie mógł pojawić się kosztem innej przeróbki, sztampowo zaaranżowanej "Six Ribbons" Mario Millo i Jona Englisha - ale przy takiej okazji zawsze musi coś wypaść z programu, kwestie praw i licencji też mają tu zapewne znaczenie. Są też atrakcyjne dodatki, bo pewnie nie każdy kupuje japońskie wydania, więc ucieszą go utwory, pierwotnie przygotowane z myślą o tamtejszych fanach, a do tego aż siedem rarytasów live, akustycznych oraz demo, pochodzących pewnie z okresu sprzed wydania własnym nakładem EP-ki "Sands Of Time". Jeśli więc ktoś chce mieć jedną płytę Black Majesty, to wybór "The 10 Years Royal Collection" wydaje się uzasadniony, bo to takie nieoczywiste the best of. (4,5) Wojciech Chamryk

Black Oath - Behold The Abyss 2018 High Roller

Włoski metal z roku na rok odradza się coraz bardziej, a jednym z przedstawicieli tej młodszej generacji jest Black Oath. Formalnie grają doom metal i na pewno jest to prawda, ale równie dobrze do określenia zawartości ich czwartego albumu "Behold The Abyss" pasowałoby określenie dark heavy metal, bo wiele w tych utworach mroku, tajemniczości oraz klasycznie metalowych dźwięków, zakorzenionych w pierwszych latach ósmej dekady XX wieku. Co istotne muzycy nie są zafiksowani tylko i wyłącznie na metalu. Owszem, bezgranicznie wielbią solowe płyty Ozzy'ego Osbourne'a oraz wczesne dokonania Iron Maiden, Venom, Mercyful Fate czy Celtic Frost, ale równie wielkim szacunkiem darzą przedstawicieli włoskiej sceny jak Death SS czy Black

Hole. Słychać to wszystko doskonale w świetnym openerze "Behold The Abyss" czy równie udanym "Lilith Black Moon", ale zespół inspiruje się też dokonaniami rodzimych grup progresywnych z Goblin na czele, kreując niepokojący i w sumie nieoczywisty dla metalowych zespołów klimat. Wplata też w swe utwory patenty czasem zaskakujące, bo przebojowy w dobrym tego słowa znaczeniu i w dodatku niezbyt mocny brzmieniowo "Once Death Sang" to według samych muzyków coś pomiędzy Kingiem Diamondem a Siouxsie And The Banshees, co jeszcze bardziej uwypukla duet A. Th z Elisabettą Marchetti z grupy Riti Occulti. Kiedyś mógłby to być przebój, ale w obecnych czasach dotrze pewnie do nielicznych - warto go jednak posłuchać, podobnie jak i całej płyty. (4) Wojciech Chamryk

Black Talon - Endless Realities 2015 Wasted State

Co pierwsze rzuca się na uszy gdy słyszę ten album, to nie do końca udane zachowanie ciągłości. Nie podoba mi się to przejście jakie występuje pomiędzy "Dead Hand" oraz "Era of Suffering". Zespół nabiera prędkości w intrze, by następnie na początek kolejnego utworu wrzucić dość niesatysfakcjonujący riff. Jak dobrze wykonana ciągłość może brzmieć? Tu proponuję przestudiować intro z "Morbid Tales", albumu Celtic Frost. Oczywiście, że jest ono sztywne w tym sensie, że w wypadku odsłuchania "Into The Crypts Of Rays" bez intra mamy dziwny, nie wynikający z niczego dźwięk, jednak nie przeszkadza tak bardzo, jak ta dziwna zmiana napięcia, która brzmi pomiędzy "Dead Hand" oraz "Era of Suffering". Sama muzyka na "Endless Realities" to stylistycznie thrash metal. Trochę bardziej w stronę amerykańskiego thrashu. Poza tym czasami zapożycza patenty od innych zespołów, chociażby ten wstęp na "Built to Fail" brzmiący trochę jak "The Killchain" Bolt Thrower, choć to kwestia o wiele lepiej wyważonego podejścia do wstępu na utworze (tj. zastosowanie prostego stopniowego pogłaśniania instrumentów). To pierwsza wada. Drugą wadą są sporadyczne gorsze motywy/ wstawki perkusyjne, chociażby na: koniec "Soul Denied", czy początek "Shadow Science" i "Worlds Apart". Szczególnie "Shadow Science" cierpi na problem związany z brzmieniem i pozycjonowaniem perkusji. Część riffów nie pasuje trochę stylistycznie, chociażby na "Era of Suffering". I ten motyw po pierwszej minucie, tak do drugiej brzmi jak zapchaj-dziura. Coś, co zwykle się spotyka gdy zespół czeka na prośbę o bis od fanów. Jakie są pozytywy? Wokal. Jest czytelny i stosunkowo znośny. Pomimo pewnych błędów perkusja jest agresywna oraz naprawdę dostarcza kopa. Sam album jest utrzymany w szybkich tempach i gdyby tylko nie pewne, nie do końca trafione wybory, które miały stworzyć suspens, a jedynie stworzyły u mnie zakłopotanie, to nota za całokształt album byłaby wyższa. Jeśli chodzi o inspirację, to dla mnie ten album brzmi trochę jak bardziej progresywny Terror-

Nuclear Blast kontynuuje pomysł wydawnictw Blind Guardian w zestawie z płytami oryginalnymi i na nowo zmiksowanymi. Tym razem na warsztat dostały się albumy "Imaginations From The Other Side", "Nightfall In Middle-Earth" i "A Night At The Opera". Niemcy już na krążku z 1992 roku - "Somewhere Far Beyond" - w pełni dopracowali się swojego stylu. Na albumach "Imaginations From The Other Side" i "Nightfall In MiddleEarth" ten styl doprowadzili do perfekcji. Jak do tej pory to dwa największe osiągnięcia Blind Guardian. Obie płyty są doskonale wymyślone, opracowane, napisane, wykonane, zagrane i zrealizowane. Tu każda nutka, melodia, fraza, struktura itd. ma swoje konkretne miejsce. Gdyby Hansi Kursh i spółka zdecydowali się na jakieś korekty z pewnością nagraliby zupełnie inne albumy, a przynajmniej nie tak doskonałe, jak były w momencie wydania i są teraz. A muzyka, która na nich znalazła się, to specyficzne zderzenie się szybkości i agresji speed metalu z bardzo melodyjnymi refrenami i motywami w stylu power metal, naszpikowane charakterystycznymi chórami, masą przejść, solówek, riffów oraz wszelkich dodatków i aranżacji. A także znakomite zestawienie bardowskiej atmosfery z epicką mocą. Dzięki czemu kompozycje nabrały profesjonalnego wyrazu i wyrazistego przesłania. Jak już wspominałem "Imaginations From The Other Side" i "Nightfall In Middle-Earth" słucha się w całość na jednym tchu, więc trudno z tego powodu wyłowić jakiś wyróżniający się utwór. Chociaż przy takich "Bright Eyes", "And The Story Ends" oraz "Into The Storm", "Nightfall", "Mirror Mirror", zawsze trochę mocniej bije mi serce. Ogólnie bardzo emocjonalne mam podejście do tych płyt, a szczególnie do "Nightfall In

Middle-Earth". Sentyment do tego krążka jest przeogromny, bo właśnie od niego zacząłem ponownie słuchać Guardianów, a echa pierwszego wrażenia po jego przesłuchaniu tkwią we mnie do dzisiaj. Z "A Night At The Opera" w moim wypadku było trochę inaczej. Podchodziłem do albumu, jak do przysłowiowego jeża. W momencie wydania nie wywołał u mnie entuzjazmu, w dodatku miał pewne elemenciki powiedzmy elektroniczne, co mnie wtedy irytowało. Z tego powodu odrobinę mniej sobie cenię tę płytę. Jednak z czasem te wszystkie uprzednia minęły, a teraz, gdy musiałem ją przesłuchać jeszcze raz, okazało się, że słucham ją z ewidentną przyjemnością. Z pewnością "A Night At The Opera" jest trochę mocniejsza od swoich dwóch słynnych poprzedniczek. Na pewno jest jeszcze bardziej skondensowana i masywniejsza, a przecież wcześniejsze albumy były już mocno złożone, wielowarstwowe i wręcz kompleksowe. Niemniej na "A Night At The Opera" wszystkie aspekty pozostały zbliżone do tego co power metalowi bardowie uzyskali na "Imaginations From The Other Side" i "Nightfall In Middle-Earth". I być może jej magia trochę mniej fascynuje ale niewątpliwie należy ją zaliczyć do krążków podobnej rangi. Poza tym myślę, że tą płytą Blind Guardian wprowadził nas do tego co trwa do dzisiaj. Na koniec podejmę sie pewnej polemiki. Cały czas zastanawia mnie, jak odbierają inni te wydawnictwa. Jak wiadomo zawartość jednej płyty jest poddana remiksowi, druga płyta zawiera oryginalną wersję albumu. Mimo, że wysilam się aby dostrzec jakąś różnicę między nimi, to niestety jej nie dostrzegam. Ciekaw jestem czy inni mają podobne odczucia. Bardzo chętnie usłyszał bym opinię, kogoś kto potrafi uchwycić tę różnicę. Wtedy wiedziałbym na co zwrócić uwagę i być może w końcu mógłbym docenić wersje remiksowane. Obojętnie jaki będzie finał tego problemu, to w mojej opinii nowe wydania tych reedycji skierowane są głównie do największych fanów Blind Guardian, którzy kolekcjonują wszystko, co wiąże się z tym zespołem. \m/\m/

RECENZJE

159


dome (pewnie za sprawką wokali) oraz Forbidden. Ten przydługawy utwór na końcu, zatytułowany "Obey", czy sama tematyka kierują mnie ku temu, że członkowie zespołu mogli się inspirować twórczością tego zespołu. O dziwo wokale na tym 11-minutowym utworze przypominają Russa Andersona. Ogólnie ta kompozycja kontrastuje z tymi szybszymi motywami, reprezentowanymi w sporej ilość na tym albumie. Wybrzmiewa ona głównie w wolniejszych tempach i bardziej koncentruje się na synergii gitar (chociażby motywy około 9 minuty i dalej) niż na motywach perkusyjnych. Zakończenie albumu jest o wiele lepsze niż jego wstęp, co jak dla mnie nie jest zbyt dobrą praktyką marketingową. Parę nietrafionych rozwiązań, nie do końca oryginalne koncepty ale wystarczająco dobry album. (3,6). Jacek Woźniak

Black Viper - Hellions Of Fire

"Russian Holiday", teraz doszło do nich osiem nowych. Może akurat nie wszystkie z nich są premierowe (2AM" Maiden), ale wersji unplugged tego numeru i w dodatku w tak oszczędnej aranżacji chyba jeszcze nie było. Blaze ucieka więc od stereotypu metalowego wokalisty, a "December Wind" słucha się całkiem przyjemnie - oczywiście z zastrzeżeniem, że głos frontmana ma oczywiste ograniczenia i jak by nie starał się różnicować swych partii, to jednak przysłowiowego prochu nie wymyśli. Wspiera go jednak wyśmienity gitarzysta klasyczny Thomas Zwijsen, a do tego w kilku utworach skrzypaczka Anne Bakker, tak więc muzycznie album ten skrzy się różnymi barwami: "Eye Of The Storm" to flamenco, "Love Will Conquer All" muzyka dawna, a "The Love Of Your Life" korzenny blues. Świetnie brzmią też skrzypce w znanych już "Stealing Time" i "Sign Of The Cross", kolejnym utworze z repertuaru Iron Maiden ery Blaze'a, a premierowo Anne Bakker daje popis w dynamicznym "We Fell From The Sky" - piękne jest to solo, ale jej natchniona gra w duecie z gitarą zresztą też w niczym mu nie ustępuje. Można więc potraktować "December Wind" jako ciekawostkę w dyskografii artysty, ale też całkiem udaną próbę wyjścia w kierunku nieco innych słuchaczy niż wyłącznie metalowa publiczność. (4,5)

2018 High Roller

Wojciech Chamryk

Jak widać, Norwegia to nie tylko black metal. Przykładem może być grupa o nazwie Black Viper pochodząca ze stolicy tego kraju. "Hellions Of Fire" wydany w tym roku przez High Roller Records to debiutancki krążek tej formacji. Muzyka prezentowana przez grupę to, jak informuje zarówno zespół, jak i wytwórnia jest mieszanka klasycznego heavy oraz speed metalu. Moim skromnym zdaniem tego drugiego jest znacznie więcej. Ewidentnie słychać inspiracje amerykańską sceną lat osiemdziesiątych. Album wypełnia siedem bardzo podobnych do siebie i utrzymanych w jednej konwencji kawałków. Zespół gra speed metal całkowicie zgodny z encyklopedyczną definicją gatunku. Muzyka Norwegów zawiera zatem dość szybkie tempo, wysoki wokal, dosyć melodyjne solówki oraz zagrywki gitarowe rodem z thrashu. Jednak według wersji Black Viper wszystko to jest na średnim, nie wybijającym się niczym ponad przeciętność poziomie. Nie ma tu nic, co by potrafiło się wbić w pamięć i pozostać tam na dłużej. Nie ma też nic, co sprawiłoby, iż "Hellions Of Fire" wyróżniłoby się na tle wielu podobnych, przeciętnych albumów. Płyta zdecydowanie tylko dla koneserów gatunku (3). Bartłomiej Kuczak

Blaze Bayley - December Wind 2018 Blaze Bayley Recordings

Akustyczne nagrania czy trasy nie są w przypadku byłego wokalisty Iron Maiden żadnym zaskoczeniem, ale tym razem Blaze przygotował cały album tylko na głos, gitarę klasyczną i okazjonalnie skrzypce. Pięć z tych utworów można już było wcześniej usłyszeć na

160

RECENZJE

Blood Feast - Chopped, Sliced and Diced 2018 Hell Headbangers

Data wydania tej EPki troszkę jest nietrafiona. Jest to oczywiście tylko kwestia symboliczna i coś czuję, że niebawem dostaniemy jakieś informacje o kolejnym pełnym albumie tej formacji. Ale o co chodzi zasadniczo? Już śpieszę z wyjaśnieniem. "Chopping Block Blues", to jest drugi album Blood Feast został wydany w 1989r. O tym jaki stosunek miał do tej płyty gitarzysta Adam Tranquilli odnajdziecie w wydaniu nr.66 Heavy Metal Pages (autoreklama, wiem). Krótko mówiąc, był dość do niej negatywnie nastawiony. Nie dziwi mnie więc to, że połowę tej EPki stanowią ponowne nagrania utworów takich jak "Hunted, Stalked and Slain" czy "Chopping Block Blues" i "Chemically Imbalanced". Drugą połowę stanowi nowy kawałek "Concubine", nagranie koncertowe "By The Slice" oraz powrót do debiutu w postaci "Darkside". I jest to całkiem długi materiał jak na EPkę. Od razu szybko notka, jak ktoś chce posłuchać ich muzyki, to może na ich bandcampie. Dobra, a teraz lecimy z recenzją. Pierwsze i podstawowe pytanie, jakie możemy sobie zadać, to - to, czy ta EPka zapewnia jakiś nowy materiał. Myślę że tak, w postaci utworu "Concubine". Ten utwór jest utrzymany w stylu ostatniego pełnego albumu tj. "The Future State of Wicked". Brzmieniowo cała EPka jest w podobnej jakości co ostatni długograj, może z pominięciem nagrania koncertowego "By The Slice" (które notabene jest z ostatniego pełnego albumu). Pierwszy utwór? Myślę że poprawny/dobry. Utrzymuje klimat z "Off With their

Heads", choć nie korzysta tak mocno z suspensu. Agresywny w wydźwięku. Następnie "Hunted, Stalked and Slain". Uwielbiałem ten utwór z drugiego długograja Blood Feast, szczególnie to jak tamten zespół wplótł utwór instrumentalny, jako intro poprzedzające ten utwór. Wersja z EPki wyszła… no jest dobra. Brzmi lepiej pod względem technicznym, gitary są wyraźniejsza, został utrzymany geniusz kompozycyjny tego utworu. Jednak nie wiem czy klimat pozostał. Wydaje mi się, że to intro, to dość brudne brzmienie gitar, syntezatory i wokal, który raczej chciał oddać strach budują tu klimat. Na EPce wokalista potraktował to, jako kolejną sposobność do wyrażenia swojego wkurwu. Poza tym, ja wiem, syntezatory to kicz, ale w tym wypadku ten tak zwany "kicz" budował utwór. Następnie mamy "Darkside". Względem pierwszego pełnego albumu ("Kill For Pleasure") został wydłużony o 35 sekund, co zapewne jest związane z trochę szybszym przejściem po drugiej minucie w pierwowzorze (co daje już jakieś 20 sekund). Poza tym jest dodany dodatkowy motyw gitarowy na końcu utworu, który nie istniał w pierwowzorze. Wokalizy z "Chopped, Sliced and Diced" są bardziej wyrównane względem nierówno brzmiących z "Kill For Pleasure". Następnie mamy tytułowy z "Chopping Block Blues". Oba utwory różnią się nieznacznie długością (gdzie na EPce brakuje wstawki dźwiękowej z "Test the Guilty"…). Wokalnie bardziej mi pasował śpiew Gary'ego Markovitcha, niż jednostajny wkurzony wrzask Chrisa Nataliniego. Po prostu ten klimat mi się nie zgadzał. "Chemically Unbalanced"? Jak dla mnie skrócenie go o jakieś 30 sekund (tj. wycięcie wstępu) negatywnie wpłynęło na kompozycje. Jest to oczywiście pokłosie podejścia zespołu do swojej muzyki (która ma być bardziej bezpośrednia). Ostatni to koncertówka "By The Slice" z Osaki. Jakość jest gorsza w porównaniu do reszty utworów, choć to nie specjalnie mnie zaskakuje. Myślę, że jeśli jesteś fanem tego utworu, to jego zapis koncertowy będzie kolejną zaletą tego albumu. Jeśli chcesz posłuchać następnej iteracji stylu wypracowanego na "The Future State of Wicked" oprawiającego stare utwory Blood Feast, to nie musisz szukać dalej. Ale nie zawsze jest to pozytywna zmiana, szczególnie jeśli mam się tu odnieść do "Hunted, Stalked and Slain" oraz "Chopping Block Blues". Główną wadą jest brak pewnego suspensu w wokalu oraz obcinanie pewnych smaczków, które pozytywnie wpłynęły na brzmienie pierwowzorów. Bez oceny. Jacek Woźniak

Brainstorm - Midnight Ghost 2018 AFM

Brainstorm działa na niemieckiej scenie heavy /power metalowej (która w tej kwestii jest bez wątpliwości najmocniejszą na świecie) działa już ładnie ponad 20 lat. Mimo posiadania na koncie kilku naprawdę dobrych albumów, nazwa ta zdaje się być mniejszą marką niż na przykład Wizard, Rebellion, Iron Savior czy Dream Evil. Swoją drogą ciekawe dlaczego. Przecież muzyka grana

przez ekipę z Heidenheim to kwintesencja niemieckiego heavy z elementami power metalu. Nowy album Brainstorm zatytułowany "Midnight Ghost" zawiera kolejną solidną porcję takiego grania. Sięgają po ten album możemy być pewni, że w każdym z tych dziesięciu utworów znajdziemy wszelkie cechy charakterystyczne dla gatunku takie jak ciężkie, ale chwytliwe riffy, melodyjne refreny oraz solówki, motywy klawiszowe w tle, oraz nieco wygładzone brzmienie, chociaż niepozbawione ciężaru (nad produkcją czuwał Sebastian "Sebb" Lavermann). Z utworów na wyróżnienie na pewno zasługuje "Devil's Eye". Jeżeli jakiś laik zapyta Was, jak powinien wyglądać prawdziwy niemiecki power, śmiało możecie mu puścić ten utwór. Warto również wspomnieć o częściowo balladowym "Ravenues Mind" ozdobionym symfonicznym wstępem, czy zamykającym całość niezwykle lirycznym "The Pathz" chóralnie odśpiewanym refrenem. Ogólnie płyta jest bardzo spójna i każdy utwór trzyma wysoki poziom. Nie znajdziemy tu żadnego wypełniacza. Album warty polecenia wszystkim miłośnikom klasycznych odmian metalu. Nie tylko tego zza naszej zachodniej granicy. (4) Bartłomiej Kuczak

Brothers Of Metal - Prophecy Of Ragnarök 2018 AFM

Brothers of Metal to niezwykły ośmioosobowy zespół power metalowy ze Szwecji z trzema świetnymi wokalami: Matsa Nilssona, Joakima Lindbäcka Erikssona i Ylvy Eriksson. Chociaż powstali już w 2012r., na ich pierwszą płytę musieliśmy trochę poczekać. W końcu 16 listopada 2018r. nakładem AFM Records ukazał się ich album "Prophecy Of Ragnarök" (wcześniej wydany niezależnie 1 kwietnia 2017r.) z czternastoma kawałkami inspirowanymi mitologią nordycką. Już na wstępie "The Death of the God of Light" wprowadza nas w wojowniczy klimat Wikingów i braterstwa broni. Męski i żeński wokal doskonale tu ze sobą współgrają. "Son of Odin" łączy w sobie folkowy klimat z ostrymi gitarowymi riffami i połączenie to wychodzi kapeli naprawdę zgrabnie. W "Prophecy of Ragnarök" przykuwają uwagę okrzyki i elementy growlu, sprawiające, że czujemy się jak na średniowiecznym polu bitewnym. "Defenders of Valhalla" podtrzymuje nasze uczestnictwo w budowanej przez zespół narracji, a współgrające ze sobą wokale pokazują braterstwo grupy też w muzycznym, a nie tylko historycznym wydaniu. Interludium "Concerning Norns" wprowadza nas w "Yggdrasil", łączący siarczysty męski wokal z pięknym głosem Ylvy. Brothers of Metal funduje nam w tym kawałku solidną dawkę emocji - to jeden z lepszych kawałków na krążku, a do tego jeszcze ze świetnym gitarowym solo. Bębny i gitary zapowiadają utwór "Tyr", w którym zespół solidnie daje do pieca ostrymi wokalami i szybkim tempem (jest i znów solóweczka na gitarze). "Siblings of Metal" zachwyca piękną damsko-męską harmonią głosów, "Gods of War" mocno nawiązuje do stylu Sabatonu, a "Freya" pozwala


nam na odrobinę wytchnienia nieco lżejszym brzmieniem, lecz i w nim jest moc. "The Mead Song" zaskakuje rytmicznym zróżnicowaniem i licznymi brzmieniowymi przejściami w całkiem krótkim kawałku. Ponadto świetną robotę robi tu perkusja - czapki z głów dla Johana Johanssona! W trzyminutowym "Sleipnir" kapela funduje nam muzyczną jazdę bez trzymanki (najszybszy kawałek na krążku), "Fire Blood and Steel" jest agresywny nie tylko w warstwie muzycznej, ale i lirycznej, zaś zamykające całość "We Believe in Metal" to prawdziwa perełka. Odgłosy natury, atmosfera krajobrazu po bitwie, a przy tym piękne muzyczne przesłanie braterstwa - zacna końcówka. Chociaż można zarzucić Brothers of Metal lekką monotonię w stylu i infantylność w warstwie lirycznej (np. powtarzanie w co drugim kawałku "brothers of metal"), nie da się ukryć, że robią naprawdę dobrą muzykę. W "Fire Blood and Steel" mówią o sobie "kings of heavy metal" do tego jeszcze wam trochę brakuje, ale jesteście na dobrej drodze. (5) Marek Teler

w roku ubiegłym, a teraz Nuclear Blast wznowiło go na jednym dysku z koncertowym MLP "Burning Alive". Już opener "Black Widow" pokazuje, że to nie przelewki, brzmiąc niczym najlepsze numery Warlock z okresu pierwszych płyt, a Seraina Telli też ma kawał głosu. Dziewczyny potrafią zagrać też mocniej i mroczniej ("The Dark Companion"), w programie jest też udana ballada "Save Me", poszczególne numery skrzą się od efektownych solówek, "Metal Demons" to wręcz speed metal, w dodatku z gościnnym udziałem Schmiera (Destruction), razem z V.O. Pulverem producentem "Burning Witches". Fajnie brzmi też cover "Jawbreaker", zresztą Serainę Telli określano nie bez powodu żeńskim odpowiednikiem Roba Halforda, co słychać w tym ostrym i czadowym wykonaniu. Numery koncertowe też są niczego sobie, a trzy najlepsze kąski z debiutanckiego albumu Burning Witches dopełnia kolejny, świetny cover, tym razem "Holy Diver" Dio. (4,5) Wojciech Chamryk

Burning - The P.I.D. Files 2018 Self-Released

Holenderski Burning zaistniał dzięki udanemu albumowi "Nightmares" sprzed dwóch lat, a teraz dyskografia grupy powiększyła się o EP-kę. "The P.I.D. Files" opowiada o jednej z najgłośniejszych teorii spiskowych w historii rocka, traktującej o tym, że ponoć już od ponad 50 lat Paul McCartney nie żyje. Można traktować ją poważnie (Jim, Jimi i Elvis za to dla odmiany wciąż podobno żyją), można się z niej śmiać, ale ktoś rozpowszechnił kiedyś taką plotkę i mimo upływu tylu lat ma się ona dobrze. Grunt, że Hugo Koch i spółka uczynili z niej wdzięczny temat dla tych czterech utworów, wciąż rzecz jasna hołdując starej szkole metalu. Dlatego "The P.I.D. Files" brzmi niczym materiał z przełomu lat 70. i 80. ubiegłego wieku: stylowo, niezbyt mocno i w każdym calu klasycznie. Cudownie archaiczny "Paul" z melodyjnym refrenem, surowszy i rozpędzony "On The Run", też brzmiący niczym wyjęty z jakiegoś singla zapomnianego zespołu NWOBHM, równie dynamiczny "Angels Of The Universe" czy finałowy "Buried" z wokalami i nie tylko kojarzącymi mi się z Blitzkrieg - dobrze, że chłopaki wypuścili ten materiał nie tylko w postaci plików, ale też na winylu. (4) Wojciech Chamryk Burning Witches - Burning Witches + Burning Alive 2019 Nuclear Blast

Fajnie, że w klasycznym metalu pojawiają się jeszcze zespoły, które w tak dobitny sposób manifestują swe przywiązanie do jego najlepszych tradycji, grając przy tym na wysokim poziomie. Dodatkowego smaczku w tym przypadku dodaje fakt, że szwajcarski Burning Witches to zespół w całości złożony z kobiet, ale zawartość ich debiutanckiego albumu wielu facetów może zapędzić w tzw. kozi róg. Oryginalnie ukazał się on

Burning Witches - Hexenhammer 2018 Nuclear Blast

Dziewczyny narzuciły sobie ostre tempo, niczym Motörhead podczas pracy nad swymi epokowymi albumami z lat 1979/80 i efekty są równie ciekawe. Może nie tak spektakularne o tyle, że to już nie te czasy, że metalowy (tak, pamiętam, Motöry to rock 'n' roll) zespół może podbić listy przebojów i stać się ogólnoświatową sensacją, zwłaszcza jeśli wystąpi na festiwalu Eurowizji. Myślę jednak, że Burning Witches byłoby z tym spędem wyjatkowo nie po drodze, bowiem "Hexenhammer" to surowy, mroczny i pod każdym względem świetny heavy starej szkoły, no i jakoś nie widzę tam zespołu z tekstami zainspirowanymi XV-wiecznym podręcznikiem dla inkwizytorów "Młot na czarownice". Muzycznie jest zaś jeszcze ciekawnie niż na - skądinąd przecież świetnym - "Burning Witches". Materiał jest więc ostry i dynamiczny, w większości typowy dla lat 80. (singlowy "Executed", "Dead Ender"), ale też urozmaicony ("Words Of War", świetny numer tytułowy). Nowa gitarzystka Sonia Nusselder doskonale zgrała się z liderką Romaną Kalkuhl, sekcja Jeanine Grob/ Lala Frischknecht precyzyjna, a już Seraina Telli po prostu błyszczy: zarówno w tych dynamicznych wygarach jak "Open Your Mind" (momenty nawet pod growling) czy balladzie "Don't Cry My Tears", a do tego bryluje w studyjnym tym razem wykonaniu "Holy Diver". Nie mam pytań, nie mam zastrzeżeń: (5,5). Wojciech Chamryk

Candlemass - The Door to Doom 2019 Napalm

Candlemass jest niezaprzeczalnym klasykiem epic doom metalu, a ich kolejna płyta "The Door to Doom" ugruntowuje ten status. Od pierwszego do ostatniego kawałka siedziałem pochłonięty niesamowitą atmosferą albumu. Nie jestem wykształconym muzykiem, więc podjęcie się szczegółowej analizy warstwy instrumentalnej wykracza poza moje możliwości, ale jako fana jestem zachwycony niesamowitą głębią i niezwykle satysfakcjonującym zgraniem wszystkich elementów. Na tej płycie powraca wokalista z pierwszej płyty zespołu Johan Längqvist, którego głos jest tutaj niesamowity. Mam nadzieje, że na ewentualnych następnych krążkach też usłyszę ten moim zdaniem wybitny wokal. Album ten budzi we mnie różne emocje od pewnego przytłoczenia przy "Astorolus - The Great Octopus", w którym to utworze gościnnie występuje Tommy Iommi, po melancholię podczas "Bridge of the Blind". Gdybym miał wybrać najsłabszy czy najlepszy utwór miałbym problem, ponieważ płyta jest niesamowicie dobra i równa nie tylko jako całość lecz też jako pojedyncze kawałki. Jest to płyta, która budzi we mnie pragnienie nauki gry na gitarze, jeśli nie jako twórca to, chociażby tylko po to by móc próbować powtarzać za mistrzami, do których osobiście zaliczam Candlemass. W trakcie siedmio letniej przerwy od wydania ostatniego albumu studyjnego, z jednej strony brakowało mi nowego materiału od zespołu Leifa Edlinga. Z drugiej strony album, który dostarczyli wynagradza okres oczekiwania w zupełności. (6) Damian Dynowski

Centauro - Dano Colateral 2018 Self-Released

Meksyk. Raczej ten kraj kojarzy mi się to z Brujeria, jeśli chodzi o kwestie stricte metalowe. Chociaż, to mogłoby się zmienić za sprawą Centauro. Niestety, raczej nie zmieni się to dla większości anglojęzycznej, która nie będzie w stanie docenić tekstów, które występują na tym albumie. Z tego co mogę sobie wydedukować, tematyka raczej odnosi się m.in. do motywów śmierci i aktu twórczego. Jednak tu już mogę docenić wokale, które w ojczystym języku wokalisty wydaje mi się że brzmią całkiem dobrze i nadają tego hiszpańskojęzycznego klimatu, choć prawdę powiedziawszy, wątpię, że w języku angielskim brzmiałoby to tak samo dobrze. Aczkolwiek, melodyjny hiszpański sam w sobie nie do końca mi podszedł. Jest on dosyć specyficzny. Same kompozycje gatunkowo? To taki thrash/heavy metal z elementami death metalu. Co nie jest spe-

cyficzne, to jakość wykonania. Jest dobra, wokale wydają się być zrozumiałe, zaś instrumenty słyszalne. Motywy gitarowe są w większości wykonane całkiem dobrze. Jednak sam album wydaje się dość przeciętny jak na obecne standardy. Jest dopracowany, choć ma drobne wady. Ma świetną produkcję i ładną okładkę. Do tego ma zróżnicowane motywy, chociażby na "I.D.S.". Ale część riffów, jak chociażby na "Al Pie del Borde" po prostu mi nie podeszła. Jeśli ktoś lubi hiszpańskie wokale, to z pewnością opisywany album spodoba się mu. Szczególnie, że warstwa kompozycyjna jest dobra, a czasami wręcz bardzo dobra - choć momentami odtwórcza. Jednak mnie nie podoba się sam styl wokalów. Nie oceniam, ponieważ nie jestem w stanie wystarczająco odnieść się do tematyki albumu. Album jest również dostępny na kanale Youtube: Centauro Metal. Jacek Woźniak

Cirith Ungol - Witch's Game 2018 Metal Blade

Singiel jest dostępny na Youtube (kanał Metal Blade Records, jako Cirith Ungol "Witch's Game" LP Stream). Warto słuchać? Jeśli jesteś fanem Cirith Ungol to odpowiedź brzmi tak. Jest taka sama, jeśli lubisz US power metal inspirowany fantastyką. Po tych stwierdzeniach możemy przejść do konkretów. Jednym z nich jest to, że kompozycja "Witch's Game" jest pierwszym utworem Cirith Ungol od dłuższego czasu… z tego co mi wiadomo to od "Paradise Lost". Uprzedzając, możliwe, że coś jeszcze było na kompilacji z 2007r., ale to nie jest istotne. Ważne jest to, że Cirith Ungol znowu zaczął działać i miejmy nadzieję, że niebawem dostaniemy również kolejny, piąty album. Co do nowego utworu. Wydaje się on utrzymany w stylu "King of The Dead", tyle, że z lepszym brzmieniem. No i ze starzejącym się wokalistą, co słychać w głosie Tim Bakera. Jednak świadomość tego wcale nie odbiera dostojności temu utworu, więcej, jej kontekst może pokazywać rzecz całkiem przeciwną. Riffy utrzymane w średnich i wolnych tempach, w blues-rockowym i heavy metalowym stylu, czyli w takim jakim znaliśmy ten zespół. Brzmienie, które uwydatnia zarówno sekcję gitar elektrycznych, jak i gitarę basową. Tekst tematycznie nie jest oddalony od poprzednich dzieł kapeli. Do nowego utworu jeszcze zostało dorzucone nagranie koncertowe "Doomed Planet" (pierwotny album "One Foot in Hell"). Wyszło dobrze, nie ma co tu się rozwodzić. Oceną będzie okejka oczekiwania i zaproszenie do szanowania US power metalu wyrażonego przez zespoły takie jak Brocas Helm, Visigoth oraz Manilla Road. Jacek Woźniak Convent Guilt - Diamond Cut Diamond 2018 Gates Of Hell

Już debiutanckie demo tego australijskiego zespołu potwierdziło, że klasyczny hard'n'heavy jest jego środowiskiem naturalnym, potem był album

RECENZJE

161


jąca ponad 13 minut, brzmiąca trochę jak mocniejszy Venom z czasów LP "At War With Satan". Polecam więc rozpoczęcie słuchania "Ghostly White" właśnie od tego utworu, a reszta pójdzie już jak z płatka, bo to ze wszech miar świetna płyta! (5). Wojciech Chamryk "Guns For Hire", a po czterech latach mamy kolejny, jeszcze lepszy od poprzednika. Co istotne "Diamond Cut Diamond" nie odkrywa żadnych nieznanych lądów, ale jest za to perfekcyjnym wręcz przykładem czerpania z przeszłości i nadawania starym dźwiękom nowej jakości. Surowość wczesnego Black Sabbath, okres przejściowy pomiędzy hard rockiem a metalem Judas Priest, Thin Lizzy i UFO, a do tego baza w postaci Iron Maiden, Saxon, Holocaust czy Trespass - to najważniejsze składowe stylu i muzyki Convent Guilt. Efekt jest naprawdę godny uwagi, a do tego niezwykle stylowy, tak jakby te utwory naprawdę powstały tak między 1979 a 1982 rokiem. Surowa, mocarna sekcja, dwu gitarowy atak, spora doza melodii zarówno w unisonach, partiach solowych, jak i w refrenach szkoda tylko, że Ian nie ma głosu na miarę Phila Mooga czy Biffa, bo jednak momentami ("Howling Vengeance") odstaje nieco od warstwy instrumentalnej, nie schodząc jednak poniżej pewnego poziomu. W innych utworach jest już jednak znacznie lepiej, ze wskazaniem na "Born To Trouble", "Scream Out Your Heart" czy rozbudowanym "Foxes Run", tak więc całość na: (4,5).

Tempo jest wolne, a riffy wyciągnięte, buduje to mroczną, przygnębiającą, gęstą atmosferę w której łatwo zanurzyć się podczas deszczowych wieczorów. O wokalu ciężko mi coś powiedzieć, jest moim zdaniem przeciętny, ale trzyma poziom i pasuje do warstwy instrumentalnej. Teksty są ponure, świetnie wpisują się więc w atmosferę płyty. Poszczególne kawałki mają w sobie dość sporo podobnych elementów, jednak pomimo tego, ciągle zachowują swoją indywidualność. Dwa kawałki zasługują we mojej opinii na szczególne wyróżnienie. Jest to "The Orchestra Bizarre", utwór różni się przede wszystkim tempem, które tutaj jest szybsze, jednocześnie też do pewnego stopnia mogę utożsamić się z tekstem odwołującym się do psychicznej tortury. Drugim wyróżniającym się dla mnie kawałkiem jest "A Dream Within a Dream". Ciężko mi w sumie określić powód jego wyjątkowości, w każdym razie ten otwierający płytę utwór został przeze mnie odtworzony najwięcej razy, i nie zapomnę o nim szybko. Jest to płyta skierowana głównie do fanów klasycznego doom metalu, który został w tym albumie świetnie oddany. (5) Damian Dynowski

Wojciech Chamryk

Wojciech Chamryk

Defender - Rising High 2018 Self-Released

Nowa fala tradycyjnego heavy metalu ma się bardzo dobrze. Wystarczy posłuchać pięcio-utworowej EPki niemieckiego Defender. Zawiera ona oldschoolowy heavy metal z pewnymi speed metalowymi naleciałościami, który kojarzy się z cała masą młodych zespołów, na czele z doświadczonym już szwedzkim Enforcer. Kompozycje całymi, garściami czerpią z NWOBHM, z lat 80., a także z współczesnych dokonań wspomnianych już zespołów z nurtu NWOT HM. Tworzy to pewien klimatyczny konglomerat, który nabiera dopiero odpowiednich kształtów, choć jest już konkretnie przypisany określonej scenie. Niemcy przygotowali całkiem niezłych pięć kawałków, doskonale trafiających w styl, ale zbyt ostentacyjnie postawili na prostotę i ewidentnie zabrakło im rozmachu. W pewnym stopniu wymyka się temu utwór "Evil Nightmare", który dla mnie jest też najlepszym na tej EPce. Do tego dochodzi całkiem niezła produkcja. Daje to taki efekt, że "Rising High" wydaje się całkiem niezłym startem. Fani NWOTHM z pewnością będą zadowoleni, jednak Niemcy z Defender mają potencjał, aby osiągnąć jeszcze więcej. (3,5)

2018 Scarlet

Taak... Cryonic Temple to kolejny z zespołów o niezłym potencjale, ale miotających się w ciasnym zaułku współczesnego power metalu. Ponad 20 lat stażu, sześć płyt, ale nic z tego nie wynika, poza kolejną dawką nudnych, sztampowych, totalnie oklepanych dźwięków. Czasem tak nijakich i nieporadnych, że aż przykro ("Swansong Of The Last Emperor" - czyżby proroczy tytuł?), gdzie indziej zżynających bez pardonu z Helloween ("Rise Eternally Beyond", "Under Attack"), albo flirtujących ze współczesnym, syntetycznym... popem ("End Of Days"). Fakt, są tu nieliczne przebłyski formy w postaci mocniejszych "Knights Of The Sky" czy "Pain And Pleasure", ale jako całość "Deliverance" jest bardzo, bardzo przeciętna. (1) Wojciech Chamryk Dawn of Winter - Pray for Doom 2018 I Hate

Dawn of Winter jest to niemiecki zespół, który powstał w 1991 roku i w niezmienionym składzie działa do dzisiaj. Z zaskakującą konsekwencją wydają płyty co dekadę, a "Pray for Doom" jest ich trzecim pełnym albumem. Od samego początku przywodzi na myśl doom metal z okresu przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych.

162

RECENZJE

Dragony - Masters Of The Multiverse 2018 Limb Music

Melodyjny power metal w symfonicznej odsłonie - tak w pięciu słowach można podsumować trzeci album tej austriackiej grupy. Warto też jednak nadmienić, że w tłumie wykonawców spod znaku miecza, smoka i P2P2 Dragony mają też sporo do zaoferowania, bowiem urozmaicone, nieszablonowe kompozycje, ciekawe aranżacje z partiami orkiestrowymi czy wielogłosami, dobry warsztat czy świetny wokalista Siegfried Samer to niewątpliwe atuty grupy. Godne podkreślenia są też przekonujące wycieczki w rejony mocniejszego brzmieniowo heavy, konkretne brzmienie perkusji oraz udana przeróbka filmowego hitu "The Touch" Stana Busha, tak więc: (4.5). Wojciech Chamryk

\m/\m/

Deceased - Ghostly White Cryonic Temple - Deliverance

mocarny numer z okazjonalnymi przyspieszeniami, zadziornym śpiewem Davide Dell'Orto i popisową współpracą klawiszowca z gitarzystami, bo wszyscy wycinają solówki, z organową włącznie. Odstaje tu nieco jedyny koncertowy w zestawie utwór "Invincible", bo to takie skoczne, sztampowe granie na jedno kopyto, a sądząc ze skromnych oklasków na koniec słuchała tego garstka publiczności... (3)

2018 Hells Headbangers

Deceased powrócił z ósmym studyjnym longiem. Nie da się ukryć, że premiera "Ghostly White" zyskała tragiczną oprawę za sprawą nagłej śmierci perkusisty Dave'a Castillo tuż przed ukazaniem się płyty, ale życie bywa nieprzewidywalne i wypadek może zdarzyć się każdemu. I chociaż raczej nie zakłóci on działalności zespołu, bo przecież King Fowley to stary wyjadacz, to jednak śmierć Castillo to ogromna strata nie tylko dla Deceased, ale i ekstremalnego metalu. Tym większa, że na najnowszej, wydanej po prawie siedmioletniej przerwie, pełnoprawnej płycie ta legenda podziemia wymiata death/thrash metal w znakomitym stylu. Jeśli komuś ekstremalne granie wciąż kojarzy się z bezsensownym łomotem, to zawartość "Ghostly White" błyskawicznie wyprowadzi go z błędu, bo to owszem, siarczyste, ale też pomysłowo zaaranżowane utwory, żadna ściana hałasu bez ładu i składu. Oczywiście nie jest tak, że panowie poszli w jakieś zaawansowane technicznie klimaty, bo "A Palpation's Warning" czy kilka innych utworów to wciąż szybkie, konkretne strzały z wściekłym wrzaskiem Fowley'a, ale słychać też lata doświadczeń i obycie obce małolatom. Klasą samą w sobie jest też najdłuższy na płycie - i chyba też w dotychczasowej dyskografii grupy - "Germ Of Distorted Lore", wielowątkowa kompozycja, trwa-

Dream Child - Until Death Do We Meet Again 2018 Frontiers

Drakkar - Cold Winter's Night 2018 My Kingdom Music

Powermetalowcy z Drakkar przypomnieli o sobie publiczności EP-ką "Cold Winter's Night". Jeśli ktoś zna i lubi dotychczasowe dokonania tego włoskiego zespołu, może łykać te cztery utwory w ciemno, bo trzymają poziom wcześniejszych wydawnictw. Inna sprawa czy dotrą do innych słuchaczy, bo jednak jest to propozycja z gruntu dość hermetyczna i nie wieszczę grupie poszerzenia ich grona po tym wydawnictwie. Fakt, balladowo-przebojowy utwór tytułowy fajnie brzmiał w świątecznym okresie, ale to w sumie przypadek, bo materiał ukazał się wiosną i nikt tu nie próbował wstrzelić się w tradycje bożonarodzeniowego muzykowania. "Black Sails" jest w sumie tylko i aż poprawny, mimo konkretnego riffowania i perkusyjnej kanonady, ale za to następujący po nim "Leviathan's Rising" to prawdziwa perełka: miarowy, surowy i

Dream Child to supergrupa jakich mało: Craig Goldy, Simon Wright i Rudy Sarzo znani są przecież z różnych składów Dio, grali też choćby z Ozzy'm, AC/DC, Budgie, Whitesnake, Quiet Riot i kto wie z kim jeszcze, a wokalista Diego Valdez (ex Helker) to mistrz nad mistrze, człowiek kontynuujący z ogromnym powodzeniem wokalną drogę Ronniego Jamesa Dio. Tylko klawiszowiec i drugi gitarzysta Wayne Findlay nie imponuje wśród nich CV, ale spokojnie, Michael Schenker na pewno nie zaprosiłby do współpracy jelenia, tak więc skład Dream Child dopełnił zawodowiec. Co mogą grać w/w panowie? Wiadomo, hard'n'heavy, brzmiący jak coś pośredniego pomiędzy LP's "Lock Up The Wolves" i "Magica" ich Mentora - mocno, melodyjnie i zadziornie. Gitarowo-klawiszowe dialogi, mocarna sekcja no i ten głos - nie mam pytań, - "Until Death Do We Meet Again" zasługuje na: (5,5). Wojciech Chamryk


Śmiem wątpić, że fanom metalu, nawet tego lżejszego i bardziej melodyjnego, są potrzebne takie płyty jak "Firesign". Trudno Szwedom z Dynazty odmówić umiejętności czy zaangażowania, ale mało co robi na tej płycie wrażenie. Niby to metal, ale bez mocy, bo gitary albo są schowane w miksie gdzieś na jego peryferiach, albo bzyczą niczym w jakimś alternatywnym rocku. Fakt, perkusja jest nad wyraz solidna i organicznie brzmiąca, ale kiedy na plan pierwszy wysuwa się nowoczesna elektronika czy nachalny rytm, kojarzący się bardziej z techno niż z metalem - przykro mi, to nie ma prawa zadziałać. Trafiają się tu co prawda mocniejsze utwory ("Follow Me"), wokalista Nils Molin potrafi wrzasnąć, ale całość "Firesign" to plastik i płyta jednorazowego użytku. (1)

są plamy klawiszy, są średnie tempa podkreślające majestatyczność kompozycji. Co ciekawe, do tej ostatniej kapeli nawiązują też linie wokalne w zwrotkach, choć barwa i maniera Andreasa Müllera miejscami kopiuje też znakomitego Michaela Seiferta z Rebellion. Jego chropowatość głosu wraz z surowością brzmienia riffów świetnie kontrastuje ze wspomnianą melodyjnością refrenów. One są najbardziej charakterystyczną i zostającą w pamięci częścią kawałków z "V.EN.O.M.". Niekiedy wypełniają majestatycznie kawałek (np. w "Dystopolis Rising"), niekiedy snują się lekko, prawie deklamując (w "Black Gates"), niekiedy przybierają stadionowokoncertową melodyjność ("Lords of Sand"), niekiedy wchodzą w skandujący, sabatonowy styl (w "Beneath a Black Horizon" czy "Arndale"), a niekiedy udekorowane wokalnymi nakładkami przywołują folkowo-blindguardianowe skojarzenia (w "Anthem for a Stalker"). Całość płyty łączą: postapokaliptyczna tematyka tekstów i image zespołu. Ciekawa propozycja, bo do tej pory tego typu tematy ubierane były raczej w innego rodzaju dźwięki - thrashowe czy death metalowe. Podejrzewam, że zespół, Dystopolis probuje stworzyć kompletną całość na wzór wojskowego image'u Sabaton czy "katolickiego" Powerwolf. Myślę, że ma ku temu potencjał. (4)

Wojciech Chamryk

Strati

Dynazty - Firesign 2018 AFM

2011 roku. Utwory na niej zawarte bezpośrednio nawiązują do starej szkoły NWOBHM. Jest w nich sporo melodii oraz polotu. Szczególne wrażenie robią "Outlaws Of The Highway" oraz "Video Nasty". Znajdziemy tu również nawiązania do nieco świeższych trendów, mianowicie refren "Lost To The Void" jest ewidentne nzainspirowany twórczością Grand Magus. Lekki uśmiech pojawił się za to na mojej twarzy, gdy z głośnika poleciały pierwsze dźwięki "We Rule the Night". Kolejna wariacja riffu znanego z "Running Wild" (zresztą te dwa słowa pojawiają się w refrenie) Judas Priest czy "The Wicker Man" Iron Maiden... Następnie otrzymujemy niepublikowany wcześniej utwór "Danger In The Sky", który jest utrzymany w bardzo podobnej konwencji, co wspomniane powyżej. Pewnym nowum jest tutaj balladowa wstawka. Pojawia się tu także ballada "Echoes", która swym klimatem nawiązuje raczej do hard rocka lat siedemdziesiątych, niż heavy metalu. Na koniec "Lost ToThe Void" robi się jednak bardziej oldschoolowo. Mamy tu kawałki "The Seer" oraz "Traitor" pierwotnie pochodzące z singla "The Seer" z roku 2012. Brzmienie jest tu znacznie bardziej surowe, jeśli porównamy je z pozostałą zawartością albumu. "Lost To The Void" w bardzo przystępny sposób pokazuje, jaką drogę przebył Eliminator od początku swego istnienia, aż po dzień dzisiejszy. Jeżeli podobał Wam się "Last Horizon", to ta składanka na pewno będzie dla Was nie lada ciekawostką (4,5)

strą Paganfire, znaną z młócenia archaicznego thrashu. Muzycznie wszystko więc się zgadza, a podziemny charakter tego wydawnictwa podkreśla jeszcze fakt wypuszczenia go na kasecie, limitowanej do 100 ręcznie numerowanych kopii. Ponoć oba materiały zostały nagrane w salach prób, ale przy Paganfire widnieje informacja wskazująca, że to jednak bardziej live w studio, co czyni pewną, chociaż nie jakąś dobitnie znaczącą, różnicę. Podszyty momentami death metalem black/thrash Empheris brzmi więc znacznie surowiej; to taka wręcz pierwotna forma totalnie bezkompromisowych dźwięków, pełnych agresji i szaleńczego pędu. Tych pięć, pochodzących z różnych lat, utworów, daje dobre wyobrażenie o obecnej formie Empheris, mamy tu nawet "Bloodwrath", czyli w ich kategoriach lżejszy i przystępniejszy numer, taki ekstremalny hicior. Paganfire nie grają aż tak agresywnie, chociaż tym trzem utworom w ich wykonaniu nie można odmówić solidnej dawki czadu, w czym przodują "False Protector" i "Bloodsoaked Life" z blastami i opętańczym skrzekiem. Niedawno nawróconych na analogowe nośniki "The Necropulsar Execution" pewnie odrzuci, ale tym nielicznym pozostałym, u których magnetofony nigdy nie trafiły do lamusa, na pewno przypadnie do gustu. (5/4,5) Wojciech Chamryk

Bartłomiej Kuczak

Eliminator - Lost ToThe Void

Enemy Inside - Phoenix

2018 Ram It Down

2018 Dissonance

2019 ROAR!

Estetyka okładki i tytuły mogłyby nakierować słuchacza na thrash. Tymczasem druga płyta Niemców (choć zawierająca też utwory z pierwszego krążka) to granie zawieszone wokół "melodyjnego", niemieckiego heavy metalu. Są na tym krążku śpiewne, chóralne refreny w stylu Grave Digger oraz Orden Ogan,

"Lost To The Void" to kompilacja zawierająca wczesne, nieosiągalne dziś w większości dokonania brytyjskiego Eliminatora. Ukazuje ona, jak zespół prezentował się przed wydaniem zeszłorocznego debiutanckiego długograja "Last Horizon". Na początek dostajemy pięć utworów z EPki zatytułowanej "Wec Rule The Night" pierwotnie wydanej w

Enemy Inside jest założonym w 2017r. niemieckim zespołem metalowym z utalentowaną Nastassją Giulią na wokalu. 28 września 2018r. ukazał się jego debiutancki album "Phoenix", na którym znalazło się jedenaście energetycznych utworów i solowa wersja "Doorway to Salvation" jako bonus track. Album promują single "Falling Away", "Lullaby" i

Dystopolis - V.EN.O.M.

