Cedet (#1, 2009)

Page 5

05

Podzielę się kilkoma migawkami z moich kolejnych romansów warszawskich. Dzieckiem w kolebce byłam na Żoliborzu. Porzuciłam go z werwą, choć wielu uznaje go za miejsce cudne. Elitarne, ciche, blisko centrum, z zachowaną modernistyczną architekturą, z romantycznymi małymi uliczkami wokół placu Słonecznego, etosem Jacka Kuronia, kościołem księdza Jerzego Popiełuszki, gdzie w latach 80. odbywały się słynne artystyczne wystawy, np. szopka Jerzego Kaliny. Żoliborz kojarzył się do niedawna z warszawską inteligencją – w końcu wciąż mieszka tu Andrzej Wajda i inteligenci z osiedli WSM-u, jednak dziś dzielnica ta przyciąga głównie dzieciatych japiszonów. Swoimi terenówkami i SUV-ami wielkości trzech pokoi akademickich próbują rozpychać niewielkie uliczki obsadzone mirabelkami. W weekendy nie da się spokojnie w parku Żeromskiego obalić piwka czy pojeździć na rowerze, gdyż setki aut oparkowują tutejsze uliczki, po czym wygramolają się z bagażników kosmiczno-tytanowe wózki z dziećmi i nadgorliwymi tatusiami. Dlatego jeśli mam ochotę na jogging albo sentymentalny spacer, wybieram Cytadelę, ale od strony ulicy Kaniowskiej. Jako dziecię uczęszczałam, z przykrością zresztą, do tysiąclatki mieszczącej się przy alei Wojska Polskiego. Przy tej ulicy było zagłębie melin, a na szkolnym murku wypisałam swoje pierwsze i jedyne graffiti – wielkimi wołami, białą farbą – Sex Pistols. Za murami Cytadeli mieściła się wtedy jednostka wojskowa i mam stąd traumatyczne wspomnienie. Po lekcjach przekradłam się z trójką chłopaków z klasy przez ogrodzenie za małą fosą i podglądaliśmy ciężarówki ZOMO, gdy wtem zaczęli do nas strzelać ze ślepaków, szybko nas złapali i zaprowadzili do jakiegoś porucznika. Ten, nie dość, że kazał nam za karę myć sedesy (!!!), to odstawił na dywanik do dyrektorki szkoły. Ach ten oficerski Żoliborz. Dziś wpadam tu chętnie na najlepsze flaki w mieście – w knajpce Żywiciel. Bardzo lubiłam mieszkać przy ulicy Boya-Żeleńskiego 6. Choć do snu, niczym szum fal morskich usypiał mnie szum samochodów. Od tego czasu mam teorię, iż stołeczne spaliny poprawiają cerę. Miałam widok na Puławską, nocą neony oświetlały mi sypialnię, a za oknem stała formalnie piękna, dynamiczna bryła sklepu Supersam. W czasie imprezek schodziliśmy podchmieleni do tutejszego McDrive’u po lód do drinków, którego całe worki wrzucałam do wanny. Mieszkałam tam w kamienicy zaprojektowanej przez mojego ukochanego polskiego architekta – Bohdana Pniewskiego. Wiele jego budynków, w tym „mój“, to połączenie luksusu, modernizmu, szacunku dla natury i jakiejś weneckości. Jeśli z bliżej nieznanych przyczyn nie zapoznali się Państwo z pracami Pniewskiego, polecam lekturę książki Marka Czapelskiego „Bohdan Pniewski – warszawski architekt XX wieku“. Warto zrobić sobie rowerową wycieczkę po stolicy śladami jego budynków. W pewne dzielnice nie zapuszczam się programowo – toleruję tylko centrum miasta. Co to znaczy centrum w mieście, które z przyczyn historycznych centrum nie posiada? To w Warszawie właśnie jest wspaniałe – każdy może sobie wyznaczyć własne centrum. Dla jednych to PKiN, dla innych wietnamskie miasteczko i pyszne zupki, dla jeszcze innych… grecka knajpa przy Dereniowej. Przyznaję bez bicia, choć to politycznie nie jest „correct“ – nie lubię Ursynowa, Kabat, Natolina, bo niedobrze czuję się w miejscach estetycznie i historycznie monotonnych. Na Kabaty jeżdżę dokładnie dwa razy w roku, do pewnego dentysty na tzw. przegląd. Za każdym razem przed wyjazdem na Kabaty czuję się, jakbym jechała za góry i za morze. Natomiast lubię spacerować po małych ulicach Pragi, Zacisza i Saskiej Kępy. Na Saskiej Kępie, która stała się dzielnicą snobów, miło poobserwować, jak rekiny finansowe prowadzą swą różowiutką dziatwę do przedszkola francuskiego wzdłuż wypielęgnowanych domków przy ulicy Nobla. Kiedyś była to dzielnica artystów – dziś nie ma tu żadnej liczącej się galerii. Te mieszczą się bliżej

każdy może dla siebie wyznaczyć własne centrum

Nowego Światu. Uliczki odchodzące od Stalowej pozwalają mi choć troszkę poczuć atmosferę, którą tak genialnie opisał felietonista Wiech, a Zacisze to taki melanż warszawski – trochę sajdingu, trochę ogródków z malwami, trochę hurtowni skarpet i nowych osiedli. A jak skończę pisać ten tekst, to wezmę wypożyczoną z Biblioteki Publicznej nr 70 powieść Philipa Rotha i usiądę w kawiarni Magiel na Sielcach, gdzie mają obecnie najlepszy sernik w mieście i gdzie spotkać można uduchowione reporterki z pobliskiej „Gazety Wyborczej“. W weekend zabieram rodzinę na Bielany, aby pojeździć rowerem uliczkami z ładnymi latarniami, obejrzeć modernistyczny gmach AWF i pograć w tenisa. Nigdzie w stolicy nie zagrzewam miejsca na dłużej, bo za dużo tu fantastycznych miejscówek. Muszę lecieć – może złapię króliczka? <

felieton

cedet | 01 | 2009


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.