Notes.na.6.Tygodni #68

Page 75

Jak to się stało, że założyłeś „polE”?

Jak wyglądało pierwsze „polE”?

Odpowiedź jest pozornie prosta. Nuda na Akademii Sztuk Pięknych. Dwa lata przed dyplomem, marne resztki zajęć programowych, brak impulsów od kadry pedagogicznej – można robić wszystko, a to oznacza, że nie robi się nic. Szukałem wszystkiego, co pozwoliłoby mi wykrztusić z siebie energię. Po studiowaniu filozofii miałem też ochotę na tworzenie utopijnych systemów, konstrukcji. Chciałem zacząć od ramy, by ją później uzupełniać obrazem. Oczywiście najpierw te ramy chciałem wypełniać własną twórczością. Wiadomo, jak jest – masz pełno swoich prac i brak możliwości ich prezentacji. Forma proponowana przez Akademię – wystawy końcoworoczne to ściek, nawet jeśli coś fajnego się tam zaplącze, to i tak tonie w ogólnym nadmiarze. Odzew i zainteresowanie instytucji „z miasta” jest tragicznie mały, trzeba się napraszać, a ostatecznie pokazując się u kogoś, masz poczucie, że zrobiono ci łaskę. To jest frustrujące, a wewnętrzne ciśnienie oczywiście narasta. Trzeba było wynaleźć własne medium, stworzyć własny kanał.

Na pierwszy ogień poszły tylko moje rzeczy, rysunki, zdjęcia, tekst, 6 stronek i okładka. Żeby było trudniej, okleiłem zina czarną taśmą. Ciężko było go otworzyć. To była kolejna warstwa, a ja chciałem, żeby to był więcej niż tylko wydawniczy projekt. Pierwszym stopniem miało być dotarcie do gazety, a kolejnym już do samego wnętrza (śmiech).

A czemu akurat zin?

Kto?

Dla studenta grafiki to dość naturalne medium – papier i farba. Plus możliwość duplikacji i masz coś, co dociera do większej grupy ludzi. Orientując się mniej więcej w tym, co dzieje się na portalach i blogach w necie, da się też zauważyć rozkwit różnych form selfpublishingu. I okazuje się, że u nas prawie nie ma czegoś takiego. Ta wizja samodzielności i pustka wokół w tym zakresie były podniecające. Dopiero później zrozumiałem, jak dużą tradycję pism wydawanych przez artystów mamy w Polsce.

Początkowo studenci z mojego roku z Akademii – np. Michał Małolepszy. Później pojawiły się osoby z innych wydziałów, artyści spoza uczelni, jak pisarz Andrzej Szpindler, a w końcu spoza Warszawy, np. Miller Rodriguez, muzyk z Los Angeles, którego utwory były dołączone do 10. numeru. W szóstym numerze było już dziesięć osób. Na 16 stronach. Odezwał się Michał Frydrych, malarz, który studiował też ze mną na filozofii – podrzucił pomysł z wernisażami, spotkaniami. To było dobre, skupiało widownię. Raz, że publikujesz, dwa, że obcujesz z ludźmi, do których to w końcu dociera. No bo „polA” nie dostaniesz w kiosku czy w księgarni. Musisz się o nim wcześniej dowiedzieć i przyjść po nie. „polE” było drukowane w 75 egzemplarzach, teraz w 100, grupa na Facebooku jest 3 razy większa, więc nawet nie każdy, kto dowie się o „polU”, może je dostać.

Artystyczne ziny?

Można by zaczynać od 1901 roku i „Chimery” Zenona Przesmyckiego, choć jej forma to coś więcej niż zin – nieregularny periodyk tworzony i wydawany własnym nakładem, sytuujący się obok głównego nurtu obiegu informacji. Bliższe definicji artzina były „Oj dobrze już” Gruppy, dalej „Luxus” grupy Luxus, „Tango” Łodzi Kaliskiej. Grupa Ładnie miała „Słynne pismo we wtorek”, a Sławomir Shuty był autorem „Batona”. Aż po ukazującą się do 2009 roku trójmiejską „Krechę” (wywiad z członkami grupy twórczej „Krecha”/ www. krecha.org drukowaliśmy w grudniu 2008 r. w #49 „Notesu.Na.6.Tygodni” – przyp. red.). Wybuch sceny zinów literackich, muzycznych i wizualnych z lat 90. opisuje Paweł Dunin-Wąsowicz w jednym z rozdziałów wydanej ostatnio przez Ha!art Kulturze niezależnej w Polsce 1989-2009 pod redakcją Piotra Mareckiego. Okazuje się, że to medium pozwala na wiele i w historii miało swój wyraźny ślad. Teraz dużo takich zinów w Polsce funkcjonuje?

Właśnie nie. Dopiero niedawno się pojawiły– jeden numer warszawskiego „Triumf Zine”, trzy numery internetowego „144zine”. Na Wydziale Wzornictwa ASP w Warszawie prowadzone są warsztaty Drukujemy Zin! Jest jeszcze trochę komiksowych, punkowych, kibicowskich zinów. W Krakowie jest nawet inny zin pod tytułem „Pole. Hardcore-samba-poezja”. Więcej jest takich periodyków w postaci elektronicznej, papierowe to rzadkość. 146

notes 68 / 06–07.2011 / czytelnia

Ale po czasie oddałeś „polE” w ręce innych, zaprosiłeś do współpracy artystów. Ty jesteś drukarnią.

No to naturalne. „polE” miało być przestrzenią kontaktu twórców i odbiorców, nie tylko jednokierunkową tubą. Mimo że staram się minimalizować swoją rolę, to stwierdzenie, że w „polU” może publikować każdy, byłoby utopijne. To w oczywisty sposób ogranicza się do tych ludzi, którzy dowiedzą się o „polU”, będą mieli odwagę się odezwać. Siłą rzeczy najczęściej w mojej przestrzeni pojawiali się znajomi.

Bo „polE” to jednak bardzo artystyczna kreacja.

Dokładnie. Oklejanie, farbowanie, dziurawienie, szycie, darcie, brudzenie poszczególnych egzemplarzy – przez te interwencje „polE” to dopieszczone, jednorazowe dzieło, tyle że w stu sztukach. „polE” było twoją pracą dyplomową?

W pewnej mierze tak, jedenasty numer. Na obronie pokazywałem malarstwo jako część praktyczną, praca teoretyczna to było około 30 krótkich, paraliterackich tekstów. Na przecięciu tych dwóch wymiarów pojawił się obraz i tekst pod tytułem Ping Flood. Ten punkt stał się z kolei finałem historii o tonącym w digitalnym potopie mieście, która została przedstawiona w zinie. Idea autorskich numerów „polA” pojawiła się nieco wcześniej. Ograniczyliśmy liczbę twórców każdego numeru, żeby zyskały silniejszy charakter, tak właśnie powstał dziesiąty numer Rafała Czajki i Isabeli Polarny – Going North. No tak, a jak komisja przyjęła zin?

Nie zauważyła. Serio. Wcześniej pojawiały się obawy, że na Wydziale Grafiki notes 68 / 06–07.2011 / czytelnia

147


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.