Empheris/Paganfire - The Necropulsar Execution 2018 FUKK

"The Necropulsar Execution" to kolejny split Empheris. Warszawska grupa dzieli go tym razem z filipińską orkie-

RECENZJE

163


"Phoenix". Otwierający album kawałek "Falling Away" okazał się znakomitym wyborem na singla. Wpadający w ucho refren, ostre gitarowe riffy i jego ogólna dynamika czynią go jednym z lepszych na krążku. "Bleeding Out" zaskakuje nie tylko początkiem (nagły skok głośności), ale i świetną gitarową solówką w wykonaniu Evana K. Tytułowy "Phoenix" to popis wokalnych zdolności Nastassji, która funduje nam pokaźny ładunek emocji, a "Lullaby" wbrew nazwie wcale nie jest niewinną kołysanką, lecz ostrym jak brzytwa kawałkiem. Duet wokalistki z Georgiem Neuhauserem z Serenity w "Doorway to Salvation" wypada znakomicie - wokalista owszem góruje doświadczeniem, ale Nastassja mocno od niego nie odbiega. W "Angel's Suicide" ciekawym akcentem są dzwonki w tle i elementy elektroniki, w "Death of Me" Nastassja pokazuje się w najostrzejszym wydaniu, a w "Oblivion" muzyczny rollercoaster nieco zwalnia, lecz z mocniejszym akcentem w refrenie. "Halo" to z kolei przede wszystkim popis muzycznych zdolności instrumentalistów - perkusja brzmi to nieziemsko i jeszcze do tego mamy świetne solo na gitarze. Nadzieja na piękną balladę spełnia się w postaci eterycznego "Dark Skies", w którym wokalistka Enemy Inside wzrusza i zachwyca. Metalowa wersja słynnego "Summer Son" grupy Texas w wykonaniu Enemy Inside jest jeszcze lepsza niż oryginał. Zespół dodał mainstreamowemu kawałkowi metalowego sznytu - efekt przypomina nieco covery popowych klasyków Within Temptation i piszę to jako komplement. Jest to zarazem bardzo udane zamknięcie udanego krążka. Album "Phoenix" Enemy Inside to wejście grupy na rynek muzyczny w wielkim stylu. Nastassja Giulia ma szansę stać się naprawdę ważnym nazwiskiem na metalowej scenie, a jej koledzy z zespołu wykonują kawał dobrej roboty. Nie ma tu kawałków nudnych czy przewidywalnych, a każdy czymś innym nas zaskakuje. Czekamy na więcej! (5,5) Marek Teler

Enterfire - Slave Of Time 2018 Self-Released

"Slave Of Time" to debiutancki album londyńskiego kwartetu. Ciekawy o tyle, że grupa hołduje tradycyjnym odmianom metalu, co nie jest regułą w kraju niegdyś tak dla mocnego grania zasłużonym, ale wydaje mi się, że chłopaki za bardzo pospieszyli się z wydaniem dużej płyty. Istnieją wszak dopiero od ubiegłego roku, nie są zbyt doświadczeni ani też biegli instrumentalnie, co niestety słychać na "Slave Of Time". Początek płyty jeszcze ujdzie, ale im dalej, tym gorzej, bo od trzeciego, jakoś dziwnie wyciszonego utworu "Open Sky", robi się już naprawdę słabo. Owszem, niektóre składowe, jak riffy czy dynamiczne partie perkusji są nawet OK, ale nie tworzą zwartych i interesujących kompozycji, śpiew Nikiego B też jest nijaki i pozbawiony mocy, tak jakby rockowy wokalista trafił do metalowego zespołu i próbował na siłę dostosować się do jego stylu. Zastanawia mnie też "Hands From Hell", bo nie dość, że to

164

RECENZJE

jakiś dziwnie alternatywno-rockowy numer, to jeszcze odnoszę wrażenie dziwnego dysonansu pomiędzy perkusją a resztą instrumentarium - chyba, że to taki celowy, "artystyczny" zabieg. Dobrze przynajmniej, że utwory są bardzo krótkie, trwając zwykle 2-3 minuty, bo inaczej trudno byłoby to znieść za jednym przesłuchaniem. (1,5) za "Intro/ Open Humanity" i dobre chęci - może z czasem będzie lepiej. Wojciech Chamryk

Evergrey - The Atlantic AFM 2019

Najgorzej napisać recenzję o tym, czego na danej płycie nie ma. Albo o tym, co by się na niej chciało słyszeć. Niestety trudno mi napisać inną recenzję niż właśnie taką. Gdyby Evergrey był dla mnie "tabula rasa" i po prostu usłyszałabym kilka ostatnich płyt bez bagażu poprzedniczek, pisałabym o sympatycznym, nastrojowym prog rocku, może art rocku z nutą prog metalu. Pamiętam jednak kapitalne płyty Evergrey z początku kariery - bardzo metalowe i jednocześnie klimatyczne. Pamiętam efektowne linie wokalne, które Tom Englund śpiewał w akompaniamencie mocnych riffów i dynamicznej perkusji. Ta estetyka widać nieco się przeżyła, bo na "Torn" i "Glorious Collision" kompozycje podtrzymujące ten styl po prostu były słabsze. Być może wpływ na to miał fakt, że w czasie nagrywania "Glorious Collision" brak było w zespole Henrika Danhage i Jonasa Ekdahla. Obaj panowie tryumfalnie powrócili na "Hymns for The Broken" i zamiast zmieść nas z powierzchni kawalkadą masywnych riffów i energią sekcji, wplecionej w niepowtarzalną atmosferę Evergrey - po prostu zanurzyli nas w tej atmosferze. W morzu atmosfery. To samo uczynili na kolejnej płycie i to samo uczynili na jeszcze następnej - "The Atlantic". Najchętniej napisałabym, czego na tej płycie nie ma i co chciałabym mieć, ale że moje chciejstwo jest rzeczą znikomą i marginalną - napisze, co jest. Jest wspomniane morze atmosfery. Dosłownie. Motywem przewodnim albumu - nomen omen o tytule "Atlantyk" - jest woda. Ocean, fale, latarnie morskie. Oczywiście nie w literalnym, runningwildowym wydaniu. To woda odzwierciedlająca dusze muzyków. Płynie, szumi, snuje się, rzadko wzburza. Wzburzyła się na początku płyty. Na pewno tez słyszeliście singiel, jakim był "The Silent Arc" - kawałek o wręcz... blackmetalowym wstępie, z agresywnym riffem, cudownie brzmiącym basem. Tylko czekałam, aż nastąpi zwolnienie i wejdzie snujący się wokal Toma. Nie! Utwór rozkręcił się niczym diamencik z "Recreation Day", znakomity wokal Toma przekrzykiwał fale wzburzonych riffów. Wyglądało to tak, jakby Tom wrócił ubogacony ze Stanów, z nagrywania w Redemption z burzą pomysłów, które nakładł mu Nick van Dyk do głowy, wskazując, co w Evergrey jest najlepsze. Niestety moje koncepcje legły w gruzach. Po włączeniu całej płyty okazało się, ze "The Silent Arc" to faktycznie diamencik. Ekspresyjny, metalowy diamencik w morzu

spokojnych, nastrojowych, rozlanych utworów. Płyty słucha się arcyprzyjemnie. Jest klimatyczna, bas brzmi cudownie, Tom śpiewa raz ciepło, raz z typową dla siebie lekką "rozpaczą", tak, jakby chciał nam do ucha wyszeptać o wszystkich swoich duchowych frasunkach, a atmosferę podbijają przeróżne okołomorskie odgłosy. Zdarzają się kawałki, które wyrywają z rozkołysanej atmosfery. Należy do nich "A Secret Atlantis", który kradnie serca fanów starego Evergreya witalnym, gitarowym początkiem, ale wraz z wejściem wokalu pojawia się znów w miękkie falowanie. Ciekawa jestem, w jakim kierunku zespół pójdzie. Czy "The Atlantic" to ostatnia płyta z morskiej trylogii? A może utwierdzenie się w drodze, jaka Evergrey obrał (taka powtórka z efektu "trzeciej płyty")? Chcę tego czy nie, muszę się pogodzić, że to, co uważałam za świetność tego zespołu, jest już za nami, i że wcale nie wynika z braku weny, tylko zmiany stylu. Płyta "The Atlantic" jest tak piękna, że na pewno znajdzie rzesze fanów. Tak samo, jak dwie poprzednie płyty. A uprzedzonych zachęcam do kontemplacji świetnego brzmienia, na czele z basem. (4) Strati

Fifth Angel - The Third Secret 2018 Nuclear Blast

32 lata temu Fifth Angel wydali swój długogrający debiut, kawał świetnego US power metalu, po czym w roku 1988 podpisali kontrakt z wytwórnią Epic. Rezultatem tej umowy był równie udany album "Time Will Tell", ale rok 1989 by już niestety komercyjnym schyłkiem takiego grania, przynajmniej w Stanach Zjednoczonych. Efekt był nietrudny do przewidzenia, grupa rozpadła się i milczała przez długie lata, nie licząc okazjonalnych reaktywacji. Ta ostatnia była jednak czymś więcej niż koncertowym skokiem na kasę, bo zespół wydał w końcu trzeci album. "The Third Secret" nie bez przyczyny zbiera świetne recenzje, bo to faktycznie album-sensacja dla wszystkich fanów amerykańskiego heavy lat 80. Co istotne w składzie mamy wyłącznie muzyków z tamtych lat: dwóch założycieli i dwóch, którzy doszli po wydaniu pierwszego LP, tak więc klimat tamtych czasów oddany jest perfekcyjnie i "The Third Secret" brzmi niczym sukcesorka poprzednich wydawnictw Fifth Angel pewnie gdyby nie grunge, to ukazałaby się gdzieś w 1991 roku, a tak mamy nielichy falstart. Lepiej jednak późno niż wcale, bo tu co utwór, to perełka, z absolutnym kanonem gatunku w postaci "Stars Are Falling", "Queen Of Thieves", "This Is War" i "Shame On You". Zadziwiająco dobrze radzi też sobie za mikrofonem gitarzysta Kendall Bechtel - kiedy słucha się choćby utworu tytułowego to aż trudno pojąć, jakim cudem dotychczas śpiewał tylko w chórkach podczas koncertów, bo ma głos jak dzwon, mroczny i drapieżny. Całość na: (6). Wojciech Chamryk

Final Breath - Of Death And Sin 2018 Metalville

"Of Death And Sin" rozpoczyna się całkiem bezpośrednim intrem w postaci "Babylon C.E." Jest ono raczej proste kompozycyjne, jednak w pewnym sensie oddające klimat takiej Mezopotamii, przemieszanej z wpływami współczesnego świata. Myślę, że intro wyszło całkiem dobrze… po tym prezentuje się "Yearning For Next Murder" w pewien sposób kontynuując thrash metalowymi motywami ten klimat. Wokale bardziej skierowane w rejony death metal. Przejdźmy do kolejnego utworu. Dostajemy solówkę perkusyjną na początek, która potem przechodzi w szybki i treściwy "Agonized, Zombiefied, Necrotized". Motyw brzmi trochę jak coś, co już słyszałem gdzieś. Ale całkiem dobrze trzyma tempo. "Born Against" z szybszego przechodzi w wolniejszy utwór. W pewnych momentach bardziej death metalowy, w pewnych bardziej spokojny i "kawiaryjny" czy jak określić ten motyw, który wybrzmiewa od 2:40. Tematyka. Album odnosi się między innymi do motywów biblijnych i religijnych ("Babylon C.E.", "Immemorial Disease", "Illega-lie-sating"), jak i do koncepcji chaosu, dewastacji oraz morderstwa. Jest to dość różnorodny kompozycyjnie album jak pokazałem wcześniej, zawiera wolniejsze kompozycje, w postaci "...When Finally Mighty Kings Fall", jak i szybsze, zmierzające w stronę crossoveru petardy jak "Illega-lie-sating". Czasami jest to taki bardziej zmierzający w coś, co tematycznie by mi przypominało Nile, czasami coś co bym riffowo mógł pomylić z "Dethklok" ("Chaos Unity" i "Tear Me From My Dreams"). Wokalizy. Z jednej strony w miarę czytelne i przy tym odpowiednio chrapliwe, ale z drugiej nie są aż tak agresywne. Na pewno nie brzmią tak agresywnie. Jeśli miałbym tu wrzucić, co brzmi dla mnie "agresywnie", to chyba bym przywołał album "Ritually Abused" Num Skull - podobny koncept okładki i muzyczna stylistyka (thrash/death). Od razu polecam Num Skull, o trochę bardziej niż to co recenzuje. Wracając, wokale brzmią trochę na wymuszone. Chociażby przy "Chaos Unity" można to usłyszeć. Za to całkiem przyjemne brzmią solówki, choć sam motyw solowy jest dość taki średni. Poza tym jak słucham tego albumu, to tak czuję, że te wypełnienia na tych utworach gdzieś słyszałem. Nie podobają mi się troszkę, wokal, uczucie odtwórczości czy riffy używające sztucznych flażoletów np. w "Tear Me From My Dreams". Za to jestem kontent ze zróżnicowania albumu, klimatycznego intra czy z części solówek (również w "Tear Me From My Dreams"). Brzmienie jest wystarczająco dobre, jak technikalia (choć kompozycyjnie album nie wydaje się być problemem dla gitarzystów) i pozycjonowanie. Ode mnie (4,2). Ulubione utwory: "Illega-lie-sating", "Annihilation" oraz "Yearning For Next Murder". Okładka jest świetna, nawet jeśli korzysta z oklepanego krzyża świętego Piotra. Ode mnie na równi z okładkami do "Refuge Denied" oraz "Alice In Hell". Jacek Woźniak


do klasyków, które fani zespołu uwielbiają. Ode mnie (4,75). Jesteś fanem Flotsam And Jetsam? To najpewniej i tak już to słyszałeś. Uważasz, że thrash umarł? To niech ten album będzie argumentem za tym, że tak w istocie nie jest. Jacek Woźniak

Flight - A Leap Through Matter 2018 High Roller

Obserwując rozwijające się trendy we współczesnej muzyce rockowej, często możemy się natknąć na określenia "retro" oraz "vintage". Zauważyłem również, że te określenia są stosowanie nieadekwatnie do swego pierwotnego znaczenia, które to również ostatnio zostało lekko zniekształcone. Osobiście z reguły mam również sceptyczny stosunek do twórczości kapel opisywanych w ten sposób. Dotychczas żadna z nich nie zrobiła na mnie jakiegoś piorunującego wrażenia. Jednak co by nie mówić te dwa wspomniane powyżej magiczne słowa - wytrychy do muzyki wykonywanej przez norweski Flight pasują jak ulał. "A Leap Through Matter" to drugi album tego norweskiego kwartetu. Muzycznie znajdujemy tu liczne nawiązania do muzyki rockowej lat sześćdziesiątych oraz siedemdziesiątych, bluesa a momentami nawet lekkiej psychodelii. Wszelkie te elementy wzbogacone dość harmonijnym wokalem (przypominającym wokalistów grup bigbeatowych z przed kilku dekad) Christoffera Bratena, ładnymi melodiami oraz ciekawymi solówkami zabierają nas w muzyczną podróż kilka dekad wstecz. "A Leap Through Matter" to właśnie taki wehikuł czasu. Zaczyna się lekko psychodelicznie i trochę progresywnie, a to za sprawą trzyminutowego instrumentala pod tytułem "Arrival". Kolejny "One In The Sun" może trochę przywodzić na myśl pewne dokonania kanadyjskiego tria Rush. Trzeci utwór o tytule "The Pendulum" to bezpośrednie nawiązanie do twórczości The Beatles i całej ówczesnej sceny bigbeatowej. Takich smaczków ten krążek zawiera znacznie większą ilość. Chociażby w dość dynamicznym rockandrollowym utworze tytułowym. Uroku dodaje mu jeszcze fajne, lekko dudniące brzmienia basu. Podobne patenty zresztą mamy najlepszym na płycie kawałku "Ride On". Tutaj już norweski wehikuł czasu zabiera nas w podróż do początku lat siedemdziesiątych, a nawet jeszcze wcześniej. Jest to też najbardziej hardrockowy utwór na całym "A Leap Through Matter". Trochę wycieczek w stronę bluesa uświadczymy za to w "The Traveller". Na początku tej recenzji wspomniałem, że do wszystkich kapel grających "retro" i "vintage" podchodzę ze sporą ostrożnością i pewnym sceptycyzmem. Podobnie było w przypadku Flight. Jednak tym razem bardzo miło się zaskoczyłem. "A Leap Through Matter" to jedna z lepszych i bardziej zapadających w pamięć płyt spośród wszystkich nowości, jakie ostatnio dane było mi słyszeć (a trochę ich było) (5) Bartłomiej Kuczak Flotsam And Jetsam - The End Of Chaos 2019 AFM Records

Personalnie chciałbym żeby "The End..." nie okazało się proroctwem dla tego zespołu. Nie żebym się tego spodziewał, wręcz przeciwnie. Po prostu wyrażam swoją nadzieję. Myślę, że większa część ludzi słuchająca tej muzyki wyraża dokładnie tą samą nadzieję. Nie

zrozumcie mnie źle, to nie jest kwestia ckliwych wspomnień pierwszego albumu i wybitnej dwójki, czy nawet chęć usłyszenia czegoś bardzo dobrego od tego zespołu, po ich paru dość dyskusyjnych wydawnictwach z początku nowego milenium. To po prostu jest kwestia tego, że Flotsam And Jetsam zrobił dobry album. Może najlepszy... nie wiem co 2019r. przyniesie jeszcze. Ale z tego co miałem okazję zobaczyć, dla Flotsam And Jetsam przyniósł on całkiem dobre wyniki sprzedażowe i pochlebne oceny (chociażby to widać w moim wywiadzie z Rezet). I po usłyszeniu tego albumu nie jestem zdziwiony. Nie, nie uważam go za bezbłędny majstersztyk. Szczególnie, że parę riffów jest odgrzana. Jednak w mikro-fali, która podczas procesu ogrzewania dodatkowo dodaje swój własny aromat. W tym wypadku aromatem jest świetny, melodyjny wokal Erica AK Knutsona. W pewnych momentach można nawet odnieść wrażenie, że został on wzięty z "No Place For Disgrace" ("Prepare For Chaos"). I w sumie już na samym początku pozytywnie zaskakuje. W sensie - tak trochę - pozytywnego przekazu. Utwór "Prisoner Of Time" w pewien sposób motywuje. Czemu tak uważam? Temu: "Żyj swoim życiem bez ubolewania, Nie bądź więźniem czasu". Poza tym album w pewnej jego części wydawał mi się opisem doświadczeń danej osoby. Czasami jest to osoba, która określa się mianem niezależnej. Czasami jest to persona, która uważa, że nie będzie w stanie pozbierać się pod wpływem krzywd, które ją spotkały i dla której świat jawi się w szarościach. Czasami jest to tylko metafora szaleństwa. Czasami jest to dosłowny opis doświadczenia szaleństwa. Ba, w pewnym momencie zacząłem podejrzewać album o prowadzenie metaforycznej autobiografii, chyba w "Unwelcome Surprise". Album tematycznie odnosi się do klęski, personalnych doświadczeń, nienawiści czy wpływu otaczającego świata na daną osobę, w dość bezpośrednich, aczkolwiek czasami metaforycznych tekstach. Ta tematyka jest podparta przez kompozycje, które są zwykle utrzymane w szybkich tempach, okraszonych melodyjnymi motywami, coś na wzór Iron Maiden. Tak w ogóle pamiętacie to ponowne nagranie "No Place For Disgrace" z 2014r.? To można to porównać jeśli chodzi o tempa, tylko rzecz w tym, że tym razem kompozycje są do tego przystosowane. I część utworów jest nawet szybsza, od tych interpretacji ich drugiego albumu, które zespół wypuścił w parę lat temu. Instrumentarium brzmi dobrze, o wokalu już nawet nie muszę wspominać. Zróżnicowanie, wykonanie czy tematyka są całkiem na plus. Co jest zatem na minus? Niektóre motywy wydają mi się odtwórcze. Tak dość chamsko. Ten wstęp "Prepare For Chaos" gdzieś już słyszałem. "Snake Eye" trochę brzmi jak Testament… no i jak coś wziętego z drugiego albumu F&J. Dobra, powiedzmy sobie szczerze, tu już się próbuje czepiać, jest to dobry album, a współpraca z AFM Records najwyraźniej im pomogła. Dlaczego ten album jest uznawany za najlepszy w 2019r.? Ponieważ został on wykonany bardzo dobrze i odwołuje się (być może nieintencjonalnie)

Fractal Cypher - Prelude To An Impending Outcome 2018 Self-Released

Fractal Cypher to prog-metalowy zespół powstały w Montrealu w roku 2014. W roku 2016 opublikowali swój duży debiut "The Human Partadox". Myślę, że tego albumu nie słyszałem, choć okładka sprawia wrażenie znajomej. Kanadyjczycy na "Prelude To An Impending Outcome" jawią się jako progresywno-metalowy band pokroju Dream Theater, Symphony X czy Queensryche. Są bardzo ambitni, techniczni, wyrafinowani, wręcz cybernetyczni. W tej materii przerośli swoich mistrzów w tym wypadku Dream Theater. Te ich muzyczne popisy równoważą znakomite harmonie, chwytliwe melodie, niezły i bardzo ciepły wokal Simona Lavoie. Po prostu tak jak powinno być w dobrym zespole progresywnym, instrumentaliści umiejętnie zestawiają nadzwyczajny i mocno techniczny warsztat z emocjonalną głębią muzycznych doznań. Kompozycje są różnorodne, złożone, długie, ciągle tasujące motywy, melodie, atmosferę i emocje, często stawiając je w opozycji. Choć muzycy uwielbiają w każdy element swojej muzyki wtłoczyć wręcz niewiarygodną figurę, to potrafią też zaskoczyć prostym rozwiązaniem, które robi jeszcze większe wrażenie, niż te wszystkie wirtuozowskie popisy. Chociażby jazzowe klawisze we wstępie "The Grandeur of It All" czy też djentowe gitary w prologu "From the Above and to the Stars". Jeśli chodzi o jazzowe motywy to najwięcej odnajdziemy ich w ostatniej kompozycji "Red Lady". Jednak większość muzyki w tych czterech utworach to progresywny metal głównego nurtu przesycony nieziemskimi melodiami. Ogólnie rzecz ujmując pojawił się kolejny zespół, na którego warto mieć zwrócone oczy. Jeżeli jesteście fanami prog-metalu spróbujcie posłuchać muzyki z tej EPKi, a może sami wpiszecie Fractal Cypher do zespołów "obserwowanych". (4,5) \m/\m/

z tak krótkim stażem. Najważniejsze w tym wszystkim jest to, że symfoniczny power metal w ich wydaniu jest naprawdę interesujący. Owszem, trafiają się słabsze utwory w rodzaju sztampowego "The Fall", ale reszta zdecydowanie trzyma poziom. Istotne jest również zachowanie odpowiednich proporcji pomiędzy obowiązkowymi dla tej stylistyki rozwiązaniami, dużą dawką melodii a mocniejszym uderzeniem, bo zespół nie unika też wycieczek w rejony surowszego metalu lat 80. ("Underworld (Manala)"). Mają też dobrego wokalistę, tylko mogli sobie darować ten koszmarek eurodance w postaci coveru E-Type "Angels Crying" - jeśli to korzenie grupy to współczuję; próby przypodobania się innym słuchaczom niż fani metalu też nie pochwalam - przynajmniej nie w tak fatalnym wydaniu. Dlatego aż punkcik mniej i: (3) Wojciech Chamryk

Gama Bomb - Speed Between The Line 2018 AFM

Ostatnimi czasy w najnowszym wydaniu pewnego popularnego metalowego periodyku, mój kolega po fachu recenzował ostatnie wydawnictwo zespołu Legion Of The Damned. Wspomniał tam również o grupie Gama Bomb, że "mają się oni tak do thrashu jak vege burger do burgera". Pomyślałem sobie wówczas "że co, k***a?!". Słuchając najnowszego albumu wesołych Irlandczyków pod tytułem "Speed Between The Line" naprawdę bardzo ciężko mi się z tą sentencją zgodzić. Otóż to jest thrash metal! Może nie tak brutalny i agresywny, jak ten w wydaniu Slayera, Sodom czy dawnego Kreatora. Bliżej tu do wczesnych nagrań Overkill oraz Exodus. Owszem, jest tu sporo odwołań do klasycznego heavy metalu, a nawet hard rocka, jednak trzonem muzyki Gama Bomb pozostaje thrash metal. Jeżeli ktoś się spodziewa jakichś bardziej rozbudowanych, czy wyrafinowanych form tego zacnego podgatunku muzyki metalowej, srogo się zawiedzie. Otóż utwory są krótkie, zwięzłe i z kopem. Żaden nie przekracza magicznej granicy czterech minut. Najciekawsze i najbardziej wyróżniające się momenty na "Speed Between The Line" to "Alt Reich" z tekstem będącym ostrym i bezpośrednim atakiem na prawą stronę sceny politycznej (zwłaszcza jej najbardziej zradykalizowaną część), heavy metalowy "Give Me Leather" (jeden z tych utworów, przy którym uprawia się headbanging mimo woli), oraz wesoły "666teen". Całość jest niezwykle spójna. Płyty słucha się jednym tchem i po zakończeni chce się ją włączyć ponownie. AC/DC thrash metalu? A czemu by nie! (4) Bartłomiej Kuczak

Frozen Land - Frozen Land 2018 Massacre

Początkowo solowy projekt, teraz już pełnoprawny zespół, z debiutanckim albumem na koncie - fiński Frozen Land idzie niczym burza, mogąc też pochwalić się kontraktem z Massacre Records, co stało się udziałem niewielu zespołów

Gang - All For One 2018 Underground Investigation

Gang to starzy wyjadacze z Francji grupa istnieje od blisko 30 lat, dorobiła się siedmiu albumów studyjnych i dwóch koncertowych. I chociaż powstali w trudnym dla tradycyjnego metalu

RECENZJE

165


okresie, a debiutowali wydawniczo już w tym zgoła najtrudniejszym, to jest w latach 1993-95, to nigdy nie stracili pary, wciąż grając staroświecki, oldschoolowy heavy w tradycji lat 80. Taka jest również ich najnowsza płyta "All For One", pod każdym względem brzmiąca tak, jakby powstała gdzieś w 1984 roku. Dla wielu potencjalnych słuchaczy może być to podstawowa wada tego materiału, ale dla innych okaże się największą zaletą, tym bardziej, że muzycy Gang grają akurat to, na czym się wychowali i co najwidoczniej wciąż uwielbiają. A dowodów na to mamy tu co niemiara, bo co utwór, to potencjalny hit na staroszkolną modłę, zagrany z taką werwą i animuszem, że wielu co młodszych adeptów hard'n'heavy mogłoby starszym (już) panom z Gang pozadrościć. Brzmi to tym fajniej, że w kilku utworach udzielają się gościnnie gwiazdy francuskiego i nie tylko metalu, z wokalistką Kateriną Xanthou (R.U. S.T.X.), gitarzystami Steve'm Morrissonem (Tysondog), Fabrice'm Fourgeaudem (Attentat Rock), Pascalem Betov'em (ADX) i Tony'm Dolanem (Venom Inc.), na czele. Proto doom ("The Almighty"), numery szybkie ("The Legend", "Save Me") i mocarnie miarowe ("Another Tomorrow"), obowiązkowa ballada ("Follow The Sign") i epicki utwór tytułowy - może i za bardzo na modłę Maiden, ale zyskujący z każdym kolejnym odsłuchem to atuty tej udanej płyty, tak więc: (4,5). Wojciech Chamryk

Gatekeeper - Grey Maiden

masę inspiracji Atlantean Kodex - w aranżacji perkusji, riffowaniu czy samej konstrukcji kompozycji. Co ciekawe, faktycznie Niemcy mieli duży wpływ na rozwój Kanadyjczyków (zaczynających jako solowy projekt gitarzysty, Jeffa Blacka), od inspiracji, po współpracę przy nagrywaniu jednej z EPek. Krążek "Grey Maiden" jest zróżnicowany i w pierwszej chwili stawia znak zapytania o kierunek zespołu i stylistyczne określenie się. Dopiero po uważnym wsłuchaniu się, wyłania się obraz zespołu szaleńczo oddanego klasyce heavy metalu w ogóle nie idącego w prostackie odtwarzanie tylko li brzmienia spod zlewu czy nagrywanie speed metalowych przebojów. Nawet cover brytyjskiego metalu zyskał nowe, potężne brzmienie sekcji, nadające mu niemal amerykański charakter. Gatekeeper to garść mądrego i bardzo dobrze brzmiącego heavy metalu. Jedyną wadą jest dziwny, nieco wymuszony, siłowy wokal Jeana-Pierre'a Abbouda, który momentami brzmi zupełnie fajnie, a momentami przyprawia słuchacza o fantomowy ból krtani. (4,5) Strati

God's Army - Demoncracy 2018 ROAR!

God's Army to grupa złożona ze znanych muzyków, z perkusistą Markiem Crossem na czele, a "Demoncracy" jest jej drugim albumem. I proszę, zespół niemiecki, a muzyka na wskroś brytyjska, rasowy hard'n'heavy z przełomu siódmej i ósmej dekady ubiegłego wieku. "Free Your Mind" to żywcem Rainbow z najlepszych lat, a głos Johna ABC Smitha jest pełen mocy i werwy - aż szkoda, że panowie spóźnili się z tą propozycją o tyle lat, bo teraz dotrą z nią tylko do najbardziej zagorzałych fanów takiego grania... Sporo tu też tradycyjnego metalu, są oczywiste nawiązania do NWOB HM ("Games Without Frontiers"), mamy też długi, epicki numer "The Replicant" i fajne odczytanie standardu "My Way" na finał - konkret, więc: (4,5)

2019 Cruz Del Sur

Wydawnictwa EP mają tą zaletę, że można na nich umieścić w zasadzie wszystko, co dusza zapragnie, bez obawy, że kawałki nie tworzą spójnej całości. Kanadyjski Gatekeeper znakomicie wykorzystał sytuację i nie bawiąc się w katorżniczy system płyta-trasa-płyta wydał pełnowartościową EP na której można usłyszeć dwa nowe kawałki, odegrany na nowo "Tale of Twins" oraz cover prawie zapomnianego zespołu NWoBHM Tredegar. EPka potwierdza muzyczny wizerunek zespołu. Zespołu, który z jednej strony kontynuuje tradycje amerykańskiego epic heavy metalu, z drugiej sięga po europejskie inspiracje. To pierwsze słychać zarówno w brzmieniu niczym z płyt Omen, jak i podniosłym, epickim "Tale of Twins", w którym fragment linii wokalnych zwrotek brzmi jak u Marka Sheltona. To drugie zdradza oczywiście cover brytyjskiego zespołu, akustyczny kawałek, w którym pobrzmiewa nuta ballad Blind Guardian czy wreszcie wspomniany już... "Tale of Twins". To nie błąd, poza oczywistymi nawiązaniami do amerykańskiego epic metalu, słychać w tym numerze całą

166

RECENZJE

Wojciech Chamryk

Godwatt - Necropolis 2018 Jolly Roger

Stoner/doom w wykonaniu tego włoskiego trio brzmi nieźle, będąc czymś pomiędzy dokonaniami Kyuss i Candlemass, a może bardziej nawet Black Sabbath, tak jak w najlepszym na szóstym albumie Godwatt utworze "Siamo noi il male". To prawie dziewięć minut mrocznego, surowego doomu z balladowymi wstawkami, nie brakuje też efektownej solówki i konkretnego przyspieszenia w końcówce. Może i instrumentalny "R.I.P." momentami za bardzo kojarzy się z "Planet Caravan", ale już

"La morte e solo tua" czy "Necrosadico" brzmią bardziej jak swobodne wariacje Godwatt na temat Sabbs niż tylko zżynanie z ich wczesnego dorobku. Sporo wnoszą tu też organowe i syntezatorowe brzmienia, fajnie dopełniające bardziej stonerowy "Morendo" czy wspomniany już "R.I.P.", Moris Fosco poza grą na gitarze i klawiszach również śpiewa, i to całkiem nieźle - fani mrocznego heavy rocka/doom metalu z posmakiem stonerowej nowoczesności będą mieli z "Necropolis" sporo pociechy i na jednym odsłuchu pewnie się nie skończy. (5) Wojciech Chamryk

Gotthard - Defrosted 2 2018 Nuclear Blast

Gotthard to szwajcarscy strażnicy hard rocka i hard'n'heavy. Że są w tym dobrzy, udowadniają to za każdym razem, gdy wydają nowy album. Są to krążki rozpatrywane przeważnie w przedziale gradacji dobry lub bardzo dobry. Nie inaczej będzie z najnowszym "Defrosted 2", mimo, że zawiera on wersje akustyczne zarejestrowane na żywo. Mimo, bowiem wszelkie "unplugged" nie wzbudzają u mnie jakiejś przesadnej ekscytacji. Zdecydowanie wolę ciężkiego rocka z elektrycznymi gitarami. Przy takich produkcjach z natury najlepiej brzmią wolne kompozycje, a jeszcze lepiej ballady. W wypadku Gotthard sprawdza się to doskonale, wystarczy posłuchać "Beautiful", "Remember Its Me", "Cest La Vie", "One Life One Soul" czy też "Heaven". Jednak większość tracklisty "Defrosted 2" stanowią utwory dynamiczne. I to dosłownie dynamiczne, mimo braku gitar elektrycznych. Posłuchajcie tylko mojego ulubionego kawałka "Lift U Up". Natomiast jak mocno napracowali się muzycy przy aranżacji tych akustycznych wersji niech zobrazuje cover kawałka "Hush". Ile już wersji słyszeliście? Myślę, że ten wariant też chętnie wysłuchacie, a to dzięki temu, że naprawdę brzmi świeżo. Dobrym przykładem jest także finałowy, majestatyczny "Anytime, Anywhere". Jest też krótki blok trzech songów, gdzie podkręcono dynamikę, a to za sprawą złamania konwencji, bowiem w kompozycjach "Starlight", "Sister Moon" i "Right On" w tle dorzucono gitarę elektryczną. Całości towarzyszy również pełen luz artystyczny i sceniczny, który pozwala bawić się muzykom a także widowni. Jedyną rzeczą, która psuje mi słuchanie "Defrosted 2" to słaba wersja coveru Deep Purple "Smoke on the Water". Najlepiej jakby go nie było, a wspominany "Anytime, Anywhere" znaczniej sobie radzi jako finał. Na koniec znalazły się dwa studyjne nagrania cover Status Quo "Bye bye Caroline" z gościnnym udziałem Francisa Rossi, oraz ballada "What I Wouldnt Give" gdzie Nic Meadcer śpiewa przy akompaniamencie, pianina i gitary akustycznej, wspierany jest także przez sekcję smyków i żeński chórek. Blisko dwie godziny niezłego rock'n'rolla i hard rocka, mimo, że w wersji "unplugged". (4) \m/\m/

Greyhawk - Ride Out 2018 Self-Released

Amerykański Greyhawk wskrzesza na swej debiutanckiej EP-ce najlepsze tradycje klasycznego heavy metalu. Tego surowego, archetypowego i przy okazji też podziemnego, bo grupa nie ma podpisanego kontraktu i póki co upowszechniła "Ride Out" tylko w wersji cyfrowej. Liczę, że już niebawem pojawią się też fizyczne egzemplarze tego materiału, najlepiej na winylu, bo to wymarzony nośnik dla tych surowych, ale niepozbawionych też melodii, dźwięków. Już "The Abdication" przenosi nas do roku 1983, a z każdym kolejnym utworem owo wrażenie tylko się pogłębia, z apogeum w postaci fantastycznie rozpędzonego "Circle Of Heroes". "Serpent King" bliżej z kolei do heavy przełomu lat 70. i 80., a wokalista Rev Taylor pełnię możliwości prezentuje w mocarnym "Wisdom Of The Wizard". Greyhawk zaprasza więc na podróż w przeszłość, ale nader miła to przejażdżka. (5) Wojciech Chamryk

Guardians Of Time - Tearing Up The World 2018 ROAR!

Nie mam pojęcia co się porobiło, ale jeszcze niedawno, można było natrafić na produkcje z nurtu melodyjnego power metalu od słuchania których aż bolały zęby (nie dotyczy się tych, których przy takiej muzyce zawsze bolą zęby). Teraz, gdy już decyduję się aby sięgnąć po jakiś tytuł z tej półki, to okazuje się, że ta produkcja jest niezła lub dobra. Czyżby zespoły tego nurtu otrząsnęły się po pewnej zapaści? Oczywiście główne cechy (dla innych wady) pozostały te same. Utwory przeważnie są rozpędzone, sola świdrują czaszkę, sekcja wtrynia się w "papataje", wokal śpiewa wysoko, smoki łatają jeszcze wyżej, a rycerze niezmiennie stawaj do bohaterskiej walki. Nie inaczej jest z "Tearing Up The World", na której muzyka przeważnie pędzi na złamanie karku, ale w tym szaleństwie i prostocie jest metoda i pełna kontrola. Gitary również prą do przodu, ale starają się zachować moc. Sola choć czasami świdrują uszy, to często intrygują pomysłowością i wykonaniem. Sekcja, która nakręca to szaleństwo, nie tylko wybija tempo i pulsuje ale stara się wprowadzić ciekawe i zaskakujące urozmaicenia. Jest bardzo melodyjnie, są świetne refreny ale jest też energia, moc i agresja. Do tych szybkich kawałków zaliczyć można rozpoczynający, a zarazem tytułowy "Tearing Up The World", a także "The Burning Of Rome", "Vallhalla Awaits", "Brothers of the North" oraz "As I Burn". Stanowią one przeważającą część albumu. Natomiast do utworów trochę wolniejszych i w średnich tempach, gdzie bar-


dzo ładnie eksponują się wpływy stricte heavy metalowe zaliczyć można "Raise The Eagle" czy "We'll Bring War". Do tej grupy należą również kompozycje, które mogą powalczyć o tytuł najbardziej wartościowych czy też intrygujących na tym krążku. Jest to wolny, motoryczny, jednocześnie ze świetnym klimatem i sporą dawką heavy metalu, wpadający w ucho "Drawn In Blood". A także trochę mocniejszy i ciut mroczniejszy, ale równie klimatyczny "Light Won't Shine". Na jego korzyść pracują również świetna melodia i refren. Jest też słabszy moment na "Tearing Up The World", a jest nim szybki, rozbrykany i mega melodyjny "Kingdom Come", który bardziej pasuje do tej koszmarnej odsłony power metalu. Jednak w wykonaniu Norwegów nawet ten song ma swoją klasę. Na zakończenie mamy jeszcze heavy-power metalowy "Masters We Were", który kojarzy się przede wszystkim z Hammerfall, ale pobrzmiewają w nim również echa Accept czy Running Wild. Oczywiście każdy z tych utworów ma pewne opcje, żaden z nich nie zachowuje czystości stylu, za to z wyczuciem miesza wszystkie wpływy i pomysły, które maja norwescy muzycy na swoją muzykę. Poza tym, Ci muzycy oprócz talentu do pisania solidnego melodyjnego power metalu, mają świetny warsztat, który ze swadą wykorzystują. Bardzo dobrze prezentuje się tu wokalista Bernt Fjellestad, który potrafi śpiewać wysoko, przy czym nie "pieje", często wykorzystuje swój "środek", potrafi ryknąć i wrzasnąć, a niekiedy zaskrzeczeć. No i co najważniejsze buduje świetne melodie. Kontynuując wątek inspiracji, to muzyka Guardians Of Time jest pod mocnym wpływem takich tuzów jak Helloween czy Gamma Ray, a także Stratovarius i wspomnianego Hammerfall. Norwegowie przejęli najlepsze pomysły wymienionych kapel i poprzez pryzmat swoich talentów i umiejętności stworzyli swój własny power metal. W dodatku w bardzo udany sposób. Może nie ma w tym jakiejś wielkiej oryginalności ale za to panuje wyrazista solidność. "Tearing Up The World" to płyta dla fanów melodyjnego power metalu ale również dla zwolenników Helloween i Gamma Ray. (3) \m/\m/

Hammer King - Poseidon Will Carry Us Home 2018 Cruz Del Sur Music

Hammer King wydał swą trzecią płytę, a jak powszechnie wiadomo, często ta trzecia płyta bywa przełomową w karierze zespołu. Czy "Poseidon Will Carry Us Home" taką płytą dla Hammer King? To się okaże za jakiś czas. Album opowiada o morskiej, pełnej przygód wyprawie Króla na swym statku o nazwie Poseidon. Zatem dostajemy historię utrzymaną w morskich klimatach, co zresztą sugeruje żaglowiec na okładce. Motyw powszechny i często powtarzany, nie mniej jednak nie można powiedzieć, by się przejadł. Spójrzmy jednak, jak zatem przedstawia się zawartość muzyczna. Album otwiera utwór tytułowy, który w pewnym stopniu może przywodzić na myśl dokonania Amerykanów z Manowar. Drugi utwór o wdz-

ięcznym tytule "The King Is A Deadly Machine" już zdecydowanie bardziej nawiązuje do niemieckiego power metalu. Morskie klimaty? Oczywiście, że są. "Battle Of Wars" czy "Glorious Night Of Glory" (swoją drogą ten tytuł to niezłe "masło maślane") to bezpośrednie nawiązanie do twórczości Running Wild. Nie tego wczesnego surowego i zadziornego, ale późniejszego okresu, tego bardziej melodyjnego. "7 Days And 7 Kings" to zaś ukłon w stronę Iron Maiden (charakterystyczna perkusyjna galopada). "Where The Hammer Hangs" jest zaś ukłonem w stronę speed metalu. Oczywiście Hammer King wykorzystuje powyższe inspiracje, robiąc z nich swój własny użytek. Nie można powiedzieć, że małpuje któryś z wymienionych zespołów. Ostatecznie wyszła chłopakom całkiem dobra płyta, do której chce się wracać (4). Bartłomiej Kuczak

Heir Apparent - The View From Below 2018 No Remorse

Amerykańskich powrotów ciąg dalszy Fifth Angel wrócili niedawno z niebytu trzecią płytą, Heir Apparent nie są gorsi, proponując "The View From Below". Jego poprzednik "One Small Voice" ukazał się w czasach dla większości czytelników wręcz prehistorycznych, bo w roku 1989 - pamiętam zresztą, że najpierw usłyszałem tę płytę z radia, dzięki nieocenionej audycji "Muzyka Młodych" Marka Gaszyńskiego i Krzysztofa Brankowskiego. Heir Apparent należeli wtedy do ścisłej czołówki power/progresywnego metalu, razem z Queensryche, Crimson Glory i raczkującym jeszcze Lethal proponując muzykę piekielnie urozmaiconą, ale i chwytliwą i niepozbawioną pazura. Minęło prawie 30 lat, ale na "The View From Below" nic się nie zmieniło. Może poza składem, bo śpiewa - fenomenalnie - debiutant Will Shaw, ale reszta muzyków, poza klawiszowcem, to już żelazny skład z lat 80.: Terry Gorle, Derek Peace i Ray Schwartz. W żadnym razie nie jest to produkcja wypalonych weteranów, bo już opener "Man In The Sky" ma konkrentego kopa, a później tempo w żadnym razie nie spada. Dzieje się tak, chociaż utwory grupy są znacznie dłuższe bardziej rozbudowane niż na wcześniejszych wydawnictwach, bo jednak debiutancki "Graceful Inheritance" składał się głównie z 3-4 minutowych numerów, a i jeszcze krótszych utworów też na nim nie brakowało. Heir Apparent A.D. 2018 jest więc bardziej dystyngowany, ale nie znaczy to jednak, że mniej heavy, co potwierdzają choćby siarczysty "Savior" (dwie minuty z sekundami!) i równie mocna "Insomnia". (5) Wojciech Chamryk Herman Frank - Fight the Fear 2019 AFM

Kiedy szykowałam się do rozmowy z Hermanem Frankiem i przeglądałam informacje na jego temat, naszła mnie pewna refleksja. To naprawdę dojrzały facet, pewnie w codziennym życiu

ustąpiłabym mu miejsca w tramwaju. A przecież lwią część obecnego heavy metalu tworzą właśnie tacy dojrzali muzycy. Bez mrugnięcia okiem oczekuję od nich energii, świeżych pomysłów i szaleństwa na scenie. Oczywiście są zespoły nawet młodsze, z których uleciała energia (jak choćby z Grave Digger), ale są i takie, które witalność po prostu rozsadza. Herman Frank nagrał właśnie trzecią płytę - petardę. Jego cecha charakterystyczna to dynamiczne riffy wplecione w energiczną, "pędzącą" sekcję rytmiczną i dopasowane do tego stylu linie wokalne. W tej roli oczywiście żywiołowy Rick Altzi, który śpiewa całym sobą. Co ciekawe, nie dość, że wszystkie krążki trwają około 50 minut, ten przeszedł samego siebie, bo trwa ponad godzinę. Prawie wcale nie schodząc z tempa. Skąd ten facet czerpie tyle energii? Płyty słucha się doskonale jako tła - posiada ducha hard'n'heavy w dobrym tego słowa znaczeniu, a wykonanie jest w 100% heavymetalowe. Wadą tego krążka jest w zasadzie tylko jego homogeniczność. Kawałki doskonale wprawiają stopę w ruch, uwodzą swoją witalnością, wciągają refrenami i charakterystycznymi solówkami Franka. Niestety po wyłączeniu płyty niewiele się z niej pamięta. Może jednak zupełnie nie o to w "Fight the Fear" chodzi? Może ten krążek ma po prostu porwać nas w ekscytującą podróż ekspresem, a potem zwyczajnie mamy wysiąść. Moją uwagę przykuły dwa utwory i to z zupełnie innego powodu niż jakość ich kompozycji. Wietrzyłam celowe działanie. Po pierwsze, kawałek zaczynający się riffem rodem z "Teutonic Terror" Accept... na dokładkę mający tytuł "Terror". Po drugie, "Hitman" brzmiący w refrenie jak Grave Digger. Herman jednak zapewnił mnie, że jedno i drugie jest dziełem przypadku. Sprawdźcie sami z czym Wam się kojarzy. Cóż, mimo braku wybitnych kompozycji, krążka jako całości słucha się naprawdę fajnie, polecam w roli porannej kawy. A innym niemieckim zespołom - też młodszym - energię Hermana Franka polecam jako wzór do naśladowania. (4) Strati

Hollow - Between Eternities of Darkness 2018 Rockshots

Hollow to zespół, który powstał około roku 1995. Wtedy datowane jest ich demo "Speak to Me". Później pojawiają się dwie EPki i dwa pełne albumy, z czego jedynym znanym mi jest "Architect of the Mind" z 1999 roku. Wydawało się, że był to ostatni krążek w dorobku tej kapeli. Zawierał on energetyczny power metal z dość szorstkimi gitarami, oparty na technicznych strukturach utworów, wyrazistych melodiach

Hypnos - Set Fire To The Sky 2018 The Sign

Chcielibyście mieszkać w Szwecji? Jeśli chodzi o mnie, to powiem, że i tak i nie. Ma to swoje plusy i minusy. Plusami są na pewno bardzo fajny język (chyba najładniejszy ze wszystkich języków z grupy germańskich) oraz bardzo rozwinięta scena rockowo metalowa. Szczególnie w okolicach Geteborga. Jednym z tamtejszych stosunkowo młodych zespołów jest właśnie Hypnos. Ta piątka Szwedów próbuje wskrzesić hard rockowe tradycje z lat 70-tych oraz początku lat 80-tych. Właśnie hard rocka, nie heavy metalu. Na swojej czwartej studyjnej płycie, chłopaki czerpią garściami z dokonań takich grup, jak Led Zeppelin, Thin Lizzy, UFO, Budgie, czy Rainbow (zwłaszcza z okresu początku lat 80tych, gdy za mikrofonem w grupie stał Graham Bonnet). Utwory warte wyróżnienia to na pewno nieco mroczy oparty na stale przewijającym się pulsującym basowym motywie "Deadline" (tu najbardziej słychać echa twórczości Panów Planta oraz Page'a). Trochę psychodeliczne oblicze grupa pokazuje, w krótkiej miniaturce "Time is Running Out". Z typowym hard rockiem opartym na elementach bluesa i starego rockendrolla mamy zaś do czynienia w takich kawałkach, jak "Caught In The Night", "Get Out" czy "Ain't No Fool". Mówi się, że hard rock totalnie odszedł do lamusa, zostając wypartym przez heavy metal. Bzdura. Nowe wydawnictwo Hypnos temu przeczy (4,5). Hypnos - GBG Sessions 2018 The Sign

Szwedzcy hardrockowcy zdecydowali się na bardzo ciekawy krok. Otóż zarejestrowali kilka swych starszych kompozycji w na żywo, ale nie w hali koncertowej z udziałem publiczności, lecz w studiu. Zabieg ciekawy, kompozycje zyskały nieco więcej naturalnej świeżości w porównaniu ze swymi oryginalnymi pierwowzorami. Słychać, to przede wszystkim w "Ain't No Fool", genialnym "Nightmares", czy chwytającym głęboko za serce "The Mountain". Ciekawostką jest nagranie coveru ich rodaków z Abby pod tytułem "Gimme, Gimme, Gimme". W interpretacji Hypnos brzmi on niczym hardrockowy hymn z lat 70-tych. Co ciekawe, większość harmonii wokalnych zostało zachowanych w stosunku do wersji oryginalnej. Jedyną rzeczą, która mnie tu razi, to brak publiczności. Mógłby z tego powstać naprawdę dobry klasyczny album koncertowy. Szkoda, że nie zdecydowali się na nagranie swojego występu. No ale cóż. Co do doboru utworów, to nie ma się czego czepiać. Zresztą, mieli wcześniej na koncie jedynie dwie płyty studyjne, zatem wybór dość ograniczony. Warto zacząć poznawanie Hypnos właśnie od tej płyty (4,5) Bartłomiej Kuczak

RECENZJE

167


oraz różnorodnych muzycznych dysonansach, gdzie przeważał melancholijny klimat. Wtedy płyta przepadła, nie uwiodła fanów progresywnego mocnego grania. A szkoda, bo to nie jest wcale tak zły krążek. "Between Eternities of Darkness", mimo, że wyszedł 19 lat później, wydaje się ulepszoną wersją "Architect of the Mind". Nowy album wypełnia również mocny power metal oparty na gitarach. Ich brzmienie nie jest już tak szorstkie, ale nie wycisza to ich impetu i gęstości, za to dodaje komfortu przy poznaniu całości materiału. Natomiast w zwolnieniach i innych refleksyjnych fragmentach dodaje im wyrazistości. Kompozycje ciągle są wielowarstwowe, różnorodne, przepełnione technicznymi zagrywkami i muzycznymi kontrastami. Taki "Travel Far", wyróżnia się ciężarem riffów i szybkością, która wraz z czasem utworu przenika się z progresywnymi zagrywkami, ostatecznie w ten sposób nadając mu swoistego charakteru. "Pull of the Undertow" z jeszcze większą werwą wciąga słuchacza, pozostawia jednak miejsce dla melodyjnych struktur, w których króluje głos wokalisty. Ballada "Shadow World" wnosi trochę wytchnienia dla albumu, choć nie dla emocji. "Fate of the Jester" za to brzmi jak hołd dla wczesnych Queensryche i Fates Warning, choć w ramach stylu Hollow. Każda z tych dziesięciu kompozycji to inny muzyczny rozdział choć w ramach wspomnianego progresywnego power metalu. Niezmienny jest też wokal Andreasa Stoltz'a, który oparty jest na jego jednostajnym wysokim zaśpiewie. Przy poprzednim albumie w zderzeniu z chropowatymi gitarami stwarzał czasami zaporę trudną do przebycia. Teraz Andreas dodał do swoich linii więcej ciekawszych melodii a także więcej śpiewa środkiem swojego pasma. Daje to efekt, dzięki któremu nie tylko lepiej słucha się jego wokali ale jeszcze lepiej chłonie się muzykę. Najlepszym tego przykładem jest utwór "Calling". Pod tym względem na wyróżnienie zasługują również "Hidden" i wspominany już "Pull of the Undertow". Jak to bywa w progresywnych odmianach rocka czy metalu krążki są często koncept-albumami. Nie inaczej jest w tym wypadku, a dotyczy się trudnej sytuacji w rodzinie i problemów, które ona niesie. Przy powstaniu "Architect of the Mind", Hollow był zespołem, teraz to projekt Andreasa Stoltz'a. Wspomaga go perkusista Stalder Zantos, a w trakcie rejestracji wpadło jeszcze kilku gości. Za miksy i master materiału odpowiadał Ronnie Bjornstrom z Enhanced Audio Productions. I co tu się dużo rozwodzić praca nad "Between Eternities of Darkness" przyniosła naprawdę dobre efekty. Album jest wciągający, emocjonalny i godny zapamiętania. Mam nadzieję, że tym razem tak się stanie i, że Hollow pozostanie z nami na dłużej. (4) \m/\m/

ne, trzymające poziom płyty. "City Of Ruins" jest już piątą z kolei, tak więc wynik to niezgorszy, nawet jeśli większość z nich trwa niewiele ponad pół godziny, bo lepszy półgodzinny konkret niż 50-minutowy gniot z nadmiarem wypełniaczy. Tu w sumie też są słabsze utwory, ale jednak bronią się, bo zespół łoi konkretnie, brzmienie jest mroczne i surowe, a wokalista Christian Bartolacci nawet do takiego, dość przecież bezbarwnego, "Evil Wind" dodaje sporo od siebie, dzięki czemu numer zdecydowanie nabiera rumieńców. Przy "Sadness Comes" czy "Angels Of War" nie ma już za to żadnych niedomówień, bo to tradycyjna, metalowa jazda na najwyższych obrotach, a takie właśnie utwory przeważają na tej płycie. Jest też obowiązkowa ballada "I'm Broken", konkretny rocker "T.F.U." oraz zaśpiewany po włosku, mroczny "Di Nuovo Inverno". Całość na solidne: (4) Wojciech Chamryk

Icarus Witch - Goodbye Cruel World 2018 Cleopatra

Icarus Witch nie są co prawda jakimś weteranem amerykańskiej sceny, ale od momentu debiutu przed 13 laty przyzwyczaili nas do tego, że ich regularnie ukazujące się płyty były pod każdym względem czymś, atakując słuchaczy ostrym jak brzytwa maniaka, ale też i całkiem melodyjnym, heavy metalem. Przedłużające się milczenie grupy po premierze płyty "Rise" (2012) nie napawało więc optymizmem, ale Jason Myers i Quinn Lukas zdołali znaleźć w końcu właściwego wokalistę w osobie Andrew D'Cagni i z nim własnie nagrali "Goodbye Cruel World". To 10 nowych, świeżych i co najważniejsze, w większości porywających utworów, tak jakby grupa nadrabiała stracony czas podwójnie, oferując słuchaczom w ramach swoistej rekompensaty nie 100, ale co najmniej 150% jakości. I chociaż wciąż mamy tu do czynienia ze swoistą wypadkową dokonań Iron Maiden, Queensryche, Armored Saint czy Heir Apparent, to jednak Icarus Witch potrafią nadać im własnego, w sumie też niepowtarzalnego sznytu. Może i najnowsze utwory grupy są nieco melodyjniejsze, ale akurat mnie to nie przeszkadza, bo lubię również takie lżejsze, przebojowe i typowo amerykańskie granie, a tutaj te nośne melodie i całkiem przebojowe refreny równoważą przecież moc riffu, potęga sekcji - ten metaliczny klang basu! - i ostry głos wokalisty. Moje typy do playlisty to świetny utwór tytułowy, surowy "Misfortune Teller", mający w sobie coś z zadziorności najlepszych numerów UFO circa 1977, "Silence Of The Siren" oraz balladowy "Antivenom" z duetem D'Cagna - Katharina Blake, ale pozostała szóstka niczym im nie ustępuje. (4,5) Wojciech Chamryk

Ibridoma - City Of Ruins 2018 Punishment 18

Ten włoski zespół niby należy do grona tych, które niczym nas nie zaskoczą, ale od dobrych ośmiu lat wydaje wyrówna-

168

RECENZJE

Ice War - Manifest Destiny 2008 Dying Victims

Pamiętam, że gdy zetknąłem się z muzyką Jo Capitalicide pierwszy raz nie porwała mnie w ogóle. Miałem spory problem z debiutem Ice War.

Przekonywałem się dość długo, ale w końcu ten trochę siermiężny heavy metal trafił do mojej głowy. Minął rok i jednoosobowy projekt powrócił z nowym albumem "Manifest Destiny". W przeciwieństwie do wydarzeń sprzed dwunastu miesięcy wiedziałem czego mogę się po nim spodziewać. W kolejnych trzydziestu minutach Jo zawarł, krótko mówiąc, kontynuację "Ice War". Dalej to muzyka stawiająca raczej na emocje niż kunszt wykonawczy. Kompozycyjnie na "Manifest Destiny" obcujemy z szorstkim heavy metalem stanowiącym ukłon w stronę grup takich jak Iron Maiden, Manilla Road czy Exciter. Poskładane wszystko jest tak zgrabnie, że czasem idzie zapomnieć, że to dzieło sympatycznego Kanadyjczyka. Na gitarze wycina bardzo sprawnie, riffy są ciekawe i konkretne. Sekcję nagrał mimo wszystko trochę "topornie" ale taki mam wrażenie był zamysł całości. Szczerze jednak problem z "Manifest Destiny" mam taki, że brak tutaj elementu świeżości. Debiut przekonał mnie tym, że była to dla mnie nowa, energetyczna muzyka. Tutaj momentami Jo Capitalicide proponuje proste rozwiązania, z których mało jednak co zostaje w głowie. Proszę jednak się nie martwić - Ice War to wciąż intrygujący projekt oparty na lokalnym patriotyzmie twórcy. Tematy muzyczne, teksty jak i okładka nawiązują znów do historii Kanady. Za to, oprócz pasji do grania, należą się Jo wyrazy uznania. Z miłą chęcią wrócę po raz trzeci. (4) Adam Widełka

Impellitteri - The Nature Of The Beast 2019 Frontiers

Niewiele jest zespołów, które by mnie wciągnęły od razu po poznaniu. Jednym z takich bandów jest Impellitteri, którym zaraziłem się jakieś trzy lata temu i pochłonąłem ich dyskografię w przeciągu dosłownie kilku dni. Kilka tygodni temu grupa wypuściła kolejny album studyjny pod tytułem "The Nature od the Beast". Nie zwlekając dorwałem się do niego i zacząłem przesłuchiwanie. Na sam początek wjeżdża nam rozpędzone "Hypocrisy". Kawałek bardzo dobry, a chórki w refrenie pozwalają mocno ten refren zapamiętać. Podobnie jest z kolejnym trackiem - "Masquerade" - oprócz klimatycznego wstępu, chorus pozostaje na długo w pamięci. Następny kawałek to pierwszy z internetowych singli z tej płyty. "Run For Your Life" na samym początku brzmiał w moich uszach jak "kolejny singlowy kawałek Impellitteri ostatnich lat" - szybki, bardzo przypominający mi "Venom" z poprzedniej płytki - nawet klip jest łudząco podobny. Jednakże po kilku przesłuchaniach sam zacząłem nucić refren i

bridge. Solidny utwór, któremu trzeba dać trochę czasu, by się bardzo spodobał - jedna z najmocniejszych stron płytki. Kolejny kawałek również dostanie klip niebawem i jest to jeden z prezentów od zespołu - zarówno dla nas, jak i dla nich samych. Kultowe już "Phantom of the Opera" w nieco mocniejszym i szybszym wydaniu, pełne shredów i szaleńczych solówek Chrisa. Oprócz tego usłyszymy niesamowite możliwosci wokalne Roba - zaśpiewał on zarówno partie męskie, jak i damskie w tym utworze, co jest naprawdę wielkim wyzwaniem - chapeau bax! Cover jak najbardziej wart przesłuchania! Następnie nadjeżdża nam "Gates to Hell", czyli kolejny pędzący utwór. Jak dla mnie dobry kandydat do grania na żywo - 100% Impellitteri w Impellitteri - shredy, speed i wpadający w ucho refren. Mocny kandydat na płycie. Trochę inaczej jest z kolejnym - "Wonderwall" - klasyczny kawałek spod wiosła Impellitteri, który równie dobrze mógł znaleźć się na poprzednich płytach. Jeśli chodzi o słuchanie całej płyty - kawałek spoko, ale chyba nigdy bym nie wrócił do niego jako osobnej piosenki. Na szczęście "Man of War" nadrabia ten niesmak. Nie jest to może hicior pokroju "Run For Your Life", ale nieco wolniejsze tempo przywodzące na myśl "Virtual Prison" oraz refrenowe "Man of war - fight for your country!" pozwalają na nieco lepsze zapamiętanie kawałka niż jego poprzednika. Ten lekki "spadek" nadrabia kolejny cover, czyli sabbathowskie "Symptom of the Universe". Oczywiście przepełnione do granic możliwości shredami Chrisa i wysokimi wokalami Roba, czyli to, co lubimy najbardziej. Zespół ogrywał zawsze ten kawałek na próbach, lecz bronił się przed zarejestrowaniem go. Jak widać nie było przed czym, bo kawałek spodobał się bardzo - zarówno mi, jak i fanom. Na uwagę zasługuje mały fragment "Heaven & Hell" podczas solówki - bardzo umiejętne wkomponowanie! Nie zwalniamy tempa i przechodzimy do kolejnego mocnego momentu tej płyty, czyli "Do You Think I'm Mad?". Bardzo dobry kawałek z prostym, acz pamiętnym refrenem - radzę nie pomijać! Kolejny kawałek to znów "zapychacz" dla mnie - ot, kolejny klasyczny utwór Impellitteri, tylko pod tytułem "Fire It Up" - nic szczególnego. Różnorodność próbuje budować "Kill The Beast" będąc niejako hymnem tej płyty powolny, zmieniający tempo raz po raz. Utwór dobry, choć tylko dobry... lecz może i jemu trzeba dać nieco czasu? Jest to również zamykacz całej płyty... w wydaniu ogólnoświatowym. Japończycy doczekali się (jak to zwykle bywa) bonusu w postaci "Shine On". Kawałek naprawdę spoko i jak dla mnie możnaby go było wymienić z np. "Fire It Up", a płytka by zyskała. "The Nature of The Beast" jest kolejną solidną pozycją Impellitteri. Owszem, ma swoje gorsze momenty, jednak patrząc na całokształt jest to kolejna dobra, metalowa pozycja warta uwagi. Polecam się zaznajomić i zaopatrzyć w płytkę zwłaszcza, że zespół niebawem rusza w trasę i chce odwiedzić Europę, więc kto wie - może i my zobaczymy zespół amerykańskiego shreddera na żywo? (4) Maciej Uba Internal Quiet - When The Rain Comes Down 2018 Self-Released

Jeszcze kilkanaście lat temu polska scena hard'n'heavy prezentowała się niezbyt korzystnie. Teraz sytuacja zmienia się na lepsze dzięki ciągle powstającym nowym zespołom, takim jak Internal


Quiet z Aleksandrowa Łódzkiego, debiutującemu przed dwoma laty albumem "When The Rain Comes Down", obecnie wznowionym w wersji winylowej. W warstwie tekstowej mamy tu do czynienia z konceptem dotyczącym przemijania, muzycznie zaś zespół prezentuje stylowy, zakorzeniony w latach 80. tradycyjny heavy, z licznymi nawiązaniami do symfonicznego power metalu oraz progresywnego rocka. Poszczególne utwory płynnie przechodzą jeden w drugi i tworzą zwartą całość, a ich zróżnicowanie, ciekawe aranżacje i sprawne wykonawstwo sprawiają, że "When The Rain..." słucha się świetnie. Internal Quiet równie efektownie wypadają bowiem w dłuższych, bardziej progresywnych formach ("So Cold"), surowym heavy ("Going Good"), na poły balladowym graniu ("Energy") czy też delikatnej, onirycznej kompozycji bez udziału perkusji ("Reaching The Stars"). Partii akustycznych mamy tu zresztą więcej i równoważą one idealnie moc choćby "Last Breath" czy rozpędzonego "Rain". Dynamiki nie brakuje też bonusowemu "Time To Fight", w którym Maciej "Rocker" Wróblewski (ex Titanium, ex Wolf Spider) po raz kolejny udowadnia, że jest obecnie jednym z najlepszych wokalistów polskiej sceny. Z longplaya brzmi to jeszcze wyborniej, bo na potrzeby tej wersji powstał nowy miks ze śladów do oryginalnej sesji i wykonano też specjalny mastering, a jakość tłoczenia czarnego, ważącego prawie 190 gramów krążka, jest po prostu perfekcyjna. Całość wydano równie efektownie, w rozkładanej kopercie typu gatefold z grubego kartonu i ze wzmocnionym grzbietem oraz kolorową kopertą wewnętrzną. Dlatego też fakt, że minimalnie skrócono partię chóralną pomiędzy "Reaching The Stars" a "Time To Fight" w niczym tu nie przeszkadza, bo przyjemność słuchania tak udanej płyty w wersji analogowej rekompensuje to z nawiązką, poza tym zawsze można też sięgnąć po wersję CD. (5) Wojciech Chamryk

ocznych, a efekty tej wieloletniej - tylko on wie jak trudnej, pracy - przedstawia na płycie "Triumphant Hearts". Poza archiwalnymi nagraniami nie zagrał rzecz jasna na niej ani jednej nuty, a cały ten materiał powstał dzięki przyjaciołom Beckera. Jest wśród nich rzecz jasna dawny partner z Cacophony Marty Friedman, pojawiają się też wirtuozi tej klasy co Uli Jon Roth, Chris Broderick, Jon Satriani, Steve Morse, Joe Bonamassa czy Trevor Rabin. Od razu muszę jednak zaznaczyć, że nie jest to typowa, gitarowa płyta, bo Becker nie jest już 20-letnim shredderemwymiataczem, ale dojrzałym kompozytorem. Oczywiście nie brakuje na "Triumphant Hearts" wirtuozowskich partii solowych, szczególnie w "Valley Of Fire", w którym udziela się The Magnificent 13, czyli aż trzynastu zaproszonych na tę płytę gości, ale to bardziej dowód na artystyczną dojrzałość sparaliżowanego twórcy. Stąd mnogość orkiestrowych i symfonicznych partii, znacząca rola w aranżacjach skrzypiec, wiolonczeli czy nawet ukulele, klimaty orientalne, muzyki pop lat 80. oraz soul i gospel. Jest też prawdziwa perełka, bowiem w "Once Upon A Melody" wpleciono dawne partie Beckera z czasów istnienia Cacophony. Sprzed lat pochodzą też nagrania z okresu gry u Lee Rotha: rocker "Taking Me Back" (kłania się Eddie Van Halen) oraz blues "Tell Me No Lies" (brzmiący niczym słabej jakości demo, ale dobrze, że zachował się nawet w takiej formie). Przejmująco brzmi też autobiograficzny tekst Beckera w "Hold On To Love", w którym Codany Holiday śpiewa: Now the past is over/ I was cut down much too soon/ I can't speak, I can't play /But this flesh has much more to say… Bez oceny, bo "Triumphant Hearts" to wspaniała płyta-triumf ducha nad ciałem, dlatego zestawianie jej w wyścigu ocen i not wydaje mi się po prostu nietaktem. Wojciech Chamryk

"Mama Said Rock Is Dead" wydają się niczym standardy przeniesione z tamtej epoki. Tak jakby ktoś na jednej płycie zdecydował się umieścić wszystkie najlepsze hiciory tamtej sceny i tamtej epoki. Także jak wśród czytelników jest fan takiego grania, niech nie zwleka, zakupi album John'a Diva, a będzie miał zawsze pod ręką namiastkę wehikułu czasu, który z niebywałą precyzją przeniesie go w lata osiemdziesiąte zeszłego wieku. A na czele z "Lolita" przez ponad czterdzieści minut zapewni mu przednią rock'n'rollową fiestę i to bez większego smęcenia, za to ze swadą i pewnym dowcipem. "Mama Said Rock Is Dead" to właśnie album dla tych maniaków. (4) \m/\m/

JT Ripper - Gathering Of The Insane 2018 I Hate

Niemieckie trio nie zwalnia tempa, proponując na drugim albumie dwa kwadranse (z niewielkim okładem) siarczystego thrash/speed metalu starej szkoły. Od razu przypomniały mi się czasy połowy lat 80. i wczesne płyty Sodom, Kreator i Destruction, bo to dokładnie taki sam poziom sonicznej agresji (świetny "Chaos", równie ostry "Second Skin"). Momentami robi się nawet ciut blackowo/thrashowo ("Shadows"), chłopaki zdają sobie też sprawę z tego, że thrash nie kończy się na ojczystych zespołach, stąd nawiązania choćby do Possessed czy Slayera z pierwszego LP ("Nightstalker"). Steven Fischer nie żałuje przy tym strun głosowych, wokalnie też jest więc nader ekstremalnie, zresztą teksty o seryjnych mordercach i innych przyjemnych aspektach życia wymagają odpowiedniego wyartykułowania. "Gathering Of The Insane" należy więc słuchać głośno; warto też czynić to często, bo to udany, godny polecenia, materiał! (5) Wojciech Chamryk

John Diva And The Rockets Of Love Mama Said Rock Is Dead 2019 Steamhammer/SPV

Jason Becker - Triumphant Hearts 2018 Mascot

Pamiętamy tę smutną historię doskonale: dwa świetne albumy Cacophony, solowy "Perpetual Burn", w końcu zaproszenie do zespołu Davida Lee Rotha, gdzie Jason Becker miał zastąpić takiego geniusza jak Steve Vai. Jak na niespełna 21-latka kariera niesamowita i wtedy przyszedł cios w postaci bezlitosnej diagnozy: stwardnienie zanikowe boczne. Obecnie blisko 50-letni artysta jest więc całkowicie sparaliżowany, nawet nie oddycha samodzielnie. Wciąż jednak tworzy, wykorzystując urządzenie reagujące na ruch jego gałek

Powrót do tradycyjnego heavy metalu uruchomił również wzrost zainteresowania hair/glam metalem. Od dłuższego czasu pojawiają się nowe zespoły, które hołdują właśnie temu stylowi. W cywilizowanej Europie - chyba w Stanach też - jest jakieś tam wzmożone zainteresowanie. W Polsce za to wszyscy udają, że nic takiego nie ma miejsca. Jedynie przebiła się Steel Panther ale ta raczej traktowana jest jako kabaret, gdzie w głupkowate dowcipy wpisana jest też muzyka. A ta wbrew nastawieniu rodzimych fanów ma swój sens i odwołuje się do całej plejady gwiazd tego gatunku. Tak samo jest w wypadku John Diva And The Rockets Of Love, którzy swoja muzykę zlokalizowali w okolicach Van Halen, Motley Crue, Skid Row, Ratt czy Cinderella. Pewne światło na styl muzyczny tego zespołu rzucą również filmiki, które znalazły się na kanale YouTube, a stanowi ich spora garść coverów wśród których znajdziemy pieśni Guns N'Roses, Scorpions, Twisted Sister, Whitesnake, Kiss itd. Dlatego też nie dziwcie się, że kawałki z

Kat & Roman Kostrzewski - Popiór 2019 Self - Released

Minęło 8 lat od debiutu formacji Kat & Roman Kostrzewski utworzonej po słynnym rozłamie z 2004 roku. Wprawdzie w ostatnich latach kapela wypuściła kilka płyt, ale "Buk - akustycznie" i nagrane na nowo "666" ciężko nazywać premierowymi wydawnictwami chociaż ten pierwszy zawierał kilka oryginalnych wersów do "Trzeba zasnąć". "Popiór" to krążek z ośmioma świeżymi kompozycjami, które łącznie trwają 40 minut. Na dzisiejsze standardy może się to wydać mało, zwłaszcza jeśli na kolejne produkty wielbiciele czekają kilka długich lat. Jednakże historia pokazuje, że częściej zyskują uznanie albumy,

które trwają mniej, ale za to mają spójną i treściwą zawartość. Ostatnie dokonania obu katowskich grup były próbami redefinicji własnego stylu, które nie do końca przypadły fanom do gustu, na skutek czego jeden Kat zamilkł na długie lata, a drugi skupił się na ogrywaniu do bólu starych hitów. Dlatego zabierając się za tworzenie nowych rzeczy Kat i Roman Kostrzewski miał niełatwe zadanie udowodnić, że wena twórcza muzyków się nie wyczerpała i zainteresowani zespołem będą mieli pretekst do przychodzenia na koncerty. Tymczasem otwierający "Łossod" zaskakuje lekkością i na wskroś łagodnym tekstem będącym refleksją na temat wycinania lasów w górach. Takie liryki i dźwięki bardziej pasowałyby na kolejny solowy album Romana Kostrzewskiego, który wciąż jest w fazie produkcji. Jednak pierwszy numer na płycie trwa niespełna 3 minuty i pełni rolę rozgrzewki przed promującym singlem "Ośle", który uderza w słuchacza mocarnym riffem utrzymanym w umiarkowanym tempie. Z chwilą wejścia wokaliz Romana Kostrzewskiego muzyka przyśpiesza i po chwili wpada w ucho. Jest to jeden z niewielu fragmentów, który ma w sobie nutkę przebojowości. W większości na najnowszej płycie Kata i Roman Kostrzewskiego znalazły się ciężkie, ostre i złożone kompozycje, które wymagają kilkukrotnego przesłuchania. Za sprawą konstrukcji nowe piosenki mogłyby znaleźć się na "Bastardzie" - są połamane, progresywne, a jednocześnie posiadają thrashowy charakter. Jednak to nie znaczy, że nie zawarto spokojniejszych numerów, ponieważ miłośnicy takich klimatów znajdą tu dwie ballady - wspomniany "Łossod" i tytułowy "Popiór". Warto zauważyć, że Jacek Hiro to nie jedyny nabytek grupy w ostatnich latach, który wpłynął na kształt nowego materiału. Niedawno okazało się, że do zespołu dołączył Jacek Nowak grający dotychczas z Virgin Snatch. Jego gra ożywiła sekcję rytmiczną, ponieważ jest agresywna, urozmaicona, ale jednocześnie nie jest nachalna i nie robi ze spadkobiercy Kata technicznego potworka. Oprócz tego na szczególną uwagę zasługują solówki - na krążkach nagranych przez duet Krzysztof Pistelok - Piotr Radecki brzmiały jakby były nagrane na ostatnią chwilę. Tymczasem popisy Krisa i Jacka są przemyślane, melodyjne i nierzadko stanowią najlepszy fragment poszczególnych kawałków, czego przykładem są "Modłości" oraz "Głowy w dół spuszczone". Ponadto swoje pięć minut dostał Michał Laksa i m.in. w tych utworach pojawiają się wyraziste, basowe akcenty. Na świetny odbiór płyty wpływa także brzmienie. Dzięki pracy Piotra Mańkowskiego z Wilczego Pająka każdy z instrumentów brzmi potężnie, ma wystarczająco przestrzeni dla siebie, ale nie przysłania reszty. Z kolei głos wokalisty jest czysty, wyraźny, podczas gdy na poprzednich wydawnictwach był wspomagany różnymi efektami, brzmiał nienaturalnie i ginął w tle. Tymczasem siłą zespołu są właśnie słowa napisane i wygłaszane przez Romana Kostrzewskiego. Dawniej pisane przez niego liryki elektryzowały za sprawą m.in. charakterystycznych metafor zaczerpniętych z młodopolskiej poezji. Obecnie stosuje on coraz więcej bezpośrednich zwrotów, korzysta z regionalizmów i zapożyczeń, dzięki czemu nowe teksty mogą uchodzić za satyrę. Chociaż nie brakuje w nich zawoalowanych treści, których całkowite rozszyfrowanie i zinterpretowanie zajmie miłośnikom poezji trochę czasu to większość z nich stanowi komentarz oraz refleksję na temat polskiej codzienności.

RECENZJE

169


Podsumowując "Popiór" to najlepsza pozycja dla fanów Kata i Romana Kostrzewskiego od 1996 roku będąca połączeniem "Bastarda" z "Różami miłości". To kapitalna mieszanka nowoczesnego i oldskulowego grania z lat 90tych. Zmiany w składzie sprawiły, że muzycy przyłożyli się do pracy i stworzyli najcięższy oraz najbardziej spójny materiał od lat. Daje to nadzieję, że grupa Romana Kostrzewskiego nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa i w przyszłości jeszcze nagra kilka tak dobrych płyt jak "Popiór". (6) Grzegorz Cyga

temu miałem wrażenie, że głos Diamonda po operacji stracił moc, a pomoc wokalistki była niezbędna, tak oglądając występy z 2015 i 2016 roku jestem pod ogromnym wrażeniem z jaką łatwością wydobywa czyste dźwięki. Jeśli ktoś ma jakieś wątpliwości to na Youtubie można odnaleźć fanowskie filmy i się przekonać, że żaden dźwięk nie został dograny w studiu. "Songs for the Dead Live" to doskonała laurka wypełniona detalami i smaczkami, które ucieszą nawet polskich fanów. Szkoda jedynie, że oba koncerty umieszczone na DVD prezentują dokładnie taką samą listę utworów, a można było ją wzbogacić chociażby dodatkowym utworem pochodzącym ze zremasterowanej wersji wydanej z okazji 25-lecia - "Shrine" albo umieścić zapis z 2013 lub 2014 roku, kiedy to w setliście znajdowały się utwory z lat 90. - tych oraz ostatniego albumu studyjnego - "Give Me Your Soul... Please". (5) Grzegorz Cyga

King Diamond - Songs for the Dead Live 2019 Metal Blade

W ostatnich latach King Diamond nie rozpieszcza fanów. "Songs for the Dead Live" jest jego pierwszym wydawnictwem od 2007r., z kolei jeżeli spojrzymy na wydawnictwa koncertowe to od czasu premiery "Deadly Lullabyes Live" minęło 15 lat. Czas nie stoi w miejscu, co 62 - letni artysta odczuł na własnej skórze. W 2010r. trafił on na stół operacyjny, co doprowadziło do zawieszenia działalności. Mimo powrotu na scenę mało kto już wierzył, że charyzmatyczny wokalista wypuści coś nowego, a tymczasem... zdradzę Wam czego możecie się spodziewać po "Songs for the Dead Live". Pierwsze w historii zespołu DVD jest udokumentowaniem dwóch koncertów - festiwalu Graspop Metal Meeting oraz z Filadelfii w ramach trasy - Abigail In Concert. Chociaż zarejestrowano dwie podobne sztuki, podczas których zaprezentowano zarówno największe przeboje (w tym także z repertuaru Mercyful Fate) z lat 80tych jak i cały jubileuszowy materiał, sposób ich nagrania jest całkowicie odmienny. Zapis z Graspop Metal Meeting kładzie duży nacisk na odtworzenie atmosfery z "Abigail" toteż ujęcia kamery skupiły się na tym, aby jak najlepiej pokazać to, co dzieje się na scenie i wokół niej. Klimat występu w Filadelfii jest bardziej intymny i spontaniczny ukazuje relacje między muzykami oraz widownią. Na belgijskim festiwalu publiczność wydawała się nieobecna, natomiast w Filadelfii wyraźnie słychać jak ludzie wyśpiewują kolejne wersy refrenu "Eye of The Witch" czy "Abigail". Koncerty Kinga Diamonda to prawdziwe, skrupulatnie przygotowane teatralne widowiska. Dlatego nietrudno było dostrzec aktorów wcielających się w bohaterów z kultowych płyt Duńczyka, a każda część setu miała swoją scenografię. Podczas wiązanki przebojów wszędzie roiło się od satanistycznych ozdób, a po pół godzinie kiedy rozpoczęło się właściwe show zmieniły się w rezydencję rodziny La Fey. Mimo upływu lat Kim Bendix Petersen wciąż potrafi czarować swoimi możliwościami wokalnymi, a te ma lepsze niż kiedykolwiek, o czym sam wspominał w wywiadach. Chociaż w wyższych partiach Duńczyka wspiera jego żona - Livia Zita to możemy usłyszeć ją stosunkowo rzadko. Najczęściej wzbogaca ona falsety Kinga, dzięki czemu brzmią one tak jak na płytach, ale jej własny wkład w koncert jest niewielki. O ile jeszcze kilka lat

170

RECENZJE

Last Union - Twelve 2018 ROAR!

Last Union to zaliczany do prog metalu zespół z Włoch, który w grudniu zeszłego roku wydał swój długogrający debiut "Twelve". Jego centralnymi postaciami są gitarzysta Cristiano Tiberi i wokalistka Elisa Scarpeccio. Ze względu na osobę Elisy zdecydowanie bardziej Last Union kojarzyć należy z muzyką zespołów pokroju Epica czy Amaranthe. W dodatku utwory są w miarę proste, melodyjne z wpadającym w ucho tematem. Dla przykładu taki "The Best of Magic" brzmi jak Maggie Reilly, gdyby Mike Oldfield zdecydował się grać melodyjny power metal. Większość kompozycji właśnie taka jest, melodyjna i przebojowa, choć zdarza się, że jest mocniej, a nawet dużo mocniej. Tak jak w wypadku utworu "President Evil". Na oddzielna uwagę zasługuje Cristiano Tiberi, który umiejętnie wnika w muzykę, ale zawsze pozostawia ślad w postaci partii rytmicznych czy sola gitarowego, którego nie powstydził się najlepszy wirtuoz gitary, czy też najlepszy instrumentalista progresywnego metalu. Pewnie z tego powodu niektórzy chętnie widzieliby Last Union wśród kapel progresywno metalowych. Na "Twelve" wspomnianą dwójkę muzyków wspomaga sekcja z marzeń, czyli Mike LePond na basie (Symphony X) i Uli Kusch na perkusji (ex-Helloween, ex-Masterplan). Natomiast w nielicznych partiach klawiszy wspomaga Axel Mackenrott z Masterplan. Jednak to nie koniec niespodzianek, bowiem w utworach "President Evil", "Taken" i "A Place In Heaven" za główne linie wokalne odpowiada James Labrie (Dream Theater). Podstawowy materiał na "Twelve" to jedenaście songów. Na koniec powtórzone są "President Evil" i "Taken" w trochę innych wersjach. Chociaż dwukrotnie dłuższy "Taken" to nie w kij dmuchał. Całość albumu świetnie brzmi, a to dzięki Jensowi Bogrenowi, który odpowiadał za miksy i mastering, a znany jest ze współpracy m.in. z Arch Enemy, Symphony X, Devin Townsend, Angra czy Opeth. Całość domyka okładka autor-

stwa Thomasa Ewerharda (Avantasia, Rage, Threshold). Niezła ale jakoś mnie nie uwiodła. Tak jak całość albumu. Niemniej dla zwolenników melodyjnego power metalu z progresywnymi akcentami oraz z panią na wokalu, Last Union i ich "Twelve" to mus. (3) \m/\m/

rowe, raczej w tle, ale jest też wyjątek w postaci "ReMarquezable", gdyż ten, nie trwający nawet dwóch i pół minuty, utwór wzbogacają organowe partie, tempo jest niewiarygodnie szybkie, a muzycznie to klasyczny hard rock, ukłon w stronę lat 70. Tecchio w tej stylistyce też jest świetny, a już w typowo metalowych utworach, pokroju "Truth Bringer" czy "Extra 1104", rządzi i dzieli niepodzielnie, będąc jednak największym atutem Level Fields - pewnie gdyby nie on, nie zwróciłbym na ten zespół większej uwagi. (4,5) Wojciech Chamryk

Lethean - The Waters Of Death 2018 Cruz Del Sur Music

Kojarzyłem dotąd Jamesa Ashbey jako perkusistę, grającego choćby w brytyjskiej legendzie doom Solctice, a tu proszę: od sześciu lat ma też solowy projekt, w którym po personalnym trzęsieniu ziemi odpowiada też za partie gitar i basu. Jednak nie śpiewa, ale może to i lepiej, bowiem nieznana mi dotąd Thumri Paavana wypada w tej roli wybornie. Owa dwójka firmuje debiutancki album Lethean "The Waters Of Death", rzecz urozmaiconą i wielowątkową. Ashbey to totalny maniak starego metalu, tak więc było wiadomo, że w swoim zespole pójdzie w bardziej tradycyjnym kierunku. Nie przypuszczałem jednak, że powstanie aż tak dobry materiał, perfekcyjnie łączący wpływy NWOBHM, epickiego i doom metalu. Jest to więc granie na wskroś brytyjskie w klimacie, czerpiące też z tamtejszego folku, słyszalnego w balladowych partiach "In Darkness Veiled" oraz "Across Grey Waters", zakorzenione w mocarnym stylu Pagan Altar i pokrewnych grup, ale też momentami jeszcze bardziej majestatyczne i pełne patosu, jak choćby w najdłuższym na płycie "Devouring Fire". Dobrze, że wciąż powstają takie zespoły i takie płyty, bo to dopływ świeżej krwi utrzymuje scenę przy życiu! (5) Wojciech Chamryk

Level Fields - 1104 2018 Pure Steel

Niby debiutanci, ale jeśli przyjrzymy się składowi Level Fields okaże się, że tworzą go sami zawodowcy. Najbardziej rzecz jasna przyciąga wzrok wokalista Alan Tecchio, znany choćby z Non- Fiction, Watchtower czy Seven Witches, ale niemieccy instrumentaliści też grali w iluś zespołach, z których najbardziej znany jest oczywiście Poverty's No Crime. Te nazwy są doskonałą wskazówką co do muzycznego kierunku Level Fields, bowiem zespół gra tradycyjny heavy, dopełniony doom metalem i progresywnymi elementami. Zapomnijcie o szybkich tempach, które pojawiają się okazjonalnie - jest przede wszystkim miarowo, majestatycznie i tak mocarnie, jak to tylko jest możliwe, zarówno jeśli chodzi o partie gitarowe, jak i sekcji. Pojawiają się też klawiszowe brzmienia: zwykle typowo syntezato-

Lizzies - On Thin Ice 2018 The Sign

Mało jest zespołów metalowych złożonych z samych kobiet. Zastanawiam się w sumie dlaczego. Pewnie wyjdę teraz na totalnego szowinistę, ale moim zdaniem powód drzemie chyba w odmiennym podejściu kobiet do wielu spraw, nie tylko związanych z muzyką. Otóż panie szybciej tracą zapał. Wiele dziewczyn słuchających metalu, które znałem w czasach szkolnych jeszcze przed maturą zdążyło się tą muzyką znudzić i przemienić się w bywalczynie dyskotek. Inna sprawa, że przedstawicielki płci pięknej często traktują muzykę bardzo powierzchownie. Chyba nigdy nie poznałem kobiety, która czułaby potrzebę wgłębiania się w metalowe podziemie. Jednak Patricia Strutter i Motorcycle Marina - założycielki hiszpańskiego bandu Lizzies zdają się całkowicie przeczyć temu, co napisałem powyżej. Dla tych dziewczyn heavy metal jest sprawą ważną, a przesłuchanie ich drugiego albumu zatytułowanego "On Thin Ice" burzy wszelkie wątpliwości. Zanim przejdziemy do zawartości muzycznej krążka, rzućmy okiem na okładkę. Ci, którzy jak ja wychowali się na amerykańskim wrestlingu od razu zrozumieją w czym rzecz. Album rozpoczyna kawałek o bardzo wdzięcznym tytule "Like An Animal" z fajnym basowym intrem oraz nieco psychodelicznymi elementami. Innym ciekawym numerem jest znany z teledysku "No Law City", momentami przypominający purplowy "Highway Star" (głównie za sprawą rytmu, a szczególnie partii basu). Nawiązań do lat 70-tych i 80-tych jest tu bardzo wiele. "On Thin Ice" to niezwykle spójny album. Numery trzymają równy poziom i słucha się ich z przyjemnością. Z przyjemnością, jednak bez większych emocji oraz wypieków na twarzy. No właśnie, brakuje mi tu tej magii, którą znajduję na wielu innych podobnych wydawnictwach. "On Thin Ice" jest zatem płytą, którą raz na jakiś czas można posłuchać, jednak raczej nie będę odczuwał potrzeby, by wracać do niej zbyt często (3,5) Bartłomiej Kuczak Lords Of The Trident - Shadows From The Past 2018 Junko Johnson

Wystarczy popatrzeć na zdjęcie Lords Of The Trident, by szybko dojść do wniosku, że to bardziej trupa kabaretowa niż zespół metalowy z prawdziwego


zdarzenia. Fakt, Gwar wyglądają jeszcze mniej poważnie, ale to zupełnie inna para kaloszy... "Shadows From The Past" to taka mieszanka firmowa: wszystko w jednym, na zasadzie, że może któryś ze składników jednak słuchaczowi przypasuje. U mnie to nie przeszło, bo ta płyta jest tak zakręcona, że nie mam do niej ani siły, ani cierpliwości. Muzycy miotają się bowiem od klasycznego heavy, przez punk aż do bardziej ekstremalnego grania, tak jakby zamarzyło im się stworzenie płyty-hybrydy, dzięki której dotrą do fanów różnych odmian metalu. Ano, przedobrzyli. Słychać, że potrafią grać, mają też niezgorsze pomysły, ale w żadnym razie nie przekładają się one na jakość tych patchworkowych kompozycji, brak tu jednorodności, jakiegoś wyrazistego stylu, własnego ja. Dlatego najlepszym utworem na "Shadows From The Past" jest "Burn It Down (With Fire)", w którym z Fangiem VonWrathenstein śpiewa gościnnie Brittney Hayes z Unleash The Archers - tylko dlatego Lords Of The Trident dostają (1), bo inaczej mogłoby być jeszcze niżej...

wiem utwory ze splitów oraz nagrania z prób i koncertowe. Zważywszy na znikome nakłady różnych 7" czy kaset krok to jak najbardziej pożyteczny, tym bardziej, że mocarny doom/heavy grupy jest majestatyczny, surowy i konkretny, a i przyłoić szybciej panowie też potrafią. Paradoksalnie Lucifer's Fall lepiej wypadają w utworach autorskich - jamowy "Cromwell" Reverend Bizarre lepiej pominąć milczeniem, a "Stand Up And Fight" Exciter nawet nie zbliża się do klasy oryginału z LP "Heavy Metal Maniac". Tylko "Angel Witch" wiadomego zespołu brzmi tu jak należy; być może dlatego, że to nie wprawki z próby, a nagranie koncertowe. Jest to jednak dziwne o tyle, że materiał autorski nagrywany na próbach ma odpowiedniego kopa, vide "(Fuck You) We're Lucifer's Fall", a już ten o lepszej jakości dźwięku potwierdza potencjał zespołu ("Trapped In Satan's Chains", "Unknown Unnamed"). Warto posłuchać, jeśli lubi się Judas Priest, Venom czy Candlemass. (4) Wojciech Chamryk

Wojciech Chamryk

Madog - Raven Lost Tribes Of The Moon - Lost Tribes Of The Moon 2018 Self-Released

Heavy/doom z wokalistką - fajna sprawa, tym bardziej, że coraz rzadziej trafiają się dobrze tak grające amerykańskie zespoły. Lost Tribes Of The Moon są z Milwaukee (Wisconsin), istnieją raptem z półtora roku, a niniejsza płyta jest ich debiutanckim wydawnictwem. Póki co wypuszczonym przez sam zespół, ale ów stan rzeczy pewnie nie potrwa długo, gdyż "Lost Tribes Of The Moon" to konkret. Fakt, czasem niebezpiecznie blisko zespołowi do Black Sabbath, zwłaszcza w sztandarowym "Lost Tribes Of The Moon", ale to bardziej echo ogromnej fascynacji niż plagiat. Potwierdzają to inne utwory, zwłaszcza "Wych Elm", czerpiący też z tradycyjnego metalu ósmej dekady minionego wieku, dynamiczny i surowy. Janine Rohde śpiewa drapieżnie, ma w głosie swoisty pazur, a niekiedy idzie też w ostrzejszym kierunku - słychać, że to rok 2018, a nie 1986; gra też na skrzypcach. W niektórych utworach pojawiają się też brzmienia syntezatorów, tabli czy thereminu, w tytułowym śpiewa chór, co wzbogaca surowe brzmienie formacji. Konkret! (5) Wojciech Chamryk Lucifer's Fall - Tales From The Crypt 2018 Sun & Moon

"Tales From The Crypt" to ciekawostka dla fanów podziemnego metalu australijskiego Lucifer's Fall, zbiera bo-

2018 Black Sunset/MDD

Ten austriacki zespół jest doskonałym przykładem sztucznie rozdmuchanej legendy. Fakt, powstał jeszcze w 1991 roku, ale pierwszą płytę wydał dopiero po 10 latach, zaś najnowsza, trzecia w dyskografii, ukazała się po 17-letniej przerwie. Hm, może więc Madog to perfekcjoniści, nowe wcielenie Toma Scholza z Boston? Niestety, uważna lektura "Raven" w żadnym razie tego nie potwierdza, bo to przeraźliwie nudny i sztampowy heavy/power metal. Czasem brzmiący jak popłuczyny po Helloween ("Hell Defender"), gdzie indziej do bólu nijaki ("Loud") czy tak toporny, że gorzej już chyba być nie może ("Glorious"). Momenty owszem, są (szybki, ostry "Monstergate", idący w stronę thrashu "Place Of War"), ale naprawdę dziwię się, że Madog znaleźli wydawcę dla tego gniota - przyzywanie w materiałach promocyjnych nazw Metal Church czy Vicious Rumors brzmi tu niczym jakiś szyderczy żart... (1)

nym progresywnym rokiem, a zbudowali swój styl łącząc oba kierunki muzyczne, po przez prostsze formy muzyczne i wyjątkowe melodie, niekiedy pełne patosu i podniosłego nastroju. Przez co często Brytyjczyków zalicza się również do grona zespołów melodyjnego rocka czy też AORu. A za tym polscy miłośnicy ostrego rocka za bardzo nie przepadają. Jednak wyjątkowa muzyczna klasa i kultura muzyków, a szczególnie wokal Boba Catleya zdecydowanie wyróżnia tę kapele z pośród wielu innych. Muzycy nieustannie od końca lat siedemdziesiątych zeszłego wieku wydają swoje albumy, które mieszczą się gdzieś między pojęciami dobry a fantastyczny. Aby o tym się przekonać wystarczy przesłuchać nowy koncertowy krążek "Live At The Symphony Hall". Zawiera on zbiór kompozycji z ostatnich albumów, głównie z "Lost on The Road to Eternity" i trochę z "Sacred Blood Divine Lies" oraz zbioru utworów z wcześniejszych dokonań, niekiedy naprawdę odległych. Jeżeli ktoś pierwszy raz będzie słuchał tych nagrań nie zorientuje się, które z nich są z wcześniejszego, a które z późniejszego okresu kariery kapeli. Świadczy to o jednym, muzycy Magnum od zawsze piszą dobre kompozycje, które wytrzymują próbę czasu. A, że ich talent do dobrego komponowania nie odniósł większego uszczerbku niech świadczy "Your Dreams Won't Die" z "Sacred Blood Divine Lies". Może dla niektórych pieśń za melodyjna ale dla mnie wyborna i która zawsze długo mnie prześladuje, gdy tylko ją załączę. "Live At The Symphony Hall" zawiera blisko sto minut muzyki, ten czas mija błyskawicznie. Myślę, że każdemu miłośnikowi Magnum również minie tak szybko, dlatego nie namawiam do zakupu, bo wiem, że przy pierwszej sposobności nabędzie sobie ten album. Innych fanów hard rocka, melodyjnego metalu, namawiam aby znowu dali szansę Brytyjczykom, może tym razem wspólna znajomość zaskoczy. \m/\m/

Mansion - First Death Of The Lutheran 2018 I Hate

Wojciech Chamryk Magnum - Live At The Symphony Hall 2019 Steamhammer/SPV

W Polsce Magnum nie cieszy się jakąś wielka popularnością. Pewnie jest ledwie garstka fanów, która doskonale zna i docenia całą twórczość tej formacji. Prawdopodobnie wynika to z tego, że Brytyjczycy nigdy nie opowiedzieli się za typowym siarczystym hard rockeim lub wyśrubowanym i wyrafinowa-

Fiński Mansion jest aktywny fonograficznie już od kilku lat, ale "First Death Of The Lutheran" to jego długogrający debiut. Początkowo wydany w śladowym nakładzie na winylu doczekał się też wznowienia CD, dzięki czemu dotrze pewnie do liczniejszego grona fanów mrocznego doom metalu/okultystycznego rocka. Jednak zespół w tym stricte metalowym graniu nie wypada zbyt przekonująco - zbyt wiele tu klisz i schematów, zbyt mało czegoś własnego, a Jex Thoth jest jedna i niepowtarzalna,

tak więc Alma, mimo sporego potencjału, wypada, choćby w "Wretched Hope", niczym imitatorka słynnej Amerykanki. Sprawa ma się zaś zupełnie inaczej, gdy muzycy zaczynają kombinować z aranżacjami, do gitarowego dwugłosu i organów dodając saksofon, trąbkę, skrzypce czy lirę korbową, bo skutkuje to etniczną psychodelią o heavyrockowej proweniencji ("1933"), albo klimatami progresywnymi bądź free, zwłaszcza kiedy w połowie blisko 13minutowego "First Death" na placu boju pozostaje sam saksofon. Świetnie brzmi też "The Eternal" Joy Division: mroczny niczym oryginał z LP "Closer", ale totalnie przearanżowany, z wokalnym duetem i etniczną końcówką. Jeśli więc na kolejnych płytach Mansion pójdzie w takim kierunku, powinno być jeszcze ciekawiej. (4) Wojciech Chamryk

Marius Danielsen - Legend Of Valley Doom - Part 2 2018 Crime

Trzy lata temu ukazała się pierwsza część "Legend Of Valley Doom", a teraz Marius Danielsen przedstawia kolejną. Jeszcze bardziej bombastyczną, pełną patosu i symfonicznego rozmachu, a lista gości biorących udział w tych nagraniach po prostu zwala z nóg. Już na debiutanckim albumie było pod tym względem nad wyraz bogato, ale tym razem Danielsen - albo jego menadżerowie - przeszedł dam siebie, zapraszając creme de la creme światowego heavy, skromnie licząc jakieś 40 osób. Śpiewają więc, oczywiście między innymi, Michael Kiske, Blaze Bayley, Michele Luppi czy Diego Valdez, ponownie pojawili się też Tim "Ripper" Owens i Mark Boals. W takim wykonaniu zyskują nawet te typowe, powermetalowe utwory, a mamy tu przecież również prawdziwe perełki, w rodzaju "By The Dragon's Breath" czy "Angel Of Light" dobrze, że Michael Kiske już na dobre przeprosił się z metalem. Obsada instrumentalna w żadnym razie nie jest gorsza, bo o partie gitar rytmicznych i solowych zadbali choćby Bruce Kulick, Matias Kupiainen, Jennifer Batten, Tom Naumann czy Tracy G, a na klawiszach, basie czy perkusji też zagrali zawodowcy, ze znanym z Dio czy Black Sabbath Vinny'm Appice'm. Owszem, w muzyce, podobnie jak i w futbolu, same nazwiska nie grają - potrzebna jest jeszcze forma, ale akurat w/w panowie, plus kilka pań, są naprawdę w wysokiej dyspozycji, Marius Danielsen zadbał o efektowne kompozycje ("Rise Of The Dark Empire", "Princess Lariana's Forest") - jeśli ktoś nie widzi świata poza Rhapsody Of Fire czy podobnymi klimatami, "Legend Of Valley Doom Part 2" może brać w ciemno. (4,5) Wojciech Chamryk Me Against The World - Breaking Apart 2018 Fastball

Wydany początkowo niezależnie przez sam zespół debiutancki "Breaking Apart" doczekał się właśnie oficjalnej edycji, już z logo Fastball i szeroką dys-

RECENZJE

171


trybucją. Pytanie tylko, czy ci młodzi Niemcy są na to gotowi, gdyż zawartość tej płyty jest co najwyżej poprawna. Niby to tradycyjny metal, ale jakiś taki wysilony i bez poloru, tak jakby ta niemiecka solidność była jego głównym atutem. Słychać też nader wyraźnie, że Me Against The World są bardzo zapatrzeni w Metallikę z okresu "Czarnego albumu", ale to, co na tamtej płycie było czymś wystrzałowym, tu brzmi tylko jak odpustowe kapiszony. Znacznie lepiej zespół prezentuje się w lżejszym, typowo przebojowym graniu, co może i dobrze wróży jego karierze, ale wygląda na to, że metalowcy nie będą mieli czego szukać na następnych płytach Me Against The World - wystarczy, że "Dying World", "Against The World" czy radiowa wersja utworu tytułowego staną się nawet niewielkimi przebojami... (3) Wojciech Chamryk

żadnego skrępowania na naprawdę wysokie rejestry, co w połączeniu z jego szorstką manierą daje naprawdę piorunujący wręcz efekt. Drugim ogromnym plusem jest produkcja. Album brzmi bardzo nowocześnie, co nie odbiera jednak muzyce na nim zawartej klasycznej formuły utrzymującej się w stylistyce heavy/ thrash metalowej. Brzmienie na pewno jest dużo bardziej przestrzenne i pełniejsze niż na poprzednim krążku. Pod tym względem "Damned If You Do" lokuje się znacznie bliżej "Generation Nothing". Trzecią i chyba najważniejszą zaletą omawianego albumu są zawarte na nim kompozycje. Tutaj mamy prawdziwy metalowy rollercoaster. Na początku nieco mistycznie rozpoczynający się, a potem przechodzący w thrash metalową młóckę utwór tytułowy. I niesamowity Mike Howe, który wznosi się tutaj naprawdę na wyżyny. Podobnie sprawa ma się w najlepszym utworze na płycie, czyli "Guillottine". Jeszcze warto zwrócić uwagę na drugi utwór promujący "Damned If You Do", czyli "By The Numbers". Nieco tajemnicza, jakby półszeptana zwrotka i nagle mocne uderzenie w refrenie. Jest też trochę wesołego rockendrolla dla rozluźnienia. Taki "Monkey Fingers" brzmi jak AC/DC, tylko, ze na speedzie, haha. Jedna z najlepszych płyt 2018 roku. (5,5) Bartłomiej Kuczak

Metal Church - Damned If You Do 2018 Rat Pak/Nuclear Blast

Różnie z tymi metalowymi weteranami bywa, oj różnie. Właściwie każdy zespół istniejący dłużej niż trzy dekady zaliczył rozmaite wzloty i upadki. Chwilę kryzysu i chude lata nie ominęły także ekipy Kurdta Vanderhoofa. W ostatnim czasie jednak Metal Church wydawał same dobre i bardzo dobre albumy. "Damned If You Do", druga płyta po powrocie Mike'a Howe'a z długich muzycznych wakacji, bije jednak nawet te ostatnie dzieła grupy na łeb. Tak, można by rzec, że Kurdt i koledzy nagrali album wybitny. I nie ma w tym ani grama przesady. "Damned If You Do" to jedna z tych nielicznych płyt, w których człowiek zakochuje się od pierwszego przesłuchania. I co ciekawe, owa fascynacja nie przechodzi i nie słabnie wraz z ilością kolejnych przesłuchań. Dostałem promo tego albumu (jako materiał do wywiadu), jakieś pięć miesięcy temu ( w chwili, gdy czytacie tą recenzję, ten okres wynosi pewnie jeszcze dłużej) i w dalszym ciągu sięgam po ten zestaw utworów przynajmniej raz na dwa - trzy dni. Przyznam, że takich albumów jest bardzo niewiele. Ostatnim takim był "Armor Of Light" grupy Riot V, od którego jednak zrobiłem sobie ostatnio dłuższą przerwę. Koniec już tych przydługawych i ciekawych niczym tureckie seriale dywagacji, przejdźmy w końcu do meritum. Na początku wypada sobie zadać pytanie, co tak właściwie stanowi o sile "Damned If You Do". Pierwszą rzeczą, o której należy tu niewątpliwie wspomnieć jest wokal. Mike Howe chyba na dobre ponownie odnalazł się w zespole i zdaje się, że sam poczuł, że jest właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. O ile na "XI" jego śpiew był bardzo zachowawczy, to tutaj jego pokazał swój pełny kunszt. Potrafi wejść bez

172

RECENZJE

Metalian - Metal Fire & Ice 2018/2015 High Roller

Muszę przyznać, że z dużą dozą niepokoju podchodziłem do EPki Metalian "Metal Fire Ice". Po kilkudniowym kontakcie z ich debiutem, pochodzącym z 2009 roku albumem "Wasteland", w głowie miałem istny galimatias. Zdolni chłopacy, żywiołowa muzyka, ale kompletna klapa kompozytorska. Zawartość krążka poraziła mnie swoją wtórnością ale też pachniała, po prostu, zwykłą kopią grup pokroju Anvil, Raven, Diamond Head czy Judas Priest. Przed przesłuchaniem płytki "Metal Fire & Ice" miałem duże oczekiwania. Spodziewałem się, że muzycy przez sześć lat różnicy między wydawnictwami znajdą w końcu swoją drogę. Zakładałem, że to będzie zupełnie inny Metalian. Dojrzalszy, znacznie mniej inspirujący się klasycznym heavy metalem, albo chociaż próbujący zaznaczyć swój styl. Mini album, chociaż trwający prawie tyle samo czasu co LP, przyniósł jednak duże rozczarowanie. Muszę z bólem napisać, że grupa nie poczyniła żadnych zmian. Ja przynajmniej ich nie dostrzegłem. To nadal bardzo energetyczna porcja mieszanki heavy/speed/thrash metalu, ale nic ponadto. Chłopaki wciąż nie mogli się przez sześć lat zdecydować czy chcieli być bardziej Metalliką, Dio czy jednak pozostać klonem Judas Priest. Żeby nie było smutno dorzucili sporo naleciałości z Iron Maiden. Powstał z tego krążek, który momentami wydaje się być jednym wielkim plagiatem. Może troszkę przesadzam, ale naprawdę przynajmniej połowa trwania "Metal Fire & Ice" to szalenie sprawne odegranie motywów znanych już wcześniej z albumów idoli chłopaków z Metalian. Przez lata obcowania z muzyką

metalową zdążyłem się przyzwyczaić do i takich nagrań. Absolutnie nie jestem jednak zażenowany, bo muzyka proponowana przez Kanadyjczyków stoi na jakimś poziomie. Jest w tym pewne zaangażowanie i pasja choć brak tu choć krzty oryginalności. Za wprawienie podczas odsłuchu w ruch mojej nogi i za to, że kochamy te same kapele, decyduję się mimo wszystko dać mocną trójkę. (3)

znowu mnie oczarowały i bez dwóch zdań często będę jej słuchał. (5) \m/\m/

Adam Widełka

Michael Schinkel's Eternal Flame Smoke On The Mountain 2018 ROAR!

Michael Harris - Orchestrate II: Rage & Restraint 2019 Lion Music

Bardzo lubię dokonania Michaela Harrisa, a po nowym krążku "Orchestrate II: Rage & Restraint" będę je lubił jeszcze bardziej. Pewnie kilka osób to zdziwi, bo jest to typowa płyta wirtuoza gitary, która zawiera instrumentalną muzykę pełną gitarowych popisów, a także całkiem niezłej gry innych instrumentów. I tu uwaga, z informacji dołączonej do promo wynika, że oprócz perkusji (tę nagrywał Brian Harris) pozostałe instrumenty nagrał sam Michael Harris. Ja rozumiem, dzięki klawiszom można ogarnąć orkiestracje, ale tak świetnie zagrane partie skrzypiec, klarnetu czy innego oboju? Najwidoczniej Michael jest bardzo szczodrze obdarowany talentami przez Stwórcę. A sama muzyka oparta jest na zderzeniu muzyki neoklasycznej, gitarowego shredu i innych ekwilibrystycznych popisów oraz elementów progresji. W opozycji są akustyczne dźwięki gitary akustycznej, instrumentów smyczkowych i innych akustyków oraz elektrycznej gitary z pełną dynamiczną sekcją. Tym energicznym partiom głównie towarzyszy w tle rozbudowana orkiestracja. Oczywiście te wszystkie elementy współgrają ze sobą, mieszają się, a także konkurują i uzupełniają. Mimo i tak ogólnego aranżacyjnego bogactwa Michael stara się jeszcze dorzucić kilka dodatkowych wyróżniających się elementów, jak w wypadku "Wrath of the Conductor", gdzie oprócz echa orientalizmu usłyszymy fragment nawiązujący do muzyki iberyjsko/latynoskiej. Tak w ogóle "Orchestrate II: Rage & Restraint" przypomina mi dobrze napisaną symfonię w kilkunastu częściach, gdzie główny temat powraca w różnych interpretacjach. A przewodnia melodia jest wręcz porywająca, a "Syrkus of Lydia" jest niejako dowodem na to. Choć w tych kompozycjach jest pełno instrumentalnych popisów, to jednak całość muzyki, melodie i płynność odbioru są najważniejsze. Swego czasu był taki progresywny zespól Sky słyną ze znakomitych rockowych interpretacji muzyki klasycznej oraz swoich utworów stylizowany na taką muzykę. Zespół zapomniany, a i pewnie przez większość nie znany, a szkoda bo wręcz znakomity. No i właśnie muzyka, klimat rewelacyjne wykonanie Harrisa, właśnie skojarzyły mi się z dokonaniami tej zacnej brytyjskiej grupy. Oprócz praktycznie wymyślenie i zagrania całej muzyki na "Orchestrate II: Rage & Restraint", Michael również sam wyprodukował ten album. A brzmienie płyty jest równie udane co muzyka. Michael Harris i jego płyta

Zapomniałem już o istnieniu tego niemieckiego zespołu, ale jak widać Michael Schinkel nie dał za wygraną i po kilkunastu latach powrócił z niebytu. Na swym trzecim albumie "Smoke On The Mountain" proponuje neoklasycystyczny heavy metal, w prostej linii wywiedziony z dokonań Rainbow czy Y. J. Malmsteena - momentami brzmi to aż za podobnie do dokonań ekipy Ritchiego B. z lat 70. ("Queen Of The Hill") czy 80. (instrumentalna koda "Close To The End"), ale generalnie trzyma poziom i o zbyt nachalnych zapożyczeniach nie ma mowy. Wisienką na torcie jest też gościnny udział dwóch wokalistów, przed laty śpiewających w zespole Malmsteena i fakt faktem, że Schinkel nie jest złym śpiewakiem, ale z udziałem Marka Boalsa i Görana Edmana jego utwory zdecydowanie zyskują. (4,5) Wojciech Chamryk

M.I.GOD. - Specters On Parade 2019 Fastball Music

Niemiecka scena metalowo-progresywna to niebagatelna siła, a dobrych zespołów jest tam bez liku. Oczywiście nie wszystkie grają muzykę na tyle interesującą, by przebić się gdzieś szerzej, ale zwykle prezentują wysoki poziom wykonawczy. M.I.GOD. postawiłbym co najmniej o klasę wyżej - nie jest to jeszcze ekstraklasa gatunku, ale prog metal o industrialnym posmaku w ich wykonaniu może się podobać. "Specters On Parade" jest bowiem płytą długą prawie 67 minut, 21 utworów - i bardzo urozmaiconą. Właściwych kompozycji jest 10, reszta to interludia, instrumentalne miniatury czy krótkie utwory poprzedzające. Może to na pierwszy rzut oka odstraszać, ale słucha się tej płyty bardzo dobrze: poszczególne utwory są zróżnicowane (od tradycyjnego prog/ metalu, przez industrial czy ambient aż do blacku), efektownie zaaranżowane, z licznymi symfoniczno-klawiszowymi partiami, a wokalista Max Chemnitz ma kawał głosu, szczególnie w tej niższej, mroczniejszej barwie ma sporo atutów. Dlatego, chociaż początkowo podszedłem do "Specters On Parade" dość sceptycznie, to później ów krążek przez kilka dni nie opuszczał odtwarzacza, a i teraz leży na stosiku płyt do częstszego włączania. (5) Wojciech Chamryk


Nazareth - Tattooed On My Brain 2018 Frontiers

Nazareth to jeden z zespołów towarzyszących mi od zawsze, a Szkoci są obecni na scenie jeszcze dłużej, bo od 1968 roku. Na ten jubileusz przygotowali nie tylko imponujący "Loud & Proud! The Box Set" i jubileuszową trasę, ale też nowy album "Tattooed On My Brain". To płyta przełomowa dla Nazareth nie tylko dlatego, że już 24. w dorobku grupy, tak więc średnią mają imponującą: album praktycznie co dwa lata, nawet jeśli większość z tych płyt ukazywała się jeszcze w latach 70. Przełomowa, bo pierwsza bez Dana McCafferty'ego trudno wyobrazić sobie ten zespół bez jego charakterystycznego, jedynego w swoim rodzaju głosu, ale nikt nie młodnieje i wokalista musiał wziąć rozbrat z długimi trasami i ustawicznym zdzieraniem gardła. Ostatecznie zastąpił go jednak nie byle kto, bo Carl Sentance (Persian Risk, ex Krokus i wiele innych zespołów, obecnie zespół Dona Airey'a), a zważywszy, że reszta składu gra od blisko 20 lat, zaś basista Pete Agnew jest w dodatku jednym z założycieli Nazareth, to byłem jakoś dziwnie spokojny o efekt końcowy. Zawartość "Tattooed On My Brain" faktycznie jest niezgorsza. Co prawda coraz mniej w muzyce zespołu ognistego hard rocka, ale jest on również słyszalny, a punkt ciężkości przesunął się w stronę bluesa. I w żadnym razie nie jest to jakaś trywialna stylizacja, a stylowe, czerpiące zarówno z klasycznego, jak i białego bluesa granie, pełne pasji, żaru i emocji. Ciężaru dodaje "Tattooed On My Brain". "Push" i "The Secret Is Out" to rasowe bluesy z partiami granymi slide, a "You Call Me" i innym numerom służy nad wyraz drapieżna maniera wokalna Sentance'a, ale nowy frontman w żadnym razie nie stara się naśladować swego wielkiego poprzednika - nie chrypi jak Dan, śpiewa w swoim stylu, co tylko wychodzi tym utworom na zdrowie. W "You Call Me" słychać zresztą jako głównego wokalistę basistę, ale to bardziej ciekawostka. Jest też lekki niewypał, popowy "Rubik's Romance", a całościowo jest może i nieco inaczej niż kiedyś, ale równie ciekawie. (4,5)

przearanżowaną i zremasterowaną wersję. W zrealizowaniu tego dzieła pomogli mu między innymi Ralf Scheepers z Primal Fear, Nils K. Rue z Pagan's Mind, Andi Kravljaca z Thaurorod i Michele Luppi z Whitesnake. Starynowy album ukazał się 20 kwietnia 2018r. nakładem Battlegod Productions. Album otwiera rozbudowany kawałek "Angels" z emocjonującą dawką męskiego i żeńskiego wokalu okraszoną świetnym podkładem muzycznym. "The Haunted" z charyzmatyczną Sanne Mieloo na wokalu jest zdecydowanie jednym z najlepszych na płycie. Siarczysty i demoniczny wokal frontmanki Namesea po prostu wymiata, a solówka w środku utworu dopełnia wspaniałości dzieła. "Hell on Earth" to z kolei najmocniejszy kawałek z płyty - szybkie tempo, perkusyjna nawalanka i siła męskich wokali zgodnie z zapowiedzią fundują nam muzyczne piekło na ziemi. Nergard i jego ekipa solidnie dają tu do pieca. "Stay" z elementami smyczkowymi pozwala nam w końcu na odrobinę wytchnienia, a nawet muzycznych wzruszeń wyśpiewanych pełnym emocji męskim głosem. W "A Question of God" wracamy do znanego nam z poprzednich kawałków tempa. Atutem tego kawałka jest chwytliwy refren oraz ambitna i skłaniająca do przemyśleń warstwa liryczna. W "An Everlasting Dreamscape" mamy za to totalne brzmieniowe zaskoczenie - eteryczny i romantyczny kawałek, do tego jeszcze z męskim wokalem i gitarą akustyczną w niektórych fragmentach. Gdyby nie mocniejsze momenty, można by zapomnieć, że mamy do czynienia z metalowym krążkiem. Rozpoczynający się elektronicznym akcentem "Nightfall" z powrotem kieruje nas na właściwe wody ostrego brzmienia. Ciekawe są tu płynne muzyczne przejścia, sprawiające, że ten 7-minutowy kawałek wcale nam się nie nudzi. "Requiem" okazuje się z kolei przepiękną męską balladą (chociaż z przytupem w końcówce), pokazującą nam, że twardzi metalowi wokaliści obok pazura potrafią też pokazać delikatną romantyczną duszę. Całość zamyka energetyczny kawałek "Inside Memories", łączący w sobie delikatność i demoniczność. Perfekcyjna synteza tego, co oferuje nam projekt Nergard! Reedycja albumu "Memorial For A Wish" była dla Andreasa Nergarda znakomitą inwestycją. Zgromadził genialną ekipę, z którą wniósł do zapomnianych już nieco przez część fanów utworów nową energię. Każdy kawałek pokazuje jak dojrzałym i świadomym swej muzycznej drogi jest Nergard - to artysta, który nie tworzy zbędnych wypełniaczy, tylko prawdziwe perełki. Czapki z głów! (6)

Wojciech Chamryk

Nergard - Memorial For A Wish 2018 Battlegod

Nergard to założony w 2010r. projekt norweskiego muzyka Andreasa Nergarda, który w 2013r. zadebiutował (nie licząc EP-ki z 2011r.) z przytupem albumem długogrającym "Memorial For A Wish", zawierającym dziewięć energetycznych kawałków. Po pięciu latach Nergard postanowił powrócić do tego krążka i wydać jego

Marek Teler

Night Gaunt - The Room 2018 Terror from Hell

Night Gaunt to włoski zespół doom metalowy grający pod tą nazwa od 2013 roku, a "The Room" jest ich drugim albumem. Warstwa instrumentalna bezbłędnie wprowadza typową dla tego gatunku ponurą atmosferę pasującą do rozważań nad ludzką śmiertelnością, które standardowo pojawiają się w tek-

stach doom metalu. Wokal brzmi według mnie bardzo dobrze i świetnie wpasowuje się w ten ponury klimat. Problem jaki mam z tą płytą polega na tym, że jest dla mnie dość przeciętna. Większość utworów słucha się dobrze, ale nie poruszają one moich emocji. Wyjątki są dwa. Utwór "Veil" w którym mam wrażenie zespół najbardziej eksperymentuje, podkręcając tempo i dodając do smutku trochę gniewu. Jednocześnie też jest to kawałek z tekstem, który najbardziej mi się podoba. Drugi wyjątek to ostatni utwór "The Owl" który to mając 9 minut rozwija się, w moim odczuciu, do stopnia, w którym jest utworem dźwiękowo składającym się z reszty płyty. Ten Frakenstein jest ostatecznie mroczny, ponury i dobrze mi się go słucha. Ocena tego albumu nie jest dla mnie łatwa, ponieważ jest to płyta pod wieloma względami boleśnie nie wyróżniająca się, która jednak ciągle ma swoje momenty. (4) Damian Dynowski

sporo oddechu, jednak straciła na mocy. Mimo piosenek, które z pewnością trafią do koncertowej tracklisty, wersjom studyjnym brakuje zwalającego z nóg impetu. "Randka w Ciemność" to różnorodny, a zarazem spójny materiał starający się dotrzeć zarówno do starych jak i nowych fanów. Chociaż da się wyczuć, że Panowie tęsknią do cięższego, wymagającego grania to nie przeszkodziło to im w stworzeniu świetnego albumu dla Nocnego Kochanka. (5) Grzegorz Cyga

Nonamen - Interior's Weather 2018 Self-Released

Nocny Kochanek - Randka w Ciemność 2019 Wydawnictwo Agora

Trzeci album Nocnego Kochanka został wydany po dwóch latach od premiery "Zdrajców Metalu". W istocie, poprzedni krążek odszedł nieco od ciężkiego metalu na rzecz bardziej elastycznego hard rocka. "Randka w Ciemność" powraca do cięższego grania i jest idealnym przykładem na to, że w klasycznym heavy metalu zostało już powiedziane wszystko. Jednakże ograniczone ramy gatunkowe nie przeszkadzają muzykom w zabawie dźwiękami i łączeniu inspiracji. I tak oto "Koń na białym rycerzu" kłania się w stronę Blind Guardian, "Andrzela" romansuje z Budką Suflera, a "Czarna Czerń" mogłaby trafić na pierwsze dwie płyty Kata. W tytułowej "Randce w Ciemno" słychać nie tylko maidenowskie galopady i melodie, ale i thrashową agresję. Z kolei słuchając "Siłacza" ma się wrażenie, że będzie to kolejna na krążku ballada, lecz po chwili okazuje się, że to hit nadający się na koncerty Steel Panther. Nocny Kochanek znany jest tego, że żartuje sobie ze wszystkiego i wszystkich. Na nowym krążku ponownie pojawiają się nawiązania do tematów i postaci z poprzednich płyt. Warto jednak kilkukrotnie wysłuchać nowych tekstów, ponieważ nie brakuje w nich skrytego między wierszami głębszego przekazu, co pokazuje m.in. "Dr. O.Ngal". Patrząc z perspektywy przeciętnego fana znającego tylko murowane hity jak "Dziewczyna z kebabem" i "Wakacyjny". "Randka w Ciemność" nie posiada za wiele takich, które od razu wpadną w ucho i tam zostaną. W większości nowe piosenki wymagają kilkukrotnego przesłuchania, lecz całość jest wypełniona świetnymi kompozycjami. Jednak nic by się nie stało, gdyby 2-3 numerów zabrakło. Największym problemem wydawnictwa jest płaskie brzmienie. "Randka w Ciemność" była nagrywana w studiu Demontażownia, a jak sam realizator Damian "Fons" Biernacki twierdzi "celem było uzyskanie organicznego, naturalnego brzmienia". I faktycznie w porównaniu z poprzednimi albumami całość zyskała

Debiutancki album "Obsession" tego krakowskiego zespołu ukazał się cztery lata temu, będąc efektownym przykładem progresywnego metalu. Później grupa miała jednak problemy i nie poszła za ciosem, dopiero w grudniu ubiegłego roku wydając kolejny CD "Interior's Weather". Powstał on nie tylko w zmienionym składzie (nowa skrzypaczka Marta Rychlik-Stanula), ale też osłabionym, bowiem teraz na perkusji gra automat. Muzyka i jej brzmienie jednak na tym nie tracą - czasem wręcz zyskują, bo to zdehumanizowane, mroczne partie świetnie pasują do koncepcyjnej opowieści o ludzkich słabościach. Rodzącą się depresję czy frustrację bezsilnością ilustrują balladowe, oniryczne dźwięki "The Rain" z pięknymi partiami skrzypiec. Potem następuje zapowiedź tragedii w postaci komunikatu "The Silence Before" i uderza "The Storm (Ab Ira)", mocarny i motoryczny numer z blastowymi przyspieszeniami, ale też delikatniejszymi wejściami skrzypiec, ze zróżnicowanymi partiami Edyta Szkołut: od demonicznego quasi skrzeku, poprzez czysty głos aż do etnicznego w klimacie zaśpiewu-wokalizy. "The Eye Of The Storm" jest jeszcze bardziej progresywny w formie, wychodząc od orientalizmów w stylu Led Zeppelin z okresu "Physical Graffiti" do mocnego uderzenia, a miniatura "The Silence After" poprzedza najdłuższy na "Interior's Weather" i jak dla mnie najefektowniejszy utwór "The Fog". To ponad 10 minut mistrzowsko dozowanych emocji i progresywno-metalowych dźwięków z transową, minimalistyczną końcówką - jeśli ktoś nie zamierza słuchać "Interior's Weather" w całości, chociaż to krótka, bo trwająca niewiele ponad 35 minut płyta, to jej poznawanie powinien zacząć od "The Fog" właśnie. Finał to "D.E.W.", kolejny zróżnicowany i pięknie rozwijający się utwór, z wyeksponowanymi partiami skrzypiec i oszczędnie dozowanym podkładem rytmicznym. Wielka szkoda, że Nonamen pozostanie po premierze "Interior's Weather" projektem wyłącznie studyjnym, bo na koncertach brzmiałaby ona pewnie jeszcze bardziej interesująco, ale dobrze, że ukazała się, potwierdzając ciągły rozwój krakowskiej formacji. (5,5) Wojciech Chamryk

RECENZJE

173


Northern Crown - Northern Crown 2018 Self-Released

Takich zespołów jak Northern Crown jest wiele, nawet w Stanach Zjednoczonych, nie mówiąc już o reszcie świata. Kwartet z Florydy ma jednak nad nimi pewną przewagę, bo działając na własny rachunek niczego nie musi, nie stawia też na pierwszym planie ewentualnej kariery, a raczej swoją satysfakcję. Być może właśnie dlatego heavy/doom w ich wykonaniu brzmi bardzo wiarygodnie i świeżo, mimo tego, że Northern Crown w żadnym razie nie odkrywają nowych lądów - jej drugi album muzycznie można by bez trudu osadzić wiele, wiele lat temu. Weźmy te organy w surowym openerze "I Am Your Slave", pięknie współbrzmiące z majestatycznym riffem - potęga! Zresztą instrumenty klawiszowe rozbrzmiewają praktycznie w każdym utworze, nawet w typowo Sabbathowym riffowcu "Chasing The Sun" czy coverze "Your River" My Dying Bride, w którym Frank Serafine prezentuje odpowiednio zbolałą barwę głosu, ale jednak przeróbka utworu Candlemass wyszła im kiedyś znacznie lepiej. Mimo to: (4), bo to granie na poziomie i miłe dla ucha. Wojciech Chamryk

Outlaw - Marauders 2018 High Roller

Outlaw to stosunkowo młoda (bo powstała w 2015 roku) kapela heavy metalowa z Finlandii. Jak wszyscy wiemy, kraj ten słynie nie tylko z wódki i skoczni narciarskich, ale także z dobrze rozwiniętej sceny metalowej. Ostatnio do głosu dochodzi tam spora ilość młodych grup prezentujących najbardziej klasyczną formułę tego gatunku. Jedną z nich jest omawiana formacja kierowana przez wokalistę Lee Anvela. "Marauders" to pierwsza długogrająca płyta Outlaw, która ujrzała światło dzienne dzięki nieodżałowanej High Roller Records. Album zawiera osiem bardzo klasycznych kawałków utrzymanych w konwencji oldshoolowego heavy z Wysp Brytyjskich (i nie tylko). Płytę rozpoczyna dynamiczny "Hell's Thunder" przypominający nieco dokonania Iron Maiden z okresu albumu "Killers". Kawałek ten ozdabia także dość wyrazista, melodyjna solówka. Następujący po nim utwór tytułowy w latach 80. mógłby być przebojem, którego nie powstydziłby się sam Judas Priest. Refren na długo zostaje w pamięci. Odrobinę urozmaicenia dostajemy w niesamowitym "Heroes Of Telemark". Jest to zdecydowanie najbardziej epicki utwór w tym zestawieniu. Słyszę w nim pewne wyraźne inspiracje kultowym szwedzkim zespołem Heavy Load. Rzecz znacznie wyróżniająca się spośród resz-

174

RECENZJE

ty pod względem stylistycznym. Potem jednak doświadczamy powrotu do estetyki NWOBHM w postaci kawałków "Tyrant Of Ice" (znów akcenty wczesnego Maiden), Vice (tutaj zaś kłania się Saxon) czy kończącego album "Thunderstone", nawiązujący bardziej do niemieckiego heavy, gdzie harmonie gitar naprawdę robią wrażenie. Jak na debiut, "Marauders" to naprawdę solidna płyta, która zadowoli każdego, kto jak ja wychowywał się słuchając Iron Maiden, Judas Priest czy Saxon. Pozostaje tylko pytanie, czy Panowie pójdą za ciosem, czy może padną ofiarami syndromu zbyt wysoko podniesionej poprzeczki. Odpowiedź jednak poznamy w przyszłości. A na dzień dzisiejszy proponuję sięgnąć po omawiany album. Na sam koniec doczepię się jeszcze okładki. Niby całkiem niezła, ale odnoszę wrażenie, że Finowie "pożyczyli" sobie pomysł z albumu "Head On" zespołu Samson (tak, tego, w którym śpiewał Bruce Dickinson zanim trafił w szeregi Iron Maiden). (5) Bartłomiej Kuczak

Overruled - Hybris 2018 Punishment 18

Pierwsza rzecz jaka mi się rzuciła w oczy, to - to, jakiego samoplagiatu dokonał Mario Lopez, tworząc okładkę temu zespołowi. Jeśli chcesz zobaczyć o czym mówię, to sprawdź okładkę albumu "Discarded Existence" zespołu Panikk. Powiedzmy, że inspiracje albumem "From Beyond" od Massacre wciąż żywe. Może ja się po prostu czepiam i motyw wielkiego wiru z jakimiś ludźmi to tylko schemat artystyczny, którym część artystów podąża. Podążanie ogólnie jest dobrym słowem, by określić ten album. Ten konkretny album idzie utartą ścieżką amerykańskiego thrash metalu i speed metalu, wspominając stare dobre czasy brytyjskiej nowej fali heavy metalu. Przemieszcza się z uśmiechem na twarzy. Przynajmniej ja tak odbieram brzmienie i riffy, które są mi zaproponowane na utworach takich jak "Pawns of War" czy "Hybris". Jakie inspirację słyszę na tym albumie? Utwór "Losing Sanity" z początku zalatuje mi trochę Sodom, "Burning Bridges" brzmi jak Heathen z debiutu. Poza tym, wydaje mi się, że "Hybris" jest mieszanką inspiracji wziętych z zespołów z nowej fali brytyjskiego metalu (najbliżej jak dla mnie byłoby tu do Virtue), co słychać chociażby na wstępie "Hybris" czy w solówce na "Follow His Order". O czym tematycznie jest album? Polityka i wiążąca się z nią siła, przedmioty, za pomocą których wykonuje się działania polityczne (takie jak wojna) i sam opis tych działań. Poza tym miejsce jednostki w społeczeństwie i jej odczucia wobec tego. No i poza tym pycha oraz nieumiejętność oceny swojej sytuacji. Oczywiście jest to uproszczenie tematów z albumu. Nie jest to album koncepcyjny, choć tematy głównie oscylują wokół tych wcześniej wymienionych. Nie zauważyłem żadnych wybijających się rozwiązań lirycznych. Brzmienie? W jest ono dobre. Być może pozycjonowanie jest troszkę za płaskie, aczkolwiek nie miałem problemu z odróżnie-

niem linii basu od perkusji i gitar elektrycznych. Nie mam specjalnie tu wiele do zarzucenia, ba, jest ono dokładnie tym czego bym spodziewał się po hybrydzie speed/heavy/thrash metalu. Aranżacja na tym albumie jest realizowana przy użyciu standardowego zestawu instrumentów. Gitara akustyczna, elektryczna, basowa oraz perkusja. Same kompozycje. Wydaje mi się, że są w miarę porządku, choć nie do końca podoba mi się pierwsza solówka z "Burning Bridges", która wydaje się zbyt prosta i nazbyt repetywna. Poza tym jest to całkiem szybki, energiczny i często mający proste motywy metal. Gdybym miał to jeszcze do czegoś porównać nowego, to chyba bym powiedział, że Vulture jeśli chodzi o motywy gitarowe i Skull Fist (pierwsza EPka i debiut). Czasami zaskakujący pozytywnie wieloma odniesieniami do lat 80., czasami negatywnie pewną sztampą, która z samego odnoszenia się do czegoś może wynikać. Poza tym zespół używa również suspensu i ciszy, chociażby to można usłyszeć w "Follow His Order". Sam album jest w porządku. Nie wydaje mi się świeży jako koncept, ale brzmi o dziwo pozytywnie (może za bardzo pozytywnie jak na tematykę) i wybiera te motywy, które przypadły mi w muzyce takich zespołów jak Iron Maiden. Niektóre solówki na tym albumie są zbyt wytarte, przez inne zespoły. I jeśli mam to oceniać przez pryzmat czegoś, co jest nowym albumem, a nie tylko hołdem oddanym kapelom NWOBHM, to muszę trochę potrącić z oceny. Ale sam album wydaje się być takim dziwnym hołdem. Ode mnie (4,4). Ulubione utwory? "Pawns of War" to dobry wybór, zarówno na utwór tytułowy jak i na teledysk, który reprezentuje ten nowy zespół. Poza tym tytułowy i "Lust For Power". Jacek Woźniak

Pale Divine - Pale Divine 2018 Shadow Kingdom

Nie wiem który z dwóch zespołów, Beezlefuzz czy Pale Divine jest dla Grega Dienera, Dana Ortta i Darina McCloskey'a ważniejszy, ale fakt faktem, ta ostatnia formacja w miarę regularnie wydaje kolejne płyty. "Pale Divine" jest piątą z kolei i jeśli ktoś polubił wcześniejsze dokonania tej amerykańskiej grupy, to tu również nie będzie rozczarowany. Beezlefuzz gra bardziej hardrockowo, tu jest zdecydowanie mocniej, chociaż to oczywiście moc z czasów największej świetności Black Sabbath oraz ciężkiego grania przełomu lat 70. i 80., kiedy heavy/doom metal z każdym tygodniem i miesiącem zyskiwał na znaczeniu i popularności. Te czasy już pewnie nie wrócą, bo teraz rządzi streaming i komórkowe "transmisje" z koncertów, ale co bardziej sentymentalni zechcą pewnie sobie te dawne lata przypomnieć, tym bardziej, że Pale Divine gają z pasją, nie oszczędzają wzmacniaczy, a komponować też potrafią, co nader dobitnie potwierdzają choćby "Spinning Wheel", "So Low" czy "Ship Of Fools", ale pozostała piątka niczym im nie ustępuje. (5) Wojciech Chamryk

Percival Schuttenbach - Dzikie Pola 2018 RedBaroon

Percival Schuttenbach należy do tych zespołów, które nie próżnują i regularnie dostarczają fanom nowe dźwięki. Biorąc pod uwagę projekt folkowy (Percival) w 2018 roku zespół wydał aż dwie płyty - "Slava III - Pieśni Słowian Zachodnich" oraz "Dzikie Pola". W ostatnich miesiącach Percival Schuttenbach gruntownie przebudował swój skład, w którym zostali jedynie niezatapialni liderzy - Mikołaj Rybacki i Katarzyna Bromirska. Od 2018 roku z tą dwójką w przeróżnych konfiguracjach występują członkowie takich zespołów jak Helroth, Johnny Coyote czy Chilli Crew. Teoretycznie nie ma prawa to działać, ponieważ reprezentują inne gatunki, nierzadko odmienne od tego, co gra Percival. A jednak wynikiem tej mieszanki jest najcięższa płyta w dyskografii grupy. Od dłuższego czasu dało się zauważyć, że zespół odcina się od swoich korzeni i jako Schuttenbach chce spróbować czegoś innego. Można to było zauważyć już na koncertach, kiedy zaczęły się pojawiać covery takich artystów jak King Diamond, Pantera czy Sepultura, z czego jeden z wymienionych doczekał się studyjnej wersji. Dlatego też nie dziwi fakt, że na "Dzikich Polach" mniej jest typowych dla Percivala folkowych zagrywek i zaśpiewów wokalistek, a więcej metalowych riffów i siarczystego głosu Mikołaja Rybackiego. "Dzikie Pola" nie biorą jeńców i od pierwszej sekundy uderzają w słuchacza mocnymi dźwiękami. Chwilę oddechu, ale to dosłownie chwilę można złapać w "Tańcu Trupów", który rozpoczyna się subtelną partią klawiszy. Klasyczny styl kapeli można usłyszeć dopiero w czwartym numerze, będącym w rzeczywistości interludium. Apogeum rozpoznawalnych dla Percivala dźwięków następuje w piosence "Chortyca". Co więcej możemy sprawdzić jak wokaliści radzą sobie a capella, które zaintonował gościnny, zawodzący śpiew Kacpra Siejkowskiego i jest to jeden z najlepszych momentów tego albumu. Jednak nic nie może wiecznie trwać i sielanka kończy się wraz z agresywnym początkiem "Wasylisy" co oznacza, że nie każdy fan Percivala Schuttenbacha będzie w stanie wysłuchać jej do końca. Kolejnym dowodem na inspiracje black metalem może być "Interludium II", ponieważ w tle miniatury słychać dźwięki iskrzącego się ognia. Kto wie, może w trakcie nagrywania swoją grą zespół doprowadził do pożaru w studiu. Ostatnimi wyróżniającymi się kompozycjami są "Pieśń małej Marii" oraz "Atak Maszyn". Pierwsza to istna biesiada z udziałem gitar elektrycznych, w której główny motyw momentalnie wpada w ucho. Z kolei ostatni numer na krążku cechuje się progresywną strukturą i posępnym klimatem wywołanym przez komunikaty radiowe w języku rosyjskim wygłaszane przez Ewę Piturę. Cały album jest bardzo spójny i dobrze współgra z opowiadaną historią, która nie zamyka się jedynie na dwunastu utworach, ponieważ jej prolog znajduje się we wkładce. Warto go poznać przed wysłuchaniem opowieści, gdyż fabuła jest wielowątkowa. Porusza m.in. temat


miłości, zdrady, zbrodni a nawet demonów i klątw. Ponadto została akcja "Dzikich Pól" została podzielona na kilka części, które nie są ułożone w chronologiczny sposób. Dlatego, aby móc dopasować wszystkie elementy układanki całość wymaga kilkukrotnego przesłuchania i zapoznania z prologiem. Nie od dziś Percival Schuttenbach romansuje z różnymi formami, ale dopiero na wydanym samodzielnie piątym albumie w pełni popuścił wodze fantazji stawiając na progresywny black metal z domieszką folku. Jednakże nie obyło się bez problemów. Chociaż Percivala Schuttenbacha ma talent do pisania chwytliwych piosenek, kilka z nich jest całkowicie bezpłciowych, choć instrumentaliści próbują je ratować odwołaniami do starszych kompozycji. Na domiar złego na albumie znalazły się utwory, w których partie solowe są za długie, a na refreny i rozbudowę struktury zabrakło pomysłu. Przez większość czasu słuchamy chorusów złożonych ze zwykłego "LaLaLa". Powoduje to, że "Kaźń" i "Trzej Wędrowcy" jako autonomiczne piosenki zlewałyby się ze sobą. Największym minusem wydawnictwa jest jednak brzmienie, które jest nieczytelne i bez wkładki z tekstami w ręce ciężko jest rozszyfrować teksty. Problemem jest to, że bas został w miksie przesadnie wysunięty i zagłusza nie tylko inne instrumenty, ale także wokalistów. Boli to zwłaszcza, kiedy przypomnę sobie płyty - "Strzyga" oraz "Slava III - Pieśni Słowian Zachodnich", które mogły się pochwalić najlepszym soundem spośród wszystkich płyt Percivala. Percival Schuttenbach zarejestrował naprawdę dobry materiał będący najcięższym w historii zespołu, na którym nie brakuje potencjalnych hitów mogącym wejść na stałe do setu koncertowego. Jednakże "Dzikie Pola" wymagają kilkukrotnego przesłuchania i przyzwyczajenia, ponieważ otwierają nowy rozdział w historii zespołu. (5) Grzegorz Cyga

Pertness - Metamorphosis

lepszym w tym zestawie "I'm A Slave", ale całość do kosza. (1) Wojciech Chamryk

Picture - Live 40 Years Metal Ears 1978 -2018 2018 Pure Steel

Pamiętam jak dorwałem LP "Heavy Metal Ears", który do dziś jest jednym z moich ulubionych w dyskografii tej holenderskiej formacji, a potem mozolnie kompletowałem kolejne. Zawsze brakowało mi wśród nich albumu koncertowego, a przecież w latach 80. wiele znacznie mniej popularnych zespołów wydawało jak nie takie długograje, to chociaż MLP z kilkoma numerami. Sytuację poprawił nieco "Live 2008", ale było to wydawnictwo właściwie marginalne, z racji niewielkiego nakładu i potencjału wydawcy. Zespół nie przespał jednak znaczącego momentu 40-lecia, stąd pojawienie się albumu będącego przedmiotem niniejszej recenzji. Nagrał go w 4/5 oryginalny skład, odpowiedzialny za dwa pierwsze albumy Picture, z wokalistą Ronaldem Van Prooijenem. I co istotne radzi on sobie za mikrofonem doskonale, a 60-tkę ukończył przecież już kilka lat temu. Pozostali weterani - bo nowy w składzie gitarzysta Appie de Gelder też nie jest młokosem - dzielnie frontmanowi sekundują, efektem czego jest 17-utworowe the best of Picture live. Przeważają oczywiście starsze utwory, poza dwiema wycieczkami w czasy powrotnego albumu "Old Dogs New Tricks" sprzed dziewięciu lat. I dobrze, bo jednak Picture to przede wszystkim trzy pierwsze płyty, fajnie więc, że zespół wybrał też sporo numerów z LP "Diamond Dreamer", na którym śpiewał już Shmoulik Avigal. Z kolei szkoda jednak, że czwartą płytę reprezentuje tylko tytułowy "Eternal Dark", zabrakło też miejsca choćby dla jednego-dwóch numerów z kolejnych płyt, no i słychać też, że ten jubileuszowy koncert zespołu odbył się z udziałem niewielkiej publiczności. Cała reszta jednak już się zgadza, tak więc: (4,5).

2018 Pure Steel

Szwajcarski Pertness może poszczycić się nie lada stażem, bo początki tej formacji sięgają roku 1993, ale tak naprawdę zaistniała dopiero w roku 2007, wydając pierwszy album. "Metamorphosis" jest czwartym z kolei i dawno nie słyszałem tak marnego power metalu. Dobrze przynajmniej, że składające się na tę płytę utwory są bardzo krótkie, bo w "słusznych" rozmiarach 6-10 minut dosłuchanie ich do końca byłoby już wyzwaniem przekraczającym moje możliwości. Generalnie jest to jakaś parodia powerowej stylistyki, perkusista tłucze w bębny jak szalony, ale brzmią one tak plastikowo, że ich soundu gorzej chyba już nie dało się ustawić, a wokalista porykuje tak, jakby próbował wygrać casting do jakiegoś mocniej grającego bandu - w "Face To Face With Hell" próbuje nawet blackowego skrzeku. Trafiła się tu również parodia folku ("Waves Of Pain"), są momenty mroczniejsze z syntezatorem ("Left Behind"). Gitarzyści na tym tle radzą sobie całkiem, całkiem, szczególnie w naj-

Wojciwech Chamryk

Pinn Dropp - Perfectly Flawed 2018 Music And More

Ten warszawski zespół objawił się zupełnie niespodziewanie dzięki debiutanckiej EP-ce, a teraz stawia przysłowiową kropkę nad i pierwszym albumem. "Perfectly Flawed" - cóż za przewrotny to tytuł, bo dawno nie słyszałem tak udanej płyty z progresywnym rockiem! "Chcemy grać po prostu najlepszą muzykę jaką możemy, poruszając się w obszarach tego, co zostało zdefiniowane jako "prog", ale też nie na siłę. Sam fakt, że wykorzystujemy takie instrumenty jak melotron czy analogowe

syntezatory niekoniecznie musi skazywać nas na "skansen". Po prostu lubimy takie brzmienia" - podkreśla lider grupy Piotr Sym. "Czerpiemy garściami ze wspaniałej muzycznej tradycji, przepuszczamy to jednak przez nasz tunel rzeczywistości" - wtóruje mu basista Paweł Woliński, a dowodów prawdziwości tych słów mamy na tej długiej, urozmaiconej płycie bez liku. Trwająca blisko 21 minut kompozycja tytułowa "Perfectly Flawed" to przykład najbardziej dobitny, bo to rozbudowana, efektowna suita, faktycznie "sztuka wpięciu aktach według Pinn Dropp". Nie brakuje też innych, nieco krótszych, ale też rozbudowanych i wielowątkowych utworów, jak "Unresolved" czy "Cyclothymia", są krótsze, mogące kojarzyć się z progresywnie ujętym metalem ("Significant Someone"), a "Kingdom Of Silence" to po prostu przebój, mający w sobie sporo ze szlachetności ambitnego popu lat 80. Kiedyś naszą eksportową proggwiazdą byli Collage, teraz w świecie liczą się Riverside - kto wie, czy za kilka lat nie dołączy do nich Pinn Dropp, bo szanse mają spore i życzę im tego z całego serca. (6) Wojciech Chamryk

Professor Black - LVPVS 2018 High Roller

Professor Black to solowy projekt Chrisa Blacka, znanego z kilkunastu zespołów i ogromnej aktywności na podziemnej scenie. Tutaj też szaleje na całego, bo nie dość, że jednego dnia wydał aż trzy firmowane nazwą Professor Black płyty, to każda z nich jest diametralnie inna, chociaż rzecz jasna metalowa. "LVPVS" to rzecz spośród nich najbardziej eksperymentalna. Składają się na nią cztery długie - każda trwa dokładnie 11:06 - instrumentalne kompozycje. Lider zagrał w nich na perkusji i okazjonalnie na gitarze, a wspierają go basista JWW (ex-Agalloch), klawiszowiec Jussi Lehtisalo (Pharaoh Overlord) oraz gitarzysta Matt Johnsen. Efekt ich współpracy to nieoczywisty, posępny doom, ale też z minimalistycznymi odlotami w rejony transowej psychodelii czy kojarzący się, dzięki wykorzystaniu syntezatorów, z progresywnym space rockiem. (4). Professor Black - Sunrise 2018 High Roller

Plague Years - Unholy Infestation 2018 Seeing Red

Ta okładka jest brutalna. Naprawdę, poziom podobny do okładek zdobiących albumy greckiego Chainsaw. Wiecie, za pierwszym razem grafiki Eda Repki mogą szokować, jednak za n-tą iteracją podobnego motywu już personalnie rzucam tylko okiem, mówię spoko, kolejne gore z 3-4 postaciami i komicznym przedstawieniem otaczającego świata. Wprost przeciwnie jest jednak z muzyką Plague Years i ich debiutem "Unholy Infestation". Przez chwilę musiałem sprawdzić czy czasem członkowie z tego zespołu nie mają coś wspólnego z Power Trip. Tak, sposób komponowania utworów mają trochę przypominający tę thrash metalową grupę - najbardziej obreazuje to wokal, do którego jest dodane echo, trochę przywodzące pamięć utworów z "Nightmare Logic". Również tematyka jest dość podobna, oba zespoły odnoszą się do rzeczy jak pożoga, zniszczenie czy odbieranie życia. Albo ten riff z "Aeon of the Serpent" grany w czasie 4:30. Wracając na chwilę do okładki. Tak, oddaje brutalność, jaką przekazuje zespół swoim brzmieniem gitar. Jeśli miałbym je do czegoś porównać, to może do, nie do końca docenianego albumu Sodom "Tapping The Vein". Czas trwania albumu? To zależy jak długo będziesz powtarzał te niecałe 30 minut muzyki, które jest zawarte na CD. Pozycjonowanie? Dobrze zrealizowane. Od prędkich crossoverowych motywów w "Taker of Life", do wolniejszych, bardziej melodyjnych riffów i solówek na "Aeon of the Serpent". Od syntezatorowego, elektronicznie wygenerowanego poprzedzającego intra, po przez zróżnicowane partie perkusyjne na "Unholy Infestation", aż do niespodziewanego momentu solowego gitary we wstępie "Outer Darkness". Czy pojedynczą frazę kończącą solówkę i wrzucającą do tego prostego, acz świetnego w swojej skromności riffu.

"Sunrise" jest z kolei w pełni solowym dziełem Blacka i ukazuje jego liryczniejszą stronę. Jak podkreśla muzyk wielki wpływ miały tu nia niego dokonania takich tuzów jak Blackie Lawless, Rock 'N' Rolf czy Quorthon. Stąd próba spojrzenia na metal również z tej nieoczywistej strony, tak jak w bardziej rock'n'rollowym/beatlesowskim "Die By The Sun" czy cudownie archaicznym "No Way Back". Momentami robi się też bardziej epicko ("In The Fire And The Rain"), słychać echa hard rocka (wywiedziony z "Symptom Of The Universe" Black Sabbath "Gathering Stone") czy NWOBHM ("Closer To Death"), a w balladowym "Fall From On High" Black też jest całkiem przekonujący. (4,5). Professor Black - I Am The Rock 2018 High Roller

I na finał "I Am The Rock", zarejestrowany z gitarzystą Markiem Sugarem. Już logo zainspirowana coverem albumu "Overkill" Motörhead okładka dobitnie uświadamiają potencjalnemu słuchaczowi co jest na rzeczy, bowiem tych 11, trwających raptem 36 minut, utworów, to hołd Blacka dla wczesnego etapu istnienia zespołu Lemmy'ego, Fast Eddiego i Philthy'ego Animala. Jeśli ktoś uważa dzień za stracony bez odsłuchu którejś z pierwszych płyt Motörów, to pokocha "I Am The Rock" od razu, bo to energetyczny heavy/rock 'n' roll tej samej szkoły, nie robiący przy tym w żadnym razie wrażenia beznamiętnej zżynki - włączcie "Bad News", "Hired Gun", "Shakedown" czy "Hard To Please" i przekonajcie się sami. (5) Wojciech Chamryk

RECENZJE

175


Solówki, motywy, guzik mnie obchodzi, że pewnie zagrane już wielokrotnie, tu naprawdę brzmią dobrze. Jest to apoteoza, w której muzyka nie musi być skomplikowana czy kompozycyjnie oryginalna, by brzmieć dobrze. Musi ona po prostu być świadomie i dobrze złożona. I goście z Plague Years to zrobili. Czy jest to lepsze od Power Trip? Pozwól, że odpowiem na to pytanie w taki sposób - po co wybierać, skoro można wziąć oba? (5). Poza tym przez tą okładkę mam ochotę na strzelankę Blood z 1997. Polecam ją z fanowskim patchem BloodGDX i modem Death Wish. Jacek Woźniak

Powerwolf - Metallum Nostrum 2019 Napalm

Covery nagrywane w stylu 1:1 sprawdzają się na koncertach jako rozkręcacz (dość wspomnieć otwierający Wacken coverowy koncert Skyline). Umieszczanie ich na płytach według mnie traci sens, bo przecież zawsze można zwyczajnie posłuchać oryginału. Co innego twórcze covery, w których kapela szlifuje pierwotny kawałek w swojej estetyce. Właśnie do takiego rodzaju utworów należą tracki z krążka Powerwolf "Metallum Nostrum". Klasyczną tkankę heavymetalowych klasyków (bo taki był dobór numerów) Niemcy ubrali w swoją kościelną estetykę okraszoną organowymi klawiszami i dostojnym wokalem Dorna. Absolutnie kapitalny jest otwierający płytę cover Judas Priest "Touch of Evil". Sprawia wrażenie, jakby był celowo stworzony do takiej powerwolfowej stylistyki i od 1990 roku czekał na swoje przeznaczenie. Brzmi jak naprawdę świetny kawałek Powerwolf mogący dumnie zamykać jedną z ze starszych ich płyt. Podobnie sprawdza się rozpędzony "Out of Fields" Gary' ego Moora i ciężki "Gods of War Arise" Amon Amarth (podobnie jak w przy-

Ravager - Eradicate … Annihilate … Exterminate 2017 Iron Shield

Album zaczyna się bezpośrednim szybkim wejściem w postaci motywów "Burn The Cross"… dobra, nie muszę mówić, że mnie już nudzą te krytyki chrześcijaństwa? Jednak jestem w stanie zaakceptować całkiem dobrą i szybką petardę, tak jak "Deathbringer" mający wstęp inspirowany Megadeth. Jednak wróćmy do tematu: liryki. Album "Eradicate… Annihilate… Exterminate" odnosi się do zagadnień związanych z upływem czasu, religii, przewagą sił czy wojną na wyniszczenie. No i te inspiracje tematem żywych trupów w postaci "Human Sacrifice" oraz "The Walking Dead". Chyba na format tej recenzji jest

176

RECENZJE

padku coveru wykonanego przez Sabaton, wyciąga na wierzch fakt, jak bardzo proste muzycznie są kawałki Amon Amarth). Powerwolf doskonale przekształcił aranżację tych numerów zanurzając je w typowych dla siebie procesyjnych ozdobnikach. Wydawać by się mogło, że wielki potencjał ma "Headless Cross". Co ciekawe, okazało się, że podmienienie gitar na organy wcale nie "zpowerwolfowało" tego klasyka Black Sabbath. Numer jest zbliżony do oryginału, dobrze zaśpiewany, ale nie przynosi efektu zaskoczenia takiego, jak wspomniane wcześniej utwory. Domyślam się, że wybór wiązał się z tematyką kawałka, niezwykle pasującą do tekstów niemieckiej ekipy. Podobnie zapewne było z "Conquistadores" Running Wild. Co ciekawe, o ile śpiewanie o "holy church" doskonale pasuje do Powerwolf, o tyle kawałki w tym tempie i braku możliwości wyeksponowania organów-klawiszy "Wilkom" nie służy. Takie kawałki jak wspomniany "Conquistadores" ale też "Power and Glory" Chroming Rose po prostu w tym wykonaniu nie brzmią. Odważnym wyborem na cover był "Edge of Thorns" Savatage. To wyzwanie zarówno wokalne jaki gitarowe oraz związane z kreowaniem nastroju. Powerwolf co prawda zagrał ten kawałek topornie, ale niewątpliwie udało mu się nadać typowy dla siebie szlif. Tego rodzaju podejście do coverów bardzo lubię, dlatego płyty słuchałam z wielką frajdą. Świetne intelektualne wyzwanie dla muzyków i dla słuchacza. Płytę można kupić jako osobne wydawnictwo AD 2019 albo... jako drugi dysk na jednym w wydań "Blessed and Possessed". (4,5) Strati Purgatory - Purgatory EP 2018 Century Media

Wow! Ale nam Schaffer niespodziankę zrobił! Bardzo dobrze się dzieje w obozie Amerykanów - Iced Earth wydał kapitalną płytę, a Schaffer wyciągnął z lamusa, zdawałoby się już zapomniany zespół i nadał mu brzmienie, którego nie powstydziłby się Iced Earth w swoich najlepszych czasach. Eliksir, jaki wyczarował nam na "Purgatory" to jest dokładnie to, czego nam trzeba. Muszę przyznać, że krok Schaffera bardzo mnie zaskoczył. Niemal każdy muzyk w wystarczający do podsumowania tego albumu w tym zakresie. Dalej: brzmienie. No jest niedopracowane. Tak trochę nie przekonujące, co można usłyszeć na "Burn The Cross". Jak dla mnie trochę brakuje głębi, niższych tonów. Ale da się to przeżyć. Trochę nie rozumiem wyborów kompozycyjnych, takich jak ten jednostajny odtwórczy riff z 1:20 i jednowymiarowa perkusja na "Human Sacrifice" czy to zwolnienie na "Unknown Dreams". Jeśli chodzi o długość, to w większości są to utwory o przeciętnej długości, od 2 do 5 minut. Jednak jak już wspomniałem, trafiają się także bardziej dopracowane kompozycje, jak "Deathbringer". Co do inspiracji? To wydaje mi się, że jest to szeroki katalog, od Slayer zmieszanego z Metallica na "Trapped Inside", przez samego Slayer na "Burn The Cross" oraz wpływy Destruction na "Unknown Dreams", aż do Exodus na "Mad" i znowu Destruction na "Alarm Clock Terror". Wokale są wystarczające, jednak całokształt albumu sam w sobie wydaje mi się, że jest takim typowym, przeciętnym thrash metalem, mającym swoje wady i słyszalne inspiracje. Jednak utrzymuje całkiem dobrze tempo, prędkości i część kompozycji może być satysfakcjonująca. Ale

Dzięki bogom Schaffer zabrał się za ponowne nagrywanie "Purgatory" teraz, gdy i Iced Earth jest w świetnej formie muzyczno-brzmieniowej (nie chcę myśleć jakby to wyglądało w czasach "Framing Armageddon"), bo ewidentnie nastroje, pomysły mu sprzyjają. Napisałabym, że chcę więcej, ale tego "więcej" w lamusie niestety niewiele już mu zostało. (5) wywiadzie powtarza, że pierwsze kawałki z demówek, to tylko karma dla szalonych fanów z wypiekami polujących na każde kasetowe demo spod szafy. W oczach muzyka to nieporadna próba grania, szczeniackie wasted years. Nie u Schaffera. Muzyk jednoznacznie pokazał, że kawałki sprzed icedearthowej ery kompozycyjnie bronią się znakomicie. I choć miłośnicy demówek spod szafy będą bronić jej jak lwica młodych, nie da się ukryć, że dopiero współczesne nagranie wyciągnęło z nich to, co najlepsze. Riffy brzmią jak świetne icedearthowe żyletki, same kawałki nabrały głębi, klimatu oraz - co chyba od razu rzuca się w uszy - są dużo lepiej zaśpiewane. O ile Gene Adam na oryginalnej demówce nie brzmi imponująco, momentami zdaje się wręcz miauczeć, o tyle na "Purgatory" AD 2018 brzmi jakby przez te 30 lat cały czas aktywnie śpiewał w heavymetalowych bandach. Jego obecność, ale też obecność gitarzysty Billa Owena przypieczętowuje wiarygodność zespołu. To nie jest tylko wersja Schaffera obarczonego bagażem 30-letniego tworzenia dla Iced Earth. To wskazanie jak Purgatory powinno brzmieć bez względu na czas i okoliczności. Najdziwniejsze jest jednak to, że dzięki wyszlifowaniu numerów z lat 80. Schaffer pokazał nam jak wyglądała kolebka pomysłów na Iced Earth. Na starych nagraniach prawie nie słychać, że początek "Draculi" to subtelna zapowiedź początku przyszłego "Jekyll and Hyde" czy motywów w środku "The Phantom Opera Ghost", a w "In Your Dreams" jest deklamacja w stylu odrobinę późniejszego "Colors". Na EPkę trafiły kawałki znane wcześniej z EPki "Horror Show" (w całości do odsłuchania na YouTube), "Burning Oasis" i niezarejestrowany na demówce kawałek "In Your Dreams". Współczesna EPka to prawie pół godziny bardzo dobrego heavy metalu rodem z lat 80. z doskonałym brzmieniem. jest odgrzewana. (3,2).

Ravager - Thrashletics 2019 Iron Shield

"Eradicate… Annihilate… Exterminate" był stosunkowo przeciętnym albumem. Wystarczającym, ale posiadającym swoje wady. Jego utwory były utrzymane w stosunkowo krótkiej formie, zaś brzmienie wymagała dopracowania. "Thrashletics" różni się trochę od "Eradicate… Annihilate… Exterminate", chociażby wystąpieniem bardziej akustycznego, spokojnego intra i outra, które tworzą klamrę kompozycyjną czy dłuższego utworu, w postaci "Slaughter of Innocents". Jeśli chodzi o brzmieniowe i kompozycyjne inspiracje, to słyszałem tutaj między innymi Artil-

Strati

Razgate - Welcome Mass Hysteria 2018 Punishment 18

"Welcome Mass Hysteria". Jakby tu go opisać? Thrash metal, zbliżający się do heavy metalu. Znaczy nadal to jest thrash metal, ale i nie tylko, co można usłyszeć na przykład na "Skinwalker" czy pod koniec "Welcome Mass Hysteria". Jeśli chodzi o to, co mi muzyka tego zespołu przypomina, to między innymi Exodus w "Sacrifice - Rebirth" i Slayera w "1348" oraz "Ride For A Fall". Też słyszę małe inspiracje Voivod w "The Agony Is Real". Jednak w tym samym utworze pojawiają się też bardziej hard-rockowe motywy, w solówce między 3:00 a 3:30. Poza tym ten tapping na "Skinwalker"… gdzieś już coś podobnego słyszałem. Nie są to jakieś wybitnie oryginalne rzeczy, jednak w większości dają radę w warstwie kompozycyjnej. Co do wokali, mogłyby być lepsze, bo obecnie są dość przeciętne. Pozycjonowanie i brzmienie: gitary trochę wchodzą na wokalistę (słychać to m.in w "1348" i "The Agony is Real"). Perkusja trochę wchodzi na gitary. Ogólnie można było dopracować te bardziej zagęszczone instrumentalnie motywy. Poza tym jest ono wystarczające. Ale mogło być lepsze. Kompozycyjnie? Jest utrzymane parę dobrych momentów, kilka kompozycji przypadło mi do gustu, chociażby niektóre motywy z "Skinwalker" oraz "Sacrifice - Rebirth". lery na "Thrashletics" i "Dysphoria" oraz Slayer i w mniejszym stopniu Vio-Lence na "Kill For Nothing", i w większym na "Dead Future". Wokale? Znośne. Nie są aż tak porywające i oryginalne jak wokalista wcześniej wspomnianego Violence. Jeśli miałbym je do czegoś porównać, to myślę, że trochę bliżej wokaliście bliżej do wokalisty Vektor. Tematyka? Same przyjazne i grzeczne tematy, takie jak chociażby opis młyna na koncercie, szaleństwo, pesymistyczna przyszłość i rzeź w My Lai (Wojna w Wietnamie). Równie grzeczne są kompozycje, które opierają się na średnioszybkich motywach i zawierają w sobie podwójną stopę. Jak dla mnie "Thrashletics" są trochę inne od debiutu Ravager, trochę bardziej ciekawsze oraz rozbudowane, aczkolwiek wciąż w pewnym stopniu odtwórcze i powtarzające się za innymi zespołami. Brzmieniowo jest lepiej w porównaniu do poprzedniego albumu, sama jakość techniczna nie pozostawia wiele do życzenia, jednak wiele motywów już słyszałem wiele razy, przez co jestem bardziej do tego krytycznie nastawiony. (4). Jacek Woźniak


Wydaje mi się, że motyw z samego końca albumu nawiązuje do tego melodyjnego intra omawianego długograja - w tym wypadku trwającego aż 51 minut. Tematyka? Inspirowana tropami heavy metalowymi, od apokalipsy, przez doświadczenia personalne, aż do inspiracji okresami historii (1348 przyjmuje się za rok wybuchu plagi dżumy w Europie). Czego mi najbardziej brakuje na tym albumie? Lepszego brzmienia oraz wypozycjonowania. Ode mnie (3,7). Fajna okładka swoją drogą. Inspiracji Cthulhu nigdy za wiele. Jacek Woźniak

Raven - Screaming Murder Death From Above: Live In Alborg 2019 Steemhammer/SPV

Ten album to dowód na to, że przypadkowo nagrany koncert może przerodzić się w kolejny punkt w dyskografii grupy. Powstał album koncertowy, którego absolutnie nikt nie planował. Pytanie tylko, czy to wydawnictwo aby na pewno rzeczywiście było potrzebne. Na to ciężko jednoznacznie odpowiedzieć. Plusem "Screaming Murder Death From Above: Live In Alborg" jest naturalizm oraz brak ingerencji w nagrania. Mamy tu po prostu legendarny zespół metalowy, który grał jeden z wielu koncertów na trasie, a muzycy nawet nie mieli świadomości, że ktoś to rejestruje. Zatem nie uświadczymy tu jakichś specjalnych, przygotowanych na tą okazję i wyuczonych monologów. Wszystkie reakcje publiczności oraz wykonanie zespołu są w 100% naturalne i szczere. No więc to jest plus, ale pamiętajmy, że tego typu wykonania mają też swoje wady. Tutaj mamy jedną. Zespół był po prostu za bardzo "wyluzowany" i czasem się trochę gubił, co momentami słychać. Co do doboru setlisty, nie ma co narzekać. Mamy tutaj zarówno reprezentanta ostatniej płyty "ExtermiNation" w postaci utworu "Destroy All Monsters", jak i sporą część "ravenowej" klasyki. Między innymi klasyczne już "All For One" czy "Hell Patrol". Powróćmy do pytania, które już tu padło. Czy ten album jest niezbędny. Odpowiem, że nie. Ale jego obecność na rynku nie jest oczywiście niczym złym. Wielcy fani na pewno go nabędą, a dla tych mniej fanatycznych również będzie on pewną ciekawostką. A zespół... Czy oni muszą komuś jeszcze coś udowadniać? (4)

takich zespołów jak Tokyo Blade, Fire Wölfe, Metal Church czy Savatage. Od zespołu czuć świeżość i energię jaka często nie współpracuje ze staromodnym brzmieniem. Tutaj natomiast nie brakuje old schoolu i kopa w stylu lat 80-tych, być może dzięki temu, że skład Reverence miał na tyle szczęścia, by poczuć na własnej skórze, kiedy heavy metal stawał się popularny w Stanach. W roku 2017 zespół spotkała nieoczekiwana tragedia. Stracili oni gitarzystę, który od samego początku był częścią Reverence. Pete Rossi zmarł w wieku 47 lat. Po kilku miesiącach zespół powrócił z EPką "Foreverence", gdzie na gitarze zagrał Paul Kleff. "Vengeance Is… Live" swoją premierę miało 7 grudnia 2018 i jest to album przedstawiający utwory zagrane na żywo. Trwa on ponad godzinę, więc można zaliczyć go do tych dłuższych. Kompilacja piętnastu utworów to odzwierciedlenie ulubionych kawałków członków zespołu. Na albumie tym znalazły się również dwa covery - jeden to "Power of the Night", w którym najprawdopodobniej najbardziej odnalazł się perkusista, który w przeszłości współtworzył Savatage. Drugi cover to "Wasted Years" autorstwa Iron Maiden, z którego osobiście się ucieszyłam, ponieważ nie musiałam już tylko sobie wyobrażać jak Scott prezentuje się w roli Bruce'a Dickinsona. Podobieństwo ich głosów jest niezaprzeczalne i ciężko tego nie zauważyć. Wszystkie 15 utworów przedstawia przekrój dotychczasowej dyskografii Reverence, więc każdy kto oczekiwał świeżego materiału na nowym albumie mógł się nieco zawieść. Na szczęście zespół zapewnia, że pracuje już nad kolejnym albumem, gdzie usłyszymy nieznane nam utwory. Jeśli chodzi o jakość muzyki to trzeba przyznać, że zespół świetnie się prezentuje na żywo. Nie ma miejsca na niedociągnięcia czy pomyłki, jeśli tak brzmią na każdym koncercie, to uważam, że warto ich zobaczyć. Moją uwagę najbardziej przykuły thrashowe riffy i solówki. Jednak znowu, zabrakło tu efektu niespodzianki, ponieważ utwory nie są nowe. Reverence idealnie wpisuje się w świat heavy metalu jednak nie jest moim zdaniem wystarczająco oryginalnym zespołem, by się wyróżniać na tle reszty. Nie idzie jednak powiedzieć, że grają źle - muzyka jest bardzo dobra. Technicznie wszystko się zgadza, wokal jak już wspomniałam nieco podobny do Bruce'a Dickinsona, jednak ponownie trzeba przyznać, że to nic nowego, ponieważ bezpiecznie można powiedzieć, że nie stworzą drugiego Iron Maiden, na szczęście po ich twórczości widać, że nawet do tego nie dążą, choć można myśleć, że inspiracja jest spora. Osobiście oceniam Reverence jako dobry zespół i trzymam za nich kciuki. Liczę również, że zaskoczą kolejną płytą i pożałuję słów o braku oryginalności. (4)

Bartłomiej Kuczak

Reverence - Vengeance Is … Live 2018 ROAR!

Reverence to zespół z zaledwie dziewięcioletnim stażem, nie znaczy to jednak, że jego członkom brakuje doświadczenia, czy umiejętności. Wręcz przeciwnie - w skład wchodzą muzycy z

Paulina Manowska

Rezet - Deal with It 2019 Metalville

Wywiady i publikowanie ich w kwartalniku ma to do siebie, że często czytelnik z nich dowiaduje się o rzeczach, które miały miejsce jakiś dłuższy czas temu, w

wywiadzie to stoi, jakby zdarzyło się wczoraj. Tak przyszła mi na myśl ta refleksja podczas mojego kolejnego wywiadu z Rezet, gdzie Ricky Wagner powiedział mi o tym, że teledysk do "Treadmill To Hell" ma być 26 stycznia. W momencie, w którym to tłumaczyłem, był 28 styczeń. Skoro już piszę o nim, to ten utwór zasłużył sobie na teledysk. Brzmienie, melodyjne wokalizy, dość proste i niezbyt oryginalne w pewnych momentach riffy, całkiem niezłe solówki. Wystarczy żeby stworzyć całkiem dobry, wręcz bardzo dobry utwór. Jest on poprzedzony, trochę jak w demo/debiucie Annihilatora ("Alice In Hell"), utworem instrumentalnym. Być może "Behind Glass" jest prostszy kompozycyjnie, jednak mogę go tutaj porównać do "Crystal Ann". Jeśli jesteśmy przy porównaniach, to od razu odbębnię sobie te odnoszące się do ich poprzedniego albumu. Tak więc, brzmienie w mojej ocenie się poprawiło, szczególnie jeśli chodzi o wokale. Jednak wciąż są riffy inspirowane Megadeth, wciąż są tematy polityczne. I jeśli ktoś uważa, że jest inaczej, to tylko odniosę się do motywów z "No Plan B", "Spiral Down" czy "Dead Or White" i chybcikiem przejdę do innych podobieństw, które moje uszy wychwyciły. Słyszę tu jeszcze pewne motywy, które mogłyby się pojawić w twórczości zespołów takich jak Exodus i Testament (na "Deal With It"). Muzyka na tym albumie wydaje mi się wystarczająco zróżnicowana, posiada pewien szkielet, na którym zespół wplata swoje koncepty. Chociażby już wspomniana przeze mnie w wywiadzie z nimi klamra kompozycyjna w postaci "Broken Glass" oraz "Pile Of Shards". Oba instrumentalne, z których "Pile Of Shards" wyszedł jako utwór oparty na wstępie. Od razu tu muszę przyznać, że jakoś mnie "Pile Of Shards" nie pociągnął, ale słyszę tu pewien klimat, który kojarzę z "As Darkness Falls" Hexenhaus. Jeśli ktoś nie jest pewien, że album jest wystarczająco zróżnicowany, to chyba "Pile Of Shards" jest wystarczającym potwierdzeniem. "No Plan B", już się pojawiło? To pojawi się ponownie, te chórki są genialne. Nie spodziewałem się tego rodzaju refrenów w utworze inspirującego się melodiami spod czupryny rudego. "No Plan B" jednak przygotowuje do balladowego hard rocka reprezentowanego przez utwór "Alone". Co do chórków jeszcze, to występują na stosunkowo wolnym "Thunder Raiders". Instrumentarium. Tu mi się wydaje, że jednak to gitary elektryczne wodzą prym w budowaniu klimatu wraz z wokalem. Czasami bas jednak wyjdzie na chwile przed szereg, bo potem usunąć się trochę na bok. Perkusja? Myślę, że jej brak wpłynąłby negatywnie na rytmiczność tego albumu. Teksty. Są skoncentrowane na zagadnieniach związanych między innymi ze społeczeństwem i polityką. Autor liryk odnosi się do współczesnych czasów, krytykując w pewien sposób konsumpcjonizm i hipokryzję pewnych jednostek. Teksty są bardziej bezpośrednie i opierają się na dość widocznych przykładach, oraz zwykle opisują emocje podmiotu lirycznego… w sumie jak w dużej części tego typu muzyki. I o ile czasami mogę się nie zgodzić z pewnymi rzeczami, które są w lirykach tego zespołu, to muszę przyznać, że sama muzyka ma swoją pewną klasę. Album jest zróżnicowany, pewne motywy mnie wzięły ("No Plan B", "Treadmill To Hell" oraz "MPDV"), zaś brzmienie jest lepsze, w porównaniu do poprzedniego albumu. Nie podoba mi się trochę "Alone" oraz "Pile Of Shards", które jako utwór wydaje się na doczepkę - by spełnić ten jeden koncept

"klamry". Dla kogo to jest? Jeśli jesteś fanem Megadeth i poszukujesz czegoś, co będzie brzmiało podobnie, to jesteś w domu. Dobrze urządzonym domu… Jednak ten zespół ma prawo być oceniany jako twórca własnego stylu, bo pomimo wielu słyszalnych wpływów, Ci artyści inkorporują je do własnego stylu czego przykładem może być "Treadmill To Hell", które jest dostępne na kanale zespołu. Myślę, że (4,25) będzie tu sprawiedliwą oceną. Jacek Woźniak

Rosy Vista - Unbelievable 2019 Steamhammer/SPV

W momencie gdy SPV podało informację o współpracy z Rosy Vista, żeńskiej kapeli hard rockowej, przez głowę przeszło mi, że tę nazwę już gdzieś słyszałem. Jednak nie drążyłem sprawy. Natomiast, gdy przyszło do napisania recenzji musiałem trochę zdobyć informacji o tym zespole. Wtedy wyjaśniło się skąd w ogóle znam tę nazwę. Okazało się, że dziewczyny swego czasu kolaborowały z Czechami z Citron. Wówczas były u mnie na tapecie albumy Braci Czechów "Plni Energie" i "Radegast", więc mimochodem obiła mi się ich nazwa o uszy. Wtedy też nie zgłębiłem tematu. Jedynie wiedziałem, że w roku 1985 wydali w Noise EPkę "You Better Believe It!". Natomiast jej zawartość usłyszałem stosunkowo niedawno i to prawdopodobnie na YouTubie. Nie sądzę abym widział kiedykolwiek to wydawnictwo na winylu. Brzmiało to jak hard'n'heavy w stylu Heart, Pat Benatar czy Vixen. Zresztą o zawartości tej EPki można będzie się przekonać słuchając "Unbelievable" w skład której weszły wszystkie pięć kawałków. Być może reszta muzyki jest również z lat osiemdziesiątych, bowiem wtedy dziewczyny były gotowe już do nagrania pełnego albumu. Ogólnie w latach osiemdziesiątych było wokół nich sporo szumu. Na tyle dużo, że nawet zwerbowały Barbarę Schenker, która współtworzyła wtedy nieźle radzącą sobie kapelę Viva. Czemu im wtedy nie wyszło chyba będzie ciągle zagadką. Ogólnie zawartość "Unbelievable" jest oldschoolowa, z pewnością starszych zabierze w sentymentalną podróż, jednak muzyka została nagrana w sposób współczesny. Porównując brzmienia te obecne z tymi z lat osiemdziesiątych słyszy się zdecydowaną różnicę. Mimo mojego uwielbienia do złotych lat hard'n'heavy to jednak wolę te aktualne brzmienie Rosy Vista. Album pod względem muzycznym jest również urozmaicony. Także mamy do czynienia z typowym siarczystym hard' n'heavy (otwieracz "Crazy"), klimatycznym i motorycznym heavy ("Sadistic Lover"), urokliwą rockową balladą ("Too Much Feeling"), z rozpląsanym hard rockiem o orientalnych ozdobnikach ("Hopatina") melodyjnym heavy metalem ("Rockin' Trough The Night") oraz ze wszystkimi tymi składowymi w różnych konfiguracjach. Jednak od momentu gdy takie granie święciło swój triumf minęło parę dekad i teraz nieraz wydaje się ono nam bardzo schematyczne. Takim testem czy dziewczynom z Rosy Vista udało się uciec przed zbyt-

RECENZJE

177


nim szablonem, sztampą i manieryzmem jest ostatni na krążku cover Steppenwolf, "Born To Be Wild". Jeżeli wersję dziewczyn przyswoicie bez problemu wtedy będziecie wiedzieli, że ta sztuka im się udała. Natomiast jeżeli będziecie mieli inne odczucia to niestety Paniom nie udało się uciec od zbioru klisz użytych wielokrotnie przez innych. Jest to dylemat, który niesie ze sobą "Unbelievable" i w zależności jakie przyniesie wam rozwiązanie, tak też ocenicie tę płytę. Mnie wydaje się całkiem w porządku. (4) \m/\m/

w "Distant Signals" czy balladowym "The Shade Of Holy Light". Świetnie brzmi w tych utworach wokalista Takenori Shimoyama - jego mocny, często wyżyłowany wręcz głos sprawdza się wybornie zarówno w tych mocniejszych, jak i akustycznych partiach, a już w "Beat Of The War Drums" i "Stain" to po prostu klasa sama w sobie. Saber Tiger nie unika też wycieczek w rejony surowego speed/thrash metalu ("The Crowbar Case") czy mocarnego heavy ("Divide To Deny"). Bywa też, że power metal jest dla nich punktem wyjścia do ostrej, quasi thrashowej jazdy ("Permanent Rage"), ale kończą płytę bonusową balladą "The Forever Throne" tylko na głos i gitarę, czyli całkowitym przeciwieństwem opublikowanej na tym samym krążku wersji elektrycznej. (4,5) Wojciech Chamryk

Royal Orphan - Royal Orphan 2018 Self-Released

Brendan Kelly i Joey Migz to starzy wyjadacze, grający metal w różnych zespołach i stylistykach już od 30 lat. Royal Orphan to ich najnowsze dziecko, studyjny projekt istniejący od roku, który na wiosnę wydał debiutancką EP-kę. Składa się na nią sześć tradycyjnych, oldschoolowych kompozycji, typowych dla sceny amerykańskiej połowy lat 80. ubiegłego stulecia. Nie wiem czy był to efekt zamierzony i muzycy chcieli na swój sposób wykazać się wszechstronnością, czy też to dzieło przypadku, ale praktycznie każda z nich jest z innej "parafii". Rozpędzony opener "In Requiem" atakuje więc surowym US metalem z ostrym śpiewem i gitarowymi pojedynkami, "Lost In Time" to już hard'n' heavy z przełomu lat 70. i 80., a "Lights, Camera, Nothing" kojarzy mi się z okresem pierwszych płyty Rush, kiedy Kanadyjczycy grali jeszcze prostego hard rocka w stylu Led Zeppelin. Zaskakuje na tle wcześniejszych utworów ballada "Citizens Of Nowhereville", bowiem pojawiają się w niej również ekstremalne partie wokalne, z kolei dwa ostatnie utwory "Fondest Wish" oraz "Bought And Sold" to znowu bardziej konwencjonalny hard rock, ale z elementami jazzu w partiach rytmicznych. Jest to więc w sumie taki misz-masz, ale słucha się fajnie, więc: (4). Wojciech Chamryk

Saber Tiger - Obscure Diversity 2018 Sliptrick

Japoński tygrys z wiekiem nie traci pazurów ani animuszu, prezentując na 15. albumie studyjnym wysoką formę. Co prawda bardziej odpowiadało mi stricte metalowe oblicze formacji z Sapporo, ale i w progresywnym power metalu też są nieźli. Co istotne nie przesadzają z formalnymi eksperymentami, nie komplikują niepotrzebnie aranżacji czy nie wydłużają na siłę utworów - wszystko na "Obscure Diversity" jest na swoim miejscu, płynie wartko i naturalnie, jak

178

RECENZJE

Saboter - Architects of Evil 2018 No Remorse

Grecki Saboter kontynuuje drogę, w którą ponad 30 lat temu ruszył Mercyful Fate. Kiedy myślę o tego typu kapelach, do głowy przychodzi mi - i pewnie Wam też - Portrait czy ostatnia płyta Steelwing. Grono czcicieli tego rodzaju heavy metalu jest jak widać szersze. Sami Grecy czują się częścią tej szajki, a swoją twórczość z dumą wrzucają do kategorii "dark metal". Choć muzycznie jest to klasyczny, surowo brzmiący heavy, wizerunkowo, nastrojowo czy tematycznie szczególnie hołduje epitetowi "dark". Nie piszę tu tylko o graniu, ale też o zdjęciach niczym wczesny Stormwitch czy tekstach inspirowanych literaturą Lovecrafta. Dla mnie tworzenie szufladki ze względu na tematykę nie ma sensu, prowadzi do takiego samego absurdu jak forma "pirate metal" w odniesieniu do ekipy Rolfa Kasparka. Muzycy jednak tak pieczołowicie kreują klimat, że można potraktować ją jak "pytanie sterujące". Rzeczywiście Saboter nie jest kapelą obracającą się w tak umiłowanych dla Greków epickich klimatach. Z zawiązanymi oczami oceniłabym ją jako coś ze Szwecji. "Architects of Evil" to szybkie, niemal speedowe tempa, rozjuszone, wrzaskliwe linie wokalne, mroczne, szepczące ozdobniki i rozpędzone solówki. Jest klimat Mercyful Fate, trafiają się riffy Iced Earth i w ogóle garść amerykańskiego heavymetalowego grania. Klasyczności dodaje mu surowe i naturalne brzmienie. Na krążku jednak tyle się dzieje, że wzorców, inspiracji i smaczków można szukać przy każdym odsłuchu "Architects of Evil". Polecam, zwłaszcza tym, którzy zachłysnęli się ostatnią pytą Steelwing czy twórczością Portrait. (4,5)

krążku z nieodkrywczą muzyką. Czasem zawartość takich albumów dałoby się określić jednym zdaniem. Na przykład "heavy metal w stylu Judas Priest z początku lat 80-tych" albo "thrash za-inspirowany twórczością niemieckich zespołów z Zagłębia Ruhry", czy może "brutalny do szpiku kości death metal w sam raz dla fanów Immolation". I zaryzykuję tutaj stwierdzenie, że te sentencje dużo bardziej oddają zawartość takich albumów i brzmią dużo bardziej zachęcająco dla słuchaczy, niż jakieś przydługawe elaboraty. Zdarzają się jednak zespoły uprawiające muzykę, której nie da się jednoznacznie zakwalifikować oraz płyty, których nie można opisać jednym zdaniem. Takim bandem jest grecki Sacral Rage, a o ich drugim krążku zatytułowanym "Beyond Celestial Echoes" można pisać sporo. Początkowo kontakt z tym wydawnictwem był dla mnie pewnym szokiem. Jak już wspomniałem, stylistycznie bardzo ciężko ją zaszufladkować. Zostajemy tu zaatakowani thrashowymi riffami, zagrywkami rodem z szeroko pojętego progresywnego metalu, speed metalowym tempem oraz pewną power metalową finezją, nie stroniącą od kiczu (będącego chyba nierozerwalnym elementem tego podgatunku metalu). Przyznaję bez bicia, że początkowo ta mieszanka była dla mojej skromnej osoby tworem bardzo ciężko strawnym. Pamiętam, jak słuchając pierwszy raz utworu "Eternal Solstice" na cały głos wykrzyczałem niezbyt wyszukany komentarz, który brzmiał "co to za gówno!". Jednak "Beyond Celestial Echoes" to jeden z tych albumów, któremu trzeba poświęcić trochę czasu i dobrze się z nim oswoić. Wówczas odkryjemy drzemiącą w tej muzyce magię. Inspiracje zespołu są niewątpliwie szerokie. Od klasycznych thrashowych grup typu Exodus czy Slayer (riffy), gdzieś tam pobrzmiewają echa archaicznego Iced Earth, w wokalu znajdziemy wpływy Kinga Diamonda (to charakterystyczne zawodzenie) a nad wszystkim unosi się duch Voivod. Czasem muzycy idą jednak dużo dalej. Na przykład w instrumentalnym "Ownward To Nucleus" słychać "leniwą" gitarę akustyczną. Do tego dochodzą teksty osadzone głęboko w tematyce science fiction. Serdecznie polecam. Jeśli ktoś nie zrazi się pierwszym przesłuchaniem, to obcowanie z "Beyond Celestial Echoes" zabierze go w niezwykłą dźwiękowo - liryczną podróż pełną przygód . (4,5) Bartłomiej Kuczak

Strati Sacral Rage - Beyond Celestial Echoes 2018 Cruz Del Sur Music

Zazwyczaj do recenzji dostaję albumy zespołów, które można jasno określić stylistycznie. I powiem szczerze, że recenzowanie tych płyt czasem sprawia mi niemały problem i przyprawia o lekki ból głowy. No bo cóż odkrywczego może napisać człowiek o kolejnym

Sacrosanct - Necropolis 2018 ROAR!

Ćwierć wieku to kawał czasu, dlatego z dużą dozą prawdopodobieństwa można założyć, że z fanów Sacrosanct wcze-

snych lat 90. pewnie mało kto jeszcze o nim pamięta. Gitarzysta Randy Meinhard (ex Pestilence) reaktywował jednak zespół, werbując doń kojarzonego z Sphere Of Souls basistę Keesa Harrisona oraz trzech mniej znanych muzyków, co skończyło się nagraniem płyty "Necropolis". Lata minęły, ale Sacrosanct wciąż podąża ścieżką progresywnego thrash metalu, ale tak jak w połowie lat 90. nie mieli z taką muzyką najmniejszych szans na przetrwanie, a trzy wydane wówczas płyty dotarły do nielicznych słuchaczy, to jednak teraz sytuacja wygląda zupełnie inaczej. Czasy są bowiem może i gorsze, muzyczny biznes zmienił się niewiarygodnie, ale też na rynku funkcjonują w najlepsze zespoły z najróżniejszych stylistyk, a względy komercyjne nie są żadnym wyznacznikiem ich istnienia, bo każdy znajduje swą publiczność, mniej lub bardziej liczną. I chociaż po kilku odsłuchach wydaje mi się, że "Necropolis" jako całość nie dorównuje najlepszemu w dorobku Sacrosanct, drugiemu albumowi "Recesses For The Depraved" z roku 1991, to jednak jest zdecydowanie lepszy od kolejnego, wydanego tuż przed rozpadem grupy "Tragic Intense". Zespół był wtedy na niewątpliwym rozdrożu, próbował na siłę uatrakcyjnić swą muzykę melodyjniejszymi, wręcz łagodniejszymi partiami, ale to nie było to. Na "Necropolis" Meinhard wraca więc do mocniejszego brzmienia - owszem, Richard F. Hesselink ma czysty głos i nie idzie w wokalną ekstremę, ładnych melodii też na tej płycie nie brakuje, ale to ostre, dynamiczne granie. Czasem thrashowe i zakręcone ("The Grim Sleeper"), gdzie indziej bardziej klasycznie metalowe ("My Last White Light"), a najczęściej utrzymane w średnich tempach, tak jak w pełnym patosu "The Pain Still Lasts" czy mrocznej balladzie "Only One God". Zwolennicy technicznego metalu w progresywnej odmianie na pewno znajdą więc na "Necropolis" coś dla siebie, warto też zainteresować się wznowieniami wcześniejszych płyt Sacrosanct. (4) Wojciech Chamryk

Sanhedrin - Poisoner 2019 Cruz Del Sur Music

Rozczarował mnie ten drugi Sanhedrin. Wcale nie dlatego, że płyta jest zła, bo w ogóle nie jest zła. Z pewnością miłośników vinatge hard rocka "Poisoner" zachwyci. Jest świetnie brzmiący, (przestrzennie, analogowo, wyraziście); jest świetnie zaśpiewany i zagrany. Problem w tym, że ja się zwyczajnie nastawiłam na więcej heavy metalu. Debiutancki krążek Sanhedrin balansował na granicy amerykańskiego heavy metalu w rodzaju Jacobs Dream czy Queensryche i rocka końca lat 70. Te heavymetalowe momenty były tak świetne, że przesłaniały mi tę bardziej rockową stronę płyty. Nic dziwnego, że spodziewałam się, iż Sanhedrin na swoim drugim albumie pójdzie właśnie w tę stronę, zwłaszcza, że tak dobrego numeru jak "Collateral Damage" dawno nie słyszałam. I klops. "Poisoner" to dawka świetnej muzyki, ciekawie skomponowanej - od "rock'n'rollowego" "Gateway"


do majestatycznego, wręcz musicalowego kawałka tytułowego (skojarzenie nie bez przyczyny, dwoje muzyków Sanhedrin rzeczywiście pracowało w teatrze), ale obracający się w estetyce nawiązującej do czasów samych początków heavy metalu. Są trzy nieco bardziej heavymetalowe kawałki. To "Gateway" (co ciekawe, ze zwrotkami przypominającymi... "Runaway" Bon Jovi), dynamiczny "For the Wicked" i bardzo żywiołowo zaśpiewany "Blood from a Stone". Oczywiście moje oczekiwania i gust muzyczny nie mają zamiaru zdyskredytować tej płyty. Obiektywnie rzecz biorąc, Sanhedrin to zjawisko na obecnym rynku muzycznym. Zespół, który składa się tylko z trójki muzyków, ale tworzący przemyślaną, klimatyczną i inteligentną muzykę. Operowanie nastrojem opiera się na naturalnych środkach, takich jak mocniejsze, szybsze lub wręcz przeciwnie, uderzenia sekcji rytmicznej czy też mniej lub bardziej agresywny sposób śpiewania Eriki Stolz. Tego brakuje wielu dzisiejszym sterylnie i cyfrowo brzmiącym zespołom (które w ogóle u siebie tego nie słyszą). W tym zespole ważny jest każdy dźwięk, a każdy instrument (z wokalem włącznie) wnosi do utworów swoją opowieść. To naprawdę prawdziwy zespół tworzący prawdziwą muzykę. Tylko, że ja poproszę więcej heavy metalu następnym razem. (4) Strati

Satan - Cruel Magic 2018 Metal Blade

"Court In The Act" to jedna z moich ulubionych płyt z nurtu NWOBHM, a i późniejsze krążki Satan z lat 80., MLP i album, są całkiem udane. Warto też pamiętać o pobocznych projektach tego zespołu jak Blind Fury czy Pariah, tak więc wieść o jego reaktywacji przed siedmiu laty naprawdę mnie ucieszyła. Co ważne muzycy nie odcinają tylko kuponów od chwalebnej przeszłości, nagrywając bardzo udane, wcale nie gorsze od klasycznych, płyty. Najnowsza "Cruel Magic" jest więc jedną z najlepszych w dyskografii Satan, ale nic w tym dziwnego, skoro firmuje ją klasyczny skład Ross/Ramsey/Tippins/English/Taylor. Kto wie, jak potoczyłyby się ich losy, gdyby wydali tę płytę w 1984 roku, krótko po debiutanckim LP, ale teraz nie ma już co gdybać, mamy bowiem rok 2018, a Satan jest w formie jak nigdy. Już opener "Into The Mouth Of Eternity" uderza z taką mocą, że nie ma zmiłuj - jest ostro, surowo, dynamicznie, ale z melodyjnym refrenem i gitarowymi harmoniami, słowem old school w najlepszym wydaniu. Utwór tytułowy jest lżejszy brzmieniowo, ale też z tych bardziej zadziornych, a wokale Briana Rossa każą zastanawiać się, czy aby na pewno ma on już 64 lata, bo śpiewa tak, jakby czas zatrzymał się dla niego w połowie ósmej dekady minionego wieku. Świetnie brzmią też typowe dla przełomu lat 70. i 80. utwory "The Doomsday Clock" i "My Prophetic Soul", mamy na poły balladowe "Legions Hellbound" i "Mortality", a jeśli ktoś ma jeszcze jakiekolwiek wątpliwości co do obecnej kondycji zespołu niech posłucha "Ghosts Of Monongah" - ostate-

Na temat nakierowały mnie pewne słowa, które kwitowały koncerty zespołu Scorpions. Ogólnie chodziło o to, że chodzenie na nie to strata czasu, bo Niemcy nie oferują fanom niczego nowego jeśli chodzi repertuar. Aby sprawdzić czy to twierdzenie ma jakikolwiek sens sięgnąłem po następujące tytuły płyt DVD: "MTV Unplugged in Athens" (2013), "Get Your Sting and Blackout - Live in 3D" (2011), "Amazônia - Live in the Jungle" (2009), "Live at Wacken Open Air 2006" (2008). Zestawiając te płyty mogę powiedzieć, że nie do końca jest to dobre stwierdzenie. Okazuję się, że takim żelaznym repertuarem są tylko cztery utwory, bowiem na każdym z wymienionych wydawnictw znalazły się tylko "Blackout", "Big City Nights", "Still Loving You" oraz "Rock You Like A Hurricane". Do tego można doliczyć utwory, które powtórzyły się na trzech wymienionych dyskach DVD, a są to "Coast To Coast", "Holiday", "Tease Me Please Me", "Make It Real" czy "Bad Boys Running Wild". Zestawiając te cztery płyty wideo jasno wynika, że jakiś wspólny fundament jest stały ale spora część setlisty na koncerty jest wymienna i muzycy starają się aby nie nudzić swoich fanów. Może na wypowiedź zacytowaną na początku tekstu, miał wpływ fakt, że Niemcy mają wręcz niezliczona ilość szlagierów i obojętnie, co by nie wzięli na warsztat, to i tak będzie odnosiło się wrażenie, że ciągle grają te same utwory. Nie wiele zespołów może pochwalić się tym, że ich kawałki są znakomicie znane i fanom, i zagorzałym przeciwnikom, że w repertuarze ma po prostu ponadczasowe kompozycje. Poza tym muzycy Scorpions mają zwyczaj, choć nie zawsze się tego trzymają, że na początku setu umieszczają jeden - dwa kawałki z promowanej aktualnie płyty. To zawsze daje jakiś tam oddech i powiew świeżego powietrza. Zresztą ja tego zespołu nigdy nie mam dość, każda okazja do spędzenia z nimi trochę czasu podejmowana jest bez większych cere-

gieli. No i chłopaki muszą być w dobrej formie, ale rzadko się zdarza aby nawalali. Nie inaczej było na Wacken Open Air 2006, co zostało udokumentowane na dysku DVD wydanym w 2008 roku. Scorpions raczej nie jest stałym bywalcem na festiwalu w Wacken, dlatego w 2006 roku przygotowali przemyślany i ogromny set koncertowy. Oczywiście znajdą się tacy, co będą kręcić nosem, że pominięto to albo tamto. Scorpions gdyby grał czterogodzinny set, a stać byłoby ich na to, to i tak znajdą się tacy, którzy nie będą w pełni usatysfakcjonowani. Oprócz ogromnego muzycznego zestawu bardzo podobało mi się zaangażowanie samych muzyków, a przecież to nie młokosi (np. wtedy Klaus i Rudolf mieli już po 58lat). Widać, że chcieli tego wieczoru dać z siebie jak najwięcej. Niemniej największą atrakcją tego występu było to, że na tym koncercie zagrali również byli koledzy, gitarzyści Michael Schenker i Uli John Roth oraz perkusista Herman Rarebell. Dla mnie to wyśmienity zestaw i performance. Generalnie "Live at Wacken Open Air 2006 - A Night To Remember, A Journey Trough Time" można zestawić z "World Wide Live". Na tej ostatniej znalazły się "Can't Live Without You" i "Dynamite", których nie ma na "Live at Wacken Open Air 2006", ale za to z rejestracji z Wacken jest kilka innych utworów plus "Bolero" i popis na perkusji Kottaka ("Kottak Attack"). Podobne dobre emocje miałem oglądając i słuchając "Amazônia - Live in the Jungle". Jest to trochę inny zestaw, bardziej skondensowany, ale równie udany. Pewną swoistością jest tu blok akustyczny, który zaczął się od "Always Somewhere" po przez "Holiday" i "Dust In The Wind" (cover Kansas) aż do "Wind Of Chains". Niemieckich muzyków wspierają w tym lokalni muzycy, którzy ze swoich zadań wywiązali się znakomicie. Co niektórych pewnie zelektryzuje informacja, że na gitarach gra niejaki Andreas Kisser. Brazylijczycy wystąpili również w finale ale już tym "elektrycznym", gdzie wykonali "Rock You Like A Hurricane". Jak dla mnie jedno z lepszych wykonań tego utworu. Na tym wydaniu jest jeszcze wycinek koncertu z Manaus oraz króciutki dokument dotyczący Amazonii, a wynikało to z tego, że wizyta Scorpions w Brazylii była wspierana przez Greenpeace, a sam zespół chciał wesprzeć ochronę Amazonii. Wróćmy jednak do muzyki. Dopiero co napomknąłem o świetnie wykonanych akustycznych wersjach co niektórych utworów. Jednak zupełne mistrzostwo w tej materii zespół pokazał na "MTV Unplugged in Athens". Jak dobra jest to pozycja pisałem już o tym w numerze 62 naszego magazynu. Przypomnę jedynie, że koncert został znakomicie przygotowany, zaaranżowany i wykonany. Scorpions i wspierający go muzycy zagrali fenomenalnie. Stawiając poziom serii Unplugged bardzo wysoko, a zarazem stając się niedościgłym wzorcem, dla wielu i przez wiele lat. Po

prostu jak jesteście fanami takiej formy artystycznej to "MTV Unplugged in Athens" musicie mieć u siebie na półce. Przygotowanie "Get Your Sting and Blackout - Live in 3D" dla muzyków było dużym wyzwaniem. Chodzi głównie o technikę i efekty, które ona z sobą niesie. Zaniosło to Scorpionsow aż do Sarbrucken, bo tylko tam był odpowiedni sprzęt do rejestracji takiego wydarzenia jak heavy metalowy koncert. Szczerze mówiąc nie miałem jeszcze szansy aby się przekonać o efektywności tych efektów i nie do końca jestem nimi zainteresowany. Oglądając w zwyczajnym formacie można skonstatować, że niewiele z montażu tego filmu wynika, a może nawet przeszkadza on w oglądaniu. Moją uwagę bardziej zwróciło coś innego, a może to tylko moje wyobrażenie, bowiem oglądając "Get Your Sting and Blackout" miałem doznanie, że ogólnie zespół tego dnia nie miał najlepszej formy. Właśnie to odczucie deprymuje oglądanie tego filmu, który trochę się dłuży i łatwo przy nim zdekoncentrować się. A to nie są cechy, które zachęcają do oglądania. Niemiecki team ma kilka lepszych wydawnictw, ale... Scorpions ma wiele tytułów na VHS'ie i DVD. Myślę, że warto sięgać po nie wszystkie. Może trafi się wśród nich coś gorszego ale obojętnie po jaki produkt sięgniecie zawsze będzie on na odpowiednim wysokim poziomie. To samo tyczy się występów na żywo. Niemcy mają całą masę hitów, część obrali sobie jako filar każdego koncertu, do tego dokładają niewielką ilość nowości, a resztę rotują z niezliczonych dużych i mniejszych przebojów. Trudno aby robili coś innego, no chyba, że śladem innych zaczną odgrywać w całości swoje albumy z okazji iluś tam "lecia". Po prostu Scorpions to pełną gębą zespół heavy i hard rockowy, który na żywo potrafił dać ognia, aż miło. Warto o tym pamiętać i chodzić na ich koncerty. \m/\m/

RECENZJE

179


cznego potwierdzenia, że zespołowi daleko jeszcze do emerytury. (5,5) Wojciech Chamryk

Septagon - Apocalyptic Rhymes 2018 Cruz Del Sur Music

Ależ to przebojowa okładka. Jaka bombowa. Jakiż to nieśmieszny recenzent robi sobie żart z grafiki przedstawiającej alegorię świata ogarniętego wojną, odnoszącą się do biblijnego motywu czterech jeźdźców apokalipsy po cybernetycznym liftingu. Poza tym gdzie jest zawieszka od granatu znajdującego się pod tytułem albumu? Co się zaś znajduje na samym albumie? Jeśli chodzi o styl, to skrótowo pisząc, jest to album power (ten na modłę amerykańską) oraz speed metalowy z elementami thrashu. O czym on jest? Wydaje mi się, że raczej mówi o polityce oraz o wpływie polityki na świat. Nie komentuje tutaj "P.O.T.U.S.A", gdyż uważam, że jest on tutaj jako postać przedstawiany w sposób błędny, a parodia jest dość nietrafiona. Jeśli uważasz inaczej to nie @ (dodawaj) mnie. W jaki sposób zespół okrasza swoje liryki? W wystarczający w najgorszym wypadku. Ten motyw perkusyjny na "Make A Stand" z czymś mi się kojarzy (jest to coś jak Evile - "Thrasher"), motywy z "The Unfathomable Evil" też już gdzieś słyszałem. Jednak zwykle są zagrane w sposób dobry (w niektórych wypadkach wręcz wzorcowy), przez co ta odtwórczość (która w tej muzyce obecnie jest bardzo ciężka do ominięcia) nie jest aż tak słyszalna. Motywy gitarowe z początku "Apocalyptic Rhymes" całkiem fajne. Określiłem muzykę Septagon jako speed/power. Myślę, że to dobrze słychać na "P.O.T. U.S.A". Stwierdziłem także, że ma elementy thrashu. Poza tematyką, w postaci brzmienia, słyszymy to na "Nothingness Awaits". Jeśli chodzi o porównania do innych zespołów, to tak trochę mi ten album brzmi pierwszym i drugim Scanner, Meliah Rage i Liege Lord. Średnio-wysokie wokale, raczej nastawione na melodyjność riffy i to trochę surowe brzmienie. Instrumentarium jest raczej standardowe, z dodaną gitarą akustyczną, którą można usłyszeć w początkach ballady "Sunset Blood". Album jest stosunkowo zróżnicowany, od klimatycznych ballad po szybsze kompozycje. (4,3) Jacek Woźniak

Seventh Wonder - Tiara 2018 Frontiers

Od albumu "Waiting in the Wings" na plan pierwszy Seventh Wonder wysunął się wokalista Tommy Karevik. Wraz z przejściem Tommy'ego do Kamelot kariera Szwedów wyhamowała.

180

RECENZJE

Całe szczęście nie runęła w gruzach, bo dwa lata temu wyszła koncertówka "Welcom to Atlanta Live 2014", a teraz nowy studyjny album zatytułowany "Tiara". Nie będę ukrywał, byłem pod ogromnym wrażeniem czterech pierwszych albumów Seventh Wonder. Z tym większą radością przyjąłem informację, że będę mógł delektować się ich kolejnym krążkiem. W to ani na chwilę nie wątpiłem. "Tiara" przede wszystkim zawiera prog-power lub jak kto woli prog-metal głównego nurtu, który lubię zdecydowanie najbardziej. A z tym ostatnio niestety nie jest za dobrze. W dodatku wszystko utrzymane jest na wysokim poziomie, a zarazem jest kontynuacją tego do czego muzycy nas przyzwyczaili. Generalnie jak ktoś chce posłuchać melodyjnej, a zarazem mocnej i ambitnej muzyki power metalowej z pewnością powinien sięgnąć po tę i inne płyty tego zespołu. Na "Tiarze" w ucho wpadają w głównej mierze "The Everones" i "Victorious" ale takim "Dream Machines" czy "Damnation Below" też niczego nie brakuje. Jednak nie tylko melodie są charakterystyczne dla Szwedów ale i wirtuozowskie solówki, mistrzowskie klawiszowe tematy, masywna sekcja, klimatyczne wyciszenia, jak i rzetelne "dołożenia do pieca". Przy czym muzycy umieją znaleźć się w krótkich formach, chociażby w instrumentalnej miniaturze "Procession", jak i w dłuższych kompozycjach, np. "Exhale", gdzie na pierwszy plan wysuwa się gitara Johana Liefvendahla i klawisze Andreasa Soderina, które albo współpracują ze sobą albo konkurują. Niemniej najpotężniejszą formą, która znalazła się na "Tiara" to trzy częściowa suita spięta wspólnym tytułem "Farewell". Pierwsza jej część "Tiara's Song" to dynamiczna kompozycja o pogodnym przesłaniu, a jej przewodni wątek muzyczny jest głównym tematem całej suity. Druga część zatytułowana "Goodnight" wprowadza w całość szczyptę niepokoju, a to dzięki wyjściom na pierwszy plan gitary, jaki i wzniosłym zaśpiewom. Te wzburzone emocje wyciszają się w raz pojawieniem się zasadniczego tematu zaaranżowanego na modę przy ogniskowego harcerskiego śpiewu. Trzecia część "Beyond Today" to już majestatyczna pieśń, w której do akompaniamentu klawiszy i smyków śpiewa Tommy Karevik wraz z siostrą Jenny Karevik. Skrzypce - też na koniec - wygrywają temat całości. Te ostatnie z pewnością zagrane są przez Arta Jarvela. Jednak Jenny i Art to nie jedyni goście na tej płycie, bowiem przy chórach wspomagają m.in. Kobra Paige, Michele Coombe, Jenny Blomqvist i Johan Larsson. Całość nie zabrzmiałaby finalnie w taki sposób, a muzyka nie wywarła by na nas tylu różnych emocji, gdyby nie głos Tommy Karevika. Ten z kolei bardzo dobrze czuje się w muzycznym świecie Seventh Wonder. O wykonaniu i produkcji napiszę tyle, że to też klasa sama w sobie. A zakończę opis tego albumu informacją, że tym razem to koncept album, a jego treścią jest opowieść w stylu Sci-Fi. Mam nadzieję, że Tommy będzie miał więcej wolnych chwil od obowiązków wobec Kamelot, bo w ten sposób - być może częściej będziemy mogli cieszyć się kolejnymi albumami Szwedów. A że warto na nie czekać dowodem jest właśnie "Tiara". Może nie przebiła ona wartości poprzednich albumów ale zafundował nam wysokiej klasy prog-power w stylu Seventh Wonder. (4,5) \m/\m/

Silver Grime - Healed By The Dark 2018 Inverse

Szwedzi z Silver Grime grają na swym debiutanckim albumie doom metal starej szkoły, czerpiąc natchnienie nie tylko z płyt swych rodaków z Candlemass, ale też St. Vitus czy Trouble. No i fajnie, powie ktoś, dobrego grania nigdy za wiele, ale czy komuś potrzebni są w roku 2019 nieźli, ale mimo wszystko, tylko odtwórcy? "Healed By The Dark" trzyma rzecz jasna poziom, Kalle Kronhamn czuje tę estykę i ma niezły głos, a "The Realm Of The Ancient Stones" czy "Eclipse Of Tomorrow" robią wrażenie, ale skoro mam już sporą kolekcję płyt wymienionych wyżej zespołów, to ta jest mi do czegoś potrzebna, skoro w tym muzycznym hobby i tak wydatek goni wydatek? Szansy Silver Grime upatrywałbym więc w bardziej zdecydowanym pójściu w kierunku heavy rocka lat 60./70., bo utrzymany w tej stylistyce utwór tytułowy jest najciekawszy na płycie. (3) Wojciech Chamryk

Sinbreed - IV 2018 Massacre

Powermetalowy Sinbreed wraca po zawirowaniach personalnych z czwartym albumem. Nowy gitarzysta to Manuel Seoane (m.in. Mägo de Oz), zaś wieloletniego frontmana Herbiego Langhansa zastąpił Nick Holleman, znany choćby z Vicious Rumors. Jak więc widać personalnie niemiecka grupa zbytnio nie straciła, muzycznie "IV" też prezentuje się całkiem nieźle. Najważniejsze, że power w jej wydaniu jest nie tylko symfoniczno-melodyjny ("Wasted Trust") czy za sprawą organów bliski hard rocka ("Through The Fire"), ale też nader często znacznie cięższy i surowy brzmieniowo, bliższy heavy lat 80. ("Into The Arena", "Final Call"). Partie wokalne też są zróżnicowane, sporo w nich chórków i nakładek, a w "At Least I Am" mamy nawet blackowy skrzek wydaje mi się, że na tej wokalnej roszadzie zespół zdecydowanie zyskał. (4,5) Wojciech Chamryk

Church of Misery, Tatsu Mikami. Więc jeśli chcecie wyrobić sobie opinię na temat ich muzyki, to zapraszam na kanał Youtube ich wydawcy (Metal Blade Records), gdzie jest dostępny cały album, w swojej hard-rockowej okazałości. To słychać. I nawet trochę widać, jeśli się zapuściliście w rejony kanału ich wydawcy i zobaczyli teledysk "Fire Breather". Trochę zabawny nie powiem. Ale chyba trochę o to w tym chodzi, o czym już w wywiadzie mówił mi Mem Von Stein. Żeby czerpać z ich muzyki radość. Z tego co widzę, udało się im. Z tego co słyszę, myślę, że słuchacze będą to podobnie odczuwać, szczególnie Ci, którzy dawno nie słyszeli w miarę dobrego hard rocka/ heavy metalu. I o ile powiedzmy sobie szczerze, teledysk był zabawny z powodów, które mogły być nie do końca zamierzone przez jego twórców, tak muzyka sama w sobie jest bardzo swobodna i nie wymuszona. No dobra, ten "ughhh" w "Soul Raiders"…. no i "yeaaaaaa". Jednak bardziej na tym albumie są słyszalne inspiracje muzyką Tank z okresu ich debiutu. Również parę brzmień, które spokojnie mógłbym zamieścić w muzyce Motorhead i ZZ Top. Tematycznie? Tutaj wydaje mi się, że osobiste doświadczenia, muzyka heavy metalowa sama w sobie i kultura motocyklowa oraz chińska. Co odróżnia muzykę Skull Pit od wcześniej wymienionych inspiracji? Trochę inne brzmienie, któremu jednak najbliżej do ZZ Top i wokalizy Mem Von Steina. Jest to muzyka, która nadaje się do podróży samochodem, czy włączenia jej podczas wykonywania innych czynności, co jednak nie umniejsza jej wartości. Wadami może tu być trochę prozaiczność tematów, odtwórczość, co można zauważyć chociaż na "Fire Breather" oraz pewne wymuszone akcenty wokalne. Jednak mnie ich muzyka podoba się. (4,1) Ulubione kawałki "All the Lessons" (który jest cover'em Rose Tattoo - krótko mówiąc, pasuje stylistycznie do całości) oraz "Double Cross" i "Wolf Spirit". Okładka tego albumu jest świetna. Jacek Woźniak

Sleep In Heads - On The Air 2018 Noizr

Skull Pit - Skull Pit 2018 Metal Blade

Jak krótko opisać ten album? ZZ-Top zmieszane z Motörhead. Ale zanim przejdę, to pozwolę sobie zrobić małą dygresję. Miałem już okazję parę razy spotkać się z artystami, którzy wspominali mi o problemach obecnego rynku muzycznego, jak i możliwościach, jakie daje obecny postęp. Z tego drugiego z pewnością mogą skorzystać członkowie projektu Skull Pit, czyli wokalista Exumer, Mem Von Stein oraz basista

Sleep In Heads to pochodzący z Ukrainy zespół grający metal progresywny z charyzmatyczną Sonyą na wokalu. Grupa uraczyła nas już w 2017r. dwoma singlami "Blue Fear" i "Deceiver", a 1 marca 2018r. nakładem Noizr Productions ukazał się ich debiutancki krążek "On the Air". Oprócz wspomnianych singli możemy na nim usłyszeć jeszcze cztery kawałki. Chociaż łącznie to tylko sześć utworów, album daje nam soczystą dawkę dobrego brzmienia. Całość rozpoczyna delikatna ballada


"Pacifying" z eterycznym wokalem Sonyi i rozbudowaną partią instrumentalną. Prawdziwy miód na serce, a przy tym relaksujące i wyciszające brzmienie - tak wprowadza nas w swój świat zespół Sleep In Heads. Fann na basie, Roman na perkusji, Serj na gitarze i partie skrzypiec w wykonaniu Natali składają się na sukces tego znakomitego kawałka. W "Vagrant" poznajemy z kolei mocne oblicze kapeli, gdyż kawałek rozpoczyna się solidnym elektryczno-perkusyjnym uderzeniem. Sonya mogłaby pokazać w utworze większy pazur, ale i tak jej wokal sprawdza się w tym anturażu całkiem nieźle. Na szczególną uwagę zasługuje tu również znakomite gitarowe solo. Singlowy "Deceiver" zaskakuje z kolei interesującą warstwą instrumentalną, a i Sonya prezentuje w nim większą wokalną różnorodność. Mamy tu ponadto energetyczną perkusyjną nawalankę - zdecydowanie to jeden z lepszych kawałków z płyty! Mocnym i dynamicznym kawałkiem jest też "Time Like the Sand", w którym Sonya wprowadza wokalnie szczyptę Orientu i rodzimych muzycznych wpływów. Rezygnuje zarazem momentami z operowego wokalu na rzecz rockowego brzmienia, przy czym całość brzmi zaskakująco spójnie. Ten brzmieniowy eksperyment zdecydowanie należy zaliczyć do udanych! W "Blue Fear" kluczowym punktem jest chwytliwy energetyczny refren, harmonia gitar i perkusji oraz elektroniczne akcenty w tle. Szczególnie końcowa partia tego siedmiominutowego kawałka pełna jest emocji i zaangażowania wokalistki. Utwór przyprawia o ciary! Album zamyka "Secret Shelter", w którym wyróżniają się magiczna partia skrzypiec, delikatne brzmienie Sonyi i płynne przechodzenie z partii balladowych na ostrzejsze z perkusyjną nawalanką jako wisienką na torcie. Sleep In Heads albumem "On the Air" zabiera nas w fascynującą muzyczną podróż. Momentami się rozpływamy, innym razem ich brzmienie nas pobudza, ale nigdy nie pozostawia obojętnym. Oczywiście można było dać nieco bardziej do pieca, niemniej jednak krążek naszych kolegów z Ukrainy jest płytą, na którą warto zwrócić uwagę. Pozostawiają też apetyt na więcej w przyszłości! (5) Marek Teler

skierować w kierunku tak wiekowego zespołu. Stare brzmienie w nowo poznanym materiale jest właśnie tym, czego szukam i tym, czego szuka wiele fanów tego rodzaju muzyki. Wcześniej w roku 2018 zaszły w zespole duże zmiany. Sodom zyskał drugiego gitarzystę Yorcka Segatza oraz nowego perkusistę Huskiego. Obaj - jak reszta zespołu potwierdza - wnieśli powiew świeżości i uczynili tę zmianę korzystną dla tworzonej muzyki. Nowi członkowie świetnie wpasowali się w klimat Sodom i bez dwóch zdań było im pisane tam trafić. Zapewniają oni interesujące i żywe brzmienie, a drugi gitarzysta sprawia, że zespół wszedł na kolejny poziom. Oczywiście można się spierać przy tym, czy poprzedni skład był lepszy, a może pierwotny, ale nikt poza samymi muzykami nie ma wpływu na obecny line up, więc obiektywnie ciężko nie stwierdzić, że Yorck i Husky pasują jak ulał. Technicznie wszystko tu działa jak trzeba, lecz ciężko żeby było inaczej przy tak doświadczonym zespole. Porywające riffy i efektowne solówki zawdzięczamy między innymi Yorckowi, ale nie jest to coś, czego brakowałoby w poprzednich albumach Sodom. Do wokalu wręcz nie idzie się przyczepić. Tom klasycznie się spisał, również na basie. Teksty jednak są czymś, do czego jesteśmy przyzwyczajeni i nasuwa się pytanie, czy jest to już najwyższy poziom, czy można by wprowadzić w świat metalowy coś więcej. Moim faworytem z tej EPki jest "Conflagration", wszystko brzmi dokładnie tak jakbym chciała (może brzmienie jest delikatnie za czyste, ale nie ma co na siłę imitować lat 80-tych). Druga część albumu natomiast pokazuje jak zespół fantastycznie radzi sobie na żywo i mimo prawie 40 lat na scenie nie mają dosyć. Dzięki temu widać, że wciąż warto udać się na ich koncert, najlepiej przy najbliższej możliwej okazji. Ciężko porównywać album z innym, nie chciałabym usłyszeć drugiego "Obsessed by Cruelty" czy "Persecution Mania". To muzyka, którą już stworzyli, więc taka jest kolej rzeczy, iż pora na nowy materiał, a nie kopiowanie samych siebie sprzed trzydziestu lat. Muszę przyznać, że wydawnictwo to pozytywnie mnie zaskoczyło i jeśli jakimś cudem ktoś jeszcze tego nie słyszał, to polecam spędzić kolejne 20 minut słuchając najnowszego Sodom. Moja ocena to 5/6, tylko dlatego, że nie opadła mi szczęka, na co liczę przy kolejnym pełnej długości albumie. Paulina Manowska

Sodom - Partisan 2018 Steamhammer/SPV

Rok bez nowiny o nowościach ze strony Sodom byłby rokiem straconym. Myślę, że zespół o tym wie i to sprawia, że nie daje sobie czasu na odpoczynek od muzyki. 2018 zaowocował EPką "Partisan", trochę ponad rok od wydania "Demonized". Sam fakt, że dbają o fanów zapewniając im nowy materiał sprawia, że legenda niemieckiej sceny metalowej zasługuje na oklaski. Samo wydawnictwo składa się raptem z czterech utworów, w tym dwóch w wersji na żywo z Rock Hard Festival. Co jest najbardziej interesujące, to jak old-schoolowy zespół potrafi utrzymać świeżość nowego materiału i jednocześnie sprawić, że ten brzmi jak z lat 80-tych. Nieco paradoksalne, jednak to chyba jeden z większych komplementów, jakie można

Steel Engraved - Steel Engraved 2019 ROAR!

Od wydania poprzedniej płyty Niemców, "On High Wings We Fly" minęło siedem długich lat. Niestety przez ten czas wspomnienie o tym zespole zatarło się. A co jest na nowym albumie? Melodyjny power metal ale w niemieckim wydaniu. Wiele słyszymy z Primal Fear ale jeszcze więcej z takiego grania jak Brainstorm czy Mob Rules. To jest główne muzyczne przesłanie Steel Engraved. Jednak jak się wsłuchamy w ich muzykę to usłyszymy jeszcze jakieś elementy Powerwolf, Hammerfall, a cza-

sami nawet przemknie coś z Edguya. Co ciekawe, album nie należy do krótkich, bo trwa prawie godzinę. Poza tym, jak ktoś lubi niemiecki power metal, to każdy z trzynastu utworów jest do polubienia. Nie dość, że inspirowane są znanymi markami, to obok melodii spokojnie egzystują dość ciekawe i cięte riffy czy też solidna i dość masywna sekcja rytmiczna. Coś dziwnego porobiło się ostatnio z melodyjnym power metalem. Do niedawna wydawało się, że mimo ukazywania się wielu tytułów, ten styl jest w odwrocie. Ciężko słuchało się niektórych z tych wydawnictw. Teraz mimo, że przeważnie płyty zawierają mało oryginalne granie, to jednak muzyka trzyma fason i da się jej słuchać. Ostatnie tchnienie czy zapowiedź nowego, w sensie, że choć dostaniemy produkt doskonale znany to jednak na konkretnym, dość dobrym poziomie. Taki jest właśnie nowy krążek Steel Engraved. Tylko dla fanów melodyjnego power metalu. (3,5) \m/\m/

Striker - Play To Win 2018 Record Breaking

Szósty album Kanadyjczyków to jedna z tych dość specyficznych płyt. No bo popatrzmy, niby wszystko to już było, wszystkie użyte tu patenty były wykorzystywane setki razy (jeśli nie tysiące) razy przez rozmaitych wykonawców. No właśnie, niby, bo mimo używania już ogranych elementów, Striker próbuje nieco odświeżyć klasyczny heavy metal. Pojawia się tutaj sporo lekko progresywnych eksperymentów zagrywek shredowych. W końcu mówimy o zespole, który mimo niezbyt długiego stażu, jakąś pozycję na rynku zdążył sobie wyrobić, więc może wyskoczyć z czymś nieco odważniejszym. Mimo to, nie są one na tyle wyraziste, ani nie jest ich aż taka spora ilość, by mówić o wychodzeniu poza obraną konwencję heavy/ power metalu. Co do wyróżniających się na krążku numerów, to zdecydowanie na pierwszy ogień idzie znany z teledysku "Heart Of Lies". Przewodni riff może przywodzić na myśl dokonania niektórych kapel thrash metalowych. Poza tym te chórki naprawdę dodają temu utworowi uroku. Sporą dawkę przebojowości dostajemy w również niebanalnym "Position of Power". Takie melodyjne kompozycje przewijają się przez cały album. I wszystko byłoby naprawdę ładnie i pięknie, gdyby nie fakt, że "Play To Win" w pewien sposób jest pozbawiony mocy oraz ciężaru, czyli stałych atrybutów heavy metalu. Ten heavy w wykonaniu Striker to taki heavy trochę za bardzo ugrzeczniony. Zbyt wygładzona produkcja i popowe wokale pozbawiają ten album wyrazistości. Osobiście być może do tej płyty będę od czasu do czasu wracał, ale na pewno nie będzie to miało miejsca zbyt często. (3,5) Bartłomiej Kuczak Substratum - Permission To Rock 2018 Divebomb

To najnowsza płyta amerykańskiego Substratum, ale jak się okazuje

pożegnalna. Za długo nie pograli, raptem pięć lat, wydając dwa albumy, MCD, kilka demówek i splitów - ano bywa, szczególnie, że granie tradycyjnego metalu w USA to obecnie nie bułka z masłem, a wyrzeczenia i ciągłe dokładanie do interesu. Szkoda jednak tego zespołu, bo to świetny heavy w stylu lat 80., zagrany z ogromną energią - wydawca w swych materiałach przywołuje tu takie legendy jak Chastain czy Hellion i faktycznie, coś jest na rzeczy, a ja dodałbym tu jeszcze wczesny Bitch. Substratum ma bowiem równie charyzmatyczną wokalistkę Amy Lee Carlson, która śpiewa ostro, dynamicznie i z powerem - posłuchajcie "To Nothing, To None" czy "Rough Rider", ależ żyleta! Potrafi też zaśpiewać wyżej ("Zero To Infinity") czy delikatniej ("The Source Of All Creation"), a już totalnie zaskakuje w finałowej balladzie "Lost Shores" z pilotującej ten album EPki "Stratosphere", w której brzmi niczym ktoś zupełnie inny - klasa! Instrumentaliści też w żadnym razie nie odstają: gitarowy duet wymiata, sekcja robi swoje, bez silenia się na jakieś popisy, warto więc zaopatrzyć się w płyty Substratum, póki są jeszcze dostępne. (5) Wojciech Chamryk

Suzi Quatro - No Control 2019 SPV/Steamhammer

Poprzednią płytę Suzi Quatro wydała w 2011 roku. Przy "In the Spotlight" Suzi wspomagał sam Mike Chapman, dzięki czemu Quatro udało się w jakimś stopniu nawiązać do swoich korzeni. Niestety nie było to nic w stylu bardzo dynamicznego glam rocka, który lubię najbardziej w wykonaniu Suzi. Większość kompozycji nawiązywała do solidnego rocka, owszem było ze dwa utwory w stylu glam rocka, ale też sporo znalazło się z tej bardziej komercyjnej odsłony Quatro. Całe szczęście, nie było to aż tak żenujące, jak "If You Can't Give Me Love" czy "Stumblin' In". Podobnie jest z najnowsza płytą Suzi Quatro o tytule "No Control". Mamy na niej do czynienia z dwiema kompozycjami w stylu dynamicznego glam rocka, rozpoczynającą a zarazem singlową "No Soul/No Control" oraz "Macho Man". Obie z pewnością nie dorównują "Can the Can", "48 Crash" czy "Devil Gate Drive", ale swoją bezpośredniością z łatwością łapią za serce słuchacza. Drugi w kolejności jest utwór "Going Home", mocna rockowa kompozycja oparta na ciężkim bluesie, gdzie w podkładzie królują organy Hammonda, a także przebija się harmonijka ustna. I takie kawałki stanowią podstawę tego albumu. W takim "Easy Pickings" jest więcej akustyczny brzmień i rock'n'rolla, "Don't Do Me Wrong" zdecydowanie jest najbar-

RECENZJE

181


dziej motoryczna i rządzi w niej harmonijka, a w "Going Down Blues" dochodzi rozbuchana sekcja dęta. Nie będę ukrywał dzięki tym utworom nową płytę Suzi słucha się bardzo dobrze. Mają one nie tylko charakter ale też to "coś", które zwraca uwagę słuchacza. A przecież są jeszcze rockowo-rock'n'rollowe "Heavy Duty", rock w rytmie tanga "I Can Teach You To Flay", rock w oprawie dęciaków "Strings" czy bardziej przestrzenny rockowy "Bass Line". Są to kawałki bardziej przystępne do wymienionych wcześniej utworów, ale trudno mówić o komercyjnej odsłonie Suzi Quatro. Do takiej można zaliczyć jedynie piosenkę "Love Isn't Fair", która utrzymana jest w dancingowej formule z dodatkiem muzyki karaibsko-latynoskiej. Suzi to już starsza pani ale w jej głosie tego w ogóle nie czuć, po muzyce z "No Control" również tego nie odczujemy. Być może to wpływ znacznie młodszych muzyków tworzących Suzi, wśród których jest jej syn Richard Tuckey. Niewątpliwie ważna postać tego albumu, bowiem oprócz gry na gitarze wraz z Suzi napisał praktycznie całość muzyki. W ogóle muzycy, którzy nagrywali "No Control" spisali się wyśmienicie. Myślę, że fani Suzi to do-cenią, bo ogólnie muzyka jest napisana solidnie, znakomicie zaaranżowana, świetnie zagrana, wybornie wyprodukowana. Nic tylko kupić płytę i ją słuchać. Mam nadzieję, że Suzi a raczej jej młodsi współtowarzysze pociągną rozpoczęta współpracę i w ten sposób częściej będziemy mogli słuchać dobrych współcześnie nagranych płyt Suzi Quatro. Wiem, że raczej nowego "Can the Can" nie doczekam się, ale kontynuacji "No Control" zdecydowanie chętnie posłucham. (4,5) \m/\m/

pojętego hard'n'heavy. Ich muzyka z debiutu "Freedom In Fire" zawiera głównie melodyjny heavy metal. Kompozycje przede wszystkim utrzymane są w średnich tempach ale muzycy umiejętnie potrafią przyspieszyć a także zwolnić. Choć korzystają z patentów, które już nieraz obiły się o nasze uszy, to starają się aranżować je tak, aby mieć poczucie pewnej oryginalności. Większość kompozycji jest dynamiczna, jedynie "Symphony" to metalowa ballada, a "Red Gold" rozpoczyna się, jak wolny utwór aby w jego drugiej części przyśpieszyć. Wokalista Johnny Vox śpiewa wysoko ale niestety zbyt jedno-wymiarowo. Nie zmienia to faktu, że ma kawał głosu. Im dłużej słucha się tego albumu tym więcej dźwięków zostaje w głowie, świadczy to o tym, że muzycy mają nielichy talent do melodii. Jednak nic nie potrafi przebić utworu tytułowego "Freedom In Fire". Wszelkiej maści gitarzyści poczują się tu jak ryby w wodzie, bowiem panowie Oliver Schlosser i Julian Barkholz maja niezłą smykałkę do riffów. Choć muzyka ogólnie jest oldschoolowa to brzmi współcześnie. Duża w tym zasługa Achina Kohlera, który odpowiadał za całość, oraz Ralfa Scheepersa, który odpowiadał za wokale. Ogólnie mogę ocenić, że muzycy Syrence przy odrobinie szczęścia mogą namieszać na scenie hard'n'heavy i w niedługim czasie dołączyć do takich Gotthard, Bonfire, Shakra i innych im podobnych. Jak lubicie har'n'heavy i melodyjny metal sprawdźcie Syrence, może tym razem mam rację.(4) \m/\m/

Sweeping Death - In Lucid 2018 Self-Released

Młodzi Niemcy wzięli się na swym debiutanckim albumie za bary z progresywnym/tradycyjnym metalem. I to, co istotne, z powodzeniem, sprawnie przechodząc od ostrzejszego, rozpędzonego łojenia ("Blues Funeral") do bardziej tradycyjnego heavy ("Suicide Of A Chiromantist"), intensywnego speed/thrashu ("Horror Infernal"), aż do typowego, metalowego progresu przełomu lat 80. i 90. (kłaniający się Lethal czy Fates Warning "Resonanz"). W innych utworach też dzieje się sporo ciekawych rzeczy - słychać, że chłopaki mają pomysły, lubią eksperymentować i szukają własnych rozwiązań, łącząc na przykład szlachetną przebojowość z mocnym uderzeniem ("Antitecture"), bądź organowe brzmienia w duchu lat 70. z perkusyjnymi blastami ("Lucid Sin"). Warto więc zapamiętać nazwę Sweeping Death, bo ten zespół może nas jeszcze w przyszłości bardzo pozytywnie zaskoczyć. (4,5) Wojciech Chamryk Syrence - Freedom In Fire 2019FastBall

Syrence to pomysł młodych Niemców i jest skierowany do fanów szeroko

182

RECENZJE

Tank - Sturmpanzer 2018 Dissonance Productions

Nie od dziś wiadomo, że kasa dzieli, a dawna przyjaźń czy niegdyś owocna współpraca nie mają żadnego wpływu na obecne losy wielu zespołów. Z tego bierze się istnienie kilku grup o takich samych, bądź kosmetycznie tylko zmienianych nazwach, tworzonych przez członków ich najlepszych składów. W Polsce też mieliśmy więc dwa zespoły TSA, teraz zdaje się wciąż istnieją dwie grupy Kat, a angielscy fani metalu mogą od kilku lat wybierać między Tank basisty/wokalisty Algy'ego Warda oraz Tank gitarowego duetu Cliff Evans i Mick Tucker. Niestety, pomimo całej sympatii dla dawnego frontmana zespołu oraz estymy, jaką darzę wczesne LP's Tank, to Ward przegrywa tę batalię na całej linii. "Breath Of The Pit" (2013) nie ma bowiem żadnego startu do "War Nation" (2012), a już "Valley Of Tears" (2015) po prostu miażdży "Sturmpanzer" niczym Tygrys czy inny ciężki czołg leciutką tankietkę. Tam gra zespół, tu mamy tylko jednego mu-

zyka, w którego głosie słychać nieuchronny upływ czasu ("Lianne's Crying"), a i kompozytorsko też nie jest w stanie stawić czoła dawnym kolegom (kilka wypełniaczy, z "March" czy robiącym wrażenie demo "Living In Fear Of" na czele). Jest też, na zasadzie zapchajdziury, cover Thin Lizzy "Little Darlin'", z kolei dwie części "Revenge Of The Filth Hounds" bazują na patentach ze starego utworu. Momenty owszem są, bo "First They Killed The Father" i "Sturmpanzer Pt. 1 & 2" kojarzą się ze starym, dobrym Tank, a chyba bonusowy "Fieldrecording Of The Field" to akustyczny blues tylko na głos i gitarę, ale zapoznawszy się z tą płytą jedyne, co mogę doradzić jej autorowi to udanie się na zasłużoną emeryturę... (2) Wojciech Chamryk

Texas Metal Outlaws - Texas Metal Outlaws 2018 Heaven And Hell

Robert Williams to gitarzysta znany z Ignitor czy Witches Mark, niedawno założył jednak również solowy projekt, zwący się Texas Metal Outlaws. Do nagrania jego debiutanckiego albumu zaprosił całą plejadę gości, począwszy od kumpli z obu swoich zespołów, aż do gwiazd teksańskiego, amerykańskiego, czy po prostu szerzej - światowego metalu, w tym muzyków znanych z grup: Riot, Manowar, Helstar, Watchtower, S.A. Slayer czy D.R.I. Na "Texas Metal Outlaws" śpiewają więc i grają Jason McMaster, Donnie Van Stavern, Felix Griffin, Ross The Boss czy James Rivera - przyznacie, że ta lista robi wrażenie. Co istotne Williams zadbał o to, żeby mieli w czym wykazać się, pisząc siarczyste, oldschoolowe numery w stylu wczesnych lat 80., ale czerpiące też z bluesa, blues i southern rocka. Momentami brzmi to więc niczym mocniejszy Damn Yankees, słychać echa grup pokroju The Outlaws czy Molly Hatchet, ale łoją też konkretnie, szczególnie w "Texas Metal Outlaws", "Rebel Years" i "Echoes Of Memory". Są też dwa covery: pierwszy oczywisty, "Running From The Law" Riot, drugi zaskakujący, bo to podmetalizowana wersja hitu słynnego songwritera Burta Bacharacha "That's What Friends Are For", najbardziej znanego z wykonania Dionne Warwick. Fajna płyta, nie tylko do auta czy na imprezę. (4,5) Wojciech Chamryk

Them - Manor Of The Se7en Gable 2018 Steamhammer/SPV

Taka oto historia. Jest sobie pewien tribute band, który koncertuje grając utwory swego Mistrza. Sytuacja trwa ładnych parę lat. Żeby jeszcze było ciekawiej, odnosi na tym poletku niemałe

sukcesy. W końcu jednak zespół postanawia skupić się na własnej twórczości i wydaje dobrze przyjętą płytę. A jakiś czas potem przychodzi czas na drugą. Tak w bardzo wielkim skrócie prezentuje się historia ekipy dowodzonej przez Troya Norra, która przyjęła imię od jednego z albumów swego mistrza Kinga Diamonda. Mistrza, którego covery, co prawda już przestali grać, nie mniej jednak duch jego twórczości w ich muzyce jest dalej obecny (a jak?!). Czy ta obecność jest plusem? I tak i nie. Ale po kolei. Na początku przyznam się bez bicia, że "Manor Of The Se7en Gable" to mój pierwszy kontakt z twórczością tego amerykańsko - niemieckiego konglomeratu. Nie słyszałem debiutu Them, ale powiedzmy sobie szczerze i bez ogródek. Czy po kontakcie z tym zbiorem kawałków czuję się jak trafiony piorunem albo uderzony Młotem Thora? Nic z tych rzeczy. Troy i koledzy nagrali album dość przeciętny. Nie bardzo jest co chwalić i nie bardzo jest się do czego doczepić. No bo ma się czepiać, że były tribute band Kinga Diamonda małpuje w swej twórczości swego idola? A czego się, Bartku spodziewałeś? To tak, jakby mieć pretensje do psa, że szczeka, albo do kobiety, gdy ta strzela fochy. Przecież to coś naturalnego. Album raczej tylko dla wielkich fanów metalowego Mistrza Horrorów. (3) Bartłomiej Kuczak

The Filth Hounds - Hair Of The Hound? 2018 Pure Steel

Jestem pełen podziwu, jak w tych cyfrowych czasach smartfonów, tabletów i streamingu czterem młodym Brytyjczykom udała się trudna sztuka powrotu do czasów największej chwały tamtejszego metalu. Oczywiście nie są tu w żadnym razie pionierami, bo do nurtu NWOBHM nawiązywały już wcześniej inne grupy, nie jest to jednak coś powszechnego - angielska młodzież najwidoczniej bardzo zmieniła się w ostatnich latach. The Filth Hounds zaś nie tylko z nazwą, kojarzącą się z tytułem jednej z klasycznych płyt Tank, ale też ze swą muzyką i jej brzmieniem wypadają tak, jakby wciąż był rok 1981. Tak, 1981. Bez komórek, internetu i płyt CD, kiedy naprawdę trzeba było umieć grać, żeby przebić się wśród licznych konkurencyjnych zespołów i w końcu trafić do analogowego studia, bez komputerów, cyfrowej edycji, etc. I "Hair Of The Hound?" faktycznie brzmi tak, jakby była nagrana na taśmę na 24 śladach, stylowo i vintage. Nie jest to jednak żadna podrzędna stylizacja, bo każdy z tych ośmiu numerów uderza z pełną mocą klasycznego heavy rocka/tradycyjnego metalu z przełomu lat 70. i 80. Nie brakuje też dłuższych, rozbudowanych kompozycji, są efektowne solówki, melodyjne refreny, wokalista Bryan Mc Gill też czuje się w tej stylistyce wybornie - włączcie na początek "Attack!" i na kolejne 35 minut, albo i więcej, macie w ten sposób zapewnioną godziwą, muzyczną rozrywkę. (4,5) Wojciech Chamryk


The Wizards - Rise Of The Serpent 2018 High Roller

Poprzednia płyta "Full Moon In Scorpio" tej grupy z Baskonii dostała u nas notę (5), a wydany właśnie jej trzeci album "Rise Of The Serpent" jest jeszcze lepszy. Naprawdę zadziwia mnie czasem swoboda, z jaką młodzi muzycy, czerpiąc rzecz jasna od gigantów pokroju Black Sabbath, Blue Oyster Cult, Uriah Heep czy Deep Purple, dodając do tego mniej oczywiste wpływy Danzig i The Cult, tworzą ten stary-nowy rock, grając z jednej strony archetypowo, ale z drugiej bardzo świeżo i z ogromną energią. Dlatego w przypadku "Rise Of The Serpent" nie ma mowy o żadnym retro-rocku, bo ta muzyka tętni życiem i porywa od pierwszych taktów sabbathowego "Apocalyptic Weapons". Jednak zespołowe hasło "Occult Heavy Metal Warriors" do czegoś zobowiązuje, tak więc The Wizards nie stronią też od mroczniejszych, wręcz doometalowych klimatów ("Circle Of Time"), a dłuższe, rozbudowane kompozycje potrafią przedzielić krótszą, zdecydowanie przebojową ("Age Of Man"). Słychać tu też coraz więcej odniesień do starego, dobrego rocka progresywnego ("V.O.I. D. (Vision Of Inner Death)"); muzycy nie stronią też od hard'n'heavy przełomu lat 70. i 80. ("Destiny"), co tylko dodaje tej udanej płycie jeszcze większego kolorytu. (5,5) Wojciech Chamryk

Thorium - Thorium 2018 Empire

"Thorium" to co prawda debiut belgijskiego zespołu o tej samej nazwie, ale tworzą go doświadczeni muzycy, z wokalistą Davidem Marcelisem (Lord Volture, Black Knight) oraz znanymi z tamtejszej legendy Ostrogoth gitarzystą Dario Frodo i basistą Stripe Lawlessem, na czele. Muzyczna orientacja grupy nie pozostawia więc żadnych wątpliwości, bo to tradycyjny heavy metal jest podstawą jej stylu. Najfajniej brzmią w tych najszybszych, surowych i pełnych mocy utworach jak: "Ostrogoth", "Court Of Blood" czy "Powder And Arms", najbliższych speed metalowi lat 80. - pewnie gdyby "Thorium" ukazał się wtedy pod firmą Mausoleum czy Ambush Records, to dziś byłby to swoisty klasyk tamtych czasów. Grupa nieźle też radzi sobie w bardziej balladowym graniu ("All Manner Of Light"), nie boi się mocnych, średnich temp ("Icons Fall"), by na finał uderzyć 15-minutowym, rozbudowanym i robiącym wrażnie utworem "Four By Number, Four By Fate". Mocny debiut, wart uwagi, więc: (4,5). Wojciech Chamryk

The Three Tremors - The Three Tremors 2018 Steel Cartel

Narobili szumu wokół tego całego The Three Tremors, oj narobili. I co? Jak to często bywa w przypadku tzw. "supergrup": nic. Ale może od początku. The Three Tremors to taki efemeryczny projekt założony przez trzech renomowanych wokalistów, których to naszym czytelnikom przedstawiać nie trzeba, ale dla czystej formalności (oraz z optymistycznym założeniem, że być może czyta nas młodzież, która dopiero wchodzi w ten światek i nie musi wszystkiego wiedzieć) postanowiłem to zrobić. Są to zatem Tim "Ripper" Owens znany przede wszystkim jako były wokalista Judas Priest oraz kilku innych zespołów i projektów. Drugi z panów to mózg całego projektu - Sean Peck z grupy Cage. Trzecim wokalistą i chyba najbardziej kultową postacią jest Harry Conklin z Jag Panzer. Trójka ta uznała się za spadkobierców (a to niby na jakiej podstawie?) podobnego, jednak nigdy nie zrealizowanego projektu, w którym ok. 20 lat temu mieli brać udział Rob Halford, Bruce Dickinson oraz Geoff Tate. Tyle historii. Teraz skupmy się na omawianym albumie. Pierwsze pytanie, jakie zakołatało mi w głowie podczas słuchania tego albumu, to czy gdyby nie powstał ten projekt, ani ta płyta, to czy scena heavy metalowa by coś na tym straciła. Odpowiedź na to pytanie brzmi: nie. Zyskali by pewnie za to napaleni fani, którzy bezmyślnie wydali swe ciężko zarobione pieniądze na ten krążek. Pierwszy niewypał tego projektu, to dobór wokalistów. Oczywiście każdy z nich ma swoją klasę, każdy ma jakieś zasługi dla sceny heavy, ale problem polega na tym, że mają oni bardzo podobne barwy głosu. W niektórych, momentach nawet takie wprawione w słuchaniu metalowych wyjców uch, jak moje nie potrafiło jednoznacznie określić, który z nich akurat wydaje głos. Ale ok, może tutaj trochę za bardzo się czepiam. Zobaczmy więc, jak się sprawa przedstawia od strony czysto kompozycyjnej. Niestety, tu też bieda z nędzą. Za stronę muzyczną odpowiedzialni są członkowie Cage, a ja do tego zespołu nigdy przekonany nie byłem. Kompozycje są nudne, niewyraziste i zlewające się w jedną niezbyt ekscytującą (delikatnie mówiąc) całość. Dużo tu chaosu, który naprawdę niczemu nie służy. Ciężko tu wyróżnić jakieś utwory (może jedynie wybrany do promocji "Wrath Of Gods" jakoś tam się broni). Panowie, weźcie się zajmijcie swoimi projektami, bo to co zrobiliście razem naprawdę nie trzyma się kupy. (2) Bartłomiej Kuczak Tokyo Blade - Unbroken 3MS Music

Klasycy Nowej Fali Brytyjskiego Heavy Metalu wrócili w oryginalnym składzie i w formie godnej pozazdroszczenia. Dlatego "Unbroken" można śmiało postawić na półce obok debiutanckiego "Tokyo Blade" oraz "Night Of The Blade" - pierwotnie nagranego jeszcze z Alanem Marshem, ale koniec końców wy-

danego z wokalnym udziałem Vickiego Jamesa Wrighta. W sumie to trochę szkoda, że aż tyle czasu zajęło Andy' emu Boultonowi i spółce dogadanie się pomiędzy sobą, bo gdyby doszło do tego wcześniej, to pewnie w dyskografii grupy byloby mniej gniotów. Ale, jak to mówią: lepiej późno, niż wcale, tym bardziej, że "Unbroken" to płyta wyborna, po prostu esencja stylu NWOBHM. Lubię "Night Of The Blade" z głosem Wrighta, zresztą to od tej płyty zaczynałem słuchanie Tokyo Blade, ale to jednak Marsh jest jedynym i idealnym śpiewakiem dla tej formacji, co udowania choćby w perfekcyjnym openerze "Devil's Gonna Bring You Down" czy drapieżnie zaśpiewanym "Bad Blood" lata lecą, a głos ma wciąż niczym dzwon. Koledzy instrumentaliści dostosowali się do poziomu frontmana, tak więc sekcja Wrighton/Pierce nie tylko fenomenalnie napędza poszczególne numery, mając też momenty pierwszoplanowe, jak choćby w "The Man In Black", a już dla umiejętności duetu Boulton/ Wiggnis najzwyczajniej brakuje słów świetne riffy, unisona, efektowne solówki - nie brakuje niczego, tak więc: (6). Wojciech Chamryk

Torian - God Of Storm 2018 Ram It Down

Niemcy działają od roku 2002 i jakoś do tej pory o moje uszy nie obiły się ich dokonania. A przecież przed "God Of Storm" wydali trzy pełne albumy i jedną EPkę. Na omawianym właśnie albumie Torian jawią się jako klasyczny niemiecki zespół grający melodyjny heavy/ power metal, który inspiracje czerpie z dokonań Helloween, Blind Guardian czy Iron Maiden. Nie ma w tym oryginalności, za to jest solidność, wierność kanonom gatunku, werwa, zaangażowanie, profesjonalizm, duże umiejętności, a w końcu talent. Dzięki czemu "God Of Storm" brzmi nawet świeżo. Muzycy bardzo dobrze czują się w utworach melodyjnych i bardzo szybkich. Sekcja zwija się jak w ukropie, nie tylko napędzając tempo, ale starając się wprowadzać trochę urozmaicenia. Gitarzyści siekają nas riffami i solówkami, a robią to bardziej niż udanie, bowiem są niesamowicie zgrani. A pomysłów też im nie brakuje. Czasami przemkną jakieś klawisze, ale jako najzwyklejsze ozdobniki. Nad wszystkim panuje całkiem niezły głos Marca Hohlwecka, który wspierany jest przez pompatyczne metalowe chóry. Na tle głównie rozpędzonych i dość zadziornych utworów takich jak "Evil vs Evil", "Far From Midian Sky" czy "Crimson Born" z łatwością wyłowimy ten najbardziej przebojowy "Unbowed, Unbent, Unbroken", wzniosły i motoryczny "Saint Of The Fallen" czy prze-

siąknięty epicką i umiejętnie żonglujący kontrastami "A Glorious Downfall". Płyta brzmi nieźle, nic w tym dziwnego, bowiem za produkcję odpowiada Seeb Levermann (Orden Ogan, Rhapsody Of Fire, Brainstorm). Z tychże powodów fani Orden Ogan, Hammerfall czy Gamma Ray bez trudu odnajdą się na "God Of Storm". Całości dopełnia okładka autorstwa Claudio Bergaminiego (Judas Priest, Battle Beast). Być może to nie idealny album oraz może to wyżyny tego zespołu. Niemniej na tę chwilę jest warty zainteresowania tych co lubili i lubią melodyjny power metal. Gdy muzycy Torian przy następnej płycie utrzymają poziom, to już będzie nieźle. (3,5) \m/\m/

Turbo Vixen - Drive Into The Night 2018 Self-Released

Na okładce to, co widzicie powyżej: sportowy wóz, jeden łysol i jeden kudłacz, a na płycie rasowy hard'n'heavy na amerykańską modłę, ale ze słyszalnymi wpływami zarówno klasycznego heavy, jak i rocka czy bluesa. Akurat w Kanadzie tradycje takiego grania wciąż mają się całkiem dobrze, a czy określimy je mianem sleaze rock, hair metal, pudel metal czy hard'n'heavy, to nie będzie miało większego znaczenia - istotne jest to, że J.J. Rowlands i Aaron Bell zawodowo grają ostrego, melodyjnego rocka. W latach 80. pewnie nie opędziliby się od łowców talentów, a "Thunder And Lightning", "Hit Back" czy "Down The Hatch" hulałyby w eterze i na heavy rotation MTV. Teraz wiadomo, "Drive Into The Night" dotrze do największych pasjonatów hard/AOR rocka, ale powinni tę płytę sprawdzić również fani tradycyjnego heavy, bowiem w kilku utworach, jak choćby "Hard Love N' You" czy "Straight Out Of Hell" zespół łoi naprawdę konkretnie, a jego gościnnym wokalistą jest Dan Cleary, na co dzień frontman Striker. (5,5) Wojciech Chamryk

Unorthodox - Maze of Existence 2018 Punishment 18

Brzmią trochę jak Coroner. Mówię poważnie. Chociażby przy utworze "The Mind Keeps The Madness". Jednak bardziej jak Coroner z późniejszego okresu, tj. "Mental Vortex" oraz "Grin". Jednak zespół tutaj nie brzmi jak copycat wcześniej wymienionego zespołu, a raczej jak kapela, która łączy pewne inspiracje thrash metalowe. Jest tu również trochę Sadus i Obliveon. Lub jak tam ktoś chce, są też inspiracje Watchtower oraz Vektor, chociażby w utworze "Maze of Existence", ale jak by tak

RECENZJE

183


dłużej się zastanowić, to sam Vektor ma cechy wcześniej wymienionych zespołów. Krótko mówiąc "Maze of Existence" jest takim hołdem dla bardziej technicznego thrashu. Nie pozbawionym wad, zresztą jak większość z wcześniej wymienionych zespołów. Mogę wspomnieć o dziwnym motywie perkusyjnym z końca tytułowego kawałka czy o dość prostej i niepociągającej w pierwszym momencie, przedłużonej o wiele za długo solówce, która w pewien sposób próbuje udawać to co Baron robił na "Grin", by potem przerodzić się w bardziej stoner-rockową kompozycję… Jak wybrzmiewa ich muzyka? Stosunkowo dobrze, pomimo tych wcześniej wspomnianych "wad", bądź raczej wyborów stylistycznych, które nie do końca uznaje za trafione. Jest utrzymane zróżnicowanie temp, są połamane rytmy, są włączone elementy kilku różnych gatunków. Często są również wstawione stylizowane stawki fortepianowe, które mają za zadanie przełamać monotonność instrumentarium… brzmienie bardzo dobre, pasujące do gatunku, pozycjonowanie również, część kompozycji można by "dopracować"... nie no jak dla mnie (4,4), nie mam się do czego mocniej dopierniczyć. Wróć, wokale mogłyby być bardziej zrozumiałe. Ale da się je wyłonić z tej mieszanki riffów. Tak więc, jeśli jesteś fanem technicznego metalu, to sprawdź "Maze Of Existence" z jego średnio-długimi kompozycjami (od 3:47 do 5:47), przydługim "Ipnosi Regressiva" i bardziej ludzką, emocjonalną tematyką, która też wchodzi na tematy społeczne, choć z perspektywy personalnej. (Zamyka klapę od pianina) Jacek Woźniak

W praktyce ten album często brzmi jak wiele rzeczy, w segmencie black/thrashu. Wiecie, muzyka inspirowana Venom i reprezentowana przez ludzi, którzy swoją przygodę z instrumentami zaczną i najpewniej skończą na tym gatunku. Wokale przypominają wcześniej wymieniony brytyjski zespół heavy metalowy. A z czym mam problem? Brzmienie wydaje się dość stłoczone, motywy nie są aż tak oryginalne... czekaj cofam, wcale nie są. Perkusja nie ma za wiele do zaoferowania, a jest wystawiona na pierwszą linię, chociażby przy (utworze 4). Z drugiej strony często nadaje rytm i czasami podnosi dość oklepane riffy. Zróżnicowanie? Jakieś jest, od black/thrashu (utwór 6), przez muzykę inspirowaną Motorhead (utwór 11), aż do wolnych, może nawet doom metalowych wpływów (utwór 7). Czasami nawet to zróżnicowanie wchodzi za mocno, co widać w utworze 13, gdzie zespół chciał inkorporować jakiś modernistyczny hard rockowy riff do thrashowego wstępniaka. Po prostu to nie pasuje. Teksty są. Niektóre skłaniają do myślenia, niektóre wywołują uśmiech politowania. Myślę, że w ten sposób album zginie w potoku muzyki, jaki jest obecnie tworzony, jednak ma swoje zalety. Ale brakuje mu jednej i najważniejszej. Bycia oryginalnym. Brzmi strasznie zachowawczo, biorąc ze swojego środowiska oraz poprzedników garściami. Ode mnie (3). Całkiem dobrze jak na album niewiadomego pochodzenia, nie? Jednak ja dostałem to ładnie podpisane i uszeregowane. Wnioski co do jakości albumu możecie wyciągnąć sami. No dobra, ja jeden sam wyciągnę. Tytuły wyglądają na grafomanię. "We The Loud" czy "I Dark Lord" w mojej stylistycznej ocenie powinny mieć przecinek. Ale tutaj się po prostu czepiam. Jacek Woźniak

Venom - Storm The Gates 2018 Spinefarm

Przypuśćmy, że dostajesz jakieś archiwum z niepodpisanymi plikami mp3. Podsyła dobry znajomek mówiąc, że spoko album, zapomina jednak jego tytułu i wykonawcy. Oczywiście pierwszą rzeczą jaką robisz (jeśli zdecydujesz się pobrać ten plik archiwum) jest przeskanowanie tych plików przez program antywirusowy. Drugą, jeśli ufasz ocenie muzycznej tego znajomego, może być przesłuchanie albumu. Przechodząc już do samego albumu. To nagranie jest otwierane przez jakiś prosty repetywny riff. Nie powiem, brzmienie wydaje się oddawać ten mrok i brud, tak pożądany przez ten zespół. Wydaje mi się, że tematycznie odnosi się albo do wyciągania starych wspomnień, które umarły, albo jest nawiązaniem do filmów George Romero. Potem kolejny utwór... Pogadajmy o tym jak to gatunkowo brzmi. W większości muzyka z tego albumu brzmi jak thrash utrzymany w średnich i wolnych tempach oraz speed metal w średnio-szybkich tempach. Czasami to brzmi jak brytyjskie Warfare (utwór 4), czasami jak coś z niemieckiego Grinder (utwór 2), Pozycjonowanie… no jest bezpośrednie. Jak to szorstkie brzmienie basu, gitar i wokali. Tematyka? Satanizm, głośna muzyka, stan po otrzymaniu wpierdzielu, opozycja do siania fermentu. No i o byciu ciemnym panem.

184

RECENZJE

Veonity - Legends Of The Starborn 2018 Sliptrick

Ostatnio miałem szczęście przesłuchać parę płyt z melodyjnym power metalem, które miały w sobie pewną jakość. Niestety, jak to w życiu bywa, w pewnym momencie fart się kończy. A przytrafiło mi się to wraz z nowym albumem Veonity. W 2015 roku Szwedzi wypuszczają swój duży debiut "Gladiator's Tale". Wypełniał go melodyjny power metal, który niósł jakąś nadzieję, że będziemy mogli go słuchać przynajmniej na przyzwoitym poziomie. Przede wszystkim Veonity tworzą muzycy z wysokimi umiejętnościami i wyśmienitym warsztatem, to daje im spory komfort przy tworzeniu muzyki. Daje to też pewne poczucie wygody słuchaczowi, który ma wręcz pewność, że otrzyma produkt na wysokim poziomie wykonawczym i w dodatku dobrze wyprodukowany. Na szczególną uwagę zasługuje gitarzysta Samuel Lundström, a przede wszystkim jego partie solowe. Muzycy mają też łatwość odtworzenia klimatu wymaganego w tym gatunku. Z łatwością można też odnaleźć ślady inspiracji, którymi kierują się muzycy. Niemniej obecnie w ich muzyce brakuje sznytu, który pozwoliłby nie tyle na jakąś wielką oryginalność, ale w ogóle na

stwierdzenie, że w ich power metalu jest jakakolwiek świeżość. Słuchając płyty "Legends Of The Starborn" ma się wrażenie, że muzycy cały czas powielają czyjeś pomysły, przez co muzyka wlatuje jednym uchem a drugim wylatuje, nie pozostawiając słuchaczowi jakiejkolwiek pozytywnych odczuć. Owszem trafiają się dobre, a nawet intrygujące fragmenty, ale nie zmienia to uczucia wszechogarniającej bezbarwności. To bardzo duża bolączka tego albumu. Z tego powodu "Legends Of The Starborn" nie jest w stanie przebić się przez przeciętność. Myślę, że muzykom nie chodziło aby dobrze nagrać i wyśmienicie zagrać miałki melodyjny power metal ale tak właśnie brzmi ta płyta. Jednak nie bardzo wiem co podpowiedzieć muzykom aby przy następnych krążkach uniknąć takiej sytuacji. O wartości muzyki, płyty decydują detale, szczególiki, które często trudno dostrzec. Mam nadzieję, że Szwedzi doszukają się gdzie tkwi problem i przy następnym albumie wjadą na odpowiedni tor kariery. Inaczej szkoda ich potencjału, który niewątpliwie mają. Natomiast jak im się nie uda to szkoda będzie czasu na Veonity. Z "Legends Of The Starborn" trafiają do grona kapel z tej słabszej strony melodyjnego power metalu. (2,5) \m/\m/

Vermithrax - Imperium Draconus 2018 Divebomb

"Imperium Draconus" w kontekście tytułu albumu jest tak średnio odnoszący się do zawartości. Jednak bardziej tyczy się do samej nazwy zespołu, która to z kolei pochodzi z nazwy antagonisty filmu "Dragonslayer" wytwórni Disney i Paramount. Na samym albumie zaś można znaleźć odniesienia do postaci biblijnych ("Enoch"), religii samej w sobie ("Crucified by Hate") i gier komputerowych ("Road to Athkatla"). Te teksty oprawiają motywami utrzymani w dość niskim brzmieniu gitar. Tutaj mogę przywołać jeszcze raz utwór "Enoch". Jednocześnie nisko brzmiące gitary kontrastuje melodyjny głos wokalisty. Zespół zamieścił na albumie bonus w postaci nagrania interpretacji utworów "Hammerhead" oraz "Hard On You" autorstwa Flotsam & Jetsam. W pewien sposób w wokalach słychać inspiracje stylem Erica AK, jak i samym Flotsam & Jetsam w części motywów tego zespołu. Medley zagrany całkiem przyjemnie, choć może trochę w sposób zbyt bezpieczny, bez wariacji. Utwory są utrzymane od wolnych i średnich temp zawartych na "Crucified By Hate" do szybkich np. w "River Cruor". Co mi się nie podoba? Brzmienie, wydaje się trochę wycofane, co można usłyszeć chociażby na "Calling My Name" oraz "Spellbound". Poza tym riffy nie wydają się zbyt oryginalne. Co mi się podoba? Melodyjne wokale, ogólnie głos i jego modulowanie przez Croya, chociażby na "Enoch". Klimat części utworów jest świetny, chociaż przy wcześniej wspomnianym utworze. Intro "Sacred Keys of…" zagrane na akustycznej gitarze jest również dobre, krótkie, treściwe i pasujące do kolejnego utworu. Ode mnie (4) ze względu na dość skopane pozycjo-

nowanie/brzmienie albumu na niektórych utworach, jednak całkiem w porządku motywy i klimatyczny "Enoch". Jacek Woźniak

Violblast - Theater Of Despair 2019 Hostile Media

Hiszpania? Thrash metal? Taaa, wiem, że też tam grają tą muzykę, ale będąc boomerem słuchającym tylko muzyki z lat 80. często pomijam ten region. Czy Violblast jest w stanie zmienić moje przyzwyczajenia? Pewnie nie, ale nadal jestem w stanie uznać, że jest to całkiem dobry album, aczkolwiek odtwórczy. Czasami się przebijają inspiracje nowszym Destruction czy Kreator, chociażby w "Martyrs Without Cause" czy "Secret Reality", jednak motywy są wciąż wystarczająco brutalne. Jednak poza inspiracjami thrash metalem słyszę też lekkie wpływy death metalowe. Jednak wydaje mi się, że członkowie zespołu mieli świadomość tego i chcieli urozmaicić album dodając trochę bardziej oryginalne motywy, chociażby ten pojawiający się na początku "Theater of Despair", bardziej brzmiący "symfonicznie". Wokalizy idealnie współgrają z tempem kompozycji, nawet jeśli nie są jakoś wybitnie złożone czy wymagające. Brzmienie - gdybym miał je do czegoś porównać, to pewnie byłoby coś zbliżonego do "Shovel Headed Kill Machine". Same kompozycje? Od szybszych takich jak "Theater of Despair" czy "Martyrs Without Cause" przechodzą w trochę wolniejsze jak chociażby "Broken Sceptre" i znowu do szybszych, nawet bardziej crossoverowego soundu na "Painless". Prędkość kompozycji zmienia się nawet na przestrzeni jednego utworu, co jest standardem w thrash metalu. Podobnie typowo brzmi rozpoczęcie albumu, jakim jest wstęp do "Trivialization of Murder"… mam tu myśli, że stereotypowo w dobrym znaczeniu, jak ostatnio większość co miałem okazję słuchać. Również stosunkowo przeciętnie wybrzmiewają tu solówki. No nie zawsze, wstęp z "New Orphans Elegy" został wykonany znakomicie… Wracając, czymś normalnym w thrash metalu jest posiadanie podwójnej stopy. Jednak perkusista używa - w dobry sposób także innych motywów. Jak i bardziej pesymistycznego podejście do osobistych emocji. Autor liryk opisuje rzeczy takie, jak szaleństwo pobudzane starymi wspomnieniami, strach czy złość. Klimat i słownik tych tekstów wydaje mi się inspirowany twórczością Howarda Philipsa Lovecrafta. Myślę, że pomimo tych wszystkich elementów wspólnych z innymi albumami tego gatunku, posiada on własne brzmienie, które pomimo paru wad, jak nie zawsze wciągające riffy czy motywy solowe, jest stosunkowo dobrym i wartym uwagi albumem. (4). Okładka doskonale oddaje nastrój albumu. Jacek Woźniak Virgin Snatch - Vote Is A Bullet 2018 Mystic Krakowska formacja nie spuszcza z tonu. "Vote Is A Bullet" to już jej szósty


album i kto wie, czy nie będzie on przełomowym wydawnictwem Virgin Snatch. Wcześniejsze docierały bowiem do dość hermetycznej grupy odbiorców i sprofilowanych mediów, a teraz, dzięki pierwszemu w historii zespołu, utworu z polskim tekstem o zespole zrobiło się głośno w różnych kręgach. Mowa oczywiście o numerze "G.A.W.R.O.N.Y", gniewnej deklaracji i sprzeciwie przeciwko obecnej sytuacji politycznej w kraju, ale reakcje na ten tekst zaskakują mnie o tyle, że Zielony i spółka wcześniej też nie unikali takich tematów, tyle, że rozpowszechniali je w narzeczu Szekspira, co w żadnym razie nie brzmiało tak dosadnie. "Vote Is A Bullet" to jednak w żadnym razie nie tylko "G.A.W.R.O.N.Y", bo muzycznego dobra mamy tu znacznie więcej. Thrash w wydaniu Virgin Snatch zawsze był wielowymiarowy i urozmaicony, ale nowy album jawi się na tle wcześniejszych wyjątkowo korzystnie. Chłopaki łączą więc w tych, w większości długich i rozbudowanych, utworach bardziej techniczne granie z deathową intensywnością, nie zapominając przy

Virtual Symmetry - Message from Eternity 2016 PBR

Virtual Symmetry to prog metalowy zespół, który powstał w 2009 roku w Szwajcarii, jako solowy projekt gitarzysty Valerio Aesir Villa. Obecnie grupa rezyduje we Włoszech w Milanie i uzupełniona jest głównie włoskimi muzykami. Aby krótko opisać muzykę tej formacji wystarczyłoby stwierdzenie, że to młodsi kuzyni Dream Theater, którzy idą dokładnie tą samą drogą, lecz starają się zostawiać na niej swoje własne ślady. Jak to bywa wśród tych zespołów kompozycje Virtual Symmetry są złożone, rozbudowane, wielowarstwowe, wieloklimatyczne, często w filmowej atmosferze, gdzie swoich sił próbują melodia i technika instrumentalistów, nostalgia i ogólna dynamika. I gdy wydaje się, że któraś z nich zaczyna przeważać to natychmiast druga strona przejmuje inicjatywę. Oczywiście wywołuje ona wiele ekscytacji i uczuć, jak by nie było emocjonalność to bardzo ważny element tej muzyki. Większość kompozycji na debiucie Virtual Symmetry to zbiór całkiem niezłej muzyki. Mają one swoje momenty, które się wyróżniają ale ogólnie to typowe prog metalowe granie. Jednak wraz z finałem, którym jest tytułowa suita "Message from Eternity", następuje erupcja pomysłów, ekscytujących emocji oraz feeria hipnotycznych dźwięków i melodii. Już sam początek, gdzie słyszymy partię saksofonu w wykonaniu Rubena Paganellego, zapowiada, że mamy do czynienia z czymś niezwykłym. Natomiast orkiestracja

tym o wyrazistym groove, wplatają balladowe partie, a i błyskotliwych solówek też nie brakuje. Wystarczy włączyć finałowy, trwający ponad 10 minut "We Are Underground", by przekonać się, że nic tu nie jest dziełem przypadku i lekceważenie Virgin Snatch z jakichś pozamuzycznych powodów jest po prostu idiotyzmem. A jest przecież jeszcze Zielony - wokalista kompletny, od brutalnego wyziewu, momentów pod blackowy skrzek do czystego śpiewu, tak więc całość na (5). Wojciech Chamryk

Virgin Steele - Seven Devils Moonshine 2018 Steamhammer/SPV

W związku z 35- leciem swego istnienia, Virgin Steele uraczył swych fanów aż pięciopłytowym boxem. Zawartość "Seven Devils Moonshine" to jednak nie jakieś odrzuty z sesji, stare niepublikowane nagrania czy zapomniane nawet przez członków grupy demówki. Zatem absolutnie nie mamy do czynienia z dyskografijną zapchajdziurą. Trzy ulokowana bliżej końca to szczyt ekscytacji, którą podkreśla finał, w którym rolę główną gra gitara wygrywająca świetną melodię. To właśnie w tej ponad 23minutowej kompozycji słyszymy jeszcze głos Alessandro Del Vecchio oraz partie klawiszowca Jordana Rudessa. Prog metalowcy tylko czekają na takie cudeńka. To właśnie ta tytułowa suita przeważa szalę na korzyść zespołu, to dzięki niej Virtual Symmetry trafia do grupy zespołów, na które warto mieć oko. O produkcji nie maco wspominać. Takie formacje zawsze mają wysokie techniczne i brzmieniowe standardy. (4,5)

Virtual Symmetry - X-Gate 2017 PBR

Szwajcar i Włosi kontynuują swoja muzyczna przygodę studyjną EPką "X-Gate", na którą składają się trzy utwory i w sumie ponad 32 minuty muzyki. Wyczytałem, że jest to trzy częściowa suita. Niestety materiał promo nie zawiera takich informacji i trudno je uwiarygodnić. Mnie bardziej wygląda na pewną mini-koncepcję, w skład której wchodzą wspomniane trzy kompozycje. Wskazuje na to narracja, która przewija się przez muzykę oraz pewne elementy futurystyczne. Jednak muzyka nie dokonuje jakiejś specjalnej rewolty, a raczej jest bezpośrednią kontynuacją tego, co Virtual Symmetry udało się osiągnąć na dużym debiucie. Ogólnie jest to progresywny metal ze wszystkimi swoimi atutami i bolączkami, gdzie instrumentaliści i wokalista błyszczą swoją techniką. Słabością tej formacji jest brak umiejętności przeskoku na najwyższy level, i

z pięciu płyt zawierają całkowicie premierowy materiał. Piewrwsza z płyt nosi tytuł "Ghost Harvest - Vintage I Black Wine For The Mourning". Piliście kiedyś czarne wino? Ja też nie. Może dlatego, że preferuję nieco inny trunek. Tymczasem David DeFeis na początek właśnie takim winem nas częstuje. Muzycznie krążek wypełnia muzyka, którą można określić jako hard rock. Co prawda z licznymi elementami heavy metalu, ale jednak hard rock. Najwyraźniej David chciał nieco wyjść poza oklepaną formułę zespołu, dodając do niej więcej elementów teatralnych. Jest tu wiele elementów orkiestracji, jednak była ona od zawsze ważną częścią muzyki Virgin Steele. DeFeis chciał tym krążkiem pokazać w jakim kierunku zamierza podążać. Wadą albumu jest nagromadzenie długich, przesadnie rozbudowanych kompozycji, które w dłuższej perspektywie nużą. Teraz kolejka na czerwone wino, czyli trunek, który znam. Czy go jednak lubię? Szczerze mówiąc średnio. "Ghost Harvest - Vintage II - Red Wine For Warning", bo taki tytuł nosi drugi krążek zestawu, jest podzielony na akty. Czyli kontynuacja teatralnych motywów. Muzycznie pojawia się pewne rozszerzenie konwencji z "Vintage I". Na przykład mamy tutaj trochę motywów bluesowych w utworze "Feelin' Alright". Warto jeszcze wspomnieć o kawałku "The Birth Of Beauty" przepiękną balladę, w której David pokazuje swoją klasę. Wrażenie robi też "Nutshell", w którym słyszymy budującą nastrój przepiękną partię fortepianu i mimo wysokich umiejętności, dużego talentu, wyjątkowej wprawy kumulowania emocji, to ich muzykę odbiera się jak coś standardowego. Bywają momenty, gdy udaje się im odnaleźć odpowiednią drogę, chociażby śpiewane motywy w "Eyes of Salvation" czy "Elevate", ale większość wydaje się czymś słyszanym u kogoś innego. Innych atutów nie można im ująć. Czuć, że są bardzo zaangażowani w to co robią, oddają wszystkie swoje umiejętności oraz talenty i właśnie tak chcą zdobyć przychylność ewentualnego odbiorcy. Myślę, że są na dobrej drodze. Pewną nowością na "XGate" jest wykorzystanie prawdziwej orkiestry, więc tym razem wszelkie orkiestracje, to nie umiejętność wyczarowania ich z klawiszy, a talent naszych rodaków z Sinfonietta Consonus pod dyrekcją Michała Mierzejewskiego. Kolejną ciekawostką jest jeszcze to, że w "Elevate" wokalistę wspomaga damski głos Diane Balzari z Lost Journey. "X-Gate" prawdopodobnie nie uwiedzie fanów progresywnego metalu ale z pewnością znajdzie się grupa, która będzie chciała mięć dokonania tego zespołu, by od czas do czasu po nie sięgnąć. (3,5)

Virtual Symmetry - X-Live Premiere 2018 PBR

Jak sam tytuł wskazuje, "X-Live Premiere" to album koncertowy. Tylko zastanawiam się, po co został nagrany? Rozumiem była okazja i muzycy z niej skorzystali. Jednak chyba za wcześnie na takie przedsięwzięcie. Po pierwsze album zawiera wszystkie utwory, które znamy z "Message from Eternity" i "X-

gitary akustycznej. Trzeci krążek to "Gothic Voodo Anthems". Zamieniamy zatem wino na modne ostatnio żywe trupy. Nie jest to materiał do końca premierowy, gdyż mamy tutaj orkiestrowe wersje wczesnych utworów. Szczególnie rewelacyjnie wypadają w tych wcieleniach "I Will Come You" i "Kingdom Of The Fearless". "Seven Devils Moonshine" uzupełniają reedycje "Hymns To Victory" oraz "The Book Of Burning". Pierwsza z nich to składanka skupiona głównie na utworach z przełomu lat 80tych i 90-tych. Tego typu wydawnictwa można oceniać głównie (jedynie?) pod kątem doboru utworów. Tutaj nie ma się w tym względzie czego czepiać. Warto pamiętać, że tego typu płyty nie są przeznaczone dla prawdziwych fanów, ale dla okazjonalnych słuchaczy. "The Book Of Burning" to album, który wyszedł pierwotnie w 2002 roku. Zawiera on przearanżowane utwory z dwóch pierwszych płyt grupy. Jest to ciekawostka dopełniająca ten box. "Seven Devils Moonshine" pokazuje w sposób całościowy obraz muzyki Virgin Steele. W nowo napisanym materiale uwidacznia się niepowtarzalna wizja koncepcyjna, znakomita realizacja orkiestrowych aranżacji oraz cała masa mocy. Bartłomiej Kuczak VooDoo - MMXIX 2019 Self-Released

W czasach, kiedy na Ziemi występowały jeszcze dinozaury ukazała się debiuGate" i nic poza tym. Choć są elementy typowe dla nagrań live - czyli - solo perkusyjne w kawałku "Pegasus", zapowiedzi utworów, reakcja publiczności (dość słabo słyszalna), to jednak muzycy starają się aby zbytnio nie odbiegać od wersji studyjnych. Choć bywa, że którąś z kompozycji wydłużą, innym razem trochę skrócą. W tym wypadku zdecydowanie lepiej sięgnąć po dokonania studyjne. Za parę lat wartość tego wydawnictwa z pewnością wzrośnie ale teraz byłoby lepiej aby muzycy skupili się na kolejnym materiale studyjnym. Virtual Symmetry to niezbyt znana marka na scenie progresywnego metalu. Owszem mają wszystko aby powalczyć o pierwszą ligę. Jeżeli im to się uda, to nie przyjdzie im to łatwo, bowiem ścisk w czołówce jest niemiłosierny, ale nie jest to nie możliwe. Co by nie pisać, tylko kolejne, coraz lepsze albumy studyjne, mogą spowodować wzrost popularności tego zespołu. Po takiej przekonywującej walce pojawienie się koncertówki miałoby swoją wartość i sens. A tu band dopiero co się rozpędza i od razu płyta live. Niemniej "X-Live Premiere" słucha się bardzo dobrze. Muzyka Virtual Symmetry sprawdza się na scenie, a nawet trochę zyskuje, a objawia się to lepszą jej płynnością i witalnością. Świetnie wypadają również muzycy udowadniając, że grupa to również najwyższej jakości maszyna koncertowa. I co najważniejsze, czujemy swobodę z jaką muzycy wykonują tę niezbyt łatwą muzykę. W dodatku znakomicie eksponują magię suity "Message from Eternity", co potwierdza, że jest to ich największe osiągnięcie. Czas najwyższy na kolejny krok w karierze tego zespołu i oby zdołali przebić dopiero co wychwalany wyczyn. W sumie tego im życzę. (4) \m/\m/

RECENZJE

185


stylu Halforda to bliżej mu do Ripper Owensa, Sean Pecka czy też Blaze'a Bayleya. Jak padły już nazwiska amerykańskich wokalistów to trzeba również zaznaczyć, że w muzyce Wagnis odnajdziemy wpływy amerykańskiego power metalu w stylu Cage czy Death Dealer. Jednym słowem kolejna ciekawa zajawka młodego tradycyjnego heavy metalu. (4) tancka płyta krakowskiego zespołu Voo Doo. Pamiętam jak dziś dzień, kiedy to wypatrzyłem ją na wystawie księgarni, a dysponując akurat kwotą 500 złotych mogłem od razu stać się szczęśliwym posiadaczem tego, wydanego przez Pronit, longplaya. Młodszych może nieco zszokować cena: 500 złotych za płytę!? Ale to były inne czasy i inne złotówki. Bywało, że płaciło się za płyty czy kasety, szczególnie z firm polonijnych, jeszcze więcej, a powyższa kwota spokojnie wystarczała przez miesiąc na zakup prasy tygodniowej, muzycznej i sportowej (przykładowo "Non Stop" kosztował wtedy 30 zł, wydawany w kolorze i na lepszym papierze "Magazyn Muzyczny" już złociszów 70). VooDoo był już wtedy zespołem rozpoznawalnym, znanym z prasy, występu na pierwszej "Metalmanii" i kilku utworów, obecnych choćby na liście "Metal Top 20", tak więc możliwość kupienia takiego albumu w szarej rzeczywistości ówczesnej fonografii było naprawdę czymś. Co ważne tradycyjny heavy VooDoo nie zestarzał się ani trochę, "Dzikie lustra", "Maszyn wrzask" czy "Metalmania" wciąż robią wrażenie, również z kompaktowej reedycji. Żeby było tego mało zespół reaktywował się blisko 10 lat temu i po latach mozolnej pracy i wielu falstartach wydał wreszcie drugi album. "MMXIX" to godny następca kultowego debiutu. Przyznam, że pierwsza wersja tego materiału z wokalistą Andrzejem "Rybą" Gniazdowskim zbytnio mnie nie poruszyła, było to bowiem takie bezbarwne raczej TSA, ale ta nowa jest o niebo (piekło) lepsza. Śpiewa na niej i jest autorem tekstów Piotr "Foreman" Foryś, czyli frontman Hellias oraz Püdelsów i takiego właśnie wokalisty Voo Doo potrzebowali: z uniwersalnym, mocnym i mrocznym głosem, świetnie pasującym do nowego materiału. Odpowiadają za niego gitarzyści starego składu grupy, Andrzej Knapp i Ryszard Krupa i chociaż bywa, że to granie bardzo bliskie klasycznego stylu Iron Maiden ("Dyktator"), to słychać też stary, dobry VooDoo ("Krzyż", "Czarny płomień"). Momentami robi się też zdecydowanie ostrzej (rozpędzone "Pożądanie" w stylu Kata i Hellias), są utwory zróżnicowane, mocarne ("Demolka") i nowocześniejsze ("Zaiste"), pojawia się przebojowy "Impreza u Ali(ce)" czy efektowna ballada "Pocałunek śmierci" z kobiecymi chórkami - jest tu czego słuchać i czym się zachwycać. Dlatego dobrze się stało, że VooDoo przestali być zespołem jednej płyty i liczę, że z nagraniem kolejnej uwiną się znacznie szybciej (6) Wojciech Chamryk Walls of Blood - Imperium 2019 Metalville

Walls of Blood jest nowym projektem gitarzysty Glen Drovera, którego część może znać z występów z King Diamond, Megadeth, Testament i Eidolon. Ja niestety nie kojarzę. Czy będzie on kontynuowany? Nie wiem, jednak sądząc po jakości tego albumu, jest to prawdopodobne. Modernistyczne brzmienie tego albumu, jak i cała pula znanych wokalistów również może mu po-

186

RECENZJE

móc. I tak, jest to raczej modernistyczne, i trochę kiczowate w pewnych momentach, jak chociażby te klawisze na "Leave this World Behind". Wiecie, w sumie to jest projekt metalowy zawierający cover Alice In Chains, notabene jest okej, choć nie mi to oceniać. W sumie od razu to napiszę: nie oceniam tego albumu, jedynie szybko opiszę to co na nim słyszę. A słyszę między innymi wokale Chucka Billy'ego. Ogólnie głosy są bardziej wyższe, operujące na szerszej skali - i jest ich wiele, ze względu na to, że do udziału w tym projekcie zostało zaproszonych parę osobistości, przy czym na tym albumie głównie udziela się Henning Basse (a dlaczego to robi? - wyjaśnia w wywiadzie Glen). Kompozycje? Bardziej nowocześnie brzmiące, czasami trochę w klimatach King Diamond ("Blood Sacrifice Ritual" i "Tarnished Dream"), czasami coś mi kojarzącego się z Arch Enemy ("Walls of Blood"), czasami trochę jak Testament ("Waiting to Die"). Tak, wokaliści tutaj wpływają na wydźwięk albumu, choć tutaj też na to pewnie miał wpływ miks i kompozycje instrumentalne. Brzmienie? Myślę, że jest okej, chociaż mnie nie specjalnie pociąga. Niektóre gitary są zbyt wyciszone, niektóre są za głośne. Część riffów jak dla mnie strasznie nieoryginalna. Gatunkowo ten projekt to hybryda heavy metalu z death metalem i EU power. Motywy występujące w tekstach? Pokonywanie swoich słabości, oszustwa, ofiara i sen. Dla kogo ten album? Dla ludzi, którzy lubią nowoczesny heavy metal. Mnie nie przekonał, bez oceny (-). Jacek Woźniak

\m/\m/

Warpath - Filthy Bastard Culture 2018 Massacre

Co to się teraz nie wyrabia na tym świecie - wystarczy pograć ciut dłużej niż kilka lat, dorobić się przez ponad ćwierć wieku raptem sześciu albumów i już wydawca rozpływa się w zachwytach nad taką "legendą thrashu". Ano, wydawca musi, bo liczy choćby na zwrot poniesionych kosztów, ale ja już w żadnym razie nie, tym bardziej, że Warpath to żadna legenda. Owszem, zespół istnieje od 1991 roku, ale w tzw. międzyczasie trafiła mu się blisko 20-letnia przerwa, tak więc tego rzeczywistego stażu kapela Dirka "Diggera" Weißa, jedynego członka oryginalnego składu, ma raptem jakieś 10 lat. Trudno też wskazać z czterech płyt wydanych w latach 90. jakąś znaczącą czy wręcz przełomową, co również odziera zespół z tej pseudo legendarności. Ot, drugoligowy i solidny, typowy niemiecki thrash bez fajerwerków. Na najnowszym, już drugim po reaktywacji, CD (jest też oczywiście LP, Massacre to przecież zawodowa firma) "Filthy Bastard Culture" nic się niestety nie zmieniło. Owszem, zauważalne jest surowe, mocarne brzmienie, efekt nagrań w sali prób zespołu, ale muzycznie to zaledwie poprawny, ekstremalny łomot z gniewnie porykującym Weißem i nielicznymi przebłyskami w postaci "Unbroken Soul" czy "St. Nihil". (2)

twierdzenie prawdziwości tych słów mam w mej płytowej kolekcji bez liku i świetnie, że do świetnych wydawnictw grup amerykańskich, kanadyjskich, niemieckich czy szwedzkich mogę dołączyć niczym im nie ustępujący album polskiej grupy. "Hittin' The Road" jest płytą nad wyraz dopracowaną i nie zawiera słabego utworu - fakt, że muzycy mieli kilka lat na dopięcie tego materiału, bo najstarsze utwory pamiętają jeszcze debiutanckie demo White Highway sprzed pięciu lat, ale zostały gruntownie przearanżowane i tworzą perfekcyjną całość z tymi premierowymi, dlatego co numer, to petarda. Poszczególne kompozycje są więc nie tylko zaraźliwie chwytliwe i przebojowe w dobrym tego słowa znaczeniu, dzięki czemu określenie "radiowy rock" sporo straci ze swego pejoratywnego znaczenia (świetny opener "I Wanna Rock Your Love"!), ale też bardzo żywiołowe i dynamiczne, czerpiąc też niejednokrotnie ze skarbnicy bardziej tradycyjnych gatunków jak blues czy southern rock. Fajnie współbrzmią też partie gitarowe i klawiszowe, niezależnie od tego, czy dany utwór wywodzi się od klasycznego hard rocka (organowy "City Lights") czy hard/AOR z ósmej dekady minionego wieku ("Monkey-Spirit"), jest konkretna sekcja z sesyjnym, znanym z Millenium perkusistą Grzegorzem Bauerem, no i świetna wokalistka Katarzyna Bieńkowska, doskonale czująca się zarówno w ostrym ("Mr. Freaky"), jak i balladowym repertuarze ("Hit The Road Again"). No i perełka na koniec, progresywno/epicki "Here I Am": gruntownie zmieniony, starszy utwór, z gościnnym udziałem skrzypka Michała Jelonka, z klawiszową kodą, trwający łącznie 10 minut. White Highway mają więc na koncie świetny, pełnoprawny debiut i pozostaje tylko mieć nadzieję, że nie jest to ostatnie słowo tej, bardzo obiecującej, formacji. (6) Wojciech Chamryk

Wojciech Chamryk Wrath - Rage 2018 Combat

Wagnis - Revolution of Dignity 2018 Self-Released

Wagnis to młoda niemiecka kapela, która powstała w Kassel w 2017 roku. Natomiast "Revolution of Dignity" to ich mały debiut fonograficzny, który składa się z intro (fragmencik chorału gregoriańskiego) i pięciu kompozycji. Cała muzyka nawiązuje do tradycyjnego heavy metalu wywodzącego się z NWOBHM a szczególnie od Judas Priest, ale tego po "Painkiller". Kompozycje są ciężkie, urozmaicone, w średnich i trochę szybszych tempach, z ciekawymi riffami i melodiami. Choć są jakościowo porównywalne do siebie, mnie najbardziej przypadły do gustu "Pay the Price" z bardzo nośnym refrenem i "Web of Lies", która też ma nośny refren ale jest jeszcze bardziej dociążona i motoryczna, słowem walec. Muzyka choć oldschoolowa brzmi współcześnie, co jest dodatkowym atutem. Niewątpliwie to też zasługa Rolanda Grapowa, który był producentem tej EPki. Wokalista Anton Artamonov choć ma zaśpiewy w

White Highway - Hittin' The Road 2018 Lynx Music

White Highway już przed kilku laty dali poznać się jako ogromni zwolennicy melodyjnego hard'n'heavy w amerykańskim stylu, ale nie spodziewałem się, że na debiutanckim albumie zdołają osiągnąć aż taki poziom. Wiadomo przecież, że nasza scena nie obfituje w grupy specjalizujące się w takim graniu, a i fani już od lat 80. podchodzą do niego niezbyt przychylnie, traktując melodyjniejsze odmiany metalu jako niewartą uwagi komercję. Popełniają jednak ogromny błąd, bowiem muzyka z pogranicza tradycyjnego metalu/hard rocka/glam metalu też może być nad wyraz interesująca. Dowodów na po-

Kiedyś gdzieś ktoś (nie pamiętam za Chiny Ludowe kiedy, gdzie i kto, ani nawet w jakich okolicznościach) wypowiedział tezę, że thrash metal w USA w latach 80-tych był niczym innym, jak odpowiedzią białych dzieciaków na rap. Chciałoby się tu rzec staropolskie "co Ty chłopie pier...?!", ale zastanówmy się chwilkę, czy aby na pewno nie ma w tym choć trochę racji (a może nawet więcej, jak trochę). Weźmy sobie na przykład taki "Angel Of Death" Slayera. Odejmijmy od niego całą warstwę instrumentalną i podłóżmy w to miejsce bity oraz odpowiednie sample. Wyjdzie niezły kawałek hip-hopowy, nieprawdaż? Te gatunki wbrew pozorom dzieli dużo mniejsza przepaść, niż by się mogło wydawać. Taka dygresja naszła mnie już w pierwszym kontakcie z nowym dziełem chicagowskiego Wrath. Album "Rage" to przypieczętowanie powrotu w szeregi zespołu kultowego wokalisty Gary'ego Goldwitzera. Pierwszy kawałek na albumie zatytułowany "Conflict" to taki bardzo oldschoolowy, szybki thrash. Nieco wolniej robi się w drugim


kawałku zatytułowanym "What You Crave". Słychać tutaj bardzo wyraźne inspiracje twórczością Anthrax. Najlepszy killer na płycie to moim bardzo skromnym zdaniem "Draw Blood", gdzie Gary naprawdę wzniósł się na wyżyny swych umiejętności. Niestety "Rage" ma też kilka słabszych punktów. Należy tu wspomnieć o totalnie wtórnym "Feeding The Host" oraz dziwadle w postaci "Clearing My Soul". Album dość przeciętny, raczej tylko dla maniaków (3,5) Bartłomiej Kuczak

Warfare - Pure Filth 2018/1984 Dissonance

Wielka Brytania w roku 1984 miała dość prężnie rozwijającą się scenę hardrockową i metalową. Z jednej strony zespoły, które zaznaczyły swoją obecność, takie jak Motorhead, Budgie, Iron Maiden, Judas Priest czy Black Sabbath, z drugiej wchodzące do świadomości słuchaczy ze swoimi debiutami, takie jak Onslaught, Grim Reaper i opisywany Warfare. I o tym ostatnim chcę napisać trochę więcej - przynajmniej o samej muzyce. Muzyka na debiucie Warfare o nazwie "Pure Filth" to swoista mieszanka punk rocka i heavy metalu, gdzie jednak bliżej jej do pierwszego, jednak z elementami drugiego gatunku muzycznego. Doskonale to widać na takich utworach jak "Total Armageddon" czy "This Machine Kills". I co warto tu zaznaczyć, jest to album, który wbrew pozorom (nadanym przez późniejsze albumy), zestarzał się całkiem dobrze. Fakt, nie ma tu specjalnie dobrze brzmiących gitar jak na obecne standardy, bas czasami jest niesłyszalny, a perkusja troszkę za głośna… no dobra cofam, taka ma być. Co można od razu usłyszeć na tym albumie, to dominującą osobowość głównego wokalisty i perkusisty zespołu, którą można już usłyszeć już na wstępie do albumu "Pure Filth". Częstym motywem na albumach Warfare będzie jego śmiech wśród kanonad heavy metalowych riffów. Na tym konkretnym są przemieszane z prostotą punk rocka, jego przebojowością (która raczej zostanie z nami na dłużej). Tematyką tego albumu jest walka, pasja i ogólnie muzyka w ujęciu społecznym. Teksty są proste, rytmiczne i przebojowe, choć dopiero "Metal Anarchy" w mojej ocenie trafia z częścią swoich utworów w ten czuły punkt dobrej i pamiętnej warstwy lirycznej. Co warto zauważyć tutaj, to wznowienie "Pure Filth" zawiera także materiał z singla "Two Tribes". Jeśli chodzi o porównania, jakie mogę zrobić na tym albumie to chociażby to, że utwór "Hell" (to akurat z singla "Two Tribes") ma riffy brzmiące bardzo podobnie do "Black Betty" Ram Jam. Poza tym zauważyłem, że motyw na "Let The Show Go On" jest dość podobny do czegoś z utworów Riot na "Thundersteel". Nawet jeśli nie, to polecam posłuchać tego albumu Riot. Ale wracając. Jeszcze słyszę trochę motywów, które równie dobrze mogłyby występować na albumach Tank, co nie jest zresztą dziwne, gdy wziąć pod uwagę, jaką rolę odegrał w karierze muzycznej Warfare jego lider, Algy Ward. Zresztą według MetalArchives, liderowi Tank możemy także zawdzięczać produkcję muzyczną. Jakkolwiek te inspiracje kompozycyjne są, bądź nie są zamierzone, to w większości wypadków pasują do ogólnego konceptu muzycznego. Motywy są w miarę proste, oparte na prostych progresjach kwintowych, gdzie większość roboty robi sekcja perkusyjna i wokalna. Co do temp, to w większości średnio-szybkie tempa i te bardziej marszowe. Wady tego albumu? W mojej ocenie to trochę dziwne przejście dynamiczne z wstępu "Warning" do "Total Armageddon". Poza tym ten album jest przyjemnym, choć

prostym kompozycyjnie przedstawicielem nurtu NWOBHM. Jednak jego niewątpliwym atutem jest wokalista / perkusista, z którego bije wręcz energia. This is a New Age of Total Warfare. Czy warto posłuchać? Jeśli jesteś w prostą, ale bardziej energiczną muzykę, to jak najbardziej. Czyli dla fanów: Motorhead oraz Tank. Let The Show Go On! Ulubione kawałki to: "Collision", "Let The Show Go On" oraz "Limit Crescendo".

punk / heavy to ten album jest tym, który powinieneś znać. Ulubione utwory: "Death Vigilance", "Metal Anarchy" oraz "Psycho Express".

Warfare - Mayhem, Fuckin' Mayhem 2018/1986 Dissonance

Warfare - Metal Anarchy 2018/1985 Dissonance

"Yeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeah". Paul Evans w roku 1985, kiedy dowiedział się, że za konsolą stanie Lemmy Kilmister. Zresztą "Metal Anarchy" ma więcej wspólnego z Motorhead niż tylko osobę, która pomagała przy tworzeniu tego albumu. Ale o tym zaraz. Poza tym, inżynier dźwięku, Guy Bidmead, który pracował nad "Metal Anarchy", był później odpowiedzialny za albumy kapel takich jak Cloven Hoof oraz Coroner. Produkcja dźwiękowa albumu jest w moim odczuciu chyba najlepszą, która przydarzyła się na pierwszych czterech albumach tego zespołu. Jest to też dość zróżnicowany album, który zawiera różne tempa i motywy. Wciąż jest to energiczny album, co można usłyszeć już po wstępie do albumu. Zresztą na YouTube można odnaleźć wydłużoną na potrzeby materiału wideo wersję "Metal Anarchy", żeby sprawdzić jak brzmiał ten zespół na swoim najbardziej (przynajmniej dla mnie) rozpoznawalnym albumie. Ale wracając. Po intrze wyciętym z jakiejś muzyki do filmu nadchodzi śmiech wokalisty, który jest zaproszeniem do "elektrycznej rozwałki", jaką zgotuje nam zespół. Dość trafne określenie. Nadal tematyka tego albumu opiera się na takich rzeczach jak: konflikty zbrojne, społeczeństwo i granie muzyki per se. Zresztą, jak można wyciągnąć z wywiadu, wokalista tworzył muzykę, która miała być bliska ludziom młodym, którzy interesują się otoczeniem i sprawami bardziej bliskimi niż dalekimi. Poza tym, same teksty są proste i chwytliwe, co widać między innymi na refrenie "Death Vigilance". Kompozycyjnie nadal to punk / heavy metal. Co do inspiracji to tutaj można odnotować takie rzeczy: jak 3:30 na "Wrecked Society", który brzmi jak Slayer przed Slayerem, bądź mały motyw wzięty z muzyki pogrzebowej minutę później. Poza tym trochę Judas Priest, (m.in na "Disgrace") Motorhead oraz Tank. Gdzieś przeczytałem, że wokalista na tym albumie brzmi trochę jak Cronos. To była chyba jakaś recenzja na Metal-Archives. Jak się do tego odniosę? Coś w tym jest, aczkolwiek wokalizy Evansa są żywsze, utrzymane w wyższych rejestrach. Choć można wysnuć to przypuszczenie po usłyszeniu "Military Shadow". Pozycjonowanie instrumentów jest tutaj dobre. Brzmienie jak już wspomniałem, najlepsze z pierwszych czterech. Wady? Odtwórczość. Ale ludziom, którzy będą narzekać na to, jak ten album jest repetywny z samego gatunku dedykuję następujące słowa, "you boring fart". Myślę, że ten album zasługuje recenzję, która będzie zakończona słowami: jeśli jesteś fanem

Brzmi jak Venom. W sensie, że brzmi, a nie, że tworzy tematykę zbliżoną do Venom. Za to, w jaki sposób brzmiał trzeci album Warfare, czyli "Mayhem Fuckin' Mayhem", był odpowiedzialny basista Venom, czyli Cronos. Zresztą, można go tutaj nazwać również basistą Warfare, gdyż zagrał wszystkie partie basu na tym albumie. I poza tym dał głosu na interpretacji "You Really Got Me". Zespół z tego rockowego kawałka zrobił prędki heavy metalowy utwór. Całkiem nieźle im to wyszło. Jeśli ktoś porównywał wokalizy Evansa do Cronosa, to tutaj może mieć więcej racji. Sam album zaczyna się petardą w postaci "Hungry Dogs", poprzedzoną intrem "Abortion Sequence". W sumie ten album na jakiś sposób mnie wziął. You Really Got Me. Ale zacznijmy od wad. Wydaje mi się, że brzmienie się pogorszyło od "Metal Anarchy", przy czym często utwory przerywają się brutalnie w nieoczywistych miejscach. Na wcześniejszych albumach to też występowało, ale nie było to aż tak zauważalne jak tutaj. Wydaje mi się, że jakość tego albumu była spowodowana brakiem materiału, z którego można by było odzyskać muzykę w oryginalnym stanie. Widać to m.in na "You Really Got Me", pod koniec, oraz w 3-4 minucie "Generator", czy pomiędzy "Projectile Vomit" i "Mayhem, Fuckin' Mayhem". W pewien, przekorny sposób pasuje to do albumu, w kontekście produkcji. Brzmienie same w sobie bardziej skupia się na sekcji rytmicznej, to jest perkusji i gitarze basowej (hmm…). Jednak nie jest to aż taki duży problem, ze względu na charakter muzyki. Bo muzyka, którą reprezentuje "Mayhem, Fuckin' Mayhem" to speed metalowe podejście, które wyrywa z kapci. Tematyka wciąż podobna, choć bardziej ocierająca się o te czadowe tematy. Niektóre także bardziej wulgarne, jak chociażby "Atomic Slut". Ale jeśli ktoś ma problem z wulgarnością, to metal chyba nie jest muzyką odpowiednią dla niego. Co do kompozycji, to bliżej thrashu niż heavy metalu. Chociażby widać to na "Machine Gun Breath" czy "Projectile Vomit". Jednak zdarzają się też momenty bardziej heavy metalowe, chociażby na "Murder On Melrose" czy początek "Atomic Slut". Wciąż jest to proste, przebojowe granie, które znany z poprzednich albumów. A bym zapomniał. Jest jeszcze wstęp do "Extreme Finance" w postaci "Ebony Dreams". Krótko przedstawiając: zabawa z pozycjonowaniem i organami. Czy polecam? Kurde nie wiem. Z jednej strony wciąż jest to bezpardonowa muzyka, dostarczająca frajdę. Z drugiej jej produkcja i brakujące elementy, o ile pasujące do ogółu, trochę pozostawiają do życzenia. Ale skłaniałbym się ku temu, że jednak warto przesłuchać ten album - szczególnie, że pomijając takie potworki brzmieniowe możemy pozbawić siebie możliwości poznania naprawdę ciekawych tekstów i dobrej muzyki. A jak to brzmi? Tak na szybko, to mógłbym, to porów-

RECENZJE

187


nać do: Sodom, Tank, Venom oraz Motorhead. Ulubione utwory: "Extreme Finance", "Hungry Dogs" oraz "Machine Gun Breath". Zresztą, polecam głównie "Extreme Finance"!

Black Alice - Endangered Species 2018/1983 Karthago

Warfare - A Conflict Of Hatred 2018/1988 Dissonance

Jeśli ktoś myślał, że "Mayhem, Fuckin" Mayhem" ma zadatki na thrash, to z pewnością "A Conflict Of Hatred" bez problemu możemy nazwać thrash metalem. Co słychać chociażby na "Fatal Vision". Druga rzecz, brzmienie. Jest gorzej niż lepiej. Jest znośnie, da się zrozumieć poszczególne sekcje instrumentalne, ale jest to trudniejsze zadanie dla słuchacza. Chociażby to można usłyszeć na "Rejoice The Feast Of Quarantine". Poza tym część utworów była zlepiona na siłę, co słychać przy outro tego albumu. "Noise, Filth & Fury Requiem" samo bez kontekstu jest kiepskie, a z nim, pomimo że nabiera sensu, nadal nie satysfakcjonuje. Ma jednak on sens z perspektywy dyskografii tego zespołu oraz albumu. Pod względem historycznym jest prorocze, co można przeczytać w wywiadzie z perkusistą zespołu. Wracając do muzyki. Wiemy już, że ten album się już czymś różni, to jest tym, że "A Conflict Of Hatred" jest bliżej thrashu, co słychać chociażby na "Hate To Create". Choć wciąż jest to wciąż wypadkowa stylu, jaki obrał sobie zespół na poprzednich albumach. Poza tym, trochę bogatsze instrumentarium, które zostało poszerzone o sporadyczne motywy zagrane na saksofonie czy gitarze akustycznej. Poza tym teksty i kompozycje na tym albumie są bardziej rozbudowane, złożone i dłuższe w stosunku do dwóch pierwszych albumów. Widać to chociażby na przykładzie klamry kompozycyjnej, jaką stanowią utwory "Revolution" i "Evolution" w stosunku do "Dancing In The Flames of Insanity". Jednak "A Conflict of Hatred" można nazwać bardziej ewolucją niż rewolucją. Tematyka albumu jest zbliżona do tego, o czym Evans pisał wcześniej. Ten album poza tym zawiera także wątki autobiograficzne, chociażby w intrze "Death Charge (Doomsday)" oraz "Noise, Filth & Fury Requiem". Co do porównań do zespołów, to prawdę powiedziawszy, to bym porównał to m.in do Celtic Frost na i po "Into The Pandemonium" jeśli chodzi o kompozycje i aranżacje. Poza tym jeśli chodzi o kontekst, to "A Conflict Of Hatred" jest takim "Leave Scars" dla Dark Angel. Jest to coś co kontynuuje koncept zespołu, jednak wprowadza coś naprawdę nowego, co odróżnia od poprzedniej twórczości kapeli. "A Conflict Of Hatred" jako album Warfare kończy pewien okres w karierze zespołu. Następnym albumem chronologicznie jest pierwsza, nieudana wersja "Hammer Horror". Można w pewien sposób powiedzieć, że czwarty album zespołu w pewien sposób zwiastował drogę, którą pójdzie zespół Paula Evansa. Czy polecam? Jasne że tak, jeśli lubisz dość chaotyczny thrash. Ulubione utwory: "Hate to Create", "Dancing In The Flames of Insanity" oraz "Death Charge (Doomsday)". Jacek Woźniak

188

RECENZJE

O tej australijskiej grupie słyszałem tylko jakieś legendy, ale jej płyty były nie do dostania, przynajmniej nie w rozsądnych cenach, a szukanie muzyki w sieci to nie dla mnie, ograniczyłem się więc do posłuchania z ciekawości kilku utworów na YouTube. Teraz oba albumy grupy z Perth doczekały się efektownych wznowień, kolejna biała plama w historii światowego metalu została więc tym sposobem usunięta. Kompaktowa premiera debiutanckiego "Endangered Species" (1983) to ze wszech miar świetne posunięcie, bo Rob Hartley i spółka prezentują na tej płycie siarczysty, oldschoolowy heavy. Słychać, że to początek dekady, bo brzmienie jeszcze nie urywa głowy, bliżej im do rodaków z Heaven niż kapel speed/thrashowych, ale moc jest, bez dwóch zdań. Częściej słychać jednak nawiązania do NWOB HM, jak choćby w dynamicznym "Running Hot, Running Wild" czy "Psycho", ale też Accept, również w manierze wokalnej ("Roll The Dice"). Jest też obowiązkowa ballada, mnóstwo gitarowej wirtuozerii i trzy niezłe bonusy. Wojciech Chamryk

Black Alice - Sons Of Steel 2018/1988 Karthago

"Sons Of Steel" (1988) włączałem więc, spodziewając się czegoś równie dobrego, tym bardziej, że to w sumie soundtrack do tak samo zatytułowanego filmu, w którym wokalista zagrał zresztą jedną z głównych ról i stworzył ścieżkę dźwiękową. A tu rozczarowanie: Hartley co prawda nadal śpiewa ostro i zadziornie, ale muzyka Black Alice została maksymalnie wypolerowana. Ostre numery jak tytułowy czy "You And Me" (bonus, nawiasem mówiąc) należą tu do rzadkości, przeważa mdły i lekko brzmiący pop rock/AOR. Są też klimaty typowo soundtrackowe ("There's Hope"), co akurat nie dziwi, ale po zespole, który nagrał "Endangered Species" spodziewałem się jednak czegoś więcej niż nachalnego kopiowania Davida Bowie ("I'm With You"). Szkoda tym większa, że albumowa dyskografia Black Alice zakończyła się na tej właśnie płycie...

Rising" (2008) do "Death Magic Doom" (2009). Uzupełnieniem jest koncertówka "Ashes to Ashes" (2010) ale tylko w wersji audio. Oryginalnie było to wydawnictwo DVD gdzie płyta CD była dodatkiem (choć samodzielne audio też istnieje). "Biały album" Candlemass z 2005 roku do dzisiaj robi na mnie wrażenie. Wraz z powrotem Messiaha Marcoliniego w zespół powróciła werwa i życie. Obok doomowego majestatu od czasu do czasu pojawia się heavy metalowy impet dzięki czemu wyraz muzyczny Candlemass na nowo jest bardzo wyrazisty. Szkoda jedynie, że animuszu Messiahowi zostaje tylko na ten album. Tego nie zabrakło pozostałym muzykom i po zwerbowaniu Roberta Lowe wydali kolejne świetne albumy. Głównie myślę o "King of the Grey Islands", która jest bardziej klasyczna do "Candlemass". Mocno doomowa, z miażdżącymi riffami, wolnymi tempami, z melancholijnym, ale także z nieco podniosłym i epickim klimatem, ze świetnymi, przejmującymi melodiami... Candlemass w całej okazałości. Nie inaczej jest z "Death Magic Doom" przy budowie której praktycznie skorzystano z podobnego schematu, utrzymując wysoki kompozytorski i emocjonalny poziom dodając trochę więcej heavy metalowej werwy. "Lucifer Rising" to EPka do której wybrano kilka luźno pasujących do siebie studyjnych kompozycji w tym "Solitude" oraz "At the Gallows End", ponownie nagrane z Roberta Lowe. Zabieg na tyle dziwny, bo to były bonusy znane z "King of the Grey Islands". Pozostałe utwory to nagrania live z koncertu w Atenach, w dodatku w rejestrację których nie ingerowano, co nie zawsze w dobrym świetle stawia głownie wokalistę. Ogólnie dało to efekt, że EPka ta ma ponad godzinę muzyki. Koncertówka "Ashes to Ashes" ma kilka wydań, to oryginalne to DVD z koncertami z Sweden Rock Festival 2009 i koncert z klubu z Aten, drugie to wydanie audio z nagraniami tylko z Sweden Rock Festival. Właśnie ta ostatnia wersja znalazła się na opisywanym boxie. Ogólnie znakomicie zaaranżowany koncert z pewną niespodzianką na końcu, czyli coverem Rainbow "Kill The King". Candelmass to marka i symbol jakości, jeżeli ktoś nie ma tych albumów to w prosty sposób może sobie uzupełnić te braki, wystarczy sięgnąć bo box Dissonance "Candlemass - The Nuclear Blast Recordings". \m/\m/

Wojciech Chamryk Candlemass - The Nuclear Blast Recordings 2018 Dissonance

Kolejna kompilacja, która jest wynikiem współpracy na linii Dissonance Productions a Nuclear Blast Records. Dotyczy się ikony doom metalu Candlemass, a obejmuje okres od albumu "Candlemass" (2005) po przez "King of the Grey Islands" (2007), "Lucifer

Crying Steel - Steel Alive 2019 Jolly Roger

Crying Steel to jeden z tych włoskich zespołów, na które warto zwrócić uwagę zaczynając obcowanie z tamtejszą sceną heavy metalową lat 80. Może do nieda-

wna zdobycie ich nagrań było trudne, ale wytwórnia Jolly Roger Records wypuściła właśnie na rynek osobliwe wznowienie dwóch albumów. Wydawnictwo "Steel Alive" zawiera pierwszą EP z 1985 roku "Crying Steel" i długogrający debiut z 1987 roku "On The Prowl". Dodatkowo na drugim dysku dołożyli niepublikowany wcześniej koncert, który odbył się w 2016 roku w Bolonii w ramach trzydziestolecia zespołu. Mimo, że na jeden krążek wrzucone zostały dwa różne albumy, słuchało mi się "Steel Alive" przyjemnie. Szczerze - nie przepadam za taką formą wydawania muzyki, ale w tym przypadku wygląda to dobrze. Przede wszystkim plus za to, że nagrania zostawiono w oryginalnej kolejności. Zestaw tych czternastu kompozycji na pewno wywoła na twarzy słuchacza uśmiech. Pod warunkiem, że osoba ta będzie fanem klasycznego heavy metalu. Crying Steel to jednak propozycja dla zorientowanych w gatunku. Oni będą zadowoleni słuchając zadziornych riffów, charyzmatycznych wokali i świdrujących solówek. Ten włoski zespół swój długogrający album wydał w 1987 roku, więc troszkę późno, by zawojować świat. Próżno szukać tutaj czegoś rzucającego na kolana, natomiast to cały czas dość solidne granie. Melodyjne, bujające, powodujące, że noga sama zaczyna wybijać rytm. Dla mnie było to kilka ciekawych dni z muzyką Crying Steel. Ciężko by szturmem zdobyli szczyt mojej półki z płytami, ale plasują się wśród tych, do których raz na jakiś czas chętnie sięgnę. Wydawnictwo "Steel Alive" pokazuje, że na półwyspie apenińskim też były interesujące grupy tworzące, może nie oryginalny, ale na pewno przebojowy heavy metal. I to w cale nie w złym tego słowa znaczeniu. Adam Widełka

Damascus - Cold Horizon 2018 High Roller

Czasem łapię się na tym, że mógłbym słuchać tylko muzyki metalowej z Anglii. Z całego Zjednoczonego Królestwa byłoby tego tyle, że życia by zabrakło. Nie należy się dziwić - wszakże to kolebka muzyki rockowej. Siłą rzeczy tak musiało być. Angielska muzyka ma też niespotykany nigdzie indziej feeling. To się od razu czuje. Lubię również dni kiedy dostaję do recenzji coś, czego nie znam. W większości przypadków bardzo się z tymi nagraniami zaprzyjaźniam. Z (no patrz!) angielskim Damascus to było zauroczenie od pierwszych sekund. To jedna z tych załóg, które zniknęły w odmętach historii. Nie chciałbym używać tutaj określenia, że zostały przyćmione przez lepsze grupy, bo podział na lepsze/gorsze to bardzo subiektywna opinia. Uznajmy, że mieli mniej szczęścia. Szkoda, bo Damascus reprezentował sobą stuprocentowe angielskie brzmienie i wyspiarski styl. Album "Cold Horizon" to tak naprawdę kompilacja wydana pierwszy raz przez High Roller Records w 2012 roku. W 2018 wyszła jej limitowana reedycja. Różnią się od siebie kolorami okładek a sam projekt to oryginalna koperta jedynej EP Damascus "Open Your Eyes".


Utwory z jakimi obcujemy na "Cold Horizon" pochodzą z dwóch sesji z Amazon Studios w Liverpoolu, rocznik 1984. Sama muzyka to czysty heavy metal z odczuwalnym wpływem klasyki hard rocka. Nie ma tu mowy o żadnym biciu na oślep. Dla zwolenników gatunku pozycja obowiązkowa i, myślę, że częsty gość w odtwarzaczu. Ja poznałem Damascus niedawno i jestem wręcz urzeczony. Cały czas zadziwia mnie ile jeszcze perełek można odnaleźć przemierzając annały angielskiego hard/ heavy. Tu jest wszystko co lubię. Charakterystyczny, charyzmatyczny, czysty wokal. Gęsta, motoryczna sekcja, która pozwala sobie na częste wycieczki. Gitara serwująca zapadające w ucho melodie. Dużo "przebojowych" refrenów oraz klimatyczne zwolnienia. Wydaniem "Cold Horizon" High Roller Records na pewno przyczynił się do ocalenia od zapomnienia grupy Damascus. Warto moim zdaniem kultywować takie nagrania, bo zwyczajnie nie ustępują one w niczym części zespołów, które sukces odniosły. Dla mnie jest tu pewien pierwiastek świeżości. Słucha się tego bardzo dobrze. Krótko mówiąc - w tej muzyce jest to "coś". Adam Widełka

DBA - The Sky Is Falling 2018/2001 Metalville

DBA inaczej Rick Derringer, Tim Bogert, Carmine Appice czyli trio, które zawiązało się na początku naszego wieku i wydało jeden album. Chyba. Sekcja rytmiczna Tim Bogert i Carmine Appice jest ze sobą bardzo zżyta. Ich przyjaźń z pewnością scementowały wspólne losy z Vanilla Fudge oraz Cactus i to już od lat sześćdziesiątych. Oczywiście bywa, że muzycy działają osobno ale wcześniej czy później Panowie ponownie ze sobą współpracują. Choćby na chwilę. Mają też na koncie współpracę z wirtuozami gitar, więc nikogo nie powinno dziwić, że nawiązali taką z Rickiem Derringerem. Odnośnie Derringera, coraz mocniej przekonuję się, że osoba Ricka w latach siedemdziesiątych odgrywała bardzo dużą rolę, co niestety mnie zupełnie umknęło uwadze i co obecnie w dość przyśpieszonym tempie nadrabiam. Z pewnością taki respekt posiadali Bogert i Appice. Na początku album ten ukazał się pod tytułem "Doin' Business", później z kilkoma dodatkowymi nagraniami pojawił się jako "The Sky Is Falling". I tą ostatnią wersję wydała niedawno Metalville. Mam nadzieję, że to są prawdziwe informacje, i że za jakiś czas nie okaże się, że jednak to dwa różne albumy. A co można powiedzieć o zawartości tego albumu? Openr "Blood From A Stone" zapowiada, że będzie to album z świeżo i dobrze brzmiącym hard rockiem. Od jakiegoś czasu z wielkim trudem można

trafić na dobry hard rockowy kawałek. A "Blood From A Stone" właśnie takim jest. Riff, motoryka, klimat, refren, hmmm... palce lizać. Później muzycy wracają do swoich przyzwyczajeń z lat siedemdziesiątych, trochę więcej w pozostałych utworach klimatu improwizacji, psychodelii i bluesa itd. jednak brzmienie jest współczesne, mniej w nim brudu, czy dymu z petów (nie tylko tych z tytoniu). Współczesne brzmienie nie zawsze zdaje egzamin ale w wypadku tego albumu wydaje się zdecydowanie w porządku. A nawet dzięki takiej a nie innej produkcji tego starego rocka słucha się wybornie. Możecie nie uwierzyć ale dość mocno katowałem tę płytę i nie z powodu, że musiałem napisać recenzję, ale dla własnej przyjemności. A to głównie z powodu różnorodności kawałków i świetnego ich wykonania. A napotkacie wśród nich bardzo przebojowy ale odnoszący się do bluesa "Bay Bay Baby", równie wpadający w ucho ale z klimatem z lat sześćdziesiątych "Dawn Of Love", z świetnym mrocznym klimatem "Telling Me Lies", znakomity hard rockowy "Boys Night Out", jeszcze mocniejszy instrumentalny "Rhapsody In Red", w pełni bluesowy "Alone Now" czy też funkyowy "Everybody Comin'". Wspominane bonusy to największe dokonania Ricka Derringera, czyli "Hang On Sloopy" hit wylansowany w 1965 roku przez jego kapele McCoys oraz "Rock"N"Roll Hoochie Coo", który towarzyszy Rickowi od początku solowej kariery. Oba w wersji live. "The Sky Is Falling" to świetny hard rockowy krążek z wielce przenikliwym klimatem bluesowym, za który lubiliście płyty Gary Moore'a, a obecnie lubicie nagrania Joe Bonamassa. Może to moja chwilowa słabość do tego albumu, może mylę się w jego ocenie, ale myślę, że warto abyście dali szanse tej muzyce.

we King Kobra czy Blue Murder. I tak jest to kropla w morzu jeśli chodzi o projekty, w których brał udział Carmine Appice. Dla przykładu ostatnio ze swoim bratem Vinny'm nagrał album "Sinister". DNA to zbliżony projekt ale stworzony na początku lat osiemdziesiątych. Jego pomysłodawcami byli Carmine oraz Rick Derringer. Album tego projektu "Party Tested" była próbą włączenia się w główny nurt muzyczny lat osiemdziesiątych. Wtedy też istniało coś takiego jak new wave. Brzmi to tak jakby muzycy chcieli połączyć melodyjniejszy charakter odmiany hair metalu z dokonaniami pokroju soundtracku do serialu Maiami Vice autorstwa Jana Hammera. W rezultacie wyszedł poprockowy koszmarek z funky'owymi naleciałościami, nasączony elektroniką, ówczesnym klimatem czyli blichtrem, kiczem oraz plastikową produkcją w stylu lat osiemdziesiątych. Zdecydowanie bardziej odnajdą się w niej zwolennicy muzyki tanecznej niż muzyki rockowej, nie mówiąc o fanach hair metalu czy tradycyjnego heavy metalu. Ciekaw jestem czy w chwili wydania - w 1983 roku - w ogóle ta muzyka zaistniała w jakimś szerszym, komercyjnym znaczeniu. Podejrzewam, że nie, bo z pewnością byłaby przynajmniej jakaś kontynuacja tego pomysłu. Teraz jest to jedynie ciekawostka w dodatku do jednorazowego przesłuchania. Oczywiście to kwestia gustu, może ta muzyka jednak komuś spodoba się. Mnie "Party Tested" nie potrafiło przekonać nawet coverem Gary Glittera "Rock&Roll, part II". Album nie pozostawia żadnego wrażenia, no chyba, że te negatywne. \m/\m/

\m/\m/

Ethel The Frog - Ethel The Frog 2018 High Roller

DNA - Party Tested 2018/1983 Metalville

Carmine Appice to muzyczny globtroter, który na swoim koncie ma współpracę z wieloma artystami. Najważniejszy okres w jego karierze to prawdopodobnie sam jej początek czyli Vanilla Fudge, zespół zaliczany do psychodelicznego rocka, a tak na prawdę tworzący podwaliny pod rocka progresywnego, hard rocka i heavy metal. Zresztą z przerwami działa do dzisiaj. Hard rockowy z bluesowym zacięciem Cactus, moja ulubiona formacja z udziałem Carmine'a. No i super grupa Beck, Bogert & Appice, hard rockowe trio z wirtuozem gitary Jeffem Beckiem. Później bywało różnie, a to współpraca z Rodem Stewartem, innym razem z Ozzy Osbournem czy Michaelem Schenkerem, ale chyba najważniejsze z nich to autorskie przedsięwzięcia hard rock/hair metalo-

Są czasem płyty, które ciężko jest ugryźć. Niby z każdej strony wszystko wygląda dobrze, ale coś jednak nie daje spokoju. Pewne czynniki powodują zastanowienie czy aby na pewno mamy do czynienia z czymś nagranym na serio. Przy całym moim uwielbieniu dla nurtu NWOBHM to w momencie poznania Ethel The Frog kompletnie straciłem rezon. Trzeba mieć jaja żeby swoją debiutancką płytę rozpoczynać od przeróbki. Nie byle jakiej przeróbki bo samych The Beatles. Wersja "Eleanor Rigby" może intrygować. To chyba był celowy zabieg, bo to jeden z jaśniejszych punktów "Ethel The Frog". Całość, niestety, może trochę rozczarować. Zwłaszcza, że grupa zaliczana jest do nurtu NWOB HM. Kompozycje są bardzo melodyjne. To akurat nie zarzut, bo ten nurt oparty jest na melodii. W tym jednak przypadku ma się wrażenie, że utwory jednym uchem wchodzą, a drugim wychodzą. Sporo jest odniesień do bluesa, hard rocka czy twórczości czwórki z

Liverpoolu. Mimo, że riffy są zadziorne, a sekcja się stara, to ogólnie mamy momentami bezkształtną papkę rockowej muzyki. Trochę to wszystko jest bez pomysłu i nagrane z marszu. Przyjemna, ale nic nie wnosząca porcja gitarowego grania. Dopiero ostatni, ponad siedmio minutowy "Fire Bird" podnosi ciśnienie rozwijając się w naprawdę dobry numer. Album "Ethel The Frog" na pewno jest wymagający pod względem czasu. Warto dać mu pewną rezerwę, bo za pierwszym razem można się mocno zrazić. Po którymś razie zyskuje, ale czy na każdy z nas ma aż tyle czasu? W 1980 roku, gdy został wydany, po prostu nie wytrzymał konkurencji. Po latach dzięki wznowieniu przez High Roller Records potraktujmy go jako muzyczną ciekawostkę. Na koniec uwaga - spróbujcie słuchać głośno lub na imprezie. Wtedy na pewno wchłonięcie przez organizm będzie łatwiejsze. Adam Widełka

First Offence - First Offence 2018 Karthago

Po raz kolejny miałem przyjemność spędzać kilka wieczorów słuchając albumu, który z powodzeniem mógłby zajmować gablotkę przeznaczoną dla muzycznych wykopalisk. Cudowna porcja zapomnianego dziś, klasycznego heavy metalowego grania. Panie i panowie przed Wami - First Offence i ich jedyna, oficjalnie wydana płyta "First Offence". Grupa powstała w Evesham, Worcestershire w Anglii i w sumie trop się urywa. Wiadomo dodatkowo, że album ujrzał światło dzienne w 1988 roku a zarejestrował go następujący skład: Rob Hall (śpiew), Colin Brown (perkusja), Neil Way (bas) i Nick Beard (gitara). Zostawmy więc historię tym, którzy lubią mazać pisakami po tablicy i szukać faktów. Nas interesuje muzyka. Przez prawie czterdzieści minut możemy zasłuchiwać się w szalenie chwytliwym, okraszonym charyzmatycznym wokalem, czysto angielskim heavy metalu. Granie to jest głęboko zakorzenione w latach 70. Sprawna fuzja modnych jak na tamte czasy melodii (koniec lat 80.) z gęstym, sterylnym momentami brzmieniem. Doszukać się można też, w fragmentach, inspiracji Thin Lizzy. Świetny wzorzec doskonale przeniesiony w tamten czas. Dzięki wznowieniu przez firmę Karthago Records otrzymujemy ciekawy bonus. Po dwunastej kompozycji, kończącej "First Offence", mamy możliwość cieszyć się ośmioma kawałkami, które, jeśli wierzyć informacji na metal-archives.com są nigdy nie wydaną drugą płytą First Offence "The Hand That Rocks" nagraną w 1989 roku. Album "First Offence" to jeden z tych strzałów, który okazuje się celny za pierwszym razem. Wystarczy jeden odsłuch, żebyśmy stali się niewolnikami

RECENZJE

189


tej grupy. Długo by o tym pisać a wszakże nie o to przecież chodzi. Po co psuć przyjemność z poznawania nowego? Pozostaje mi tylko zachęcić - wszystkich spragnionych szczerych dźwięków polanych brytyjskim sosem. Palce lizać! Adam Widełka

Gunfire - Gunfire 2019 Jolly Roger

Powiem szczerze, że włoski heavy metal zawsze był dla mnie gdzieś z boku. Nigdy chciwie nie zerkałem w stronę zespołów z półwyspu apenińskiego. Nie umiem tego logicznie wytłumaczyć - po prostu z jakiegoś powodu nie było mi z nimi po drodze. Zawsze pierwszeństwo miały załogi z Niemiec, Francji czy, co nieuniknione, Anglii. W ciągu ostatnich paru dni miałem jednak przyjemność poznać trochę włoskiego smaku. Muszę przyznać, że EP Gunfire, wznowiona po latach przez Jolly Roger Records, zrobiła na mnie duże wrażenie. Ta muzyka nie ma w sobie nic z bajkowych speed/power metalowych tworów pochodzących z Italii. Zaledwie cztery kompozycje i około 17 minut materiału. Zostawiają one jednak trwały ślad i nie pozwalają wyjąć płyty z odtwarzacza. Na swój sposób bardzo melodyjne granie z wplecionymi kąśliwymi riffami. Prawie, że wirtuozerskie solówki. Zionąca ogniem sekcja rytmiczna. Rozpędzone, bujające na boki zagrywki i głośne echa iście zabójczych inspiracji. W muzyce Gunfire słychać chociażby wyraźnie wpływ Judas Priest. Mini album za nic nie ustępuje niektórym regularnym krążkom. Można rzec, że jak ulał pasuje tutaj stwierdzenie, że nie ilość a jakość. Szkoda, że Gunfire w latach 80. zostawił po sobie tylko właśnie te pięć utworów. No i szereg numerów w wersjach demo, czego część otrzymujemy jako bonusy do EP. Słucha się ich bardzo dobrze. Nie przeszkadza nawet ich słabsza jakość. To nic, wszakże nie o to tutaj chodzi. Pozycje, z którymi mamy do czynienia mają ogromną wartość historyczną. Gunfire "Gunfire" to łakomy kąsek dla wszystkich myślę zorientowanych na soczysty speed/power/heavy metal. Naprawdę szczere, fajne granie z zakurzonych stronic metalowej historii. Adam Widełka

Hammerfall - Legacy of Kings 2018 Nuclear Blast

Nagrań demo do "Legacy of Kings" nie da się słuchać. Nigdy też zapewne nie były nagrywane po to, żeby ich słuchać. Pewnie kiedy zespół je rejestrował przed 1998 rokiem do głowy mu nie przyszło, że tak niepopularny i ostatecznie skończony gatunek muzyczny (jak ówcześnie sądzono) sprawi, że zespół urośnie do rangi klasyków heavy metalu. Nic dzi-

190

RECENZJE

wnego, że demo tej przełomowej dla swoich czasów płyty ma dziś wartość niezłej ciekawostki i trafiło na drugi dysk reedycji "Legacy of Kings" wypuszczonej w... dwudziestą rocznicę jej wydania. Przez wzgląd na ich surowe brzmienie zapewne nikt nie będzie ich słuchał (przyznaję, że i ja ledwie dałam radę cierpliwie znieść całość), ale skoro są, szkoda schować je do lamusa. Dołączenie do jubileuszowego wydania było sensownym ruchem. Co więcej, wraz demówką na krążek trafiło m. in. kilka coverów nagrywanych przez Szwedów w początkach kariery, także w okresie "Legacy of Kings". Należy do nich cover Picture, "Eternal Dark", który trafił na jedno z pierwszych wydań "Legacy of Kings", oraz dwa covery znane z EPki wypuszczonej zaraz po tym albumie. To helloweeonowy "I Want Out" i "Man of the Silver Mountain" Rainbow. Fanów, a przede wszystkim fanów-kolekcjonerów ucieszy zapewne dołączony do płyt krążek z DVD z hammerfallowym mydłem i powidłem w postaci coverów, wywiadów i nagrań live. Jako, że wszystko się toczy się wokół "Legacy of Kings" można przywołać sobie klimat początków kapeli. Wybór coverów z tego okresu, zwłaszcza klasyków heavy metalu (Judas Priest, Helloween czy Accept) świadczy o tym, jak bardzo Szwedzi hołdowali scenie, która swoje magnum opus przeżywała jakieś 10 lat przed rozpoczęciem działalności Hammerfall. Fakt ten świetnie koresponduje ze spotkaniem jaką miała nasza ekipa w 2004 roku na Wacken. Oscar Dronjak przyjechał na festiwal jako fan. Rozbił namiot na polu prasowym i chodził na koncerty. Tak. A Hammerfall w tym roku w ogóle nie grał. Oscar twierdził, że to nie jest pierwszy raz na tym festiwalu pod namiotem i bez grania koncertu. Zespół wtedy czuł się hołdem dla heavy metalu i przez wzgląd na mniejszą popularność tego gatunku w owym okresie, nie zdawał sobie sprawy jak bardzo rośnie jego popularność. Wypchana bonusami reedycja "Legacy of Kings" może być dla nas wehikułem do tego czasu. Strati

matyczną czy natchnioną interpretacją ("Birds Of A Feather", typowo demówkowy "Destiny's Darling"). Są tu też jednak utwory naprawdę udane, zwłaszcza "Only Fools", "The Witness" i "No Shadow" potwierdzające, że gdyby zespół miał wsparcie w producencie pokroju Neila Kernona czy Rogera Proberta, mógłby wtedy konkurować z w/w grupami. Ich fanom mogę więc polecić "The Inevitable" z czystym sumieniem. Wojciech Chamryk

Hellion - You're Not Welcome Here 2018 Heaven And Hell

Kiedy pada nazwa Hellion, z zastrzeżeniem, że mowa o zespole amerykańskim, każdemu przychodzi ma myśl grupa prowadzona przez wokalistkę Ann Boleyn; aktywna do dziś i znana z kilku niezłych, chociaż wydanych wiele lat temu, płyt. "You're Not Welcome Here" firmuje jednak inny Hellion, założony w Waszyngtonie - Dystrykt Kolumbii - we wczesnych latach 80. Grupa nie działała zbyt długo, doczekała się jednak lokalnej popularności, a w roku 1982 wydała swą jedyną kasetę demo. "You're Not Welcome Here" jest podstawą tej reedycji, a dopełniają ją utwory dotąd na CD niepublikowane (wcześniej ukazała się wersja winylowa). To surowe, obskurne granie, metal czerpiący zarówno z New Wave Of British Heavy Metal, jak i zadziorności punk rocka. Momentami więc jest blisko do Slayera z czasów debiutanckiego albumu ("The Way To Go"), gdzie indziej chłopaki łoją już na punkową ("Lip Service") czy nawet rock and rollową modłę ("Love Lust"), ale podstawą jest jednak wczesny metal, tak jak w "Can't Close Your Eyes", "You're Not Welcome Here" z zadziornym śpiewem Briana Romana czy w mocarnym "Morbid Fascination". Warto zapoznać się z tym materiałem tym bardziej, że jakość nagrań jest całkiem niezła - mają moc i odpowiedniego kopa, śmiało mogły ukazać się wtedy na jakimś niskonakładowym MLP. Wojciech Chamryk

Harbinger - The Inevitable 2018 Heaven And Hell

"The Inevitable" to kolejne wznowienie z bogatego archiwum amerykańskiego metalu. Czasem wydaje mi się, że nie ma ono dna, tyle pojawia się tych nowych-starych płyt. Harbinger to nowojorczycy, działający pod tą nazwą w latach 189-1992. A ponieważ grali tradycyjny heavy o progresywnym posmaku, coś na styku Queensryche, Heir Apparent, Lethal i Fates Warning, w dodatku jednak słabiej od w/w grup, to o nic dziwnego, że zdołali wydać wtedy tylko kasetę demo i szybko ulegli nawale grunge. Wznowiony właśnie oficjalnie na CD i dopełniony bonusami "The Inevitable" pokazuje jednak, że Harbinger mieli potencjał, a przed wszystkim świetnego wokalistę Jeffrey'a Harrisa o mocnym, dźwięcznym i krystalicznym głosie. To głównie dzięki niemu słucha się z zaciekawieniem nawet tych słabszych utworów, bo miał w w glosie to coś, umiał przykuć uwagę dra-

Holocaust - No Man's Land 2018/1984 High Roller

Wiele ze starych zespołów heavy metalowych ma już status legendarnych. Pisząc o ich płytach poruszam się czasem jak po polu minowym. Z jednej strony są to podwaliny, coś naprawdę ponadczasowego, z drugiej natomiast mijające lata nie obchodzą się z tymi albumami łaskawie. W większości przypadków nie są to złe płyty, ale po prostu po latach bezbarwne. Przynajmniej w moim odczuciu. Jedną z takich pozycji jest "No Man's Land" angielskiego Holocaust. Grupa będąca zawsze gdzieś trochę "z tyłu". Znana, ale nigdy nie osiągnęła

takiego poziomu jak chociażby Raven. Po świetnym debiucie w 1981 roku pod tytułem "The Nightcomers" raptem trzy lata później ze składu popełniającego ten album został tylko gitarzysta John Mortimer. Od 1983 roku został on w sumie liderem Holocaust i realizował swoje pomysły. Właśnie jeszcze w oparach NWOBHM nagrał z towarzyszeniem perkusisty Steve Cowena "No Man's Land". Z tym albumem jest ciężki orzech do zgryzienia. To absolutnie nie jest słaby krążek, ale w kontekście debiutu wypada blado. Słuchając "No Man's Land" odnoszę wrażenie, że jednym uchem wpada, drugim wypada, nie zostawiając w głowie nic konkretnego. Jest to solidne, aczkolwiek pozbawione czegoś więcej, heavy metalowe granie. W tym starym, dobrym, angielskim stylu z echami Motorhead i hard rocka lat 70. Może fakt, że powstał tylko we dwójkę, a John Mortimer tak naprawdę musiał zmierzyć się zarówno z gitarą jak i partiami basu, miał wpływ na końcowy efekt. Podkreślę raz jeszcze - to nie jest zła płyta! Co jakiś czas idzie potupać nogą, a z głośników atakują chwytliwe riffy czy intrygujące rozwiązania rytmiczne. Uznać można, że Holocaust nie stracił dobrej nazwy. Jednak tych lepszych momentów jest zbyt mało, żeby "No Man's Land" w 1984 mógł walczyć z silną konkurencją i to nie tylko w Anglii. Adam Widełka

Hunted - Fallen Angel. The Collection 2016 Bristol Archive

Kiedy zacząłem słuchać tej płyty byłem przekonany, że to jakieś nieznane nagrania z lat 80., tym bardziej, że założycielem Hunted był gitarzysta Bob Starling, znany z Stormtrooper, niszowej, ale dobrej grupy nurtu NWOBHM, co potwierdził album "Pride Before A Fall (The Lost Album)" z archiwaliami. A tu proszę, "Fallen Angel. The Collection" to zbiór numerów, zakorzenionych w ósmej dekadzie XX wieku, ale powstałych w pierwszej połowie lat 90. Tak: 90. Grunge opanowało wtedy cały świat, klasycznego rocka i metalu mało kto chciał już słuchać, a tu taka niespodzianka, nowy zespół sięga do korzeni, grając hard'n'heavy/AOR niczym dobre 10 lat wcześniej. Czynili to jednak na tyle przekonująco, że w roku 1994 wybrali się do Nowego Jorku, bo pojawiła się szansa kontraktu z fonograficznym gigantem RCA - jak widać ktoś w tej firmie zdawał sobie sprawę z faktu, że grający podobnie The Black Crowes odnosili wtedy spore sukcesy. Nic jednak z tego nie wyszło i zespół szybko rozpadł się, pozostawiając po sobie świetne nagrania. Czasem aż trudno uwierzyć, że grają to Brytyjczycy, tyle w tych utworach specyficznego, amerykańskiego luzu, bluesowej swobody i dynamiki klasycznego rock and rolla. Gitarowy duet wymiata, sekcja jest może i w tle, ale nader kompetentna, a wokalista Andy Milsom ma kawał głosu - konkret wart poznania, mimo tego, że to już archiwalia. Wojciech Chamryk


Iron Angel - Legions of Evil 2018 High Roller

Zanim przejdziemy do recenzji, to napiszę jedną rzecz: w 90% będzie o brzmieniu, gdyż jakość utworów kompozycyjnie nie odstaje wiele od wersji tych utworów z późniejszych albumów. Jeśli kiepskie brzmienie wam nie straszne, i jesteście fanami Iron Angel, to mniej więcej możemy skonkludować to wydawnictwo słowami: warte uwagi. Zaś do reszty kieruję następujące słowa: Zanim zaczniemy, musimy sobie omówić koncept speed metalu. Speed metalem określamy zwykle coś, co stoi pomiędzy tematyką heavy metalu i jego podejściem do części riffów, oraz podejściem do prędkości bliskim thrash metalowi. Sztandarowymi przykładami takiej muzyki mogą być albumy takie jak "Skeptics Apocalypse" Agent Steel, wczesna twórczość Helstar czy "Hellish Crossfire". Jeśli miałbym opisać kolor tego typu muzyki, to bym stwierdził, że jest on jaśniejszy od barw thrash metalu. Taka nie do końca trafna aluzja, wiem. Skoro mówimy o kolorach... To widzicie tą utrzymaną w czerni i bieli okładkę omawianego albumu? Tak, mniej więcej okładka przygotowuje do brzmienia tej kompilacji, która jest zbiorem nagrań demówek ("Legions of Evil" oraz "Power Metal Attack"). Kompilacja zawiera utwory, które później wystąpiły na "Hellish Crossfire". Zbiór demówek z roku 1984, niemieckiego zespołu, który zaczynał karierę. Chyba wiecie na co się piszecie. Jeśli nie to spróbuję to jakoś opisać. Zamierzacie usłyszeć utwory nagrywane tosterem, i ta taśma z tostera została poobcinana nożyczkami w celu edycji utworów, które początkujący, choć zawzięty zespół nagrał. Dobra, przesadzam, ale mniej więcej jakość produkcyjna wciąż tutaj pozostawia wiele do życzenia, pomimo obróbki w studiu. W pewnych momentach wykonanie też. Jednak wiecie co się liczy? Ilość uderzeń na minutę. Czego zespół dostarcza ich całkiem sporo. No czasami ich nie dostarcza, chociażby na wstępach "Return from Hell" oraz "Open The Gate". Co jest tymi wstępami? Prosta kompozycja stworzona na syntezatorze, bądź szeleszczący dźwięk burzy wśród szumów, bębnów i chórów, no i większej ilości syntezatorów. "Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa piekielna brama!". Ta różnica w częstotliwości krzyku pomiędzy "Open The Gate" i "Devil's Gate" chyba trochę już mówi o jakości post-edytorskiej* tych dem. I mówi więcej o czepialskim recenzencie, który chuja rozumie z klimatu podziemnego speed/heavy metalu i złą stroną zaczął słuchać album (odwraca winyl). Dobra, to wracamy się do "Return from Hell". Żart niezamierzony, przysięgam. Klimatyczne rozpoczęcie albumu. Jeszcze bardziej klimatyczny jest test gitary "Metallian" i ewidentny pokaz, że w istocie jest to tylko demo. Jest to jednak dobre, heavy/speed metalowe demo, utwory z niego oddają podstawy utworów z obu długograjów Iron Angel, aczkolwiek jego brzmienie jest dosyć brudne - choć wciąż jest lepsze niż to z demówek Sodom. Poza tym pisze "demo". Utwory praktycznie mają już liryki i ścieżkę melodyczną i są nazwane demówkami ze względu na brakujący

dopracowany miks i mastering (tu mam na myśli, że nie ma tu czegoś co było przy demówkach Metalliki z okresu "And Justice For All", to jest linie liryczne w postaci okazjonalnego "nananana"), przy czym ostatni został w jakiejś części zapewniony. Dla mnie to dema same w sobie mogłyby być pełnowartościowymi EPkami w najgorszym wypadku i za takie powinniśmy je traktować. Muzyka na tych albumie jest w większości równie dobra, jak to, co zostało później wydane na długograjach. Co można usłyszeć w utworach takich jak "Church Of The Lost Souls" oraz "Sinner 666" - jest to pierwszej klasy speed metal. Chociaż kliszowy i mocno zabrudzony brzmieniowo, to wciąż dobry, energiczny i szczery metal. Nie zawsze tak szybki, co chociażby można usłyszeć na "Hounds Of Hell". Tak brzmiał metal w latach 80. Oraz te demówki są warte zauważenia ich. Choć w kontekście obiektywnie lepiej brzmiących i bardziej dopracowanych LPków mogą się wydawać się one zbyteczne dla kogoś, kto po prostu słucha muzyki metalowej. Ale na pewno nie są one zbędne dla fanów Iron Angel, oraz fanów speed metalu i szczególnie Ci powinni być kontenci, tym bardziej, jeśli nie mają jeszcze w swojej kolekcji tego nagrania. *w wersji z Youtube, która jak mi się wydaje była wzięta prosto z demówki, nie słyszałem nagłego przejścia w wysokości tego krzyku - co wydaje mi się jest kwestia dość nie opatrznego ponownego masteringu. Jacek Woźniak

Last Vision Black - Last Vision Black 2018 Divebomb

W 1994 wydana samodzielnie kaseta demo, po 24 latach kompakt od Divebomb Recorsds. Dlaczego tak się stało? To jasne: jeśli amerykański zespół w roku 1993 chce grać niczym Queensryche czy Dream Theater, na większą karierę nie ma szans. Powiecie oczywiście, że obu tym zespołom udała się ta trudna sztuka, ale Queensryche byli wielcy już w poprzedniej dekadzie, by w następnej przestać się liczyć, a Dream Theater nie wypłynąłby na szersze wody gdyby nie sukces "Pull Me Under" w Europie. Tak czy siak Last Vision Black nie mieli szans, a szkoda, bo grali naprawdę konkretnie: niezbyt mocno ("Left In The Hands"), technicznie ("Just The Same") nie unikając przy tym rozbudowanych aranżacji, nośnych refrenów i wirtuozowskich solówek ("The Shadows Wall"). Mieli też świetnego wokalistę, bowiem Scott Oliva to ktoś z głosem na miarę Geoffa Tate'a, Midnighta czy Toma Mallicoata, ale nie trafili w odpowiedni czas. Teraz brzmią za to klasycznie, wręcz ponadczasowo, tak więc lepiej, że to demo ukazało się tak późno niż nie miałoby pojawić się w oficjalnym obiegu wcale. Wojciech Chamryk Mephisto - Mephisto 2018/1988 Karthago

Niemiecki Mephisto to dziś zapomniany zespół. Działał w latach 1986 - 1991

High Roller Records wypuściło na rynek bogate, dwudyskowe wznowienia. Tak jak w przypadku macierzystej formacji gitarzysty drugi dysk to wstępne szkice piosenek z 1995 roku.

Lordian Guard - Woe To The Inhabitants Of The Earth 2018 High Roller

Z różnych pobudek ludzie, którzy grają w zespołach decydują się na tak zwane kariery solowe. Czasem wydawałoby się jednorazowy projekt ewoluuje w bogatą twórczość, dając niejednokrotnie zbliżoną popularność do tej, którą dany muzyk zdobył w macierzystej kapeli. Zdarza się też tak, że zaczynają grać solo z pobudek czysto artystycznych, żeby robić coś diametralnie innego niż wcześniej. Dla jednych to odskocznia, dla drugich bywa rozpaczliwym ruchem by jeszcze zaistnieć w świadomości słuchaczy. A jeszcze dla innych taka działalność jest zwyczajnie sposobem na stagnację. Dla Williama J. Tsamisa, gitarzysty Warlord, jego zespół Lordian Guard był, wszystko wskazuje, stworzony z tego ostatniego powodu. Przez prawie dwadzieścia lat wydawniczo Warlord milczał. Od 1984 do 2002 roku oprócz jakichś kompilacji nie pojawił się żaden premierowy materiał. Jego założyciel, William J. Tsamis nie próżnował. Powołał do życia bardzo specyficzny projekt - Lordian Guard będący duetem ze swoją żoną, Vidonne Sayre-Riemenschneider. Wiele z utworów nagranych na dwóch płytach zespołu to wzięte na warsztat demo pochodzące z zamierzchłych czasów Warlord. W roku 1995 wyszedł debiut "Lordian Guard" a dwa lata później "Sinners In The Hands Of An Angry God". Ciężko się za to zabrać. Lordian Guard wymaga od słuchacza pewnej dozy cierpliwości. To muzyka, która czasem aż razi kwadratowością. Wszystko przez to, że wszystkie instrumenty sam nagrywał Tsamis. Najlepiej wypada rzecz jasna gitara, która maluje momentami naprawdę intrygujące frazy. Jak dla mnie bardzo archaicznie wypada automat perkusyjny. Chociaż pewnie taki był zamysł, żeby nagrywać tylko we dwoje, to dla wartości artystycznej dużo wniósłby "żywy" bębniarz. Pikanterii całości dodaje niezwykle charakterystyczny głos Vidonne. Nie każdemu może się spodobać. Na szczęście nie jestem uprzedzony do damskich wokali, więc nie stanowiło to dla mnie kłopotu, ale co wrażliwszym będzie po prostu ciężko. Słuchając debiutu "Woe To The…" (zmieniona nazwa przy reedycji) można jednak dać się wciągnąć. Odrzucając wszelkie mankamenty to dość intrygujące kompozycje z ciekawymi tekstami. Ci, którzy znają Warlord będą zadowoleni bo gdzieś wisi klimat lat 80. w wykonaniu amerykańskiej kapeli. Warto poznać Lordian Guard chociażby z tego powodu, żeby przekonać się o wszechstronności Williama J. Tsamisa. Trochę to mimo wszystko pomijany instrumentalista i kompozytor, co uświadomiłem sobie przerabiając niedawno dyskografię Warlord oraz dublet Lordian Guard. Od połowy 2018 roku nadarza się znakomita okazja by nadrobić braki -

Lordian Guard - Sinners In The Hands Of An Angry God 2018/1997 High Roller

W 1997 roku ujrzał światło dzienne drugi krążek duetu Lordian Guard. William J. Tsamis, założyciel oraz gitarzysta zawieszonego na przestrzeni lat 1984-2002 zespołu Warlord i jego małżonka, wokalistka Vidonne Sayre-Riemenschneider w ciągu dwóch lat popełnili dwa, dość intrygujące albumy. Dzięki High Roller Records i ich reedycji z połowy roku 2018 nie trzeba polować na nie gdzieś w odmętach sieci. Po bardzo, mimo kilku mankamentów, wciągającym debiucie "Lordian Guard" (reedycja pod tytułem "Woe to the Inhabitants of the Earth") następca "Sinners In The Hands Of An Angry God" nie przekonał mnie aż tak mocno. Jeśli pierwszy mógł być zaskakujący to drugi jest, choć to nie zarzut, wtórny. Może inaczej - brak tu, jak dla mnie, elementu zaskoczenia. Kompozycyjnie jest ciekawie, ale odnoszę wrażenie, że jest to kontynuacja "Lordian Guard". Tylko, że po prostu nią jest. Szczerze to dalej drażni mnie automat perkusyjny, brzmiący, jak to programowanie, sztucznie. Wciąż Tsamis udowadnia, że gitarzystą jest sprawnym wycinając chwytliwe riffy i melodyjne sola. Wokalnie hipnotyzująca Vidonne dla jednych nadal będzie cudowna, dla innych uniemożliwi przebrnięcie przez "Sinners…". Płyta dla mnie trochę się wlecze. Debiut pod tym względem był nieco świeższy i słuchało mi się go zdecydowanie przyjemniej. Na "Sinners…" wkrada się już zbyt wiele patosu, który momentami wyhamowuje, ale z drugiej strony - tworzy pewnego rodzaju niepowtarzalny i specyficzny klimat. William J. Tsamis wraz ze swoją żoną stworzyli bardzo osobliwą muzykę, którą jednakże można postawić blisko Warlord. Pod postacią Lordian Guard nadali trochę inny wymiar epickiemu heavy metalowi. Album "Sinners…" nie jest absolutnie zły. Jest ciekawy, lecz tak jak wspomniałem wyżej, nie zrobił na mnie tak pozytywnego wrażenia jak poprzednik. Mimo wszystko żałuję, że we dwoje nie stworzą już nic nowego. W 2015 roku Vidonne zmarła. William, jak wiadomo, wcześniej reaktywował Warlord. Projekt Lordian Guard, można powiedzieć, był świadectwem jego otwartości i potwierdzeniem zmysłu kompozytorskiego, mimo, że nie stworzył na tych dwóch albumach nic, co mogłoby rzucić na kolana. Adam Widełka

RECENZJE

191


grając power/ speed metal czystej próby. Muzyka, którą zarejestrował, nie zestarzała się absolutnie. Dalej jest to bardzo ciekawa propozycja dla wszystkich ceniących sobie prędkość i harmonie wokalne. Nie da się nie słyszeć, że na "Mephisto" wielki wpływ miał debiut giganta niemieckiej sceny - "Walls Of Jericho" Helloween. Momentami wręcz ma się wrażenie, że pewne motywy są plagiatem. Dowodzi to jak wielkim dziełem był album Hansena, Weikatha, Grosskopfa i Schwichtenberga ale też jak pojętnych adeptów sztuki speed metalu mieli wtedy nasi zachodni sąsiedzi. Pod dość niecodzienną w takim gatunku okładką mamy do czynienia z niesamowicie chwytliwymi kompozycjami. Doskonale poukładane, brzmiące bardzo selektywnie, mimo aż trzech gitar w składzie. Odpowiedzialni za utwory Uwe Suerick (wokal, gitara), Andreas Rippelmeier (gitara), Andreas Hladik (gitara), Marc Schulz (bas) i Wolfgang Mann (perkusja) nie są może dziś rozpoznawalnymi mistrzami w swoim fachu, ale przyznać trzeba, że posiadali konkretny warsztat. Dowodzą tego chociażby dwa intrygujące kawałki instrumentalne. Szybkość, energia, ale też kiedy trzeba zwolnienie i zbudowanie odpowiedniego klimatu. Album bogaty jest w niesamowicie przebojowe wokale, tnące powietrze riffy i gęstą sekcję rytmiczną. Powinien zadowolić wszystkich, którzy cenią sobie najlepsze dokonania sceny speed metalu. Nie jest to może odkrywcza muzyka, ale pełna pasji, zaangażowania i, co ważne, nadal powodująca uśmiech na twarzy. Chociaż na początku może trochę razić brak oryginalności, warto dać "Mephisto" szansę. Ode mnie mocna czwórka. Adam Widełka

Metalian - Wasteland 2018/2009 High Roller

Ciężko jest mi pisać o albumach, które wydają się kopią czegoś, co doskonale już znam. Zawsze wtedy pocę się, wiję na fotelu przed komputerem próbując wydusić z siebie jakieś rzetelne słowa. Właśnie wprawił mnie w taki stan "Wasteland" kanadyjskiej grupy Metalian. Po pierwszym odsłuchu płyta wydaje się być rewelacyjna. Chłopaki, mimo młodego wieku, posiadają fajny warsztat. Czas całości wynosi raptem pół godziny, więc "Wasteland" nie zdąży nas ani znudzić, ani zmęczyć. Solidnie i na temat. Dla mnie to plus, bo nie lubię przesadnie długich albumów, które wloką się w nieskończoność. Dominują szybkie i zwarte utwory. Metalian porusza się w rejonach heavy/speed metalu, nieśmiało pukając też do furtki z tabliczką thrash. Można by powiedzieć, że miota się urywając z każdego po trochu i próbuje stworzyć coś unikalnego. Płyta

192

RECENZJE

ukazała się dziesięć lat temu. To spory odcinek czasu. Brzmi jednak bardzo dobrze. Słychać, że twórcy to fani klasycznego heavy metalu. Nie mamy tutaj więc udziwnień w postaci klawiszy czy przesadnej produkcji. Natomiast największą bolączką "Wasteland" to brak oryginalności. Naprawdę chciałbym o tej płycie napisać jak najlepiej. Bo jest to bardzo energetyczna, świeża muzyka z bardzo ostrym pazurem. Z ręką na sercu - sprawiła mi przez te parę dni wielką frajdę. Bo ja uwielbiam Iron Maiden, Judas Priest, Raven, Anvil, Diamond Head czy wczesną Metallikę. Tylko Metalian przykłada kalkę i sprawnie obrysowuje kontury. I wszystko pryska jak mydlana bańka… Całość "Wasteland" jest jakby ulepiona z najlepszych dokonań wymienionych zespołów. Wydawałoby się, że to prosty przepis na sukces. Dla mnie to droga na skróty. Może na koncertach jeszcze ta muzyka może się bronić bo kipi od emocji, ale po kilkunastu odsłuchach CD można odłożyć głębiej na półkę. Tyle. Adam Widełka

New York - Carry The Torch/Electric Thunder 2018 Heaven And Hell

Pod tą wielkomiejską nazwą kryło się czterech młodych muzyków z Południowej Karoliny, którym na początku lat 80. zamarzyła się kariera na miarę największych amerykańskich gwiazd metalu. Nie udało się, z różnych przyczyn, ale po New York pozostała świetna muzyka, niedawno po raz pierwszy oficjalnie wydana na CD. Podstawą jest tu materiał z debiutanckiego i jedynego w okresie istnienia wydawnictwa grupy, 12" EP "Carry The Torch" z roku 1984, to jest pięć rasowych numerów. Kojarzą mi się one z pierwszymi, jeszcze nie wygładzonymi i surowymi, płytami Twisted Sister, szczególnie motoryczny "Nobody like You". Generalnie powinni zresztą posłuchać tej płyty wszyscy twierdzący, że lżejszy metal z USA to tylko natapirowane fryzury, puder i dwuznaczne ciuszki, bo to owszem, jak najbardziej melodyjne, ale też i mocne numery, wśród których na plan pierwszy wysuwa się "Let It Roll", nie przypadkiem też otwierający stronę A rzeczonej EP-ki. Sukcesu jednak nie było, ale zespół nie złożył broni, nagrywając po czterech latach demo "Electric Thunder". Chwali się muzykom, że chociaż był już rok 1988, to nie poszli w komercję, dzięki czemu "Go, Let's Go", "Shoot To Kill" czy "Head Over Heels" kąsają jak trzeba, a wokalista Jimmie Ennis też się nie obija, szczególnie w "Give And Take". Chłopaki jak widać grali jednak za ostro, dlatego chociaż tę kasetę demo firmowała wytwórnia Grand Slamm, to na tym się skończyło, a ten nośnik w USA końca lat 80. był niczym, liczyły się tylko płyty winylowe (jeszcze) i kompakty (coraz bardziej). Nie pomógł tu nawet fakt, że "Electric Thunder" wyprodukował perkusista Kiss Eric Carr, który zagrał też w świetnym utworze tytułowym. Zabrakło go jednak na kasecie, trafił tylko na promocyjną kompilację - może właśnie ten szczegół zaważył na braku sukcesu New York? Ale ich nagrania wciąż warte są

uwagi, szczególnie jeśli ktoś ceni i lubi amerykański heavy z połowy lat 80. Wojciech Chamryk

Non Iron - Innym niepotrzebni 2018/1989 Metal Mind

Do niedawna debiutancki album poznańskiej supergrupy Non Iron był typowym białym krukiem, bo w roku 1989 ukazał się nakładem niszowej wytwórni Veriton tylko na winylu, w dodatku w nie za wielkim nakładzie i od tamtej pory nie był wznawiany. Oczywiście można było tu i ówdzie na niego trafić, ale nie czarujmy się, winylowy renesans trwa od niedawna, tak więc jeszcze kilka lat temu mało kto miałby na czym ten LP odtworzyć. Teraz nie będzie już z tym problemów, bo Metal Mind wznowił tę płytę nie tylko na 180 gramowym winylowym krążku, ale też wydał na CD. Czy warto się nią zainteresować? To pytanie retoryczne, skoro firmuje ją skład: Henryk Tomczak/ Wojciech Hoffmann/Leszek Szpigiel/ Janusz Musielak/Jędrzej Kowalczyk, czyli co nazwisko to legenda, jeśli nie krajowej, to przynajmniej poznańskiej sceny, a i muzyczna zawartość jest tu bardzo udana. Hard'n'heavy z odniesieniami do blues rocka jest tu podstawą i brzmi niezwykle stylowo - gdyby nie to, że nasz rodzimy rynek muzyczny przeżywał wtedy prawdziwe załamanie, a wokalista Leszek Szpigiel jeszcze przed ukazaniem się płyty wyemigrował do RFN - to miała ona spore szanse na przebicie się, nie tylko wśród rockowej publiczności. mamy tu bowiem nie tylko dynamiczne, rasowe numery jak "Brat wielkiej biedy", "Jak cień snuję się" czy "Każdy ci to powie", ale też i takie o przebojowym charakterze ("Niech cię pokocha zło") czy też piękne ballady ("Życia król"). Świetny jest też utwór tytułowy z wokalnym duetem Szpigiel Grzegorz Kupczyk, generalnie zresztą nie ma wśród tych ośmiu numerów czegoś słabszego. Wznowienie to nie wszystko, bo już na początku przyszłego roku będzie można przekonać się, jak te utwory brzmią na żywo podczas "Innym niepotrzebni - XXX lat reunion tour". Wojciech Chamryk

Onslaught - Live Damnation 2018/2009 Dissonance

Nie mam najmniejszego pojęcia czy ukazało się jakieś wznowienie tego koncertowego albumu sprzed blisko 10 lat na LP czasowo pasowałby ów koncert idealnie, nawiasem mówiąc - ale do takiego materiału zawsze warto wrócić. Brytyjczycy byli wtedy krótko po premierze powrotnego albumu "Killing Peace", zdążyli też popełnić pełnopra-

wną i zarazem pierwszą w oficjalnej dyskografii koncertówkę "Live Polish Assault 2007", nagraną podczas warszawskiego koncertu. "Live Damnation" można więc potraktować jako swoiste uzupełnienie tego wydawnictwa, tym bardziej, że bodajże dwa utwory na obu płytach się nie powtarzają. Dominują rzecz jasna nowości: poprzedzony symfonicznym intro, rozpędzony "Killing Peace" na początek, a w dalszej części równie siarczyste wykonania "Destroyer Of Worlds", "Planting Seeds Of Hate" oraz "Burn". Słychać, że zespół jest w formie, a Sy Keeler przy głosie, a poza premierowymi utworami Onslaught powrócił też rzecz jasna do lat 80. Może trochę dziwić, że z kultowego debiutu "Power From Hell" zabrzmiał tu tylko utwór tytułowy, ale są za to aż trzy perełki z drugiego LP "The Force": "Let There Be Death", "Metal Forces" i "Demoniac" co cieszy tym bardziej, że krótko po premierze tego albumu Sy Keeler rozstał się z zespołem, zastąpiony przez Steve'a Grimmetta, tak więc koncertowych wykonań z jego udziałem nie było do reaktywacji Onslaught zbyt wiele. Tak więc może i objętościowo "Live Damnation" nie wypada na tle innych koncertówek Onslaught jakoś szczególnie imponująco, ale to jazda obowiązkowa nie tylko dla fanów zespołu, ale i generalnie thrashu. Wojciech Chamryk

Picture - Every Story Needs Another Picture + Marathon 2017 Divebomb

Holenderski Picture w początku lat 80. wyrobił sobie opinię solidnego zespołu metalowego, był dość znany, ale kariery nie zrobił. Na pewno nie ułatwiały tego ciągłe zmiany składu, w tym na newralgicznej przecież pozycji wokalisty, a w dodatku po roku 1985 zmieniły się muzyczne mody. Tradycyjny heavy nie był już hitem, nawet giganci pokroju Judas Priest, Iron Maiden czy Accept znacząco złagodzili swą muzykę; komercyjny sukces na miarę Whitesnake też kusił, tak więc i Picture spróbowali szczęścia. Miał im w tym pomóc doświadczony wokalista Bert Heerink, bo akurat Vandenberg miał pauzę z racji akcesu gitarzysty do Whitesnake. Nie wyszło, bo zabrakło najważniejszego: dobrych numerów. "Every Story Needs Another Picture" z 1986 zapada więc w pamięć tylko z racji tego, że śpiewa tu naprawdę doskonały wokalista, ale utwory są w większości słabiutkie, nawet nie AOR czy rockowe, ale po prostu popowe, z koszmarnym "She Was Made For Lovin'" na czele. Nie pomaga też to, że "Burning For Your Love" jest totalną zżynką z Deep Purple, "I'm Still Flying" z ZZ Top, a "No Way Back" z Free. Trzymam tę płytę dla dopełnienia dyskografii, bo tak naprawdę jest na niej jeden udany utwór, siarczysty rock'n'roll "You Took My Money, You Took My Pride". Wydany w rok później "Marathon" w żadnym razie nie jest lepszy. To znowu muzyczny quiz pod nazwą "Zgadnij komu to podjumaliśmy?" ("Desperate Call" Whitesnake, "Get Out Of My Sight" Led Zeppelin, a "We Just Can't Lose"... Gazebo - tak, temu od "I Like Chopin"). Równie fatalnie brzmią


popowe koszmarki "Money", "I'm On My Way" czy "S.O.S.", a honoru tej słabiutkiej, na wiele lat ostatniej w dyskografii Picture płyty, bronią raptem dwa utwory: "Vampire Of The New Age" i "Don't Keep Me Waiting". Heerink też jest tu świetny, ale ile razy zdarza wam się słuchać częściej niż okazjonalnie płyty z doskonałym wokalistą i fatalną muzyką? Wojciech Chamryk

Picture - Warhorse 2018/2012 Pure Steel

To jak dotąd ostatni studyjny album Picture, który sześć lat po premierze doczekał się wznowienia na winylu. "Warhorse" jest zdecydowanie słabszy od klasycznych dokonań holenderskiej formacji, ale zważywszy na to, że firmował go kombinowany skład dawnych i młodszych muzyków, to nie jest pod tym względem najgorzej. Fakt, "Shadow Of The Damned" to takie nijakie granie na jedno kopyto, nowa wersja "Eternal Dark" to również typowy wypełniacz, podobnie jak koncertowa wersja "Choosing Your Sign", zamieszczona chyba tylko po to, żeby na stronie B drugiego krążka było więcej muzyki, a czas trwania obu płyt przekroczył godzinę. Śpiewa tu jednak, i to wyśmienicie, Pete Lovell, gościnnie w utworze live - nagranym zapewne, kiedy byli jeszcze w składzie - grają też gitarzyści Jan Bechtum i Rob van Enkhuijzen, sekcja rytmiczna Rinus Vreugdenhil i Laurens "Bakkie" Bakker też jest oryginalna, no i co najważniejsze mamy tu też sporo udanych utworów. Największe wrażenie wciąż robią na mnie dynamiczny "Battle Plan", fajnie rozpędzający się "The King Is Losing His Crown" z zadziornym śpiewem Lovella, mroczny "Killer In My Sights" oraz dwa, niczym nie ustępujące klasykom z lat 80.: "War Horse" i "Stand My Ground". Wątpię jednak, by były one dla mnie wystarczającą zachętą do kupienia kolejnego egzemplarza "Warhorse", bo jednak wartych posiadania płyt ukazuje się znacznie więcej... Wojciech Chamryk

Protector - Resurrected 2018 High Roller

"Resurrected" po raz pierwszy wyszło w 2000 roku i zawierało cztery utwory. Interpretację motywu przewodniego z "Halloween", utwór "The End", który w kontekście dalszej historii Protector był w pewien sposób proroczy, "Touch By Rotten Fingers" oraz "Ahab's Revenge". Wersję, którą będę miał okazję tu opisać, zawiera jeszcze nagrania z Party San Open Air z roku 1999. Są to utwory takie jak "A Shedding Of Skin", "Kain And Abel", "Golem" oraz "Kick From

Hell". Czy jest warte uwagi? Myślę, że na pewno z historycznego punktu widzenia, szczególnie, że jest to jedyny album z Jackiem Zandrem. Z tego co mi się wydaje, to te trzy utwory z pierwotnej wersji dema były w tamtym czasie świeżymi utworami. Z koncertówek nie mogłem też znaleźć "Kick From Hell". Być może jeszcze gdzieś występują na albumach sprzed "Resurrected", więc tu nie piszę tego jako pewnik. Jako asercje natomiast mogę podać dwie rzeczy. Pierwszą jest to, że rzeczywiście, brzmi tak surowo jak demo z tego okresu wydane przez zespół z "podziemia". Drugą jest to, że brzmi jak demo Protector. Zasadniczo jak prezentuje się ten album? Stosunkowo dobrze, szczególnie jeśli jesteś fanem staroszkolnego thrash/ death metalowego łojenia… zresztą jeśli to czytasz, to najpewniej tak jest. I najpewniej oczekujesz ode mnie porównania tego albumu do wcześniejszej twórczości Protector. Jeśli chodzi o jakość soundu, to jest to podobnie do brzmienia z "Golem" z innym wokalistą. Jest tu wyeksponowany bas. Instrumenty pomimo dość średniej/ niskiej jakości brzmieniowej* są odróżnialne. Trochę perkusja jest zniekształcona, a wokal czasami nazbyt… nie w sumie tak ma być, nie zamierzam się tego czepiać. Jeśli chodzi o kompozycję, to wydaje mi się, że jest to takie połączenie ustalonego stylu z "A Shedding of Skin" oraz "The Heritage". Bardzo agresywna sekcja perkusyjna, która buduje pęd i agresję na tym albumie. Przykład? Nie żebym musiał długo szukać, ale chociażby trochę przed trzecią minutą na "The End". Choć bardziej do tej tezy "A Shedding of Skin". W każdym razie trochę mi ten album zalatuje rosyjskim zespołem thrash metalowym KGB - szczególnie w kontekście utworu z dema o tytule "Touch By Rotten Fingers". Suspens, użycie talerzy perkusyjnych czy riffy w środku utworów jak i samo brzmienie tego utworu. Jeśli ktoś siedzi w rosyjskim thrash metalu, to polecam obczaić ich pierwszy album/demówkę, "Risen By Death". Wracając do rzeczy. Album w istocie używa suspensu, balansując pomiędzy brutalnym łojeniem i stopniowym budowaniem napięcia. Tempo na "Touch By Rotten Fingers" ciągle się zmienia. Te zmiany tempa są również widoczne na "Ahab's Revenge". Powiedzmy sobie tu szczerze: album może rozpinać się na szerokim spektrum temp, od tych stosunkowo wolnych, do bardzo szybkich, co można usłyszeć na nagraniu "Kick From Hell". Jestem w stanie sobie, jak bardzo był spocony perkusista po tym motywie z początku czwartej minuty nagrania. Co do tekstów to album bardziej eksploruje lirycznie tematy związane z horrorem i śmiercią. Na co już może wskazywać samo intro czy tytuł utworu "Touch By Rotten Fingers". Jednak jest to w pewien sposób zbalansowane przez fantastykę, odniesienie do historii biblijnej… nie no głównie utwory opisują strach, śmierć i morderstwo. I muzyka to opisuje dość klimatycznie. Brutalnie i często nie do końca idealnie technicznie. Jednak tu o technikę nie chodzi per se… jednak przez specyficzność tej muzyki, która została stworzona na tym albumie i sam rynek muzyczny tamtego okresu jestem w stanie sobie wyobrazić dlaczego Protector przestał tworzyć muzykę po roku 2000. Oraz dlaczego żaden z członków zespołów w tamtym czasie nie jest obecnie w zespole. Prawdę powiedziawszy, jeśli lubisz muzykę Protector, to polecam z czystej ciekawości posłuchać, jak ten zespół brzmiał na przełomie nowego milenium. Jeśli jesteś fanem podziemnego, nie do końca dopracowanego

(co w czasach nagminnej obróbki nagrań może być zaletą), brutalnego thrash/death metalu to również polecam. Tylko ostrzegam, jest to muzyka stosunkowo specyficzna. Jak specyficzna? Chyba podobny poziom co Dark Angel z ich "Time Does Not Heal". *(związanej też z jakością kopii, jaką dostałem do recenzji…) Jacek Woźniak

Riot - Archives Volume 1: 1976-1981 2018 High Roller

Ostatnimi czasy Riot jest na fali. Koledzy Marka Reale'a udanie kontynuują po nim schedę w Riot V (wydali dwa znakomite albumy "Unleash the Fire" i "Armor of Light"). Metal Blade wznawia starsze tytuły Riot, pojawiają się też reedycje pod innymi szyldami. HNE Recordings wypuściło dwa boxy z bootlegami z wczesnych lat, a teraz High Roller Records rozpoczęło serię o tytule "Archives". Ich pierwsza część zawiera zbiór osiemnastu utworów z okresu 1976 -1981. Pierwsze siedem to kawałki z demo, kolejne sześć znane są z albumu "Narita", a kawałek "Outlaw" odnajdziecie na "Fire Down Under", ale wszystkie są w innych alternatywnych miksach. Kilka utworów z tego zbioru tj. "Sweet Sweet Felicia", "In Every Way", "Come Back To Me", "I'm A Marshall", "Teaser" i "Loving Comes Easy" zostało w ogóle po raz pierwszy opublikowane. Kompozycje, które pochodzą z demo przeważnie są dynamiczne i nawiązują do hard rocka z początków lat 70. (choć nie tylko) tj. Cream, Blue Öyster Cult, Montrose, Bachman-Turner Overdrive, Ten Years After czy UFO. Natomiast gdy pojawiają się bardziej balladowe motywy lub utwory to na pierwszy plan wychodzą wpływy Wishbone Ash, wczesnego Scorpions lub dokonań Erica Claptona. Jak dla mnie kompozycje te są udane, choć ewidentnie nie ma wśród nich konkretnego przeboju, jednak znakomicie oddają ducha hard rocka tamtej epoki. Dodatkowym plusem jest to, że te utwory świetnie brzmią. Z pewnością dużą zasługę za to ponosi Patrick W. Engel, który napracował się nad odrestaurowaniem całości a nie tylko nagrań demo. Wraz z przejściem do czasów płytowych można zaobserwować progres jakie przechodzi Riot. Kompozycje są coraz lepsze i ciekawsze, w pamięci pozostają szczególnie riffy, choć muzyka ciągle jest w głównej mierze oparta na hard rocku to coraz śmielej na wierzch wyziera heavy metal, a czasami też coś na kształt speed metalu. Zresztą fani znakomicie orientują się wśród tych nagrań, bo znakomicie znają wczesne dokonania Riot z albumów "Rock City", "Narita" czy też "Fire Down Under". To nie koniec atrakcji tego wydawnictwa, bowiem drugi dysk zawiera rejestrację video z koncertu z New Jersey z 1981 roku. Jest to o tyle ciekawa sytuacja, bowiem jest to dokument rejestrujący moment promocji "Fire Down Under", znakomitego album w każdym calu. Setlista tego występu to przede wszystkim zawartość właśnie tego krążka, znakomity heavy

metal z elementami power i speed metalu. Uzupełnieniem są utwory z "Rock City", specyficzne medley "Rock City" i "Tokyo Rose" oraz "Warrior", a także dwa kawałki z "Narita", a chodzi o "Kick Down The Wall" i "Road Racin'". Co prawda nagranie to swego czasu powstało na potrzeby zespołu, o czym nieustannie przypomina napis "for preview only", nagrywane było chyba tylko z dwóch kamer i to raczej na SVHS-ach, posiada bowiem typowe zniekształcenia dla tego nośnika, jest też parę zaników obrazu i dźwięku, niemniej warte jest zapoznania się z nim, głównie dla muzyki ale także wartości historycznej. No i również dla gitarzysty Marka Reale'a oraz wokalisty Guy'a Speranza, których już niema wśród nas. Wydawnictwo to opatrzone jest w świetną okładkę znakomicie nawiązującą do charakteru Riot, oraz wyborną notkę napisaną przez Matthiasa Madera, która niestety zawiera dość gorzkie refleksje, a wszystko wspierane jest cytatami wypowiedzi Louisa Antoniosa Kouvarisa drugiego gitarzysty z okresy pierwszego albumu "Rock City". Oczywiście "Archives Volume 1: 1976-1981" to znakomite wydawnictwo dla fanów Riot, dla mnie równie wartościowe co pierwsze albumy. Jedynie sobie życzyć aby kolejne części tego przedsięwzięcia były równie udane co ich pierwsza część. \m/\m/

Ritual - Widow 2018 High Roller

Przyznawałem się nie raz do mojej słabości dla nurtu NWOBHM. No ale jak tutaj przechodzić obojętnie obok prawdziwych fonograficznych perełek. Większość pozycji, które znam i poznaję to prawdziwie niszczycielskie strzały. Tak jak album "Widow" grupy Ritual. Odkąd krążek zagościł w moim odtwarzaczu nie mogłem słuchać nic innego. Strasznie hipnotyzująca to muzyka. Ma ona coś z niepokojącej subtelności i riffów Black Sabbath. Do tego, można zaryzykować, zmysłowy wokal. Przywodzi gitarzysta i wokalista Re Bethe momentami na myśl Glenna Danziga czy Jima Morrisona. Do tego gęsta i plastyczna sekcja rytmiczna Phila Masona (bas) i Rexa Duvalla (perkusja). Coś mają w sobie magicznego zespoły grające w trio. Jest w nich jakaś rzadziej gdzie indziej spotykana chemia. Może po prostu są to zdolni kompozytorzy? Albo jedno i drugie. Ritual to być może jedna z bardziej niedocenianych grup brytyjskiego heavy metalu. Założona została w 1973 roku, natomiast na debiut musiała czekać aż dziesięć lat. Mimo bardzo intrygującej okładki jakoś ten materiał, w całości zaaranżowany i napisany przez Re Bethe, nie przetrwał w świadomości słuchaczy do współczesności. Co nie znaczy, że się zestarzał! Dzięki wznowieniu przez firmę High Roller Records ze stycznia 2018 roku brzmi nawet dostojniej. Grafika uległa reprodukcji ale nie straciła nic z aury tajemniczości. Dodano natomiast cztery nagrania, które ładnie współgrają z podstawowym zestawem siedmiu kompozycji. Na pewno "Widow" spodoba się fanom nieoczywistej muzyki. Tym, którzy

RECENZJE

193


lubią klimat i motorykę. Soczyste tnące riffy. Ale też momentami Ritual proponuje na swój sposób podany doom metal. Znajdują też czas i miejsce na bardzo intrygujące akustyczne zwolnienie. Możemy też posłuchać równie złowieszczej burzy, co na pierwszej płycie Black Sabbath. Nie mowy jednak o kopiowaniu, bo piorun Ritual trafia zupełnie w inny punkt. Jednak z podobnym efektem. Polecam. Adam Widełka

Sabaton - Carolus Rex Platinum Edition 2019/2012 Nuclear Blast

Do platynowej edycji krążka "Carolus Rex" dodanych jest kilka bonusów. Jeden z nich brzmi jak Sabaton z początków z swojej kariery - to cover "Twilight of the Thundergod" Amon Amarth. Do złudzenia imituje rodzimy kawałek Sabaton z "Primo Victoria" czy "Attero Dominatus". Z jednej strony miód na serce, takiego dynamicznego prawie bezklawiszowego Sabaton trochę mi brakuje. Z drugiej strony potwierdzenie faktu, że Amon Amarth bogactwem dźwięków nie grzeszy. Kawałek tym bardziej kontrastowy, że "Carolus Rex" był zupełnie inną płytą niż poprzedniczki. Galopujące kawałki ostały się w postaci "Poltavy" (skądinąd bardzo fajny numer), "Lion of the North" i "Killing Ground", a okopowa, wojenna estetyka przybrała kawaleryjskie, kroczące barwy. Pojawiły się kawałki oparte na kreowaniu majestatycznego klimatu, w prawie bez udziału riffów. Należał do nich "The Caroleans Prayer", tytułowy "Carolus Rex", a zupełnie nietrafionym numerem z tego pakietu była ballada "A Lifetime of War", która obnażała niedostatki wokalne Brodena. Nie tylko rozwinięcie stylu Sabaton w tym mikrogitarowym kierunku była nowością. Zaskoczeniem była też tematyka, która przeniosła słuchaczy z ówcześnie typowego dla Sabaton świata dwudziestowiecznych wojen, do czasów Karola XII. Obecnie w trzechsetną rocznicę śmierci władcy, 30 listopada, wytwórnia, Nuclear Blast, wydaje po raz kolejny "Carolus Rex", tym razem w platynowej wersji. Poza wspomnianym coverem Amon Amarth na krążek trafiły też inne wcześniej nagrane covery już wrośnięty w image Sabaton cover Status Quo "In the Army Now", "Feuer Frei" Rammstein, zagrany bardzo podobnie do oryginału oraz coś, co brzmi jak cover, ale nim nie jest - luzacki, hard'n'heavy numer "Harley from Hell", który pierwotnie ukazał się na składance "Metal Hammerus Rex". Wydawać by się mogło, że Sabaton to za młody zespół na reedycje świeżych płyt, które jeszcze są w obiegu, a dodawanie nowej, eleganckiej okładki jest przerysowane. Czego się jednak nie robi dla króla. Strati Scald - Will Of The Gods Is Great Power 2018 Ordo MCM

Co starsi czytelnicy pamiętają pewnie Scald, bo ten rosyjski zespół w połowie lat 90. był dość znany w podziemiu,

194

RECENZJE

anym wznowieniu z 2018 roku oprócz podstawowej zawartości albumu otrzymujemy aż pięć niepublikowanych wcześniej utworów z dwóch demówek. Data nie jest znana, ale domyślając się pochodzić mogą z początku lat 80., kiedy to Stormwind rozpoczynał swoją działalność. Adam Widełka wydał też kasetę z epickim doom metalem najwyższej próby. Niestety grupa rozpadła się po tragicznej śmierci wokalisty Agyla, ale pozostali muzycy założyli folk metalowy Tumulus, obecnie nieaktywny, ale formalnie wciąż istniejący, a debiut Scald doczekał się już kilku wznowień na CD, LP i MC. Najnowsze to nie tylko reedycja kasety z 1996, bo do sześciu oryginalnych utworów dodano cztery w wersjach demo, z próby oraz live, tak więc mamy tu różne oblicza zespołu. Najciekawszy jest jednak materiał podstawowy, bo doom Scald jest surowy, majestatyczny i bardzo klimatyczny. Niedaleko mu do klasyków Bathory czy Candlemass, ale brzmi też jakoś mroczniej, zwłaszcza kiedy pojawiają się nawiązania do mocniej grających zespołów pokroju Hellhammer, a Agyl zaczyna konkretnie wrzeszczeć, rezygnując z patetycznej maniery. Utwory dodatkowe brzmią już zdecydowanie gorzej; szczególnie zaskakująco nieporadnie zagrany i słabiutko brzmiący "Blacksmith Of War", ale rok 1993 było to przecież początki zespołu. Szkoda, że nie zachowały się późniejsze nagrania koncertowe w lepszej jakości, ale to wznowienie i tak było bardzo potrzebne. Wojciech Chamryk

Stormwind - Taken by Storm 2018 Karthago

Na fali popularności i sukcesu artystycznego grupy Accept u naszych zachodnich sąsiadów w latach 80. zaczęły mnożyć się twory mniej lub bardziej bazujące na sprawdzonej recepturze heavy metalu. Jednym z takich zespołów był niewątpliwie Stormwind. W 1985 roku wydali swój, na długie lata, jedyny LP pod tytułem "Taken by Storm". Miałem się okazję z nim parę dni zapoznać z uwagi na niedawne wznowienie przez firmę Karthago Records. To album bogaty w szorstkie riffy i warczący wokal. W sumie po pierwszym kontakcie z zawartością krążka to nic, co rzuciłoby na kolana. Natomiast czym więcej czasu poświęcimy na "Taken by Storm" może się ten album podobać. Niewątpliwie rzecz adresowana była do maniaków określonego gatunku. W tym kociołku bulgocze smaczna strawa dla lubiących sprawdzoną kuchnię. Stormwind oczywiście w swoim fonograficznym debiucie prochu nie wynalazł, ale zaproponował dość interesującą interpretację znanych tu i ówdzie patentów. Można śmiało sięgnąć po "Taken by Storm" jeśli nie oczekuje się czegoś ponadczasowego. To raczej rzecz osadzona w czasach, w których powstała. Brzmi całkiem nieźle, więc też twierdzenie, że się zestarzała, byłoby kłamstwem. Po prostu to solidna dawka heavy metalu - tyle i aż. We wspomni-

Stormwind - Burning Wheels 2018 Karthago

Niemiecki Stormwind po nagraniu debiutu w 1985 roku wydał jeszcze EP "Warbringer", która niejako zapowiadała następną płytę. Niestety zespół zamilkł na długie lata. Nie wiadomo czy w ogóle wróci do grania. Na szczęście są takie firmy jak Karthago Records, które wyciągają z archiwów fonograficzne białe kruki. Takim sposobem w 2018 roku otrzymaliśmy wydawnictwo "Burning Wheels". Jest to zbiór nagrań mających trafić na drugi LP Stormwind, trzy utwory ze wspomnianej EP oraz dwa z 2004 roku. Stylistycznie na "Burning Wheels" grupa brzmi trochę inaczej. Postanowili trochę odświeżyć formułę grania, co wyszło na plus. Nie słychać już tak mocno inspiracji Accept, chociaż wokal wciąż może momentami przypominać warczącego psa. Dalej jest to solidny heavy metal z wkradającymi się gdzieniegdzie subtelnymi złagodzeniami. Mniej jest na "Burning Wheels" szorstkości a więcej starają się przemycić melodii. Spokojnie jednak - nie ma powodu do obaw, to nadal muzyka adresowana do określonego odbiorcy. Może, gdyby został wydany, ten album nie stałby się dziełem ponadczasowym jednak na pewno nie przyniósłby wstydu. Umiejętnie użyte patenty, lekkie okrzepnięcie grupy, nabranie doświadczenia przy okazji nagrania debiutu - to wszystko złożyło się na naprawdę rzetelny krążek. Materiał zamieszczony na EP "Warbringer" to jakby kontynuacja pierwszej płyty. Trzy dynamiczne, szorstkie jak papier ścierny, utwory ociekające heavy metalem. Dla złośliwych nic konkretnego, ale dla zainteresowanych to kolejne paręnaście minut by dłużej machać głową. Natomiast dwa współczesne nagrania niczym w sumie od tych starszych nie odbiegają. Myślę, że nikomu to zbytnio nie będzie przeszkadzać… Adam Widełka

pojętą karierę z wszystkimi jej dobrami. Żeby jednak wejść na szczyt i się na nim utrzymać trzeba było kilku czynników. Dobry menager, który poprowadzi zespół przez gąszcz utrudnień to pierwszy. Drugi to ciężka praca samych muzyków. W końcu trzeci - siła przebicia z setek podobnych do siebie grup. Do tego ostatniego trzeba by dołożyć na pewno oryginalność. Dlaczego o tym piszę? Już tłumaczę. Wpadł mi w ręce ostatnio, wydany nakładem Karthago Records, split T.N.T. i Vanguard. Można powiedzieć, że wznowiono prawdziwe wykopaliska. Grupa T.N.T. to pochodząca z Fuldy, Hesse a Vanguard z Hornberga, Baden-Wurttemberg. Te króciutko działające niemieckie kapele to dziś kąsek dla kolekcjonerów heavy metalu zza zachodniej granicy. Czas aktywności pierwszej to lata 19831985, a jeśli chodzi o drugą to brak jest jakichkolwiek dokładnych informacji. Wydali jedynie singiel w 1986 roku, który to właśnie teraz został dołączony do pierwszego (jedynego jak się okazało) LP T.N.T. "Deflorator" z 1984 roku. Jako bonusy służą utwory Vanguard, które po raz pierwszy ukazują się na kompakcie. No dobrze. To tyle jeśli chodzi o suche fakty. Warto skupić się na albumie "Deflorator", służącym tutaj jako fundament wydawnictwa. Jest to dziewięć kompozycji utrzymanych na przyzwoitym poziomie. Klasycznie, poprawnie, ale brakuje tutaj trochę swojego stylu. Słychać wielką inspirację Accept. Co, oczywiście, nie jest złe, ale momentami miałem wrażenie, że obcuję z kopią. Nie wiem, może zbyt krótko się z tą płytą zapoznawałem? Chociaż jeśli iść tym tokiem myślenia to każdy krążek musiałbym słuchać niezliczoną ilość razy, bo a nóż widelec za 78 razem zaskoczy. No niestety! Wolę zdecydowanie bardziej bogatszy w emocje wzorzec, jakim była grupa z warczącym Udo Dirkschneiderem. Zespół Vanguard można z kolei potraktować jako ciekawostkę. Przynajmniej dla mnie taką będzie. Utwór "All Night Long", będący stroną A singla to ckliwa kompozycja, przynosząca na myśl soft rock. Linia melodyczna wokalu z kolei kojarzyć się może z poczciwym Ozzym. Ładna piosenka, ale, szczerze, nic ponadto. Z kolei strona B - "We Rock" (nie, nie to nie cover Dio) to kawałek kompletnie bez historii, jakich na przestrzeni lat nagrano miliony. Natomiast od 12 pozycji na płycie zaczynają się kompozycje, które, jak podaje źródło metal-archives.com, są nigdy nie publikowanymi numerami Vanguard. Gdybym był złośliwy to napisałbym, że naprawdę nic się nie stało, że nikt tego nie wydał przez tyle lat. Troszkę w tym prawdy, ale byłbym też niesprawiedliwy. Zespół jakiś tam potencjał miał, słychać, że dobrze szło im granie takiego lekkiego metalu z dodatkiem klawiszy. Może szkoda, że nie urodzili się w USA? Jest parę ciekawych riffów, fajne wokale, ale to za mało, żebym skakał po kanapie. Adam Widełka

T.N.T./Vanguard - Deflorator/Vanguard 2018 Karthago

Połowa lat 80. to złoty okres dla klasycznego heavy metalu. We wszystkich krajach świata tysiące zespołów chciały grać ostrą muzykę, która być może dałaby im rozpoznawalność i ogólnie




Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.